ZDZISŁAW NOWAK OPOWIEŚCI z Czajchany ZDZISŁAW NOWAK OPOWIEŚCI CH 6. 11 MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1978 Opracowanie graficzne: Teresa Jaskierny Zdjęcia autora (63) oraz z jego archiwum Redaktor: Zofia Skorupińska Redaktor techniczny: Maria Bochacz Copyi . Warszawa 1978 HSW „Prasa—Książka—Ruch" MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA Naczelna Redakcja Wydawnictw Organizacyjnych i Propagandowych Warszawa 1978 r. Wydanie I. Nakład 29 749+251 egz. Ark. wyd. 16,32. Ark. druk. 9+1,5 wkł. roto. Papier druk. kl. III, 70 g, 82X104/32. Przekazano do składu w lipcu 1977 r. Druk ukończono w maju 1978 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45 Zam. 2584/11/77. F-14. Cena zł 45.— Wszystko zaczęło się od Hodży Nasreddina... Przed kilkunastu laty zamyśliłem napisać książkę zadań matematyczno-logieznych, przeznaczioną specjalnie dla tej młodzieży, która, matematyki ani logiki nie lubiąc, z własnej woli nigdy by do ręki zbioru podobnych zadań nie wzięła. Pomysł dość przewrotny. Było oczywiste, że zadania należało ukryć w cyklu awanturniczych opowiastek, powiązanych perypetiami bohatera. No właśnie, tylko skąd wziąć odpowiedniego bohatera owych zagadkowych przygód? Mądrego, dowcipnego, a poza tym cieszącego się już jaką taką popularnością wśród czytelników. Z początku myślałem o Stańczyku, nadwornym błaźnie Zygmunta Starego, potem o Dylu Sowizdrzale, przymierzałem się również do barona Munchhausena oraz do króla Artura i Rycerzy Okrągłe^ go Stołu z legend celtyckich. I wtedy, najzupełniej przypadkowo, wpadł mi w ręce tomik tureckich anegdot o Hodży Nasreddinie (żeby było zabawniej, wydanych w języku czeskim). Tak, to był on. Wesoły kpiarz, rozumny, dokuczający emirowi, nie pozostawiający suchej nitki na dworakach, bogaczach i mułłach, zawsze stający w obronie biedaków. A ponadto żyjący -w świecie pełnym egzotyki Wschodu, dającej autorowi jakże wdzięczne pole do popisu. Zacząłem skrzętnie gromadzić materiał dotyczący mądrego ludowego kpiarza. Przekopywałem się przez dziesiątki prac autorów radzieckich, czeskich, francuskich, angielskich, niemieckich. Wtedy przeżyłem, pierwsze zaskoczenie: do Hodży Nasrecldina przyznawało się wiele narodów. Turcy uważali go za swojego bohatera, Persowie za swojego. Podobnie Arabowie, Kurdowie, Serbowie, a także Azerbejdżanie, Turkmeni, Tadżycy, Uzbecy. Siedem jego grobów naliczyłem w krajach z kręgu kultury muzułmańskiej. Na szczęście niemal wszyscy byli zgodni, że choć Nasreddin zmarł u nich i na ich ziemi został pochowany, to jednak urodził się w... Bucharze. Buchara — stolica dawnego emiratu — leży dzisiaj na terenie radzieckiego Uzbekistanu, w Azji Środkowej. Zacząłem więc gromadzić książki o ojczyźnie Hodży Nasreddina. Źródłowe opracowania historyczne, etnograficzne, przyrodnicze oraz albumy fotografii. Moskiewscy przyjaciele dostarczyli mi kilka białych kruków wydawniczych, w tym także plan starej Buchary. A wszystko po to, by mój Hodża idąc, na przykład, z Arku, siedziby bucharskiego emira, do medresy Miri--Arab, maszerował nie wyimaginowaną przeze mnie trasą, lecz prawidłowo', przez Registan, a potem przez Rynek Powroźniczy. Od. początku bowiem zamierzałem pozostać wierny realiom Wschodu, nawet w najdrobniejszych szczegółach. Broniłem się przed popełnieniem pastiszu, przed nieświadomym skarykaturowa-niem tamtego świata. Po napisaniu kilku początkowych opowieści wypadało pojechać do Buchary, aby przekonać się, czy i na ile udało mi się spełnić zamierzenia. Poleciałem. Na miejscu okazało się, że z uzbeckimi obyczajami, strojami, kuchnią itp. poradziłem sobie nie najgorzej. Na-łgałem natomiast straszliwie w opisach przyrody. Po prostu patrzyłem na świat Hodży Nasreddina oczyma. Polaka. Myśląc o ¦uzbeckiej glinie, opisywałem polską glinę, pisząc o zieleni czy powietrzu, pisałem o polskim odcieniu zieleni i polskim powietrzu, wilgotnym nawet w czasie trzydziestostopniowych upałów, kiedy to wprost nie ma czym oddychać. Tymczasem uzbecka glina to mąka zmielona przez, wielomiesięczny żar bez kropli deszczu i wichry wiejące od pustyń, zieleń zszarzała od gliny i lotnego piasku, zaś powietrze suche, suchuteńkie, Którym oddycha się swobodnie mimo blisko pięćdziesięciostopniowego piekła. Świat Hodży okazał się na tyle różny, że wiedza książkowa — nawet najsolidniejsza — wystarczyć nie mogła. Problemy, którymi żyje dynamicznie rozwijająca się republika słońca i bawełny, sprawiły, iż sylwetka Hodży Nasreddina mimo woli usunęła się z pierwszego planu. Notatnik zaczął napełniać się informacjami i spostrzeżeniami dotyczącymi spraw nie sprzed stuleci, lecz tymi najważniejszymi, nurtującymi dzień dzisiejszy Uzbekistanu. Zauroczony Azją Środkową powracałem tam potem co roku, każde wakacje starając się spędzić wśród uzbeckich przyjaciół. Każdy zaś przyjazd to nowe rejony, nowe znajomości i łańcuch nowych przyjaźni. Dzięki starym i nowym przyjaciołom poznawałem ludzi, którzy dokonywali cudów, o jakich poprzednie pokolenia mogły tylko marzyć w baśniach i legendach. Ludzi przemieniających Głodowy Step w urodzajną krainę bawełny, podnoszących wody Amu-darii gigantycznymi stacjami pomp na płaskowzgórza Karszyń-skiego Stepu, aby nawodnić setki tysięcy hektarów ziemi nigdy dotąd nie uprawianej, wyrywających bezpłodnym piaskom pustyni Kyzył-kum gaz ziemny, ropę naftową i złoto — bogactwa, o których nie śniło się ich ojcom, czabanom wypasającym tutaj owce i wielbłądy. Poznałem też ludzi, którzy tworząc pierwsze stronice historii socjalistycznego Uzbekistanu, sami stawali się jego historią. Wraz z legendarnym Frunzem szturmowali Bucharę, współdziałali z Ordżonikidze i Kujby-szewem, jeździli z delegacjami chłopsko^-robotniczymi aa Kreml, do samego Lenina. Poznałem ludzi, dla których mogiły rewolucjonistów były nie tylko historycznymi pamiątkami przeszłości, lecz miejscem spoczynku najbliższych przyjaciół, jeszcze nie tak dawno wraz z nimi walczących szablą i karabinem, ramię przy ramieniu. W Chorezmie przegadałem caluteńką noc aż do świtu z człowiekiem, którego jeszcze jako dziecko sprzedano bajowi za garść srebra. Zwyczajnie, na bazarze niewolników, jak owcę lub kozę. Potem, po zwycięstwie rewolucji, były rab nauczył się czytać i pisać, ukończył szkołę i został człowiekiem. Nauczycielem. I uczył innych historii. Także tej znaczonej potwornymi bliznami, ukrytymi pod koszulą na własnym grzbiecie. Od niewolnictwa, skrajnego feudalizmu — z pominięciem kapitalistycznego ustroju — gwałtowny przeskok do socjalizmu, oto niezwykła droga zwykłego1 mieszkańca Azji Środkowej. Skok, który trudno jest nam ogarnąć wyobraźnią. Nic dziwnego, w Europie zmiany następowały w ciągu stuleci, w ciągu całych epok — tutaj wszystko to zmieściło się w życiu jednego pokolenia. Uzbekistan nie potrzebuje wielkich słów. Rozmach przemysłu, nowe perspektywy rolnictwa, osiągnięcia nauki i kultury są aż nadto wymowne. Jedna z zasobniej szych repLiblik Związku Radzieckiego ulega przemianom w tempie, którego pojąć nie są w stanie bur-żuazyjni historycy, wypisujący treny na upadek starych czasów, na zanik feudalnych obrzędów i zwyczajów minionej epoki, wybrzydzający na socjalistyczną wspólnotę. Pamiętam stary gliniany Taszkient sprzed trzęsienia ziemi. Byłem tam również zaraz po katastrofie, kiedy ludzie mieszkali jeszcze w namiotach pośród ruin-Wtedy to poznałem, a rączej odczułem wstrząs ziemskiej skorupy. Niewielki, a jednak... Potem, podczas następnych pobytów miałem możność śledzić rozwój tego niezwykłego miasta. Heroicznego i urokliwego zarazem. Półtoramilionowej metropolii wydźwigniętej z gruzów siłami wszystkich republik radzieckich. Rękoma Rosjan i Ukraińców, Białorusinów i Łotyszów, Gruzinów i Ormian, Turkmenów i Tadżyków, Kazachów i Kirgizów... Pisać o Uzbekistanie, a nie wspomnieć o dowcipie Hodży Nasreddina, byłoby chyba nietaktem. Na zakończenie więc jeszcze krótka anegdotka o mądrym bu-charczyku. Pewnego popołudnia w pobliżu domostwa Hodży Nasreddina przejeżdżał jakiś wędrowiec. Wrodzona gościnność Uzbeków nakazała Hodży wychylić się przez furtę i zaprosić podróżnego do środka na wieczerzę. — Z przyjemnością, czcigodny gospodarzu *-* odparł wędrowiec i natychmiast zsunął się z kłapoucha. — Powiedz tylko, gdzie mam przywiązać osła. Hodża milcząc podrapał się w ucho. Uprzytomnił sobie, że w domu już od kilku dni nie ma nawet okru-szynek chleba. Puste garnki straszyły na wystygłej kuchni. Wreszcie odpowiedział pochylając nisko głowę: — Wejdź i nie gniewaj się, gościu. A osła najlepiej przywiąż do mojego długiego języka. Nie wiem, jak Hodża Nasreddin wybrnął z przygotowaniem tradycyjnego dastarchanu dla gościa (bo co do tego, że wybrnął, nie mam najmniejszej wątpliwości). Wiem jedno: w czasie wędrówek po Uzbekistanie nie zdarzyło mi się ani razu, aby ktokolwiek mojego iszaka kazał przywiązywać sobie do języka. Nawet w najod- leglejszych kiszłakach zawsze oczekiwały na przybysza półmiski smakołyków, olbrzymie melony i pieczony baran. Gościnność Uzbeków nie ma sobie równej. Nic zatem dziwnego, że wszędzie było podobnie, jak i choćby ostatnio1, podczas kilkudniowego pobytu w Karszi, gdzie w hotelu „Karszistroj" nocowała tylko moja walizka. I nikogo to wcale nie dziwiło. Bo wiadomo: „Gość to więcej niż krewny — to gość". Dzisiaj mogę powiedzieć, iż rozumiem trochę problemy Uzbekistanu i znam ten cudowny kraj nie gorzej chyba od Polski. A to, że mogę tak powiedzieć, zawdzięczam przyjaciołom — głównie z Komsomołu — z pomocą których docierałem w najodleglejsze zakątki republiki, w rejony jeszcze nie nawiedzane przez turystów. Zbiór Opowieści z czajchany im więc przede wszystkim dedykuję, spłacając dług serca. Radżab Nasyrow, mój serdeczny przyjaciel ż Bucha-ry, lubi powtarzać przy każdej stosownej okazji, że w jego okręgu można dziś odnaleźć złoto wszystkich kolorów tęczy. Jest tam białe złoto — bawełna, jest błękitne złoto — gaz ziemny z Gazli, jest brunatne złoto — ropa naftowa, jest czarne złoto — karakuły, jest żółte złoto — prawdziwy szlachetny kruszec wydobywany w Muruntau. I jest złoto najszlachetniejszej próby, najwartościowsze ze wszystkich — ludzie. Zgadzam się z Radżabem. Tyle, że jego słowa odnoszę do całej republiki. AUTOR JAK POLOWAŁEM NA JADOWITE GADY Żyje w Uzbekistanie bardzo jadowita żmija z rodzaju vipera lebetina (daleka krewna naszej żmii zygzakowatej), o której nawet najbardziej doświadczeni łowcy wężów wyrażają się z niekłamanym szacunkiem i obawą. Owa, znacznie groźniejsza od kobry, żmija „minutka" zamieszkuje suche stepy oraz przedgórza i większość gór Azji Środkowej. — Dlaczego akurat „minutka"? — zapytałem Anatola Sindjukowa, młodego naukowca, a zarazem łowcą jadowitych gadów, podczas wizyty w taszkienckim Instytucie Zoologii i Parazytologii Akademii Nauk Uzbekistanu. — Żmiją „minutką" nazwała ją ludność miejscowa z powodu ogromnej toksyczności, czyli wielkiej siły działania wydzielanego jadu. Ukąszenie giurzy (bo o niej właśnie mowa) jest śmiertelne nawet dla dużych ssaków, także i czło'wieka. Mieszkańcy podgórskich wiosek wierzą od pokoleń, że ukąszony przez giurzę umiera już po minucie. Stąd i jej okrutna w swej lapidarności nazwa — wyjaśnił Anatol, kiedyśmy maszerowali we dwójkę w kierunku budynku, w którym znajdować się miały setki jadowitych żmij. Żywych! „Umiera się po minucie? No, to piękne perspektywy przed tobą, Zdzisiu, na najbliższe dni, nie ma co" — pomyślałem sobie w głębi duszy. I poczułem się niewyraźnie. Moja niewzruszona wiara we własną odwagę 11 tajała niczym lód w azjatyckim słońcu. „A może lepiej zaniechać niewydarzonych zamysłów? Nikomu jeszcze nie wspominałem o swoich planach. Mogę więc wj^co-fać się bez wstydu z niebezpiecznej eskapady. Nikt mnie przecież nie będzie zmuszać do polowania na jadowite gady. Na odwrót, to ja sam, z własnej i nieprzymuszonej woli, chciałem pod zęby giurzy nadstawić nogę. Tak, tak, nogę, bo ona w spotkaniu z jadowitym wężem najbardziej jest ponoć narażona na ukąszenie." Przed chwilą w gabinecie dyrektora instytutu dowiedziałem się, że jedynym skutecznym lekarstwem na ukąszenie giurzy jest natychmiastowy zastrzyk, sporządzony z jadu żmii tego samego gatunku. Niepozorne ampułki „antygiurzinu", rozsyłane z Taszkientu w najdalsze krańce republiki i poza nią, ocaliły już wiele tysięcy istnień ludzkich. Produkcja surowicy przeciwjadowej nie jest jednakże sprawą prostą. Naukowcy uzbeccy w porozumieniu ze służbą zdrowia ustalili ilość jadu niezbędną dla przemysłu farmaceutycznego. Otóż potrzeba półtora kilograma czystego jadu w ciągu roku. Półtora kilograma! Tymczasem z jednego ,,udoju" średniej wielkości giurzy otrzymuje się niespełna 200 miligramów jadu. Aż trudno wyobrazić sobie, ile niebezpiecznych gadów trzeba pochwycić i dostarczyć w nie uszkodzonym stanie do instytutu w ciągu każdego sezonu łowieckiego, aby zaspokoić zapotrzebowanie na te drogocenne leki. — Skąd się bierze zainteresowanie tym niecodziennym zawodem? — zagadnąłem Anatola. — Hodowla żmij i pobieranie jadu to przecież nielekki i, co tu dużo gadać, chyba dosyć niebezpieczny kawałek chleba? Mój rozmówca uśmiechnął się. — Myślę, że z zamiłowania. Tak przynajmniej było ze mną. Zoologią interesowałem się już w szkole. Za- 12 wsze tkwiłem po uszy w książkach poświęconych życiu zwierząt. Potem ukończyłem instytut weterynaryjny. Pewnego dnia jeden z moich przyjaciół, z którym wspólnie studiowaliśmy, przywiózł mnie tutaj, abym zobaczył, j,ak się odbywa pobieranie jadu. Uważał, że to ciekawe. Pamiętam, za żadne skarby nie dałem się wtedy podprowadzić do otwartego pojemnika z kobrami. Bałem się. — Nie będę ukrywał, że i mnie teraz trzęsą się łydki — wyznałem. — Pewnie z emocji. W życiu nie widziałem z bliska kobry ani giurzy. — Uczucia lęku nie trzeba się wstydzić, tylko człowiek bez wyobraźni nie boi się w chwili zagrożenia — zapewnił mnie Anatol. — W naszym zawodzie najważniejsza jest umiejętność przezwyciężania strachu. Zachowanie zimnej krwi i rozwaga w postępowaniu z jadowitymi gadami to połowa sukcesu. W ciągu tych kilku lat pracy czterokrotnie nabierałem przekonania, że pozbyłem się już uczucia lęku, zlekceważyłem przesadną, jak mi się wówczas zdawało, ostrożność. I cztery razy zostałem za to dotkliwie ukarany, pokąsały mnie żmije. Tak sobie gwarząc dotarliśmy do niskiego, długiego pawilonu — fermy hodowlanej jadowitych węży. Z duszą na ramieniu wkroczyłem do środka. Najpierw zajrzeliśmy do gabinetu Anatola. Przerzuciłem mnóstwo kartek z drobiazgowo prowadzonymi zapiskami, obejrzałem pod mikroskopem rezultaty badań. Dopiero potem przeszliśmy do sąsiedniego pomieszczenia. W dużej sali, wzdłuż dwóch ścian rozmieszczone były klatki, a właściwie szklane terraria ze spoczywającymi w nich wężami. Niżej, na podłodze stały zamknięte pojemniki z otworami zapewniającymi dopływ powietrza. Dziesiątki gładkich cielsk. Kobry, giurzy, efy... 13 A oto na$za Są|a operacyjna — zażartował Anatol, wskazując Ąa dnzy stół w pobliżu okna. — To tutaj „doimy" jadowite gady. — No właśni^ j,^ się je jjdoi»? Nic trudnego. Zaraz ci pokażę. Tylko patrz uważnie. To mówiąc Anatol wsunął koniec stalowego haczyka -(przypominaj ąccgo ^ wyglądu zwyczajny pogrzebacz) pod leżącą w Pojemniku giurzę, po czym błyskawicznie przeniósł ją na stół. Zanim żmija zorientowała się, co się dzieje, drewnianą deszczułką Przycisnął jej głowę do plastyku pokrywającego blat stołu. Następnie jedną ręką złapał gada tuż za łbem, uniósł nieco do góry i nacisnął mu szczęki. Giurza otworzyła pąszczę) a wtedy brzegiem szklanego naczyńka ekstrakcyjnego — maleńkiej szklaneczki trzymanej w drugiej ręce — przycisnął delikatnie gruczoły jadowe, ukryte za gómą szczęką. Z kanalików dwóch górnych, groźnie sterczących zębów jadowych spłynęły na dno naczynia kropelki jadu. Gotowe. Żmija wróciła na swoje miejsce. Taką operację trzeba powtarzać co trzy tygodnie, gdyż tyle mniej więcej czasu trwa nagromadzenie się jadu w gruczołacri imiL Niestety, po kilku czy kilkunastu takich „¦Udojach" gad przeważnie ginie. Dlatego trzeba łowić nieustannie coraz to nowe i nowe egzemplarze. No dobrze, a Co robi się potem z tym niezwykłym „udojem"? —pytałem dalej. Suszy się w Specjalnych aparatach laboratoryjnych. Prawidłowo wysuszony jad (z wyglądu przypominający nieco mieniące się blaszki miki, tyle że w żółtawym odcieni^ właściwie przechowywany nie traci nic ze swej gro.znej aktywności nawet po latach. A w jaki Sposób przygotowuje się z jadu zastrzy- 14 ki przeciwko ukąszeniom? — gotów byłem zamęczyć pytaniami Anatola, byle tylko zgłębić tajniki niezwykłego bądź co bądź przemysłu. Anatol wykazywał anielską cierpliwość i nie szczędził wyjaśnień. — Wysuszony jad rozpuszcza się w specjalnym płynie (złożonym głównie z gliceryny i roztworu soli kuchennej), po czym wstrzykuje się go podskórnie koniom. Co siedem dni, przez czternaście tygodni zdrowe zwierzę otrzymuje dawkę jadu, za każdym razem odrobinę większą. Organizm konia reaguje na truciznę błyskawicznie. Zaczyna ¦wytwarzać tak zwane antytoksy-ny, czyli ciała zwalczające śmiercionośny jad. W odpowiednim momencie z krwi pobranej od uodpornionego zwierzęcia, po sprawdzeniu i oczyszczeniu, sporządza się surowicę, którą potem rozlewa się do ampułek. I oto zastrzyki gotowe do wysyłki. Rozbrykane na pastwisku rumaki nawet nie przypuszczają, jak wielką przysługę oddały ludziom, pokąsanym przez jadowita węże gdzieś w piaskach pustyni czy na górskich bezdrożach. Na skutek intensywnych odłowów w niektórych rejonach republiki liczba jadowitych gadów uległa zastraszającemu zmniejszeniu. Równowaga w przyrodzie została zachwiana. Momentalnie rozmnożyły się drobne gryzonie, które mogły zagrozić plonom ludzkiej pracy. Nic więc dziwnego, że od niedawna odłowy jadowitych węży przeprowadza się na ściśle wyznaczonych terenach. Doszło już nawet do tego, iż w sąsiednim Tadżykistanie wyznaczono okres ochronny na żmije. Oczywiście ideałem byłoby nie polowanie, lecz planowa hodowla - gadów w specjalnie przystosowanych ośrodkach. Niestety, na razie to niemożliwe. Ani kobry, ani giurzy nie chcą się rozmnażać w niewoli. I dlatego olbrzymim zaskoczeniem, nawet dla do- 15 świadczonych pracowników taszkienckiego instytutu, było wylęgnięcie się w mosldewskjm. ośrodku młodych giurz w inkubatorze. Z jaj! Jak kurczaki. Ludmiła Kor-niewa, której udało się doprowadzić do wylęgu, miała powód do dumy. Gratulacjom nie było końca. — Wylęganie jadowitych węży w sztucznych warunkach mą olbrzymie znaczenie praktyczne dla wielu dziedzin medycyny — wyjaśniał Anatol. — Popyt na jad ciągle wzrasta, a w przyrodzie o gady coraz trudniej. Tymczasem jad to nie tylko ,:antygiurzin" czy „antycpbrin". Wiadomo nie od dziś, że trucizna różnych gadów działa na żywe organizmy rozmaicie. Jad jednych węży niszczy krew (powodując utratę krzepliwości), drugich poraża nerwy, jeszcze innych atakuje system oddychania. Z właściwości tych skorzystała nauka. Umiejętnie przetworzony i odpowiednio dawkowany jad stosuje się dzisia; w leczeniu reumatyzmu stawowego, alergii, do tamowania krwotoków, uśmierzania bólu i w chorobach nowotworowych. Qd niedawna prowadzi się badania zmierzające do wykorzystania jadu żmij do wyrobu leku przeciwskrzepowego, niezwykle przydatnego w leczeniu najgroźniejszej choroby XX wieku — zawału se>ca. Głównymi „producentami" leczniczego jadu są u nas przede wszystkim kobry i giurzy — zakończył swą opowieść Anatol Sindjuków. — Jednakże dopóki nie uda się zaprowadzić hodowli węży na dużą skalę, a więc zmusić gady do rozmnażania się w niewoli, dopóty zarówno nasz, taszkiencki instytut, jak i drugi, bliźniaczy, działają-y we Frunze (stolicy Kirgizji), będą opierać swą działalność na doświadczeniu i pracy zawodowych łowców węży. Innego wyjścia na razie nie ma. Podziękowałem Anatolowi za wyjaśnienia, po czym 16 pożegnaliśmy się serdecznie. On musiał zabrać się do roboty, ja zaś zawróciłem do gmachu dyrekcji. Miałem szczęście. W chwilę później w sekretariacie taszkienckiego Instytutu Zoologii i Parazytologii zawarłem znajomość z dwoma, niezwykle sympatycznymi, zawodowymi łowcami jadowitej gadziny. Pogadaliśmy sobie o tym i o owym, a że słowo ciągnie słowo, zdecydowaliśmy się dokończyć rozmowę przy smakowitych baranich szaszłykach. Zbyt wiele miejsca zajęłoby tutaj wyliczanie argumentów, których użyłem w czasie owej wielogodzinnej wieczerzy, aby obu myśliwych, Saszę i Dżabaja, przychylnie usposobić do mego projektu. W końcu ulegli i zgodzili się zabrać mnie z sobą na kolejną wyprawę. Niech no żółtodziób popatrzy, jak łowi się niebezpieczne kobry, górskie giurzy, czy piaszczyste efy. Chciało mi się skakać z radości, gdy nazajutrz, jeszcze przed świtem opuszczaliśmy Taszkient rozparci w fotelach wysłużonego gazika. Droga w kierunku przedgórzy widocznego jak na dłoni potężnego masywu Tien-szan biegła z początku pośród pól bawełny, gęsto poprzecinanych kanałami nawadniającymi, a potem już tylko przez kamienisty step, ogołocony niemal całkowicie z roślinności. Od czasu do czasu przemykaliśmy obok kiszłaku, wioski uzbeckiej, to znów mijaliśmy stada karakułów, tu i ówdzie szczypiących kępy ostrej trawy. Nie zwracaliśmy na nie uwagi — były codziennym elementem pustynnego krajobrazu. Taszkient pozostał daleko za nami. Każdy połknięty kilometr zbliżał nas do celu. Sasza nie żałował benzyny. Po kawaleryjsku, pędem, zapominając o hamulcach pokonywał wiraże, omijał wyrwy i kamienie. Mruczałem pod nosem, że jeśli nie zginę od ukąszenia kobry, to jedynie dlatego, iż wcześniej wszyscy; trzej 2 — Opowieści.," 17 skręcimy karki w jakiejś rozpadlinie. Sam wszystko-mogący Allach nie pozbiera naszych kości aż do końca świata. Sasza śmiał się z mojego utyskiwania, ale nie zwalniał ani na moment. Dżabaj zaś machnął bezradnie ręką, jakby chciał powiedzieć: „na pomyleńca nie ma sposobu". Wreszcie szepnął mi do ucha: — Na Saszkę działa tylko jedno lekarstwo. Zapytaj go o węże. To prawdziwy encyklopedysta. Przekonasz się, pomoże jakby ręką odjął. Zagadnąłem więc. O gatunki żyjące w Uzbekistanie i na świecie. O zwyczaje panujące wśród gadów. O naukowców badających właściwości jadu i o fakirów tresujących kobry. Pomogło. Gazik zwolnił nieco. Pęd powietrza przestał gwizdać w uszach, a ja miałem okazję wysłuchać jednej z najciekawszych w życiu opowieści. — Przed laty po całej Azji Środkowej wędrowali fakirzy. Pamiętam ich jeszcze z czasów dziecięcych. Na bazarach Chiwy, Buchary, Samarkandy czy Taszkientu można było zobaczyć Hindusa siedzącego w kucki przed koszem i wygrywającego na flecie piskliwe melodie. Na te dźwięki z uchylonego kosza wysuwała się indyjska kobra (okularnik), rozdymała kaptur i sycząc kołysała się w takt muzyki. Naszych uzbeckich kobr do takich sztuczek nie używano. Chyba dlatego, że są mniej efektowne, nie mają bowiem owego charakterystycznego rysunku okularów na kapturze. Sasza doszedł do wniosku, że musi mi to wyjaśnić dokładniej. Zatrzymał wóz na środku drogi i gestykulując rękoma począł pokazywać, jak z koszyka wyłazi kobra, jak zaczyna się kołysać w takt muzyki. Popiskiwał przy tym przez nos, naśladując wcale zgrabnie dźwięki fletu. Patrzyłem oczarowany na ten zaimprowizowany mini-koncert gry pantomimicznej. Jedynie 18 , Dżabaj chichotał dyskretnie w rękaw, mrugając ku mnie porozumiewawczo. W pewnej chwili Sasza musiał usłyszeć za sobą cichutki śmiech przyjaciela, bo przerwał nieoczekiwanie przedstawienie, jednym gestem wepchnął nie istniejącą kobrę do nie istniejącego kosza i zrobił straszliwego zeza w stronę Dżabaja. Znów zajął się kierownicą. Pomknęliśmy do przodu, jakby gnało za nami stado wściekłych szakali. Ale na szczęście nie przestał opowiadać. — Nie wiem, czy ci wiadomo, że indyjskie okularni-ki, podobnie zresztą jak i pozostałe węże, nie słyszą wcale dźwięków, nie mają bowiem uszu. Nie mogą więc poruszać się w takt melodii, która przecież do nich nie dociera. To wszystko szarlataneria. Zwyczajna bujda, czyli sztuczki zaklinaczy węży. Tajemnica tańca okularników tkwi zupełnie w czym innym. Fakir, który chce przygotować kobrę do publicznych występów, drażni ją, po czym daje jej do ugryzienia kawał mocnego płótna. Kiedy rozwścieczony gad wbije długie, jadowite zęby w gałgan, fakir wyszarpuje mu z pyska szmatę wraz z zębami. Po' pewnym czasie kobrze zęby odrastają i operację trzeba powtórzyć od początku. Tak zoperowany wąż jest już całkowicie nieszkodliwy. Ponieważ kobra, odpowiednio drażniona, może przez kilka kwadransów pozostawać wyprostowana, w pozie obronnej, trzeba ją jeszcze do tego przyzwyczaić. Pytasz, w jaki sposób? W bardzo prosty. Kiedy pozbawiona zębów kobra usiłuje zaatakować fakira, otrzymuje uderzenie w nos końcem fletu. Bolesne uderzenia spadają na okularnika tak długo, dopóki nie zapamięta sobie przyczyny bólu. Tak przyuczona kobra gotowa jest j\iż do występów publicznych. Będzie kołysać się, tańczyć dopóty, dopóki 19 fakir będzie ją drażnić fletem. Naturalnie, nie chodzi tu wcale ani o flet, ani o muzykę. Gdyby kobrę uderzano po nosie zwyczajną laską albo pętem suchej kiełbasy, tańczyłaby później i przy kiełbasie. — Sądzisz zatem, że człowiek nie powinien obawiać się tresowanej kobry? — zapytałem. — No, a gdyby wyskoczyła z koszyka i zaczęła go gonić? Sasza roześmiał się głośno. Zawtórował mu Dżabaj. — Czemu ryczycie? — obruszyłem się. — W zeszłym roku na własne uszy słyszałem, jak to w Bieszczadach goniła górala żmija. I to jak goniła, bestyja chytreńka. Chwyciła się zębami za ogon i szybko, szybciuteńko toczyła się kołem. Jedynie cud i zdrowe nogi ocaliły biedakowi życie. Niewiasty przebywające na letnia-kach u górala mdlały, słysząc opowieść pełną grozy. Moi towarzysze pokładali się ze śmiechu, a gazik pędził zataczając się od skraju do skraju szosy. Całe szczęście, że nigdzie nie było widać żywej duszy. Gnaliśmy samotnie środkiem kamienistej pustyni. -— Strach ma wszędzie jednakowo wielkie oczy. I u nas też opowiadają bajeczki o wężach toczących się kołem. Ale to nieprawda — zaprzeczył Sasza, kiedy już nieco1 ochłonął. — Od wielu lat poluję na jadowite gady. Nie tylko w Uzbekistanie. Chwytałem je także w Turkmenii, Tadżykistanie, Kirgizji, a nawet na stepach Kazachstanu. Spotykałem się i nadal spotykam z innymi łowcami, lecz nigdy nie natrafiłem na takiego, który widziałby choć raz żmiję goniącą człowieka. — A jeśli zastąpić jej drogę? Odciąć możliwość ucieczki? — nie ustępowałem. — To zależy od gatunku. Inaczej zareaguje giurza, a inaczej kobra. Giurza pozbawiona szans ucieczki staje się niebezpieczna, agresywna. Nie zważa na nic. Potrafi zaatakować gwałtownie, umie wystrzelić jak z procy. Wystarczy jednak zrobić krok do tyłu, aby roz- 20 gniewana giurza błyskawicznie zniknęła w zaroślach czy w jakiejś kamiennej szczelinie. Z kobrą jest nieco inaczej. To bardzo ostrożna gadzina. Po odcięciu drogi z początku stara się pozostać nie zauważona, leży nieruchomo. Dopiero zaczepiona przyjmuje pozę obronną. Unosi przednią część tułowia i z szeroko rozpostartym kapturem (kapiszonem) syczy ostrzegawczo. Jej głowa kołysze się wahadłowo, a oczy pilnie śledzą każdy ruch człowieka. Doświadczony łowca wie, że kobra nie ugryzie, dopóki nie przyjmie takiej właśnie pozycji. I jeszcze jedno: kobra nie zawsze gryzie. Czasami uderza przeciwnika zamkniętym pyskiem, jakby chciała go tylko ostrzec, odpędzić. Natomiast w ucieczce porusza się szybko, nawet biegiem trudno ją dopędzić. —i Czytałem, że niektóre gatunki żmij trzymają się blisko wiejskich zagród. Nie obawiają się człowieka? Czym to wytłumaczyć? —¦ Tak, pewne gatunki jadowitych gadów żyją w pobliżu osiedli ludzkich. Chyba dlatego, że nie mają wtedy kłopotów z wyżywieniem. Zwłaszcza ptactwo domowe jest dla nich kąskiem nie do pogardzenia. Ostrożne i przebiegłe giurzy potrafią zagnieździć się w sadach nie zdradzając swojej obecności. Dlatego ludzie nie zawsze orientują się, kogp naprawdę mają za sąsiada. Zdarzało się nam, i to częściej, niż mógłbyś przypuścić, chwytać wspaniałe okazy giurzy w bezpośredniej bliskości domów. Trzeba było widzieć miny ich mieszkańców, gdy na własne oczy przekonywali się, z kim sąsiadowali od lat. Oczywiście, nie zawsze człowiek żyje w błogiej nieświadomości. Często zdaje sobie sprawę z niepożądanego sąsiedztwa i stara się przed nim zabezpieczyć. Istnieje, na przykład, od dawna bardzo prosty, ludowy sposób, chroniący przed wizytą tych nieproszonych gości. Mieszkańcy okolic szczególnie bo- 21 gatych w jadowite gady smarują codziennie progi domostw świeżą gorczycą. Metoda gwarantowana. Żmije są bowiem niesłychanie wrażliwe na ostry zapach tej rośliny. Podobno nie zdarzyło się jeszcze, aby przepełzły przez przedmioty woniejące sokiem gorczycy. — Unikają gorczycy? Bomba! — aż podskoczyłem z wrażenia, przypominając sobie w tym momencie strofę z II księgi Pana Tadeusza, która nie dawała mi spokoju jeszcze w liceum, ku utrapieniu zacnej naszej polonistki. — A czy nie słyszałeś kiedykolwiek, aby żmije unikały również konopi? — Konopi? — Sasza zastanowił się. — Nie, nic mi 0 tym nie wiadomo. Czemu pytasz? — W Panu Tadeuszu, naszym narodowym poemacie napisanym w ubiegłym stuleciu przez Adama Mickiewicza, człowieka, który jak mało kto znał wszelkie obrzędy i zwyczaje ludowe, jest bardzo interesujący fragment. Po czym najstaranniej, jak tylko potrafiłem, przetłumaczyłem na rosyjski: „Grzędy rozjęte miedzą; na każdym przykopie Stoją jakby na straży w szeregach konopie, Cyprysy jarzyn; ciche, proste i zielone. Ich liście i woń służą grzędom za obronę, Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija, A ich woń gąsienice i owad zabija". — Rzeczywiście. „Przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija". Co o tym sądzić? — zastanowił się Sasza. — Albo wasze konopie wywierają na gadzinę jadowitą podobny wpływ, co i nasza gorczyca, albo Mickiewicz pomylił te dwie rośliny. Jakkolwiek by było, znakomity to temat nie tylko dla historyka literatury, ale 1 dla dociekliwego przyrodnika. — Znalazło się dwóch naukowych detektywów o gło- 22 wach wielkich jak karszyńskie dynie — zaczął podśmiewać się z nas Dżabaj, dotychczas przysłuchujący się rozmowie w milczeniu. — Wykoncypowali uzbecki przyczynek do polskiego literaturoznawstwa. A o posiłku zapomnieli z kretesem. Posłuchajcie tylko. Burczenie waszych kiszek zagłuszyło nawet warkot silnika. Pora najwyższa na solidne śniadanie. Co ja mówię, jakie śniadanie? Spójrzcie na słońce. Dawno minęła godzina obiadu. — Zawsze twierdziłem, że ty myślisz nie głową, lecz żołądkiem — odciął się ze śmiechem Sasza i skręcił gwałtownie w bok. Gazik zaczął taniec na wybojach kamienistej ścieżki. Dżabaj zamilkł zajęty przytrzymywaniem spadającego sprzętu. W pewnej chwili w szerokiej rozpadlinie, pośród kęp przygasłej zieleni nieoczekiwanie pojawiły się domki ulepione z gliny. Kiszłak. Przybyliśmy na miejsce. — Wysiadać, towarzysze myśliwi! — rozkazał Sasza. — Jutro z samego' rana wyruszamy na polowanie. Na noc zatrzymamy się u znajomych. Spędzimy kilka godzin wśród dobrych przyjaciół. Już z daleka witał nas staruszek z krótką, śnieżnobiałą bródką, w barwnym zawoju na głowie i tradycyjnym, pasiastym chałacie przepasanym dwiema chustami. Na jego widok Sasza przyłożył prawą dłoń do serca i pochylił głowę w geście pełnym szacunku. Poszliśmy za jego przykładem. — Salam alejkum. Pokój z tobą, czcigodny Ibrachi-mie-ako. — Alejkum assalam. I z wami pokój, drodzy goście. Wejdźcie, proszę, do środka. Nie daliśmy się długo namawiać. W progu ściągnęliśmy buciory i zgodnie z miejscowymi obyczajami, w samych tylko skarpetkach wkroczyliśmy do izby. 2-3 Na wzorzystym kobierczyku, na rozesłanym obrusie oczekiwały nas miseczki z aromatyczną zawiesistą szur-pą. Po chwili wjechały imbryld. z zieloną herbatą. Towarzyszył im półmisek z pierożkami manty w sosie pachnącym miętą. — Skąd on. wiedział, że dzisiaj przyjedziemy? — szepnąłem Saszce do ucha. — Miłego gościa oczekuje się zawsze — odpowiedział filozoficznie i siadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko rozstawionych potraw. Ruszyliśmy w jego ślady. — Za gościnność najlepiej odwdzięczyć się gospodarzowi dobrym apetytem. Wielka to radość, gdy gościom smakuje i posiłek, i napój — powtarzał Ibrachim-aka, z uśmiechem podsuwając nam coraz to nowe potrawy. Dbał nieustannie, by zielona herbata nie zdążyła wystygnąć w imbryku. Był zadowolony. I dumny. Dwa tygodnie strawił w odwiedzinach u ukochanych wnuków. Z podróży powrócił dopiero przedwczoraj. Przed trzema laty Itałmaz i Abdułła ukończyli technikum leśne. A teraz już jako doświadczeni leśnicy pokrywali fistaszkowymi gajami zbocza jakkabagskiego pasma. Góry na południu Uzbekistanu okazały się bowiem odpowiednim terenem pod uprawę tej kapryśnej rośliny, która wprawdzie lubi słońce, lecz nie znosi żaru. Złotą spiżarenką nazywa się tutaj fistaszki. I w tym powiedzeniu nie ma ani źdźbła przesady. Smaczne orzeszki zawierają aż 57 procent tłuszczu i 22 procent białka. Głównie wykorzystywane są do wyrobów cukierniczych, i to tych delikatesowych. Ponadto w liściach rośliny znajdują się cenne garbniki oraz substancje barwiące, używane do garbowania i farbowania szlachetnych gatunków tkanin i skór. Niemal na wagę złota jest również fistaszkowa terpentyna, otrzymywa- 24 na przez nacięcie kory drzewka. Od stuleci wyrabia się z niej lakiery, dzięki którym płótna wielkich malarzy średniowiecza zachowały do dzisiaj świeżość i soczystość barw. Poza tym nie wolno zapominać, że plantacje fistaszkowe zabezpieczają zbocza gór przed erozją (niszczącym procesem wietrzenia skał), a także regulują tajanie śniegu. Ma to niesłychane znaczenie dla gospodarki, gdyż dzięki uzyskanej w ten sposób wodzie można przekształcać pustynne tereny w pola bawełny. Ibrachim-aka podsunął mi talerzyk z garścią owoców. — Spróbuj, czcigodny gościu. Smaczne, słodkie fistaszki z ubiegłorocznych zbiorów. Z krzewów sadzonych także przez moich wnuków. Spojrzałem z niedowierzaniem na czerwone, owalne owoce i nieco drobniejsze orzeszki nasion. — Przecież to nie są fistaszki — jęknąłem. — Fistaszki znam doskonale. Inaczej wyglądają, inaczej smakują. Nieporozumienie wyjaśniło się szybko. Okazało się, że fistaszki to wcale nie fistaszki, lecz pistacje. Podobieństwo językowe spłatało mi figla. Któż mógł przypuszczać, iż dobrze mi znane słowo po rosyjsku brzmi tak samo, ale oznacza coś zupełnie innego. Sędziwy gospodarz przez cały czas opowiadał nam o pistacjach, ja zaś nieświadom tego odnosiłem jego słowa do polskich fistaszków, czyli arachidów, zwanych także orzeszkami ziemnymi. Ponieważ zarówno w jednym, jak i drugim przypadku mowa była o smacznych, jadalnych orzeszkach, zabawne nieporozumienie mogło trwać bez końca. Dopiero teraz pojąłem, dlaczego na bazarze w Sa-markandzie na pytanie o cenę fistaszków siwobrody, ogorzały Uzbek odpowiedział mi, że fistaszków niestety nie ma, choć orzeszków arachidowych — chyba się nie myliłem — miał pełen worek. 25 Na zakończenie dowiedzieliśmy się od Ibrachima-aki, że podczas tegorocznej wiosny leśnicy założyli pierwsze fistaszkowe — przepraszam — pistacjowe gaje w Jakkabagskich Górach. Ale Jakkabag to już trzecia w Uzbekistanie strefa orzeszkowa. Wcześniej pistacjami obsadzono tysiące hektarów w górach Baba-tag i nad brzegami Zbiornika Kattakurgańskiego. Obok śnieżnobiałej bawełny, karakułów, złota, gazu ziemnego, nafty, jedwabiu, arbuzów, melonów, winogron, w najbliższym czasie także i pistacje mają szansę stać się jednym z bogactw Uzbekistanu. Zrobiło się późno. Pora na spoczynek. Gdybym był poetą, powiedziałbym, iż do snu ukołysały nas swym słodkim śpiewem cykady. To zresztą było prawdą. Nigdy nie przypuszczałem, że te niepozorne owady przypominające nasze świerszcze potrafią tak głośno i melodyjnie grać. Pobudkę urządził nam Sasza, jeszcze zanim gwiazdy blask swój tracić zaczęły. Po lekkim śniadaniu opuściliśmy gościnne domostwo Ibrachima-aki. Wędrówkę w kierunku miejsca, gdzie powinny znajdować się żmije, skracaliśmy sobie pogawędką. Z rozmowy wynikało, że na terenach Związku Radzieckiego zamieszkuje dziesięć gatunków jadowitych węży. Najczęściej spotykanymi w Uzbekistanie są: żmija -zygzakowata, kobra środkowoazjatycka, giurza pustynna i górska, różniące się między sobą barwą i wielkością, efa piaszczysta (łac. nazwa echis carinatus) oraz mokasyn holi z rodziny grzechotnikowatych. Żyje tu również niezwykły wąż strzała (zwany także wężem biczem), żywiący się głównie jaszczurkami, napadający na nie długim susem, jak gdyby z lotu. Pewnie dlatego legenda miejscowa głosi, że ok-dżiłan — bo tak nazywają go mieszkańcy Azji Środkowej — niczym strzała wypuszczona z łuku potrafi wbić się w człowieka niosąc mu śmierć. Ale to, na szczęście, tylko legenda. Wąż strzała, mimo że jadowity, nie jest wcale groźny, ponieważ zęby jadowe ma umieszczone zbyt głęboko, by mógł z nich skutecznie korzystać w zetknięciu ¦/. człowiekiem. — A co zrobić, jeśli wąż naprawdę ukąsi? Nie jakiś tam wąż strzała, lecz najprawdziwsza efa albo giur-y.u? — wyrzuciłem z siebie pytanie, które od kilkunastu godzin ciążyło mi na wątrobie. — Natychmiast trzeba wstrzyknąć ukąszonemu surowicę przeciw jadową — odpowiedział Dżabaj. — Odpowiedni zastrzyk to najpewniejszy środek. — Jeśli nie ma akurat zastrzyków pod ręką, poszkodowanego trzeba jak najszybciej przetransportować do punktu sanitarnego i tam oddać pod opiekę lekarza — uzupełnił Sasza. — Przedtem należy ukąszonemu udzielić pierwszej pomocy. A jedynym naprawdę skutecznym sposobem jest wyssanie jadu ustami (oczywiście wtedy, jeśli w ustach nie ma żadnej ranki). Trzeba to uczynić natychmiast po ukąszeniu. Dobrze jest naciąć miejsce ukąszenia nożem wyjałowionym w ogniu. Podczas transportu należy koniecznie uważać, aby poszkodowany leżał możliwie nieruchomo. Przewiązywanie tętnicy ponad miejscem ukąszenia, przypalanie rany ogniem, podawanie poszkodowanemu wielkiej ilości płynów ( o czym często czyta się w literaturze popularnej i przygodowej) naukowcy radzieccy uważają za nieskuteczne, nie powstrzymujące rozchodzenia się jadu w organizmie. Doskonałą metodą jest natomiast przetoczenie choremu 2 do 2,5 litra krwi. Niestety, ze zrozumiałych względów możliwe jest to tylko w punkcie sanitarnym. Najlepszym sposobem na jad jest jednak... uniknięcie ukąszenia. Ostrożność i buty z wysokimi cholewkami to gwarancja bezpieczeństwa w spotkaniu z wężem. 27 — Saszka, a jak wyglądało twoje pierwsze zetknięcie się z jadowitymi gadami? Kiedy przeszedłeś chrzest bojowy? — Było to chyba sześć lat temu. Dokładniej sześć lat i cztery miesiące. Przestudiowałem kilka podręczników, obejrzałem sobie dokładnie gadzinę w instytucie i doszedłem do wniosku, że mogę już zaczynać. Na łowy wybrałem się na przedgórza Nura-tau. Pięknie tam. Surowe, skaliste góry z fioletowoszarymi osypiskami, kręte wąwozy, a w nich rozigrane, wesołe strumienie. Wokoło gęste zarośla dzikiej róży, gdzieniegdzie kępy morwy, pistacji, a nawet greckiego orzecha. Widoki, jakich nie odda pędzel najlepszego artysty. Najpierw pogapiłem się na te wszystkie cudeńka natury, potem zerwałem garść dojrzałych jagód morwy. Słodsze od miodu, same rozpływały się w ustach. No, ale wreszcie trzeba było zabrać się do roboty. Nie przyjechałem na wywczasy... Ruszyłem więc powolutku przed siebie. Idę, prętem uderzam po krzaczkach, nasłuchuję i nic. Cisza, aż uszy bolą. Posuwam się parę kroków do przodu i znów nasłuchuję. Spokój. Żadnego szelestu. Trochę się boję gadziny. Ale i gadzina mnie się boi — pocieszam się, jak potrafię. Mija godzina, dwie, trzy... Najwidoczniej węże pochowały się przede mną. Może to i lepiej? Licho wie, czy potrafiłbym je pochwycić. Żywe bydlę to jednak nie to samo, co grzeczny obrazek w książce. Zaledwie sobie to pomyślałem, a tu żmija. Nogi mi zmiękły w kolanach, ręce zadrżały, spociłem się jak mysz. Łapać czy nie łapać? Do dzisiaj nie bardzo wiem, w jaki sposób udało mi się przycisnąć ją do ziemi. Pochwyciłem gadzinę ostrożnie, lecz mocno, i wrzuciłem do worka. Potem poszło mi już lepiej. Przez dwa dni złowiłem osiem tęgich okazów. Wracając do Taszkientu czułem się co najmniej jak Aleksander Wielki po zwy- cięstwie nad Persami. Pomyśl, pierwsza wyprawa i od razu taki sukces. — Zuch. — Niezupełnie — roześmiał się Dżabaj. — Opowiedz, Sasza, czym się ta wyprawa zakończyła. — Ano, przyniosłem zdobycz do instytutu. Kiedy dyżurny zajrzał ostrożnie do worka, poczerwieniał, zabulgotał coś i przez trzy dni gadać ze mną nie chciał. A księgowy dostał kolki ze śmiechu. Kwitka nie mógł wypełnić, bo mu długopis wylatywał z ręki. Okazało się, że przywiozłem same położy, niejadowite, dość pospolite węże. W sam raz dla kółka młodych przyrodników w pałacu pionierów. Po przebyciu kilku kilometrów przystanęliśmy w szerokim, niezbyt głębokim jarze, zarzuconym odłamkami skał, porosłym tu i ówdzie kępami wątłych krzewinek. — Zdzisław, rozejrzyj się uważnie i powiedz:, ile widzisz śladów jadowitej gadziny. Długo obserwowałem bacznie każdy krzaczek, każdy kamyczek. Przeszukiwałem wzrokiem najdrobniejsze wgłębienie, najmniejszą szczelinę skalną. Bez skutku. Nie udało mi się dostrzec nawet jednego śladu żmii. Żeby choć niejadowity połoz, choć jakiś marny padalec. Wszystko' na próżno, Jakież było moje zdziwienie, kiedy obydwaj przyjaciele na wyścigi zaczęli mi zwracać uwagę na szczegóły, których sam dostrzec nie potrafiłem. Oto otwór nory kobry, dalej szeroki ślad pozostawiony przez nią na piasku, obok nieco węższy ślad giurzy, zeschły patyk w oddali okazał się niewielką żmiją, wylegującą się na rozgrzanym kamieniu... Śladów takich było w zasięgu naszego wzroku aż dwadzieścia cztery. Teraz i ja widziałem je wszystkie, a przecież jeszcze przed chwilą nie potrafiłem zauważyć ani jednego. 28 29 — Tss, giurza. Zaraz ją będziemy mieli. Zostań tutaj i patrz uważnie. Zaczynamy połów. Sasza uzbrojony w długi drążek zakończony półokrągłym uchwytem, przypominającym coś pośredniego między widełkami a rogalikiem, podszedł ostrożnie do gęstego krzewu, na którego gałęziach wylegiwała się olbrzymia giurza. Trzepnął drążkiem po listowiu. Żmija zasyczała, po czym zaniepokojona błyskawicznie zsunęła się na piasek. Sasza tylko na to czekał. Momentalnie doskoczył i przycisnął ją widełkami do ziemi. Szybko, aby wyrywająca się giurza nie zdążyła sobie zrobić krzywdy — nie uszkodziła kręgów ani nie zdarła skóry na grzbiecie — pochwycił ją i wrzucił do nadstawionego przez Dżabaja grubego, brezentowego saka. Cała ta operacja trwała zaledwie kilkanaście sekund. Zanim zdążyłem ochłonąć, giurza rzucała się wściekle w worku. Wspaniały okaz. Dzień zaczął się nam doskonale. W dalszą drogę ruszyliśmy podekscytowani, w wyśmienitych humorach. — Spójrz, orły. Rzeczywiście. Dwa wielkie ptaki płynęły majestatycznie w powietrzu. Zakreślały koła na błękitnym tle nieba. Zdawało się, że nic ich nie interesowało poza sztuką podniebnej żeglugi. Nie umiałbym powiedzieć, jak długo trwało to złudzenie. Bo oto nagle, jeden po drugim, spadły niczym pociski w płytką dolinę, między rozpadliny kamienne. Już po chwili poderwały się w powietrze. Najpierw jeden lekko, bez zdobyczy, wzniósł się w górę, potem drugi poderwał się ciężko, gwałtownie łopocząc skrzydłami. W szponach trzymał szalejącą, zwijającą się „dżdżownicę". Nawet z tej odległości widać było, że pochwycony wąż należał do gatunku olbrzymów. 30 — Niedobrze, giurza — rzekł półgłosem Sasza. — Szkoda orła. Zginie. Walka powietrzna nie trwała długo. Omotany — a może i ukąszony — przez giurzę orzeł znieruchomiał na moment, po czym zwalił się na ziemię. Koniec dramatu. Na niebie krążył samotnie jego partner. — Sasza, chciałbym zobaczyć z bliska, jak się to zakończyło — jęknąłem błagalnie. — Możemy pójść. Niedaleko. Ruszyliśmy w kierunku kanciastej bryły skalnej, obok której, jak się nam wydawało, spadł pokonany orzeł. Przezornie omijałem kępy ostrych zarośli. Ostrożność nie zawadzi, a spodnie już raz cerowałem. Nauka nie poszła w las. Tymczasem' obaj łowcy rozglądali się uważnie na boki. Skoro już wyruszyło się na polowanie, nie wypadało wracać do instytutu z pustymi rękoma. Pojedynczy okaz najwyraźniej nie zaspokajał ambicji moich towarzyszy. Jednakże bez łowieckich sukcesów dotarliśmy do skały. Kilkadziesiąt kroków poza nią odnaleźliśmy między kamieniami martwego orła. Giur-zy ani śladu. — Czy zawsze tak się kończy walka orła z gadem? — No nie, różnie bywa. Węże, także jadowite, to nierzadki posiłek króla ptaków. Z wieloma wężami orły wygrywają. Z wieloma... ale rzadko z giurza. Tylko że wygrana w pojedynku z orłem dla węża także nie zawsze oznacza ocalenie własnej skóry. Tym razem, jak widziałeś, udało się giurzie. Czmychnęła. Najwidoczniej spadła na ciało orła. I przez to Ocalała. Przed dwoma laty na przedgórzach Tien-szanu Widziałem podobną scenę. Ale tamta zakończyła się tragicznie dla obu przeciwników. Wielka była tienszań- i giurza, olbrzymia. Rzadko się dzisiaj takie spotyka. Blisko dwa metry długości. A i orzeł należał do wspaniałych okazów. Królewski birkut i okrutna giurza. 31 Godni, siebie przeciwnicy. Mówi się, że w powietrzu O:rzeł jest królem, niepokonanym władcą przestworzy. Ale nie w zmaganiach z giurzą. Gad to zwinny, silny, potrafiący walczyć do ostatka. Nie ustępujący w walce. Długo trwał wtedy powietrzny pojedynek. Zbyt długo. Potężne skrzydła orła wzniosły walczących za wysoko. Dopiero tam, w górze, udało się giurzie uzyskać przewagę. Oplatała ptaka zwojami swego ciała i unieruchomiła. Spadali jak kamień. Ciekawość pognała mnie w tamtą stronę. Kiedy dotarłem do miejsca upadku, martwy orzeł i połamana giurza leżeli zgodnie. Zwycięstwo okupione własnym życiem to nieczęsty przypadek w przyrodzie. — Czy, poza człowiekiem i orłem, gady jadowite mają jeszcze na świecie kogoś, kogo musiałyby się nieustannie obawiać? Mój encyklopedysta jakby tylko czekał na pytanie. Natychmiast potoczyła się nowa opowieść. — Oczywiście, mają, przede wszystkim szczura faraona, czyli ichneumona (mungos). Niewielkiego, drapieżnego ssaka, zwanego także mangustą, niegdyś czczonego w starożytnym Egipcie, oswajanego przez kapłanów i ludzi chcących spać spokojnie. Jeszcze dzisiaj w niektórych krajach Afryki i Azji chowa się szczura faraona jako tępiciela jadowitych węży. Bo mangustą to urodzony wojownik, o sercu nieustraszonym, zwinny i szybki, atakuje błyskawicznie, ale ukąszony, niestety, ginie. Jest jeszcze jedno zwierzę, które nie tylko nie obawia się spotkania z jadowitymi wężami, ale samo na nie bezkarnie poluje, traktując owe gady jako smakowitą przekąskę. Nawet największych rozmiarów kobry czy giurzy unikają go więc jak zarazy. Myślę o naszym dobrym znajomym z piasków Kyzył-kum. - Czyżby waran?... 32 — A tak, waran. Waran szary, olbrzymia jaszczurka półtorametrowej długości, ruchliwy, niewybredny drapieżnik, nazywany tutaj „krokodylem pustyń środko-woazjatyckich". W polowaniu na jadowite węże z powodzeniem może współzawodniczyć z wojowniczą mangustą. Z tą jednak różnicą, że mangustą atakuje węża, bo tak nakazuje jej instynkt myśliwego, ale po zagryzieniu nierzadko pozostawia pokonanego w spokoju, waran natomiast poluje, by zaspokoić swój nienasycony żołądek. Po wyśledzeniu i upolowaniu węża waran v. miejsca pałaszuje swoją ofiarę. Iczkimer, bo tak brzmi po uzbecku nazwa jaszczura, zbrojny w długie, ostre zęby nie gardzi myszami, młodymi żółwiami, jeżami, stepowymi agamami, ale prawdziwym przysmakiem pozostają dlań jadowite gady. Niedawno uczeni radzieccy stwierdzili, że waran jest całkowicie uodporniony na działanie śmiercionośnego jadu węży. Przeprowadzone doświadczenia wywołały prawdziwą sensację w świecie naukowym. Dawka jadu kobry, która mogłaby zabić cztery tysiące lud:;i, dla warana jest zupełnie nieszkodliwa. Biolodzy badają ten fenomen. Kto wie, może już wkrótce ów „krokodyl pustyni" dopomoże naukowcom w stworzeniu skutecznej surowicy przeciwko ukąszeniom wszelkich jadowitych gadów. Ocaliłoby to życie wielu ludziom Azji, Afryki, Australii, a przede wszystkim Ameryki, gdzie tych gadów jest najwięcej. Uchroniłoby także bydło' domowe, głównie owce i krowy, wypasane w rejonach występowania węży. Czabanowie mogliby odtąd spać spokojnie, a my ¦zapewne musielibyśmy poszukać sobie nowego zajęcia. i)t, choćby przy sadzeniu pistacjowych gajów. — Przesadzasz. Zapominasz, że z gadziego jadu wyrabia się nie tylko szczepionki przeciwko ukąszeniom, lakże mnóstwo innych ważnych lekarstw, i dlatego, sądzę, niepcędko^pożegnasz się ze swoim rzemiosłem. 33 — E, co tam. Chemia z pewnością znajdzie jakieś prostsze rozwiązanie. — Być może — wtrąciłem. — Ale to jeszcze trochę potrwa. — Ano, pewnie potrwa — zgodzili się obaj. — A póki co, za wężami trzeba połazić, same do worka nie wskoczą. Połaziliśmy więc. Oj, połaziliśmy. Niemal do samego zmierzchu dreptaliśmy wśród ostrych kamieni, kęp piekielnie kłującego jantaka (trawy wielbłądziej) i nieco wyższych zarośli, poruszając się metr za metrem, ostrożnie, uważnie, aby nie spłoszyć wylegującego się gada. Około trzydziestu kilometrów przedreptaliśmy w ciągu dnia w poszukiwaniu jadowitej zdobyczy. Do wieczora udało się nam pochwycić jeszcze trzy wspaniałe sztuki. Technika łowów za każdym razem ta sama: wypłoszenie gada z krzaków czy gęstego jantaka i błyskawiczne unieruchomienie uciekającego węża przez przyciśnięcie widełkami do ziemi. I to możliwie najbliżej głowy. A potem jak najszybciej do worka. Przez cały czas skupienie uwagi do granic ludzkiej wytrzymałości. Moment, w którym dojdzie do głosu jedynie rutyna, zawodowe przyzwyczajenie, może okazać się nieszczęściem. Chwila nieuwagi i gad ostrymi jak igły zębami zaatakuje... — Sasza, a czy ja... czy ja też mógłbym spróbować?... — wyjąkałem w pewnej chwili, zdumiony własną zuchwałością. — Ani się waż — kategorycznie zaprotestował Sasza. — Wybij sobie to z łepetyny — dodał czym prędzej Dżabaj. — Zresztą, nie masz widełek. Gołymi rękoma możesz od biedy zrywać pokrzywy, ale nie chwytać giurzę. — Nie musicie się przecież niczego obawiać — na- 34 legałem. — Po pierwsze, będę bardzo ostrożny. Po drugie, będziecie cały czas czuwać nade mną. PO' trzeci o, macie surowicę przeciwko ukąszeniom. W razie nieszczęścia dacie mi po prostu zastrzyk. Nic gorszego' spotkać mnie nie może. Długo jeszcze borowałem, im gigantyczną dziurę w brzuchu, aż wreszcie zgodzili się, abym zapolował tylko ten jeden jedyny raz. I to na żmiję, którą sami wskażą. Sasza odstąpił mi swoje widełki. Po kilkunastu minutach Dżabaj, który szedł z prawej strony w odległości zaledwie dziesięciu metrów, wezwał mnie gwałtownym gestem. Natychmiast podbiegiem na palcach. Niestety, wąż ani myślał czekać. Zanim wycelowałem widełki w jego kierunku, zasy-czał groźnie i zniknął gdzieś w skalistej szczelinie. Tyłem go widział. I tak oto niesławnie zakończył się mój osobisty udział w chwytaniu jadowitych gadów. Może to i lepiej. Niejasne przeczucie podpowiadało' mi, że nie była to- kobra ani giurza, lecz zwyczajny nieja-dowity połoz, albo inna, równie poczciwa gadzina w rodzaju naszego niewinnego zaskrońca. Na wszelki wypadek nie zapytałem Dżabaja o bliższe szczegóły, a on sam też nie kwapił się z wyjaśnieniami. Wolałem już pozostać w przekonaniu, że polowałem jednak na praw-dziwego jadowitego' węża. Kiedy zmęczeni przystąpiliśmy do< rozbijania obozowiska, Sasza nie taił zawodu. Co pwien czas z miną cierpiętnika spoglądał na worek z giurzami. — To nie polowanie, to prawdziwa klęska. Przez cały dzień zdołaliśmy schwytać tylko cztery robaczki — pomrukiwał pod nosem szukając odpowiedniego miejsca do rozstawienia namiotu. Obserwowałem, jak to' robił. Najpierw przemierzył uważnie okoliczny teren, bacznie przetrząsnął wszystkie podejrzane zakamarki w za- 35 roślach i pod kamieniami, patrząc czy przypadkiem nie ma tam nor gryzoniów: pospolitych myszy, szybkich skoczków, nornic, szarych susłów lub trochę większych świstaków. Kolonie drobnych ssaków są bowiem magnesem dla jadowitych gadów, polujących , na nie nocą. Następnie sprawdził, czy w pobliżu nie ma jakiegoś źródełka, gdyż i w takie miejsca giurzy ściągają, by zapolować na zwierzaczki spieszące do wodopoju. Wybrał wreszcie wzniesienie o twardym podłożu, daleko od źródeł wody, niczym nie osłonięte od wiatru, ponieważ tych miejsc węże szczególnie nie lubią. Tak usytuowane obozowisko miało gwarantować — przynajmniej w pewnym stopniu — spokojny nocleg. Bez wizyt nieproszonych gości. Na koniec udeptał starannie resztki piasku naniesione tu przez wiatry. — Ostrożności nigdy za wiele. Zwłaszcza że niebezpieczeństwo śmiertelnych ukąszeń grozi nie tylko ze strony wężów — wyjaśnił. — W Uzbekistanie żyją przecież jadowite pajęczaki: skorpiony, tarantule, falangi, karakurty... W ciągu dnia ukryte pod kamieniami, w szczelinach i norkach piaszczystych, nocą wyłażą na polowanie, głównie na owady. Zdarza się, iż w poszukiwaniu żeru przedostają się do szałasów pasterskich, do namiotów geologów i myśliwych, a nawet do chat. Skorpion to jeden z najdziwniejszych stworów żyjących na kuli ziemskiej. Świat zmieniał się przez długie tysiąclecia, po dinozaurach, latających jaszczurach czy mamutach śladu nawet nie ma — oczywiście nie licząc wykopalisk — a skorpion jak na urągowisko ewolucji tkwi do dzisiaj w nie zmienionej postaci. To może wydać się nieprawdopodobne, ale uczeni znaj- 36 dują odciski skorpionów na osadach skalnych pochodzących sprzed wielu milionów lat. Skorpion atakuje za pomocą kolca jadowego, znajdującego się na końcu segmentowego1 odwłoka. Ofiara nie zawsze zdająca sobie sprawę z użądlenia, gdyż jad dopiero po kilkunastu czy kilkudziesięciu godzinach ujawnia swą niszczycielską siłę, często przypłaca swą nieostrożność życiem. Także obrzydliwa włochata falanga (solpuga) zbrojna w groźne szczęki i błyskawicznie poruszająca się, od stuleci cieszy się wśród ludów Azji sławą rozbójnika. Ten olbrzymi pająk (do1 8 centymetrów długości) zwabiony silnym światłem, o co w dobie elektryczności przecież nietrudno, wkrada się do domostw. Nauka udowodniła, że niebezpieczeństwo grożące ze strony falangi pochodzi nie od jadu, jak do niedawna mniemano, lecz od resztek rozkładającego się pokarmu, mikrobów gnilnych zgromadzonych na szczękach pająka. Natomiast z dwóch prawdziwie jadowitych pająków — tarantuli i karakurta — mniej niebezpieczna jest większa, bo dochodząca do 3,5 cm długości, tarantula. Mimo okropnej sławy — rozpowszechnionej zwłaszcza w podaniach ludowych i literaturze — ukąszenie jej nie jest śmiertelne, choć bardzo bolesne. Inna sprawa z karakurtem, pająkiem wielkości naszego krzyżaka, pospolicie nazywanym czarną wdową. Jad karakurta jest piętnaście razy silniejszy od jadu osławionego grzechotnika. Całe szczęście, że natura wyposażyła go w niewielką ilość tej trucizny. Od ukąszenia karakurta giną nie tylko ludzie, znacznie częściej pasące się wielbłądy i owce. Ponieważ czarne wdowy (nazwano je tak, gdyż natychmiast po nocy poślubnej samica pożera swego małżonka) niesłychanie łatwo rozmnażają się, zdarza się niekiedy, że dosłownie terroryzują swym istnieniem całe okolice. Trzeba wte- 37 dy podejmować z nimi bezpardonową walkę. Co rychlej zaorywać tereny ich lęgów, spryskiwać je środkami toksycznymi. Podczas gdy Sasza lustrował teren, Dżabaj zebrał trochę chrustu, przede wszystkim zeschłego na pieprz kolczastego jantaka. Do sterty przytknął zapałkę. Ogień buchnął wysokim, trzaskającym płomieniem. Od razu zrobiło się weselej. I cieplej. Najwyższa pora, bo, przyznaję, wieczorny ziąb od dobrego kwadransa buszował mi bezkarnie pod koszulą. Po chwili w powietrzu zapachniało smakowicie. To Dżabaj podsmażał nad ogniem nadziane na patyki solidne porcje kazy — uzbeckiej kiełbasy, przygotowywanej domowym sposobem z końskiego mięsa. Głód, o którym w natłoku dzisiejszych wrażeń zupełnie zapomniałem, odezwał się nagle ze zdwojoną siłą. Dobre jadło i gorąca zielona herbata rozwiązują nawet na j oporniej sze języki. A nasze do leniwych nie należały. Nic więc dziwnego, że przy ognisku potoczyły się opowieści pełne przygód i wydarzeń, o jakich najstarszym ludziom się nie śniło. Było już chyba dobrze po północy, kiedy przyszła kolej na mnie. Dopiero wtedy wyciągnąłem z plecaka maleńki reporterski magnetofon i kasety z taśmami. — Oto moja niespodzianka. Pozwólcie, że ja opowiem wam kilka przy",ód łowieckich. Oczywiście nie zrobię tego własnymi słowami. Posłużę się nagraniem wspomnień jednego z bardziej doświadczonych łowców żmij Azji Środkowej, Arkadija Niedjałkowa. Posłuchajcie uważnie, może znajdziecie w nich coś nowego dla siebie. To mówiąc położyłem sobie magnetofon na kolanach i włączyłem przycisk. Taśma zaczęła się przewijać, a z głośniczka popłynęła opowieść. „Strach przed wężami w większości przypadków 38 rodzi się już we wczesnym dzieciństwie. Winni temu są najczęściej rodzice. «Naoczni świadkowie* raczą dzieci opowieściami o tak paskudnym charakterze gadów, że nie tylko maluchowi, ale i dorosłemu skóra cierpnie na grzbiecie. W Turkmenii, na przykład, ostrzega się malców nieomal od kołyski: Nie wchodź na barchan, bo cię żmija ukąsi. Wielu ludzi wierzy więc święcie, że wszystkie węże (no, poza zaskrońcami) są straszliwie jadowite i szkodliwe. Czy tak jest w rzeczywistości? Osądźcie sami. Przed kilku laty łowiłem wraz z moją brygadą stepowe żmije zygzakowate w obwodzie ałmaatyńskim. W tamtych okolicach spotykało się także niejadowite, wzorzyste położy i bardzo do nich podobne, za to niezwykle jadowite mokasyny holi z rodziny grzechotni-kowatych. Wśród nas znajdował się debiutant, Stanisław Kriżawiec. Uprzedziliśmy go, że stepowa żmija zygzakowata jest jadowita i należy z nią postępować bardzo ostrożnie. Pokazaliśmy mu tę żmiję. Pokazaliśmy mu też wzorzystego połoza, objaśniając, że to gadzina bezpieczna, nieszkodliwa. Niestety, nie pokazaliśmy mu węża grzechotnikowatego. Po prostu pierwszego dnia nie udało się go nam pochwycić. Nazajutrz rankiem, jeszcze przed wschodem słońca, ruszyliśmy tyralierą przez step, zbierające do worków napotkane żmije. Stanisław szedł około dziesięciu metrów na prawo ode mnie i radził sobie doskonale. Nagle zwrócił się do mnie: — Popatrz, co za wściekły połoz. Stroszy się i syczy, jakby miał w gębie jadowite zęby. Spojrzałem w bok i zdębiałem. W rękach Stanisława zwijaj się zdrowiuteńki... mokasyn holi. — Rzucaj go — wrzasnąłem. — Szybciej. Stanisław posłuchał. Gad poleciał na ziemię. Na- tychmiast podbiegłem do niego i widełkami przycisnąłem jego łeb do ziemi. Jedną ręką wziąłem węża za głowę, a drugą odciągnąłem mu dolną szczękę. Z rozwartej paszczy niczym dwa sztylety sterczała para jadowitych zębów. — Oto mokasyn holi z rodziny grzechotnikowa-tych — objaśniłem. — Zapamiętaj sobie nasze prawo: każdy nieznany wąż, to wąż jadowity. Stanisław pobladł. Po kilkunastu minutach przyszedł jednak do siebie, uspokoił się i mógł dalej łowić żmije. Trzeba przyznać, że miał wiele szczęścia. Gad, starając się wyrwać, usiłował odstraszyć człowieka syczeniem. O podobnym wypadku, lecz z giurzą, opowiadał mi jeden z bardziej doświadczonych łowców Anatol Aza-row. Pewnego* razu nocował wraz ze swym wiernym druhem, Borysem Rozendorfem, w jakimś parowie w górach Nura-tau. Łowcy rozłożyli się obok ścieżki, rozpalili ognisko i zaczęli przygotowywać wieczerzę. Na widok płomieni do obozowiska podjechało dwóch siwobrodych Uzbeków, których w drodze zaskoczył mrok. Ponieważ nocą w górach jeździć nie należy, gdyż można zwalić się w przepaść, staruszkowie poprosili łowców, aby pozwolili im przenocować przy ognisku. Gości zaproszono na kolację. Po wieczerzy jeden z Uzbeków doszedł do wniosku, że chrustu jest za mało i, chociaż próbowano powstrzymać uparciucha, poszedł go uzbierać. Minęło kilka chwil. Nagle łowcy usłyszeli trzask suchego drzewa i zaraz potem przeraźliwy wrzask. Rzucili się pędem w tamtą stronę. Kiedy dobiegli, stojący pośród krzaków siwobrody aksakał wycharczał tylko jedno słowo: — Żmija. Azarow rzucił snop światła latarki we wskazanym kierunku. Wszyscy ujrzeli zwijającą się w kłębek olbrzymią giurzę. 40 — Gdzie cię ukąsiła? — zapytał szybko starca. Ale ten trząsł się nieprzytomny ze strachu i powtarzał bez przerwy: — Żmija, żmija... Nie wolno byto zwlekać. Myśliwi czym prędzej podprowadzili starca do ogniska, rozebrali do' pasa i uważnie obejrzeli. Na szczęście charakterystycznych parzystych ranek — śladów jadowitych zębów giurzy — nigdzie nie znaleźli. Gdy tylko Uzbek przyszedł do siebie, opowiedział, że wraz z gałęzią chwycił za giurzę. żmija zasyczała i uderzyła go. Poczuwszy pod ręką coś żywego starzec przeraził się i gałąź odrzucił. I tym razem żmija nie ukąsiła człowieka, ograniczyła się jedynie do ostrzegawczego syczenia i uderzenia łbem. Innym razem, pewnego sierpniowego poranka, szliśmy z Anatolem Kocziewskim doliną Kara-bau-saj. Słońce dopiero co wzeszło, w głębi doliny panował jeszcze mrok i chłód. Poruszaliśmy się wzdłuż potoku, którego brzegi gęsto1 porastała niewysoka trzcina. Anatol szedł z lewej strony, ja — z prawej. Za jednym jz zakrętów l>(istrzegliśmy wielki, rozłożysty krzew. Na jego gałęziach wylegiwały się trzy giurzy. Uśmiech fortuny. Ze zbytniego pośpiechu chciałem •/. miejsca wskoczyć na pobliski głaz, ale źle obliczyłem odległość i pośliznąłem się. Z trudem zachowałem równowagę. Gady podniosły głowy i skierowały je w moją stronę. «Niedobrze — pomyślałem. — Teraz mnie do n'bie nie dopuszczą.* Wtedy Anatol zaczął podkradać się po cichutku do krzaka, a ja, stercząc nadal na głazie, usiłowałem odwrócić uwagę spłoszonych żmij. Najbliżej przyjaciela i kij dowala się większa giurza w pozycji do ataku — Jej naprężone ciało zwisało półkolem w dół. — Spróbuję wziąć za półkole — rzekł Anatol wysuwając widełki ku żmii. 41 Ale giurza dostrzegła zbliżające się niebezpieczeństwo. W następnej chwili grubsza od męskiego nadgarstka i ponad metrowej długości żmija lekko zsunęła się z gałęzi na widełki, po1 widełkach na wyciągniętą rękę myśliwego, po ręce na jego bark i stąd susem w zarośla trzcinowe. Wszystko to trwało nie dłużej niż sekundę, może dwie. Anatol zaklął pod nosem. Druga żmija śmignęła obok niego wprost w zarośla z wysokości ponad trzecłi metrów. Jedynie trzecią udało się nam pochwycić. Postępku pierwszej giurzy nie można nazwać napaścią. Przestraszona żmija doszła po prostu do wniosku, że najkrótsza i najbezpieczniejsza droga z gałęzi na ziemię prowadzi poprzez widełki i rękę myśliwego1. Jak widzicie, nawet zatrwożona żmija nie taka znowu groźna, jeśli tylko ma szansę umknięcia. Zupełnie inna sprawa, gdy się jej odetnie wszelkie drogi ucieczki. Wtedy gad szaleje, uderza jadowitymi zębami na wszystkie strony i trzeba mieć wielką wprawę, żeby sobie z nim poradzić. Pewnego razu szliśmy z Anatolem doliną Gum-saj w tymże paśmie nuratińskim. Ponieważ nadciągał już wieczór, kierowaliśmy się powoli w stronę miejsca, gdzie pozostawiliśmy samochód. Trzeba było myśleć o noclegu. Zmęczeni, nieśliśmy we dwóch zaledwie trzy giurzy. Przyjaciel szedł około pięćdziesięciu metrów przede mną na nic nie zwracając uwagi, ja zaś myszkowałem oczyma na wszystkie strony w nadziei, że uda mi się znaleźć choćby jeszcze jednego gada. W pewnej chwili pogmerałem widełkami w kępie mijanych zarośli i, ku mojej radości, usłyszałem syk giurzy. Natychmiast wypłoszyłem ją na nie osłonięte niczym miejsce i przytrzymałem widełkami, niezbyt fortunnie, za tylną część tułowia. Dość tęga giurza wyrywała się 42 miotając łbem w moją stronę. Mogła sobie przerwać kręgosłup, a myśmy potrzebowali przecież zdrowych okazów. Wolałem nie ryzykować. Wezwałem więc na pomoc Anatola. — Pilnuj żmii. Jeszcze chwilkę! — wołał do mnie, przedzierając się z trudem przez gęste zarośla wielbłądziej kolczatki. Nagle o metr od niego wypełzła z traw i puściła się do ucieczki giurza znacznie większa od tej, którą przytrzymywałem widełkami. — Tam na lewo. Spójrz na lewo! — zawołałem. — Uważaj, bo ci się wyrwie! — nie słysząc mnie wrzeszczał Anatol. Spojrzałem na moją żmiję i ciarki przebiegły mi po' plecach. Rozwarta paszcza gada sięgała już kolana. Nagle głowa giurzy nie wiedzieć czemu, szarpnęła się do tyłu. Z nadmiaru emocji nie od razu uprzytomniłem sobie, że wybawienie przyszło' od strony przyjaciela. Anatol złapał żmiję widełkami, odciągnął jej głowę od mojej nogi, przycisnął do' ziemi i dopiero wtedy ujął ręką. Ja zaś... pogoniłem za tą drugą. Po kilkunastu sekundach obydwie giurzy miotały się w zawiązanych workach. No, ale tego, co usłyszałem od Anatola za moją nierozwagę, na wszelki wypadek nie powtórzę. Kiedy indziej, tak jakoś wczesną wiosną, wybraliśmy się z Jurijem (także łowcą węży) zapolować na kobry aż na południowej granicy Związku Radzieckiego. Pogranicznicy zawsze nas witali radośnie i chętnie pomagali. Naczelnik strażnicy przydzielił nam wtedy jednego z lepszych tropicieli, sierżanta Gienadija Wasiliewa. O świcie w trójkę wyruszyliśmy konno w okolice, gdzie Wasiliew podczas pełnienia służby spotykał kobry. W czasie jazdy dostrzegliśmy ślady węży, niestety nie tych, o które nam chodziło. 43 — Kobry spotkamy dalej — uspokajał sierżant. Nagle, O' pięćdziesiąt metrów przed nami, za krzakiem, błysnął w słońcu ogon spłoszonego węża. Jurij zeskoczył z siodła i na łeb na szyję pognał za uciekającym gadem. Również sierżant, rzucając mi cugle, puścił się w ślad za nim. Ledwie zdążyłem przytrzymać konie. Tymczasem kobra zmieniła taktykę. Przystanęła, podniosła się i groźnie rozdęła kaptur. Tak, to był wspaniały okaz. ¦— Momeneik! — krzyknął Jura. — Zaraz ją złapię. Wyciągnął z kieszeni biały woreczek, postąpił ku kobrze. Wąż zasyczał i raptownie pochylił się w stronę nadchodzącego. Jurij odskoczył. Kobra znów dźwignęła się w górę. Łowca ponownie ruszył ku niej. Lewą ręką machał przed oczyma gada woreczkiem, prawą zaś niepostrzeżenie przesuwał za jego głowę. Kobra jak zaczarowana całą uwagę skupiła na woreczku. Lekko pochylona przygotowywała się do ataku. Prawej ręki myśliwego nie dostrzegła. Ledwie ręka znalazła się za głową węża, Jurij błyskawicznie schwycił kobrę nieco poniżej kaptura. Pochwycona szarpnęła się usiłując się wyrwać, ale Jura cisnął woreczek na ziemię i przytrzymywał ją oburącz. — Dawaj worek! — krzyknął do mnie wesoło. — Już nasza. Zafascynowany sceną, która się przed chwilą rozegrała, zapomniałem o koniach. W tym momencie nad kępą piołunu uniosła się kobra znacznie większa od tej, którą złapał Jurij. Raptownie grzmotnęła konia głową i odskoczyła w bok. Przygotowawszy strzykawkę i ampułkę surowicy przeciwjadowej z bijącym sercem zacząłem oglądać mordę konia. Oczekiwałem chwili, w której nieszczęsny wierzchowiec runie na ziemię w agonii. Tymczasem gniadosz spoglądał na mnie zdumiony i poszturchiwał nosem dłoń sierżanta. — Opuchlizny nie widać? — zapytał Jurij. — Chyba nie — odpowiedziałem niezbyt pewnie. — No, to tym razem obyło się bez nieszczęścia. Ocalał Gniadko — ucieszył się Jura. — Kobra uderzyła |O, nie otwierając gęby. Nie chciała kąsać, po prostu odganiała. Pozwól, niech i ja popatrzę. On także nie znalazł śladu ranek. Uradowaliśmy się. Koń nadal trącał pyskiem ramię sierżanta. Dostał więc I uncję cukru, a potem pojechaliśmy dalej. Opowiadali mi starzy Uzbecy, że kobry nie zawsze kąsają konie i krowy. Czasami po prostu odganiają zbliżające się zwierzęta uderzeniami głowy. Nie bardzo wierzyłem w opowieści sędziwych aksakałów. A jednak okazały się prawdziwe..." Głos wydobywający się z magnetofonu umilkł. Koniec nagrania. Ale jeszcze nie koniec taśmy. Krążki obracały się nadal i po chwili z głośnika popłynęła żywa, skoczna melodia, grana na uzbeckich instrumentach ludowych. Andiżańska polka. Moja ulubiona. Ognisko powoli wygasało. Najwyższa pora na spoczynek. Pozostało tylko rozebrać się i jak najszybciej wskoczyć pod koce. ,,Siady ukąszeń na rękach, ramionach i nogach u obydwu myśliwych świadczą, że nieczęsto trafiały się im żmije mało agresywne" — rozmyślałem już U>żąc. Podręczna apteczka zawierająca surowicę przeciw]a-dową ratowała życie nie tylko ludziom. Także zwierzętom domowym — wielbłądom, koniom czy owcom — pokąsanym przez gady. Wiedziałem, że dzisiaj każdy szanujący się czaban, wypasający stada na rozległych terenach stepowych Uzbekistanu, ma przy sobie pojemnik ze szczepionkami. A jeszcze przed niewielu. II 44 45 laty było to tylko marzeniem hodowców i weterynarzy. Powinienem teraz powiedzieć, że cisza nocna zapanowała wreszcie pod rozjaśnionym gwiazdami niebem Azji. Ale to nieprawda. Gdzieś, nie tak znów daleko, poszczekiwały zawzięcie szakale. Może awanturowały się przy podziale padliny? A może urągały nam, intruzom, którzy bez pytania wtargnęli na ich tereny łowieckie? Wiedza i doświadczenie Saszy i Dżabaja sprawiły, iż noc minęła spokojnie. Natomiast ranka nie zapomnę chyba do końca życia. Był jeszcze półmrok, gdy zbudził mnie jakiś szelest. Na wpół rozbudzony uniosłem się na łokciach i rozejrzałem wokoło. Dżabaja w namiocie już nie było. Słyszałem, jak krzątał się na zewnątrz, przygotowując śniadanie. Nagle zmartwiałem. Z plecaka, tuż przy moich nogach, zsuwała się giurza. Momentalnie przypomniałem sobie opowieść O' jadowitej żmii, która przez wiele dni mieszkała wraz z geologiem w namiocie, nie od razu ujawniając swą obecność. Usłyszałem bicie serca tak głośne, że mogłoby słonia obudzić, a Sasza nawet nie drgnął. Chrapał jak gdyby nigdy nic. Wieczność przeminęła, zanim wzrok i rozum właściwie oceniły sytuację. Musiałem mieć niewyraźną minę opuszczając namiot, skoro Dżabaj błyskawicznie wskoczył do środka. Przetrząsnął wszystko uważnie, lecz nie znalazł niczego podejrzanego. Przy okazji rozbudził Saszę. — Czemu się ciskasz? Hałasujesz jak stado wielbłądów. — Niczego nie zauważyłeś? — Niczego-, poza wariatem nie dającym mi spać. Jeszcze kilka razy Dżabaj powracał do wydarzeń owego ranka. Pytał, czegD się wystraszyłem. Za każ- 46 dym razem robiłem chytry unik, starannie zmieniając wniat rozmowy. Może się to wam wydać śmieszne, ale nie umiałem powiedzieć prawdy, a kłamać nie chciałem. Ciekaw jestem, kto na moim miejscu potrafiłby lak od razu przyznać się, że przeraził się śmiertelnie własnego paska od spodni? . mm NA GRZBIECIE SZALEJĄCEGO WIELBŁĄDA Nad ranem ocknąłem się na podłodze. „To ci dopiero heca. Najwidoczniej przyśniło ci się jakoweś głupstwo i brykając spadłeś z łóżka, stary koniu" — pomyślałem sobie i roześmiałem się ubawiony. Dawno już przecież wyrosłem z lat szczenięcych, kiedy to mogło mi się wydarzyć coś podobnego. W tej samej chwili poczułem, iż łóżko pcha się na mnie bezceremonialnie, a stolik zaczyna rytmicznie podskakiwać na środku pokoju. Co się dzieje, u licha? Szklanka rozbiła się z brzękiem. Dziwne, ale dopiero ten dźwięk dopomógł mi pojąć wszystko. Trzęsienie ziemi. Oprzytomniałem momentalnie. Poderwałem się i pędem na korytarz. Na łeb, na szyję, po schodach w dół, na ulicę. Byłem jednym z ostatnich. Inni widocznie mieli sen lżejszy. Przed hotelem tłum rozgorączkowanych, gestykulujących ludzi, ubranych podobnie jak i ja w piżamy, odsunął się na bezpieczną odległość od budynku. Mimo że ziemia wkrótce uspokoiła się, tej nocy nikt już do łóżka nie powrócił. Do samego śniadania grupki nerwowo rozprawiających osób obsiadły ławki po drugiej stronie ulicy, w parku wokół Teatru Opery i Baletu im. Aliszera Nawoi. Co> odważniejsi podeszli bliżej, na skraj szerokiego chodnika, gdzie zaczęli się spierać, czy potężna rysa, widoczna w murze pod dachem ho- 48 Lelu — powstała podczas a-zęsienia ziemi w roku 1966 — powiększyła się, czy nie. Personel hotelu „Taszkient" uspokajał rozgorączkowanych gości, kelnerzy zapraszali na herbatę. — Nie ma się czym przejmować — zapewniali. — Trzęsienie ziemi, którego byliśmy świadkami, to zaledwie niegroźne stęknięcie. Jak gdyby kichnięcie Ziemi. Apsik i na zdrowie. Nie ma żadnego porównania ubiegłorocznym kataklizmem. Zresztą, cztery stopnie o wiadomość telefoniczna ze stacji sejsmologicznej) nie mogły grozić poważniejszymi skutkami. Od takich wstrząsów mogły ucierpieć szklanki, ale nie ludzie. Kiedy wracałem na górę, do pokoju hotelowego, by przebrać się wreszcie z piżamy w strój bardziej stoso-vny do wędrówki po mieście, zorientowałem się, że na szyi mam zawiązany krawat. Widocznie zrywając się la wpół przytomny z podłogi, złapałem go bezwiednie, a potem, będąc już na dole, również automatycznie zawiązałem. Tak to sobie przynajmniej dzisiaj próbuję wytłumaczyć. No, bo po co był mi potrzebny krawat do piżamy? Widziałem chaszar na własne oczy. I to chaszar potężny, prowadzony z wielkim rozmachem, chaszar ogólnonarodowy, niosący dobrodziejstwo mieszkańcom Taszkientu. Cóż to takiego chaszar? Od dawien dawna wśród Uzbeków istnieje wspaniały narodowy zwyczaj. Kiedy trzeba postawić nową chatę na miejsce zniszczonej, ludzie jak bracia przychodzą z pomocą jeden drugiemu. W nieszczęściu zawsze można liczyć na pomoc sąsiadów. To właśnie ów zwyczaj pomagania sobie nawzajem w biedzie — cha- 4 — Opowieści... 49 szar — stał się symbolem walki ze skutkami ziłzilii — trzęsienia ziemi. 26 kwietnia roku 1966 O1 godzinie 523 rylec sejsmografu postawił na taśmie papieru autograf przerażającej katastrofy. Śródmieście półtoramilionowego Taszkientu, dzielnica od dawna gęsto zabudowana niskimi, glinianymi domkami, zamieniło się w gruzy. Mnóstwo domów rozpadło się, wiele, zwłaszcza tych murowanych, popękało zagrażając życiu mieszkańców. Tysiące rannych zapełniło' szpitale i prowizoryczne lazarety, organizowane pod gołym niebem i w namiotach. Ził-zilia pochłonęła również śmiertelne ofiary. Stare uzbeckie przysłowie głosi: „Siła ptaka w skrzydłach, siła człowieka w przyjaźni". Siłę braterstwa Taszkient poznał w dniach grozy. Na wieść o trzęsieniu ziemi ze wszystkich republik popłynęła pomoc. Już nazajutrz na lotnisku taszkienckim lądowały samoloty transportowe z lekami, żywnością, namiotami. Odezwała się Moskwa, Mińsk, Kijów, Irkuck, Krasnodar, Leningrad, Tbilisi: Wybudujemy nową dzielnicę mieszkaniową! Postawimy dwie szkoły! Zbudujemy szpital! Trzy przedszkola i trzy żłobki! Hotel! Wysyłamy pociąg ze sprzętem budowlanym! Czterdzieści wagonów cementu! Wieziemy najlepszych architektów i budowniczych ! Jeszcze ziemia nie uspokoiła się całkowicie, a już do usuwania zniszczeń stanęły brygady robotnicze, kom-somolcy taszkienccy i żołnierze. Zanim ze wszystkich stron Kraju Rad nadjechały pociągi z ciężkim sprzętem, buldożerami, wywrotkami, dźwigami, do śródmieścia Taszkientu wpełzły czołgi. Weterani drugiej wojny światowej, potężne T-34 toczyły ostatnią już bitwę, tym razem z budynkami zagrażającymi życiu przechodniów. Rozwalały je, miażdżyły, szykując co najspiesz-niej poligon dla budowlanych. 50 Iwan Iwanowicz Iwanów („na Iwanowych Rosja stoi" — powiada o sobie z uśmiechem) — technik budowlany z Wołgogradu, sekretarz Komsomołu „Ros-taszstroju" — przyjechał pierwszym pociągiem z budowniczymi już 27 maja roku katastrofy. Tak wspominał tamte chwile: — Niemal prosto z pociągu, stanęliśmy do pracy. Początkowo mieszkaliśmy pod namiotami. Zresztą, podobnie jak i rodziny ze zburzonych domów. Upały, do których trudno byto przywyknąć, dały się nam wtedy dobrze we znaki. A i czas trzeba tu było mierzyć inaczej. Czy wiesz, że ośmiopiętrowy budynek, który zgodnie z planem należy stawiać dwadzieścia jeden miesięcy, brygada komsomolców Anatola Bridi-china podciągnęła pod dach w ciągu. sześciu miesięcy ? Chłopcy i dziewczęta pracowali po1 dwanaście godzin, na dobę. Rezygnowali z dni odpoczynku. Ludzie nie mogli przecież mieszkać wiecznie w namiotach. Nadciągały przykre chłody jesienne, a za nimi zima. Trzeba było wygrać wyścig z czasem. N01 i chyba udało się — Iwanów rzucał myśli może nieco chaotycznie, ale szczerze, z przejęciem. — A czy wiesz, że w nowym Taszkiencie i wy macie swój udział? Zakładamy w mieszkaniach polskie linoleum, instalujemy polskie kuchenki gazowe. Doskonałe. Chwalą je ludzie. Ech, głowa moja — przerwał w pewnej chwili ze śmiechem — gadam i gadam, a ty pewnie chciałbyś zobaczyć z bliska, jak wyglądają nasze domy-cudeńka. Oczywiście, chciałem. Pojechaliśmy. Z ulicy Mukimi roztaczała się szeroka panorama po-łudniowo-zachodniej dzielnicy Taszkientu Cziłanzar. Na byłym rżysku pszenicznym, na skraju miasta wyrastała pierwsza w republice nowoczesna kompleksowa zabudowa, gigantyczny rejon obliczony na ćwierć mi- 51 liona mieszkańców. Dziesiątki domów rozmieszczonych na dużej przestrzeni przypominają nowe warszawskie dzielnice. I zapach w powietrzu podobny, kurz przesycony jest smakiem cementu, wapna, zaprawy murarskiej. Inna jest tylko woń gliny — gliny wszędobylskiej, spotykanej w całym Uzbekistanie, od nowoczesnych ulic stolicy aż po kiszłaki zagubione w pustynnych piaskach Kyzył-kum. Słoneczne, jasne bloki mieszkaniowe, dwu-, cztero-i dziewięciokondygnacyjne, zdobione barwą i ornamentami, zachowały charakter narodowej architektury republik, które je wystawiły. Tadżycy budowali domy okraszone wspaniałą majoliką, Ukraińcy zaopatrzyli swoje budynki w przeciwsłoneczne żaluzje i przemyślne kratownice na winorośl. Domy wzniesione przez Gruzinów charakteryzowały się sgraffitowymi * kompozycjami i podcienionymi łodziami otwartymi ku miastu. No i trwałe symbole na ścianach wykończonych domów — herby miast radzieckich. Oto herb Tuły. Widomy znak, że budynek postawiła młodzież grodu sławnego z samowarów i broni myśliwskiej. — Trust „Rostaszstroj", który stawiał te domy, jest olbrzymim zjednoczeniem budowlanym, zatrudniającym młodzież z różnych krańców Rosyjskiej Federacji. Moi chłopcy i dziewczęta, a mam ich przeszło dziewięć tysięcy — opowiadał znów Iwan Iwanów — pochodzą z Powołża i rejonów podmoskiewskich. Około trzydziestu tysięcy młodych zapaleńców przyjechało z pozostałych republik i zostało zorganizowanych w innych zjednoczeniach. Dla naszej młodzieży wydajemy gazetę „Rossijskij stroitiel", dbamy o warunki pracy * Sgraffito — technika dekoracji polegająca na częściowym zdrapywaniu warstw (barwnych tynków aibo glazur), dzięki czemu powstaje kolorowa kompozycja. 52 i właściwy wypoczynek. Teraz, kiedy tygodnie najtrudniejszej, pionierskiej pracy mamy już za sobą, stać nas na taki luksus. Mozolnie, po prowizorycznych schodach wspięliśmy się na szczyt ośmiopiętrowego, jeszcze nie wykończonego gmachu. Dopiero stąd można ogarnąć okiem olbrzymi plac budowy, jakim stał się Taszkient dzisiejszy. Wyciągnąłem aparat z futerału. Trzasnąłem serię zdjęć. Za kilka lat nabiorą wagi dokumentu. — Ekipa z Nowokuźniecka to w znacznej większości młodzież — podkreślił z dumą sekretarz nowokuźniec-kich komsomolców, Mikołaj Kiriczenkow, który wdrapał się tu za nami, aby pochwalić się swoimi podopiecznymi. — I to' jaka młodzież! Dobrzy posłowie Nowokuźniecka, jak ich nazwali mieszkańcy Taszkientu. Spójrz tylko, ta piękna dziewczyna, Ludmiła Diegtia-riewa, to jedna z najlepszych i najdokładniejszych pracownic przy robotach wykończeniowych. Od niej i jej koleżanek w znacznej mierze zależy ostateczny stan mieszkań, do których wprowadzą się ludzie z rozwalonych lepianek. — I w naszym kolektywie przeważa młodzież — do rozmowy włączyła się Maria Brutuzowa, dwudziestoletnia zgrabna dziewczyna, grupowa zespołu sztukatorów. — Wielu, podobnie jak i ja, niedawno ukończyło szkoły zawodowe i technika. Naturalnie, każde z nas ma już praktykę za sobą. Do zaciągu wybierano przecież najlepszych. A jednak Taszkient jest naszym najważniejszym egzaminem. Egzaminem życia. Dobrą pamięć pozostawiamy tutaj po sobie: domy mieszkalne, szkoły na tysiąc i dwa tysiące miejsc oraz cztery ośmiopiętrowe wieżowce, „baszty", jak je nazywamy. A nowych domów, tych niewysokich i tych wielopiętrowych potrzeba Taszkientowi niemało. Kłopoty 53 z rozmieszczeniem poszkodowanych rodzin maleją, ale nie znikają... Bo nieszczęście, które spadło na stolicę Uzbekistanu 26 kwietnia nie byto ostatnie. Ruchy skorupy ziemskiej nie ustawały. W nocy z 8 na 9 maja miasto nawiedziła kolejna katastrofa. Siła trzęsienia ziemi wynosiła 6 stopni w skali Richtera. I znów, jak poprzednio, najbardziej ucierpiało centrum miasta. Stary Taszkient, gliniany i parterowy, przestał istnieć. Tasz-kient nowy, ten wielopiętrowy, murowany, ocalał. Wierzyć się nie chciało oczom, że telewizyjny maszt wysokości stu dziewięćdziesięciu metrów pozostał nietknięty, a rozsypał się stojący tuż obok parterowy budynek radiostacji. A wraz z nim mnóstwo innych. Sto tysięcy rodzin pozostało bez dachu nad głową. — Przez dwa tygodnie miasto żyło na grzbiecie szalejącego wielbłąda — określił momenty grozy pewien sędziwy Uzbek. Powiedzenie to świadczyło, że mieszkańców Tasz-kientu nawet wówczas stać jeszcze było na dowcip. A oto i inny przykład. W dniach katastrofy w gazecie ukazało się ogłoszenie niosące uśmiech przez miasto: „Zamienię mieszkanie w epicentrum, z wszelkimi wygodami, na jakiekolwiek, ale położone na skraju miasta..." W tym trudnym okresie wielu ludzi nie miało chwili wytchnienia: pogotowie ratunkowe, straż pożarna, milicja, drużyny robotnicze. Komsomolcy zorganizowani w grupy szybkiej pomocy przemierzali miasto. Najbardziej niewyspanym człowiekiem był wówczas chyba Walentyn Ułomow, który w ciągu kilku zaledwie godzin stał się jedną z najpopularniejszych osobistości w Taszkiencie. Ułomow jest pracownikiem naukowym, działającym w niewielkim domku z tabliczką „Sejsmostacja". Mało 54 kto zdaje sobie dziś sprawę, jak wielką rolę odegrał ten, skromny pracownik nauki w tispokajaniu obywateli miasta. Częste „pięciominutówki" w telewizji, w radiu, komunikaty dla gazet, no i te odpowiedzi na Betki telefonicznych dziecięcych zapytań: „Proszę pana, czy mogę już położyć się spać?" Ułomow powiada: — Można przewidzieć, jakiej siły będzie trzęsienie ziemi, można stwierdzić, w którym miejscu nastąpi. Nie można określić tylko jednego, kiedy. Co prawda słyszałem niedawno, że na dwa dni przed aszchabadz-ką katastrofą * do odpowiedzialnego pracownika przyszło dwóch sędziwych Turkmenów: „Będzie trzęsienie ziemi. — Skąd wiecie? — Żmije i jaszczurki uciekły z nor". I rzeczywiście, w dwa dni później nastąpiło straszliwe trzęsienie ziemi. Albo inna historia, zanotowana przez jednego z moskiewskich korespondentów. Wspominał właściciel dużego owczarka: „Pracowaliśmy wtedy z żoną w Aszchabadzie. Tej nocy akurat nieco później wróciliśmy do domu. Nie położyliśmy się od razu spać. Grzebałem jeszcze w papierach. Żona coś czytała. Córka spała w łóżeczku. Nagle — co się dotąd nie zdarzało' — pies zerwał się z miejsca, porwał dziecko za koszulkę i rzucił się do drzwi... Wściekł się? Schwyciłem strzelbę ze ściany. Wyskoczyliśmy za nim z żoną. W tym momencie z tyłu wszystko runęło. W naszych oczach miasto' obróciło się w gruzy". — Wierzę tylko' przyrządom — zakończył rozmowę Ułomow. — No, ale takie fakty też o czymś świadczą. Najwidoczniej natura w ciągu kilku milionów lat wy- * Aszchabad — stolica Turkmeńskiej SRR, zniszczona w 1948 roku przez silne trzęsienie ziemi. 55 tworzyła u zwierząt jakiś ,,przyrząd wewnętrzny", Kto wie, może człowiek powinien więcej uwagi poświęcić przyrodzie. Z Muchammadem, komsomolcem znającym wszystkie zakamarki starego i odradzającego się Taszkientu, opuściliśmy stację sejsmologiczną i ruszyliśmy w miasto. Zapadał zmierzch. Ponad głowami zwarło się czarne, azjatyckie niebo z nieprawdopodobnie jasnymi gwiazdami. Wokół na skwerach, tuż przy szumiących wodą arykach, pachniały róże, liliowo-żółte irysy. Gdzieś w ciemnych agawach dźwięcznie i głośno cykały piewiki. Po namiotowych miasteczkach nie pozostało śladu. Gruzy usunięto. Wyrosły domy „moskiewskie", „lenin-gradzkie", „ukraińskie", „białoruskie", „kazachskie", „gruzińskie"... Śródmieście zakwitło wysokimi, oświetlonymi dźwigami. Tutaj powstają budynki urzędów państwowych i społecznych, nowoczesne teatry i kina, przestronne restauracje i tradycyjne uzbeckie herbaciarnie — czajchany, centrum handlowe i sportowo--rekreacyjne. Na każdym niemal kroku widać, że miasto żyje już normalnie, dniem powszednim, pracowitym. „W Taszkiencie zatrzęsła się ziemia, ale ludzie ustali" — tak siwy aksakał Jułdasz Ibrachimow rzekł o swym mieście. I czy można to lepiej wyrazić? Minęło dziesięć lat. Tym razem włóczyłem się po Taszkiencie z Muchsinem Alimowem, docentem filologii uzbeckiej miejscowego uniwersytetu, autorem dopiero co wydanej książki Roman wa inson („Powieść i człowiek") poświęconej humanizmowi we współczesnej literaturze, przede wszystkim uzbeckiej. Muchsin 56 (każde uzbeckie imię coś znaczy, a Muchsin to po uzbecku: Cnotliwy), choć sam pochodzi z Kokandu, a i żonę przywiózł sobie stamtąd, od lat mieszka w stolicy republiki. Zna Taszkient jak własną kieszeń. Mój Cnotliwy był więc wymarzonym kompanem do włóczęgi po mieście. Stolica Uzbekistanu zmienia się z każdym dniem w niewiarygodnym tempie. Mogę to stwierdzić z czystym sumieniem. Należę wszakże do tych szczęśliwców, którzy pamiętają jeszcze stary, w zasadzie parterowy, gliniany Taszkient sprzed trzęsienia ziemi, a teraz mogą radować się oglądaniem nowo wyrosłych gmachów, nowoczesnych dzielnic, śmiałych rozwiązań urbanistycznych. Dzisiejszą wędrówkę rozpoczęliśmy od znakomicie zakomponowanego placu Lenina, który taszkientczycy nazywają swoim placem Czerwonym, z monumentalnym posągiem Wodza Rewolucji oraz skrytym w zieleni Grobem Nieznanego Żołnierza. Potem pomaszerowaliśmy nieco w górę, aż do miejsca epicentrum pamiętnego trzęsienia ziemi. Tutaj, na głębokości 5—10 kilometrów rodziły się wstrząsy. W ciągu kilku chwil wydostała się potworna energia o sile stu bilionów dżuli. Stary Taszkient odszedł do historii. Po glinianych zwaliskach nie ma już oczywiście śladu. Wokół olbrzymiego placu wyrosły nowe, wysokie budynki mieszkalne. Cała dzielnica. A pośrodku placu, który z czasem nabierze charakteru parku, wzniesiono pomnik oraz Muzeum Przyjaźni Narodów, poświęcone wszystkim tym, którzy w dniach grozy pospieszyli z pomocą Taszkientowi Nieraz zanudzałem przyjaciół w KC Komsomołu i w zarządzie miasta, aby na lotnisku, w poczekalniach „Inturistu" zorganizowano stałą wystawę zdjęć starego 57 Taszkientu. Tego sprzed trzęsienia ziemi i tego w ruinach. Z krótkim komentarzem przeznaczonym dla gości, odwiedzających stolicę Uzbekistanu po raz pierwszym Bo ktoś, kto nigdy nie widział tamtego miasta, nie jest w stanie docenić — mimo- najlepszych chęci i dobrej woli — zmian, które tutaj zaszły. Nawet przewodnik gadający dziesięcioma językami nie pomoże wiele, jeśli turyści nie będą mieć sposobności do własnych porównań, własnych konfrontacji. „Co oko zobaczy, język nie zapomni" — powiedział przed wiekami poeta, praojciec najprostszej, bo wizualnej, propagandy. Zaskoczony więc byłem i szczęśliwy, kiedy wszystko to, co sobie niegdyś wymarzyłem, ujrzałem w Muzeum Przyjaźni Narodów. Mnóstwo eksponatów, olbrzymich fotogramów i przejrzystych wykresów, uszeregowanych chronologicznie, ułatwia przybyszowi pojąć ogrom nieszczęścia, które zwaliło się na Taszkient, a zarazem daje wyobrażenie o sile przyjaźni narodów radzieckich, która Taszkient odrodziła. Myślę, że gdybym był przewodnikiem wycieczek, od Muzeum Przyjaźni Narodów rozpoczynałbym zwiedzanie miasta. Zawsze i obowiązkowo. Potem powędrowaliśmy z powrotem aleją (której przed trzęsieniem ziemi nie było), aż do miejsca, skąd mogłem zrobić najefektowniejsze zdjęcie wysokościowca o śmiałej sylwetce, gmachu Centrum Prasy (którego przed trzęsieniem ziemi nie było), po drodze zajrzeliśmy też do budynku o> prześlicznej koronkowej ozdobie, wykonanej z ganczu, a mieszczącego Salon Wystaw (którego przed trzęsieniem ziemi także nie było), i wreszcie dotarliśmy do reprezentacyjnej czajchany „Błękitne Kopuły" (której przed trzęsieniem ziemi nie było). Przyszliśmy, aby się posilić. Zjeść porcję płowu, który był tutaj zawsze i zawsze będzie. 58 Czajchana. Dosłownie z uzbeckiego oznacza herbaciarnię. Ale tak naprawdę znaczy o wiele więcej. Coś W rodzaju skrzyżowania naszej kawiarni z tradycyjną uzbecką jadłodajnią oraz klubem towarzyskim na świeżym powietrzu. Tutaj przychodzi się, aby wypić zieloną herbatę (prawdziwie cudowny lek na azjatyckie upały), zjeść pierożki, szaszłyk albo szurpę. Pograć w szachy lub warcaby, a jeszcze lepiej w ulubione przez sędziwych Uzbeków domino. No i pogadać. Pogadać sobie od serca, bo Uzbecy milczkami nigdy nie byli i nie są. Toteż życie towarzyskie w czaj-rlianie toczy się własnym nurtem jeszcze długo po zapadnięciu zmroku. Ściągnęliśmy obuwie i w skarpetkach rozsiedliśmy się wygodnie na karawacie — płaskim, szerokim drewnianym tapczanie na niewysokich nóżkach, pokrytym kobiercem. Uzbecy siedzieli na dywanie ze skrzyżowanymi nogami, po „turecku". Tak usiadł również Much-sin. Dla mnie to jednak za trudne. Nogi zaczęły mi trzeszczeć w kolanach już po kilku minutach. Musiałam zmienić pozycję na mniej dokuczliwą. Przy zielonej herbacie i płowie rozprawialiśmy 0 wszystkim. O Taszkiencie, o twórczości Hamzy, zwanym „Majakowskim Wschodu", o powieściach Gafura Guliama, o sensacyjnych wykopaliskach archeologicznych, o studenckich wyprawach na bawełniane pola. 1 o sprawach nauki. Mówił Muchsin: — U nas powiada się, że wiedza jest wielkim skarbem, który nigdy się nie wyczerpuje, mądrość zaś jedynym chałatem, który się nie wyciera. Może właśnie dlatego wszyscy teraz garną się do> nauki. Kiedyś było zupełnie inaczej. O nauce nawet nie marzono. Ukła-dam) pieśni o^ potrzebie wody, koniecznej do uprawy ziem pustynnych, o potrzebie dostatku chleba, dającego 59 siły do pracy od świtu do zmierzchu. Pieśni o nauce nie układano. Inne było kiedyś życie Uzbeków, inne więc były marzenia. Tak działo się przed laty w Kokandzie, mieście z którego pochodzę, tak działo się i w pozostałych rejonach Turkiestanu *. Gorzej, znacznie gorzej było w państwie bucharskim, w którym nieograniczona władza chanów, a potem emirów, przetrwała aż do lat dwudziestych naszego stulecia. W emiracie Buchary sprawiedliwe ustawodawstwo nie istniało, nie wiedziano, co to nauka i oświata. Sam emir nie brał udziału w kierowaniu krajem, nie interesował go los poddanych, marnych robaków niewartych cienia uwagi. Cały swój czas poświęcał rozrywkom, uciechom, zabawom. Prawą ręką władcy, i to ręką twardą, był pierwszy wezyr, pierwszy minister, czyli kuszbegi. Pierwszy minister był jednocześnie naczelnikiem — chakimem — bucharskiego wilajetu, najbogatszego z okręgów. Chakim i begowie pozostałych dzielnic czynili wszystko, aby wycisnąć jak najwięcej grosza z poddanych. Potrzebowali pieniędzy na własną politykę i własne zachcianki. Mieli własne wojska i sądy, mogli wyznaczać i pobierać podatki. Chciałbym, Zdzisław, abyś zajrzał teraz do moich notatek. Popatrz, choćby na te oto tabele statystyczne. I nie kręć głową. Wiem, wiem, kto dziś lubi suche cyfry? Szukasz w Uzbekistanie legend, przygód, egzotyki. A jednak otwórz szeroko oczy, zapewniam cię, * Turkiestan, dawna nazwa obszarów Azji Środkowej, podbitych w ubiegłym stuleciu przez wojska carskie (tzw. Turkiestan Rosyjski lub Zachodni), po zwycięstwie Rewolucji Październikowej przemianowany na Turkiestańską Autonomiczną Socjalistyczną Republiką Radziecką, z której — po połączeniu z Bucharską Ludową Republiką Radziecką oraz z Chorezmijską Ludową Republiką Radziecką — powstały dzisiejsze republiki radzieckie Azji Środkowej. 60 że suche liczby często potrafią powiedzieć człowiekowi myślącemu znacznie więcej niż najbarwniejszy nawet opis, zrodzony przez poetę przy świetle stu tysięcy gwiazd i pełni księżyca. Rzemieślnicy, drobni kupcy, chałupnicy, a zwłaszcza chłopi wiedli ciężki żywot za panowania dynastii Man-gytów *, ostatnich władców Buchary. Byli obłożeni najprzeróżniejszymi, najbardziej wymyślnymi podatkami i daninami. Na chleb im nie wystarczało. Wielu marło z głodu. Mówiono wtedy: „Tylko powietrze w Bucharze nie podlega opodatkowaniu". Pomyśl, w bucharskim emiracie pobierano aż 86 rozmaitych podatków, które corocznie dawały 30 milionów rubli zysku w złocie. Spójrz, oto wykaz wydatków w roku 1913. Milion rubli przeznaczono na armię, na uzbrojenie dodatkowo 100 tysięcy rubli, na prezenty dla wysokich urzędników — milion rubli, na pozostałe wydatki — dalsze 100 tysięcy rubli. Reszta, czyli 27 milionów 800 tysięcy rubli, poszła na zachcianki emira. Pojmujesz więc, dlaczego ludziom nie mogło być tutaj dobrze? Dlaczego radość rzadko gościła w domu Uzbeka? Czasy panowania Mangytów były najczarniejszym, najbardziej ponurym okresem w dziejach bucharskiego państwa. Z centrum kulturalnego muzułmańskiego Wschodu, jakim przed wiekami była Buchara, miasto przeistoczyło się w ośrodek zacofany pod każdym względem. Świątobliwi mudarrisi, mułłowie i derwisze zapełniali uliczki grodu. O wszystkim decydowali muzułmańscy kapłani o najciaśniejszych głowach. I oni to wtedy zaczęli nazywać miasto' Buchara-i-Szerif, co oznaczało: święta, błogosławiona Buchara. Chcesz wiedzieć, jak dzisiaj przedstawia się sprawa * Ostatnia dynastia emirów Buchary, panująca w latach 1753—1920. islamu w Uzbekistanie? Oczywiście, jest jeszcze u nas wielu muzułmanów. Mają swoje meczety, w Bucharze mają czynną medresę — uczelnię kształcącą duchownych. Jednak nauka i oświata, dostępne dla wszystkich, zrobiły swoje. Pokażę ci inny przykład z moich notatek. Pozornie nie mający nic wspólnego z islamem. Ale tylko pozornie. Popatrz na tę rubrykę. W roku 1914 na każdy tysiąc mieszkańców bucharskiego emiratu przypadały zaledwie 3 sztuki trzody chlewnej. Natomiast w roku 1966 na tę samą liczbę ludności przypadało już 256 sztuk trzody. Jeśli uprzytomnisz sobie teraz, iż wierzący muzułmanie nie jedzą wieprzowiny, sam znajdziesz odpowiedź na swoje pytanie. Takie porównania mógłbym snuć bez końca, Czy wiesz, że przed rewolucją w przemyśle bucharskim pracowało zaledwie 536 osób, a obecnie grubo ponad 40 tysięcy? Nie dziw się więc, iż u nas o wszystkim nieustannie mówi się porównując: przed rewolucją, po rewolucji... Rozumiałem Muchsina. To, co opowiadał, znajdowało potwierdzenie również w innych źródłach. Miałem przy sobie interesujące wycinki z czasopism. Także ze słowami Szarafa Raszydowa, I sekretarza KC Komunistycznej Partii Uzbekistanu, znakomitego pisarza. Słowami charakteryzującymi doskonale pamiętne chwile w historii Uzbeków: „Powiadają, że nazwa Dżizak pochodzi od słowa du-zach, co znaczy: piekło. Mogę potwierdzić osobiście, że dżizacki step to rzeczywiście ziemia bardzo surowa. Ale ciężkie życie ludzi było spowodowane nie tylko warunkami przyrodniczymi. Dżizak przez wiele lat był jabłkiem niezgody między emirami bucharskimi a chanami kokandzkimi. Wojny domowe powiększały i bez tego okrutny ucisk feudalny. Nie tylko Dżizak, w którego pobliżu urodziłem się, ale cała ziemia uzbecka 62 żyła przed Rewolucją Październikową w ciężkiej niewoli. W miastach, na basztach murów obronnych, na belkach wystających z kopuł feudalnych budowli wisiały głowy ludzi straconych z rozkazu emira, chana albo beka. Głowy te wystawiano na pokaz jako ostrzeżenie dla tych, którzy ośmieliliby się okazać nieposłuszeństwo wobec władzy. Jeszcze w połowie ubiegłego wieku w Taszkiencie istniał rynek niewolników. Najmniejsza próba buntu przeciw feudalnemu uciskowi była krwawo tłumiona. Władcy trzymali naród w niewiedzy i ciemnocie. Ci, którzy uprawiali pola i ogrody, żyli w skrajnej nędzy. Ziemia i woda, wszelkie bogactwa kraju były własnością ciemięzców i ich sługusów. Rewolucja stała się dla nas wiosną nowego< życia. Uzbecy wspólnie z rewolucyjnymi masami Rosji rozpoczęli walkę o ustanowienie władzy robotniczo-chłop-skiej. Pierwszym aktem władzy radzieckiej w Azji Środkowej był dekret o- upaństwowieniu ziemi i wody. Tylko odbierając je z rąk wyzyskiwaczy można było '/likwidować wyzysk. Wrogowie stawiali silny opór. Ale nowe życie wkraczało do każdego kiszłaku, do każdego domu, przenikało1 do serc i umysłów ludzkich". Z zamyślenia wyrwał mnie głos Muchsina: — Pora.na nas. Czas najwyższy w dalszą drogę. Dźwignąłem się z karawa'tu. Włożyłem buty. Na pożegnanie jeden z dostojnych siwobrcdych starców, siedzących na sąsiednim dywaniku, wyciągnął ku mnie rękę z tabakierą. Nie wypadato odmówić. Wziąłem szczyptę tabaki, z pięknym uzbeckim akcentem powiedziałem „rachmat" (co znaczy: dziękuję) i podniosłem ją do nosa. Wciągnąłem. Nagle zakręciło mi się w głowie. Łzy stanęły w oczach. Zacząłem kichać jak z armaty. Raz, drugi, trzeci, czwarty... 63 Wszyscy pokładali się ze śmiechu. Po chwili sytuacja wyjaśniła się. Ano, moja wina. Zamiast zapytać lub podpatrzeć, jak to się zażywa, staropolskim zwyczajem podsunąłem szczyptę pod nos i wciągnąłem porządnego niucha. Tymczasem zielona tabaka służy nie do nosa, jak niegdyś w Lechistanie, lecz do... żucia. A tego nie przewidziałem. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, koło domu towarowego kupimy kilka biało-czerwonych kwiatów i złożymy je u stóp pomnika. Domyślasz się, dokąd pojedziemy? — Zdaje się, że wiem. Pojedziemy w stronę dworca? Muchsin uśmiechnął się i skinął głową. Trafiłem w dziesiątkę. Sprzed domu towarowego do dworca można było dojechać autobusem lub tramwajem. Na przystanku zatrzymał się akurat tramwaj. Zatłoczony jak w Warszawie. Wiadomo, godziny szczytu. Z trudem wcisnęliśmy się do' środka. — Szkoda, że linii metra nie skierowano w stronę dworca — westchnął Muchsin. — Zobaczysz, przyjdzie jednak pora, że i na dworzec kolejowy pomkniemy pod ziemią. Szybko i wygodnie. Chwała Cnotliwemu. Niewiele brakowało, a zapomniałbym powiedzieć o sensacji na całą Azję. Taszkient ma swoje metro. Pierwsza kolej podziemna w Azji Środkowej. I to w mieście, które przeżyło- niejedno trzęsienie ziemi. Na razie Taszkient otrzymał co prawda tylko pierwszą linię, a właściwie jej początkowy odcinek. Z Cziłanzaru do śródmieścia. Dokładnie 12 kilometrów i 200 metrów. Potem, z każdym rokiem linia będzie wydłużać się i rozgałęziać. Pamiętam, przed kilku laty, kiedy dopiero zaczęto drążyć pierwsze wykopy na Cziłanzarze, przegadałem 64 kilka godzin z inżynierem Julianem Prokuninem, wówczas głównym inżynierem taszkienckiej „Metrobudo-wy", wybitnym specjalistą od przeprowadzania tuneli podziemnych, skierowanym tutaj z Moskwy. Pytałem głównie o sposoby zabezpieczające metro i jego pasażerów przed skutkami trzęsienia ziemi. Inżynier opowiadał mi o projektach elastycznych połączeń bloków żelbetowych, które mają stworzyć giętkie i sprężynujące ściany tuneli, wytrzymałych nawet na najsilniejsze (wstrząsy skorupy ziemskiej. „Będzie to całkowicie bezpieczna kolej podziemna" — zapewnił mnie wtedy na pożegnanie. Dzisiaj „całkowicie bezpieczna kolej podziemna" stała się faktem dokonanym. Po pół godzinie dojechaliśmy na miejsce. Naprzeciwko dworca kolejowego na początku 'zielonej alei wznosi się monumentalny pomnik czternastu turkiestańskich komisarzy zamordowanych przez kontrrewolucjonistów. Przed pomnikiem z jasnego granitu płonie wieczny znicz. I ciągle leżą świeże kwiaty. Zwycięstwo' Rewolucji Październikowej w Piotrogro-rtzie podniosło^ do walki o władzę rad masy pracujące ca tej Rosji. 1 listopada 1917 roku władzę radziecką ustanowiono w Taszkiencie. Ogłoszono powstanie Tur-l:iestańskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Już w kilka miesięcy później nad młodą republiką azjatycką zawisła śmiertelna groźba. Turkiestan został odcięty od Rosyjskiej FSRR i otoczony zewsząd pierś- ¦niem frontów wojny domowej. Kontrrewolucjoniści, korzystając ze sprzyjających okoliczności, poczęli gwałtownie gromadzić siły. Szykowali przewrót zbrojny. Na lenie bolszewików liczyła także partia lewicowych :owców. Dla niej była to sposobność dojścia do wła-. możliwość oderwania Turkiestanu od bolszewickiej 5 — Opowieści... es Rosji i przemianowania go na republikę „demokratyczną", pozostającą pod opieką Brytyjczyków. Na liście działaczy bolszewickich, których miano zamordować, widniało również nazwisko Figielskiego. . Władysław Figielski. Uczeń gimnazjum w Płocku, usunięty z ławy szkolnej z wilczym biletem za udział w demonstracjach 1905 roku. Potem student paryskiej Sorbony. Po powrocie z Francji utalentowany matematyk został skierowany przez władze carskie do pracy w dalekim Turkiestanie, miejscu zsyłki dla demokratów i socjalistów, niegodnych przebywania w miastach świętej Rosji. Wykładowca matematyki w żeńskim gimnazjum w Samarkandzie szybko znalazł wspólny język z miejscowymi socjalistami. Wybuch rewolucji zastał go w szeregach walczących o nowy ład na świecie. Bolszewik o- gorącym sercu i głębokim umyśle, wybrany na komisarza oświaty, a następnie na przewodniczącego' Rady Komisarzy Ludowych (tj. premiera rządu) czerwonego Turkiestanu, znienawidzony był przez wszelkiej maści kontrrewolucjonistów. Taszkient, 18 stycznia 1919 r. Ranek minął spokojnie, ale już po1 południu w wielu punktach miasta rozległy się wystrzały. Najpierw pojedyncze, potem przechodzące w bezładną strzelaninę. W godzinach wieczornych członkowie rządu i władz partyjnych z Wsiewołodem Wotincewem i Władysławem Figielskim na czele zgromadzili się w gabinecie naczelnika ochrony Taszkientu Cirula, by wyjaśnić w miarę dokładnie, co zaszło w mieście i jakie środki przedsięwziąć, aby przywrócić całkowity spokój i porządek. Podczas narady telefon nie milkł. Zewsząd napływały meldunki o krwawych starciach z białymi. Przed północą zadzwonił komisarz do spraw wojskowych Turkiestanu, Osipow. Oświadczył, że obecnie znajduje się w koszarach 2 pułku wraz ze sztabem i wojskami wiernymi władzy radzieckiej. Poprosił pozostałych komisarzy, aby możliwie szybko przybyli do koszar, gdzie gwarantuje im bezpieczeństwo i gdzie będą mogli wspólnie ustalić dalszy plan działania. Na widok nadjeżdżających wartownicy otworzyli sze-roko1 bramę i samochody wiozące komisarzy podjechały pod budynek sztabu. Wysiadających w okamgnieniu otoczyli uzbrojeni, wrzeszczący oficerowie. Zza węgła z rewolwerem w dłoni nadbiegł Bott, były chorąży armii carskiej, ostatnio adiutant Osipowa. Podejrzany o przygotowywanie spisku, przed kilkoma dniami został aresztowany przez władze śledcze, po czym uwolniony przez swego przełożonego pod pretekstem oddania sprawy trybunałowi wojskowemu. W drzwiach stał komisarz ludowy do spraw wojskowych Turkiestanu Osipow. Uśmiechnięty szyderczo patrzył, jak Bott wycelował rewolwer. Zdrada... Siły wrogie rewolucji przeliczyły się. Przeciwko bun-ławnikom Osipowa opowiedziała się załoga cytadeli taszkienckiej. Komendant twierdzy Biełow na wieść (i podstępnym zgładzeniu czternastu członków rządu odmówił wszelkich pertraktacji z bandytami. Przeciwko buntownikom Osipowa wystąpiły silnie uzbrojone drużyny robotnicze zakładów kolejowych, czerwonogwar-(Iziści starego miasta, oddziały ludowej milicji. Na pomoc zagrożonemu Taszkientowi pospieszyły również inne miasta. Kawalerzyści Czerwonej Gwardii z Sa-markandy, Kokandu, Fergany, Dżizaku gnali co koń wyskoczy. Po trzech dniach krwawych walk stolica Turkiestanu była wolna. Osipow wraz z Bottem i niedobitkami kontrrewolucjonistów zbiegli w góry, gdzie przyłączyli się do band basmaczy. 67 _ ,#—« I Sto tysięcy mieszkańców Taszkientu zgromadziło się w parku Aleksandrowskim, aby złożyć ostatni hołd swym komisarzom: Figielskiemu, Wotincewowi, Szu-miłowowi, Fomience, Kaczurinerowi, Malkowowi, Du-bickiemu, Pierszinowi, Finkelsztejnowi, Szpilkowowi, Czerwiakowi, Ługinowi, Troickiemu, Gordiejewowi. SERCE Z , imieniem Szaachmeda-aki zetknąłem się po raz pierwszy w roku .1.966. Po trzęsieniu ziemi w Taszkien-cie imię jego znalazło się znów na ustach wszystkich. Mówię znów, gdyż już w latach wojny — choć o tym wówczas jeszcze nie wiedziałem — O' Szaachmedzie Szamachmudowie było głośno> na frontach, a także w głębi Związku Radzieckiego. Nazwisko' to wymawiano- wszędzie z najwyższym uznaniem i miłością. Kiedy straszliwa ziłzilia pozbawiła dachu nad głową setki tysięcy rodzin, w gazetach, w radiu i w telewizji rozległ się głos sędziwego Szaachmeda-aki: „Taszkientczyku, synu mój! Jeśli masz cztery izby — oddaj dwie, jeśli trzy — oddaj jedną, jeśli dwie — to także pomyśl, jak jeszcze zagęścić się, aby dopomóc ziomkowi. I pospiesz: do rady miejskiej..." Sam Szaachmed-aka, jako' że dobry przykład czyni cuda, przyjął pod swój dach rodzinę Zaripowów, której domek w kilkadziesiąt sekund obrócił się w rumowisko. Jednocześnie wezwał wszystkich na chaszar, aby zbudować nowy Taszkient. „Teraz każdy taszkientezyk budowniczym Taszkientu" — wołał, zwracając się do swych rówieśników, Hodży Kasymowa i Antona Szi-sowa, przed laty znakomitych murarzy, od dawna przebywających na emeryturze. Ich, a także pozostałych wezwał do wzięcia udziału w odbudowie miasta. 69 Gorące słowa z ust takiego człowieka jak sędziwy Szaachmed-aka trafiały do serc wszystkich. Tysiące doświadczonych budowniczych emerytów pochwyciło za kielnie, wzięło heble do ręki. Siwobrodzi murarze, cieśle, sztukatorzy stanęli ponownie do pracy, tym razem obok młodych budowniczych, przybyłych do' Taszkientu z najodleglejszych krańców Związku Radzieckiego. Z przybyłymi dzielono się wszystkim. Ocalałą izbą, ubraniem, ciepłą strawą. „Karagacz jest silny korzeniami, człowiek stokroć silniejszy przyjaźnią." Tasz-kient po dniach grozy przeżywał swoje wielkie dni. Dzisiaj, kiedy w stolicy Uzbekistanu z najwyższym trudem można odnaleźć ślady trzęsienia ziemi, a samo miasto stało się jednym z najpiękniejszych w Kraju Rad", imię Szaachmeda-aki pozostaje nadal symbolem. Symbolem prawdziwego człowieczeństwa. Tak' sobie rozmyślając przeszedłem przez mostek zawieszony nad kanałem Anchor, minąłem aleję Poetów ze sterczącymi dumnie popiersiami wielkich mistrzów słowa, aż wreszcie znalazłem się w starej dzielnicy Taszkientu. To gdzieś tutaj powinna znajdować się wąska, niepozorna uliczka, o której Uzbecy powiadają, że na niej serca grzeją mocniej niż słońce. I w słowach tych nie ma przesady. Na odszukanie uliczki Szamachmudowów zmitrężył-bym zapewne mnóstwo czasu, gdyby nie pomoc dziesięcioletniego zucha, ucznia czwartej klasy, czarnookiego Alimdżana, znającego wcale nieźle język rosyjski. Podobne do siebie jak dwa arbuzy z taszkienckiego bazaru wąziutkie korytarze uliczek o glinianych, ślepych ścianach nie ułatwiają orientacji przybyszowi z daleka. Nieoczekiwanego gościa sędziwy Szaachmed-aka i jego żona Bachri-apa powitali serdecznie. Tradycyjnie, uzbeckim obyczajem wyciągnęli do uścisku obie dłonie, 70 po czym przyłożyli prawą do- serca, co< miało oznaczać, 1z radzi są gościowi z całej duszy. —¦ Salam alejkum. Pokój z tobą, przybyszu. Domek Szaachmeda Szamachmudowa z zewnątrz niepozorny, z szarobrazowej jasnej gliny, od środka prezentował się zupełnie inaczej. Pomalowany jasnobłękit-ną farbą, zdobny malowidłem i delikatną rzeźbą w drzewie, z ganeczkiem i smukłymi kolumienkami sprawiał wrażenie pogodnego', przytulnego, rodzinnego' domostwa. Wrażenie to< potęgowało1 jeszcze podwórze, a właściwie nie podwórze, lecz cały ogród, pełno w nim bowiem barwnych, pachnących kwiatów, zielonych krzewów morwy, cienistych drzew młodego jeszcze płatana. Ponad podwórzem zawieszony w górze na żerdziach zawisł baldachim z winorośli, dający błogosławiony cień ludziom znużonym upałem. Wspominałem już, że rodzinę Szamachmudowów znają i szanują nie tylko mieszkańcy stołecznego Taszkientu, nie tylko rodacy z Uzbekistanu, ale i ludzie z całego Kraju Rad. A nawet spoza granic Związku Radzieckiego. Czymże więc zasłużyła sobie na wdzięczność i pamięć ludzką ta prosta rodzina, zwykły kowal, pracujący długie lata w kuźni artelu imienia Thalmanna, i jego' żona? Posłuchajcie. Po napaści hitlerowskiej na Związek Radziecki Uzbekistan przyjął milion osób ewakuowanych w głąb kraju z terenów bezpośrednio1 zagrożonych działaniami frontowymi. Na dworzec taszkieneki przybywały transporty po wielu dniach podróży, niejednokrotnie ostrzelane w drodze przez niemieckich lotników, polujących z powietrza nawet na pociągi oznaczone symbolami czerwonego krzyża. Komitety społeczne, wyłonione spośród mieszkańców Taszkientu, dniem i nocą oczekiwały na 71 poczerniałe od dymu wagony, często potrzaskane, z oknami zabitymi deskami i tekturą, z wymalowanymi wapnem napisami: „Kijów", „Smoleńsk", „Charków", „Mińsk". Milion kobiet i starców, chorych i rannych. I tysiące małych dzieci. Z rączkami na prowizorycznych temblakach, z usztywnionymi nogami, z głowami omotanymi w bandaże. Tysiące dziewcząt i chłopców, milczących, otępiałych, śmiertelnie wyczerpanych. Jakże często nie mogących ustać o własnych siłach. Do arb oczekujących przed dworcem trzeba ich było przenosić na noszach. Już w początkowym okresie wojny w stolicy Uzbekistanu rozmieszczono ponad trzydzieści tysięcy nieletnich ofiar hitlerowskiej agresji i barbarzyństwa. Do końca działań wojennych dwieście tysięcy dzieci z Ukrainy i Białorusi, z Leningradu i Stalingradu znalazło dach nad głową i opiekę w uzbeckich kołchozach, domach dziecka, a przede wszystkim w zwykłych uzbeckich rodzinach z Taszkientu, Samarkandy, Bu-chary, Fergany, Namanganu... Wybitna ludowa artystka ZSRR, Sara Iszanturajewa, w latach grozy działająca w komitecie opieki nad ofiarami wojny, tak wspominała przyjęcie pierwszego transportu dzieci przez mieszkańców Namanganu: „Tuż po moich słowach na pomost wyszło sędziwe małżeństwo. Staruszek objął swą żonę i powiedział ciepło: «Weźmiemy dziecko i postaramy się, aby nigdy nie czuło się sierotą*. Potem jego^ słowa powtarzali inni. Tamtych chwil zapomnieć nam nie wolno. Pamiętam też kobietę uzbecką, która zwróciła się do maleńkiej Rosjanki: «Ja — twoja mama. Zgubiłam ciebie, szukałam, szukałam i nareszcie znalazłam*. Mała długo przypatrywała się w milczeniu kobiecie, po czym krzyknęła: «Mamusia» i rzuciła się jej w ramiona". 72 Naturalnie wszystko to opowiedziałem tutaj nieprzypadkowo. Los dzieci wojny kojarzył mi się od dawna z imieniem rodziny Szamachmudowów., Tylko prawdziwie wielkie serca mogły łagodzić ból po- stracie najbliższych. Ludzie prawdziwie wielkiego serca to Szaachmed-aka i jego żona Bachri. Myślę, że zgodzicie się ze mną po wysłuchaniu tej opowieści. — Kiedy nadszedł ciężki dla naszego kraju rok 1941, do Taszkientu przywieziono1 pierwszy transport sierot, dzieci, które wojna pozbawiła rodziców, krewnych, dachu nad głową — ze wzruszeniem zaczął wspominać lata wojny sędziwy Szaachmed-aka, kiedy już zasiedliśmy wygodnie na poduszeczkach przed dzbankiem napełnionym wrzątkiem zielonej herbaty. — W kraju walczącym z hitlerowskim najeźdźcą niełatwo było o broń, chleb i lekarstwa. Mężczyźni poiszli na front. Pozostali zniedołężniali starcy i dzieci. I nasze kobiety. Na ich to plecy zwaliła się stupudowym ciężarem praca dla potrzeb frontu. Tysiące kobiet zjechało^ pod ziemię, aby z kopalń Angrenu wyrywać węgiel dla fabryk zbrojeniowych, przerzuconych do Uzbekistanu z dalekiej Rosji. Staruszki, które nigdy w życiu nie słyszały, co to takiego spadochron, od rana do nocy z igłami w palcach ślęczały nad cieniutkim jedwabiem. Uzbeckie spadochrony cieszyły się powszechnym uznaniem lotników. Kilkunastoletni chłopcy w ciągu tygodnia pod okiem siwobrodych starców musieli stawać się wysoko kwalifikowanymi specjalistami. Zakłady nie mogły przecież przerwać produkcji bro^ ni i amunicji, mundurów i żołnierskich butów. Przeciwnie, produkcja musiała rosnąć w szybkim tempie. Liczyły się dni i godziny. Naród wspomagał swoich synów na froncie. Im tam było jeszcze ciężej. Każdy starał się w miarę swych sił dopomóc innym w nieszczęściu także i tutaj. Co zrobić z transportem sierot? 73 Jak uchronić je przed smutną dolą dzieci bez ojców i matek? Myśleli o tym wszyscy. Myśleliśmy i my... Rodzinna narada Szamachmudowów nie trwała długo. „W domu, w którym nie ma dzieci, nie ma światła" — powiada stare uzbeckie porzekadło. Szaachmed i Bachri od dawna marzyli o dzieciach. Własnych nigdy się nie doczekali. Zdecydowali więc usynowić jednego z maluchów. Rano Szaachmed zawinął w czystą szmatkę kilka świeżych, pachnących jeszcze piecem placuszków, garść złocistych fig, orzechów i trochę słodkich, suszonych winogron — kiszmiszu. Po pracy poszedł wprost do domu dziecka. — Najpierw opiekunka wprowadziła mnie do wielkiej sali — opowiadał Szaachmed-aka, rozlewając delikatnie zieloną herbatę do bezuchych filiżanek, zwanych piątkami. — Tamtego widoku nie zapomnę do końca życia. Kilkadziesiąt sierot stało pod ścianami i bez słowa, w głębokim milczeniu wpatrywało się we wchodzących. Może oczekiwały kogoś bliskiego? Może liczyły, że dobry los sprowadzi tutaj ich mamusię, tatusia? Chyba jeszcze nie pojmowały ogromu krzywdy, jaka je spotkała. Wyglądały jak zagubione kurczęta, oczekujące na moment, w którym znów będą mogły skryć się pod opiekuńcze skrzydła matki. Na świeże placuszki mojej Bachri spoglądały jak na jakieś cudo nieziemskie. Nie zwlekając rozdałem dzieciom i figi, i orzechy, i słodziutenki kiszmisz. Opiekunka radziła mi wybrać chłopca dobrze wyglądającego, najzdrowszego, bo taki będzie się chować najlepiej, bo z takim najmniej kłopotów. Słuchałem jej, kiwałem głową, starałem się zrozumieć. I zrobiłem akurat na odwrót. Wybrałem dziecko najbardziej wymize-rowane, bladziuteńkie na buzi, chudzinkę drżącą z zimna. „—* Pójdziesz ze mną do domu, synku? 74 — Do domu?..." Wylęknione, zgaszone oczy dziecka rozbłysły na moment przedziwnym blaskiem. ,,—¦ Do mojego domu" ¦— dorzuciłem szybko przerażony, że chłopiec wypowiedziane słowa zrozumiał po swojemu. ,,— Do domu, który będzie i twoim domem. Dobra Bachri czeka na ciebie. Pewnie wygląda teraz na ulicę, czy już idziemy. Nie chce, aby nam kolacja wystygła..." Kiedy już wychodziliśmy z sali, uczepił się mojej nogi inny malec. Rosjanin. W oczach prośba i nadzieja w głosie: „— Wujku, weź i mnie, nie chcę tutaj zostać. Będę grzeczny, będę ci we wszystkim pomagać". Nie znałem wtedy najlepiej rosyjskiego, ale gdyby nawet nie przetłumaczono mi jego słów, i tak bym je zrozumiał. Coś ścisnęło mnie za gardło. Od tamtej chwili minęły lata całe, a prośba dziecka do tej pory dzwoni mi w uszach. I kłuje w sercu. I tak oto w domku Szaachmeda i Bachri znalazł się nie jeden, lecz dwóch synów. Pojawienie się dzieci u kowala sąsiedzi i przyjaciele, a nawet ludzie nieznajomi, mieszkający w tej samej machalle (dzielnicy), przyjęli zgodnie ze starym uzbeckim obyczajem, nakazującym odpowiednio powitać przyjście na świat dziecka. Dawniej, w latach pokoju, z okazji narodzin syna ojciec zapraszał do swego domu muzykantów, śpi ewaków-ba jarzy i tancerzy, aby umilali czas gościom biesiadującym przy suto zastawionym dastarchanie. W największym kotle machałły prażył się tłusty płow, a tace z owocami i słodyczami nie pozwalały próżnować w przerwach pomiędzy smakowitymi daniami. Takie przyjęcia bywały w latach pokoju. Teraz toczyła się wojna. Trudno spraszać gości, kiedy garnek na kuchni prawie pusty. A jednak u Szamach- 75 mudowów furtka nie zamykała się długo. Dobrzy ludzie przychodzili z miłym słowem, z drobnym upominkiem, z serdecznym drobiazgiem, a to niewymyślną zabawką, a to> koszulką, ubrankiem czy choćby tylko trepkami, własnoręcznie uszytymi z kawałeczków skóry. Obraz nieszczęsnych sierot w domu dziecka nie znikał sprzed oczu Szaachmeda. Jakże dopomóc biedakom pozbawionym ciepła matczynego', . jakże ulżyć doli okrutnej? Długo w nocy naradzał się ze swoją Bachri. Szeptem, aby nie zbudzić śpiących synów, obydwoje starannie rozważali swoje, skromne przecież, możliwości. Ilu dzieciom potrafią zastąpić rodziców? Ilu uda się im nakarmić, ubrać, wychować ? Nazajutrz po pracy Szaachmed-aka znów przekroczył progi domu dziecka. Za Nigmatem i Ergaszem w chacie kowala pojawił się Rachmat i Jułdasz, potem jeszcze Karawaj i Wowka, dziewczęta Chalida i Chabiba... Czternaścioro sierot znalazło tu ojcowską opiekę i matczyną miłość. ¦—¦ Wiele sierot nie pamiętało wtedy nawet własnych imion. Przeżycia wojenne, huk bomb, okrucieństwa linii frontu i głód nie pozostały bez śladów. Dawaliśmy więc im nowe imiona. Uzbeckie. A mieliśmy już wtedy w domu Mołdawiankę, Białorusina, Ukraińca, Łotysza, Uzbeka, Rosjanina i Rosjankę, Czuwacha, Tatara, Kazacha. Dzieci w różnym wieku: ośmio-, sześcio-, pięcio-i czteroletnie, ale także i kilkumiesięczne maluchy. Jednakże nie z nimi najwięcej było kłopotów. Najwięcej zmartwień miała moja Bachri z Adzikiem, Rachma-tułłą, jak go sobie nazwaliśmy. A byk> to tak. Kiedy przychodziłem do domu dziecka, to mnie już tam dobrze znali. Przedtem zawsze sprawdzali wszystkich, którzy chcieli wziąć do siebie dzieci, jacy są. Czy dobrzy, czy potrafią wykarmić sieroty. O mnie wiedzieli, że biorę przede wszystkim malców, którym naj- 76 trudniej było przywyknąć do przebywania w sierocińcu. Płaczących nieustannie, takich, którzy bez matczynej opieki żyć nie potrafią. Pewnego razu, pod sam koniec roku 1941, najgorszego chyba z lat wojny, bo to i zima okrutna, i na froncie źle się wtedy działo, przyszedłem do domu dziecka po jeszcze jedną sierotkę. Rozejrzałem się wokoło i widzę, że w kącie oparty o ścianę siedzi mały, najwyżej trzyletni chłopczyk. Trzęsie się z zimna i nic nie mówi. Na nic nie zwraca uwagi, do nikogo słówkiem się nie odzywa. Siły w nim, jak w zabiedzonym wróbelku. Oj, źle z nim, myślę. A tymczasem otoczyły mnie dzieci zdrowsze i śmielsze, proszą, abym je zabrał do> siebie, do domu, do nowej mamy. Serce ból ściska, ale wziąć mogę już tylko jednego. Proszę więc lekarza, aby dano mi tego biedaczka spod ściany. Wezmę go i jakoś wspólnie z żoną od chuchamy. Wieizę, że moja Bachri postawi go na nogi. Nabrała już wprawy1 przy dzieciach. Tłumaczy mi opiekunka, że to daremny wysiłek. Malca dopiero co przywieziono ze szpitala w bardzo ciężkim stanie. Smutna historia, na poprawę nie ma jednak nadziei. Chłopczyk długo już nie pozy je, najwyżej godziny, dni może. Szkoda, by pozostałe dzieci, które przedtem wziąłem, spoglądały na jego śmierć. Dosyć się śmierci ludzkiej .napatrzyły w swoim krótkim życiu. Lepiej, żebym im tego widoku zaoszczędził. Mądrze niewiasta mówiła. Ale czy serce posłucha rozumu? Uparłem się. Żal mi było chłopca. Strasznie żal. I dlatego nie ustępowałem. Wreszcie wydano' mi malca. Opatuliłem szkraba czym prędzej w swój ciepły cza-pan, a że biedaczek stać nawet nie miał siły, wziąłem go na ręce i ostrożnie poniosłem do domu. Przez długie dni chłopiec był w beznadziejnym stanie. Miotał się w wysokiej gorączce, nieprzytomny wołał wciąż mamę 77 i tatę. Moja Bachri nie spała p0, nocach, czuwała przy chorym. Lekarz nie daw^ł wieie nadziei, że dziecko wyzdrowieje. Sąsiadka, kobiecina małego serca, krakała nam nad uszami bez ustanku, że chłopiec tylko patrzeć, jak zejdzie z tego świata, a przecież stało się inaczej. Ocaliła go moja staruszka. po dwudziestu dniach uparta gorączka wreszcie ustala, od tej chwili malec powoli, pomaleńku zaczął wracac- do życia. Wtedy dopiero poszedłem do urzędu po papiery dla naszego' Rachmatułły. Wegniej nie miałem na to czasu, a i głowa zajęta była froską, nie papierami. „— Przecież dziecko nie żyje. Niepotrzebnie wzięliście konającego chłopca. JUż dawno dzwonili z domu dziecka, żeby skreślić go z listy" — powiadają mi w urzędzie. Zdenerwowałem się okropnie. „— Jak to, nie żyje? —. mówię. — Nie wierzycie, to możecie przekonać się sai^i. Bardzo proszę, przyjdźcie tylko na ulicę Dżar-aryk ^_ bo tak nazywała się wówczas nasza uliczka — a zobaczycie na własne oczy, że u Szamachmudowów nikt jeszcze nie umarł." Przeproszono mnie wte^y i wpuszczono do naczelniczki, takiej głównej od dokumentów. Ta porozmawiała grzecznie i kazała \Nydać odpowiednie papiery. A wieczorem przyszła nas odwiedzić. Pół głowy cukru przyniosła dzieciom. Nie wiem skąd wzięła, bo wówczas cukru nie było nawet n^ lekarstwo, ale przyniosła. Ugościliśmy ją jak należy; gorącą herbatką, lecz nie zielonym kok-czajem. O smaku prawdziwej herbaty zdążyliśmy już zapomnieć, w latach wojny musiały ją zastąpić liście jabłoni pa^zone w imbryku. Świętem pachniało w powietrzu, kiedy zamiast liści moja Bachri mogła przygotować czaj z kawałeczków wysuszonych jabłek. Naczelniczka posiec}ziała sobie wtedy u nas nie godzinę i nie dwie, popatrzyła i zrozumiała, że pod da- 78 chem tego domu krzywda dzieci nigdy nie spotka. Długo, długo nam potem dziękowała. Pewnego dnia jakaś frontowa gazeta wydrukowała cały artykuł o moich dzieciach. Wiem to z listów, które zaraz potem przysłali nam żołnierze z wojny. Napisał wtedy także i Sasza: „Drogi Szaachmed-ako, drogi ojcze! Wczoraj przeczytałem O' Tobie wiele dobrego. Przyjąłeś do swego domu gromadkę dzieci. Usynowiłeś czternaścioro dzieci, aby złagodzić ich ból po stracie najbliższych, aby nie pozwolić im zginąć w koszmarze wojny. Ja i cały mój pluton piechoty gwiardyjskiej chylimy przed Tobą nisko, głowy. Nie znam Cię, nigdy nie byłem w Uzbekistanie, a jednak jesteś mi bliski, kochany. Pozwól, że i ja będę nazywać Cię ojcem. Jestem Rosjaninem. Rodzice moi zginęli w Brześciu, zaraz w pierwszych dniach hitlerowskiej napaści. Pozostałem sam. Nie, nie sam. Mam przecież wielu przyjaciół tutaj, w okopach. I mam Ciebie. I Twoją Bachri. I Twoje czternaścioro dzieci. Jutro przed świtem wyruszamy do szturmu na pozycje faszystów. Niemcy muszą ponieść karę za nieszczęścia, które sprowadzili na nasz kraj. Korzystając z okazji, przesyłam Ci trochę rubli. Nie są mi tu potrzebne. Kup, proszę, dzieciom słodyczy. I może coś z ubrania. I powiedz im, że to od ich starszego brata, sierżanta gwardii, który nigdy o nich nie zapomni. Do zobaczenia po wojnie Twój syn Aleksander W. Litwinienko" Tak oto1 pozyskałem nowego syna. Najstarszego. Niestety, nie na długo. Moc listów otrzymywaliśmy wówczas od czerwonoarmistów z różnych frontów. Spod Moskwy i Leningradu, z Kaukazu i Kubania. Potem 79 spod wyzwalanej Warszawy i Gdańska. Spod Budapesztu i Pragi. I wreszcie spod samego Berlina. Ale od Saszy nie było już więcej wiadomości. Może tamten szturm był jego ostatnim? Dzieciom kazałem wierzyć, że Saszka zgubił nasz adres. Jak tylko odnajdzie, to napisze. Albo nie napisze, a od razu przyjedzie. Już po wojnie Szaachmed-aka przywiódł z sierocińca do domu jeszcze dwójkę, chłopca Uługbeka i przemiłą dziewczynkę Chakimę. Skrzętną gosposię, podsuwającą nam co chwila tacę ze smakołykami: cukierkami, kawałkami słodkiego i biełuteńkiego jak cukier melona, palonymi migdałami i niewielkimi, lecz soczystymi jabłuszkami. — W roku 1963 mojej Bachri rząd nadał tytuł „Mat-ki-bohaterki". Zaszczytny tytuł, wielki tytuł. I jeszcze medal — Szaachmed-aka uśmiechnął się szeroko i zadowolony pogładził siwiejącą bródkę. — Poszczęściło się staruszce. Pomyśl, ani razu nie woziłem jej do kliniki położniczej, a matką została. I to jaką, bohaterką! Szesnaścioro osieroconych dzieci wychowała ta niezwykła rodzina. Większość to dziś już ludzie dorośli, wykształceni. Pozakładali własne rodziny, zamieszkali obok. A jednak domostwo sędziwego kowala i jego Bachri nie opustoszało. Nadal rozbrzmiewa dziecięcymi głosami. Pełno w nim teraz wnuków i wnuczek, już o świcie zbiegających do dziadziów z sąsiedztwa. Jest taka książka uzbecka, którą chciałem przeczytać od dawna. Słyszałem o niej wiele dobrego. I od wyśmienitego znawcy literatury uzbeckiej, profesora Łazisa Kajumowa, i od moich taszkienckich przyjaciół: Mariny Czernowej, Kamala Chamdamowa, Karbaja Kuczu-mowa. Gorąco polecał mi ją młody inżynier z Karszi Muchammad Biegmatow, a także mieszkający w Nuku- 80 sie, hen, za . Czerwonymi Piaskami, wysoko ceniony przez Uzbeków, karakałpacki pisarz Tuliepbiergien Kaipbiergienow, laureat uzbeckiej nagrody literackiej im. Hamzy. — We wszechzwiązkowym konkursie literackim, w którym wzięli udział znakomici ludzie pióra Rosyjskiej Federacji oraz wszystkich republik związkowych, powieść naszego Rachmata Fajziego otrzymała drugą nagrodę. A to niemałe wyróżnienie dla całej współczesnej literatury uzbeckiej — oświadczył mi profesor Kajumow. O tym, że powieść o losach zwyczajnej, zdawałoby się, rodziny Mechrinisy i Machkama Machkamowów cieszy się niekłamanym uznaniem wśród czytelników, miałem okazję przekonać się sam. Mimo wysokich nakładów w taszkienckim wydawnictwie im. Guliama i moskiewskim1 „Sowietskim pisatielu" ani razu nie udało mi się na nią trafić. „Niestety, nakład całkowicie wyczerpany. Oczekujemy na wznowienie" — słyszałem za każdym razem w księgarniach Moskwy i Taszkientu. „Prawdziwej przyjaźni niestraszne są odległości nawet siedemnastu pustyń" — powiadają Uzbecy. I całe szczęście. Przedwczoraj otrzymałem kolejną przesyłkę od przyjaciół ze stolicy Uzbekistanu. Pośród kilkunastu albumów i książek znalazłem i tę od dawna poszukiwaną. Rachmata Fajziego J.eg>o Wysokość Człowiek. Przeczytałem ją jednym tchem. Czterysta stron drobnego druku. Pamiętam, ktoś gdzieś nie tak dawno stwierdził, że tradycyjna powieść przeżyła się, a nadszedł czas form krótszych. Rozwój i powodzenie powieści epopei w Związku Radzieckim pozwalają wątpić w wydumaną teorię. Myślę, że po prostu nie w objętości kryje się tajemnica powodzenia. Znacznie krótsza jest przecież długa, lecz interesująca powieść od krótkiego, ale nużącego opowiadania. Mawiają siwobrodzi 6 — Opowieści.., 81 Uzbecy: „Pusty dzban lepiej dźwigać mniejszy, pełny lepiej, gdy większy". Może właśnie aksakałowie mają rację? Nie będę tu streszczać książki Fajziego. Chciałbym jednak przytoczyć z jej ostatniej stronicy wystąpienie Machkama Machkamowa, uczestnika moskiewskiego zgromadzenia bojowników z faszyzmem. Człowiek, który nie bronią walczył z okropnościami wojny, mówił: „— Całe życie przepracowałem jako kowal, robiłem podkowy i podkuwałem nimi konie. Kocham swój zawód. Wiele podków zrobiłem, wiele koni podkułem. Starałem się jak mogłem i wierzę, że ani jeden z podkutych przeze mnie koni nie wywrócił się... — Mach-kam-aka wstrzymał oddech. Sala słuchała go w głębokiej ciszy. Przekład nie był potrzebny, kowal mówił po rosyjsku. — I oto na nas wszystkich zwaliło się nieszczęście. Ogromne nieszczęście. Faszyści wczepili się swoimi szponami w ziemię milionów spokojnych ludzi. W największym niebezpieczeństwie znalazły się dzieci. Nie mogliśmy z żoną spokojnie na to patrzeć, przyjęliśmy pod swój dach kilkoro sierot. Jeżeli wystarczy mi sił i zdołam być podkową dla moich dzieci, jeśli pójdą one przez życie, nie pozostając w tyle, nie przewracając się, jeśli usłyszę ich pewny krok, będzie to znaczyć, iż osiągnąłem swój cel najwyższy". * Zamknąłem książkę. Za oknem wrzeszczały już warszawskie wróble. Świtało. Długo nie mogłem otrząsnąć się z przejmujących obrazów, jakie niosła lektura. Z każdą minutą nabierałem przekonania, że bez poznania tej książki nasza wiedza o najtragiczniejszej z wojen światowych będzie wciąż niepełna. Do Opowieści o prawdziwym człowieku B. Polewoja, Młodej Gwardii * PaxMaT an3M, Eio eejiuuecTBo nejioseK, CoBeTCKMfł IIm-caTejib, MocKBa 1973, (cytowany fragment w tłumaczeniu autora). 82 A. Fadiejewa, W okopach Stalingradu W. Niekrasowa i tylu mnych, traktujących o surowych losach żołnierzy frontowych dołączyła z pewnością książka wybitna: głęboka, wzruszająca opowieść o prawdziwym człowieku dalekiego zaplecza. Dla nikogo w Uzbekistanie nie jest tajemnicą — a i autor nigdy tego nie ukrywał — że pod imieniem bohaterów powieści kryją się autentyczne postacie kowala Szaachmeda-aki i jego żony Bachri, zaś fabuła książki jest niemal kroniką ich wojennego', zwykłego, a zarazem tak niezwykłego życia. Myślę, że na polski przekład powieści Rachmata Fajziego długo czekać nie będziemy. Jetst tego warta. Zresztą książka przekroczyła już granicę Związku Radzieckiego. W czeskim „Rudym Pravie" odkryłem ją wśród anonsów nowości wydawniczych. „Bezrozumny, który dziecko krzywdzi, jest jak skorpion kłujący się własnym żądłem. Dżygit, który dziecku życie przywraca wart jest, aby śpiewano o nim pieśni przy ogniskach aż do końca świata. Albo jeszcze dłużej". Tak mawiano od wieków na ziemiach dawnego Chorezmu. I tak postąpił Rachmat Fajzi. Pisząc powieść o Szaachmedzie Szamachmudowie, jego żonie Bachri i ich przybranych dzieciach — sierotach lat wojny — wystawił najpiękniejszy pomnik, jaki człowiek może wystawić drugiemu człowiekowi. „NOCNE WIEDŹMY" Wiem już, dlaczego od pewnego czasu nie ma porządnej zimy w Polsce. Wyniosła się do Azji Środkowej, do- Uzbekistanu. Nie, wcale nie żartuję. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy w pierwszą niedzielę lutego czterosilnikowy Ił-18 wylądował na lotnisku w Taszkiencie. Tego dnia był to ostatni samolot — wkrótce potem rozpętało się piekło w powietrzu. Śnieżyca z przeraźliwą wichurą szalała, wyła, jazgotała. Wszystko1, co człowiek dla swej wygody wymyślił do latania, pochowało się w hangarach. O wizycie w słonecznej Samarkandzie, Bucharze i Ferganie nie mogło być nawet mowy. Brak połączenia. W oczekiwaniu na wznowienie komunikacji ganiałem więc po' zaśnieżonym Taszkiencie, usiłując wypeł-.nić program zastępczy, sklecony naprędce ze spraw nie dogadanych do końca podczas poprzedniego pobytu. Pomagał mi w tym Władimir Kolosów, aktywny działacz Towarzystwa Przyjaźni Radziecko-Polskiej, stale mieszkający w Moskwie, a którego dobry los (nie bez pomocy Gali Siemionowej z „Komsomolskiej Żyzni") przydzielił mi za towarzysza uzbeckich wędrówek. „Na końcu burzy zawsze świeci słońce" — powiadają sędziwi Uzbecy. I rzeczywiście. Paskudnej pogodzie zawdzięczałem spotkanie z Abdusamatem Tajmietowem, z którym od dłuższego czasu bezskutecznie usiłowałem 84 się zetknąć. Kilka .razy minęliśmy się tuż, tuż. Przyjechałem, on wsiadł w samolot, wyjeżdżałem, on przyleciał. I wreszcie udało się. Przegadałem, z Tajmietowem kilka godzin nocnych. No, ale to temat na opowieść przy następnej okazji. Tymczasem pobyt mój zaczął się niesłychanie kurczyć. Pora wracać do domu, a tu samoloty do Moskwy nadal nie odlatują. Kto wie, jak długo pozostałbym w Taszkiencie, gdyby nie Kamal Chamdamow z miejscowego KC Komsomołu. Chłopak z fantazją niebywałą, dla którego nie istnieje na tym świecie próg nie do przekroczenia. Podzwonił po stolicach sąsiednich republik, czy przypadkiem stamtąd nie leci do Moskwy jakiś gigant odporny na fatalną aurę. Leciał. Z Ałma--Aty, stolicy Kazachstanu. Pośród nocy potężny Tu-114 z dwustu osobami na pokładzie wylądował w Taszkiencie i zabrał nas w drogę. Kiedy już ułożyliśmy się wygodnie w fotelach powietrznego krążownika, Władimir sapnął: — To, że moja żona, Polina, przed trzydziestu kilku laty miewała kłopoty z ,,pogodą nielotną", mogę zrozumieć. Kukuruźniki, choć to> bardzo poczciwe maszyny i nie dam powiedzieć o -nich złego słowa, w czasach wojny nie należały do samolotów wyposażonych w zbytek komfortowych urządzeń, wyręczających pilota. Busola, wariometr *, no> i niezawodny nos nawigatora musiały wystarczyć załodze. Ech, zdziwi się Pola, kiedy jej opowiem, że i nam „nielotna pogoda" zalała porządnie sadła za skórę. Zastrzygłem uszami. Czy nie przesłyszałem się? Żona Władimira latała podczas wojny na Po-2? Czytałem kiedyś artykuł w gazecie O' pułku lotniczym, w którym * Przyrząd pokładowy mierzący prędkość wznoszenia się lub opadania samolotu. 85 służyły same dziewczęta. Czyżby...? Żal, że mam już w kieszeni bilet powrotny na dzisiejszy wieczór. Cóż robić, wprosiłem się do państwa Kołosowów z wizytą „na wyrost", gdy tylko ponownie trafię w te strony. Minęło trochę czasu i znów znalazłem się w Moskwie. Nie potrzebuję chyba nikomu wyjaśniać, dokąd pomknąłem natychmiast po wrzuceniu walizki do hotelu. Ruchomymi schodami zjechałem głęboko pod ziemię. Stacja Sportowa. Stację Sportową metra znają doskonale przede wszystkim kibice, miłośnicy piłki nożnej czy dobrego hokeja. To właśnie tutaj muszą wysiąść, aby dostać się na słynny stadion im. Lenina na Łużni-kach. Moskwa liczy sobie dobrze ponad osiem milionów mieszkańców (o codziennych milionach gości też nie wolno ¦zapominać), a więc komunikację musi mieć odpowiednią. Od inżyniera Prokunina, jednego z budowniczych moskiewskiego (i taszkienckiego!) metra dowiedziałem się, że ulicami stolicy jeździ 4600 autobusów, 2200 trolejbusów, 1160 tramwajów i 15 tysięcy taksówek osobowych. To naprawdę niemało. Najważniejszą rolę w miejskiej komunikacji odgrywa jednak metro. Najszybszy i najwygodniejszy sposób poruszania się po Moskwie. Bez metra trudno byłoby sobie wyobrazić życie nowoczesnego miasta. Kolej podziemna w ciągu zaledwie jednej doby przewozi tutaj ponad pięć milionów ludzi. Co dziewięćdziesiąt sekund na podziemny peron wjeżdża pociąg. Wygodne wagony, a w każdym na widocznym miejscu plan linii metra. Każda linia w innym kolorze, z wyraźnie zaznaczonymi stacjami. Nie sposób zabłądzić. Ponadto przed każdą stacją rozlega się z głośnika nagrany na taśmę magnetofonową wyraźny głos spikera, zapowiadający następny przystanek. Człowiek słyszy i pojmuje wszystko bez niepotrzebnego nadwerężania uszu. 86 Pociąg zatrzymał się na stacji Park Kultury. Pora na mnie. Muszę przejść na wyższe piętro — bo linie moskiewskiego metra biegną na różnych poziomach. Dzięki l emu mogą krzyżować się w dowolnych miejscach nie przeszkadzając sobie wzajemnie- Stąd przesiadam się do pociągu mknącego po okręgu — „kolcom", jak powiadają Rosjanie. Po drodze kupuję porcję lodów za dwadzieścia kopiejek. Pycha. O moskiewskich lodach, tych z orzechami, migdałami, w czekoladzie i bez, z sokiem brzoskwiniowym, z syropem z ajwy i z wiśniowymi konfiturami mógłbym opowiadać godzinami. Sprzedaje się je wszędzie, i to przez cały rok. Znam nawet taką specjalną lodziarnię — no, bo jak nazwać kawiarenkę, w której można zjeść jedynie lody — mieszczącą się w pawilonie zbudowanym na podobieństwo śnieżnobiałej bryły lodowej, ze zwisającymi soplami i morsem na kopule. < 'złowiek czuje się, jakby się znalazł w czarodziejskiej krainie baśni, w której na dodatek częstują niezwykłymi lodami. Za każdym razem przy przekraczaniu granicy obiecuję sobie pamiętać o gardle, ale gdzie tam, Na ulicach Moskwy zapominam już o przyrzeczeniach. Nie potra-lię powstrzymać się na widok tych śmietankowych, morelowych, orzechowych porcji mrożonego kremu. Nie dziwota, że do Warszawy wracam przeważnie z solidną chrypką. Rozgadałem się o lodach, a tu właśnie z czeluści tunelu wyłoniła się stacja Białoruska. Przesiadłem się ponownie i po kilkunastu minutach jazdy dotarłem do ;facji Sokół. Ruchomymi schodami wydostałem się na powierzchnię. Potem jeszcze parę przystanków autobusem i wreszcie znalazłem się u celu. Duży piękny budynek pośród zieleni. Windą na górę. I oto mogłem zadzwonić do drzwi mieszkania państwa Kołosowów. 87 — Jak to się stało, że zaczęłyśmy latać? — pani Pola powtórzyła moje pytanie, chwilę milczała, jakby chciała uporządkować myśli, wreszcie uśmiechnęła się i odparła: — Najlepiej opowiem od samego początku, od narodzin pułku. W październiku 1941 roku znany lotnik, Bohater Związku Radzieckiego, major Marina Raskowa przystąpiła do formowania żeńskiej jednostki lotniczej. Ochotniczek nie brakowało. Na wieść o zaciągu pospieszyły przede wszystkim instruktorki i kursantki z aeroklubów, także studentki stołecznego uniwersytetu (byłam akurat na wydziale historii) i instytutów, młode robotnice z moskiewskich fabryk. Nie, nie tylko pilotki. Jednostka lotnicza składa się przecież z nawigatorów, mechaników, obsługi naziemnej. Skierowano nas do niewielkiego miasteczka nad Wołgą, na przyspieszony, intensywny kurs pilotażu. Nauka i ćwiczenia praktyczne wypełniały nam dzień od brzasku do zmroku. Sala wykładowa, lotnisko, poligon. I znów od początku, sala wykładowa, lotnisko, poligon... Przez trzy miesiące musiałyśmy opanować materiał półtorarocznego programu. Pewnego dnia nadszedł rozkaz o organizowaniu pułku lekkich nocnych bombowców. Pierwszego na świecie żeńskiego pułku lotniczego. Wkrótce potem nadszedł transport dobrze nam znanych z aeroklubów samolotów U-2. Niewielkich, dwumiejscowych, popularnie przez wszystkich zwanych „kukuruźnikami". Dwupłatowy kukurużnik, skonstruowany w roku 1927 przez Mikołaja Polikarpowa do celów szkoleniowych, w krótkim czasie stał się sprzętem niezbędnym we wszystkich aeroklubach sportowych i szkołach podstawowego pilotażu. Najniewinniejszy na 88 świecie U-2 („Ucziebnyj" — szkolny), wykonany z drewnianej kratownicy szkieletu, obciągniętej grubym płótnem i części pokrytych sklejką, przez kilkanaście lat pokoju służył ludziom także jako samolot pocztowy, sanitarny i rolniczy. W drugim miesiącu napaści faszystowskich Niemiec na Związek Radziecki U-2 został użyty do działań bojowych. I od razu okazało się, że jest to samolot znakomity. Oczywiście, do określonych celów. Lata wojny wykazały przydatność kukuruźnika do zwiadu powietrznego, do kierowania z góry ogniem artylerii, do przewożenia rannych, do udzielania pomocy oddziałom partyzanckim, do utrzymywania łączności między sztabami, a nawet do nocnego bombardowania pozycji nieprzyjacielskich. I to bombardowania precyzyjnego', skutecznego. Ale o tym potem. Na razie jesteśmy jeszcze nad Wołgą... Do najtrudniejszych zajęć należało praktyczne szkolenie bojowe, od pewnego momentu prowadzone głównie po zapadnięciu zmierzchu. Nietrudno było domyślić się, że instruktorom chodzi o jak najlepsze przygotowanie załóg do wykonywania zadań nocnych. Umiejętność widzenia w ciemnościach, orientowanie się — jak to mówiłyśmy — na „ślepego", po omacku, były sprawą łatwą. Człowiek nie jest przecież sową. Po wielu godzinach nocnych lotów 'ćwiczebnych wydawało się nam, że już jesteśmy dobre... Nieszczęście zwalik> się na nas na kilka dni przed wyruszeniem na front. Nocą, w warunkach utrudnionych przez śnieżycę, aż trzy załogi uległy katastrofie. Lilia Tormosina z Nadią Komogoroową oraz Ania Mali ichowa z Mariną Winogradową poniosły śmierć na miejscu, Ira Sierbowa i Rufa Gaszewa ocalały cudem, lolot runął z niewielkiej wysokości, wbił się w zie- 89 mię sztorcem, a one, niemal nie draśnięte, wygramoliły się spod roztrzaskanego wraku. Termin odlotu na front został przesunięty. Zaaplikowano nam dodatkowo dwa miesiące intensywnego1 szkolenia. W tym czasie powstały dalsze żeńskie pułki lotnicze: myśliwski oraz seturmowy. Palma pierwszeństwa pozostała jednakże z nami. Także i na front wyruszyłyśmy przed dziewczętami tamtych jednostek. Pierwszy kurs: na Stalingrad. Na ten bojowy lot poleciały nocą trzy załogi złożone z dowódcy pułku oraz dowódców eskadr. „Chrzest bojowy komendy" — żartowałyśmy. Dwie załogi powróciły, zameldowały o wykonaniu zadania. Na trzecią czekałyśmy do rana. Na próżno. — Na początku roku 1965, kiedy cały kraj przygotowywał się do jubileuszu 20-lecia zwycięstwa nad faszyzmem, mieszkańcy osiedla Sofino zwrócili się do redakcji „Prawdy" z listem, w którym opisali przebieg wydarzeń z połowy lipca 1942 roku. Nocą, od strony miasta Śnieżny j doszły ich odgłosy rozrywających się bomb, a wkrótce potem ujrzeli na niebie wybuchy pocisków artyleryjskich. Rano w pobliżu osiedla natrafili na strącony samolot U-2. W przedniej kabinie pilota siedziała z głową opuszczoną na burtę ładna, ciemnowłosa dziewczyna w letnim kombinezonie. W tylnej kabinie znajdowała się druga dziewczyną O' twarzy okrągłej, z lekko zadartym nosem. Pilotki nie żyły. Niemcy zabrali dokumenty zestrzelonych. Mieszkańcy osiedla w tajemnicy pochowali dziewczęta w bezimiennej mogile, pragnęli jednak przywrócić imiona bohaterkom. Ponieważ wszelkie inne poszukiwania nie dały rezultatu, zwrócili się o pomoc do czytelników gazety. 90 Prysnęły okruchy złudzeń. Nie miałyśmy wątpliwoś-ci, że mieszkańcy Sofina pisali o Lubię. Olchowskiej i Wieruszce Tarasowej. Na odsłonięcie tablicy z imionami poległych udała się delegacja towarzyszy broni z żeńskiego pułku lotniczego* — W niezwykle ciężkich warunkach nasz żeński pułk lekkich bombowców nocnych zdobywał doświadczenie bojowe. Nieustanne przesuwanie się linii frontu •zmuszało nas do ciągłych zmian lotnisk polowych. Nie raz i nie dwa razy podrywałyśmy się w powietrze tuż przed nadejściem niemieckich czołgów. Ciężko było ustępować z rodzinnej ziemi. Z każdym dniem, a ściślej mówiąc z każdą nocą, bo nadal latałyśmy głównie po zmierzchu, doświadczenie bojowe naszych dziewcząt wzrastało. Nawet w najkrótsze noce potrafiłyśmy wykonać po cztery, pięć, a cza-Bem sześć lotów z bombami nad pozycje nieprzyjaciela. Na Północnym Kaukazie było już znacznie lepiej. I'1 ront nareszcie zatrzymał się. Caluteńkie noce zrzucałyśmy bomby na określone stanowiska wroga. Wiem, że z początku hitlerowcy podśmiewali się z nas. Ze względu na jednostajny terkot silnika, nasze dwupłatowce nazywali pogardliwie • „maszynami do szycia". Wkrótce jednak zmienili o nas zdanie. Któregoś dnia na lotnisko polowe przyjechał generał Gorbunow, dowódca brygady, w której skład wchodziłyśmy. „— Brawo, dziewczęta. Minęły zaledwie trzy miesiące od chwili, gdy przybyłyście na front, a już wysunęłyście się na czoło całej dywizji. O waszych sukcesach bojowych rozpisują się gazety, a żebyście wiedziały, jak chwali was nasza piechota. Zresztą, 91 szkopy też wam słów nie szczędzą. Chcecie wiedzieć, jak was ostatnio nazywają? — «Maszynami do szycia* ? — E, to już nieaktualne. Rozmawiałem wczoraj z dowódcą zwiadu, który brał udział w przesłuchaniu pochwyconego hitlerowca. Niemiec przyznał, że nieustanne bombardowanie, niezależnie od wyrządzanych szkód, nie pozwala żołnierzom odpocząć, męczy ich fizycznie i psychicznie, czyni w ciągu dnia niezdolnymi do walki. Opowiadał też o kilku swoich bliskich przyjaciołach, którzy wieczorem wleźli do łaźni, aby umyć się i trochę odsapnąć. Raptem nadleciał «ten cichy Rus», zrzucił bombę i z łaźni pozostała jedynie mokra plama. A wszystkiemu winne te przeklęte «nocne wiedźmy*." I tak oto zostałyśmy „nocnymi wiedźmami". Niezawodna taktyka nocnego ataku na kukuruźniku polegała na nabieraniu wysokości nad własnym terenem, przelatywaniu linii frontu lotem ślizgowym ze zdławionym silnikiem i okładaniu bombami upatrzonego- celu. Przez długie miesiące Niemcy nie mogli połapać się, cóż to za niezwykły samolot mają Rosjanie. Staje sobie w milczeniu nad celem i bezkarnie sieje bombkami. Także artyleria przeciwlotnicza i reflektory były niemal bezradne wobec naszych „cicholotów". Z czasem hitlerowcy zorientowali się w czym rzecz, ale niewiele im to pomogło, ponieważ urozmaiciłyśmy naszą taktykę — zaczęłyśmy latać również parami. Pierwszy samolot nadlatywał na cel, skupiał na sobie uwagę wroga, a wtedy cichuteńko pojawiał się drugi i bombardował wykryte stanowiska artylerii nieprzyjacielskiej. Po wspaniałych zwycięstwach radzieckich nad Wołgą nastały warunki do natarcia także i na naszym froncie. 92 W początkach stycznia ruszyła ofensywa wojsk Frontu Północno-Kaukaskiego. Niemcy cofali się z taką szybkością, że z trudem nadążałyśmy przenosić się z jednego lotniska na drugie. Zawsze musiałyśmy być kilkanaście kilometrów za frontem. Bez chwili, oddechu, bez względu na pogodę latałyśmy z ładunkiem bomb na pierzchającego wroga. Na terenach Kubania straty naszego pułku wzro-sły. Złożyło się na to kilka przyczyn. Działania frontowa z każdym dniem nabierały rozmachu z naszej strony. Wróg rzucał do walki swe odwody w nadziei, że może jeszcze uda się mu odmienić losy wojny. Nigdy nie zapomnę nocy z 31 lipca na 1 sierpnia 1943 roku. W ciągu pół godziny spłonęły cztery nasze załogi. I to- bez jednego wystrzału artylerii przeciwlotniczej. Nasze lekkie bombowce, pojawiające się nieoczekiwanie nocą nad nieprzyjacielskimi pozycjami, najwidoczniej dopiekły wrogowi do żywego. Niemieckie dowództwo zdecydowało^ się rzucić do- walki z nami nocne myśliwce. Hitlerowcy obrali teraz wredną taktykę: reflektory wyłapywały na niebie nasz samolot i starały się trzymać go w świetle, a wówczas podchodził ku niemu myśliwiec ze swastyką i z najbliższej odległości, ładował w oślepionego' całą serię. Tej nocy spłonęła Gala Dokutowicz, moja bliska przyjaciółka i koleżanka ze studiów. Po śmierci Gali napisałam list do jej mamy. Płakałam i pisałam. Czy istnieją słowa, które mogłyby przynieść choć odrobinę pociechy po- stracie najbliższej osoby? Przyrzekłam, że jeśli urodzę kiedyś córkę, dam jej imię Gali. Nieraz na nowym sprzęcie wojskowym, dostarczanym z dalekich tyłów na potrzeby frontu, widniały napisy: „Radziecki Kazachstan", „Kołchoźnik azerbej- 93 dżański", „Komsomolec Uzbekistanu", „Radziecka Armenia". Były to samoloty, czołgi, działa, a nawet całe pociągi pancerne ufundowane z oszczędności kołchoźników, studentów, emerytów, ludzi najprzeróżniejszych zawodów. Zebrane przez ludność cywilną złote pierścionki i obrączki, szlachetne kamienie, srebrne ozdoby i zastawy stołowe, ruble i kopiejki, składały się na społeczny fundusz obrony ojczyzny. Na fundusz obrony zbierano także i po1 tamtej stronie frontu. Mieszkańcy miasta Orzeł, zajętego przez hitlerowców, zgromadzili sześćdziesiąt tysięcy rubli i przy pomocy partyzantów przekazali je na Wielką Ziemię. Pamiętam, w roku 1943 widziałam w gazecie frontowej zdjęcie członka Akademii Nauk, profesora Wła-dimira Obrazcowa, przekazującego lotnikowi Aleksemu Ławrinowowi samolot myśliwski, zakupiony za własne oszczędności. W lecie tego samego' roku Ira - Driagina z naszego pułku poleciała do Saratowa odebrać samolot zakupiony za społeczne pieniądze. Był to dar studentek 1 studentów Instytutu Rolnego, w którym Ira studiowała do' wybuchu wojny. Lub inna, a jakże podobna historia. W kopercie, zaadresowanej: Naczelny Dowódca, Kreml — Moskwa, •znalazł się kwit z banku chabarowskiego na olbrzymią sumę, podpisany przez dwudziestu siedmiu mężczyzn z Dalekiego Wschodu, pragnących walczyć z hitlerowcami na ufundowanych przez siebie samolotach. Prośba została wysłuchana. Dwudziestu siedmiu pilotów, nawigatorów i mechaników do* ostatnich dni wojny walczyło na własnych maszynach w pułku bombowców 2 Frontu Ukraińskiego. A ile razy podczepiano pod skrzydła naszych kuku-ruźników bomby z napisami: „Za dom rodzinny — Iwa- 94 now", „Hitlerowcom od Kijowian", „Za Ojczyznę. — Alosza". Nic tak nie podnosiło na duchu w trudnych chwilach, jak te codzienne przykłady, mówiące, że za nami stoją, wspierają nas bliscy, choć często nie znani nam ludzie. Po Kaukazie walczyłyśmy na Krymie, potem na Białorusi... Latałyśmy nad ogromnymi połaciami leśnymi, nad brunatnymi białoruskimi moczarami. Okładałyśmy bombami wyznaczone cele. Któregoś wieczoru otrzymałyśmy niezwykłe zadanie. Rozkaz ze sztabu głosił: „Dziewczęta, dzisiejszej nocy musicie koniecznie trochę poszumieć". Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Jak szumieć to szumieć. Caluteńką noc nasze samoloty unosiły się nad pierwszą linią. Nie strzelały, bomb nie zrzucały, warczały jedynie. Na pełny gaz, bo im głośniej, tym lepiej. Tymczasem jednostki pancerne niepostrzeżenie podciągnęły z głębi aż na skraj pierwszej linii. O to właśnie chodziło dowództwu. Warkot kukuruźników miał za zadanie zagłuszyć odgłosy przemieszczających się czołgów i dział pancernych. Niemcy nie powinni domyślić się, co ich czeka o świcie. Rano zadzwoniono ze sztabu: ,,— Brawo, dziewczęta. Wspaniale szumiałyście nad okopami. Faszyści nie zorientowali się, skąd nagle zwaliła się im na łeb cała lawina czołgów. Linię frontu przerwaliśmy. Daliśmy hitlerowcom zdrowego łupnia". Zdarzało się nam latać i przy świetle dziennym. Wtedy, gdy minuty zwłoki mogły kosztować życie wielu ludzi. Pewnego, popołudnia grupa zwiadowców przeprawiła się przez rzekę i weszła w las zajęty przez Niemców. 95 Chodziło o pochwycenie „języka". Kilku hitlerowców, żołnierzy, a jeszcze lepiej oficerów, bo ci zawsze więcej wiedzą. Niestety, nie udało się czerwonoarmistom polowanie. Tym razem w lesie było znacznie więcej zwierzyny niż myśliwych. Osaczeni przez Niemców zwiadowcy nie mogli się wycofać z okrążenia. Trzeba im było dopomóc. To właśnie należało do nas. Rwałyśmy, ile sił w motorze. I oto las pod nami. Lecimy lotem koszącym. Tuż, tuż ponad wierzchołkami drzew. Paskudne wrażenie, ale inaczej się nie da. Tylko z najbliższej odległości można wypatrzyć żołnierzy w lesie. Przelatujemy nad długą, kiszkowatą polaną. Na jej 'zachodnim skraju dostrzegamy niewielką grupkę ludzi. Machają w naszą stronę czapkami. Nasi. Zawracamy. Jeszcze raz wzdłuż polany. Pokazuję ręką w kierunku rzeki. Zrozumieli? Raisa ponawia manewr. Znów pokazuję ręką. Udało się, tym razem zwiadowcy odgadli, o co nam chodzi. Biegnąc od drzewa do drzewa, ruszyli w stronę rzeki. Nagle dostrzegamy jakiś ruch na przeciwległym 1 krańcu polany. Aha, Niemcy. Dużo ich, kilkudziesięciu. Za wszelką cenę trzeba powstrzymać szkopów. Raisa zawróciła gwałtownie. Odwracam się i na stojąco puszczam długą serię z karabinu maszynowego. Mój szkas, kaliber 7,62, spisuje się znakomicie. Poprawiam więc raz jeszcze. Niemcy szybko cofnęli się pomiędzy drzewa. Zza pni usiłują się odgryzać. Kilkakrotnie zaświstały nam kulki koło uszu. Ale nie wy- . rządziły krzywdy, jeśli nie liczyć drzazg odłupanych w dwóch miejscach i kilku przestrzelin w brezencie kadłuba. Uważnie śledzimy wycofywanie się naszych chłopców. Już wybiegli z lasu. Popędzili w kierunku rzeki. Hitlerowcy nawet nie usiłowali ich gonić. Najwidoczniej woleli nie narażać się na ogień karabinu maszynowego. No, wreszcie zwiadowcy dotarli do brze- 96 i;u. Wskoczyli do łódki i popłynęli. Udało się. Zadanie .ostało wykonane. Szczęśliwe, po kilku minutach, zaczęłyśmy schodzić do lądowania. Wreszcie nadszedł dzień, w którym w lotniczych mapnikach pojawiły się mapki Polski. Wojska 1 i 2 Frontu Białoruskiego oraz 1 Frontu Ukraińskiego wkroczyły już na wschodnie tereny polskie. W wyzwalanych wioskach i miastach witano nas chlebem i łzami. Godziny radości przyćmił ból po stracie dwóch dziewcząt. Kolejnej załogi, której nie było pisane doczekać końca wojny. Ciepła, sierpniowa noc. Niestety, księżycowa. Tania Makarowa i Wiera Bielik powracały spod Ostrołęki l>(> wykonaniu zadania. Minęły linię frontu. Po tej ironie Narwi czuły się bezpieczne. Były już przecież nieomal w domu, kiedy zza chmur wyskoczył hitlerowski myśliwiec. Świetliste smugi z działek pokładowych dosięgnęły Po-2 *. Na niebie wybuchł gwałtowny płomień. Ognista pochodnia runęła w dół. Rano przywieziono zwęglone ciała dziewcząt. Można |e było rozpoznać jedynie po orderach. Nazajutrz obok naszej kwatery w majątku Kurowo pojawiła się świeża mogiła. Umilkł na zawsze nasz pułkowy słowik. Tak nazywałyśmy Tanie Makarowa, wysoką, zgrabną dziewczynę, wiecznie nucącą i śpiewającą, wiecznie roześmianą, niepoprawną optymistkę, lubiącą przystroić zwyczajny |x>lowy mundur jakąś typowo dziewczęcą ozdobą. To I) roszką z kolorowymi kamykami, Bóg raczy wiedzieć ikąd wytrzaśniętą w warunkach frontowych, to chabrem czy polnym makiem przypiętym do bluzy, to ¦ów barwną wstążką wplecioną we włosy. Prawda, * W roku 1944 po tragicznej śmierci konstruktora kukuruź-ików, Mikołaja Polikarpowa, dla uczczenia jego zasług sa-lolot przemianowano z U-2 na Po-2. Opowieści... 37 L wszystko to trochę na bakier z regulaminem wojskowym, no ale nie można zapominać, iż będąc wiarusami, doświadczonymi wygami frontowymi, w istocie pozostawałyśmy nadal młodymi dziewczynami. Przy urodzie Tani, jej szelmowskim wdzięku, wszelkie te cywilne dodatki tak znakomicie do niej pasowały, że nie zdarzyło się, aby jakaś szarża zaprotestowała w obronie regulaminu. Wiera Bielik, nieodłączny nawigator Tani, była dziewczyną o dużych, łagodnych oczach i niezwykle wrażliwym sercu. Kochała dzieci. A i one zawsze garnęły się do niej. Biedne, przyfrontowe dzieciaki, bez ojca, a często i bez matki, szukające odrobiny ciepła. Przez całe życie Wieroczka marzyła, że zostanie nauczycielką. A jednak kiedy wieść o formowaniu żeńskiej jednostki lotniczej obiegła Moskwę, bez wahania rzuciła Instytut Pedagogiczny. Na ochotnika zaciągnęła się do pułku. „Studia dokończę, gdy tylko przepędzimy faszystów z naszej ziemi" — lubiła powtarzać. Była ¦doskonałym nawigatorem i niezrównanym celowniczym bomb, jednym z najlepszych w dywizji. Odbyła 813 lotów bojowych, 814 okazał się ostatnim... Niezwykłe to były dziewczyny. Zresztą, samolot na którym latała Tania z Wierą także był niezwykły. Pamiętam doskonale, jesienią roku 1942, kiedy przygotowywałyśmy się do obchodów rocznicy Rewolucji Październikowej, a było to na Kaukazie, do pułku przybyła delegacja z warsztatów remontowych naszej dywizji, stacjonujących wtedy w Chaczmasie. Obok rozmaitych drobiazgów i praktycznych upominków, delegacja przywiozła ze sobą dar najcenniejszy: nowiuteńki U-2 z kompletnym wyposażeniem i uzbrojeniem, wykonany przez robotników w czynie społecznym i z okazji zbliżającego się święta ofiarowany żeńskiemu pułkowi nocnych bombowców. 98 Sasza Chomienko, przewodniczący delegacji, w imieniu młodziutkiej załogi warsztatów poprosił dowództwo pułku, aby samolot przekazano przodującym komsomołkom jednostki. Prezent robotników zbrojeniowców przypadł w udziale Tani Makarowej i Wierze Bielik. Długo1 i wiernie służył potem dziewczętom. Zginął wraz ze swą załogą owej tragicznej nocy nad Narwią. Wiem, że po wojnie przeniesiono prochy Tani i Wie-ry na cmentarz żołnierzy radzieckich w Ostrołęce. Ponad dziesięć tysięcy czerwonoarmistów oddało życie za wolność tego miasta. Dzisiaj mogiłami poległych opiekują się polscy harcerze. Świeże kwiaty na grobach od dzieci, które nie znają okrucieństw wojny, mają swoją wymowę. Nasi rodacy uczcili pamięć pilotek spoczywających w polskiej ziemi. W Krerczi, rodzinnym mieście Wie-roczki, na dwupiętrowym, jasnym gmachu tonącym w zieleni zawisła tablica: „Szkoła nr 17 imienia Bohatera Związku Radzieckiego Wiery Bielik". Zaś w stolicy Kraju Rad, niedaleko murów Kremla, tuż nad brzegami rzeki Moskwy jedną z ulic nazwano imieniem Bohatera Związku Radzieckiego', Tatiany Makarowej. Przyznaję, na dnie serca od dawna kołacze się myśl, pragnienie, nadzieja: może któraś z drużyn harcerek Ostrołęki przyjmie imię Wiery Bielik i Tani Makarowej ? Jest u nas takie określenie: złota rosyjska jesień. Wiem,'podobny termin istnieje i u was. Jednakże polska jesień roku 1944 nie liczyła się z poetyckimi opiniami, nie rozpieszczała nas wcale. Obok ciepłych, pogodnych nocy, bo te głównie liczyły się w naszym lotniczym życiorysie, pojawiły się długie okresy nabrzmiałe ciężkimi chmurami, deszczem i wichurą, tumanami mgły. Lotnicy wiedzą dobrze, co oznacza ter- 99 min: „pogoda nielotna". W takim czasie powinno się siedzieć przy piecu nad szklanką gorącej herbaty z sa-mowaru. Wojna rządzi się jednak własnymi prawami. Dowódca nie mogąc wydać rozkazu do startu, apelował do naszych serc, do naszej świadomości. Cóż było robić? Latałyśmy. Naturalnie, tylko te najbardziej doświadczone, potrafiące w piekielnych warunkach wykorzystać każdą szansę powodzenia, każdy cień szansy, każdy ułamek cienia... Pamiętam taki wieczór. Niemal do samej linii frontu Raisa prowadziła samolot tuż pod chmurami, namo-kłymi, nieruchawymi, wiszącymi nisko nad ziemią. W tym czasie skontrolowałam siłę wiatru, kąt znoszenia, uwzględniłam w obliczeniach szybkość' maszyny. Po minięciu Narwi weszłyśmy w chmury. Trzeba się było ukryć przed wzrokiem nieprzyjaciela, no i musiałyśmy mieć pod sobą przynajmniej trzysta metrów zapasu, aby nie oberwać odłamkami własnych bomb. Leciałyśmy w mokrej, ciemnej mazi. Minuty wlokły się przeraźliwie. Gdzie u licha podział się ten cel? W locie po omacku wszystko zależy od prawidłowych obliczeń nawigatora. Najmniejsza omyłka przekreślała sens wyprawy. To tak, jakby człowiek zdecydował się wyrzucić bomby pośrodku Bałtyku. Przez przeziernik w skrzydle niczego1 nie było widać. Jednak według wszelkich, reguł matematyki i mojego lotniczego nosa dochodziłyśmy nad cel. Jeszcze tylko moment. Zwolniłam zaczepy i krzyknęłam: Zrzucam! Spod skrzydeł i kadłuba oderwało się sześć bomb. Pozbawiony balastu samolot podskoczył nieco w górę. Po chwili z ziemi dotarły do uszu odgłosy wybuchających ładunków. Czy trafiłyśmy w cel? Diabli wiedzą. Raisa nie wytrzymała. Skierowała samolot w dół. Wyskoczyłyśmy z chmur. Fajerwerki pękających cystern zapasami paliwa wystarczyły za odpowiedź. Reflektory i zenitówki niemieckie natychmiast przyczepiły . ¦¦ do nas. Wiać. Czym prędzej skoczyłyśmy z powro-tcm w chmury. Ostry skręt w lewo dla zmylenia nieprzyjaciela, a potem już prościuteńko do domu. Ta babska ciekawość mogła nas tym razem drogo1 koszto- . Ale znowu miałyśmy szczęście. Wierzę, że żołnierskiego szczęścia na wojnie nic nie ipi. Odwaga, zimna krew, zdolność szybkiego1 my- !< nia, wszystko1 tO1 jest niesłychanie ważne i potrzebne, ibina szczęścia jest jednak konieczna. Nowy Rok 1945 powitałyśmy na polskiej ziemi szam-em. Dostarczono nam całą skrzynkę. Niestety, zao-/enie utknęło1 gdzieś po drodze w śnieżnych zali i do wyfasowanego zawczasu szampana nie piialyśmy nawet razowego chleba. Na polu, za lotni-¦kicm dziewczęta odkryły zagon z brukwią. Wznosi-iy więc toasty za nowy rok, za zbliżający się koniec iy, prawdziwym szampanem, zagryzanym plastrami kiej brukwi. Były też i strzały na wiwat. Tej nocy tli^dy nie zapomnę. Szampan, brukiew i ta nieszczęsna i, o której w wojsku mówi się, że sama strzela fu* w roku. Licho wie, jak to1 się stało>, że upuszczony nieostro- Biie rewolwer sam wypalił. Kula osmoliła mi ucho, ułam ogień. Nic mi się jednak nie stało, choć lekki ŚLml pozostał do dziś. Mówiłam już, że na wojnie trzeba |łiii'ć szczęście. W styczniu roku 1945 znad Wisły rozpoczęła się ka ofensywa. W składzie 2 Frontu Białoruskiego u ./yl do przodu i nasz pułk lotniczy. W ciągłych wal- » idi minął miesiąc. Zbliżał się powoli marzec, a wraz r nim Dzień Kobiet. Dla naszego pułku szczególne to Krlęto, zwłaszcza że przecieki ze sztabu zapowiadały idziankę. 101 Tymczasem codziennie ogłaszano meldunki O' wyzwalaniu kolejnych miast. Rankiem piątego marca 3 Korpus Pancerny gwardii generała Panfiłowa wraz z dywizją piechoty opanował Koszalin, ważny punkt strategiczny między Gdańskiem a Szczecinem, silny punkt obrony hitlerowskiej, zasłaniający naszym wojskom dostęp do wybrzeży Bałtyku. Dzień później, po blisko dwóch tygodniach krwawych bojów padła twierdza grudziądzka, zdobyta przez oddziały 142 Dywizji Piechoty, dowodzone przez pułkownika Sennikowa, i 37 Dywizję Piechoty gwardii generała majora Sabira Rachimowa, pierwszego w Armii Radzieckiej generała narodowości uzbeckiej. Niestety, w kilkanaście dni później Rachimow poległ śmiercią bohatera przy wyzwalaniu Gdańska. Ponad trzydzieści tysięcy żołnierzy radzieckich oddało wtedy życie za wolność portowego miasta. Bombowiec bliskiego zasięgu, jakim był nasz kuku-ruźnik, wiele razy w tym czasie zamieniał się w prawdziwy głos niebios. Nie, wcale nie żartuję. Ani nie mówię w przenośni. Po raz pierwszy „głos z nieba" przemówił chyba pod Stalingradem, kiedy 6 Armia feldmarszałka Paulusa znalazła się w okrążeniu. Którejś nocy w ciemnościach tuż nad głowami faszystów rozległ się silny głos męski, nawołujący w języku niemieckim do złożenia broni, do zaprzestania nadaremnej obrony, która poza zagładą niczego więcej trzystu trzydziestu tysiącom hitlerowców przynieść nie może. Nietrudno domyślić się, że ów tajemniczy głos rozlegał się z kukuruźnika, latającego nad pozycjami niemieckimi lotem ślizgowym, po cichutku, z przytłumionym silnikiem. Zainstalowany na pokładzie samolotu głośnik o niezwykle dużej mocy prze- kazywał nie tylko apele, lecz również audycje radia moskiewskiego oraz niewesołe dla wroga komunikaty z innych odcinków frontu. „Głos z nieba" wypróbowany pod Stalingradem okazał się i potem doskonałym orężem propagandowym. Odzywał się więc jeszcze wiele razy ponad nieprzyjacielskimi okopami na Białorusi i Ukrainie. Grzmiał też nad Gdańskiem, Grudziądzem, Poznaniem, Szczecinem... Trudno byłoby tutaj nie wspomnieć jeszcze o innej wersji Po-2, dostosowanej do nocnego kierowania ogniem dział dalekonośnych. Samolot wyposażony w doskonale działający tłumik hałasu silnika oraz radiostację dużej mocy do porozumiewania się z dowództwem oddawał nieocenione usługi naszej artylerii w skutecznym niszczeniu umocnień i stanowisk nieprzyjacielskich. Zwłaszcza w przygotowaniu ofensywy. Doceniali to przede wszystkim piechurzy i czołgiści, jak zwykle pierwsi idący ' do ataku. ,,Gdzie czort nie zdoła, babę posyła. A ta już zada frycom bobu" — powtarzali przy każdej okazji, rewanżując się nam „bukietami" cebuli, wysoko cenionej na froncie, oraz dodatkowymi puszkami wieprzowej „tuszonki". W walkach z hitlerowcami na Pomorzu nie było dni ani nocy spokojnych. Dowództwo niemieckie za wszel-. ką cenę usiłowało tam właśnie nie tylko powstrzymać natarcie, ale i jak najdłużej związać działaniami możliwie największą liczbę wojsk radzieckich i polskich. Trzeba było pomieszać szyki wrogom. Sztab naszego Frontu bacznie śledził rozwój wyda-i zeń, aby natychmiast nanosić niezbędne poprawki w ruchach wojsk. W późniejszych wspomnieniach z dni walk o Pomorze wysoko oceniono trud lotników, któ-r/y musieli prowadzić nieustanny zwiad z powietrza, 102 103 informując sztab Frontu oraz bezpośrednio oddziały Armii Czerwonej i Wojska Polskiego o rezultatach obserwacji. Siły powietrzne 4 armii lotniczej atakowały wroga, ściśle współdziałając z wojskami lądowymi. Cieszy, że we wspomnieniach podkreśla się niejednokrotnie nie tylko męstwo, ale i mistrzostwo pilotażu dziewcząt — lotniczek pułku nocnych bombowców, dowodzonego przez Jewdokię Bierszańską, które na swych maleńkich, cichych samolotach Po-2 wisiały nocą nad przeciwnikiem, bombardowały zgrupowania i przemieszczające się w ciemnościach kolumny nieprzyjaciela. Życie frontowe było jak jesienna pogoda. Słońce na przemian z deszczem i wichurą. Godziny smutku i rozpaczy przeplatały się z chwilami uroczystymi, podniosłymi. Dzień Kobiet ósmego marca 1945 roku zastał nasz żeński pułk lotnictwa bombowego w Tucholi, niewielkim miasteczku na północ od Bydgoszczy. Po sforsowaniu Brdy wojska 2 Frontu Białoruskiego zlikwidowały tutaj silny garnizon hitlerowski. Wyzwolenie Tucholi okupiliśmy bolesnymi stratami. Ponad dwa tysiące szeregowców i oficerów Armii Czerwonej zgi-nęło< w boju. Ósmego marca zebrałyśmy się w odświętnie udekorowanej sali miejscowego kina. Proszę przeczytać, jak tę uroczystość zapamiętała Raisa Aronowa — pani Pola podała mi maszynopis wspomnień frontowej przyjaciółki. Przerzuciłem kilka kartek, zanim trafiłem na właściwy fragment. Oto on: „Z niecierpliwością oczekiwałyśmy na przybycie dowódcy Frontu, marszałka Rokossowskiego, który miał wręczać lotniczkom Złote Gwiazdy Bohaterów. Nareszcie. Marszałek przybył w towarzystwie licznej 104 świty generałów.. Nieco zażenowany burzliwymi owacjami, przeszedł przez całą salę. Rozpoczęła się uroczystość wręczania odznaczeń. — Starszy lejtienant Siebrowa. Ira podchodzi do stołu energicznym, równym krokiem. Na jej piersi błyszczy rząd orderów i medali. — Ba-— żartobliwie zauważa marszałek — u ciebie, dziewczyno, zabrakło miejsca na nowe odznaczenia. Lotnik Irina Siebrowa ustanowiła w naszym pułku rekord pod względem liczby lotów bojowych. Przewyższa nas wszystkie. Do momentu wręczenia Złotej Gwiazdy odbyła dziewięćset pięćdziesiąt lotów, a do końca wojny — tysiąc osiem. — Starszy lejtienant Gaszewa. Niezbyt zdecydowanie Rufa kroczy dywanową ścieżynką. To także na swój sposób rekordzistka: nikt nie wykonał tylu pechowych lotów, co ta śmiała, drobna dziewczyna. Wyczołgiwała się spod resztek samolotu w szkole nad Wołgą, spadała poza linią frontu na stepach Kubania, płonęła na niebie Polski..." W drugiej połowie kwietnia wojska naszego Frontu miały przystąpić do> forsowania górnej Odry. Oczywiście dla lotnictwa znowu znalazło się zajęcie. O leniuchowaniu nie mogło1 być nawet mowy. Muszę powiedzieć nie bez dumy, że o wyczynach kobiecego 'pułku nocnych bombowców właśnie tam, nad Odrą, napisał w swych pamiętnikach nawet sam marszałek Rokossowski.* * „W noc poprzedzającą natarcie spadło na pozycje nieprzyjaciela uderzenie naszego lotnictwa bombowego. Trwało 'iio aż do rana. W działaniach tych wziął aktywny udział kobiecy pułk bombowców nocnych pod dowództwem Bier-ańskiej, wykonując niewiarygodną wprost liczbę lotów bojowych. Już wspominałem o tym słynnym pułku. Jego skład osobowy to piloci-dziewczęta. Rozpoczęły one swój szlak bo- 105 Wojnę kończyłyśmy w okolicach Szczecina. Czwartego maja zwiad lotniczy przekazał do sztabu wiadomość o dużym zgrupowaniu niemieckiej piechoty i broni pancernej w rejonie Świnoujścia. „Nie wolno pozostawić wrogowi swobody działania — brzmiała decyzja sztabowców — przez całą noc należy mu zaaplikować kurację bombową. Po odpowiednim przygotowaniu operacji przystąpimy do likwidacji hitlerowskiego zgrupowania." Przed wieczorem zebrałyśmy się na odprawie u naszego dowódcy pułku, Jewdokii Bierszańskiej. Krótkie omówienie zadań, a potem do' roboty. W nocnym bombardowaniu stanowisk nieprzyjacielskich byłyśmy przecież specjalistkami. Natychmiast po zapadnięciu zmierzchu z podwieszonymi bombami startowałyśmy kolejno w kierunku wybrzeża. Jak zawsze poleciałam z Rają. Od celu dzieliło nas kilkadziesiąt kilometrów. Tymczasem po kilkunastu minutach silnik naszego kukuruźnika zaczął zachowywać się podejrzanie. Najpierw zakasłał kilka razy ostrzegawczo, a po chwili, nie zwracając już zupełnie uwagi na gorączkowe manipulacje pilota, kichał, prychał i rzęził niczym emerytowany automobil. Nie było się co dłużej zastanawiać. Z sercem drżącym z niepokoju zawróciłyśmy czym prędzej. Dociągniemy do lotniska czy zakończymy lot gdzieś w polu? Lądo- jowy jeszcze na Kaukazie Północnym. Walczyły mężnie z wrogiem. Wiele z nich zostało odznaczonych orderami, a dwudziestu trzem nadano tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Są wśród nich: M. Czeczniewa, L. Litwinowa, N. Mieklin, R. Aronowa, M. Smirnowa, J. Nikulina, A. Popowa, J. Żigu-lienko i inne. Pułk bombowców nocnych został odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru i Orderem Suworowa III klasy. Nasz Front chlubił się bohaterskimi pilotkami, które w czasie swoich nocnych nalotów wyrządzały wrogowi wiele szkód." Konstanty Rokossowski, Żołnierski obowiązek, Wydawnictwo Obrony Narodowej, Warszawa 1976, wyd. II, s. 404. 106 wanie po omacku na niepewnym gruncie z bombami pod skrzydłami grozi zawsze paskudną katastrofą. Na wszelki wypadek przygotowałyśmy spadochrony. Właściwie do dziś nie rozumiem, jakim cudem udało* się nam dolecieć do lotniska. Już z daleka dałyśmy sygnał rakietą, że musimy lądować natychmiast, bez żadnego przygotowania. Z sercem w gardle zeszłyśmy w dół. Nie czekałyśmy, aż samolot zatrzyma się w miejscu. Wyskoczyłyśmy z kabin, aby jak najszybciej zajrzeć do silnika. Z pięciu cylindrów pracowały jako* tako trzy, dwa diabli wzięli. Cztery dni później padł Berlin. Niewiele brakowało, a nie doczekałybyśmy tej chwili. Jeszcze raz powtarzam, że na wojnie trzeba mieć odrobinę szczęścia. — Pani Polu, a jak potoczyły się losy „nocnych wiedźm" po wojnie, p6 rozformowaniu jednostki? — Rozmaicie. Jak to w życiu bywa. Niektóre z nas podjęły naukę w uczelniach, z których zabrała je wojna. Inne od razu stanęły do pracy, by dźwigać kraj z upiornych zniszczeń. Tak się złożyło, że nie powróciłam na wydział historii Uniwersytetu Moskiewskiego. Raisa Aronowa, Natasza Mieklin i ja, czyli dokładnie połowa naszej eskadry, a także Rufa Gaszewa, Żenią Żigulienko, Ola Jakowlewa i Nina Uljanienko wstąpiłyśmy do Wojskowego Instytutu Języków Obcych. Zaczęły się miesiące uporczywych zmagań o przyzwoite stopnie. W możliwie najszybszym tempie trzeba było odrabiać zaległości. Obecnie kandydat nauk Polina Gielman (z męża Ko-łosowa) pracuje w moskiewskim Instytucie Nauk Społecznych. Mało kto ze słuchaczy orientuje się, że ta skromna, łagodnie uśmiechnięta pani docent jest także majorem, bohaterskim pilotem lat wojny. 107 Dla Poliny Gielman liczy się czas pokoju. Zajęcia w instytucie i praca w domu pochłonęły ją całkowicie. Dodatkowe zamiłowanie do języka hiszpańskiego zrodziło wielu oddanych przyjaciół na Kubie (gdzie niedawno gościła), w kręgach postępowej inteligencji Ameryki Łacińskiej. Nadsyłane listy, wzruszające upominki, książki z niezdawkowymi dedykacjami są tego codziennym przejawem. Czas wojny należy do przeszłości, ale zapominać tamtych lat nie wolno. Imiona trzydziestu trzech współ-towarzyszek broni, które nie doczekały końca wojny, jaśnieją w sercach pozostałych przy życiu. Podczas corocznych, majowych spotkań na skwerze przed Teatrem Wielkim wśród byłych lotniczek odżywają wspomnienia z dwudziestu czterech tysięcy lotów bojowych, odbytych przez eskadry żeńskiego pułku nocnych bombowców. Mijały lata, dojrzewały nowe pokolenia. Także w rodzinie państwa Kołosowów. Dorosła córka pani Poliny i Władimira po ukończeniu wydziału historii Uniwersytetu Moskiewskiego poszła w ślady mamy, pracuje naukowo. Ma na imię Galina. Na pamiątkę po serdecznej przyjaciółce mamy — Gali Dokutowicz, zestrzelonej nad stepami Kubania w tamtą straszliwą, lipcową noc 1943 roku. Rozmowie z Poliną Gielman i wspomnieniom spisanym przez jej pilota, Bohatera Związku Radzieckiego1, majora Raisę Aronową, zawdzięczam niezwykłą opowieść O' pierwszym na świecie pułku „nocnych wiedźm". Pułku, który wydał aż dwudziestu trzech Bohaterów Związku Radzieckiego. Myślę, że nie darowałbym sobie nigdy, gdybym na zakończenie tej wizyty nie przytoczył treści dokumentu pieczołowicie przechowywanego w domu pani Poliny: 108 Godło państwowe Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich . (we wszystkich językach republikańskich) Prezydium Rady Najwyższej ZSRR Bohaterowi Związku Radzieckiego Tow. Gielman Polinie Władimirownej Za wasz chwalebny czyn dokonany w walce z niemieckim najeźdźcą podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej Prezydium Rady Najwyższej ZSRR dekretem z dnia 15 V .1946 r. nadało tytuł BOHATERA ZWIĄZKU RADZIECKIEGO Pieczęć oraz podpisy Przewodniczącego Prezydium i Sekretarza Prezydium Moskwa—Kreml 21 V 1946 r. Z Moskwy do Taszkientu leciałem w komfortowych warunkach z szybkością 900 kilometrów na godzinę. Taką bowiem prędkość rozwija duma radzieckiego lotnictwa cywilnego Ił-62, czterosilnikowy odrzutowiec dalekiego zasięgu, konstrukcji sławnego profesora Iljuszyna. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby okazało się, iż ów podniebny krążownik został wyprodukowany nie gdzie indziej, ale właśnie tutaj, w Taszkiencie. w samym centrum Azji Środkowej. Mało kto z turystów zagranicznych odwiedzających dziś ojczyznę Tamerlana zdaje sobie sprawę z tego, że metropolia Uzbeckiej SRR to ośrodek nowoczesnego przemysłu włókienniczego, metalurgicznego, maszynowego, elektronicznego. Fabryki Taszkientu produkują pralki automatyczne, lodówki i telewizory, znakomite Lraktory, przystosowane do pracy w warunkach pu- 109 styranych, a także niezwykłe urządzenia zamieniające energię słoneczną w elektryczną. W zakładach „Tasz-sielmasz" produkuje się jedyne w Związku Radzieckim i unikalne na świecie (podobne produkuje się jeszcze tylko- w USA) kombajny do zbierania bawełnianego puchu, eksportowane zresztą do wielu krajów Azji i Afryki. W Taszkiencie mieszczą się również jedne z największych w Kraju Rad zakłady przemysłu lotniczego. W kilka' dni po przybyciu do stolicy Uzbekistanu wybrałem się z miejscowymi przyjaciółmi na zwiedzanie zakładów produkujących podniebne kolosy. Olbrzymie hale, do niedawna zatłoczone potężnymi kadłubami turbośmigłowców Ił-18, powoli wycofywanych z tras lotniczych, zapełniły się kadłubami samolotów jeszcze większych i nowocześniejszych. Lotnictwo radzieckie modernizuje się w tempie imponującym. Jeszcze nie tak dawno, zdawałoby się, leciałem do Nukusu, stolicy Karakałpackiej Autonomicznej Republiki, wysłużonym dwusilnikowym Iłem-14, a ostatniej jesieni już Jakiem-40, niewielkim odrzutowcem, przeznaczonym do obsługi linii miejscowych. Wtedy to na lotnisku ciekawość nakazała mi przejrzeć skrupulatnie rozkład połączeń uzbeckiego Aerofłotu. Okazało się, że Ił-14 został zastąpiony przez AN-24, a z kolei AN-24 coraz skuteczniej wypierany jest przez wszędobylski Jak-40. Z Władimirem Lebiediewem, głównym mechanikiem Taszkienckich Zakładów Lotniczych, a obecnie naszym przewodnikiem po- halach produkcyjnych, o samolotach można gawędzić bez końca. Zresztą, nie tylko o samolotach. Także i o mieście, jego zamierzchłej historii, teraźniejszości i kierunkach rozwoju na najbliższą przyszłość. Pasja, z jaką Lebiediew roztaczał przede mną perspektywy zakładów i miasta sprawiła, iż ni no omieszkałem zapytać, co spowodowało1, że on, Rosjanin z krwi i kości, stał się mieszkańcem i patriotą Tasz-kientu. — Do Taszkientu przybyłem razem z moją fabryką — odpowiedział. — Tak się złożyło, że już od szczenięcych lat byłem związany z zakładami przemysłu samolotowego. W 1937 roku, miałem wówczas czternaście lat, przyjęto mnie na ucznia ślusarskiego. Jakiż ja wtedy byłem dumny! Miałem pracować przy wyrobie prawdziwych aeroplanów, a który z chłopców w moim wieku nie marzył, aby dotknąć samolotu choć jednym palcem. Poza tym głównym pilotem oblatywaczem w zakładach był sam Walery Czkałow. Lotnik, którego wszyscy lubili i podziwiali. Za złote serce, zimną krew i lwią odwagę. Siedemdziesiąt typów nowych samolotów przeegzaminował w powietrzu nasz Walery. A kiedy przeleciał bez lądowania 8583 km na trasie Moskwa—Portland w Stanach Zjednoczonych via Biegun Północny (co na owe czasy było- nie lada sensacją), cała załoga zakładów świętowała jego wyczyn jak swój własny. Potem wybuchła wojna. Najgorsze były pierwsze miesiące, kiedy to wróg szybko- zagarniał nasze ziemie. Zakłady trzeba było czym prędzej ewakuować w głąb kraju. Jak najdalej od linii frontu. Dniem i nocą trwał demontaż maszyn i -urządzeń produkcyjnych. Nawet naloty hitlerowskich dornierów i heinkli nie były w stanie ' przeszkodzić nam w pracy. Trwał wyścig z czasem. Do dalekiej Azji Środkowej należało przerzucić kompletne wyposażenie fabryki wraz z niezbędnymi specjalistami i ich rodzinami. Myślę, że w historii mało było takich przykładów, ażeby duże zakłady przemysłowe w niespełna miesiąc zostały całkowicie rozebrane, przewiezione o tysiące kilometrów i tam zmontowane na nowo. Czternastego listopada wyruszył 111 w drogę ostatni transport, a już siódmego1 stycznia zakłady opuścił pierwszy samolot, wyprodukowany w nowym miejscu, w Taszkiencie. Do szaleńczego tempa zmuszała ludzi wojna. Zresztą, inaczej być nie mogło. Na apel Centralnego' Komitetu Komsomołu Uzbekistanu do' pracy w zakładach zgłosili się komsomolcy. Ponad 1700 chłopców i dziewcząt uzupełniło wówczas załogę. Obok Rosjan i Ukraińców, doświadczonych mistrzów niełatwego fachu, stanęli młodzi Uzbecy, Tadżycy, Turkmeni, Kazachowie. Samoloty transportowe wyprodukowane ich rękoma odegrały niebagatelną rolę podczas działań wojennych. Nieocenione wręcz usługi oddały w czasie heroicznej obrony Leningradu, odciętego przez hitlerowców od Wielkiej Ziemi. Dwa i pół roku trwała blokada miasta. Wiele wówczas zależało od sprawności samolotów dowożących żywność, broń, amunicję i lekarstwa. Za zasługi położone w tamtych latach nasze zakłady otrzymały Order Lenina. Potem, już za pokojową produkcję, zostaliśmy jeszcze dwukrotnie odznaczeni: Orderem Czerwonego Sztandaru oraz Orderem Rewolucji Październikowej. Dzisiaj szczycimy się produkcją nowoczesnych samolotów pasażerskich i transportowych, w tym jednego z największych samolotów świata, wielozadaniowego AN-22. Z upływem lat przy zakładach lotniczych, które od dawna noszą imię Walerego Czkałowa, wyrosła cała dzielnica. Miasteczko Czkałowców. Domy, szkoły, parki. Właśnie, szkoły. Omal nie zapomniałem o obietnicy. Przed wyjazdem przyrzekłem jednej z drużyn harcerskich w Warszawie, że po powrocie opowiem na zbiórce o życiu i działalności komsomolców i pionierów uzbeckich. — Gdzie jest najbliższa szkoła? — spytałem Władi-mira Lebiediewa. — Niedaleko. Na końcu alei. Można dojechać tam mikrobusem. Ale i dojść można bez trudu. W porządku. Pomaszerowaliśmy w kierunku szkoły piechotą* Mieliśmy szczęście. Trafiliśmy akurat na koniec za-j(;ć. Niemal od progu zaopiekowała się nami wykła-(lowczyni Nina Sawinych, która opowiedziała nam wszystko o swojej szkole. W Szkole Średniej nr 149 imienia — jakżeby inaczej — Walerego Czkałowa uczą się przede wszystkim obsługi naziemnej? Po prostu, pośród dziewcząt, które dopiero przygotowywały się do zawodu mechanika, byłam już fachowcem pełną gębą, miałam skończone dwie klasy technikum lotniczego. Z czasem, już podczas działań wojennych, ukończyłam kurs nawigator ski, mogłabym latać. Ale w pułku byłam nadal potrzebniejsza jako mechanik. „Jesteś dla nas skarbem, dziewczyno, do samolotu cię nie puszczę. Na ziemi jesteś nam stokroć potrzebniejsza" — oświadczyła Jewdokia Bierszańska, dowódca pułku, kiedy na samym początku wygadałam się o tym technikum. I tak zostałam na ziemi aż do Dnia Zwycięstwa. Nielekko byk> młodym dziewczynom w polowych Warunkach, w deszczu, w śniegu i mrozie, a często i pod 115 ostrzałem nieprzyjacielskiej artylerii, przygotowywać nasze „jaskółki" do kolejnych lotów bojowych. Mechaników w pułku wciąż było za mato, toteż z reguły na dwie dziewczyny przypadały do obsługi trzy samoloty, a czasami i więcej. Praca to niełatwa i ciężka. Niektóre części silnika oraz bomby ważyły po kilkadziesiąt kilogramów. Nic więc dziwnego, że dzień wydawał się nam ciągle za krótki. Nieraz myślałyśmy, że już nie damy rady, że już nie zdążymy. Zwłaszcza gdy samoloty powracające z nocnych wypraw dostawały się pod ostrzał niemieckich zenitówek. Wyglądały wtedy strasznie. Z wyrwami w kadłubie, z dziurami na skrzydłach i na ogonie. Wierzyć się nie chciało, że tak okaleczone mogły jeszcze w ogóle lecieć. A jednak do wieczora musiałyśmy doprowadzić samoloty do idealnego stanu. „Nocne wiedźmy" nie mogły przecież zaprzestać nękania hitlerowców. Dzisiaj może się to wam wydawać śmieszne, ale powiem: prawdziwym skarbem dla mechanika w latach wojny był klucz francuski. Nie rewolwer, nie pepesza, lecz zwyczajny metalowy klucz do przykręcania i odkręcania śrub. Trzeba go było strzec jak oka w głowie. Rękami śruby przecież nie dokręcisz, a w warunkach polowych klucze ginęły często. Nasze maleńkie lotniska z zasady musiały znajdować się tuż za frontem. Na polankach, między chałupami, w sadach, na polach w wysokiej kukurydzy (stąd chyba nazy-wano nasze Po-2 również kukuruźnikami). Nieraz trzeba było błyskawicznie wycofywać się, gdy Niemcy zaatakowali, przerywając linię frontu. Zapytacie, kto miałby wtedy czas na szukanie klucza w trawie? Bez klucza mechanik nie byłby jednak mechanikiem, ryzykowało się więc często życiem. Niektórych dni nie zapomnę do końca życia. Pamiętam, było to> na Kubaniu. Pułk przybył do stanicy Iwa- 116 iii/wskiej, wyzwolonej zaledwie przed kilkoma godzinami. Piechota i czołgi popędziły wroga do przodu, a myśmy zabrały się do codziennego przeglądu maszyn, .lak zwykle poutykałyśmy je starannie między drzewami w ogrodach, na podwórzach, aby.nie rzucały się •zbytnio' w oczy nieprzyjacielskim lotnikom. Przed wie-c/.orem, akurat Meri Żukowiecka łatała przestrzelmy na skrzydle, ja zaś Majstrowałam dziurę w ogonie dnego z naszych kukuruźników, kiedy nagle odezwał fcię karabin maszynowy. To grupa Niemców, której udało się przedostać na tyły, zaatakowała stanicę. Kilku hitlerowców wdrapało się na strych chałupy sterczącej na skraju osiedla i otworzyło ogień. Zanim ¦/orientowałam się, co> się dzieje, Meri zalana krwią runęła ze skrzydła na ziemię. Odciągnęłam ją szybko pod ścianę chałupy, przewiązałam ranę. Nie wiem, jak by się to wszystko wówczas zakończyło, gdyby nie oddział czerwonoarmistów podążających w stronę linii [rontu. Zaalarmowany strzelaniną, z marszu runął do kontrataku, odrzucił Niemców i rozbił do szczętu. 7. Meri spotkałyśmy się dopiero po kilku miesiącach, kiedy powróciła ze szpitala. Potem służyłyśmy razem . i ż do końca wojny. Podobnych wydarzeń było więcej. Opowiem wam teraz, jak ocaliłyśmy sztandar pułkowy. Pewnego razu tacjonowałyśmy na olbrzymiej polanie w lasach Białorusi. Dzień słoneczny. Ciepło. Spokój. Załogi spały, odpoczywały przed nocą. Natomiast mechanicy zwijali lię jak w ukropie. Miałam akurat dyżur w sztabie, gdy nieoczekiwanie rozpętało się piekło. Huk pękających pocisków z dział, strzelanina karabinów maszynowych, lazgot automatów. Cofający się czerwonoarmiści za-¦ ri/li wołać w naszym kierunku: ,,— Dziewczęta zmykajcie szybko. Czołgi faszystowskie przedarły się. Zaraz tu będą". 117 Pilotki momentalnie zajęły miejsca w samolotach. Maszyny jedna po drugiej odrywały się od ziemi. Oczywiście, myśmy też nie czekały z założonymi rękami. Błyskawicznie zagarnęłyśmy wszystkie dokumenty sztabowe. Papiery i sztandar pułku wrzuciłyśmy do samochodu, automaty na plecy i gazu. Czołgi niemieckie było już słychać. Pociski rwały się tuż, tuż. Chałupa, w której przed chwilą mieścił się nasz sztab, zaczęła płonąć. Tymczasem piechurzy przygotowywali się gorączkowo do obrony. Zajęli pozycje za narożnikami chałupy, za opłotkami, w rowach. Przygotowali wiązki granatów. Niestety, nie ujechałyśmy daleko. Tuż za wioską silnik naszego gazika zdechł. Próbowałyśmy go uruchomić. Ale gdzie tam. Wszelkie wysiłki były daremne. Przyjdzie nam chyba bronić sztandaru pułkowego automatami. Tylko czy można z pepeszą stawić czoło pancernym kolosom?' I wtedy uśmiechnęło się do nas szczęście. Kiedy wydawało się, że nie ma już dla nas żadnego ratunku, dostrzegłyśmy wysuwającą się na skraj lasu baterię katiusz. Kochane katiusze. Jak grzmotnęły salwę, z hitlerowskich panter i tygrysów pozostały tylko płonące wraki. Nad ranem odszukałyśmy swój pułk, przywiozłyśmy ocalony sztandar. Napięcie nerwowe tamtego dnia, potem natłok dalszych przeżyć sprawiły, że później, już po latach, ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć, kto wraz ze mną zmykał wówczas gazikiem ze sztandarem pułkowym i dokumentami sztabu. Byłyśmy we trzy, to pamięta- , łam. Jednak ani nazwisk, ani twarzy... Dopiero niedawno, w Moskwie, podczas spotkania z koleżankami z pułku, zagadnęła mnie Katia Brojko: 118 „— Pamiętasz, jak ratowałyśmy nasz sztandar pułkowy?" Olśnienie. Oczywiście, była to Katia Brojko i Gala Ljadska. Jakże mi to mogło ulecieć z głowy? Chyba się wtedy zarumieniłam. Ze spotkania w szkole nr 149 powróciłem do hotelu obładowany niczym karakałpacki wielbłąd. Książki, czasopisma, znaczki i potężna plastykowa torba winogron. Kiście olbrzymich, pełnych słońca gron, jakich u nas nie ujrzy się nawet w „Delikatesach". Winogrona to prezent od Matriony Jurodiewej-Samsonowej. Z jej własnego ogrodu. Wiem już, że w drodze powrotnej zatrzymam się na kilka dni w Moskwie. Będę też musiał koniecznie wpaść do państwa Kołosowów, aby przekazać pani Poli gorące pozdrowienia od pułkowego mechanika z Tasz-kientu. CZŁOWIEK, KTÓRY PRZEWIÓZŁ AKT KAPITULACJI magało od dowódcy załogi samolotu transportowego nieustraszonego serca, żelaznych nerwów i mistrzowskiego wręcz pilotażu. W dowód uznania za bojowe zasługi, za wykazane męstwo' i zimną krew Abdusamatowi Tajmietowowi... Nie, myślę, że najlepiej będzie, jeśli o locie, który przeszedł do historii drugiej wojny światowej, usłyszycie z ust bohatera. Wspominałem poprzednio, że z Abdusamatem Taj-mietowem — pierwszym w Kraju Rad lotnikiem narodowości uzbeckiej — rozmawiałem niedawno w Tasz-kiencie. Ten sławny pilot podczas surowych lat wojny z hitlerowskim najeźdźcą dokonywał cudów odwagi. Na Li-2, nie uzbrojonym samolocie transportowym, startował z moskiewskiego lotniska Wnukowo, potem z Równego, a jeszcze później z polowego lotniska w okolicach Lublina, aby dostarczyć partyzantom radzieckim i polskim broń, amunicję, zapasy medykamentów. Zrzucał na wyznaczone tereny spadochroniarzy w mundurach, radiotelegrafistów i dywersan-tów. Wywiadowców w cywilu zrzucał pod samym Berlinem. Lądował na leśnych polankach, aby ciężko rannych partyzantów przetransportować na Wielką Ziemię, pod opiekę najlepszych lekarzy chirurgów. Zdarzało się nieraz, iż po ostrzale artyleryjskim leciał z na wpół roztrzaskaną kabiną i z unieruchomionym jednym z dwóch silników wykonać kolejne zadanie. Sto dziewięć lotów na tyły wroga (z czego czterdzieści na tereny okupowanej Polski) odbywanych w niesłychanie ciężkich warunkach, w pojedynkę, bez ochrony myśliwców, najczęściej pod osłoną ciemności, wy- 120 — Wojna... Na terenach Białorusi, tuż nad samą granicą, służył w wojsku m pięt. W drodze powrotnej, wiodącej Wielkim Uzbeckim Traktem z południa w stronę Taszkientu, gościłem wraz z Kamalem w jangijulskim kołchozie, specjalizującym się w uprawie bawełny. Ciekawość skierowała 143 nas na pole doświadczalne, o którym głośno było wówczas w całej Azji Środkowej. W wędrówce na kołchozowy „poligon" towarzyszył nam Akram Dadabajew, wybitny specjalista selekcjoner, pracownik kołchozu, a zarazem członek-korespondent Akademii Nauk Uzbekistanu. Człowiek uroczy, bezpośredni i znakomity gawędziarz. Przez cały czas sypiący anegdotami, przypowiastkami i nowinkami związanymi — jakżeby inaczej — z bawełną, pasją jego życia. „Wielki ciężar wydłuża wielbłądowi drogę siedem razy, ciekawa opowieść skraca ją wędrowcom o tyle samo" — powiadają aksakałowie. Tak właśnie było. Aniśmy się obejrzeli, byliśmy na miejscu. Już z oddali doświadczalna działka wyglądała niczym błogosławiona wyspa — szmaragdowa, hojnie obsypana bieluteńką watą — pośród oceanu krzewów bawełny o anemicznych łodygach, pożółkłych, zbrązowiałych, jakby opalonych przez płomień. — Przywykliśmy już do faktu, że dziennikarze i literaci odwiedzający nasz kraj wypisują potem peany na cześć bawełny — Akram Dadabajew uśmiechnął się odrobinkę zakłopotany. I dorzucił: — Zafascynowani urodą białego złota Uzbekistanu, nie dostrzegają codziennych kłopotów, a mamy ich przecież niemało, związanych z uzyskaniem drogocennego puchu. Myślę, że taki wyidealizowany, cukierkowy obraz jest nie tylko nieprawdziwy, ale i chyba nikomu niepotrzebny. Dla człowieka nie zorientowanego w uprawie 'wygląda to trochę tak, jak gdyby azjatyckie słońce i przyroda wyręczały nas, same działały cuda. Tymczasem my wszyscy, pracujący na plantacjach bawełny od wczesnej wiosny do późnej jesieni, wiemy doskonale, jak kapryśna, delikatna i niezwykle trudna w pielęgnacji jest to roślina. Wymaga nie tylko wyjątkowej opieki, troski nieustannej ze strony plantatorów, ale co gorsze, od 144 dawien dawna ma także swego śmiertelnego wroga, przed którym trzeba ją bronić ze wszystkich sił. Wrogiem tym jest wilt, straszna zaraza, pożerająca każdego roku w samym tylko Uzbekistanie okok> pół miliona ton bawełny. To bardzo dużo. Stanowczo za dużo. Nic więc. dziwnego, że sławą ogólnopaństwową okryło się nasze poletko. Spójrzcie, wokoło buszuje wilt, a tutaj bawełna wyrasta sobie normalnie, zieleni się i okrywa wspaniałym bieluteńkim puchem. Wytrzymała roślina, odporna na najgroźniejsze choróbska. Akram Dadabajew z uroczystą miną wręczył mi długie zawiniątko, które cały czas troskliwie dzierżył pod pachą. — Weź to ze sobą do Warszawy na pamiątkę — powiedział. —i Będziesz jedynym w Polsce właścicielem wiltoodpornej bawełny, odmiany wyhodowanej przez selekcjonerów Instytutu Biologii Doświadczalnej Roślin Akademii Nauk Uzbekistanu, pracujących pod kierunkiem Sadyka Mirchamedowa. Sadyk to człowiek niezwykły. Pełen odwagi i szalonego uporu, cechującego tylko wielkich uczonych. Porzucił swoje laboratorium w Taszkiencie i przeniósł się tutaj, do naszego kołchozu, aby być bliżej placu boju. Przez dwadzieścia żmudnych lat Sadyk Mirchamedow poszukiwał drogi, tej jednej jedynej, wiodącej do wprowadzenia wiltoodpornej odmiany bawełny.. I wreszcie powiodło mu się. Trud pracowitych dni i bezsennych nocy zakończył się pełnym sukcesem uczonego. Na szczęście. Na szczęście dla nas wszystkich. — A w czym tkwi tajemnica uzyskania odmiany odpornej na choroby? Chciałbym coś o tym usłyszeć. Naturalnie, jeśli to nie jest sekretem selekcjonerów. Dadabajew z uśmiechem pokręcił głową. — A cóż tu może być za tajemnica? Wszyscy wiedzą doskonale, że walka z wiltem od dawna pochłaniała 10 — Opowieści... 145 uwagę uczonych. Nie tylko uzbeckich. Za granicą plantatorzy mają te same kłopoty. Zarazek chorobowy okazał się niezwykle wytrzymały: ani antybiotyki, ani żadne preparaty chemiczne nie mają na niego najmniejszego wpływu. Żywotne paskudztwo. Niezliczone próby otrzymania wiltoodpornej odmiany kończyły się kolejnymi porażkami. Ręce opadały. Czyżby nie było żadnego wyjścia? A może warto zacząć wszystko od początku? Od dzikich odmian bawełny? Tak, to była myśl. Zaczęliśmy próby z meksykańską dziczką, niezwykle żywotną i odporną. Usiłowaliśmy zarazić ją wiltem umyślnie, ale nie udało się. Roślina ani myślała ulec chorobie, nadal kwitła, dojrzewała. Jednakże pod względem gospodarczym miała same minusy, daleko jej było do szlachetnych krewniaków. Karykatura, a nie roślina, o której marzyli plantatorzy. Wzrost wielgachny, przekraczający dwa metry, pień drzewiasty, torebki drobniuteńkie, nasiona pokryte tyci-tyci wioseczkami, absolutnie niezdatnymi dla przemysłu włókienniczego. Zbiorowisko wad i przywar, a nie bawełna. Jakby tego jeszcze było za mało, „dzikus" owocował nie od razu, lecz dopiero po roku. Wniosek sam się nasuwał: od „dzikusa" trzeba przejąć tylko jedną cechę — odporność na choroby. Pozostałe należało odrzucić, zastąpić je zaletami najlepszych odmian uprawowych. Praca selekcjonera wymaga cierpliwości. Ciągnie się przecież latami. Próba za próbą, krzyżówka za krzyżówką, pokolenie za pokoleniem. Podobno „cierpliwemu i laska wetknięta w ziemię zaowocuje". Byliśmy więc uparci. Dziewięć razy „przetaczaliśmy dzikiemu Meksykaninowi szlachetną krew odmian uprawowych". Wreszcie i do nas uśmiechnęło się słońce. Zwycięstwo. Zwycięstwo na całej linii. Doczekaliśmy się nowego gatunku bawełny, odpornego na 146 choroby, szybko dojrzewającego, z pełnymi torebeczkami i długim, cienkim włóknem. Oczywiście, nie mieliśmy jeszcze tej bawełny wiele. Aby pomnożyć ilość nasion, osiedliliśmy naszego noworodka na kołchozowym polu pod Taszkientem. Zresztą, także i tutaj poddaliśmy go surowemu egzaminowi: pole zasiewów częściej niż gdzie indziej ulegało wiltowi. Pierwszy rok prób ze względu na uciążliwą suszę był wyjątkowo^ niekorzystny dla bawełny. A jednak czterdziestohektarowy lan, na którym zasialiśmy nasz „Taszkient", sprawił wszystkim wielką niespodziankę. Uradował wysokim urodzajem: 40 kwintali z każdego hektara. W tym czasie stare odmiany, rosnące na innych polach, dostarczyły zaledwie po 29,7 kwintala. W następnym roku pod nową odmianę wydzieliliśmy już siedemset hektarów. Pola zasiane dotychczasową odmianą „108-F" dostarczyły po 29,4 kwintala bawełnianego puchu z hektara. Ponadto wiele krzewów poraził wilt. Natomiast nowe odmiany znowu spisały się znakomicie: „Taszkient-3" dał po 45,5 kwintala z hektara, „Taszkient-2" po 47,8 zaś „Taszkient-1" aż 51. Wilt nawet nie zajrzał na plantację. Wydawało się, że omijał ją jak zarazę. Wartość nowych odmian tkwi nie tylko w tym, że są odporne na wilt — kończył swą opowieść Akram Dada-bajew. — Niebagatelną ich zaletą jest wysoka wydajność włókna. Można bez przesady rzec, iż odmiany „Taszkientów" odsłaniają nową kartę w radzieckim ba-wełniarstwie. Decyzją najwyższych władz państwowych zapalono' dla nich „zielone światło". Wydajność z hektara wzrasta błyskawicznie, a wraz z nią uzdrawia się równoległe plantacje, obecnie niszczone przez choroby. Wierzę, że na wilt przyszła wreszcie kryska. No, przynajmniej na pewien czas, gdyż może się zdarzyć, iż wilt po kilku czy kilkunastu latach przystosuje 147 się eto nowych warunków i z kolei zaatakuje „Taszkien-ty", tego żaden myślący selekcjoner wykluczyć nie może, ale wtedy musimy w zanadrzu mieć już przygotowany nowy, inny gatunek bawełny, który znowu trzeba będzie przeciwstawić zarazie. Wyścig o urodzaj w przyrodzie trwa i trwać będzie. A z upływem lat nabierze jeszcze, tak sądzę., dodatkowego przyspieszenia. ACHMADŻAN Z GŁODOWEGO STEPU Achmadżana Walijewa poznałem w Taszkiencie zupełnie przypadkowo. Pewnego dnia zasiedziałem się do nocy u Wiktora Swariczewskiego, stałego fotoreportera ,,Ogonka" na Azję Środkową. Trochę wspomnień, trochę nowinek i czas zleciał niepostrzeżenie jakby zegarków zabrakło na świecie. Właśnie żartowaliśmy sobie z Mariną Czernową, dziennikarką taszkienckiego radia na temat ostatniego, wspaniałego zresztą, nabytku Wiktora i Rity, olbrzymiego kobierca o niezwykłym odcieniu czerwieni. — Najpiękniejszy ze wszystkich, jakie do tej pory widziałem w Taszkiencie. Gdyby w pokoju nie było niczego więcej, sam jeden wystarczyłby za umeblowanie. Witia, słowo daję, bałbym się wleźć na taki dywan nawet w kapciach, aby go nie pobrudzić — oświadczyłem z powagą. — W Aszchabadzie zwiedzałam muzeum dywanów. Turkmeńskie kobierce sławne są na całym świecie. Takiego tam jednak nie mieli — poparła mnie Marina. Pan domu nie zdążył zareagować odpowiednio, bo nagle w mieszkaniu rozległo się pukanie. Wiktor ostentacyjnie depcząc po nowiuteńkim dywanie, pomaszerował ku drzwiom. Wszedł gość. Niezwyczajny, ze złotą (Jwiazdą Bohatera Pracy Socjalistycznej na ciemnym garniturze. — Poznajcie się, Achmadżan Walijew, mój przyjaciel. Przyjechał właśnie z Głodowego Stepu. 149 Po chwili przybysz był już duszą towarzystwa. Sypał nieustannie anegdotami, opowiadał przezabawne historie ze swego bogatego życia. A miał co opowiadać. Syn chłopski z niewielkiego kiszłaku Pajaryk do wojska zgłosił się na ochotnika. Musiał sobie dodać dwa lata, bo miał ich dopiero szesnaście. Trochę był za niski, ale że rozrośnięty w barach i silny ponad miarę, to mu uwierzyli. Służbę rozpoczął daleko od ojczystej wioski. Humoru i fantazji nigdy mu nie brakowało. Ot, choćby jak wtedy, kiedy dowiedział się, że jego najmilsza oczekuje potomka. Pierworodnego. Pobiegł do dowódcy plutonu po dziesięciodniowy urlop, ale nic nie wskórał. Został odesłany wyżej. Dowódca batalionu kazał mu wybić sobie z głowy mrzonki o wyjeździe. Kiedy od bezpośrednich przełożonych nie uzyskał zezwolenia, pomaszerował do świetlicy pułkowej. Wyprężył się przed portretem Głównodowodzącego i wyłuszczył prośbę. Głównodowodzący wysłuchał cierpliwie, bez zmrużenia oka, a że nadal uśmiechał się dobrotliwie i nie odmawiał, młodzik potraktował to jako zgodę. Pojechał. Po powrocie wszyscy nań wsiedli jak na kulawego wielbłąda. Skończyły się żarty. Karny batalion wisiał w powietrzu. Zwłaszcza że mówiło się już coś o wojnie. Na szczęście nie można mu było zarzucić świadomej dezercji. Sam wrócił. — Przecież meldowałem, że oczekuję pierworodnego i proszę o dziesięć dni urlopu. — Aleś zgody ode mnie nie otrzymał — lejtienant na to. — Tak jest. Kazaliście mi jednak odwołać się do wyższego rangą. Więc tak zrobiłem. Odwołałem się. — Do dowódcy batalionu? — Wyżej. — Do dowódcy pułku? — Wyżej. 150 — Do1 dowódcy dywizji? — Wyżej. — Kręcisz, bratku. Komu meldowałeś o opuszczeniu jednostki? — Pokażę. I poprowadził srogą komisję do świetlicy pułkowej przed wiszący na ścianie olbrzymi portret Głównodowodzącego1. Zza ramy wyciągnął tkwiącą tam kartkę z prośbą o urlop dziesięciodniowy. Dowódca pułku parsknął śmiechem. I to Achmadżana uratowało. Potem wybuchła wojna. Psie figle szybko1 wywietrzały z niedojrzałej głowy, ale poczucie humoru i ju-nactwo pozostały. I pomagały w najtrudniejszych frontowych chwilach. Pięć odznaczeń bojowych, zdobytych już w pierwszych miesiącach walk z hitlerowcami, mówi samo za siebie. Achmadżan przymknął oczy i zamyślił się na moment. Pod powiekami przepływał jak na taśmie filmowej zapis sprzed lat. Oto las w pierwszym śniegu. Ostry nurt rzeki i most. Most! Cholerny most, który trzeba wysadzić, aby powstrzymać hitlerowców, aby im utrudnić przeprawę na len brzeg. Łatwo mówić: wysadzić! Podejście do rzeki odsłonięte, leżące niczym na rozwartej dłoni, zaś nieprzyjacielskie czołgi niedaleko. Spod lasu słychać już dudnienie i chrzęst żelaza. A most wysadzić trzeba. I to jak najszybciej. Aby ocalić rannych, przygotować transport do' ewakuacji. Aby ułatwić oddziałom okopanie się na wzgórzach poza lasem. Aby przygotować stanowiska dla artylerii. Kto na ochotnika? Dowódca batalionu nie ukrywał, że sytuacja jest niebezpieczna i że z tej wyprawy można nigdy nie wrócić. Czas naglił. Kto więc? Trzech śmiałków z 47 pułku piechoty pognało leśną ścieżyną w stronę rzeki. Wątłym młodniakiem biegli 151 wpółpochyleni. Niemcy bez ustanku ostrzeliwali las. Kule siekły gałęzie, łupały korę. Do skraju zarośli dobiegli we dwóch. Trzeci pozostał na zawsze w młodniaku. Skonał, zanim podbiegli z pomocą. Płytkim rowem dotarli w pobliże'drogi, która w tym miejscu gwałtownie opadała ku rzece. Jeszcze kilkadziesiąt metrów przepełzli na brzuchach, ostrożnie taszcząc skrzynkę z kostkami trotylu. Przed nimi była niczym nie osłonięta przestrzeń. — Trzymaj się, Wania — szepnął Walijew. — Nie mamy chwili do stracenia. Przeskoczymy, nim Ger-mańcy połapią się, jaką im szykujemy niespodziankę. Zobaczysz, zaraz będzie tu piekło. — Trzymaj się, Achmadżan — szepnął Usoczkin. I skoczyli na łeb, na szyję przez drogę. Sturlali się po nasypie. Nad samiuteńki brzeg. Niemcy otworzyli gwałtowny ogień, kiedy obaj byli już pod mostem. Pociski rwały się w wodzie. Skryci za filarem błyskawicznie podwiązali ładunek. Jeden. Potem drugi, tak na wszelki, wypadek. Założyli lonty. Podpalili. — Uwaga, fryce! Walijew zamachnął się. Granat rozerwał się z hukiem tuż przed pędzącym po moście motocyklowym zwiadem. W niebo strzelił wysoki słup ognia. — Zuch. A teraz w nogi. Ile sił — wrzasnął Usoczkin. I pognali jak szaleni ku zaroślom. Wybuchu pocisku artyleryjskiego' nawet nie zauważyli. Podmuch następnego powalił ich na ziemię. Tymczasem trzy nieprzyjacielskie czołgi rwały pełnym gazem w stronę rzeki. Śmiałkowie zdołali dopaść zagajnika. Tu już nie tak straszno. Przystanęli zdyszani. Powietrzem targnął gwałtowny wybuch. Najwspanialszy huk, jaki można usłyszeć w życiu. Most przestał istnieć. Kawałki żelaza 152 fruwały niczym zapałki. Rozkaz został wykonany. Hitlerowskie czołgi wycofały się na bezpieczną odległość. Ostatnie L odznaczeń bojowych „Za odwagę" — za ten wysadzony most — odnalazło Achmadżana w szpitalu w Saratowie. Nad Wołgą oberwał porządnie. Na front wrócić już nie mógł. Lekarze odesłali go do domu. Przez kilka lat służył w milicji. Ciągnęło jednak wilka do lasu. Latem. 1966 roku sławny w całym Uzbekistanie mechanizator, Bohater Pracy Socjalistycznej Mamadżan Dadadżanow wezwał młodzież republiki na podbój Głodowego Stepu. Głodowy Step to' było coś akurat dla Achmadżana. Jesienią, w porze zbiorów bawełny, młody milicjant wziął urlop wypoczynkowy i nic nikomu nie mówiąc, pojechał do sowchozu „Andiżan". Zgłosił się do brygady Mamadżana Dadadżanowa. Doświadczony brygadzista szybko poznał się na niezwykłym ochotniku. Pomógł mu, wyjaśnił niektóre z tajemnic kombajnisty i wypuścił na pole. Od razu na kombajnie. Dwadzieścia sześć dni urlopu przepracował Achmadżan w sowcho-zie. Zebrał 218 ton bawełnianego puchu. Może zebrałby jeszcze więcej, ale urlop się skończył i trzeba było wracać do swojej pracy. Jakież było jego zdziwienie, kiedy późną jesienią wezwano go do komitetu partii. Oczekiwał nań dyplom, gratulacje, uściski. Okazało się, że jego zbiór był najlepszy w rejonie, rekordowy... Tak się zaczęło nowe życie byłego podporucznika milicji. W kilka lat później zapisał się na studia zaoczne w instytucie rolniczym. Zrozumiał, że „człowiek bez wiedzy jest jak drzewo bez korzeni". A w życiu rozmaicie bywa. Nadejdzie wichura i fiuuu... Było drzewo, nie ma drzewa. Korzenie są więc ważne. Zaczął wówczas, jak powiada, bardziej pracować głową. „Ręce nigdy głowy nie dogonią, bo głowa jest 153 szybsza." Podśmiewali się ludzie małego serca, kiedy ośmioosobowa brygada podjęła się uprawy osiemdziesięciu hektarów bawełny. „Dziesięć hektarów ziemi na jednego? Najsilniejszy przewróci się po miesiącu" — przygadywali. Nikt się nie przewrócił. Przykładna, przemyślana organizacja pracy spowodowała, że w ciągu roku zbiory wzrosły u nich z 21 do 39 cetnarów z hektara. Sam brygadzista zebrał wtedy na kombajnie 303 tony bawełny. W 1969 roku skierowano go do sowchozu im. Achun-babajewa, w którym działo się nie najlepiej. Po trzech latach udało mu się podnieść urodzaj z 11 do 40 cetnarów z hektara. W roku 1971 otrzymał Order Rewolucji Październikowej. Kiedy niedawno' na ziemiach Głodowego Stepu powołano do1 życia nowy sowchoz im. Kiczanowa, Wali-jew sam poprosił o przeniesienie. Zorganizował tu nową brygadę. Znakomite chłopaki, a wśród nich dwaj jego synowie, Bachtijar i Farhad. Ostatnio do brygady dobił jeszcze trzeci, Tolib. Uzyskali 55 cetnarów bawełny z hektara, i to bawełny pierwszorzędnego gatunku. Ponadto okazało się, że ich bawełna jest najtańsza w całym Głodowym Stepie. Oczywiście najtańsza dla sowchozu, to znaczy uzyskana przy najniższych kosztach. Ta wiadomość poruszyła całą republikę. — Co będzie dalej ? — spytałem. — Będzie jeszcze lepiej. Bo musi być lepiej tam, gdzie nie tylko ręce pracują, ale i głowa — odpowiedział Achmadżan i roześmiał się głośno. Podczas owego nocnego spotkania z Bohaterem Pracy Socjalistycznej, Achmadżanem Walijewem, jednego nie przewidziałem. Rozmawiałem z przyszłym delegatem na XXV Zjazd KPZR. 154 „Co się odwlecze, to nie uciecze" — powiada nasze przysłowie. Po roku spieszyłem na kolejne spotkanie z Walijewem. Tym razem u niego w domu, w sowcho-zie im. Kiczanowa. Rankiem przyjaciele przywieźli mnie na lotnisko. O siódmej trzynaście miałem odlecieć z Taszkientu do Dżizaku. Na płycie startowej otworzyłem usta ze zdziwienia. Załadowali nas do niewielkiego, zgrabnego odrzutowca. Toż to Jak-40! Rewelacyjny odrzutowiec, którym interesują się największe, najbardziej renomowane zachodnie linie lotnicze. Pierwszy na świecie trój silnikowy samolot odrzutowy, nie wymagający wcale pasów betonowych, mogący startować i lądować na trawie lub glinianym klepisku. Pamiętam, jeszcze nie tak dawno trasę tę pokonywał bez zbytniego pośpiechu poczciwy, dwusilnikowy Ił-14. Obecnie wszystkie trzy codzienne rejsy obsługują odrzutowe Jaki. Kolejna z niespodzianek, jakimi Azja Radziecka zaskakuje turystów. Dobry los sprawił, że w samolocie przypadło mi miejsce obok młodej Uzbeczki, strojnej w barwną sukienkę z chan-atłasu, tradycyjną we wzorze, lecz modnie skrojoną. Ponieważ jestem gadułą, i do tego gadułą, którego pozbyć się niełatwo, więc wkrótce rozprawialiśmy jak starzy znajomi. Urodziwa Szaraiat Abdułłajewa, uczennica technikum wodno-melioracyjnego "w Samarkandzie, okazała się nie tylko prześliczną dziewczyną, ale i świetnym znawcą trudnych, skomplikowanych zagadnień wody w krainie wielu pustyń: Kyzył-kum, Kara-kum, Głodowego i Karszyńskiego Stepu... Ogromne terytorium Uzbeckiej Republiki (449,6 tys. km2, a więc znacznie większe od Polski) jest ubożuchne w wodę. Nic przeto dziwnego, że całe życie gospodarcze lego kraju od tysięcy lat związane jest z walką o zapasy 155 wilgoci. Zaraz, a skąd w takim razie w ogóle tutaj bierze się woda? Z lodowców i wiecznych śniegów, pokrywających niebotyczne zbocza Tien-szanu. Wiosną, kiedy słońce zaczyna roztapiać śniegi, górskie strumyki — saj — przeistaczają się w rwące rzeki, spływające w doliny. One to dają początek największym rzekom Azji Środkowej: Syr-darii i Amu-darii, podążającym poprzez pustynie w kierunku odległego, leżącego na przeciwległym krańcu republiki, Jeziora Aralskiego, jednego z największych jezior świata. Od tysięcy lat człowiek usiłuje pokonać pustynię, wyrwać jej choćby kawałek, choćby tylko połać bezużytecznego piachu pod uprawę roślin: bawełny, winogron, melonów. W tym celu odprowadza z rzeki wodę kanałami. W nieustannych zmaganiach z przyrodą wiele zależało od nieustępliwości człowieczej. Ale człowiek był uparty. Wystarczyło teraz spojrzeć przez okienko samolotu, aby się o tym przekonać. Wychowany na podręcznikach szkolnych i książkach podróżniczych, byłem przeświadczony, że oaza to po prostu wyspa roślinności otoczona zewsząd piaskami. Tak przynajmniej jest na Saharze, ale... nie w Azji Środkowej. Dopiero z wysokości podniebnej można pojąć, CO' oznaczają nazwy: Oaza Taszkiencka, Oaza Sa-markandzka, Oaza Bucharska. W dole, pod nami, pośród bezkresnych przestrzeni rudawo-żółto-zielonkawych stepów wiła się życiodajna rzeka Czirczik. Wzdłuż obu jej brzegów ciągnęły się szerokie, wielokilometrowe pasy zieleni, pasy ziemi urodzajnej, w ciągu długich stuleci wydzieranej pustyniom i stepom przez pracowite ludzkie ręce. Podobne obrazy wiedziałem już nad Zerawszanem, Amu-darią i Syr-darią. Nie wyspa, lecz pasy zieleni, po obu stronach rzeki — oto oaza typu środkowoazjatyckiego. — „Tam, gdzie kończy się woda, kończy się ziemia". Jeśli pojmiesz pełnię tego powiedzenia, zrozumiesz wiele tajemnic, wiele spraw z życia codziennego Uzbe-ków — szepnęła w pewnej chwili ezarnobrewa. Czy pojmę? Postaram się. Na razie dziękuję ci, Sza-rafat. Rachmat. Rachmat z całego serca. Pod nami pojawiły się zabudowania Dżizaku, jednej z najstarszych osad, powstałych przed wiekami przy handlowym szlaku karawan, podążających z Chin do krajów śródziemnomorskich. Tędy w VI stuleciu przed naszą erą przemaszerował Aleksander Macedoński ze swymi ciężkozbrojnymi falangami, spiesząc z Samar-kandy do Fergany. Spojrzałem na zegarek. Ósma zero trzy. Odległość Taszkient — Dżizak połknęliśmy w pięćdziesiąt minut. Nieźle. Podchodzimy do lądowania. Powitanie z gospodarzami. Śniadanie, a potem w wołgę i w drogę... W polskiej literaturze podróżniczo-badawczej z końca ubiegłego stulecia, a konkretnie w książce Bronisława Grąbczewskiego Podróże po Azji Środkowej, znalazłem dość szczegółowy opis sposobów, jakimi w owych czasach — a zapewne i wcześniej — przeprowadzano kanały nawadniające w tym rejonie świata. Autor podkreśla, że wszelkie prace irygacyjne stały na zdumiewająco wysokim poziomie. I rzeczywiście, może ogarnąć zdumienie, jeśli uświadomimy sobie, że kanały — wyprowadzane z górskich rzek oddalonych o 100 i więcej kilometrów — budowane były bez użycia jakichkolwiek przyrządów niwelacyjnych, że wszystko robiono „na oko". Metody przeprowadzania 156 151 wody wyrobiła wiekowa kultura i praktyka, która zmusiła do pomysłowości narody zamieszkujące kraje, gdzie od marca do października praży słońce i nie spada ani kropelka deszczu. Sprowadzanie wody, nawet z wielkiej odległości, jest tam niezbędne nie tylko do nawadniania pól, ale i do> picia. Coroczne oczyszczanie kanałów irygacyjnych, umacnianie ich brzegów, naprawa mostów należało do obowiązków wszystkich obywateli gminy, którzy, zależnie od ilości posiadanej ziemi, powinni dać robotnika, belki, gwoździe, słomę i inne niezbędne materiały. Roboty prowadzone były pod kierownictwem mirabów, wybieranych przez gminę. Ludzie ci obserwowali stan wody w arykach, bacząc, aby nikt nie korzystał z wody w większej ilości, niż mu to przyznawał odpowiedni dokument, sporządzony po przeprowadzeniu kanałów, a określający stopień udziału mieszkańców gminy w ich budowie. Mirab pilnował również, żeby z kanału nie wyprowadzali nowych odnóg ludzie nie mający do tego prawa, a także, żeby śluzy, zbudowane na początku kanałów wyprowadzanych z większych rzek, były w porządku i przepuszczały tyle wody, ile jej potrzebuje ludność, korzystająca z danego^ aryku. Będąc w ciągłych rozjazdach, mirab zaniedbywał własne gospodarstwo i dlatego^ otrzymywał od gminy wynagrodzenie. Nowe kanały przeprowadzał mirab-basza (głowa władców wody). Zazwyczaj był to starzec, który całe życie piastował obowiązki miraba i zasłużył sobie na ogólny szacunek wszystkich gmin danej miejscowości. Trasując teren, przez który miał przejść nowy kanał, i wytyczając jego kierunek, mirab-basza zdejmował turban i kładł się na wznak, głową w stronę, dokąd miała płynąć woda, a nogami w tę, skąd woda płynęła. Jeżeli widział za sobą ziemię, znaczyło to, że 158 miejscowość się wznosi i woda tam nie popłynie; jeżeli miejscowości zupełnie nie widział, znaczyło1 to, że ziemia ma zbyt wielki spadek i nie nadaje się do przeprowadzenia kanału. Ziemię mirab-basza powinien był zobaczyć na długość tylu a tylu kroków i wtedy kołkami oznaczał kierunek nowego aryku. Kładł się znowu, kręcił, zmieniał pozycję i, znalazłszy stosowny kierunek, trasował drogę przyszłego kanału kołkami, przesuwając się tylko o kilka lub kilkanaście kroków. Czynności te powtarzał bez końca, ciągnąc linię kanału na dziesiątki kilometrów. Łatwo pojąć, jaka to była olbrzymia praca i ile w niej było subiektywizmu każdego mirab-baszy. Fergańskie kanały, jak np. Uług-Nar lub Szachryn--Taj, wyprowadzone z Syr-darii na 150—200 km, nawodniły miliony hektarów pól i umożliwiły życie dziesiątkom, tysięcy ludności. Po kanałach tych można było swobodnie płynąć dużą łodzią. A wszystkie zbudowano bez żadnego udziału inżynierów w europejskim znaczeniu tego słowa. Kiedy władze carskie sprowadziły swoich inżynierów, ci, znając sztuczną irygację tylko teoretycznie, wskutek nieumiejętnego obchodzenia się z wodą, poczynili wielkie szkody, zmieniwszy wiele kwitnących niegdyś wiosek w bezwodne pustynie. Wypadek taki zdarzył się u źródeł rzeki Kara-darii, której wody w czasach chanatu całkowicie spływały w kanały. Aby móc gromadzić zapasy wody, potrzebne były śluzy, budowane dotychczas prymitywnie, z faszyny i turów nabitych kamieniami. Podczas gwałtownego przyboru wody rzeka zrywała takie śluzy. Ludność wprawdzie pozostawała kilka dni bez wody, lecz potem szybko naprawiano1 szkody i wszystko wracało do normy. Inżynierowie postanowili wybudować tam kamienne tamy na betonie, z żelaznymi śluzami dla przyjęcia zbytecznych ilości wody. Kosztowało to ba- 159 jońskie sumy. J ostatecznie pewnej bardzo ciepłej wiosny, na skutek gwałtownych roztopów w górach, przybór wody był tak wielki, iż rzeka, zatrzymywana przez tamy, rzuciła się w kanały, wytworzyła sobie nowe koryto i setki kiszłaków, otoczonych ogrodami i' zasianymi polami, zostało bez kropli wody. Ponieważ nie poradzono sobie z naprawą zniszczonych kanałów, mieszkańcy porzucili swoje wioski i wynieśli się, a duża połać zagospodarowanego kraju zmieniła się w pustynię. Kiedy streszczałem wspomnienia Bronisława Grąb-czewskiego Abłakułowi Rachmanowowi, brygadziście komsomolskiej brygady pracującej przy nawadnianiu Głodowego Stepu, nie zdziwił się wcale. Korzystając z chwili przerwy w pracy, przysiadł w cieniu koparki, drążącej rów irygacyjny, i zabrał się do krojenia olbrzymiego soczystego melona. Następnie wydostał kilka rumianych obi-non i zaprosił na poczęstunek. — Jedz. Melony znakomicie gaszą pragnienie. Na razie powinny nam wystarczyć, ponieważ w tym upals o solidniejszym obiedzie myśleć trudno. Poczekajmy do kolacji. A teraz pozwól, że i ja opowiem, co wiem 0 nawadnianiu pól przed laty. Nie zawsze woda — dar Allacha, jak niegdyś mawiano — chciała ruszyć wydrążonym arykiem. Często, nie wiedzieć czemu, buntowała się. Stawała w miejscu 1 ani rusz. Wsiąkała, ginęła gdzieś w głębi piasków. Biada wtedy okolicznym wioskom. Siepacze chanowi ruszali galopem do kiszłaków po... ratunek. Wyrywali z ramion matczynych niemowlęta, by cisnąć je na dno wyschniętego kanału. Płacz, pisk, jęki dziatek niewinnych miały zwabić wodę. Tragedii rodziców opisać nie 160 sposób. Niejeden zuchwały ojciec, usiłujący ratować swe dziecko, ginął od szabli żołdackiej. Zdarzało się także, że niefortunnie przeprowadzonym kanałem woda ruszała zbyt gwałtownie, niszczyła umocnienia aryku, zrywała mostki, zmieniała kierunek. Wówczas siepacze chana wyszukiwali w pobliskich wioskach chłopców nieletnich, którym rodzice — na swoje nieszczęście — nadali imię Tuchtasyn (co po uzbecku oznaczało: Stojący w miejscu), i wrzucali nieszczęsne ofiary w spienione, rozszalałe nurty. 0 okrutnej ciemnocie sługusów chana czy emira, a także i nieudolności carskiej administracji można już tylko przeczytać w księgach. Oświata, uczelnie wyższe i średnie, technika zrobiły swoje. 1 pomyśleć, gdzie te czasy, gdy prości dechkanie, chłopi, uzbeccy, nie chcieli wpuścić na pola pierwszych szejtan-arb (traktorów). Podjudzani przez mułłę obawiali się, że w miejscu, po którym przetoczy się szatańska machina, ziarno' nie wzejdzie. Dzisiaj nikogo już nie trzeba przekonywać o przewadze mechanizacji nad drewnianym pługiem — omaczem, czy ciężkim ketmeniem — dużą tradycyjną motyką. Traktory, ciągniki, koparki i kombajny w krótkim czasie przewróciły do góry nogami odwieczne wyobrażenia o nawadnianiu i uprawie pól stepowych. Czigiri, drewniane olbrzymie koła z glinianymi dzbankami, poruszane siłą mięśni wołu lub osła, w ciągu wielu stuleci przelewające wodę na wyższy poziom, zniknęły bez śladu. Znam je już jedynie z opowieści dziadkowych. Zastąpił je przemyślny system kanałów z tamami, zaporami, sztucznymi zbiornikami wody i stacjami elektrycznych pomp. Głodowy Step, o którym opowiadano' legendy, o< którym marzono przez stulecia, by zakwitł sadami, zmienia swoje oblicze z każdym dniem. Blisfa> milion hektarów bezwodnej ziemi oddano' pod uprawę, i to po- 11 — Opowieści.. 161 sługując się nie gigantyczną motyką, jak w legendzie, lecz nowoczesnym, w pełni zmechanizowanym sprzętem. Szczęśliwy byłby Aliszer Nawoi, autor jednej z wersji baśni o Farhadzie i Szirin, gdyby mógł ujrzeć rezultat naszej pracy. Abłakuł zamilkł na moment. Sięgnął po kolejną porcję śnieżnobiałego melona. A kiedy soczystym plastrem zaspokoił pragnienie, zapytał: — Masz jeszcze chwilę czasu? Doskonale, posłuchaj zatem historii nieszczęsnej Szirin i Farhada. Dawno, dawno temu żyła w Bekabadzie księżniczka niebiańskiej urody imieniem Szirin. Życie dziewczęcia płynęłoby jak w bajce, gdyby nie jedno strapienie — jej lud przymierał straszliwym głodem. Step, na którym rozciągało się księstwo Szirin, nie rodził bowiem ani zboża, ani winogron, ani melonów. Na pozbawionych wody terenach latem nie rosła nawet nędzna trawa. Nic dziwnego, że step ten nazwano Głodowym. Mądra księżniczka zapragnęła pomóc swoim poddanym, ogłosiła więc, że odda rękę temu, kto pierwszy zdoła przeprowadzić wodę z Syr-darii na ziemie Głodowego1 Stepu. Wówczas zgłosił się piękny i silny młodzieniec imieniem Farhad. Olbrzymim ket-meniem począł mozolnie ryć kanał w stronę stepu. Niestety, jak to w baśniach i legendach bywa, pojawił się również inny konkurent do ręki prześlicznej Szirir. Oto któregoś dnia na dwór księżniczki przybył ze świtą gruby, obrzydliwy szach perski Chosrow. Siedemdziesiąt wozów jadła i wyśmienitych napojów przywiedli ze sobą Persowie. Siedem dni trwały uczty na cześć księżniczki. Ósmego dnia, już po zmierzchu, przy świetle księżyca Chosrow zaprosił Szirin na balkon, aby udowodnić jej, że ubiegł Farhada, że spełnił życzenie, które miało dać szczęście jej podwładnym. Rzeczywiście, w blasku księżycowym połyskiwała wo- 162 da, biegnąca korytem kanału hen, daleko w step. Cóż miała robić nieszczęsna księżniczka? Chcąc nie chcąc oddała swą rękę szachowi. O świcte wylazło szydło z perskiego worka. Żadnego kanału ani żadnej wody nie było. Po prostu wojownicy Chosrowa na rozkaz .swego władcy ułożyli w stepie olbrzymi chodnik z mat słomianych, połyskujących w blasku księżyca niczym wodne fale. Na wieść o podstępie i utracie Szirin, Farhad skamieniał z bólu. Z upływem lat nie dokończony kanał wiatry zasypały piaskiem. Głodowy Step nadal pozostał głodowym. Prości ludzie i wielcy poeci nie mogli zapomnieć Farhada. Nie przestali też marzyć o nawodnieniu jałowej ziemi. I doczekali się. Minęły stulecia i oto ziściły się marzenia fantastów — dzisiaj step zakwita roślinnością. Zbudowaliśmy tu olbrzymią sieć sztucznych kanałów, posadziliśmy setki tysięcy drzew. Ponury Głodowy Step, który do niedawna odstraszał nawet wędrowców, można teraz przebyć asfaltową szosą, gasząc pragnienie w licznych przydrożnych czajchanach. I jeszcze jeden dowód na to, że step żyje. Przedtem nigdy w Głodowym Stepie nie pokazywały się ptaki. Zginęłyby z głodu i pragnienia. Teraz pojawiły się tu liczne majma — indyjskie szpaki. Wesołe, sympatyczne ptaszki. Towarzyszą nam w pracy. Zadomowiły się tutaj już chyba na stałe. Przerwa dobiegła końca. Ruszyły ciągniki. Kilkanaście potężnych maszyn poczęło pracowicie plantować teren, wzniecając przy tym olbrzymie obłoki jasnożół-tego pyłu. Kiedy odejdą nieco dalej, do boju wkroczy brygada Rachmanowa, układająca w rowach lub na specjalnych stojakach cementowe koryta, zabezpieczające przepływ wody. — Widzisz najlepiej, jak i czym obecnie pracujemy. Spróbowałbyś zaproponować teraz moim chłopakom 163 robotę ketmeniami pradziadów! Oj, nie chciałbym być wtedy w twojej skórze — zażartował Abłakuł. Nie, nie zamierzałem tak niebezpiecznie eksperymentować, nawet dla żartu. Na od jezdnym miałem jednak pytanie: — Abłakuł, czy znasz Walijewa? Achmadżana Wa-lijewa? — Czy myślisz, że jest ktoś w Uzbekistanie, kto by nie słyszał tego imienia? Achmadżan Walijew to prawie nasz sąsiad, brygadzista z pobliskiego sowchozu imienia Kiczanowa. Bohater Pracy Socjalistycznej i delegat z naszego obwodu na Zjazd KPZR. Człowiek sławny na całą Azję Środkową. Chłop z odwagą. Jesienią czytałem w „Prawdzie Wostoka" jego apel do wszystkich plantatorów bawełny w sprawie jakości zbieranych plonów. Przy okazji wygarnął zdrowo niektórym. I miał rację. Przyzna mu ją każdy uczciwy rolnik. A więc to do niego jedziesz z wizytą. Bardzo dobrze. Nie zna mnie, co prawda, ale to chyba nic nie szkodzi. Bo chciałbym, abyś pokłonił mu się ode mnie i moich chłopaków do samej ziemi. Zanim smagłolica Muchabbat, żona Achmadżana, przygotowała dastarchan — tradycyjne uzbeckie przyjęcie — wysłuchałem monologu pana domu. — W końcu sierpnia dzieci z naszego sowchozu przynoszą mi pierwszy puch bawełny. Dzieciaki bystrym wzrokiem zawsze pierwsze wypatrzą tę jedną jedyną kulkę bawełny na wielohektarowym polu. Jak nakazuje tradycja, spieszą ofiarować ją brygadziście. I zgodnie z odwiecznym obyczajem muszą otrzymać nagrodę. A im lepszy brygadzista, tym i nagroda bardziej wartościowa. Rolnicy nazywają bawełnę bezcennym darem przy- 164 rody. I nie ma w tym określeniu przesady. Rolnik wie doskonale, że krajowi potrzebna jest bawełna, i to bawełna najwyższej jakości, że im wyższa jest próba białego złota, tym lepsze powstaną z niego wyroby, tym trwalsze i piękniejsze materiały. O jakości mówię nieprzypadkowo. Przez ćwierć wieku wieśniacy siali bawełnę gatunku „108-F". Wszyscy byli z niej zadowoleni. Odznaczała się bowiem wysokim urodzajem, szybkością dojrzewania i, co nie mniej ważne, odpowiadała wszelkim warunkom stawianym przez włókniarki. I nagle zwaliło się nieszczęście. Na naszych polach pojawił się wilt. Żal było patrzeć na pola w końcu lata. Do niedawna silne, zielone łodygi kurczyły się, wyginały. Liście więdły, bruzdy pełne były opadłych, niedojrzałych owoców. Wydajność bawełny zaczęła gwałtownie spadać. Rolnikom w nieszczęściu pospieszyli z pomocą uczeni. W swych laboratoriach otrzymali gatunki odporne na wilt. To właśnie nasze sławne „Taszkienty", które wkrótce królowały już na milionach hektarów ziemi. Zbiory wzrosły błyskawicznie. Rok 1974 dostarczył 5 milionów 330 tysięcy ton uzbeckiej bawełny. Rok 1975 także ponad 5 milionów ton. Rok 1976 — przy pogodzie kapryśnej jak rzadko — przyniósł republice 5 milionów 340 tysięcy ton białego złota. Ale... no właśnie, „Taszkienty" mają jedno „ale". W uprawie okazały się znacznie trudniejsze od odmian poprzednich. Podczas polewów, podczas zbiorów, a nawet podczas późniejszego przechowywania, wymagają od człowieka większej troski. Najmniejsze odchylenie od przewidzianej technologii obniża jakość surowca, psuje włókno. No, a potem zamiast pochwał, sypią się skargi włókniarek. Jak widzisz, wiele, bardzo wiele zależy również od nas samych, od rolników. 165 Uczeni zalecają, a i sani na podstawie praktyki doszedłem do podobnych wniosków, że najwyższy urodzaj daje defoliacja * po otwarciu się trzech-czterech „pudełeczek" z watą na krzaku. Jeśli pozbawić krzew liści nieco wcześniej, nie wszystkie owoce dojrzeją. Jeśli nieco później — pozostałe „pudełeczka" nie otworzą się wcale. I tak źle, i tak niedobrze. A trafić w sam środek, sztuka niełatwa. Znane są również inne niedostatki. Pisałem o tym niedawno w „Prawdzie Wostoka". Ot, zdarzają się kierowcy kombajnów, rekordziści za wszelką cenę, którym w głowie jedynie ilość przemierzonych hektarów. A tymczasem zbytnia szybkość maszyn powoduje niestaranny zbiór, dostarcza pogniecionej, nie oczyszczonej bawełny. A przecież nawet dziecko wie, że im mniejsze zanieczyszczenie, tym wyższa jakość bawełnianego puchu. Zdarzają się kierownicy gospodarstw, którzy ułatwiają sobie zbytnio robotę. Odczekują, aż cała bawełna pojawi się na polu i dopiero wtedy kierują na plantacje kombajny. W ten sposób osiągają rzeczywiście wysokie zbiory, ale zapominają przy tym, że bawełna, która dojrzewa częściowo już w końcu sierpnia czy w początkach września, pozostając jeszcze około miesiąca na krzaku, moknie codziennie od rosy porannej, następnie rozgrzewa się w silnym październikowym słońcu i stopniowo traci swoją dotychczasową jakość. Bawełna to nie pszenica. Zbierać ją trzeba stopniowo, w miarę dojrzewania, a więc otwierania się „pudełeczek" z watą. Uczeni zalecają, co zresztą sprawdziłem już wielokrotnie, by zbiór maszynowy rozpocząć, gdy na krzaku pojawi się sześćdziesiąt pięć do siedemdzie- * zastosowanie środków chemicznych do strącenia liści z krzewu, co potem umożliwia mechaniczny zbiór bawełny (kombajnami). 166 sięciu procent białego puchu. Wtedy do kombajnu trafi najwartościowsza bawełna z dolnych części krzewu. Wkrótce potem rozwinie się wata również na górnych „piętrach". A wtedy plon zebrany przy drugim przejeździe maszyn też będzie można zaliczyć do pierwszego gatunku. Tak właśnie pracuję z moimi chłopcami. Pewnie, roboty przy tej metodzie znacznie więcej, lecz nie ma innego1 wyjścia, jeśli naprawdę chce się dbać o jakość. Wiem, nie wszyscy jeszcze doceniają właściwą organizację pracy, nie wierzą, że o wielu sprawach należy myśleć zawczasu. Są tacy, którzy powiadają, że mam po prostu szczęśliwą rękę. Ale ja wolę tych, co mówią, że Walijew niewysoki, ale głową sięga najwyższego karagacza. W Uzbekistanie ludzi cenionych zawsze porównywało się do karagacza. Może więc i ja przypominam niektórym to wysokie drzewo? — powiedział i roześmiał się głośno. KARAWANA ARSLANOWA — Lampa niewiedzy nie daje światła. Uczyć ci się trzeba, dżygicie. Teraz, kiedy los szczęśliwy wskazał twoje imię, nie wolno cl przegapić okazji, do niedawna dostępnej jedynie synalkom bajów. Nowe czasy niosą nowe możliwości — naczelnik jednej z wiosek Cho-rezmu *, sędziwy aksakał długo tłumaczył potrzebę nauki Arsłancwi, młodemu czabanowi, pasterzowi owiec. Pojedziesz do Taszkientu, do szkoły dżygicie. Do tech-ni-kum i-ry-ga-cyj-ne-go. Widzisz, tak tu właśnie napisano. Oto skierowanie na twoje nazwisko. A skierowanie urzędowe, musi więc być wykorzystane, pamiętaj. No, nie marszcz brwi, chłopcze. Wiem, że daleka droga przed tobą, za to kraniec jej jasny. Światło wiedzy silniejsze jest bowiem od słońca, noc go nie zaćmi i chmura nie zakryje. Nie chciał porzucać piachów bezkresnych Arsłanow. Żal mu było wolnego życia, beztroskiego. Żal mu było ognisk wieczornych, przy których wędrowni bajarze śpiewali pieśni o bohaterskich czynach pałwanów, ludowych mocarzy. Co czynić, aby ustrzec się nauki, dobrej, być może, dla mułłów i pisarczyków, lecz bezużytecznej dla prawdziwego mężczyzny? „Koń jest * Chorezm, kraina historyczna nad dolną Amu-darią, w starożytności z silnie rozwiniętą cywilizacją; W VII w. podbita przez Arabów, w XIII i XIV w. przez Mongołów. Od połowy XVI w. pod panowaniem Chiwy. Dziś w granicach Uzbekistanu. 168 skrzydłami dżygita, a szabla przedłużeniem jego ramion" — powtarzano od stuleci w Chorezmie. Arsłanow nie przypominał sobie, aby w jego rodzie kiedykolwiek wspominano' o ślęczeniu nad książkami. — Czcigodny ato, ofiaruję dwa tłuste barany, jeśli ten papier dasz komu innemu. Mało to młodzików w naszej wiosce, którym nauka może sprawić uciechę? — Nic z tego, smyku. Tu jest wyraźnie napisane twoje imię i nazwisko. A w Chiwie srogo nam przykazano, abyśmy dopilnowali rozporządzenia ministra od szkół — odpowiedział aksakał, uśmiechając się pod wąsem. W potrzebie młoda głowa rodzi niezwykłe pomysły. ..Wystarczy, aby na moje skierowanie uczył się ktoś inny. Trzeba tylko wyszukać chętnego, pojechać z nim do szkoły i tam zamienić nazwiska." Kandydat na ucznia znalazł się szybko. Krewniak Arsłanowa z pobliskiej Chiwy od dawna śnił o książkach i nauce. W drogę do Taszkientu (naówezas stolicy Turkiestańskiej Autonomicznej Republiki Radzieckiej) udali się we dwóch. — Dokąd los prowadzi, młodzieńcy? — pytano* w mijanych kiszłakach. — Do Taszkientu, do szkoły po' naukę. Teraz każdy może się uczyć, ile zechce. Od dzisiaj bogactwem biedaka będzie wykształcenie '— odkrzykiwali obydwaj. Jeden z entuzjazmem, drugi dla towarzystwa, aby nie być gorszym. Chętnych do nauki nie brakowało. Co pewien czas do krewniaków, podążających w stronę Taszkientu, przyłączali się nowi jeźdźcy. Chłopcy w pstrych chałatach, na koniach, na wielbłądach, nawet na kłapouchych i s żakach. Zbliżała się powoli jesień roku 1924. Wędrówka przez Kyzył-kum nie była wtedy łatwa ani bezpieczna. 169 W każdej chwili mogło dojść do spotkania z basmacza-mi, którzy krwawo rozprawiali się ze zwolennikami nowych porządków. W te strony zapuszczały się również silne hordy turkmeńskiego feudała Dżunaid-chana, pretendującego do tronu chanatu Chiwy, a więc także dążącego do- obalenia ludowej władzy. Chłopcy odetchnęli nieco, kiedy minęli górski masyw Kuldżuk-tau. Napotkany oddział Czerwonej Kawalerii zdecydowanie poprawił nastroje. Każdy następny dzień zbliżał ich do celu. I oto karawana Arsłanowa dotarła znów na tereny zamieszkane. A że „strumień nabiera siły od każdego źródła napotkanego po drodze" (powiedział niegdyś Said), liczba młodych, złaknionych nauki Uzbeków, zdążających do Taszkientu z owym pojedynczym skierowaniem, stale rosła. Szczęśliwy traf sprawił, iż niedawno poznałem w Moskwie Wiktora Witkowicza, wybitnego pisarza radzieckiego, znakomitego gawędziarza, człowieka o niezwykle barwnym, pełnym przygód życiorysie. Po śmierci rodziców, nie mając nikogo bliskiego w Odessie, chłopiec sypiał w dziurawej łodzi rybackiej, porzuconej niedaleko portu. Żył wtedy czym popadło i jak popadło. Pewnego dnia bezdomnego włóczęgę przygarnął oddział Armii Czerwonej, t którym Witia przewędrował niemal całą Rosję. Kiedy przyszło rozstać się z wojskiem, chłopiec postanowił odszukać starszą, zamężną siostrę i wyruszył do Taszkientu. Grając na grzebieniu zarabiał w drodze na łyżkę strawy. Trudno było. Bardzo trudno. W okresie wielkiego głodu nad Wołgą ludzkie mrowie ciągnęło do Azji. „Taszkient — miasto chleba" kusiło zgłodniałych. Kto wie, czy mały Wiktor w ogóle dotarłby do stolicy odległego Turkiestanu, gdyby nie litościwy wojskowy felczer, zdążający tam. wraz z ro- 170 dziną na służbę. Zaopiekował się sierotą nękanym przez tyfus. Chorego postawił na nogi i dowiózł do celu. Naturalnie o spotkaniu z Wiktorem Witkowiczem wspomniałem nieprzypadkowo. Lata młodości pan Wiktor spędził w Taszkiencie, gdzie był świadkiem przybycia karawany Arsłanowa. Oto jak po latach zrelacjonował mi to wydarzenie: — Było lato 1924 roku. Ulica Puszkina w nowej części miasta była równie szeroka jak dzisiaj, ale jeszcze bez wielopiętrowych budynków i trawników. Jezdnia pomiędzy cerkwią Siergiejewską i arykiem Dar-chan nie była wówczas wyasfaltowana. Jedynie z boku, wzdłuż linii tramwajowej, wyłożono ją brukowcem. Pośrodku zaś zalegał wszędobylski, środkowoazjatycki kurz. Pewnego dnia, spiesząc do szkoły, ujrzałem z daleka, jak na ulicę Puszkina wypłynął z zaułka skłębiony obłok kurzu. Chmura pyłu sięgająca wierzchołków topól zmieniła kierunek i popłynęła szybko ulicą. Na przedzie, prześcigając obłok, podążał na rumaku człowiek w zwyczajnym, chiwańskim czerwonym chałacie. Z wnętrza pyłowej chmury dobiegło najpierw skrzypienie kół, świst batogów, brzęczenie wielbłądzich dzwoneczków, ożywione głosy, śmiech. Potem poczęły się wyłaniać sylwetki pierwszych jeźdźców na koniach i na wielbłądach, a także zarysy arb, na których ciasno stłoczeni siedzieli ludzie. „— Hej, chłopcze!" — krzyknął do- mnie po uzbecku jeździec podążający na czele. Podszedłem. Chiwańczyk, który z bliska okazał się młodzieńcem niewiele starszym ode mnie, zagadnął o drogę do technikum irygacyjnego. Poprowadziłem go tam, maszerując obok wierzchowca. Po pół godzinie, kiedy obłok kurzu dotarł wraz z nami na dziedziniec technikum i tam powoli opadł, kiedy 171 Uzbecy, którzy wzbili ten obłok, a również znajdujący się pomiędzy nimi, co można było poznać po strojach, nieliczni Turkmeni i Kazachowie — a więc kiedy wszyscy oni, a także ich konie, wielbłądy i arby, wypełnili szkolne podwórze, a ci, dla których tam nie wystarczyło już miejsca, rozłożyli się obozem przed bramą, kiedy wreszcie nadbiegł zdyszany dyrektor —¦ okazało się, że na dwieście dwadzieścia sześć osób, jest tylko jedno jedyne skierowanie. Było to skierowanie wystawione na nazwisko Arsłanowa, młodego chiwańczyka, który przyjechał na czele całej tej karawany. * Trudno sobie dzisiaj wyobrazić, ile kłopotu sprawił władzom oświatowym ów nieoczekiwany najazd. A przecież ani jednego z młodych zapaleńców nie odesłano do domu. Szkoły i internaty Taszkientu przyjęły ich wszystkich w gościnę. Potem najbardziej wytrwali poszli na wyższą uczelnię, ukończyli studia i rozjechali się na wszystkie strony krainy białego złota, aby odmieniać niełatwe życie powszednie Uzbeków. A jaki był dalszy los samego Arsłanowa? Przebywając wśród tylu chętnych do nauki, młody czaban, zanim dotarł do Taszkientu, zrozumiał, iż nie może stracić wielkiej szansy. I nie oddał przyjaciołom swego skierowania. Sam zasiadł w szkolnej ławie. Cóż, nauka jest chorobą zaraźliwą. Dla kraju, który do> XX stulecia nie posiadał własnej kadry technicznej ani naukowej, pamiętną datą stał się wrzesień roku 1920. Wtedy to bowiem, na mocy jednego- z pierwszych dekretów państwowych dotyczących Azji radzieckiej — a podpisanego przez samego Lenina, o czym się tutaj ciągle pamięta — w Taszkien- * Scenę tę opisał Wiktor Witkowicz w książce (Długie listy). (Przyp. aut.). 172 cie została otwarta pierwsza świecka wyższa uczelnia Azji Środkowej: Turkiestański Uniwersytet Państwowy (po śmierci Wodza Rewolucji przemianowany na Taszkiencki Uniwersytet Państwowy im. Lenina). Dzisiaj młodzież uzbecka studiuje w 43 uczelniach: 3 uniwersytetach (taszkienckim, samarkandzkim oraz karakałpackim w Nukusie) i 40 instytutach — wyższych szkołach zawodowych, rozmieszczonych w stolicy i w miastach obwodowych republiki. Współczesny Uzbekistan przeobraził się w jeden z ważniejszych ośrodków naukowo-badawczych radzieckiego Wschodu. Posiada Akademię Nauk ze 163 instytutami naukowo--doświadczalnymi (także tymi unikalnymi w skali światowej, zajmującymi się hodowlą karakułów czy uprawą bawełny) i armią 20 tysięcy pracowników naukowych. Jak było niegdyś? W emiratach i chanatach Azji Środkowej nauka była tradycyjnym przywilejem kast wybranych. Dzieci ro-•dzin dostojników państwowych, zamożnych bajów, kupców i duchowieństwa uczyły się przez kilka lat (od 4 do 6) w maktabach — szkołach niższego stopnia, istniejących przy meczetach. Potem niektórzy (niekoniecznie najzdolniejsi) studiowali w medresach — wyższych szkołach duchownych, gdzie nauka trwała już znacznie dłużej, bo od 15 do 20 lat. Zajęcia w medresach trwały od wschodu do zachodu słońca przez; pięć dni w tygodniu, z wyjątkiem czwartków i piątków. W okresie letnim uczący się mieli trzy miesiące wakacji. W czasie studiów muło-bacza (student) miał obowiązek przestudiować 137 wybranych ksiąg. Samo nauczanie prowadzono dość swobodnie. Muło-bacza mógł 173 się kształcić w dowolnie wybranej miejscowej medre-sie, u któregokolwiek z mudarrisów (kierowników zajęć). Sposób nauczania polegał głównie na swobodnej dyspucie, prowadzonej pod okiem mudarrisa, który pilnował, aby dyskusja nie wykraczała poza ustalone ramy. Owe akademickie — jak byśmy dziś powiedzieli — spory uczyły trudnej sztuki polemiki: rozwijały dowcip, umiejętność szybkiej repliki oraz jasnej i logicznej argumentacji. Oczywiście poziom studiów — z zasady ograniczony doktrynami islamu — nie zawsze prezentował się najlepiej. Niemniej wśród absolwentów tych uczelni zdarzali się znakomici specjaliści języków: arabskiego i perskiego, znawcy prawa, astronomii i matematyki, a również wyśmienici interpretatorzy Koranu. Historia nauki w Azji Środkowej może poszczycić się wspaniałymi imionami. Wypada tu wymienić przynajmniej te najgłośniejsze: Chorezmi (790—847) — znany u nas jako Al-Chorezmi lub Alchwarizmi — głębokiej wiedzy astronom, geograf i matematyk, od jego zniekształconego imienia powstały terminy matematyczne algebra i algorytm; Farabi (872—950) — wielki myśliciel, jeden z twórców postępowego kierunku filozoficznego, zawierającego elementy materialistycznego spojrzenia na przyrodę, autor głośnych komentarzy do Metafizyki Arystotelesa, które potem rozprzestrzeniły się we Włoszech, Francji i innych ośrodkach naukowych ówczesnego świata; Beruni (973—1048) albo Biruni — wybitny uczony encyklopedysta, specjalista w trygonometrii, autor pracy o topografii Azji Środkowej oraz Historii Indii, cennego źródła wiedzy o tym kraju we wczesnym średniowieczu, autor ponad 150 prąc z historii, filozofii, mineralogii i astronomii, któremu nieobca była myśl o możliwości ruchu Ziemi dookoła Słońca; Abu Ali ibn Sina zwany Awicenna (980—1037) — filozof i lekarz, którego prace jeszcze przez długie stulecia wywierały ogromny wpływ na nauki (zwłaszcza na medycynę) zarówno- Wschodu jak i Zachodu. Szczęśliwym w historii Uzbeków okresem dla spraw nauki i oświaty — niestety, niezbyt długim — były lata panowania wnuka Timura, znakomitego astronoma Uługbeka (1394—1449) oraz, nieco później, czas wpływów wielkiego poety i uczonego Aliszera Nawoi (1441— 1501), strażnika pieczęci i pierwszego' wezyra na dworze sułtana Bajkary. Jemu to właśnie zawdzięczamy także niezwykłą, bądź co bądź, wiadomość o ówczesnych honorariach nauczycielskich i „stypendiach studenckich" fundowanych przez władcę i co zamożniejszych wielmożów. W „Wakfije", akcie darowizny traktującym o nieruchomościach ofiarowanych na mocy tego dokumentu uczelniom herackim, Aliszer Nawoi przykazuje, jak należy rozdzielać dochody z tychże majątków. Mudarrisi powinni otrzymywać całoroczne honorarium w wysokości 120 monet w złocie oraz 24 worki przedniego ziarna zboża na osobę. Najlepsi ze studentów mieli otrzymywać po 24 monety złote i po 5 worków ziarna, średni nieco mniej — po 16 monet i 4 worki, zaś ci z grupy najsłabszych — tylko po 12 złotych monet i po 3 worki ziarna. Można przypuszczać, że w tych warunkach każdy muło-bacza starał się należeć do najlepszych. Wiek XIX i początek XX to okres całkowitego1 upadku wiedzy w chanatach Azji Środkowej. Scholastyczna, skostniała teologia wyparła z programów nauczania wszystko, co nie miało bezpośredniego związku z Koranem. Zniknęły bezpowrotnie astronomia, matematyka, językoznawstwo, w medresach uczono już wyłącznie modlitw i obrzędów religijnych. Metody nauki były przestarzałe, wszędzie królowało wyłącznie kucie 175 na pamięć. O jakiejkolwiek reformie nie można było nawet marzyć. Zarzucono także literaturę w języku uzbeckim, księgi duchowne czytano jedynie w języku perskim lub arabskim. Dyscyplinę utrzymywano przy pomocy kar cielesnych. Coraz bardziej ograniczano liczbę istniejących jeszcze szkół. Nic dziwnego, że w takich warunkach analfabetyzm zapanował niepodzielnie. Dziewięćdziesiąt osiem procent ludności zamieszkującej tereny dzisiejszego Uzbekistanu nie umiało czytać ani pisać, aż do wyzwolenia spod władzy despotycznych chanów i emirów. Na plac Registan w Samarkandzie powracałem nieraz. Piękno1 architektury zgromadzonych tu trzech wiekowych uczelni: medresy Uługbeka, Szir-Dor i Tillja--Kari, wabi turystów z całego świata. Nie wolno przegapić okazji, by poznać dokładniej rozkład muzułmańskich uczelni. Zwłaszcza gdy za przewodnika ma się absolwentkę samarkandzkiego uniwersytetu, Rano Zaripową, Uzbeczkę zakochaną w mieście Timurydów, w jego historii i teraźniejszości. Stojący naprzeciwko1 medresy Uługbeka budynek z wizerunkiem złocistych lwów na frontonie to medre-sa Szir-Dor (co dokładnie oznacza właśnie: Lwy Mająca). Olbrzymia budowla w kształcie prostokąta zbliżonego do kwadratu, z przestronnym dziedzińcem wewnętrznym. W przedniej, głównej jej części znajduje się wysoka darschana (audytorium). Dziedziniec opasują dwukondygnacyjne, wysokie galerie hudżar, czyli pomieszczenia mieszkalne dla studentów. Pośród cienistych lodżii, na szaroniebieskim majoliko-wym tle wypisany białymi literami widnieje jakiś na- 176 pis w języku perskim. Poprosiłem Rano o przekład. Uśmiechnęła się i przetłumaczyła: „Pamięci wodza i naczelnika, sprawiedliwego Ja-łangtusza. Jeśli, o wierni, dostrzegliście przelatującą strzałę, zachwalającą doskonałość wodza — pamiętajcie, że to nie strzała, lecz język pełen pereł. To on, sprawiedliwy Jałangtusz, wybudował tak wysoką medresę, że dzięki niej ziemia dosięgła wreszcie zenitu nieba, stając się sztandarem wspólnego piękna i ziemi, i niebios. Przez lata całe nie dotrze do niebotycznego szczytu jej portalu mocą i żarliwością swych skrzydeł orzeł rozumu. Przez długie stulecia nie dosięgnie wierzchołków jej wspaniałych minaretów akrobata myśli, wspinający się po linie fantazji. A kiedy architekt z wzorową prawidłowością wzniósł nadto łuk głównej arkady, niebiosa, wziąwszy ją za nowy księżyc, przygryzły palec ze zdziwienia..." A potem dodała: — Te napuszone słowa wypisano ku czci założyciela medresy Jałangtusza-Bachadura. Człowieka dumnego, marzącego niegdyś o zaćmieniu sławy Uługbeka. A jednak sława sławie nierówna. Bo któż, poza historykami, mógłby powiedzieć coś więcej o Jałangtuszu? Teraz spójrz jeszcze na ten tekst obok. „Abdul Dżabbar — budowniczy". Dzięki tym kilkunastu literom wiemy przynajmniej, kto zamysły dumnego fundatora przed 370 laty przeobraził w dzieło trwałe i piękne. Abdul Dżabar, zwykły człowiek, a przecież właściwie twórca wspaniałego pomnika architektury... Na dziedziniec medresy wysypała się gromadka kruczowłosych dzieciaków. Skupili się wokół młodego człowieka z blokiem rysunkowym w ręce, chyba nauczyciela, i zasłuchani w jego opowieść, zamarli na chwilę w bezruchu. Przystanąłem obok. Dzięki temu dowiedziałem się 12 — Opowieści... 177 wielu dodatkowych szczegółów na temat sztuki zdobniczej islamu, charakterystycznych cech architektury epoki Timurydów i żmudnej pracy przy restauracji zabytkowych budowli. „Kluczem do poznania wnętrza człowieczego są godziny spędzone w czaj chanie" — powiadają Uzbecy. I rzeczywiście. Później, już w bezpośredniej rozmowie, przy piałkach zielonego' kok-czaju usłyszałem od nauczyciela, młodego historyka sztuki, życiorys niezwykły. A oto, co mówił: — Pytasz, dlaczego zostałem historykiem sztuki? Nie wiem, może to wpływ bogactwa starej architektury, rozsianej po całym Uzbekistanie. Wiem jednak doskonale, że jeszcze sędziwemu Ibrachimowi, ojcu mego ojca, nie przyszłoby do głowy czynić to, co ja czynię. Był niewolnikiem u bogatego baja. Nie widział nic, poza polem uprawnym u podnóża gór i glinianą lepianką. Jego świat kończył się na miedzach pana. Potem wybuchła rewolucja. Nastały gorące dni. Said Ibrachimow., syn dziada niewolnika, a mój ojciec, powstał wraz z innymi biedakami przeciwko władzy bogaczy. Czterech przyjaciół ojca, jak i on parobków, pochwycili sarbazi. Zanim z gór nadciągnęła pomoc, porąbano nieszczęsnych na kawałki, a głowy ich wetknięto na drągi sterczące przed bramą glinianej twierdzy baja. Ku przestrodze innym. Po zwycięstwie rewolucji ojciec ukończył kurs dla analfabetów. Nauczył się czytać i pisać. Potem przesiedział w ławce szkolnej jeszcze kilka lat. Wreszcie został domłą — nauczycielem. Pamiętam, do ostatnich dni swoich nauczał dzieci. Chodził z nimi po mieście, jeździł z nimi na sowchozowe pola, przyrody uczył ich w górach i na pustyni. Może właśnie dlatego i ja prowadzę moją klasę po mieście i uczę dzieciarnię spo- 178 glądać szeroko otwartymi oczyma na narodowe tradycje, dorobek naszych przodków... Zrozumieją przeszłość, docenią wartość dnia dzisiejszego. Ja sam pochodzę z. Margilanu, jednego z najstarszych grodów Azji Środkowej, który już w wiekach X i XI był ważnym centrum handlowym,. gdyż leżał na szlaku karawan podążających ze wschodu na zachód. W XVI stuleciu, za panowania sułtana Babura *, stał się nawet głównym ośrodkiem bogatej i żyznej Kotliny Fergańskiej. Margilan to miasto tkaczy z dziada pradziada, miasto rzemieślników i doskonałych mistrzów. Spod ich rąk wychodziły i wychodzą nadal znakomite jedwabie, w tym także sławny chan-atłas z niezwykłym połyskiem i z tradycyjnym, uzbeckim ornamentem. Margilański jedwab znany jest szeroko nie tylko u nas, nie tylko w Związku Radzieckim, ale i daleko poza granicami kraju. Rozgadałem się o Margilanie nie dlatego, że jestem w nim rozmiłowany, lecz przede wszystkim dlatego, abyś zrozumiał, iż było to miasto bogate, z tradycjami, z handlem i przemysłem. I oto w Margilanie przed rewolucją na 48 tysięcy mieszkańców przypadała tylko jedna jedyna „rosyjsko-miejscowa" szkoła. I ani jednego zakładu służby zdrowia. A meczetów w tym czasie było blisko 250. Pomyśl, jedna szkoła na 48 tysięcy i jeden meczet na 200 osób. Wymowne zestawienie. Rozumiesz teraz, iż bez gwałtownego zwrotu historia moich rodaków nie byłaby wesoła. W mrokach średniowiecza utknęlibyśmy na długie stulecia. Sądzę, że nieprzypadkowo^ od dawna rozpowszechniano wśród Uzbeków taką niby- ludową mądrość, dobre * Eabur (1483—1530), potomek rimura, założyciel dynastii Wielkich Mogolów w Indiach, które Didbił w latach 1526—1527, zdolny organizator państwa, patron artystów i uczonych, autor znakomitych pamiętników. 179 rady mające dopomóc w zachowaniu zdrowia: „Nogi trzymaj w cieple, głowę w chłodzie, nie przegap okazji do jedzenia i nie myśl zbyt głęboko". Gdyby przed sześćdziesięciu laty Uzbecy trzymali głowy w chłodzie i nie myśleli głęboko, dzisiaj margi-lańska młodzież nie uczyłaby się w 30 szkołach ogólnokształcących, w szkołach zawodowych, w technikum pedagogicznym i tekstylnym. To chyba jasne? Przytaknąłem. Jasne, jak niebo Samarkandy w bezchmurne miesiące. RAFIK ZNACZY TOWARZYSZ W żyznej dolinie rzeki Zerawszan (co można przetłumaczyć jako: Złoto Niosąca) leży drugie pod względem wielkości miasto radzieckiego Uzbekistanu — Samar-kanda. Przed stuleciami, pełne przepychu i bogactwa, nazywane było „Drogocenną Perłą Wschodu"> „Jaśniejącym Punktem Ziemi", „Rajem Czarodziejskiego Wschodu". Co ocalało do dziś z dawnej świetności Samarkandy, pamiętającej najazd wojsk Aleksandra Macedońskiego, podboje Persów i Arabów i najbardziej niszczycielskie najazdy mongolskich hord Czyngis-chana *? W jakim stopniu zachowały się zabytki wspaniałej architektury z czasów panowania Żelaznego Timura i jego< wnuka, światłego emira Uługbeka? Pierwsza wzmianka o Samarkandzie pochodzi z roku 329 przed naszą erą. Kronikarz wypraw Aleksandra Macedońskiego, nazywający ją Marakandą, odnotował, że było to naówczas duże miasto z potężną twierdzą, otoczone murami obronnymi długości dziesięciu i pół kilometra. Tymczasem archeologowie rozkopujący wzdłuż i wszerz najstarszą dzielnicę miasta, Afrasiab — zrów- * Czyngis-chan, zwany także Temudżynem (ok. 1155—1227), %łynny i okrutny zdobywca mongolski, twórca imperium sięgającego od Oceanu Spokojnego po Morze Czarne. 181 naną z ziemią podczas najazdu hord Czyngis-chana i nigdy nie odbudowaną — natrafili na dowody wskazujące, iż miasto istniało już przed 2500 laty. Ogłoszono więc uroczysty jubileusz -— święto nie tylko' dla mieszkańców Samarkandy czy obywateli Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, ale i dla wszystkich ludzi nauki, interesujących się historią rozwoju cywilizacji. Z niezwykłej okazji skorzystało również miasto. Otrzymało nowy port lotniczy oraz nowoczesny, kilku-nastokondygnacyjny hotel ,,Samarkanda". Od czasu ogłoszenia jubileuszu fala turystów zagranicznych wzrosła znacznie, a przecież i do tej pory władze miasta nie mogły narzekać na brak gości. Do najstarszych zabytków Samarkandy — jeśli nie liczyć wykopalisk Afrasiabu — należy niepowtarzalny ciąg mauzoleów Szachi-Zinda, a także cacko architektury Wschodu, przepięknie zdobione barwną mozaiką mauzoleum Gur-Emir (dosłownie: Grób Władcy), w którym pochowano Timura i jego' synów: Miranszacha i Szachrucha, oraz wnuków: Muchammad-Sułtana i Uługbeka. Nieco bliżej starej dzielnicy wznosi się pochodzący z czasów Timura potężny meczet Bibi-Chanym, górujący monumentalnymi ruinami wysoko ponad miastem. Z budowlą tą związana jest śliczna wschodnia legenda, którą chciałbym przekazać możliwie najwierniej, tak jak opowiedziała mi ją w ubiegłym roku na dziedzińcu meczetu mieszkanka Samarkandy Rano Za-ripowa. Posłuchajcie. Działo się to w czasie jednej z wypraw wojennych Timura do Indii. Ukochana małżonka władcy, piękna Bibi-Chanym, pragnąc uświetnić zwycięski powrót męża, zdecydowała się wznieść wspaniały meczet i me-dresę. Nie zwlekając kazała wezwać przed swoje obli- cze najsławniejszego samarkandzkiego budowniczego*, architekta młodego co prawda wiekiem, lecz dojrzałego talentem i doświadczeniem. A kiedy przybył, wy-łuszczyła mu dokładnie swoje zamysły. Oszołomiony głębią umysłu i czarem urodziwej Bibi-Chanym młodzieniec zgodził się bez słowa. Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania na placu budowy. Ogromne stada wołów i dziewięćdziesiąt pięć słoni indyjskich zwoziły z gór bloki wspaniałego marmuru. Masyw budowli wznosił się coraz wyżej i wyżej. Największy na świecie meczet, przyćmiewając przepychem sąsiednie budynki, wypełnił ogromny plac, wyłożony misternie marmurowymi płytami i ceramiczną mozaiką. Do wykończenia pozostał jeszcze tylko jeden łuk frontowego portalu. Tymczasem budowniczy ociągał się, zwlekał z uzupełnieniem ostatnich projektów. Zakochany w Bibi--Chanym, marzył zamiast pracować. Wreszcie postawił jej warunek. Wykończy budowlę, jeśli władczyni pozwoli się pocałować. Długo opierała się Bibi-Chanym żądaniom młodzieńca. Cóż jednak miała czynić? Czas mijał nieubłaganie, Timur mógł wrócić lada dzień, a tu budowla nie skończona. Zrezygnowana, położyła poduszeczkę na policzku i dopiero wtedy pozwoliła się pocałować. Jednakże płomienny pocałunek młodzieńca przeniknął przeszkodę i pozostawił trwały ślad na licu Bibi-Chanym. Nie udało się małżonce ukryć kompromitującego piętna przed wzrokiem Timurowym. Władca bez trudu domyślił się przyczyny, która zrodziła płomienne znamię. Od zaufanego sługi poznał imię winnego. Rozgniewany, wysłał straż, aby natychmiast przyniosła mu głowę architekta. Na próżno. Kiedy wojownicy emirowi zaczęli wyłamywać drzwi do komnaty młodzieńca, 183 ten przypiął sobie skrzydła i przez okno wysokiej baszty uleciał do Meszhedu. Gniew Timura zwrócił się wtedy przeciwko dziełu zuchwalca — nie dokończonemu meczetowi. Pod karą śmierci zakazał ludziom wstępu na teren budowli. Pozostawione bez żadnej opieki mury z upływem lat poczęły kruszeć, rozpadać się. Dziś można podziwiać już tylko potężne zwaliska imponującego niegdyś dzieła zakochanego architekta. Po godzinie spędzonej w cieniu ruin meczetu Bibi--Chanym wraz z Sabirem Achmedowem wyruszyliśmy na niedaleką wyprawę poza miasto, na jedno ze wzgórz Czupan-ata. Nasza wołga mijała bez trudu wycieczkowe autokary, które warcząc i pojękując pięły się pod górę. Drogę skracały nam anegdoty uzbeckie (głównie o Hodży Na-sreddinie, moim ulubieńcu), znakomicie opowiadane przez Sabira. W pewnej chwili spojrzałem przez okno samochodu i oczom własnym uwierzyć nie mogłem. Mijaliśmy właśnie niepozornego osiołka ciągnącego wysoką, dwukołową arbę, wyładowaną skrzynkami do granic katastrofy. Woźnica, dla którego nie było już miejsca na wozie, siadł na oklep na grzbiecie osiołka i zwrócony ku tyłowi, ręką podtrzymywał karakułową owcę, jakimś cudem wtłoczoną jeszcze na arbę. Skąd taki niewielki kłapouch bierze siły, by uporać się z potrójnym ciężarem?... Wkrótce przed nami pojawiło się wzgórze Czupan--ata, a na nim wysoki pomnik mężczyzny w zawoju i nieduży, okrągły budynek z charakterystycznym motywem dekoracyjnym. Dotarliśmy na miejsce. Historycy wiedzieli od dawna, że w Samarkandzie istniało słynne obserwatorium astronomiczne, zbudowane w latach 1428—1429 na polecenie Uługbeka, wybit- 184 nego władcy i wielkiego^ "uczonego, matematyka i astronoma. Niestety, wszelkie poszukiwania nie dawały rezultatu. Dopiero w 1908 r. rosyjski archeolog, profesor Wiat-kin, dokonał rewelacyjnego odkrycia. Na wzgórzu Czupan-ata, zwanego w XV w. Kuhak, odkopał to, co pozostało po średniowiecznym astronomium — fragment murowanego sekstansu o promieniu przeszło 40 m. Przy pomocy tego przyrządu książę uczonych i jego wierni współpracownicy prowadzili obserwacje ciał niebieskich. Wyniki owych obserwacji to m. in. tablice ruchu planet i pierwszy od czasów starożytnych katalog pozycji 1019 ciał niebieskich. Uługbekowi zawdzięczamy także obliczenie roku gwiezdnego i jego podział na 365 dni, 6 godzin, 10 minut i 8 sekund. Najnowsze badania wykazują, że rok gwiezdny dzieli się na 365 dni, 6 godzin, 9 minut oraz 9,6 sekundy. Niecała minuta różnicy. Aż nie chce się wierzyć, że przed 550 laty można było dokonać tak dokładnych obliczeń, i to bez zdobyczy nowoczesnej, elektronowej techniki, którą mają do pomocy współcześni badacze. W owych czasach jednak nie wolno było nikomu bezkarnie odsłaniać tajemnic niebieskich. Na Uługbeka, który ogłosił wyniki swych badań, duchowieństwo muzułmańskie wydało wyrok śmierci. Za zgodą jego syna, a zarazem następcy tronu, nasłany zbir ściął podstępnie głowę wielkiemu uczonemu, a podjudzone przez muł-łów tłumy fanatyków zburzyły obserwatorium i zrównały je z ziemią. W drodze powrotnej Sabir uraczył mnie barwną opowieścią o Uługbeku. Historię dramatycznego życia Ta-merlanowego wnuka znał jak mato kto. Rozstaliśmy się dopiero koło hotelu „Samarkanda". Sabir pojechał jeszcze na spotkanie ze studentami, lar. przygotowującymi się do wyprawy na pola bawełniane, gdzie mieli pomóc kołchoźnikom w zbiorach, ja zaś pognałem w kierunku Registanu. Bałem się, że zapadnie zmierzch, zanim dotrę do celu. Nigdy nie myślałem, że będę mieć tyle kłopotu z odnalezieniem domu zaprzyjaźnionego młodego uzbeckiego małżeństwa, czyli Rano i Rafika Zaripowów. Adres miałem zapisany w notesie i pamięci: Samarkan-da, ulica Szachrisjabska w starej części miasta. No, a ponadto nie szedłem tam przecież po raz pierwszy. Jesienią ubiegłego roku gościłem już u Rano i Rafika. Co prawda dotarliśmy wówczas do Zaripowów około północy, ja zaś zagadany z towarzyszącym mi przewodnikiem, poza ogólnym kierunkiem, drogi nie zapamiętałem. Mimo wszystko byłem przekonany, że trafię jakoś do nich bez pomocy „języka, co to nieznającego nawet do Chiwy dowiedzie/". Musiałem zmienić zdanie, gdy za medresą Szir-Dor skręciłem w prawo i zapuściłem się w labirynt wą-ziuteńkich uliczek starej Samarkandy, ciągnących się nie wiadomo dokąd. Ślepe z zewnątrz ściany (bez otworów okiennych) lepione z surowej gliny, wyglądały skromnie, by nie rzec ubogo. Tak było tu zresztą od wieków. Zamożność gospodarza poznawało się jedynie po drzwiach sterczących samotnie w długim glinianym murze. Okazałe drewniane furty, często przebogato rzeźbione przez miejscowych usto (mistrzów) w zawile poskręcane esy-floresy, oznaczały niegdyś, iż za drzwiami i murem mieszkał człowiek bogaty. Dzisiaj takich furt już się raczej nie robi. Złote ręce sędziwych mistrzów potrzebniejsze są przy konserwacji i rekonstrukcji wspaniałych zabytków architektury. O dostatku mieszkańców glinianych domostw świadczy gęsty las anten telewizyjnych. Zewnętrznym pozorom ubóstwa i prymitywizmu ule- 186 gają nie tylko turyści czy zagraniczni dziennikarze, poszukujący w krajach Azji Środkowej egzotyki. Pamiętam sprzed kilku laty zdziwienie wysokiego urzędnika zarządu miejskiego w Taszkiencie. nie mogącego absolutnie pojąć, dlaczego wielu mieszkańców starych, tradycyjnych, właśnie tych lepionych z gliny domków, nierzadko nadwerężonych przez ziłzilię, nie chce się wcale przenosić do nowoczesnych, wysokich i komfortowych budynków, oferowanych im przez miasto. Przyczyn owego uporu upatrywał w jakichś wydumanych przesądach i przyzwyczajeniach, w źle pojmowanej tradycji. Tymczasem rzeczywistość, jak to w życiu często bywa, okazała się znacznie prostsza. Nowe budynki, mimo wielu oczywistych zalet, pod pewnymi względami po prostu nie dorównują starym. Gliniane grube mury tradycyjnych domostw uzbeckich nie nagrzewają się tak szybko', jak żelbetowe płyty nowego budownictwa. Żar azjatyckiego słońca nie dokucza więc mieszkańcom, nie męczy. Poza tym zabudowanie uzbeckie składa się zwykle z dziedzińca otoczonego niewysokim, wąskim — szerokości jednej izby — domkiem. Ów dziedziniec wewnętrzny powiększa niejako metraż mieszkalny, użytkowy. Stoi na nim prosty, drewniany tapczan, przykryty kobiercem, służący do południowej sjesty na świeżym powietrzu. Kunsztownie zawieszone żerdzie oplecione gęsto winoroślą tworzą rodzaj cienistego baldachimu ponad podwórzem, na którym rosną zwykle drzewka lub krzewy owocowe i kwiaty. Tędy przepływa wąski aryk z szemrzącą wodą. Tutaj swobdnie mogą bawić się dzieci. Bezpieczeństwo potomstwa — a rodziny uzbeckie z zasady są wielodzietne — odgrywa tu również niemałą rolę. Mimo wielu zalet stare domostwa uzbeckie będą pomału znikać z planu miasta. W miesięczniku „Stroi- 187 tielstwo i architiektura Uzbekistana" śledziłem ostatnio propozycje architektów i urbanistów, poświęcone powstawaniu nowych dzielnic staromiejskich, nowoczesnych w wyposażeniu, lecz utrzymanych w tradycyjnym stylu. Złożonych z domków niskich, jednorodzinnych, z dziedzińcami wewnętrznymi pełnymi zieleni i cienia. Tego rodzaju architektura wymaga oczywiście więcej terenów pod zabudowę, jest znacznie kosztowniejsza, ale z drugiej strony nie pozbawi Uzbeków dotychczasowych wygód, nie zmusi ich do rezygnowania z przyzwyczajeń ukształtowanych przez tradycję i piekielny klimat. No i — co nie mniej ważne — pozostawi w odpowiednim tle wspaniałe zabytkowe budowlt. Tak rozmyślając błądziłem już chyba z pół godziny, przyglądałem się uważnie zaułkom, ślepym murom, drewnianym furtom. Na próżno. Wszystkie uliczki labiryntu wydawały mi się jednakowe, podobne do siebie jak nitki splątanego makaronu. Pamięć najwyraźniej spłatała mi figla. A czas uciekał... Wreszcie poddałem się. Jednak bez pomocy „języka, co to nawet do Chi-wy..." ani rusz. Wlazłem akurat na kilku czarnowłosych smyków uganiających się za piłką w wąziuteńkim zaułku. „Szkraby w wieku szkolnym rosyjski znać powinny" — pomyślałem. Zapytałem o ulicę Szachrisjabską. — A do kogo? — A do Rafika Zaripowa. Wiecie, gdzie mieszka? Zaśmiali się głośno i poprowadzili od razu. Okazało się, że to następna uliczka, tuż za rogiem, dosłownie o kilkadziesiąt metrów. Cały czas dreptałem wkoło, a akurat na nią nogi nie przyniosły. — A skąd? Z daleka? — chłopięca ciekawość nie pozwalała szkrabom milczeć nawet przez chwilę. — A z daleka. Z Warszawy — wyjawiłem. I zaraz zagadnąłem: — Wiecie, gdzie leży Warszawa? 188 — Pewnie. W Polsce. Stolica kraju. Tymczasem jeden z maluchów pognał przodem na złamanie karku. Dopadł bramy i załomotał w nią, aż echo poniosło. Chciał być tym, który pierwszy przyniesie nowinę o egzo-tycznym gościu. W uchylonej furcie pojawiła się znajoma sylwetka. Udało się. Rano^ była w domu. „Kiedy gość wchodzi drzwiami, szczęście pcha się wszystkimi oknami" — powiada uzbeckie przysłowie. Naturalnie, jeśli gość nieoczekiwany — radość jest większa. Zaskoczona, ale i ucieszona pani domu powiodła mnie przez cienisty podwórzec. W domu rodziców Rafika młodzi zajmowali dwa pokoje po lewej stronie dziedzińca. W progu pochyliłem się i przed wejściem do^ mieszkania zdjąłem buty. Rano' zaprotestowała gwałtownie, twierdząc, że nie trzeba. Tak nakazywała jej gościnność, lecz ja wiedziałem, ile kłopotów sprawiłbym gospodarzom, gdybym wparadował do' mieszkania w bu-ciskach przeraźliwie zakurzonych mąką zmielonej upałem gliny. To nie zwyczaje muzułmańskie, lecz -praktyka życia codziennego nakazuje przed wejściem do domu zdjąć obuwie. Mieszkanie uzbeckie pełne jest dywanów, kilimów. Na podłodze, na ścianach, wszędzie. Ładnie by wyglądały barwne, puszyste kobierce, gdyby nanieść tu glinianego^ pyłu. ¦ Rafika nie zastałem w domu. Rano czym prędzej wysłała chłopca sąsiadów po męża, który w pobliskiej czaj chanie brał udział w kończących się już, niestety, uroczystościach zaręczynowych swego kuzyna, studen-la miejscowego uniwersytetu, z koleżanką ze studiów. Co za pech, taka okazja przemknęła mi koło nosa. Nie mogłem sobie tego darować. Gdybym przyszedł kilka godzin wcześniej, byłbym zapewne świadkiem cere- 189 moniału, celebrowanego z pietyzmem od stuleci. Bo Uzbecy jak mało kto są przywiązani do tradycji. Gościa należy podjąć tym, co w domu jest najlepszego. I żeby atmosfera pełna była słodyczy, najpierw podaje się tacę z cukierkami, karmelkami, zielonkawymi orzeszkami pistacji oraz kawałkami oryginalnej, biało-niebieskiej samarkandzkiej chałwy. Po kilku minutach do pokoju wpadł jak bomba roześmiany gospodarz. Z gębą pełną łakoci skoczyłem mu. naprzeciw. Uścisnęliśmy się z radością. Rafik to znakomity chłopak. Uczynny, wiele wiedzący, dopomógł mi w zrozumieniu różnych spraw, niepojętych dla obcego. Przed rokiem obiecałem, iż dom przy ulicy Sza-chrisjabskiej odwiedzę przy najbliższej okazji. Skarżyłem się wtedy, że nigdzie nie mogłem dostać słownika rosyjsko-uzbeekiego. Wzruszył mnie więc, kiedy teraz sięgnął na półkę i podając mi niewielką książeczkę, rzekł: — Widzisz? Pamiętałem. Już w komplecie zasiedliśmy do stołu. Powiedziałem „zasiedliśmy", ale to słowo niezbyt pasowało do sytuacji. No, bo osądźcie sami. Stół niziuteńki, na nóżkach nie wyższych niż 30 centymetrów, my wokół na puszystym dywanie, w pozycji półleżącej, z poduszeczką pod łokciem dla wygody. Właściwa sjesta rozpoczęła się od kok-czaju, napoju uświęconego tradycją — jedynego, po którym w upalnym klimacie Azji Środkowej człowiek nie poci się wcale, zachowując rezerwy wilgoci w organizmie. Nawet Rosjanie, przywykli od dziecka do ciemnej herbaty, po przybyciu w te strony zdradzają swój ulubiony napój dla kok-czaju. — Czy wszyscy mogą pić zieloną herbatę? — zapytałem Rafika. 190 — Nie, nie wszyscy. Kok-czaju nie wolno pić niewiastom brzemiennym i karmiącym matkom. Muszą się one zadowolić herbatą ciemną. Zielona może im zaszkodzić. Ponieważ ciemną herbatę piją w Uzbekistanie jedynie mieszkańcy Taszkientu, samarkandczycy pokpiwa-ją sobie z taszkientczyków, że to nie mężczyźni, lecz same ciężarne baby. Niesłychanie dumni ze swego starożytnego miasta, do dziś przeboleć nie mogą, że w roku 1930 stolicę Uzbekistanu przeniesiono z Samarkandy do odległego' Taszkientu. — Samarkanda była nie tylko stolicą imperium władcy połowy świata, Timura Chromego. Była również pierwszą stolicą Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. To właśnie u nas, w lutym 1925 roku na Registanie proklamowano powstanie republiki... — pan domu korzystał z każdej nadarzającej się sposobności, aby przypomnieć chwile świetności rodzinnego grodu. — Taszkient przerósł nas z czasem, to prawda, lecz jedynie pod względem liczby mieszkańców. Historii może nam pozazdrościć. A i daleko mu do* naszych tradycji. Także tych wywodzących się z ludowego folkloru. O Hodży Nasreddinie oczywiście słyszałeś. Pytanie było retoryczne, któżby nie słyszał o wielkim kpiarzu i ludowym filozofie, bohaterze niezrównanych uzbeckich dykteryjek. Do. tradycji wielu rodów samarkandzkich należało częstowanie gościa nie tylko smakowitym posiłkiem, ale i wyborną anegdotą o Hodży. Jak przystało na samarkandczyka z krwi i kości, Rafik uraczył nas rodzynkiem opowiastki. ¦— Dawno, dawno temu, kiedy sława Hodży Nasred-dina zaledwie zaczęła pączkować, a i to jedynie wśród jego rówieśników, kilkuletnich urwisów, mułła bu-charski wezwał rodziców z całej machałły, aby przysłali mu swoich synów do szkoły na naukę. Skończył się 191 beztroski wiek pacholęcy dla wielu basałyków, takżs dla młodego Nasreddina, syna sędziwego' Nasreddina. Tak się złożyło, że zaraz pierwszego dnia Nasreddin spóźnił się odrobinę na zajęcia. Kiedy przybył na podwórzec domostwa mulły, ujrzał wszystkich uczniów, przekopujących ziemię ciężkimi ketmeniami, oraz muł-łę z długą trzciną w dłoni, przechadzającego się wzdłuż zagonów i pilnującego roboty chłopców. Młody Nasreddin wziął do ręki trzcinę i naśladując mułłę, zaczął kroczyć tuż za nim. -— Ej, Nasreddinie, co czynisz? — zapytał gniewnie mułła. — Przyszedłeś uczyć się, a leniuchujesz. Dlaczego nie bierzesz się do roboty, jak inni? — O, mułło — odrzekł chłopiec — ja chcę uczyć się u ciebie, a nie u twoich uczniów. Roześmiałem się szczerze ubawiony. Przez chwilę szukałem w pamięci jakiejś równie zabawnej dykteryjki, gdyż zgodnie z pradawnym zwyczajem za anegdotę gospodarza gość powinien odpłacić podobną monetą. Zacząłem przeto, jak nakazywał uzbecki obyczaj: — Pewnego dnia w porze obiadowej Hodża Nasreddin, człek dojrzały, o brodzie na krańcach siwiejącej, gdyż działo się to w wiele lat po pacholęcej przygodzie z mułłą, udał się do domu sąsiada, skąpca o sercu maleńkim, wielkości co najwyżej jednego dziurawego miedziaka. Sknera powitał go jak należało, z głębokim ukłonem, zapytał o zdrowie żony, dzieci i wszystkich krewnych, po czym postawił przed gościem imbryk z wrzątkiem kok-czaju. Potem drugi, trzeci, czwarty, piąty... Po kilku godzinach Hodża czuł się, jakby przetoczono mu pod koszulę sadzawkę z emir owego ogrodu. Jednakże plusk wody nie był w stanie zagłuszyć odgłosów 'Zgłodniałego brzucha. Na próżno Nasreddin zaczął kręcić się i wiercić niecierpliwie. Gospodarz uda- 192 wał, iż nic nie pojmuje. Słońce znużone wyczekiwaniem skryło się za horyzontem, ustępując miejsca księżycowi. Dopiero z zapadnięciem nocy rozesłano dastarchan przed gościem upartym ponad miarę. Na pustyni obrusie postawiono jedynie zupę z uszkami. Hodża zajrzał do miski i dostrzegł, że naczynie pełne jest mętnej wody, w której pływają dwa-trzy kawałeczki ciasta. Uniósł głowę znad misy i rzekł spokojnie: — Nie pragnienie mi dokucza, sąsiedzie. Z łaski Allacha i twojej gościnności Msżki mam pełniuteńkie wody. Skąpiec obruszył się: —t Ależ, afandi, przecież to szurpa, smakowita zupa. Najwidoczniej kurza ślepota nie pozwala ci o zmroku odróżnić dania obiadowego od zwyczajnego napoju. Tego Hodży Nasreddinowi było za wiele. Wstał i bez Błowa zaczął się rozbierać. Gospodarz otworzył gębę zdziwienia, zaniemówił. Mędrzec był już bez koszuli i szarawarów, kiedy sknera głos jąkający odzyskał: — Hodżo-aka, tfuj, co ty robisz? — Nie pytaj, sąsiedzie, lepiej przynieś mi kawałek hiocnego sznura. — Afandi, po co ci sznur do obiadu? — pytał dalej skąpiec. — Obwiążę się nim i wlezę do> miski. Być może, nie Utonę w wodzie i z pomocą Allacha uda mi się wyłowić \ ałeczek ciasta. Roześmiał się Rafik, roześmiała się i Rano, która rat wniosła kolejną misę z parującym daniem. Ra- fik zajrzał jej do miski'i powiedział z udawanym nie- jem: - Rano, przynieś Zdzisławowi kawałek mocnego lira, bo coś mi się wydaje, że on tę anegdotę opo-Iział wcale nieprzypadkowo1. < (powieści... 193 Rano ujęła się pod boki i odparła udając święte oburzenie: — W mojej zupie za kluskami nikt się jeszcze uganiać nie potrzebował. Hodża Nasreddin zwichnąłby sobie rękę od ciężaru, gdyby chciał czerpać rnój makaron pełną łyżką. To prawda. Rano* jest niezrównaną gospodynią i wyśmienitą kucharką. Aż dziw bierze, skąd ona ma na to pitraszenie dostatek czasu i chęci. Absolwentka samar-kandzkiego uniwersytetu, przed kilku laty oprowadzała zagranicznych turystów po mieście, obecnie wykłada język angielski w szkole. Przygotowania do zajęć, a potem lekcje z młodzieżą muszą pochłaniać jej mnóstwo godzin, a jednak... ^ Znakomita zupa łapsza szybko zniknęła ze stołu, a na jej miejsce pojawiły się moje ulubione pierożki manty. Przy okazji wizyty u Zaripowów poznałem jeszcze jedną właściwość kok-czaju. Otóż po wypiciu kilku piałek zielonej herbaty, w moim żołądku cudownym sposobem zrobiło się trochę luzu — mogłem więc jeszcze skosztować płowu, królewskiego dania kończącego posiłek. Kiedy uporaliśmy się wreszcie i z płowem, sięgnąłem do "torby, w której wiozłem prezenty z Warszawy. Pora była już mocno spóźniona, dzieci: Dżamszed i Churszed, powinny były już spać, chciałem więc sprawić im radość jeszcze przed zaśnięciem. Dżamszed i Churszed... Wspominałem już, że każde uzbeckie imię coś znaczy. Wiedziałem, że Rano to nazwa kwiatu, drobniuteńkie-go, delikatnego i wonnego. Rafik zaś to po tadżycku towarzysz. Nie, nie kompan czy druh, ale właśnie towarzysz. Dżamszed, pierworodny Zaripowów, dostał imię w spadku po dawnym władcy Persji, Dżamszed--szachu. Zaś Churszed... Ech, żebym ja wcześniej wiedział, co po uzbecku oznacza to słowo, uniknąłbym 194 pułapki, którą sam na siebie niechcący zastawiłem. Bo z imieniem Churszed było tak. Kiedy gościłem tutaj w ubiegłym roku, Rano usypiała właśnie w kolorowej kołysce kilkumiesięczne zaledwie maleństwo, o czarnych paciorkach oczu i długich, smolistych włosach. Coś tam poszeptała na ucho, kruszynce zaniepokojonej widokiem obcego, i dziecko usnęło. Ja, wstyd przyznać, bardziej zainteresowałem się wówczas kołyską. Nie dziwcie się, niemowlak dla mnie nie pierwszyzna, natomiast pierwszy raz w życiu miałem możność obejrzeć z bliska prawdziwy bieszik, tradycyjną kołyskę uzbecką. Jakże inną od naszych: od góry zasłoniętą kilimkiem zawieszonym na specjalnym pałąku, aby maluchowi byto ciemno i ciepło1, zaś od dołu wyposażoną w otwór na nocniczek czynny całą dobę. Czytałem swego czasu niezbyt pochlebną opinię o takiej kołysce w studium polskiego etnografa, który przed kilku laty, w czasie podróży naukowej do Azji Środkowej, poznawał obyczaje Uzbeków i Tadżyków. Autor stwierdzał, że zakres użytkowania tradycyjnej kołyski stale się zmniejsza i los jej jest już w gruncie rzeczy przesądzony. Tymczasem odnalazłem bieszik w domu ludzi wykształconych, których nie posądzałem o- przesadne hołdowanie tradycji. Coś się więc za tym musiało kryć. Zwłaszcza że w pokoju obok telewizora — pamiętam doskonale — stała także typowa rosyjska kołyska oraz łóżeczko z siatką. Poprosiłem wtedy Rafika o wyjaśnienie. — Próbowaliśmy chować naszą kruszynkę w łóżeczku, ale ciągle chorowała, z przeziębienia wyjść jakoś nie mogła. U nas jest trudny klimat, w dzień gorąco, nocą ziąb. Szczególnie wiosną lub jesienią. Łóżeczko 195 1 w tradycyjnym domu uzbeckim nie zabezpiecza dziecka przed skutkami zbyt dużych skoków temperatury. Natomiast zmodernizowany nieco bieszik zapewnia maleństwu równomierne ciepło. Trzeba więc było przeprosić się z uzbecką kołyską. No i przeziębienie jak ręką odjął. Maleńka kruszynka to właśnie Churszed (po uzbec-ku: jasność, światłość). Jej to przywiozłem w prezencie pudło z piękną lalą w ludowym stroju krakowskim. Byłem święcie przekonany, że sprawię małej i jej rodzicom uciechę, a tymczasem od przestąpienia progu domostwa Zaripowów siedziałem jak na rozpalonej blasze. Nikt chyba nie potrafi sobie wyobrazić mojego zakłopotania i trudnej sytuacji. Domyślacie się przyczyny? No właśnie, po roku okazało się, że czarnooka kruszynka to> wspaniały chłopak. Jakże więc teraz ofiarować krakowiankę chłopcu?, Z niewyraźną miną wyciągnąłem z torby podarki... I nagle konsternacja. Rafik spojrzał na Rano, Rano popatrzyła na Rafika. Obydwoje zmieszali 'się. Okazało się, że tutejszym zwyczajem to właśnie gość powinien zostać obdarowany upominkiem przez gospodarza, a nie odwrotnie. Za to, że zechciał przyjść, odwiedzić. Nieświadomy, ubiegłem Rano i Rafika. Musiałem tłumaczyć się polskimi obyczajami, które zawsze każą pamiętać o> przyjaciołach. W rozgardiaszu upiekła mi się sprawa dziewczyńskiego prezentu. Skończyło się na żartach. Churszed zasnął z krakowianką w ramionach. Jemu podarunek od razu przypadł do gustu. Zaripowów, wywiozłem z Samarkandy także dwie gliniane figurki Hodży Nasreddina na osiołku. Sabir Achmedow przywiózł mi je z pracowni ludowego artysty Muchtarowa, ucznia niezapomnianego usto Umara Dżurakułowa, którego fantazja wyczarowała z gliny przecudowne stwory, o jakich zwykłym śmiertelnikom nigdy się nie śniło. Niewiele brakowało', a zapomniałbym powiedzieć, że i ja otrzymałem wspaniałe podarunki. Poza kompletem ślicznych, złoconych piałek do kok-czaju ml 196 WROTA TIMURA, BASMACZE I ABDULLA NABIJEW Właściwie to cała ta niezwykła historia rozpoczęła się od zwyczajnego slajdu — jednego zdjęcia z kompletu barwnych przezroczy poświęconych Samarkan-dzie, a zakupionych w tamtejszym domu towarowym. Zaraz przy ladzie otworzyłem pudełeczko. Nie wytrzymałbym, żeby na miejscu nie przejrzeć zawartości. Pośród przezroczy sławiących piękno dawnej stolicy imperium Timurydów tylko jedno nie odnosiło się do zabytków miasta. Przedstawiało fragment górskiej drogi z trzema samochodami i płynącym obok szerokim strumieniem. Zawierało lakoniczny podpis: Tamerlano-we Wrota. Tamerlanowe Wrota. Wrota Timura. Żelazne Wrota... A więc tak wyglądają legendarne Żelazne Wrota — wąwóz, przez który w czasach panowania krwawego Timura przeciskała się droga z Indii do Samarkandy, sławny nie tylko na Wschodzie Wielki Szlak Jedwabiu? Znam legendę mówiącą, że wąwóz ten zamykano niegdyś żelaznymi wrotami, zaś za przewożone tędy towary kazano' sobie płacić specjalną sowitą daninę. Biada kupcom, którzy usiłowali ominąć wrota, by nie zapłacić cła. Pozbawieni opieki wojsk emirowych, zagubieni wśród bezdroży górskich, często stawali się łupem zbójeckim, tracili życie i majątki. Legenda znalazła zresztą potwierdzenie w kronikach historycznych. Po raz 198 pierwszy informację o wrotach z żelaza zanotował znakomity średniowieczny hiszpański podróżnik Ruy Gon-cales de Clavijo, poseł królewski, który w 1403 roku podążając do Samarkandy na dwór Timurowy jak i inni przewędrować musiał przez wąwóz. Nie będę ukrywać, iż poczułem się zawiedziony. Na podstawie lektur oczekiwałem czegoś bardziej niezwykłego. Oczyma wyobraźni wyśniłem sobie ciasny wąwóz o stromych jak ściana zboczach, przez który 7. trudem przeciskały się objuczone wielbłądy. Tymczasem zdjęcie przedstawiało stu-, a może nawet i dwustumetrowe,] szerokości dolinę, o dość łagodnych, niewysokich stokach. I to mają być Timurowe Wrota? Nie potrafiłem ukryć rozczarowania. —¦ O co chodzi? — spytał towarzyszący mi, Much-tar. — Interesują cię Żelazne Wrota? Chcesz je zobaczyć? — Chciałem. Ale już mi chętka na nie przeszła — odpowiedziałem i machnąłem zrezygnowany ręką. — Szkoda czasu i benzyny na tę wyprawę. Inaczej przedstawiałem sobie Wrota „Żelaznego Kuternogi". Cóż, okazały się jeszcze jedną historyczną bajdurą, zrodzoną w wyobraźni dziej opisów żyjących niegdyś na garnuszku władcy. Muchtar zachichotał znacząco-, a potem pochylając się w moją stronę szepnął tajemniczo: — To samo nie zawsze oznacza to samo. Ja mówię o prawdziwych Wrotach Timura. —¦ Prawdziwych? A te to niby fałszywe? Nie udajesz przypadkiem przede mną jednego z Timurowych kronikarzy, o głowie nabitej fantazją? — Ojej, możesz się przekonać na własne oczy. Jedziemy? Nie dałem sobie dwa razy powtarzać. Oczywiście jedziemy. I to jak najprędzej. 199 Już po chwili pakowaliśmy się do jasnej wołgi. Jeszcze tylko na moment zatrzymaliśmy się przed domem Muchtara po wałówkę, a potem hajda w drogę. Zdaje się, że wykrakałem sobie to „jak najprędzej". Zaledwie wyjechaliśmy poza miasto, Sasza, nasz kierowca, zaczął szaleć po asfaltowej szosie. Pędził setką nie zważając na wzniesienia i coraz liczniejsze, choć niezbyt ostre, zakola. Na każdą uwagę miał w zanadrzu filozoficzną odpowiedź w rodzaju: „Cierpliwość byłaby najpiękniejszą cechą, gdyby życie nie było takie krótkie". I co z takim gadać? Najwidoczniej przewrotny los dbał, abym w swych wędrówkach po Uzbekistanie nie narzekał na brak emocji. Ostatnio miałem szczęście do kierowców o szalonych głowach. Najpierw przytrafił mi się łowca jadowitych gadów, czyli Sasza taszkiencki, teraz znów' Sasza samarkandzki. Fizycznie do siebie niepodobni ani trochę. Tamten płowy blondyn, chłopisko wysokie, chyba ze dwa metry, ten zaś ciemnowłosy, średniego wzrostu. Za to jako kierowcy — bliźniacy. W pewnej chwili na poboczu ujrzałem gigantyczne osty. Badyle wysokości człowieka. Przy naszych chwastach mazowieckich wyglądałyby jak Guliwer wśród Liliputów. Podobnego zielska jeszcze w życiu nie widziałem. „Warto byłoby zabrać jeden okaz do Warszawy. Ewa miałaby uciechę" — pomyślałem o córce, przyrodniczce z zamiłowania. Niestety, nie udało się. Zanim zdążyłem otworzyć usta, Sasza znowu dodał gazu. Wołga przemieniła się w rozszalały odrzutowiec. Mrówki niepokoju przebiegły mi po plecach. Teraz nie osty były mi w głowie. Widocznie Muchtar także miał już dość kawaleryjskich pop4sów, bo pochylił się w stronę kierowcy i rzekł: 200 — Sasza, uprzedzam, jeśli natychmiast nie opamiętasz się, od jutra będziesz musiał zamienić się z Erki-nem. Strzałka szybkościomierza opadła momentalnie. Wiedziałem doskonale, o co chodzi. Erkin — przemiły, młody Tadżyk — jeździł ciężarówką. A który z kierowców z własnej woli chciałby przesiąść się z samochodu osobowego na ciężarowy? Muchtar wyjął z torby wałówkę, czyli samarkandz-kie, jeszcze pachnące żarem domowego pieca placki, i częstując nas opowiadał: — Przez Żelazne Wrota ciągnęły nie tylko karawany kupieckie i poselskie orszaki. Również rosyjscy geografowie i przyrodnicy, udający się w ubiegłym stuleciu z wyprawami naukowymi na południe Azji Środkowej, musieli również forsować Wrota Timura. Innej drogi wówczas nie było. W sprawozdaniach dla carskiej akademii i towarzystw naukowych opisywali potem także i ów legendarny wąwóz. Iwan Muszkietów, jeden z takich wędrujących geografów, pisał, że szerokość Żelaznych Wrót nie przekracza 10 sążni, a miejscami jest jeszcze mniej. Dno — równe, pokryte miałkim rzecznym piaskiem i otoczakami — tworzy wspaniałą naturalną szosę. Pionowe ściany wąwozu wznoszą się do 500 stóp ponad dnem... Przy tak olbrzymiej wysokości zboczy i niewielkiej ^szerokości wąwóz jest raczej szczeliną. Pędziliśmy Wielkim Uzbeckim Traktem. Minęliśmy skalisty grzbiet Sarymas i oto znaleźliśmy się w dolinie wartkiej rzeczki Szurobsaj, płynącej na zachód, w kierunku kiszłaku Derbent. Zwolniliśmy. — Popatrz na mapę, Zdzisław. Widzisz, dokładnie tutaj, powyżej Derbentu a poniżej Szurobsaja zaznaczone są Żelazne Wrota — Muchtar dźgnął palcem 201 w papier. — Nie tylko przezrocza, także mapy, a nawet książki współczesne twierdzą, że Wielki Uzbecki Trakt w tym właśnie miejscu przechodzi przez Wrota Timura. I co ty na to? Rozejrzałem się wokoło. Poznałem okolice widziane na kupionym dopiero przezroczu. Jak okiem sięgnąć droga prowadziła po szerokim, płaskim dnie doliny. Zbocza otaczających ją grzbietów wznosiły się co prawda dość ostro, ale w żadnym razie stromo. Ba, pomiędzy zboczami a dnem doliny ciągnęły się jeszcze pasy przedgórza. Nigdzie ani śladu wąskiej, głębokiej szczeliny, którą opisywał Muszkietów. Ani śladu Ti-murowych Wrót. — Musimy odrobinę zawrócić — przerwał moje milczenie Muchtar. — Teraz pokażę ci prawdziwe Żelazne Wrota. — Nie rozumiem, dlaczego w takim razie wśród przezroczy umieszczono zdjęcia niewłaściwe? — burknąłem. — Dlaczego błąd tkwi na mapie turystycznej i w przewodnikach? — Dlaczego? — Muchtar rozłożył szeroko ręce. — Widocznie zdecydował o tym nie historyk, lecz ktoś o nieposkromionej fantazji albo leniwym umyśle. •Łatwiej przecież było przenieść samą nazwę niż Żelazne Wrota. A potem powtarzał tę niby-prawdę jeden autor za drugim i tak się utarło. Tymczasem Timuro-we Wrota rzeczywiście istnieją, ale zupełnie gdzie indziej. A cały ten galimatias powstał zapewne dlatego, że przez wąską szczelinę nie można było> przeprowadzić drogi dla współczesnego transportu. Samochody osobowe, ciężarowe, autobusy to przecież nie to samo, co wielbłądy i osiołki. W latach dwudziestych, kiedy unowocześniano' drogę, łukiem ominięto zbyt ciasne, niewygodne Żelazne Wrota. Ominięto' i zapomniano. Dopiero niedawno wyprawa geografów po raz wtóry 202 odkryła właściwe Timurowe Wrota. Ale, wierz mi, o tym jeszcze mało kto wie. Myślę, że do powstania błędu przyczyniła się także nazwa legendarnego wąwozu. Określenia Wrota Timura używali raczej kronikarze i geografowie. W języku Uzbeków wąwóz od dawien dawna nosił miano Busgołachona. Obecnie ludzie tutejsi zwą gO' nieco inaczej — Buchganchona. To nowa nazwa, zresztą dźwiękowo bardzo zbliżona do poprzedniej, a tłumacząca się dosłownie jako: dom uduszenia, powstała zaledwie przed pięćdziesięciu kilku laty, podczas wojny domowej. Krwawej, bezpardonowej wojny z basmaczami, miejscowymi nacjonalistami i kontrrewolucjonistami, poplecznikami bajów. Jedna z tych band długo gnieździła się w szczelinie Żelaznych Wrót. Tutaj basmacze mieli swą bazę wypadową, tutaj mordowoli prostych chłopów, sprzyjających oddziałom czerwonych, tutaj strącali ze skał zwolenników nowych porządków, przede wszystkim nauczycieli i członków rad wiejskich, tutaj katowali schwytanych do< niewoli ezerwo-noarmistów. Nigdy nie zabijali swych jeńców od razu. Najpierw odcinali im uszy, wykłuwali oczy, wyrywali języki, dusili arkanem i popuszczali, dusili i znów popuszczali. Tak właśnie zginął mój dziadek... Trudne to były czasy. Pełne okrucieństwa. Ale minęły. Dzisiaj nie ma już śladu po basmaczach, tylko w pamięci ludu przetrwała z tamtych lat pełna grozy nazwa wąwozu. Tymczasem zjechaliśmy z traktu w miejscu, gdzie szosa poczyna przechodzić w ostry łuk. Podążaliśmy nadal jak gdyby naturalnym przedłużeniem drogi. I oto wprost przed nami, w grzbiecie Sarymasu pojawiło się wejście do szerokiego wąwozu. Samochód zatrzymał się. — Wysiadamy, Zdzisław. Dalej pójdziemy już pie- Samochodem, nie dalibyśmy chyba rady. N01 i na- 203 strój nie ten. Nie wypada przecież wołgą pakować- się w legendę. Ot, na osiołku albo na wielbłądzie to zupełnie co innego1. W tej samej niemal chwili, jak na zamówienie spoza głazów wyłonił się długouchy iszak dźwigający na grzbiecie dwóch chłopców. Starszy, siedzący na przedzie, trzymał przed sobą teczkę, młodszy zza jego pleców wyglądał ciekawie. Uczniowie. Najwidoczniej powracają ze szkoły do domu. Do jednego z tych glinianych domków, które malowniczo uczepione skał świadczyły o trwaniu człowieka pośród kamiennego rumowiska. Osiołek przebierał żwawo nogami. Pewnie czuł nosem czekający go wkrótce posiłek. Nadarzyła się wyśmienita okazja, by sprawdzić wszystko to, o czym mówił Muchtar. Zagadnąłem starszego. Młodszy na wszelki wypadek schował się za plecami brata. — Słyszałeś coś o Wrotach Timura? Podobno są gdzieś tu, niedaleko? Chłopiec pokręcił głową przecząco. Nie wiedział. ¦— A o Buchganchonie słyszałeś? — Aha, tak się to nazywa — pokazał palcem na wąwóz, do którego zmierzaliśmy. Informacje pokrywały się. Tak oto na przekór mapie dotarliśmy do autentycznych Tamerlanowyeh Wrót. W dalszą drogę ruszyliśmy powoli, uważnie rozglądając się dookoła. Niczego nie wolno nam było przegapić. Gdzieś po trzystu, czterystu metrach wąwóz zaczął gwałtownie chudnąć. Zapuściliśmy się w szyjkę gigantycznego lejka. Nad płaskim, równym dnem (liczę... szesnaście kroków szerokości) zawisły groźne, skaliste załomy. Jeszcze przed kilkoma minutami znajdowaliśmy się w środku dnia, w upale i blasku słońca, tu zaś królował wieczny chłód i półmrok, tak niezwykłe 204 w centrum Azji Środkowej. Zimny piasek chrzęścił pod stopami, spłoszona jaszczurka śmignęła i znikła w skalnej szczelinie. Po pewnym czasie wąwóz rozszerzył się ponownie. Pokazało się słońce. Niesamowite uczucie: granicę między chłodem a ciepłem, można tutaj ustalić nieomal co do centymetra. Żelazne Wrota pozostały z tyłu. Przed nami znowu rozciągała się dolina Szurobsaja, a w oddali — Wielki Uzbecki ¦ Trakt, po którym pędziły samochody. — O dawnej drodze, wiodącej przez wąwóz, świadczą także kępki adraspana, rośliny zwanej również „przyjaciółką podróżnych", rosnącej tylko przy szlakach wędrownych. Widocznie nawóz wielbłądzi jej służy... Muchtar przysiadł na ogromnym kamieniu. — W tutejszych górach, pod wioską Bajsun, leżącą za tamtym pasmem szczytów — wskazał ręką — zginął nasz Abdułła Nabij ew. Nie słyszałeś o Nabij ewie? Niedobrze, powinieneś słyszeć o sławnym komsomolcu Uzbekistanu. Nie tak dawno młodzież wystawiła mu pomnik w Bajsunie. Czas nie zatarł pamięci o młodym bohaterze walk z basmaczami. Właściwy życiorys Abdułły zaczął się w roku 1920. Nie, nie, urodził się trochę wcześniej, ale poprzedzające rok 1920 lata nie miały w życiu Abdułły większego znaczenia. No więc, było to tak. Któregoś dnia uliczką starego Kokandu szedł ze swym zastępcą komendant oddziału czerwonej kawalerii, przeznaczonej do walk z basmaczami. Trzymając wierzchowca za cugle maszerowali obok siebie pochłonięci rozmową. W pewnej chwili zastąpił im drogę chłopiec o dużych czarnych oczach i krótko przystrzyżonych włosach. Bosonogi, w wypłowiałej koszuli, porwanych portkach. 205 — Wujku, przyjmij do oddziału ochotnika. — A gdzie on jest? — rozejrzał się z uśmiechem komendant. • — Przed tobą, wujku — odparł nie speszony chłopiec. — Ty? A cóż ty chcesz robić w oddziale prawdziwego wojska? — Bić basmaczy. — Jeszcze jeden dzieciuch w gorącej wodzie kąpany — mruknął półgłosem zastępca. — Nam trzeba dorosłych zuchów, nie takich z kozim mlekiem pod nosem. ¦— Powinieneś trochę poczekać — zaczął chłopcu tłumaczyć komendant. — Teraz do strzemion nogami nie sięgniesz, w siodle się nie utrzymasz, szabli nie uniesiesz. Pomyśl, jaka może być z ciebie pociecha dla oddziału... — Jaka? A taka... Zanim się zorientowali, chłopiec podbił nogi zastęp-cy> wyrwał cugle padającemu i błyskawicznie wskoczył na jego* konia. Ze zdobyczną szablą w ręce stanął przed dowódcą. — A teraz, wujku? A teraz? — Tfu, czort jakiś — burczał podoficer gramoląc się z ziemi. Komendant miał słabość do^ żołnierzy z fantazja. Przyjął Abdułłę warunkowo. Niechaj chłopak zawczasu poznaje trud frontowego życia. Istotnie. Ciężkie chwile czekały Adułłę Nabijewa i jego starszych przyjaciół. W górach, w piaskach pustynnych, a zwłaszcza w Kotlinie Fergańskiej — w tej żyznej krainie najwięcej było bogatych obszarników, popierających ruch basmaczy — grasowały bandy kurbaszi Madamin-beka, Kurszirmata, Irgasza, Aman-Pałwana, Ojboła, Achun- dżana, Islama, Chałchodży, Rachmankuła, Jarmata Machsuma, Umara Czuli-beka, Mamy-Ruzy i innych. Bandyci pojawiali się niespodziewanie. Podpalali domy aktywistów, nauczycieli, mordowali ich żony i dzieci. Nie darowali nawet inwentarzowi. Rżnęli krowy, owce, kozy. Rabowali wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość i znikali, zanim nadeszła pomoc. Czerwona kawaleria usiłowała ścigać zbirów. Często dawało to rezultaty, ale jeszcze częściej basmaczom udawało się ujść pogoni. Cóż, wiele jest dróg w stepie, jeszcze więcej dzikich ścieżek w górach. Pewnego razu, po^ jednym z napadów na mieszkańców kiszłaku w pobliżu Kokandu, Abdułła bez. broni, w stroju ubogiego1 pastucha, wyruszył na ochotnika za szajką napastników. I wtedy dopiero okazało się, iż natura obdarzyła go siódmym zmysłem. Gdyby ten chłopak urodził się na Syberii, zostałby zapewne znakomitym myśliwym, o którego wyczynach śpiewano by pieśni przez całe pokolenia. Abdułła szedł po śladach basmaczy jak doświadczony tropiciel. Sam nie zauważony wyśledził ich kryjówkę. Następnej nocy poprowadził czerwonoarmistów w góry. Bandytów okrążono. Po bezpardonowej walce szajka przestała istnieć. Jedynie Muchamedowi, zaufanemu kurbapzi, udało się ujść z życiem. Innym razem Abdułła zakradł się do zagrody bogatego baja, który wobec nowych władz udawał łagodną owieczkę. Ostrożnie przelazł przez gliniany duwał (wysoki mur otaczający zabudowania wraz z ogrodem), po czym wdrapał się na morwę rosnącą tuż przy jednej ze ścian domu. Kilka godzin przesiedział bez ruchu w gęstym listowiu, wpatrując się w otwór okienny. Od dawna podejrzewał, że bogaty gospodarz nie 1ylko sprzyja basmaczom, ale i służy im pomocą: dostarcza żywności, pieniędzy, wierzchowych koni, a tak- 206 207 że udziela schronienia zbiegom i kontrrewolucjonistom. Dobrze po północy do- bogacza przybył łącznik od basmaczy. To co Abdułła usłyszał z ust przechwalającego się bandyty, było przerażające, potworne. Nie zwlekając ani chwili chłopak zwinnie zsunnął się z drzewa, ostrożnie wydostał się na ulicę i pognał na skraj ' kiszłaku, gdzie w zagrodzie biedaka Achmada trzymał swego wierzchowca. Tutaj wskoczył na gniadosza i waląc konia piętami zmusił go do szaleńczego galopu. Żeby tylko zdążyć, zanim wydarzy się nieszczęście... Tymczasem w sąsiedniej wsi oddział czerwonej kawalerii zatrzymał się na noc w zagrodzie, która jeszcze do niedawna była własnością zamożnego baja, zaginionego1 bez wieści podczas wojny domowej. Jedni mówili, że bogacz zginął od kuli, drudzy przypuszczali, że ze swymi skarbami dał drapaka do Afganistanu, jeszcze inni twierdzili, że przystał do basmaczy i został zastępcą kurbaszi, krwawego- Kurszirmata. Opuszczonego domostwa strzegł ospowaty i kulawy szwagier baja. On to- właśnie przygotował misę płowu dla zgłodniałych żołnierzy. Kawalerzyści szykowali już łyżki, kiedy na podwórze wpadł Abdułła Nabij ew z krzykiem: — Wstrzymajcie się, towarzysze. Nie jedzcie tego płowu. Nawet ziarenka! Ospowaty próbował protestować: — A dlaczegóż to? Byle włóczęga nie może odmawiać prawa do posiłku żołnierzom zmordowanym całodzienną jazdą po górskich bezdrożach. Stare obyczaje nakazują podjąć gości tym, co jest najlepszego w domu. Dlaczego usiłujesz sprzeciwiać się odwiecznym nakazom? Abdułła opanował się z trudem. Odpowiedział możliwie spokojnie: — Dobry obyczaj nakazuje dbać o gości, to- prawda. Ale dobry obyczaj nakazuje również gościom, aby nie -/upominali o swoim gospodarzu. Spróbuj więc i ty, .iwobrody ako, odrobiny płowu z wspólnej misy. Kuternoga zbladł. Nagle z całej siły odepchnął Ab-dulłę i skoczył do drzwi. Daleko nie uciekł. Już po chwili żołnierze przyprowadzili zbiega z powrotem. Na nic zdały się wykręty, tłumaczenia i fałszywe przysięgi, zwłaszcza że pies, który przełknął trochę płowu ¦/ miski postawionej przez żołnierza na podłodze, zdechł po kilku minutach w straszliwych męczarniach. Tak oto dzięki Abdulle Nabij ewowi nie udał się ybrodniczy zamysł basmaczy, a niedoszły truciciel sta-tiął Wkrótce przed sądem w Kokandzie i poniósł zasłużoną karę. Potem przyszły dalsze sukcesy. Młodziutki zwiadowca dopomógł wyśledzić i zlikwidować jeszcze kilka band działających w Kotlinie Fergańskiej. Któregoś dnia do wartownika przybiegł synek sąsiadów z wołaniem: — Niech Nabij ew spieszy do domu, z jego ojcem źle. Bandyci. Abdułła chwycił karabin i wskoczył na konia, kilku żołnierzy pognało za nim. Pod drzewkiem brzoskwini na karawacie, zwykle lużącym Uzbekom do poobiedniej sjesty, leżał ciężko ranny ojciec Abdułły. Jedno- spojrzenie wystarczyło, by zrozumieć wszystko-. Starego szewca skatowali bas-macze. Nie mogąc dosięgnąć syna, poszukali zemsty na bezbronnym starcu. — Za mnie, za mnie pomścili się na tobie. Przebacz, ¦ >jcze. — Nie za ciebie, synku, to za prawdę, za chleb wolny — wyszeptał starzec gasnącym głosem. 11 — Opowieści.. 209 Wezwany lekarz był już bezradny. Sędziwy szewc zmarł przed świtem. Abdułła przeniósł się na stałe do oddziału. W zajęciach szukał zapomnienia. Tymczasem roboty było coraz więcej. W każdym niemal kiszłaku powstawały oddziały samoobrony. Nabijew został najmłodszym instruktorem w całym Uzbekistanie. Szkolił młodzież. — Uczcie się wojować — tłumaczył młodym ochotnikom. — To już niedługo potrwa. Oczyścimy kraj, zaczniecie się uczyć nowego życia, spokojnego. Jednakże wróg tak łatwo nie ustępował. Rozbite bandy basmaczy czmychały za granicę, do Afganistanu, po czym przeszkolone, uzbrojone w nowoczesną broń angielską, często z białogwardyjskimi instruktorami, powracały na ziemie radzieckie. Mijały długie miesiące, a boje z basmaczami trwały nadal. W ciągu tych lat nowych doświadczeń Abdułła Na-bijew zmężniał i wydoroślał, został wybrany członkiem Komitetu Centralnego Komsomołu Uzbekistanu. Nadal organizował młodzież, pomagał zakładać szkoły w kisz-łakach, w których nowe życie najczęściej zaczynało się od ciepłej strawy i elementarza, i po dawnemu tropił bandytów. Terenem jego działalności była już nie tylko Kotlina Fergańska. Spieszył wszędzie tam, gdzie mógł być potrzebny. Zimą, u schyłku 1925 roku przybył z oddziałem czerwonej kawalerii na kraniec republiki, do Ter-mezu. Stąd miał wyruszyć z wyprawą do Bajsunu. Okolice Bajsunu, wówczas sporego kiszłaku leżącego głęboko1 w górach, należały do najniebezpieczniejszych. Od początku wojny domowej w Uzbekistanie usiane były kryjówkami basmaczy. Brak dróg, a często i ścieżek, niedostępne skały, liczne wąwozy i jaskinie sprzyjały bezprawiu, które panowało tu jeszcze w 1925 roku. Po kilku dniach pobytu w Termezie, kiedy oddział 210 czerwonoarmistów pogonił śladem bandytów, Abdułła zdecydował się pojechać do Szirabadu. Stamtąd wyruszył w dalszą drogę przebrany za dechkanina. Po powrocie kawaleria miała podążyć za nim. Tymczasem przywódcy dwóch band: Salam Kalta i Rachmanberdy urządzili na południe od Bajsunu zasadzkę na czerwonoarmistów. Liczyli, że wspólnymi siłami uda się im rozgromić cały oddział czerwonych. Nie przeczuwającemu katastrofy, wierzącemu w swą s/.częśliwą gwiazdę Abdulle Nabijewowi towarzyszyło zaledwie kilka osób. Miejscowy chłopak jako przewodnik, doświadczony towarzysz Sibiriakow, dwóch kom-¦ niiolców, energiczny, ruchliwy jak żywe srebro Sja-: kin i powolny, działający zwykle z rozwagą Utkin. W pewnej chwili, już niedaleko' osiedla, na ścieżkę wyskoczyli z wrzaskiem basmacze. Zatrzymali wędrowców. Sjaskin zdążył wyszarpnąć rewolwer z kabury, dla niepoznaki ukrytej pod wiązką chrustu. Wystrzelił dwukrotnie. Dwóch bandytów zwaliło się na ziemię, •zanim arkan ciśnięty wprawną ręką omotał mu szyję i wyrwał z siodła. Utkin usiłował przedrzeć się przez kordon zbrojnych, ale padł pod uderzeniami szabel. Umknął jedynie przewodnik. Pojmanych bito i torturowano-. Szczególnie wyrafinowanym męczarniom poddano Abdułłę Nabijewa. Najwidoczniej imię działacza komsomolskiego i przywódcy młodzieży uzbeckiej było bandytom dobrze znane. Nic dziwnego, w tamtych czasach basmacze mieli jeszcze jwój wywiad: mułłowie, bajowie, kupcy donosili im 0 wszystkim, co mogłoby przyczynić się do osłabienia nowej władzy. Abdułła bez słowa zniósł straszliwe tortury. Nie Ujawnił rozmieszczenia i liczebności oddziałów czerwonych, nie zdradził planów operacyjnych na najbliższe dni. 211 — Nic z niego nie wydusimy. Stracił przytomność. A na nas już najwyższa pora. Baranie głowy, niepotrzebnie pozwoliliście uciec chłopakowi. Szczeniak w każdej chwili może sprowadzić czerwonych askie-rów. Kończ z nim — Salam Kalta skinął na swego zastępcę. Muchamed doskoczył do leżącego^. Uniósł w górę zakrzywioną szablę. Jednym cięciem odrąbał mu głowę. Tak zginął Abdułła Nabijew, sławny komsomolec Uzbekistanu. NIE TYLKO SARIMSOK-CHAN Sędziwi aksakałowie powiadają, że pewnego dnia do Karszi, miasta leżącego na odwiecznym szlaku karawan wiodących z Samarkandy i Buchary do Afganistanu i dalej, do Indii, przyjechał nowy namiestnik emira wraz ze swą świtą. Rzadko zdarza się oglądać dostojnika bez reprezentacyjnego brzucha, nowo przybyły bił jednakże wszelkie rekordy. Wyglądał niczym sułtan obżartuchów całego świata. Łeb miał jak kocioł do warzenia płowu, a brzuch sterczący pod złocistym chałatem przypominał przedgórza Tien-szanu. O ni-<'zym innym ów grubas myśleć nie potrafił, jeno żarcie było mu w głowie. Zupełnie jakby zamiast czaszki dźwigał na szyi dodatkowy żołądek. Zaraz pierwszego dnia urzędowania namiestnik wezwał przed swe oblicze co ważniejszych mieszkańców grodu i polecił im sporządzić spis wszystkich potraw, jakie znali oni, ich rodzice oraz rodzice ich rodziców. Także Hodży Nasreddina, który w owym czasie za- ;pował w pracy chorego przyjaciela, sędziego-, nie ominęło' dostojne' polecenie. Hodża zrozumiał od razu, iż grubasowi można zaimponować jedynie czymś, czego jeszcze w życiu nie próbował. Wymyślił więc nowe jadło. I dobrze się stało', bo już po dwóch dniach przy-i kolej na mędrca. W godzinach popołudniowych straże przywiodły go do salrprzyjęć. 213 — Cóż mi powiesz, człowieku zastępujący kadie-go? — spadło pytanie z olbrzymiego' stosu poduszek. — Niechaj Allach zachowa cię w wielkim zdrowiu, prawico emira — odpowiedział spokojnie Hodża Nas-reddin pochylając z szacunkiem głowę. — Wymyśliłem przepis na zupełnie nowe danie. Przeznaczone specjalnie dla ciebie. — Nowe? Specjalnie dla mnie? A jakie? — zainteresował się namiestnik, przełykając głośno ślinkę. — Znakomite. Wykwintne. Posłuchaj tylko — odrzekł mędrzec. — Nazwałem je sarimsok-chan, co znaczy czosnek władcy. Przygotowuje się je w bardzo prosty sposób. Trzeba wziąć czterdzieści ząbków czosnku, każdy pokroić ostrym nożem na siedem części, a następnie starannie przemieszać w misie napełnionej do połowy wiosennym miodem. Roztopionym. Po ochłodzeniu całość należy posypać ciemnym kiszmi-szem. Namiestnikowi zaświeciły się oczy. Natychmiast polecił kucharzowi przygotować nową potrawę i podać na najbliższą wieczerzę. Powstrzymując rumaka nie-cierpiwości z trudem doczekał do zmierzchu. Wraz z pojawieniem się pierwszej gwiazdy na niebie, na obrusie rozesłanym w pałacowej komnacie pojawiła się misa ze złocistą zawartością, piegowatą z wierzchu. Zaledwie namiestnik zjadł dwie łyżki zachwalanej przez Hodżę potrawy, poczuł, iż wulkan jego brzucha wzbiera rozpaloną lawą. Z najwyższym wysiłkiem przezwyciężając mdłości, ostrożnie, bez czynienia gwałtownych ruchów, skinął na sługę, by podał mu dzban z wodą. Przepłukał starannie usta raz i drugi, po czym z gębą czerwoną jak dojrzały arbuz kazał wezwać do siebie Hodżę Nasreddina. Kiedy straże po raz wtóry przywlekły mędrca przed oblicze emirowego namiestnika, ten wrzasnął: — Nakazuję ci dokończyć to danie. Cóż innego' mógł zrobić Hodża? Wziął łyżkę do ręki i usiłował przegryźć kilka ząbków czosnku namokłych w miodzie. — No i co? Znakomite? Wykwintne? — zabulgotał namiestnik. — Na próżno rozglądasz się na strony, Hodżo. Nie wykręcisz się! Tyś sam przecież wymyślił dziwaczną potrawę. Nie mylę się chyba? — Prawda to najczystsza, prawico emira. Sam ją wymyśliłem — Hodża Nasreddin wystękał z wysiłkiem. — Sarimsok-chan zrodziła teoria, której podniebienie jeszcze sprawdzić nie zdążyło. Niestety, teraz widzę wyraźnie, że praktyka nie nadąża u mnie za teorią. Anegdotę o Hodży Nasreddinie i „czosnku władcy" opowiedział mi sędziwy Ubajdułła-bobo w Szachrisja-bzie, mieście, które miało być stolicą imperium krwawego Timura, a gdzie wraz z Tarasem Kruszelnickim i Muchammadem Biegmatowem zatrzymaliśmy się na nocleg. Podczas wędrówki z Karszi do Samarkandy nieraz zdarzało się nam gawędzić z ludźmi, znającymi dziesiątki znakomitych opowiastek o sławnym mędrcu. Pierwszy raz natrafiliśmy jednak na człowieka, który |ak gdyby specjalizował się w temacie: Hodża i jego . olądek, Hodża i sprawy kulinarne. Wkrótce -okazało u,\ że nie było to dziełem przypadku. Ubajdułła-bobo inzez długie lata zajmował się kucharzeniem. Był kucharzem wyśmienitym, znającym tysiące najrozmait-ch przepisów, nowych i pradawnych. Często takich, akich młodym Uzbekom nawet się nie śniło. Potra-fiłby opowiadać o nich całymi godzinami. — Kuchnia to- sztuka. Wielka sztuka. Bez ziarna talentu z najlepszych składników nie zrodzisz potrawy, która przetrwałaby potem we wdzięcznej pamięci. A młodzi kucharze często traktują swój zawód jako i zemiosło. Tymczasem najlepsza szkoła i najlepsze rze- 214 215 miosło nie zastąpi nigdy umiłowania i sztuki. Szkoda, bo Uzbeey zawsze lubili dobrze sobie podjeść — powiedział bobo i westchnął. Podsunął nam gliniane salaterki z parującymi pierożkami i ciągnął dalej: — Oczywiście zmienia się gwałtownie życie w naszych czasach, zmienia się więc i kuchnia. Niektóre tradycyjne potrawy zniknęły całkowicie z naszych stołów. Różne bywały tego przyczyny. Pamiętam, na przykład, wiele przepisów na znakomite potrawy z mięsa dżejrana. Cóż, dziś ta antylopa środkowo-azjatyckich stepów znajduje się pod ochroną. Albo zupełnie dzisiaj zapomniana czumezuk-szurpa, czyli zupa z wróbli. Kto by się teraz chciał bawić z takimi maleńkimi ptaszkami. Więcej roboty niż jedzenia. Kiedyś, kiedy głód często zaglądał ludziom w oczy, jadło się wszystko, co mieściło się w garnku. No, bo sam powiedz, spotkałeś się u nas kiedy z czumczuk-szurpą? Rzeczywiście, o zupie z wróbli usłyszałem po raz pierwszy właśnie od Ubajdułły-bobo<. A przecież kuchnią uzbecką interesowałem się od dawna. I wcale nie dlatego, że jestem obżartuchem. Po prostu uważam kuchnię za rzecz niesłychanie ważną, choć nie zawsze docenianą. Za każdym razem będąc w Uzbekistanie, spisywałem uwagi dotyczące jadła. Wystarczy, abym otworzył teraz notes i przeczytał: Płow — ryż z baraniną, żółtą marchewką i wieloma korzeniami. Tradycyjna potrawa narodowa. Dobra i pożywna. Po takiej można wędrować na silnych nogach choćby przez tydzień. Zauważyłem, że w różnych rejonach kraju są odmienne sposoby przygotowywania płowu. Bardzo mi odpowiada płow po bucharsku — z rodzynkami. M a n t y — pierożki z charakterem, nadziane baranim mięsem z cebulką, gotowane na parze, znakomite w pikantnym sosie. Jeść, ile się da. 216 Ł a p s z a — zupa z szerokaśnym makaronem domowej roboty, z kawałeczkami baraniny, z pomidorami i dużą ilością szczypiorku. Syta i wcale, wcale... Czuczwara — niewielkie pierożki z mięsem. 0 połowę mniejsze od mantów. Zupełnie inaczej zawijane niż nasze. Pikantne. Jak oni to robią? Manpar — drobniuteńkie kluseczki z jajkiem 1 kawałeczkami podsmażanej baraniny. Z sosem, w którym jest czosnek, cebulka, pomidor i dużo pieprzu. Wcale niezłe. Kawatok dołma — małe gołąbki. Podobne do naszych, tyle że farsz zawijany jest nie w liście, kapusty, lecz w młode liście winorośli, przez co stają się od naszych znacznie pikantniej sze, ostrzejsze w smaku. S za w la — coś jakby kasza ryżowa albo kukurydziana z mnóstwem smakowitych dodatków. Powtórzyć. Mastawa — zupa z ryżem na baraninie. Z marchewką, pomidorami, cebulką. Oho, palce lizać. Może przepis ? Samsa — znowu pierożki. Bardzo smaczne. Powtórzyć koniecznie. Nabieram coraz" większego szacunku dla uzbeckich pierożków. Trzeba będzie pogadać przy okazji z kucharzem Uzbekiem, aby wyjaśnił mi ze szczegółami różnice pomiędzy mantami, czuczwara oraz samsą. K e b a b — smakowite danie, sporządzone z różnych rodzajów mięsa. Jeść. Nie przepuścić żadnej okazji. Maszchurda — zupa z soi, ryżu i zsiadłego mleka. Wcale, wcale. Powtórzyć. Zapamiętać. Jedną z poprzednich podróży do Azji Środkowej odbyłem w towarzystwie przyjaciela z Warszawy, I Piotra, który poza tym, że był przemiłym kompanem, miał wielką zaletę, umożliwiającą poznawanie obcej kuchni: był ciągle głodny i zupełnie niewybredny. Nie przepuściliśmy więc żadnej okazji, by wrzucić cokolwiek na przysłowiowy ruszt. Nie darowaliśmy żadnej potrawie narodowej z jadłospisu. Jadaliśmy w luksusowej restauracji „Taszkient" i w zwyczajnych jadłodajniach, w stołówkach akademickich i w gościnnych domach Uzbeków. Ba. w Głodowym Stepie wcinaliśmy pod gołym niebem prawdziwy biszmak, sporządzony z barana zarżniętego specjalnie na naszą cześć. Oczywiście, to uparte poznawanie zalet kuchni narodowej nie pozostawało jednak bez śladu. Moje oblicze coraz bardziej przypominało księżyc w pełni, klamrę paska od spodni musiałem przesunąć o kolejną dziurkę. Z zazdrością spoglądałem na Piotra, niezmiennie długiego i cienkiego, jak przed wyjazdem. W trzy miesiące po powrocie z krainy białego złota spotkałem w Warszawie grupę studentów uzbeckiego konserwatorium, której przewodził mój dobry znajomy, uczestnik pamiętnej wyprawy w Głodowy Step uwieńczonej biszamakiem. Młodzi chcieli sporządzić płow po uzbecku, poczęstować polskich gości narodową potrawą. Przezorni, na wszelki wypadek przywieźli ze sobą zapas ryżu, bo nie byli pewni, czy dostaną go w dalekiej Polsce. Przywieźli również korzenne przyprawy, a nawet uzbecką rzepkę i żółtą marchew. A jednak z płowu nic nie wyszło. Wszystko rozbiło się o... barana, którego ze zrozumiałych względów nie przywieźli. A podczas kilkudniowego pobytu w Warszawie nie można było znaleźć porządnego kawałka baraniego mięsa. No, a bez barana Uzbek płowu sobie nie wyobraża. W rezultacie przyjęcie zakończyło się u mnie w do- 218 oraz solenną obietnicą z mej strony, iż przy pierwszej nadarzającej się okazji w imieniu mieszkańców krainy bawełny, przekażę naszej młodzieży choć odrobinę 7. tajemnic uzbeckiej kuchni. Cóż, słowo się rzekło. A o lepszej sposobności niż dzisiejsza marzyć nawet nie wypada. Gdybyście więc zechcieli urządzić popołudnie z egzotycznym daniem, proponuję podjąć gości na wzór przyjęcia w prawdziwie uzbeckiej czaj chanie. W tym celu podaję tutaj przepis na dwie potrawy. Do każdej wystarczy podać jeszcze herbatę, owoce i oczywiście coś słodkiego1, a będziemy mieć normalny, i to wcale solidny obiad. Wspominałem już niejednokrotnie, że każdy szanujący się Uzbek rozpoczyna przyjęcie od podania na stół (a właściwie na dastarchan, czyli obrus rozłożony na podłodze, na kobiercu) wschodnich słodyczy. Aby tradycji stało się zadość, oto trzy przepisy na uzbeckie smakołyki. Janczmisz Składniki: 200 g oczyszczonych orzechów, 250 g kisz-miszu albo rodzynków, 50 g mąki owsianej, 7—10 kropli esencji owocowej, 1 łyżka stołowa cukru pudru. Łuskane orzechy włoskie podprażyć na patelni, zaś czarny kiszmisz (specjalny gatunek suszonych ciemnych winogron, które u nas trzeba zastąpić zwyczajnymi rodzynkami) przepłukać kilka razy. Orzechy i kiszmisz wraz z mąką owsianą (lub płatkami) rozbić w moździerzu albo przepuścić przez maszynkę do mielenia mięsa, po czym dodać kilka kropel aromatu owocowego (np. esencji migdałowej, cytrynowej itp.) i dobrze wymieszać. Następnie z otrzymanej masy ulepić kulki wielkości niedużych orzechów, otoczyć w cukrze pudrze, ułożyć na talerzu i podać na stół. 219 Badrok-chałwa Składniki: 200 g kukurydzy, 200 g łuskanych orzechów włoskich oraz pół szklanki miodu. Do posmarowania półmiska — 1 łyżka masła. Przyprażoną kukurydzę i lekko podsmażone łuskane orzechy roztłuc w moździerzu albo, jak poprzednio, przepuścić przez maszynkę do mięsa, położyć na półmisek wysmarowany masłem, po czym zalać roztopionym miodem i dokładnie wymieszać. Następnie wyrównać warstwę do grubości mniej więcej 1 centymetra. Po ostudzeniu pokroić w trójkąty lub niewielkie romby i podać do herbaty. Miód z orzechami Składniki: 250 g miodu, 100 g mielonych orzechów. Łuskane orzechy włoskie przekręcić przez maszynkę do mielenia mięsa, a następnie odrobinę podsuszyć. Z kolei roztopić miód, wrzucić do niego przemielone orzechy, rozmieszać i ostudzić. Podać do herbaty, zamiast np. konfitury. Godzi się zauważyć, że w ludowej medycynie uzbeckiej deser ten stosowano jako dietetyczny i leczniczy środek przy wielu niedomaganiach. Tyle o wschodnich słodyczach. A teraz przepisy na dania obiadowe, o których wspominałem poprzednio. Lagman Najpierw składniki (w ilościach wystarczających na przygotowanie posiłku dla czterech osób). Ciasto: 3 szklanki mąki, 1 szklanka wody, półtorej łyżeczki soli. Sos: 350 g wołowoiny, 3 łyżki stołowe smalcu, 2 cebule średniej wielkości, 4 nieduże marchewki, pół ka-larepki, 4 strąki papryki, 4 łyżki stołowe soku pomidorowego (lub 3—4 świeże pomidory), 4 ziemniaki śred- 220 . wielkości, 8 ząbków czosnku, 4—5 szklanek bu-i (rosołu) oraz do smaku sól, pieprz, nać pietruszki. Mąkę zmieszać z wodą, dodać soli, ugnieść gęste cia-¦ i nadać mu kształt kiełbaski. Powierzchnię ciasta larować tłuszczem, odstawić na 10 minut, a potem ałkować na cieniutki płat, zwinąć i pokroić ma-n. Wrzucić makaron w osolony wrzątek, zagotować i przepłukać zimną wodą. Z mięsa i jarzyn natomiast należy przygotować sos. W tym celu mięso trzeba pokroić na maleńkie kawa-ivi. Posiekaną cebulę oraz marchew, kalarepkę i pa-.ę pokrojone na niewielkie kosteczki obsmażyć tuszczu, dodać do nich mięso, sok pomidorowy (lub alki świeżych pomidorów) i posiekany czosnek, zalać wszystko bulionem (rosołem albo zimną wodą), ić soli i pieprzu do smaku i zagotować. Potem Włożyć do sosu pokrajane w kostkę ziemniaki i gotować przez 25—30 minut na wolnym ogniu. Makaron przepłukać na durszlaku mocno posolonym wrzątkiem, a następnie, dzieląc na cztery porcje, wy-lożyć w głębokie miseczki. Każdą porcję zalać do pełna susem i posypać posiekaną nacią pietruszki. Kebab Kebab uzbecki to potrawa dość złożona. Każda porcja składa się z trzech rodzajów mięsa: baraniny bitej, mielonych baranich kotletów (zwanych lula) i kilku kawałeczków szaszłyku. Składniki: 500 g baraniego boczku, 900 g baraniego mięsa, 50 g tłuszczu baraniego, 4 nieduże cebule, pół cytryny, 5 g anyżku, 10—12 ziemniaków średniej wielkości, pół szklanki bulionu, łyżeczka od herbaty koncentratu pomidorowego oraz sól i pieprz do smaku. Boczek barani rozdzielić na cztery części, lekko roz- 221 bić, posypać solą, pieprzem i obsmażać z dwóch stron na silnym ogniu przez 10 do 15 minut. Mięso baranie podzielić na połowę. Z jednej części trzeba będzie przygotować lula, z drugiej zaś szaszłyki. Do przygotowania lula mięso baranie i cebulę (1 główkę) należy przepuścić przez maszynkę do mielenia, dodać soli i pieprzu, starannie przemieszać farsz i uklepać drewnianą łopatką (albo łyżką). Następnie uformować cztery kotlety przypominające wyglądem nasze klopsiki, nadziać je na rożen i upiec. Do przygotowania szaszłyku mięso baranie należy pokroić na niewielkie kawałki (kostki 4 cm), przemieszać je z cienkimi plasterkami cebuli (3—4 główki), posypać pieprzem, solą, anyżkiem, zmieszać i postawić na 3 do 4 godzin w chłodnym miejscu. Następnie po-nadziewać kawałki mięsa na rożen, na końcu każdego rożna nałożyć po kawałku baraniego sadła i potrzymać szaszłyki na rozżarzonych węglach (węgiel drzewny) aż do otrzymania złocistej skórki. Na spód rondla włożyć ziemniaczane frytki, a na wierzchu poukładać przygotowane wcześniej baranie bitki, klopsiki i szaszłyki (naturalnie zdjęte uprzednio z rożna). Bulion zaprawić koncentratem pomidorowym, solą i pieprzem, tak aby otrzymać dostatecznie ostry smak, i zalać nim mięso. Cytrynę pokroić w plasterki i przyozdobić nimi potrawę. Przed podaniem kebab trzeba jeszcze podgrzać w piekarniku. No cóż, zdaję sobie sprawę, że sporządzenie dań obcej kuchni nie jest zbyt łatwe. Mogą się o nie pokusić i powinny — gorąco je do tego namawiam — dziewczęta już z pewnymi kulinarnymi umiejętnościami, lubiące pitrasić. Teraz chciałbym zaproponować coś znacznie łatwiejszego, dostępnego dla wszystkich bez wyjątku. Po- 222 myślałem o herbacie. Jednakże nie o herbacie uzbeckiej, gdyż mieszkańcy Azji 'Środkowej piją głównie zieloną herbatę, której u nas w sprzedaży nie widziałem, lecz o oryginalnej, znakomicie smakującej i równie egzotycznej herbacie po azerbejdżańsku. Szczęśliwe losy sprawiły, że wędrując w ubiegłym roku po Azji Środkowej zatrzymałem się u Sattara Mamedowa, Azerbejdżanina mieszkającego od wielu lat w Chorezmie, w niewielkiej wiosce nad Amu-darią. Naturalnie Sattar-aka podejmował gościa azerbejdżań-skimi potrawami narodowymi. W pewnej chwili obok dań obiadowych na niziutkim stoliku pojawił się napój. Była to herbata o smaku niezwyczajnym, cierp-kowatym, cudownie aromatyczna. Kiedy zapytałem o przepis, gościnny gospodarz natychmiast mi go podyktował. Pozwólcie, że z kolei ja wam go zaproponuję. Do dużego fajansowego lub porcelanowego imbryka należy wsypać dwie łyżeczki herbaty dowolnego gatunku, zalać wrzątkiem mniej więcej do połowy naczynia, nakryć je od góry kawałkiem flaneli (lub czystą ściereczką kilkakrotnie złożoną) i postawić na pięć minut na kuchni, nie za blisko rozpalonych fajerek lub — w przypadku kuchni gazowej — na płytce azbestowej na małym ogniu. I tu uwaga: herbaty (zresztą żadnej, nie tylko po azerbejdżańsku) nie wolno zagotować. Następnie trzeba dosypać 1/4 łyżeczki cynamonu, dolać gorącej wody do pełna, potrzymać pod przykryciem jeszcze jedną minutę i herbata gotowa. Do egzotycznej herbaty najlepiej pasuje kolejna dykteryjka O' Hodży Nasreddinie z repertuaru Ubaj-dułły-bobo, znakomitego kucharza z Szachrisjabzu. Pewnego razu na głównym bazarze Buchary, rozłożonym tuż pod murami meczetu Kaljan, Hodża Nas-reddin usłyszał, jak pewien zamożny Hindus zachwalał 223 przyjaciołom smak prawdziwej perskiej chałwy — znakomitej, delikatnej, o niebiańskim aromacie — ze względu na wygórowaną cenę podawanej tylko na stołach wielmożów i dostojników pałacowych. Z trudem przełykając ślinkę Hodża czym prędzej zawrócił osiołka w stronę domu. Już w progu krzyknął do żony: — Giuldżan, przygotuj mi szybko prawdziwą perską chałwę. O niczym innym myśleć nie potrafię. Niezwykły apetyt spokój mi zmącił. Giuldżan rozłożyła bezradnie ręce. — Kiedy u nas w domu nie ma nawet łyżeczki miodu. A do chałwy trzeba miodu znacznie więcej. — Nie szkodzi, daj dwie garście tłuczonego cukru. — Mężu mój, ale ja nie mam również oleju z ziarna sezamowego. — No to weź słonecznikowy. — Kiedy nie mam nawet oleju ze słonecznika. — Kobieto, utrudniasz życie mnie i sobie. Weź bawełniany. — Mężu mój, a skąd wezmę bieluteńkiej pszennej mąki? — Zrób z żytniej. — E, cóż to będzie za perska chałwa, jeśli nie dodać do niej różanego nektaru? — Nie grymaś, żono. Może być przecież z sokiem winogronowym wymieszanym z wodą. Cóż miała począć nieszczęsna Giuldżan? Przygotowała perską chałwę, jak jej mąż przykazał. Usiadł Hodża Nasreddin wygodnie pod drzewkiem morelowym, postawił przed sobą miseczkę z chałwą i sięgnął po* łyżkę. Wziął w usta odrobinę, posmakował. Przełknął z trudem posłodzoną glinę. Drugi kawałek chałwy niósł do ust znacznie dłużej. Po trzecim odstawił miseczkę i wrzasnął w stronę kuchni: — Giuldżan, nie pojmuję ani Hindusa, ani wielmożów, ani dostojników pałacowych. Co, u licha, ci boga-c/.e widzą w perskiej chałwie, której przepchnąć między zębami nie sposób? Oczywiście nietrudno chyba domyślić się, że tę anegdotę powtórzyłem za Ubajdułłą-bobo na zakończenie wcale nieprzypadkowo? 224 Opowieści.., SKARBY ARABI, SZIRAZI, SUR... Przykucnąłem nad skrajem basenu Ljabi-chauz i pochyliłem się w nadziei, że uda mi się wypatrzeć jakieś ślady riszty — straszliwego robala, który jeszcze nie tak dawno zamieszkiwał wody wszystkich zbiorników miejskich Buchary. Robala, a właściwie niewybrednego nicienia, który nękał mieszkańców emiratu nie przebierając w ofiarach. Pasożyta, który z równą satysfakcją sadowił się w ciele bogacza o tłustym brzuchu, jak i w ciele nędzarza wyschniętego na drzazgę. Nagle poczułem silne uderzenie poniżej pleców. Niewiele brakowało', a zleciałbym, tak jak stałem, do mętnej zielonkawej wody basenu. W ostatnim ułamku sekundy odruchowo przytrzymałem się pnia starego plątana, sterczącego na brzegu. Pal licho koszulę i spodnie, ale zamokłym aparatem fotograficznym nie zrobiłbym już ani jednego zdjęcia. A tego nigdy bym sobie nie wybaczył. Obejrzałem się. Wszystkiemu winien był zwariowany czarny pies, szalejący wraz ze swym panem na pobliskim skwerku. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pudel. Dopiero kiedy przyjrzałem się psiakowi uważniej, zdębiałem. To, co łasiło się do nóg swego właściciela, dwunastoletniego najwyżej bucharczyka, nie było wcale psem. Było karakułem. Najprawdziwszą młodą owcą kara- 226 1 ;]ową zachowującą się niczym rasowy, znakomicie m I ozony, choć nieco rozbrykany pies. Przybiegającą na i:\vizdniecie, kroczącą u nogi chłopca podczas przejścia przez ulicę, a teraz jak gdyby nigdy nic, z miną niewiniątka poszturchującą nosem jego dłoń w oczekiwaniu na pieszczoty. Gniewać się nie było o co, zwłaszcza że moje zetknięcie; się z łbem zwierzaka nie miato przykrych na-Itępstw. Do kąpieli w Ljabi-chauz nie doszło. Pogawędziliśmy więc sobie z Ibrachimem o wszystkim. O szkole, o uczniowskiej pomocy prz-y zbiorze bawełny lak potrzebnej w czasie ostatniej, dżdżystej jesieni. I oczywiście, o hodowli karakułowych owiec. Na zakończenie sportretowałem Ibrachimowego pupila. I o dziwo, do fotografii czworonożny ulubieniec chłopca pozował spokojnie, bez ruchu. Nawet maleńki dzwonek s/alejący nieustannie na jego szyi tym razem zamilkł na moment. Na spotkanie z profesorem Abdułłą Achmedowiczem iachimowem, światowej sławy specjalistą od zagadnień irakułoznawstwa, poszedłem — przyznaję — nie bez emy. Niepokój potęgował jeszcze fakt, iż profesor ¦i /.eze mnie zrezygnował z zaplanowanego1 wypoczyn-u, zdaje się z wyprawy z wędziskiem na ulubione ¦ikie karpie — sazany, gdzieś nad mało dostępne za-. i marki Zerawszanu. W jaki sposób dotarł do uczo-Bgo mój przyjaciel Rafik, by w ostatniej chwili wymóc a nim trudną decyzję, nie wiem. Przypuszczam, że (decydowało tu prawo tradycyjnej uzbeckiej gościn-ości: „Gość w drzwiach to więcej niż krewny — to Ość"- Po wędrówkach poprzez piaski Kyzył-kumów i Ka-u-kumów, po chwilach strawionych z czabanami pę- 227 dzącymi otary owiec na pastwiska, po wizycie w zakładach bucharskich, gdzie skórki karakułowe — owe delikatne smuszki — suszy się, wyprawia, sortuje i wysyła w świat, po dniach minionych, w których widziałem naprawdę dużo, wiedziałem, niestety, wciąż nie za wiele. Wizyta u profesora miała mi właśnie dopomóc w uporządkowaniu galimatiasu nagromadzonego pod czaszką. Z duszą na ramieniu oraz z listą pytań, ukrytą przezornie w kieszeni (aby nie przegapić w rozmowie czegoś ważnego), wkroczyłem do instytutu. Obawy były płonne. Abdułła Rachimow, Uzbek z każdego rysu, przyjął natręta, jak nakazuje obyczaj: siedmioma czarkami zielonej herbaty. Rozmowa potoczyła się szparko i już wkrótce czułem się niczym student na wykładzie. Na znakomitym wykładzie! Jasnym, logicznym, pełnym zaskakujących wiadomości i przykładów. Czas zleciał błyskawicznie, zdziwiłem się więc, kiedy stwierdziłem, że zegarek wyliczył aż cztery godziny. — Karakułowe jagnięta rodzą się z błyszczącym i gęstym kędziorowatym futerkiem, tworzącym niezwykły rysunek — rozpoczął opowieść profesor. — Dzięki owej poskręcanej sierści, charakterystycznej tylko dla rasy karakułów, skórki zdjęte z jagniąt zabitych na drugi lub trzeci dzień po urodzeniu są pięknym, cennym towarem, od lat poszukiwanym przez kupców ze wszystkich zakątków globu ziemskiego. Z owcy karakułowej otrzymujemy nie tylko znane powszechnie futra karakułowe — mówiąc to profesor dźwignął się z fotela, by wyjąć z oszklonej gablotki dwie niewielkie skórki, mniejsze od karakułowych. Podał mi je. — Także te delikatne, aksamitne futerka, przedmiot marzeń elegantek z całego świata, pochodzą od karakuła. — Brajtszwance? — domyśliłem się. 228 — Tak mówi się na nie w Europie. W Azji nazywamy je karakulcza. — Panie profesorze — nie wytrzymałem, aby nie napytać o sprawę gnębiącą mnie od dawna — czytałem gdzieś, że owcę, która ma urodzić za kilka dni, przywiązuje się do pala, po czym szeroką pałką bije po bokach i krzyżu dopóty, dopóki nieszczęśliwe stworzenie nie poroni małych. Jeśli owca nie wytrzymuje bolesnej operacji, wtedy się ją dorzyna. Jeżeli informacja ta jest prawdziwa, to nie mógłbym powiedzieć, abym był nią zbudowany. — Informacja prawdziwa, tyle że... pochodzi sprzed kilkudziesięciu lat. Dzisiaj byłoby to niemożliwe. Nie wyobrażam sobie weterynarza, który zgodziłby się na stosowanie podobnych metod. Epoka okrucieństwa na naszych ziemiach minęła bezpowrotnie. Kiedyś, kiedy jedyną wartością były tu władza i pieniądz^ nie liczono się z ludzkimi odruchami. Owcę, której udało' się przetrwać okrutną operację, po roku oczekiwało kolejne przeżycie. Miała przecież dostarczać dalszych skórek wcześniaków. Dla emirów i bajów tylko to się liczyło. Wróćmy jednak do współczesności. Na międzynarodowych aukcjach futrzarskich już od lat podstawowym produktem w obrocie handlowym jest karakuł, norka oraz soból. Oczywiście skórka skórce nierówna. Dla przykładu powiem, że za futerko sobola uzyskuje się średnio 37 do 40 dolarów, ale już poszczególne gatunki z rejonów Tobolska czy Barguzińska osiągają cenę 300 do 400 dolarów za sztukę. A więc o 1000'% wyższą. Podobne rozpiętości cen istnieją w handlu smuszkami karakułowymi. Owce karakułowe hoduje się przede wszystkim na terenach Związku Radzieckiego', a także Afganistanu i Południowej Afryki. W'tych dwóch ostatnich ośrod- 229 r kach prowadzi się tylko hodowlę czarnych i szarych odmian. Dopiero ostatnio w Afganistanie otrzymano — w niewielkich zresztą ilościach — owce karakułowe szturi, o barwie nowo narodzonego wielbłąda. Do tej pory liczne odmiany barwnych futerek występowały jedynie w ZSRR, w Uzbekistanie. To głównie u nas organizuje się nowe fermy i gospodarstwa wyspecjalizowane we wprowadzaniu do hodowli nieznanych dotąd ras oraz rozwijaniu odmian rzadko występujących. Siadem hodowców uzbeckich ruszono w Turkmenii, a również w Kazachstanie i Kirgizji. Spośród karakułów produkowanych na świecie szczególnym zainteresowaniem cieszy się karakuł uzbecki. Wśród specjalistów Europy i krajów zamorskich uważa się go za wzorzec jakości. To z nim porównuje się wartość innych futerek. Nic przeto dziwnego, że na targach międzynarodowych nasz karakuł osiąga przeciętnie cenę o dziesięć procent wyższą od smuszek oferowanych przez pozostałe ośrodki. Co przyniosło sławę karakułom bucharskim, samar-kandzkim, kaszkadaryjskim? Piękno rysunku, lekkość skórki, jedwabistość i połysk, niespotykane u innych fantazyjne formy loków, skrętów. Eksport milionów skórek liczy się poważnie także w budżecie państwa. Nieprzypadkowo więc hodowlę tych owiec nazywa się złotą skarbonką. Według danych sporządzonych niedawno przez FAO (Organizacja do Spraw Wyżywienia i Rolnictwa przy ONZ) ogólna produkcja skórek karakułowych na świecie liczyła około 20 milionów sztuk, a zapotrzebowanie oceniono na 40 do 50 milionów. Jednakże do tego pułapu hodowcy nie dotrą szybko. Problem nawadniania pastwisk pustynnych czeka nadal na rozwiązanie. Jak już wspomniałem, głównym dostawcą skórek karakułowych na eksport jest w naszym państwie Uzbe- kistan. Nic dziwnego-, nigdzie nie ma równie odpowiednich warunków do hodowli owiec, jak właśnie u nas, w ojczyźnie owiec karakułowych. Bo w tym względzie uczeni są zgodni: w VII—VIII wieku karakuły ukształtowały się, a potem rozwijały przez długie stulecia na terenach Uzbekistanu, najprawdopodobniej w rejonie starej osady Kara-kul (co oznacza czarne jezioro). Mało kto dzisiaj wie, że uzbecki karakuł omal nie zniknął z tego świata. Była taka dramatyczna chwila w naszej historii. Kiedy w roku 1920 emir Alim-chan uciekał z Buchary przed wojskami Frunzego, rozkazał bajom przepędzić najlepsze stada karakułowe do Afganistanu. Pozostałe polecił wyrżnąć. Reszty dokonał głód panoszący się w latach wojny domowej. Podczas walk z kontrrewolucją o utrzymanie władzy radzieckiej trudno było myśleć o hodowli zwierząt na futra dla elegantek. W latach dwudziestych najlepsi hodowcy, czabanowie z dziada pradziada, w najwyższym mozole odtwarzali rozsławione na świecie rasy owiec z ocalałych cudem pojedynczych sztuk. Prace nad wyhodowaniem nowych, oryginalnych ras i odmian prowadzi się nieustannie. Naturalnie, największe zasługi mają pracownicy powołanego przed czterdziestu lat Samarkandzkiego Naukowo-Badaw-czego Instytutu Karakułoznawstwa, zresztą, jedynego tego rodzaju instytutu naukowego na kuli ziemskiej. W ciągu długich lat żmudnej pracy wytworzył się tutaj kolektyw pełen pasji poszukiwawczej. Uczeni: M.F. Iwanów, O. I. Bragie, J. J. Awerjanow, I. I. Djaczkow, N. F. Nikolski i inni, pierwsi opracowali teoretyczne podstawy hodowli owiec karakułowych. Dzięki badawczym eksperymentom uczonych powstały nowe rasy owiec. Żeby nie być gołosłownym, powiem dla przykładu, że w kołchozie ,,Kara-kum" w obwodzie kaszkadaryjskim pod kierunkiem akademika Judina uzyskano 231 karakumski typ owiec karakułowych. Wyhodowane jagnięta mają piękną pokrywę włosową, z długimi, półokrągłymi, falisto pozawijanymi lokami. Ale nie tylko' uczeni wnoszą poważny wkład w rozwój owiec karakułowych. Trudno byłoby mi nie wspomnieć o doświadczonych pasterzach, których wiedza praktyczna przekazywana w ciągu pokoleń także jest w wielkiej cenie. Ot, doświadczony karakułoznawca Agnijaz Dżamankułow z obwodu kaszkadaryjskiego wraz ze swymi pomocnikami uzyskał wartościowy gatunek owiec pamuckich O' sierści niezwykle gęstej, elastycznej, mięciutkiej w dotyku. Na wszechzwiąz-kowej wystawie osiągnięć gospodarczych ZSRR. owce te zostały wyróżnione dyplomem I stopnia i wpisane do państwowej księgi ras owiec karakułowych. Inny czaban z tego samego okręgu, Chołchonbaba Nurów, wyselekcjonował rasę owiec znaną dzisiaj powszechnie pod mianem dżinauskiej. Także i ona cieszy się olbrzymim powodzeniem wśród hodowców na równinach i przedgórskich terenach Uzbekistanu. Do najpopularniejszych, najczęściej spotykanych, a więc i najtańszych odmian karakułów, należą karakuły czarne, zwane przez hodowców i kupców arabi — Abdułła Rachimow wskazał na smolistą figurkę wypchanego jagnięcia. — Poza czarnym wśród karakułów barwnych nierzadko występuje kolor brązowy oraz brunatny. Owce karakułowe zarówno jednej jak i drugiej odmiany w Azji Środkowej zwie się kambur. Barwy te także mają wiele odcieni, poczynając od jasno-palonej i żółtawobrunatnej aż po ciemnobrunatną. Skórki kambur, choć czasami bywają niezwykle oryginalne, nie osiągają jednak cen najwyższych. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa kolejnych odmian. 232 Profesor przeszedł nieco dalej i zatrzymał się przy następnej figurce. —- Oto jedna z niezbadanych tajemnic przyrodjr. Szary karakuł. Dziwoląg natury, a zarazem dowód, te nie zawsze należy wierzyć własnym oczom. Nie było jeszcze chyba na świecie człowieka, który by ujrzał na grzbiecie owiec karakułowych włos szarego1 koloru. Proszę mi wierzyć, takiej maści nie spotyka się w ogóle wśród karakułów. — Jak to, nie spotyka się? — zrobiłem okrągłe ze ¦/dziwienia oczy. — Przecież widzę doskonale. Chyba, że- ta owieczka została przefarbowana na szaro przez jakichś żartownisiów... — Obym dostał na wieczerzę wielbłądziej kolczatki, jeśli to nie jej kolor naturalny — roześmiał się Abdułła Rachimow. — W takim razie nic nie rozumiem. — Proszę przypatrzyć się jej z bliska. Nie, nie tak. Zupełnie z bliska. Nosem omal nie przewróciłem stojącego sztywno jagnięcia. Dopiero z tej odległości udało mi się rozwiązać lijjadkę nie istniejącej barwy. Szary kolor był w istocie złudzeniem optycznym. Wspaniałe szare ubarwienie daje po prostu równomierne przemieszanie białych i czarnych włosów. Profesor uśmiechnął się, ubawiony moim zaskoczeniem. — Szirazi, bo tak nazywa się w Azji Środkowej szaro owce karakułowe, często nabierają niezwykłego srebrzystego, perłowego lub błękitnego odcienia. Szare smuszki cenione są wysoko nie tylko u nas, ale i za :;ranicą. Dlatego na rozwinięcie hodowli tej odmiany Irzeba byłoby zwrócić jeszcze więcej uwagi, gdyż, niestety, zbyt często występuje nierównomierne, obniża- 233 r jące wartość futerka przemieszanie białych i czarnych włosów. „Niepełne szirazi" ma na rynku znacznie mniejszą wartość. A to spędza sen z powiek co ambitniejszym czabanom. Przejdźmy teraz, proszę, do następnych eksponatów. Warto1 im przyjrzeć się szczególnie uważnie. — Czyżby te także nie były farbowane? — bąknąłem pod nosem pełen niewiary na widok kolejnych figurek: mlecznej, różowej, liliowej. Abdułła Rachimow potakująco pokiwał głową. — Jeżeli równomierne przemieszanie białych włosów występuje nie na tle czarnym, lecz brązowym albo brunatnym, to otrzymuje się już nie szare, ale różowe lub liliowe zabarwienie. Te kolory występują rzadko, choć wcale nie są tak trudne do uzyskania. Guligaz, bo tak zwie się w Uzbekistanie różowe smuszki karakułowe, cieszą się wielkim powodzeniem u niewiast całego świata. Profesor przeszedł dalej, do następnych jagniąt. — I te skórki radzę obejrzeć dokładnie. I zapamiętać. Nieczęsto1 bowiem udaje się spotkać w naturze takie cudeńka. Nauczony doświadczeniem wetknąłem nos w baranka, z bliziuteńka usiłując przypatrzyć się włosom. — Karakułowe owce sur o rozmaitych odcieniach brązu, a także brunatnego' oraz przydymionego koloru, charakteryzują się niecodziennym elementem: rozjaśnionym koniuszkiem włosa. Jeżeli podstawową barwą jest kolor ciemny, to skórka z takimi rozjaśnionymi końcami włosa staje się niezwykle urodziwa, a co za tym idzie, wysoko ceniona. Szczególnie piękne są skórki, których podstawa włosa ma barwę niemal czarną, zaś trzecią (lub czwartą) część długości jasną. Przy ciemnobrązowej podstawie rozjaśniony koniec włosa przy- biera złocisty odcień i dlatego skórki takie otrzymały nazwę złocistego, sura. Natomiast jeżeli podstawa włosa jest ciemnoprzydymiona, to rozjaśniony koniuszek włosa nabiera jasnosrebrzystegO' odcienia, a skórki takie nazywa się srebrzystym surem. Mimochodem wspomnę jeszcze, że pokrewnym gatunkiem sura jest aguti, odznaczający się włosem ciemnym u podstawy, rozjaśnionym w górnej części, na samym zaś końcu znów ciemnym jak przy skórze. Powracając do sura warto zauważyć, że srebrzysty sur występuje znacznie rzadziej od złocistego. Oczywiście taka sytuacja odbija się natychmiast na rynku. Z międzynarodowych aukcji futrzarskich znane są przykłady, kiedy skórki sur kupowano po cenie dziesiątki razy wyższej od ceny, wcale przecież niemałej, płaconej za arabi, czarne karakuły. — W czym tkwi problem? — zagadnąłem naiwnie. — Wystarczy przecież skierować uwagę hodowców na rozwój rasy O1 pokupnym futerku, a dochód wyraźnie wzrośnie bez dodatkowych nakładów. — Nie takie to proste — roześmiał się profesor. — Hodowcom, nawet tym najbardziej doświadczonym czabanom, przybywa zmarszczek od kłopotów związanych z otrzymywaniem prawidłowego, srebrzystego sura. Nie zawsze bowiem rozjaśnione końce chcą występować na całej sierści jagnięcia. Często, powiedziałbym zbyt często, pośród surów przychodzą na świat jagnięta, u których rozjaśnione włosy występują jedynie na głowie i nogach, lub tylko na grzbiecie, albo nawet na całym ciele z wyjątkiem boków tułowia. Takie karakuły, zwane niepełnym surem, również nie należą do cennych. I tak oto, poprzez arabi, szirazi, sur, dotarliśmy do najwyższych osiągnięć Samarkandzkiego Instytutu Ka- 234 235 rakułoznawstwa. Proszę popatrzeć na tę smuszkę. Zwą ją samczyrokgiul, co można przetłumaczyć jako płomień gorejącej świecy. Rzeczywiście, futerko błyszczy odbiciem światła, płonie nawet w półmroku, a zwłaszcza cudownie lśni w świetle księżyca. Smuszka ta występuje niesłychanie rzadko, a więc i cenę osiąga niecodzienną. Mieszkańcy republik kaukaskich, Gruzini, Osetyńcy, Azerbejdżanie, gotowi dać za nią każdą cenę, nawet ulubionego konia, byle tylko w dniach uroczystych móc włożyć na głowę czapkę z niezwykłego futerka. No i wreszcie pora najwyższa na zademonstrowanie przedziwnej zagadki natury: białego karakuła. Nie chce się wprost wierzyć, że barwa tak pospolita u innych gatunków zwierząt, w tym również i u owiec, wśród karakułów niemal nie występuje. Trafia się raz na dziesiątki tysięcy. Oczywiście, nie należy mylić białego karakuła z białą odmianą afgańską, mniej lub gęściej usianą ciemniejszymi plamkami. Przez długie lata czysty biały karakuł był istnym rarytasem. Wolno go było nosić jedynie emirom i najwyższym dostojnikom pałacowym. Biada śmiałkowi z pospólstwa, który by chciał uszyć sobie czapkę z takiej skórki. Za ten bluź-nierczy postępek trafiał pod nóż katowski. Para śnieżnobiałych jagniąt karakułowych stoi obok siebie na drewnianych podstawkach. No, no, ładne mi niewinne baranki! — Proszę przypatrzyć się im uważnie. Czy różnią się czymkolwiek między sobą? Pomny doświadczeń sprzed chwili, bacznie obejrzałem zwierzaki ze wszystkich stron. Nie potrafiłem znaleźć żadnej różnicy. Przyznałem to- otwarcie. — A jednak różnią się, i to znacznie. Chociaż, bynajmniej nie o wygląd tu chodzi. Dla nas, specjalistów, 236 łożnica to na miarę niemal historyczną. Pierwsza biała skórka pochodzi z jagnięcia, jakie trafiało się do niedawna raz na tysiąc innych barw, druga zaś pochodzi /. linii białych owiec karakułowych, wyhodowanych ostatnio przez specjalistów naszego instytutu. Lata wysiłków, odpowiednich selekcji i krzyżówek dzieliły nas od końcowego sukcesu. Natura kaprysiła nieustannie, płatała nam figle w najmniej odpowiedniej chwili, kiedy już, już zdawało się, że jesteśmy bliscy zwycięstwa. Nie każdy wytrzymałby nerwowo ten wyścig z czasem. Za granicą szukano innych, łatwiejszych dróg. Hodowcy z RFN uzyskali białe skórki karakułowe poprzez depigmentację (odbarwienie). Ten sztuczny sposób osłabił jednakże smuszki. Nie to co nasze. Kto wie, czy ta niewinnie wyglądająca skórka nie przewróci wkrótce całego handlu futrzarskiego do góry nogami. Tuż przed zakończeniem kolejnego pobytu w Bucha-ipze pognałem z Chamidem do zakładów karakułowych, aby wykonać kilka potrzebnych mi zdjęć. „Pośpiech jost wymysłem szatana" — od stuleci powtarza się w Azji. Dobrze tak mówić aksakałom kiwającym się leniwie na osiołkach. Nas jeszcze tego samego dnia oczekiwała droga do Gazli, osady zniszczonej całkowicie przez trzęsienie ziemi. Za bramą zakładów wpadłem niespodziewanie na starego znajomego, Fikreta Smaiłowa. Oczywiście mowy nie było o rychłym opuszczeniu zakładów. Musiałem wysłuchać nowin. I obejrzeć najnowsze odmiany skórek karakułowych we wzorcowni przedsiębiorstwa. W „skarbcu" — jak powiadał Fikret. Nie żałowałem. Inżynier Fikret Smaiłow, znakomity mimo młodego1 wieku specjalista w sprawach karaku- 237 łów, okazał się cudownym gawędziarzem. Można go było słuchać godzinami. Wkrótce po ukończeniu studiów na wydziale karakuło-znawstwa Samar kandzki ego Instytutu Rolniczego przeszedł w bucharskich zakładach kolejne szczeble awansu, dotarł do odpowiedzialnej funkcji naczelnika kontroli. Zawsze mnie w nim ujmowało to, że ciągle rozsadzał go młodzieńczy entuzjazm, chęć zdziałania czegoś nowego. Należał do typów, które nie pierniczeją na wysokich stołkach. — O, białe karakuły? — zdziwiłem się głośno w pewnej chwili w „skarbcu", czym najwyraźniej uradowałem Fikreta. — Zauważyłeś? Doskonale. Bo widzisz, w Uzbekistanie często gościmy ludzi pióra. A karakuł to temat nie najgorszy, interesujący przecież płeć piękną całego świata. Piszą więc potem kochani dziennikarze, że widzieli w Azji Środkowej pełno karakułów białych, czarnych, szarych. I popełniają gruby błąd. Biały karakuł do niedawna zupełnie nie istniał. Naturalnie, jeśli nie liczyć jakiegoś poszczególnego wybryku natury. Białe karakuły to osiągnięcie ostatnich czasów. Niestety, mamy z nimi trochę kłopotów. Biel włosa, jak widzisz, czyściuteńka. Natomiast splot kędziorów tak charakterystycznych dla futerka karakułowego stanowczo za skromny, niebogaty. Wszystko dlatego, że włos biały rośnie szybciej od ciemnego. Zdąży więc wyprostować się, zanim jagnię opuści łono matki. Ale dość gadania o produkcyjnych kłopotach. To sprawa specjalistów. Nie wiem, czy wiesz — zmienił nieco temat — że w Paryżu mamy sklep z uzbeckimi karakułami. Nazywa się „Buchara". Polscy turyści, którzy odwiedzają nasz zakład, namawiają, aby podobny otworzyć i w Warszawie. Jeśli do tego dojdzie — Fikret roześmiał się głośno — wybiorę się i ja na pewien czas do twojego kraju. Odzieję się w bucharski pasiasty czapan i będę sprzedawać warszawiankom uzbeckie karakuły. Niechaj przekonają się ślicznookie Polki, co wart jest prawdziwy arabi, kambar, szirazi, sur... 238 O TWIERDZY, W KTÓREJ EMIR STRASZYŁ Jest taka uzbecka opowieść. Pewnego razu o brzasku' porannym emir Buchary wyruszył ze swą świtą na polowanie. Tuż za murami miasta kawalkadzie łowców przeszedł drogę poganiacz wielbłądów, któremu natura poskąpiła urody. Na jego widok władca rozsierdził się: — Co za zły duch nakazał człowiekowi o tak brzydkiej gębie wleźć mi w drogę z samego rana. Pechowy dzień. Teraz polowanie zupełnie nam się nie powiedzie. Zabierzcie czym prędzej tego nędznika sprzed moich oczu i za karę wtrąćcie do najgłębszego lochu w twierdzy. Pochwycono biedaka i zamknięto w celi. Tymczasem wbrew obawom emira łowy zakończyły się wielkim sukcesem. Do wieczora upolowano cztery potężne tygrysy, osiemnaście dżejranów oraz kilkadziesiąt lisów. Uradowany władca po powrocie do twierdzy kazał przywołać więźnia. A kiedy biedaka wprowadzono do komnaty audiencyjnej, rzekł z wysokości tronu: — Sądziłem, że człowiek o takiej gębie jak twoja przyniesie nam nieszczęście. Stało się inaczej, przeto puszczam cię wolno. Ciesz się, możesz spokojnie wracać do domu. 240 1— Nic nie zawiniłem, panie wielki, a jednak wtrąciłeś mnie do lochu, teraz zaś zwalniasz. Dzięki ci za to z całego serca — odpowiedział pokornie poganiacz wielbłądów. — Czy pozwolisz, o sprawiedliwy, żebym przed odejściem zapytał jeszcze o rzecz, której rozum mój nie pojmuje? Emir skinął łaskawie głową. — Słucham, mów. — Rano, uznając mą twarz za znak przynoszący ludziom pecha, kazałeś wtrącić mnie do więzienia. Tymczasem polowanie udało się jak nigdy dotąd. W ciągu jednego dnia pochwyciliście mnóstwo zwierzyny. To dobrze. To bardzo dobrze. Ale wiedz, o sprawiedliwy, że ja także wyszedłem wcześnie rano, aby zarobić na chleb dla dzieci. No i spotkałem ciebie, panie. Nie powiodło mi się. Z pustym żołądkiem przesiedziałem dzień cały w twierdzy, płacząc nad losem głodnych, dziatek, oczekujących na próżno powrotu ojca. Czy potrafisz, o władco, odpowiedzieć teraz, kto właściwie z nas dwóch przynosi ludziom nieszczęście? Legenda nie wspomina o dalszych losach zuchwałego' śmiałka. Nie wiadomo, czy emir złamał dane słowo i ponownie wtrącił poganiacza wielbłądów do celi w Arku, czy też obdarował go wolnością. Któż to zresztą dzisiaj odgadnie. Wznoszący się na dwudziestometrowej wysokości wzgórzu Ark należy do najstarszych architektonicznych zabytków miasta. Jego obecna postać w głównym zarysie pochodzi z VII stulecia, kiedy to na polecenie ówczesnego pana Buchary, Biduna, na ruinach starożytnej twierdzy wzniesiono nową budowlę. Jak głosi podanie, pierwsza próba się nie powiodła — świeże mury zawaliły się. Wówczas, za namową uczonych doradców, Bidun rozkazał zbudować twierdzę na planie „Wielkiej Niedźwiedzicy niebios". Otoczona murami 16 — Opowieści... 241 obronnymi i basztami, remontowana i przebudowywana niezliczoną ilość razy zachowała do dziś majestatyczny wygląd. Szczególnie imponująca jest brama wjazdowa. Dwie smukłe baszty po obu jej stronach, połączone u góry galeryjką oraz krytym tarasem, dominują nad okolicą. To tutaj w chwilach uroczystych zasiadała orkiestra emira, przygrywająca tłumom zgromadzonym u stóp twierdzy, na największym placu Buchary — Registanie. W dni powszednie zaś stały tu posterunki ostrzegające przed najeźdźcą. Do 1920 roku nad bramą Arku wisiał olbrzymi skórzany batog — kamcza — symbol okrutnej władzy emira. Stare ludowe podanie głosiło, że ów bicz należał niegdyś do legendarnego bohatera Rustema. Dalsze rozmyślania o przeszłości emirowej twierdzy przerwał mi Raszyd: — Dzisiaj na Registanie spokojnie. Ludzie spacerują, młode pary przysiadły na ławkach, dzieciarnia ugania się za piłką. Ale starsi bucharczycy pamiętają jeszcze, jak przez Registan przemykano1 z lękiem." Posłuchaj, co o tym miejscu pisze naoczny świadek wydarzeń sprzed lat zaledwie kilkudziesięciu. To mówiąc wydobył z teczki jakąś zadrukowaną kartkę i zaczął czytać: „Wędrowcy, którzy musieli przejechać przez Registan od strony bramy Imama bądź od strony kopuły Tirgorana, byli obowiązani zleźć z siodła, wziąć konie za uzdę, a osła., poganiać przed sobą i z twarzą zwróconą ku pałacowi iść, kłaniając się nieustannie. Dopiero po przebyciu Registanu mogli znowu wdrapać się na siodło lub wleźć na osła i ruszyć swoją drogą. Tego ranka jakiś chłop, rzadko bywający w mieście i najwidoczniej nie znający miejscowych porządków, jechał przez Registan wierzchem. 242 Jeden ze strażników, sterczących z pałkami na drewnianym pomoście przed wrotami Arku, ujrzawszy go, wrzasnął z całej siły: — Zła...aź! Natychmiast z kooo...nia! Złaź! Złaź! Odrętwiały z przerażenia chłop usiłował zeskoczyć z siodła. Zaczepił jednak o strzemiono i zwalił się na ziemię. Zanim zdążył się podnieść, z Arku wybiegli esauło-wie i z pałkami w rękach runęli na leżącego. Pochwycili go i powlekli ku pałacowi. Wrzucili na pomost, przed oblicze prystawa. Następnie obdarli nieszczęśnika z ubrania i wyliczyli mu piętnaście pałek. Na koniec rozkazali chłopu odmówić modlitwę za zdrowie jego wysokości i dopiero potem wielkodusznie zwrócili mu chałat i puścili wolno. Tak dano przykładową lekcję szacunku należnego dostojnemu miejscu". Dzisiaj nie ma już Rustemowego bicza ponad wrotami Arku. O władzy bezwzględnych chanów i emirów w Uzbekistanie wspominają jedynie kroniki. Po Registanie spacerują spokojnie mieszkańcy Buchary, nierzadko przecinają plac jeźdźcy na koniach i na osioł-kach, drogą pędzą motocykle i samochody, na każdym kroku pełno turystów gadających wszystkimi językami świata. Zaś twierdza bucharska służy poznawaniu dziejów. W Arku bowiem mieści się obecnie muzeum histo-r yczno-kra j oznawcze. Za drewnianymi wierzejami, bogato rzeźbionymi, nabijanymi misternie żelaznymi ćwiekami, droga do wnętrza twierdzy wiedzie przez długi i mroczny, wysoko sklepiony korytarz. Idę ostrożnie pod górę po bruku z kocich łbów, wyszlifowanych do połysku przez setki lat. Rozglądam się uważnie. Wszystko tu dla mnie nowe, ciekawe, niczego zatem nie wolno przeoczyć. 243 r W głębi, po lewej stronie korytarza, zaczynają się olbrzymie zakratowane otwory. Zaglądam i... brrr, czuję, jak jeżą mi się resztki włosów na głowie. W celi widzę więźnia przykutego1 do podłogi, w następnej drugiego, w trzeciej skazańca wiszącego na haku pod stropem. Ponury widok. Dzisiaj to na szczęście już tylko zwyczajne kukły, przypominające zwiedzającemu czasy minione. — A więc tak wyglądały osławione bucharskie cele — kanachana — w które wtrącano niebezpiecznych przestępców, zagrażających porządkom chanatu. To w jednej z nich spędził godziny grozy śmiałek z uzbeckiej opowieści. Do którejś z nich po wymierzeniu siedemdziesięciu pięciu pałek wtrącono także wybitnego tadżyckiego i uzbeckiego pisarza Sadriddina Ajniego, później — już w państwie radzieckim — prezesa Akademii Nauk Tadżyckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. — Do kanachana — opowiadał Raszyd — ze znajdujących się powyżej stajen ściekały po> ścianach cuchnące nieczystości. Więzienni dozorcy rozrzucali zaś specjalnie hodowane krwiopijne kleszcze. W latach poprzedzających narodziny wielkiej wolności siepacze emira imali się wszelkich sposobów, aby nawet najmniejsza nadzieja swobody nie rozkwitła w sercach człowieczych. Naprzeciwko' wylotu korytarza stoi wysoka lekka budowla, wsparta na smukłych, bogato rzeźbionych kolumnach. To meczet Dżami z XVIII stulecia. We wnętrzu pałacowego meczetu urządzono wystawę sztuki współczesnej. Obrazy, grafika, rzeźby. Popatrzyłem na nazwiska autorów. W przytłaczającej większości powtarzały się imiona i nazwiska uzbeckie. Ciekaw jestem, ilu ze zwiedzających Ark wie, że jeszcze przed pół wiekiem na tych ziemiach islam surowo zabraniał wyznawcom Allacha przedstawiać w sztuce wizerunki istot żywych? Nieco dalej, w budynku, w którym do roku 1920 urzędował kuszbegi, wystawiono zbiory pochodzące z wykopalisk archeologicznych. Niezwykłej urody misy, narzędzia pracy sporządzone z kamienia, kości albo brązu, a także prehistoryczne zabawki. Śmieszne sylwetki ludzików i zwierząt z wypalonej gliny. W sąsiednich komnatach rozlokowano gabloty z rekwizytami z czasów dużo późniejszych. Stroje wyszywane bogato złotym haftem, siodła z łękami nabijanymi szlachetnymi kamieniami, piękne porcelanowe wazy ponad metrowej wysokości (dar cesarza Chin dla „swego miłowanego brata", emira Buchary, którego oczywiście nigdy na oczy nie widział) oraz olbrzymi samowar z Tuły, wykonany na specjalne życzenie. Na dworze emira wszystko musiało być przecież najwspanialsze, najdroższe, największe. Ark pełny jest zawsze turystów. Wycieczka z miejscowego technikum rolniczego przyszła tu na lekcję poglądową z historii Uzbekistanu. Dziewczęta i chłopcy uważnie słuchali objaśnień przewodnika, oglądali stareńki omacz, którym ich pradziadowie orali ziemię, kręcili z niedowierzaniem głowami nad prymitywnym warsztatem tkackim, długo stali przy czirigach — olbrzymim drewnianym kole z umocowanymi kilkunastoma dzbankami, które obracane przez osła przelewało wodę z kanału do> rowu nawadniającego pola uprawne. W podziemiach Arku natknęliśmy się na grupę Szwedek. Starsze panie z wypiekami na policzkach wpatrywały się w cęgi katowskie i noże zeszlifowane o gardła, skazańców, z zapartym tchem chłonęły opowieści 244 245 o krwawej tyranii dawnych władców Buchary. Przyjechały tutaj dla egzotyki Wschodu. Zapłaciły, aby ujrzeć na własne oczy ojczyznę okrutnego Tamerlana, o którym w latach młodości uczyły się w szkole. Przyjechały zobaczyć niegdysiejsze haremy, stroje emirów wykonane ze srebra i złota, batog Rustema, wymyślne narzędzia oprawców. Zdaje się, że poza tak pojmowaną egzotyką niewiele je interesowało. Spośród budowli twierdzy zachował się w doskonałym stanie pałacyk kuszbegi, meczet wewnętrzny Dżu-ma-meczeti (jednakże dużo młodszy wiekiem od pozostałych), skarbiec oraz potężna sala audiencyjna — kurniszchana. Tu odbywały się koronacje emirów, tu władcy zasiadając na marmurowym tronie podejmowali zagranicznych posłów. W sali audiencyjnej warto zatrzymać się nieco dłużej. Duży, prostokątny podwórzec, rodzaj przestronnej komnaty pod gołym niebem. Na jednym krańcu sali, na podwyższeniu stoi tron emira wykuty w białym marmurze. Na przeciwległym krańcu znajduje się wejście dla interesantów. Wejście niezwyczajne. Zasłonięte olbrzymią kamienną tablicą, sterczącą o metr przed drzwiami. — Po co ta osłona? Żeby nikt z zewnątrz nie widział, co się dzieje w sali i na tronie? — zapytałem. Raszyd pokręcił przecząco głową. — Nie, chodziło o coś zupełnie innego. Kiedyś do tej komnaty przybywali posłowie z zagranicy, wielmoże, urzędnicy emiratu, kupcy z rozmaitymi prośbami. Wchodzili na kolanach albo czołgając się na brzuchu. Tak docierali przed tron, gdzie nie unosząc głowy przedkładali emirowi prośbę. Ponieważ żaden ze śmiertelników nie mógł odwrócić się plecami do zastępcy 246 Allacha na ziemi, interesanci musieli wycofywać się tyłem z sali tronowej. Zdarzyło się któregoś roku, że poseł sąsiedniego państwa wycofując się tyłem nie zorientował się wcale, że dawno opuścił salę przyjęć. Dotarł rakiem do skraju murów obronnych, po czym zleciał na łeb z wysokości trzydziestu metrów. Zanim strażnicy przybiegli z pomocą, nieszczęśnik wyzionął ducha. Rozgniewany emir kazał postawić przed wejściem kamienną tablicę. Od tej chwili wycofujący, trafiając tyłkiem w przeszkodę, orientował się, że jest już w pobliżu drzwi. Wtedy wystarczyło mu zejść trochę w bok i ciągle tyłem do wyjścia, a twarzą do tronu — opuścić salę audiencyjna. W naszej literaturze pamiętnikarskiej znaleźć można opis audiencji na dworze emira Buchary, sporządzony przez Polaka, znakomitego podróżnika, generała w służbie carskiej Bronisława Grąbczewskiego po jego podróży naukowej do Pamiru w końcu ubiegłego wieku. Emir przysłał po Grąbczewskiego' karetę dworską zaprzężoną w cztery białe konie i powożoną przez woźniców z koni. W otoczeniu konnych i pieszych sarba-zów oraz konnych urzędników ceremoniału dworskiego wieziono' go przez miasto do pałacu emira, znajdującego się w środku starego.miasta. W pierwszej bramie stała straż honorowa, która zaprezentowała broń i otworzyła wrota na duże podwórze. W drugiej bramie stała straż przyboczna emira, złożona z ludzi najbardziej zaufanych, pod dowództwem udajczijów. Tam przybysz wysiadł z karety, pieszo przeszedł jeszcze jedno podwórze i dalej w towarzystwie diwanbegi został wprowadzony do pokoju, gdzie oczekiwał go kusz-begi-parwanaczy (naczelnik sokolniczych), główny rńi-minister i doradca emira. 247 Przeszedłszy jeszcze dwa pokoje, wysłane wspaniałymi dywanami, lecz bez żadnych mebli, prócz wąskich kołderek jedwabnych wzdłuż ścian i gdzieniegdzie ta-kichże poduszek w kształcie podłużnych wałków, Polak znalazł się w sali audiencyjnej. Była to ogromna sala, wysłana jednym olbrzymim dywanem, ze ścianami śnieżnej białości i z napisami z Koranu u góry. Pod ścianą przeciwległą od wejścia stał tron na podwyższeniu, pod baldachimem. O trzy kroki od tronu, nieco z boku — fotel. Na tronie siedział emir. Świta stojąca przy drzwiach spiesznie zniknęła, tylko po bokach tronu stali nieruchomo jak posągi dwaj udajczije, w czałmach, w jaskrawych chałatach, w szerokich srebrnych pasach i z ciężkimi, krzywymi szablami. Streściłem Raszydowi wspomnienia polskiego podróżnika. Słuchał uważnie. Wreszcie rzekł: — Z pewnością tak było-, jak mówisz. Ale każda prawda jest niczym srebrna drachma — ma dwa oblicza. Oko generała osadzone jest na innej wysokości, niż oko raba zależnego od kaprysu baja. Wielmoża, i do tego cudzoziemiec, nie mógł dostrzec, że wszelkie objawy demokratyzmu tępiono tu z pełną bezwzględnością, z całym okrucieństwem. Nie darmo mówiło się u nas: „Kiedy biedak podnosi głowę, bogacz podnosi kamień". Prawda ta znana już była naszym prapradziadom, ale szczególnie sprawdziła się w latach zagrożenia despotycznej władzy, gdy i tutaj już wiedziano', że w dalekim świecie podnoszą głowy śmiałkowie szukający sprawiedliwości, przeciwstawiający się krzywdzie wiekowej. Ze zwolennikami nowych porządków i wszelkimi od-szczepieńcami od wiary Mahometa rozprawiano się w Bucharze bardzo okrutnie: kamienowano albo zrzu- 248 cano z minaretu Kaljan, zwanego przez pospólstwo Basztą Śmierci. Od dłuższej chwili naszej rozmowie przysłuchiwała się z zainteresowaniem grupa sympatycznych chłopców w jasnych kombinezonach. Na turystów nie wyglądali. Szybko wyjaśniło się, że należeli do młodzieżowych brygad budowlanych, przybyłych z pomocą Gazli i Bucharze, miastom, które znacznie ucierpiały wskutek ostatnich trzęsień ziemi. Komsomolscy ochotnicy przyjechali z różnych krańców republiki: z Fergany, Ko-kandu, Urgenczu, Dżizaku, Samarkandy. Na dalsze zwiedzanie emirowej cytadeli ruszyliśmy gromadą. Do Publicznej Biblioteki Wojewódzkiej im. Abu Ali ibn-Siny dotarliśmy po południu, klucząc uliczkami starego miasta. Byłem wdzięczny Raszydowi. Gdyby nie on, pewnie nigdy nie ujrzałbym starych wschodnich rękopisów, arcydzieł sztuki kaligraficznej, pieczołowicie tutaj przechowywanych. Widziałem bezcenny rękopis Kanonu medycyny Awicenny, z którego jeszcze przez kilka stuleci poznawali wiedzę medyczną studenci w całej niemal Europie, oglądałem rękopisy Ali-szera Nawoi, Firdausiego i innych wybitnych myślicieli, uczonych i poetów Środkowej Azji. Podejrzewam, że przyjaciel zaciągnął mnie do' biblioteki nie tyle dla wspaniałych zbiorów, ile dla kilkunastu linijek jednej z książek znacznie młodszych, bo tłoczonych już w taszkienckiej, radzieckiej drukarni. W ostatniej sali Raszyd rozłożył przede mną księgę i powiedział: — Pozwól, że i ja odpłacę ci wspomnieniem za wspomnienie. Oto druga strona drachmy — książka Sadrid |tf dina Ajniego, człowieka prawego, emirowego więźnia, naocznego świadka okrutnych wydarzeń. Posłuchaj, co przed sześćdziesięciu laty działo się na Registanie, u stóp twierdzy, nie opodal Rynku Powroźniczego, nad rowem z nieczystościami. Słuchaj słów Ajniego: „Kuszbegi w szatach haftowanych bogato złotem asystował przy wykonywaniu poleceń emira, otoczony przez wielu wielmożów, przepasanych złocistymi szarfami. Premier rozkazał głośno: — Z czterech stron. Oprawcy obalili skazańca twarzą do ziemi. Dwóch przygniotło nieszczęśnika do' piasku, a dwóch wyliczyło mu siedemdziesiąt pięć pałek. Następnie odwrócili go- przemienionymi w krwawiące mięso plecami ku ziemi. I znów siedemdziesiąt pięć pałek na brzuch. Potem odwrócili skazańca na prawy bok, a na lewy wymierzyli kolejne siedemdziesiąt pięć uderzeń. I na koniec położyli go1 na lewym boku, aby na prawy wyliczyć ostatnie siedemdziesiąt pięć pałek. Kara taka .w kodeksie emirowym nazywała się czterostronną. Więźnia, którego ciało przeobraziło się w krwawą miazgę, ułożono na arbie i powieziono do1 lochu. Było jasne, że nieszczęśnik nie żyje. Zanim zwłoki zostaną pogrzebane, trzeba było jednak wykonać polecenie emira: «Po karze pałek wtrącić do więzienia».* Raszyd sięgnął po drugą książkę, przerzucił kilka stronic i czytał dalej. flfl Amhm, Paóbi, M3flaTejibCTBO „MpćpOH", 1970. (fragment w tłumaczeniu autora). 250 „Najpierw nad brzeg rynsztoka podprowadzono Mułło-Bozora. Wtedy do przodu wysunął się oprawca z pałką i tak uderzył nią po> goleniach skazańca, że wszyscy, którzy tam się znajdowali, usłyszeli chrzęst kości. Mułło-Bozor padł twarzą w czarne nieczystości, wydobyte z rowu. Oprawca siadł na plecy skazańca i wtłoczył głowę nieszczęśnika w błoto. Strażnicy z pałkami zwalili się na leżącego, przycisnęli jego ciato od pasa aż po nogi do ziemi. Drugi oprawca wyciągnął z pochwy u boku niewielki, wąski, zakrzywiony kordcza —- sztylet — i wsadził go w gardło swojej ofierze. Kiedy nóż wszedł aż po samą rękojeść, kat przekręcił go, po czym wyciągnął, wytarł o chałat skazańca i wsunął na powrót do pochwy." * Ryszard zamknął książkę i odłożył na bok. — No cóż, dziś w te pełne okrucieństwa sceny trudno uwierzyć. A przecież jeszcze w czasach młodości naszych ojców były chlebem powszednim mieszkańców tych ziem. Życie ludzkie nie miało wartości. Człowieka można było sprzedać na bazarze za garść srebra jak kozę lub owcę albo zarżnąć jak kurę. Tak było aż do rewolucji. Pomyśl, gdzie na świecie człowiek rósł potem tak szybko? Od niewolnika do konstruktora elektrowni atomowych? I wszystko to działo się nie w ciągu stuleci, jak gdzie indziej, lecz za życia jednego1 człowieka. Teraz pojmujesz, dlaczego' w całym emiracie fou-charskim matki straszyły swe dzieci emirem z Arku? Potworem najstraszliwszym ze straszliwych. — A czym teraz matki straszą dzieci? Amhm, Eyxapa MocKBa 1951. (fragment w tłumaczeniu autora). \ 251 — Hm, zaskoczyłeś mnie tym pytaniem. Nie wiem nawet, czy w ogóle jeszcze straszą. Chociaż... poczekaj, przedwczoraj słyszałem starą Szarapat, jak za nie najlepsze stopnie z rachunków straszyła swego wnuka, że na niedzielę nie poleci z nią w odwiedziny do ciotki, do Chiwy. Samolotem, rozumiesz, samolotem. ŚWIT NAD BUCHARĄ Nieco z boku od trasy pracowicie przemierzanej rokrocznie przez dziesiątki tysięcy turystów, a bogatej w zabytki architektury minionej świetności, leży stara dzielnica Buchary — istny labirynt wąziutkich, bliźniaczo do siebie podobnych zaułków. Do placu, na którym rozsiadła się niezwykłej urody medresa Czor-Minor, zbudowana w 1807 roku, prowadzi niczym nie wyróżniająca się uliczka im. Kalinina. Rzadko zapuszczają się tutaj turyści. Nie opłaci się tracić cennego czasu dla jednego zabytku, o którym i tak nie wszyscy wiedzą. A szkoda. I to wcale nie ze względu na cztery turkusowe kopuły minaretów pięknej medresy. W jednym z glinianych, tradycyjnych uzbeckich domostw przy ulicy Kalinina mieszka człowiek, który tworzył historię najnowszą tej ziemi. Myślę o Szamsetdinie Arsłanchodżajewie, uczestniku rewolucji bucharskiej, jednym z organizatorów Komso-mołu Buchary, posiadacza niezwykle barwnego życiorysu. Gościłem u Szamsetdina-aty. Po przekroczeniu furty znalazłem się na maleńkim dziedzińcu pełnym kwiatów, z wysoką jabłonią rosnącą w pobliżu wejścia, z ustawionymi pośród zieleni klatkami papużek-nierozłączek i kanarków. Wokoło bielone ściany, wszystko tu posprzątane, uładzone. Na każdym kroku widać rękę troskliwej pani domu. 253 Do stołu zastawionego słodyczami i owocami zasiadłem w towarzystwie gospodarza, niewysokiego, krępego mężczyzny o rumianej, twarzy, żywej i młodzieńczej, mimo dawno przekroczonej siedemdziesiątki. Dzieje rodu Arsłanchodżajewa znałem już nieco z opowieści mego starego bucharskiego druha, Radżaba Nasyrowa. Resztę usłyszałem w gościnnym domu Szam-setdina-aty, poznałem % dokumentów pieczołowicie tutaj przechowywanych. Ojciec Szamsetdina Arsłanchodża Umarchodżajew aż do roku 1918 pracował u bogatego kupca, handlującego z zagranicą karakułowymi skórkami. Czyścił i wyprawiał złocisty sur — futerka o brązowym odcieniu. Kupiec nie wiedział, co robić ze złotem, natomiast Arsłanchodża za harówkę od świtu do zmroku otrzymywał zaledwie pięć rubli miesięcznie. Musiało mu to wystarczyć na utrzymanie dwanaściorga dzieci. Za mało, aby żyć, a za dużo żeby umrzeć z głodu. W niedostatku dojrzewa się szybciej. Arsłanchodża oraz jego dwaj bracia, Akobir i Muchammad, zaczęli uczestniczyć w tajnych zebraniach. Tam właśnie usłyszeli po raz pierwszy O1 rosyjskich robotnikach, którzy w dalekim Petersburgu obalili swego tyrana. Ludzie niezadowoleni z porządków panujących w emiracie żyli w ciągłym zagrożeniu. Emir miał bowiem tysiące uszu w Bucharze. Mrowie dobrze opłacanych szpiegów, niczym robactwo, rozpełzło się po całym państwie, wciskało się w każdą szparę, pod każdy stragan, w każdy zaułek. Z najmniejszym podejrzeniem szpicle biegli do Arku. Nieszczęście spadło na rodzinę Umarchodżajewów nieoczekiwanie. Którejś ¦upalnej nocy 1918 roku emirowi siepacze pojmali dwóch braci Arsłanchodży, Akobi-ra i Muchammada. Uprzedzony w porę Arsłanchodża z synem Szamsetdinem, wówczas szesnastoletnim wy- 254 rostkiem, nie nocował w domu. Nazajutrz w przebraniu wieśniaków opuścili obaj Bucharę. Wzorem wielu rewolucjonistów . ściganych przez strażników emira przekradli się do Kaganu, miasta z radziecką administracją i radzieckim garnizonem. Tam zaciągnęli się w szeregi Gwardii Czerwonej, do oddziału komisarza Kolesowa. Jaki był los stryjów, poznali wkrótce potem z opowieści naocznych świadków zbiegłych do Kaganu. Na Registan spędzono tłumy mieszkańców. Z rozkazu władcy musieli przyglądać się okrutnemu widowisku, aby wiedzieli, 00 ich czeka, jeśli zejdą z drogi wyznaczonej przez Allacha i jego namiestnika na ziemi — emira. Nad placem zaległo milczenie. Świst pałek i głuche uderzenia razów przerywały ciszę. Siedemdziesiąt pięć pałek na gołe plecy otrzymał Akobir. Siedemdziesiąt pięć pałek otrzymał Muchammad. Mieli szczęście, że nie pisnęli ani słowa, nie wydali żadnego jęku. Zwyczaj przestrzegany starannie przez bucharskich oprawców nakazywał przyjmować razy w niezmąconej ciszy. Jeśli skazaniec jęknął choćby przy siedemdziesiątym czwartym uderzeniu, kat zaczynał liczyć i bić od początku. A podwójnej porcji, nie wytrzymywał nikt. Kilkudziesięciu skazańców ukaranych chłostą wtrącono owego dnia do lochów więziennych, aby zgnili za życia. Kilkunastu buntownikom poderżnięto gardła na miejscu. Widowisko musiało się przecież zakończyć mocnym akcentem. Ostatni akt rewolucji w Azji Środkowej — obalenie emira bucharskiego — rozegrał się dopiero w roku 1920. W tym czasie w Czerwonym Turkiestanie, obejmującym część terenów dzisiejszego Uzbckista- nu, Turkmenii, Tadżykistanu, Kirgizji i Kazachstanu władał już lud, rewolucyjne rady robotnicze i chłopskie. Aż do sierpnia 1920 roku w tereny Turkiestanu wdzierał się potężnym klinem emirat bucharski, w którym sprawował swe okrutne rządy wychowanek petersburskiego korpusu kadetów, faworyt Mikołaja II, emir Seid Alim-Tiuria-Dżan-chan. Seid Alim-chan był ostatnim atutem w rękach Anglików, którzy popierając i wspomagając militarnie władcę Buchary, mieli skrytą nadzieję podporządkować sobie te ziemie. Emirat bucharski — ostoja wszelkiego wstecznictwa, w dodatku penetrowany przez mocarstwa zachodnie — stanowił zagrożenie dla zdobyczy rewolucji w Turkiestanie. Rząd radziecki skierował więc do Azji Środkowej jednego ze swych najzdolniejszych dowódców, Michaiła Frunzego — Kyzył-generała ( czerwonego generała) — jak nazwali go żołnierze i ludność miejscowa. Opowieść o Kyzył-generale i wyzwoleniu Buchary należałoby jednak rozpocząć od wydarzeń nieco wcześniejszych... W lutym 1918 roku do twierdzy Ark — siedziby Alim-chana — przybyła delegacja Czerwonego Turkiestanu. Poselstwo' złożone z dwudziestu dwóch tasz-kienckich bolszewików, z Galimchanowem, Pendo, Alijewem, Caturowem oraz przedstawicielem robotników Nowej Buchary (Kaganu) Utkinem na czele, w imieniu Rady Komisarzy Ludowych miało omówić szczegóły porozumienia. Pod pretekstem uroczystego przyjęcia zwabiono posłów do kamiennej sutereny znajdującej się pod pomieszczeniem pierwszego ministra (kuszbegi). Jeden z pracowników personelu pomocniczego twierdzy, Hodża Zakarie, służący na dworze jako tłumacz, usiłował uprzedzić posłów o grożącym im niebez- 256 pieczeństwie. Za podejrzane szepty z Rosjanami /.ostał natychmiast pochwycony, poddany torturom, a wreszcie porąbany na kawałki przez straż przyboczną emira. Gdy posłowie zorientowali się, że wpadli w zasadzkę, ¦zabarykadowali drzwi i podjęli walkę. Przez dziewięć długich dni ostrzeliwali się, nie dopuszczając nikogo do wejścia. Żołnierze emira atakowali nieustannie. Obrzu-oali piwnicę granatami, cuchnącym dymem starali się wykurzyć obrońców z ukrycia. Nadaremnie. Nie poma-gały nawet szaleńcze ataki ochotników oszołomionych narkotykami. Obrońcy, oszczędzając kul, strzelali rzadko, ale celnie. Wreszcie rozwścieczeni bohaterską obroną emirowi siepacze na rozkaz samego kuszbegi zatopili piwnicę. A jednak kiedy po kilkunastu godzinach otworzyli wejście do podziemi znów powitały ich strzały. Pozostali jeszcze przy życiu trzej delegaci nie myśleli poddawać się. Osłabieni głodem, stojący w wodzie po szyje, bronili się do ostatniego naboju. Zginęli w nierównej walce. Wieść O' zasadzce i bohaterskiej śmierci przedstawicieli władzy rewolucyjnej Turkiestanu wydostała się rychło poza mury Arku i wzbudziła ogromne poruszenie wśród mieszkańców Buchary. Fala gniewu narastała. Alim-chan wzmógł terror. Zapełniły się więzienne cele. Mnóstwo ludzi oddało życie za marzenie o swobodzie. Oprawcy przez kilka godzin dziennie wykonywali publicznie wyroki na skazańcach. Jednakże ani więzienia, ani egzekucje nie pomogły utrzymać w Bucharze dawnych porządków. Tuż obok nowe zwyczaje i prawa rządziły już radzieckim Turkie-stanem. Z emiratu bucharskiego do Samarkandy i Taszkientu sobie tylko1 wiadomymi ścieżkami przedzierali si? w,y~ słannicy młodej, dopiero co powstałej Bucharskiej 17 — Opowieści... 257 Partii Komunistycznej. Przybywali do sztabu Frunzego po radę i pomoc. Opowiadali o działalności konspiracyjnej, O1 wzmagających się z każdym dniem nastrojach niezadowolenia i buntu, o przygotowaniach do powstania przeciwko' despotycznej władzy emira. Tymczasem ludziom Seid Alim-chana udało się pochwycić kilku przywódców bucharskiej partii. Oprawcy poddawali ich najwymyślniejszym torturom w katowniach Arku. Komuniści nie wyjawili ani jednego nazwiska. Mimo początkowych sukcesów emirowi nie udało się zlikwidować organizacji. Na miejsce uwięzionych przyszli nowi działacze. Michaił Frunze, głównodowodzący sił zbrojnych Tur-kiestanu, zwrócił się do' Seid Alim-chana z osobistą prośbą, aby uwolnił aresztowanych. Emir nie odpowiedział. Frunze ponowił prośbę. Bez skutku. Przedłużające się milczenie nie zwiastowało niczego dobrego. Z relacji ludzi oddanych sprawie rewolucji, działających w konspiracji, Frunze wiedział doskonale, co dzieje się na dworze emira. Rozumiał, że Alim-chan już od dawna wyczekuje na odpowiedni moment, aby napaść na nieokrzepły jeszcze radziecki Turkiestan. Dla nikogo w jego1 sztabie nie było też tajemnicą, że Anglicy poprzez Seid Alim-chana wspomagają bandy basmaczy, zaopatrując ich w broń i złoto. Na dwór bucharski Anglicy przysłali dwóch wyższych oficerów jako doradców emira oraz wojskowych instruktorów, mających szkolić wielotysięczną armię sarbazów. Z Afganistanu wędrowały karawany wielbłądów z nowymi karabinami, bronią maszynową i amunicją. Z Indii dostarczono na bojowych słoniach nowoczesne angielskie działa szybkostrzelne. Zdając sobie sprawę, że zbliża się rozstrzygająca chwila, Michaił Frunze polecił przenieść sztab frontu z Taszkientu do Samarkandy — bliżej Buchary. 258 Według informacji zebranych przez wywiadowców, armia emira w ciągu lata tego roku poważnie wzrosła. Regularne oddziały, szkolone przez instruktorów an-1 gielskich i białogwardyjskich, liczyły 8 745 piechurów, 7 580 konnych oraz 23 działa, natomiast rozmieszczone po kiszłakach i fortach wojsko pospolitego ruszenia aż 27 tysięcy żołnierzy i 32 działa. Pod względem liczebności armia emira przewyższała czterokrotnie wojsko Frunzego. 28 sierpnia 1920 roku trzej posłańcy, ledwie żywi ze zmęczenia, przybyli do sztabu Kyzył-generała z wieścią: — Emir kazał stracić Abdukarima Tugajewa oraz wszystkich uwięzionych przywódców Bucharskiej Partii Komunistycznej. Wiadomość o egzekucji wzburzyła całą Bucharę. Naród powstał. W Sakar-Bazarze i Czardżuie toczy się bój z sarbazami, emira. W Kermi-ne, Szachrisjabzie, Chatyrczi, Karszi ludność walczy z oddziałami beków. Powołaliśmy wojenno-rewolucyj-ny komitet, który stanął na czele rewolucji. W imieniu mieszkańców emiratu Buchary prosimy Republikę Tur-kiestańską o pomoc. Frunze nie zwlekał. Natychmiast wydał rozkaz. Rozkaz Wojskom Turkiestańskiego Frontu Nr 00204/rsz. Samarkanda, 28 sierpnia 1920 r. W licznych miejscowościach Buchary wybuchło rewolucyjne powstanie. Nastał czas decydującego' starcia gnębionych, uciemiężonych mas Buchary z krwawym: darni emira i beków. Pułki rodzącej się Bucharskiej Armii Czerwonej ruszyły na pomoc własnemu ludowi ITWone pułki Robotniczo-Chłopskiej Rosji powinny .ianąć obok nich. Rozkazuję mocą naszych sił ?.~9 zbrojnych podążyć z pomocą ludowi bucharskiemu w chwili decydującej. Dowódcy, komisarze! Spogląda na was cała Rosja Radziecka, oczekując od każdego wypełnienia jego rewolucyjnych zobowiązań. Naprzód, za sprawę pracujących Buchary i Rosji! Niech żyje odradzający się naród bucharski! Niech żyje powstająca Bucharska Republika Radziecka! Dowodzący Turkiestańskiego Frontu MICHAIŁ FRUNZE Członek RW Rady IBRACHIMOW Emir nie przyjął otwartej bitwy. Oddziały czerwono-armistów poisuwaly się naprzód, likwidując po drodze posterunki sarbazów, znosząc władzę wszechpotężnych bajów i beków. 29 sierpnia przed południem czerwone pułki Frunzego dotarły na przedpola stolicy emiratu. Stara twierdza wyglądała masywnie i groźnie. Okalał ją gliniany mur ośmiometrowej wysokości i grubości równej trzem wielbłądom. Za murem dźwigały się zielonobłękitne kopuły meczetów, wysoka wieża minaretu Kaljan oraz baszty cytadeli wewnętrznej, osławionego Arku. Starożytna twierdza była wyposażona w nowoczesną artylerię dalekiego zasięgu i karabiny maszynowe. Ponadto emir posiadał jeszcze inną, równie groźną broń — władał mianowicie głównym urządzeniem, z którego rozprowadzano' wodę po wszystkich większych i mniejszych arykach Oazy Bucharskiej. Tuż przed pojawieniem się na horyzoncie pułków Kyzył-generała Seid Alim-chan zamknął dopływ wody. Niemal momentalnie wyschły wszystkie kanały wokół twierdzy. Dla czerwo- 260 noarmistów Frunzego zielona oaza stała się bezwodną pustynią. Emir liczył, że potworny żar płynący z nieba i pragnienie złamią bojowego ducha żołnierzy oblegających miasto. Jednakże Frunze przewidział podstęp emira. Nie na darmo przecież urodził się i wychował w Azji Środkowej. Znał doskonale miejscowe zwyczaje i taktykę bezpardonowej walki. Zawczasu przygotował specjalny tabor z wodą. Niestety, zapasy wody malały w błyskawicznym tempie. Woda w rozpalonych chłodnicach kulomiotów zagrzewała się zbyt szybko. Z tego między innymi względu głównodowodzący sił zbrojnych Turkiestanu rozkazał przypuścić" generalny szturm na Bucharę w nocy z 31 sierpnia na 1 września. Oddziałów czerwonych nie wystarczyło, żeby okrążyć całą twierdzę. Zgodnie z planem Michaiła Frunzego Bucharę wzięto w kleszcze, szturmując jednocześnie trzy bramy. Frunze przeprowadził szybki, gwałtowny atak, licząc na lepsze wyszkolenie podległych sobie oddziałów i nowocześniejsze uzbrojenie. Pięć samochodów pancernych, pociąg opancerzony oraz jedenaście dwupłatowych aeroplanów startujących z Koganu było atutem doskonałego stratega. W natarciu brały udział trzy grupy wojsk: ze wschodu — Czardżujska, z południa —¦ Kagańska, z północnego wschodu — Kattakurgańska. W odwodzie znajdowała się grupa rezerwowa, przybyła z kierunku samarkandzkiego. Pociski armatnie uderzały w skamieniałe przez stu-1 ecia gliniane mury, nie czyniąc im wielkiej szkody. Wojownicy emira prowadzili nieustanny ogień z broni ręcznej i kulomiotów. W pewnym momencie atakującym udało się przedrzeć pod same mury. Tu pociski rtyleryjskie i karabiny maszynowe nie były już groźne. Saperzy zaczęli toporkami wyrąbywać w murach 261 obronnych stopnie, po których mogłaby ruszyć w górę piechota. Ale glina nie poddawała się łatwo. Ze szczelin obronnych posypały się granaty i kamienie. Saperzy zmuszeni zostali do odwrotu. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej. Około południa spiekota stała się nie do1 wytrzymania. Szczególnie ciężki był los załóg samochodów pancernych. Stalowe pokrycia rozgrzane w słońcu parzyły, wewnątrz żar jak w rozpalonym piecu. Z najwyższym poświęceniem załogi pancerek ostrzeliwały nadal wrota twierdzy. Brak wody dawał się wszystkim we znaki. Usta żołnierzy popękały i krwawiły, pot zalewał oczy. Zdając~sobie sprawę, że forsowanie murów górą może pochłonąć mnóstwo ofiar, Frunze polecił kanonierom czerwonej artylerii, aby poczęli bić w jeden punkt. Na rezultat nie trzeba było długo czekać. Mur zaczął kruszyć się, odłupywać. Po' pewnym czasie pojawiły się szerokie, ciemne szczeliny. Wreszcie ukazał się otwór. W tej samej chwili żołnierze emira zapędzili bezbronnych ludzi do zasypywania dziury. Poganiani, uderzeniami kolb i batogów starcy, kobiety i dzieci taszczyli kamienie, bryły gliny. Artylerzyści nie chcąc ranić niewinnych, wstrzymali ogień. Otwór w murze obronnym począł się wypełniać. Alim-chan nie liczył się z ofiarami, Przeciwko szturmującym twierdzę Uzbekom, Tadżykom, Turkmenom wysyłał procesje religijne, za którymi skrywali się jego ludzie z karabinami maszynowymi. Wysyłał też gońców po pomoc ku afgańskiej granicy. Wszystko' nadaremnie. Trzy dni już trwały krwawe zmagania. Nadciągała kolejna noc. Bój powoli przycicbał. Wokół, w bezpiecznej odległości od murów miejskich, płonęły liczne ogniska. Żołnierze Kyzył-generała odpoczywali. Z oddali słychać było jedynie chrapliwe głosy nawołujących się na murach twierdzy strażników. 262 Posterunki sarbazów uważnie obserwowały przedpole. W nieprzeniknionych ciemnościach nie dostrzegły żdlku zuchwałych czerwonoarmistów, którzy pełznąc dotarli do samej ściany. Z trudem wydłubali niewielkie otwory. Z płaskich, drewnianych skrzynek poczęli wyjmować paczki dynamitu... O świcie czwartego dnia oblężenia powietrzem targnęły potężne wybuchy. Twierdza skryła się w tumanie żółtego, glinianego pyłu. .Zanim pył opadł, czerwonoar-miścj wdarli się przez wyrwę w murze do miasta. Ciemne, wąskie, pokręcone uliczki starej Buchary ogromnie utrudniały szturmującym zadanie. Walki toczyły się o każdy niemal zaułek, o każdy dom. W tej bitwie żołnierzy Frunzego wspomagali prości mieszkańcy Buchary, rzemieślnicy, biedota. — Mimo swych zaledwie piętnastu lat, przydałem się i ja rewolucji bucharskiej — wspominał potem chwile młodości sędziwy, lecz znakomicie trzymający się i pełen werwy Mohamed Ibrachimow. — Kiedy czerwono-armiści przedostali się do miasta, nie tylko dorośli, ale także i chłopcy pomagali im ze wszystkich sił. Uzbrojony w rewolwer po poległym naczelniku sarbazów, służyłem czerwonemu oddziałowi kawalerzystów za przewodnika. Bo któż lepiej od nas, chłopaków uganiających się całymi dniami po Bucharze, mógł znać miejsca przydatne do zasadzki albo przejścia ułatwiające przedostanie się na tyły wojsk emira? Jednym z trudniejszych zadań w czasie walk o Bu-charę było utrzymanie łączności między sztabem Frunzego i pododdziałami bijącymi się w mieście. Niemało zasłużyli się wówczas chłopcy, młodzi bucharczycy, przeprowadzający łączników bezpiecznymi, sobie tylko1 znanymi przejściami przez podwórza,.podkopy pod murami, zaułki. W pewnej chwili nad miastem rozpełzła się chmura 263 duszącego dymu. To sarbazi na rozkaz emira podpalili wszystkie zapasy bawełny. Teraz woda potrzebna już była nie tylko rannym... Zgiełk bitewny przemieszczał się powoli w stronę Registanu, centrum Buchary. Do oddziału kawalerzy-stów dotarł rozkaz Frunzego: „Za wszelką cenę bezzwłocznie odnaleźć i zdobyć stację rozdzielczą wody". Kawalerzyści miotali się w labiryncie wąziuteńkich uliczek, stukali do domów w poszukiwaniu kogoś, kto znałby położenie stacji. Niestety, niewielu takich było. Tajemnicę tę powierzano wszakże tylko wybranym, zausznikom oddanym emirowi. Nie wiadomo, jak długo trwałyby poszukiwania, gdyby nie Ibrachim, sędziwy nosiwoda bucharski, który poprowadził oddział do mieszkania miraba, urzędnika emirowego od spraw wody. Drżący o własną głowę mirab ujawnił miejsce, gdzie znajdowała się główna magistrala. Tej części Buchary wojownicy emira bronili ze szczególną zaciekłością. Kawalerzyści musieli szablami torować sobie drogę do stawideł, granatami wysadzić olbrzymie, kute w żelazie zamki. Bitwa pomału zamierała. Wkrótce miasto i jego okolice znalazły się w rękach czerwonoarmistów. Ostatni obrońcy emira zamknęli się w Arku, bucharskiej cytadeli. Położona na wzgórzu była to jakby twierdza w twierdzy. Atak na bramę i mury Arku należało prowadzić poprzez otwartą przestrzeń, przez szeroki, rozległy Registan, plac, w który wymierzone były armaty cytadeli. Niełatwe zadanie oczekiwało oddziały Kyzył-generała. Szturm twierdzy trwał kilka godzin. Dopiero kiedy atakującym aeroplanom udało się zbombardować prochownię oraz podpalić zabudowania twierdzy, na jednej z baszt przy bramie zawisła biała szmata. Z rozwartych szeroko wrót z podniesionymi wysoko rękoma poczęli wychodzić wojownicy emira. 264 W zakamarkach twierdzy odnaleziono próbującego ukryć się zausznika emirowego, krwawego kuszbegi Usmana, a także prawie wszystkich ministrów. Niestety, samego Seid Alim-Tiuria-Dżan-chana nie znaleziono. W przebraniu wraz z garstką najbliższych powierników i oddziałem oddanych sobie najemnych Afgańczyków zdołał zawczasu zbiec doliną Zerawszanu w kierunku gór. Ukrył się w kiszłaku Duszanbe. Uciekając w popłochu pozostawił w Arku nie tylko załadowane tabory i darowane bojowe słonie, ale nawet swój skarbiec, pełen kosztowności i drogocennych przedmiotów. Po obaleniu tyranii Alim-chana wśród mieszkańców emiratu zapanowała nieopisana radość. Jeszcze tego samego dnia dowódca Frontu Turkiestańskiego nadał depeszę do Moskwy: „Twierdza Stara Buchara została dzisiaj zdobyta szturmem, wspólnymi siłami czerwonych bucharskich i naszych oddziałów. Padła ostatnia ostoja bucharskie-go wstecznictwa i czarnosecińców. Nad Registanem zwycięsko łopocze Czerwony Sztandar światowej rewolucji. Emir z resztkami zwolenników uciekł: Podjęto środki do ujęcia zbiegów. Cała centralna i północna Buchara ustanowiła już ustrój rewolucyjny. Wojska Rosyjskiej i Bucharskiej Armii Czerwonej pozdrawiają z radosną wieścią robotników i chłopów Turkiestanu i całej Rosji". Młoda republika miała swych wrogów nie tylko poza granicami kraju. Kontrrewolucyjne siły jeszcze długo utrudniały przywrócenie ładu w miastach i kiszłakach. Wiele epizodów walk z bandami basmaczy zachowało się w pamięci Szamsetdina Arsłanchodżajewa, pierw-go sekretarza Komsomołu okręgu bucharskiego. 205 — W czerwcu 1922 roku w Bucharze odbywała się pierwsza konferencja Komsomcłu całego okręgu. „Zjazd bezbożników w sercu świętego miasta, błogosławionej Buchary." Tego mułłowie nie mogli ścierpieć. Nawiązali kontakt z basmaczami działającymi w okolicy. Na umówiony sygnał banda Dżabbara wdarła się do miasta. Ciasnym pierścieniem otoczyła budynek, w którym obradowali komsomolcy. Młodzi delegaci zabarykadowali drzwi, z bronią w ręku stanęli u okien. Wywiązała się walka na śmierć i życie. Z pomocą osaczonym pospieszyły oddziały czekistów i żołnierzy wojskowego garnizonu. Ujętą w dwa ognie bandę rozbito. Większość basmaczy zginęła, część dostała się do niewoli. Konferencja wznowiła obrady. O spokoju nie mogło być jeszcze mowy. Wkrótce stanąłem na czele liczącego 440 szabel oddziału komso-molskich ochotników, ścigającego w piaskach Kyzył-kumów bandę krwawego Mołłachora. Basmacze grabili i mordowali spokojnych mieszkańców kiszłaków rozrzuconych w okolicznych stepach. Długie miesiące nifl złaziliśmy z koni, dopóki banda Mołłat hora nit' została całkowicie zlikwidowana... Opowieść Szamsetdina-aty przypomniała mi coś, o czym wiedziałem od dawna, a co podczas biesiady wyparowało mi z pamięci. Przez długie lata w jego prywatnym archiwum spoczywała pożółkła karta papieru z tekstem wyliczającym zasługi bojowe pana domu, a zakończona słowami: „Za ofiarność i poświęcenie, wykazane w operacjach mających na celu likwidację band, wyrażam podziękowanie S. Arsłanchodżajewowi — Sergo Ordżonikidze". Pomyślałem sobie, że dobrze by było zacytować tutaj ów tekst w pełnym brzmieniu. Upomniałem się więc o dokument. Za późno. Uprzedził mnie wysłannik Mu- 266 zeum Rewolucji w Moskwie. Szamsetdin-ata przekazał bliską sercu pamiątkę do centralnych zbiorów. — Grzech byłoby zatrzymywać archiwalny dokument na dnie prywatnej szkatuły. Niechaj służy innym — powiedział z uśmiechem. — Ostatecznie, nie tak wiele zachowało się pamiątek z odręcznym podpisem płomiennego rewolucjonisty. Jeszcze jedno nie dawało mi spokoju. Los stryjów, Akobira i Muchammada, po chłoście wtrąconych do lochów zindanu. Czy przeżyli? — Tak. Stryjowie mieli szczęście. Rewolucja ocaliła życie Akobirowi i Muchammadowi. Im, i wielu innym. Podczas oblężenia Buchary przez wojska Frunzego emirowi siepacze zapomnieli o skazańcach. Zresztą, któż by zaprzątał sobie głowę robakami dawno skreślonymi z listy żyjących, kiedy śmierć przysiadła na karku. Po .zdobyciu Arku, po wyłamaniu krat zabezpieczających cele twierdzy, po wyważeniu wrót pobliskiego zindanu, na światło dzienne poczęły wychodzić istoty niepodobne do ludzi. Lata spędzone bez nadziei niejednego pozbawiły rozumu. Szli pogrzebani żywcem, na wpół ślepi, zarośnięci, w resztkach cuchnących łachmanów. Ledwie poruszające się szkielety. Wielu trzeba było wynosić z nor podziemnych. Sami wyjść nie mieli siły. Pośród więźniów, którzy; wyczołgali się z lochów, znajdowali się również moi stryjowie, Akobir i Mu-chammad. Jeden ze stryjów nie cieszył się długo wolnością. Chłosta i więzienie zrujnowały jego zdrowie. Drugi, silniejszy, żył jeszcze lata. Zmarł już po wojnie, stosunkowo niedawno. Pamiętam jego plecy cału w straszliwych, głębokich bliznach. Siedemdziesięciu pięciu pałek emira Buchary czas zatrzeć nie zdołał. Nie wypadało mi przedłużać wizyty w nieskończoność. Wiedziałem przecież, że Szamsetdin-ata przyjął 207 mnie, choć kapryśne ciśnienie dokuczało mu ostatnio. Umówiłem się więc na kolejne spotkanie przy ul. Ka-linina podczas następnego pobytu w Bucharze. Za rok. Dobrze? Już u furty, żegnając się, Szamsetdin-ata przytrzymał mnie za rękę i rzekł: — Stare nasze przysłowie powiada, że człowiek nie zmarnował życia, jeśli spełnił choć jeden dobry uczynek, wypiastował choćby jedno drzewo i wychował choć jedno dziecko. Wiele drzew zasadziłem w życiu. Nie przeczę, lubię jabłonie, ajwy, brzoskwinie, granaty. Zwłaszcza, kiedy kwitną. Myślę, że dobrych uczynków też się trochę nazbierało w moim worku. Wychowałem również na ludzi trzech synów i dwie córki. Doczekałem się piętnastu wnuków i dwóch prawnuków. Basałyki często namawiają mnie na wspomnienia z przeszłości. Nie odmawiam im nigdy. Nie odmawiam także dzieciom ze szkół, pionierom zapraszającym starego weterana na spotkania. I naprawdę cieszę się z takich spotkań. Bo . sądzę, że młodzież, która lepiej pozna życie swoich ojców i dziadów, lepiej zrozumie czasy, w jakich jej żyć przyszło. CO JEST DROŻSZE OD ZŁOTA? Zapytano kiedyś sędziwego aksakała: — Co jest droższe od złota? — Dustlik — odparł mędrzec krótko. — A co jest twardsze od żelaza? — Dustlik — znowu odrzekł mędrzec. ¦— A co jest silniejsze od burzy? I mędrzec, który wiele w życiu widział i wiele rozumiał, odpowiedział po raz trzeci: — Dustlik. Dustlik po uzbecku znaczy to samo, co po rosyjsku słowo drużba, a po polsku przyjaźń. Siła człowieka i siła narodów tkwi w przyjaźni. Wiedzą o tym mieszkańcy republiki białego złota: Uzbecy, Rosjanie, Tadżycy, Kazachowie, Ukraińcy, Karakałpa-cy, Koreańczycy, Kirgizi, Turkmeni, Azerbejdżanie, Tatarzy, Ormianie, Ujgurowie. Wiedzą o tym mężczyźni i kobiety pięćdziesięciu narodowości zamieszkujących Uzbekistan, pracujący wspólnie w miastach i na polach kołchozowych, wspólnie uprawiający bawełnę, hodujący karakuły i wspólnie wydzierający ziemie najpierw Głodowemu Stepowi, a potem również Dżizac-kiemu i Karszyńskiemu. — Inaczej było. niegdyś na ziemiach dawnego Tur-kiestanu. Nie praca, ale wojna i przemoc decydowały o obliczu kraju — rozpoczął swą opowieść Raszyd, 269 kiedy nazajutrz, czmychając przed żarem południowego słońca, skryliśmy się w chłodzie budowli prześwietnego mazaru Czaszma-Ajub, leżącego tuż przy linii murów obronnych starej Bucłiary. — Walczyły tu nie tylko narody mówiące różnymi językami. Toczyły okrutne boje także wiecznie ze sobą skłócone plemiona uzbeckie. Chan Chorezmu najeżdżał ziemie podległe emirowi bucharskiemu. Emir bucharski grzmocił przy każdej okazji sąsiada z Taszkientu, który z kolei wodził się za łby z chanem kokandzkim. Od niepamiętnych czasów historię tych rejonów świata wytyczały bitwy. Walczył ojciec, walczył dziad, walczył jego pradziad. Mężczyzna przychodził na świat przecież tylko po to, by bić się lub handlować. Tak działo się od zarania wieków. Koniec krwawych zmagań przyniósł dopiero Październik. I dla narodów Azji Środkowej fakt ten liczył się chyba najbardziej... Minęło lat niewiele i, pomyśl, dzisiaj nikogo nie dziwi, że w uniwersytecie taszkienckim, w instytucie politechnicznym w najlepszej komitywie uczą się studenci czterdziestu siedmiu narodowości. Podobnie zresztą jest i w pozostałych uczelniach Taszkientu, Samarkandy, Buchary, Fergany. Ten powszechny dostęp do nauki, bez względu na nację, przyjmuje się dziś jako rzecz zwyczajną, codzienną. A przecież różne narody startujące do wspólnego celu, budujące przyszłość wspólnie i żarliwie, bez waśni, bez których jeszcze przed kilkudziesięciu laty nikt nie potrafiłby sobie wyobrazić Azji Środkowej, to w moim przekonaniu coś więcej, niż najznakomitsze nawet osiągnięcia nowoczesnej techniki. Olśnieni perspektywami podboju kosmosu nie zawsze pamiętamy, że jeszcze nie tak dawno, właśnie tu, we wspólnej walce z przeżytkami feudalizmu: ciemnotą, analfabetyzmem, z epidemiami chorób, wreszcie z siłami przyrody rodziło się prawdziwe człowieczeństwo. 270 Zmieniły się czasy, zmieniły się wartości. Popatrz, kiedyś ludziom do szczęścia wystarczyła ucieczka do mazaru -^- miejsca świętego wierzących Tu obmywali się, oczyszczali, by powrócić i grzeszyć od nowa. Widzisz to źródło lodowatej wody? Legenda głosi, że w czasach kiedy Buchara jeszcze nie istniała, wędrował tędy biblijny Job. A była to pora przeogromnej suszy. Ludzie i' zwierzęta wysychali na drzazgi, ginęli z pragnienia. Żal się zrobiło świętemu mężowi umierających. Uderzył swoim kosturem o ziemię i w tym miejscu wytrysnęło chłodne źródełko. Potem nad cudownym zdrojem wzniesiono mury mazaru.' Stąd i nazwa budowli. Czaszma-Ajub oznacza w przekładzie „źródło Joba". Ludzie wierzyli, że woda z tego źródła leczy. Pełno tu było pielgrzymów kalekich i ciężko chorych, którzy łudzili się, że przy świętym miejscu kupią sobie zdrowie. Mułłowie zacierali ręce. Miedziaki i srebrne drachmy płynęły strumieniem. A o to przecież chodziło stróżom mazaru. Niedaleko Czaszma-Ajub znajdowało się jeszcze inne święte miejsce. Zresztą, jedno z kilkudziesięciu, jakimi sławiła się niegdyś Buchara. Myślę o mazarze Lesak. Ślepa wiara i fanatyzm podtrzymywane przez mułłów nakazywały szukać ratunku u grobu świętego. Mazar Lesak leczył wyłącznie niemowy i jąkałów. Aby się uzdrowić, wystarczyło na święty kamień rozlać trochę zsiadłego mleka, a następnie zlizać dokładnie. „Nawet niemowa stanie przed sądem i pokona darem języka najgadatliwszych sędziów. Jąkała poezje śpiewać będzie i słuchać go będą nawet wszystkomogący bajo-wie" — wrzeszczeli mułłowie zbierając datki od pielgrzymów. Na wszelki wypadek od czasu do czasu dodawali półgłosem, że święte miejsce uzdrawia tylko tych nieszczęśników, którzy nie zgrzeszyli, nie obrazili 271 Allacha. A myślisz, że tak łatwo było znaleźć człowieka, który nie miałby choćby najmniejszego grzechu na sumieniu? Przez długie stulecia mułłowie i iszani zdzierali z pielgrzymów siódmą skórę w świętym miejscu. Aż wreszcie ludzie zmądrzeli. Dzisiaj nie uświadczysz tu ani modlącego się Uzbeka, ani Kazacha, ani Tadżyka. Do mazaru zaglądają jedynie historycy i cudzoziemscy turyści... W drodze powrotnej przecięliśmy Registan i uliczką wiodącą obok bazaru dotarliśmy do sławnego w całej Azji meczetu Kaljan. Meczetu giganta. Na jego wewnętrznym dziedzińcu (127 m długości i 78 m szerokości) można by od biedy rozegrać mecz piłki nożnej, W dawnych, dobrych dla islamu czasach, w meczecie potrafiło się pomieścić naraz prawie 10 tysięcy mężczyzn (kiedy nazajutrz zapytałem sędziwego imama, wykładającego nauki w sąsiedniej, czynnej medresie Miri-Arab, dlaczego w świątyni nie przewidziano miejsca dla kobiet, przecież one także mogły potrzebować kontaktu ze swym bogiem, siwobrody wykładowca wyjaśnił mi nie mrugnąwszy nawet powieką: „A po co? Jedynym bogiem dla kobiety powinien być mężczyzna!"). Wysokie ściany meczetu z 208 kolumnami wspierającymi dach, na którym rozsiadło się 288 niewielkich kopuł, jeszcze dzisiaj sprawiają imponujące wrażenie. Jakże musiały niegdyś przytłaczać swym ogromem maluczkich. Zresztą, o to właśnie chodziło. Człowiek powinien czuć się jak nędzny robak wobec potęgi Allacha! Gdy tak medytując szliśmy wzdłuż ściany meczetu, w pewnej chwili zza murów buchnął wrzask entuzjazmu i zaraz potem rozległa się burza oklasków. Co się tam, u licha dzieje? Zagadka wyjaśniła się szybko. 272 Obok bocznego wejścia do meczetu dostrzegliśmy barwny plakat: „Dzisiaj pokazy linoskoczków. Niezwykłe atrakcje dla ludzi o silnych nerwach. Popisy najlepszych akrobatów okręgu bucharskiego". — Zajrzymy? — zapytał Raszyd. — Chcesz popatrzeć na linoskoczków? Chciałem. Nie mogłem przegapić okazji obejrzenia z bliska sławnych w całej Azji mistrzów akrobacji. Popisy na linie od stuleci cieszyły się wielką popularnością, należały do ulubionych rozrywek męskiej połowy tej części świata. Nawet najmniejsze dziecko uzbeckie wie, że żaden ludowy festyn czy święto plonów, obchodzone tu z wielką pompą, nie mogą obyć się bez tradycyjnych widowisk, jakimi są: kurasz, jazda konna i popisy akrobatów na linie. Kurasz to walki zapaśników według miejscowych prawideł. Warto dodać, że zwycięski pałwan (tak nazywano siłacza, mistrza kuraszu) cieszył się od dawien dawna niezwykłą sławą wśród rodaków. Poeci układali o nim pieśni, śpiewane potem przez wędrownych bardów i czabanów koczujących przy stepowych ogniskach. Nie pokonany w turniejach zapaśniczych pałwan stawał się prawdziwym bohaterem lat pokoju. Jazda konna to oczywiście nie tylko wyścigi dżygi-tów, ale i różnego rodzaju_ gry zręcznościowe, a także bajga, czyli „kozłodarcie" — twarda męska gra, w której rolę rekwizytu sportowego odgrywa tusza kozła. Dawniej prawdziwa, dziś już tylko skóra kozła wypchana sianem. Popisy akrobatów na linie widziałem nieraz na arenach cyrkowych. Ciekawe, czym różnią się numery linoskoczków cyrkowych od tych z pogranicza ludowej zabawy? Raszyd kupił bilety. Weszliśmy do środka. 18 — Opowieści... 273 Na dziedzińcu meczetu tłok jeszcze większy niż na głównym bazarze. Tłumy mężczyzn w różnym wieku: od gołowąsych młodzików do siwobrodych starców. Za to kobiet jak na lekarstwo. Kiedyś kurasz i popisy na linie były widowiskami niedozwolonymi dla kobiet. Dziś — choć nie istnieją już takie zakazy — niewiasty nadal nie gustują w tradycyjnie męskich rozrywkach. Dziewczyny, które się tutaj znalazły, najwyraźniej nie przyszły dla popisów akrobatycznych, towarzyszyły po prostu swoim chłopcom. Szkoda, było na co popatrzeć. Linki rozwieszono na kilku poziomach. Najniżej — chyba ze dwa metry ponad ziemią — dla najmłodszych, kilku- i kilkunastoletnich linoskoczków. Brawami, które usłyszeliśmy z ulicy, publiczność nagradzała właśnie udane występy dwóch czternastolatków. Trochę wyżej rozciągnięto linę dla akrobatów bardziej zaawansowanych. Natomiast lina zawieszona na wysokości kilku pięter przeznaczona była wyłącznie dla mistrzów. Najlepszych z najlepszych. Z dołu ledwie tę linę było widać. A nad ziemią żadnej siatki ani jakiegokolwiek innego zabezpieczenia. W pokazach wszystko, absolutnie wszystko, zależało od mistrzowskich umiejętności i żelaznych nerwów. To, co mistrzowie podniebnej akrobacji wyczyniali na linach, zapierało dech w piersiach. Uzbrojeni jedynie w długie drągi, pozwalające im utrzymywać równowagę, wędrowali w tę i z powrotem, siadali, rozciągali nogi w szpagacie, fikali koziołki. Jeden z nich wybrał się nawet na podniebny spacer z dużym samowarem, aby poczęstować herbatą partnera, oczekującego na przeciwległym krańcu liny. Już po zakończeniu występów od sąsiada z tłumu, sędziwego Uzbeka, bywalca wszelkich pokazów akrobatycznych, usłyszałem sporo ciekawych informacji o mistrzach. Jedna zwłaszcza utkwiła mi w pamięci. 274 Okazało się, że linoskoczek, który taszczył samowar, był Uzbekiem, ten, który czekał na poczęstunek, był Tadżykiem, zaś ten, który podał samowar Uzbekowi na górę, był Turkmenem. Trzej mistrzowie trzech narodowości tworzyli znakomicie zgraną grupę, reprezentującą w pokazach akrobatycznych okręg bu-charski. Akrobata z samowarem na linie przypomniał mi pewną historię z Arku, dotyczącą ulubionej zabawy emira. Otóż nad tłumem wielmożów i dostojników pałacowych zebranych w sali tronowej zawieszano linę. Po linie sp"acerował akrobata z olbrzymim samowarem napełnionym wrzątkiem. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu linoskoczka ukrop pluskał na głowy wielmożów. Ucies/ny ten widok sprawiał, iż dostojny władca mało dostojnie trząsł się ze śmiechu. Oczywiście, jeśli weselił się emir, głośno wtórować musieli mu dostojnicy, także i ci polewani wrzątkiem z samowara. „Wspólnym" uciechom nie było wówczas końca. Naturalnie nie tylko Czaszma-Ajub, meczet Kaljan, czy twierdza Ark świadczą o minionej świetności Bu-chary. To miasto-muzeum ma wiele zabytkowych budowli. By sfotografować jedną z nich, medresę Czor--Minor, wybrałem się po południu samotnie, Raszyd pognał tymczasem dó Komsomołu, aby załatwić samochód na jutrzejszą wyprawę w pustynię. Z duszą na ramieniu (widziałem olbrzymie stado psów, wyglądających — tak mi się przynajmniej zdawało — na bezpańskie) i aparatem fotograficznym dyndającym na szyi zapuściłem się w głąb tunelu wąskiej uliczki. Gliniane, wysokie mury bez otworów okiennych sprawiały przedziwne wrażenie. Zapewne tak samo wyglądały staromiejskie uliczki w czasach wielkiego emira Timura — zwanego również Tamerłanem lub po prostu „Żelaznym kulasem" — panującego 275 w XIV stuleciu nad niemal połową ówczesnego świata. I właściwie nie zdziwiłbym się wcale, gdybym gdzieś, za kolejnym załomem stanął oko w oko z wojownikami zbrojnymi w zakrzywione szable, łuki i mosiężne tarcze. W ciasnym zaułku, w pyle gliny zmielonej na mąkę stopami przechodniów i słonecznym żarem zamiast wojowników Timurowych natknąłem się na bardziej współczesnych „rycerzy boiska" — grających w piłkę nożną kilku młodych Uzbeków, z których najstarszy chyba jeszcze nie przekroczył trzynastu wiosen. Przypadek (a może tylko chłopięca ciekawość?) sprawił, że w pewnej chwili piłka trafiła mi prosto pod nogi. Przyznaję, poczułem się, jak niegdyś na murawie poczciwego warszawskiego stadionu. Odruchowo zastopowałem ją, lekkim zwodem minąłem pędzącego na mnie młodzika i natychmiast kropnąłem bombę w kierunku bramki, której granice wyznaczały dwie leżące na ziemi tiubietiejki. Nie spodziewając się takiego zagrania ze strony bądź co bądź poważnego cudzodziemca, smagłolicy bramkarz w krótkich majtkach nawet nie drgnął. Gol. 1 : 0 dla turysty. Tak oto zawarłem bliższą znajomość z kilkoma przemiłymi bucharczykarni. Raz jeszcze okazało się, że piłka nożna — także i ta w podwórkowym wydaniu — odgrywa niebagatelną rolę w zbliżaniu narodów. No, a jeśli nie narodów, to przynajmniej jednostek. Takiego międzynarodowego meczu, jaki potem rozegraliśmy, gliniane ściany zaułka starej Buchary jeszcze nie oglądały, mimo że były przecież świadkami najrozmaitszych wydarzeń. Dzikie wrzaski piłkarzy przypominały im zapewne okrzyki zbrojnych oddziałów arabskich, hord Czyngis-chana lub perskich najeźdźców. Wkrótce moi mali uzbeccy przyjaciele, a zwłaszcza najstarszy z nich, Mamarasuł, diablątko prawdziwe, 276 sprytne i szybkie jak iskra — zmusili mnie do kapitulacji. Dłużej już biegać za piłką nie mogłem. Żar lejący się z nieba i zawrotne tempo meczu sprawiły, że na miękkich nogach i z zadyszką, ale za to w towarzystwie roześmianych chłopców, uszczęśliwionych pokonaniem gościa z dalekiej Polszy, poczłapałem z trudem w kierunku najbliższej budki. Woda sodowa z morelowym sokiem oraz „morożeno-je" — znakomite tutejsze lody — przywróciły mi siły, no i pogłębiły przyjaźń polsko-uzbecką. A właściwie nie tyle polsko-uzbecką, co wielonarodową. Okazało się bowiem, że każdy z chłopców reprezentował inną nację. Najstarszy Mamarasuł był Uzbekiem, bramkarz Tadżykiem, trzeci Rosjaninem, czwarty zaś, najmłodszy, Kazachem. Dopiero tutaj, daleko od Europy, można nabrać wyobrażenia o problemach, które nurtują narody posługujące się wieloma językami. Powszechna nauka języka rosyjskiego w narodowych szkołach uzbeckich, tadżyckich i innych dla tej części Azji Środkowej jest nie tylko zwykłym symbolem więzi... — Czego szukasz? Czor-Minor? A, to zupełnie niedaleko. Trzeba tylko pójść prosto, potem skręcić, dziesięć kroków, znów skręcić, potem trochę w bok, jeszcze kawałek, w lewo, potem zaś w prawo, pięć kroków i znów skręcisz. No a potem wyjdziesz tuż przed Czor-Minor. To proste. Proste? Nie na europejską głowę. Poszliśmy więc razem. — Dlaczego chcesz zobaczyć Czor-Minor? Myślisz, że to ciekawe? Tam przecież nic nie ma. Same mury. Lepiej idź do kina. W „Bachorze" grają dziś fantastyczny film. O sporcie. Nie będziesz żałował. Młodzi ludzie najwidoczniej uważali oglądanie zabytków architektury starego Uzbekistanu za niepojęte-marnotrawienie czasu. Na nich czcigodne budowle nu; 277 robiły najmniejszego wrażenia. Nic dziwnego, były przecież ich codziennością. Dla mnie jednak były spełnieniem snów dziecięcych, marzeń rojonych po lekturze Księgi tysiąca i jednej nocy. Czor-Minor wyłoniła się niespodziewanie. Cztery wysokie baszty, przypominające minarety (stąd i nazwa medresy, gdyż słowa czor minor oznaczają po uzbecku właśnie cztery minarety) górują nad bryłą budynku, którego charakterystyczna sylwetka ujawnia wyraźne wpływy architektury sakralnej Indii. Legenda głosi, że Chalif Nijazkuł, którego imię związane jest z budową Czor-Minor, kochał się do szaleństwa w czarnobrewej Hindusce. Czyżby medresa była wspomnieniem owej miłości? W najbardziej charakterystycznej części Czor-Minor (tej wysuniętej do przodu i otoczonej basztami), tworzącej rodzaj przestronnego pawilonu, tuż pod kopułą mieściła się niewielka, lecz cenna biblioteka. Nieprzypadkowo zbiór wartościowych ksiąg znalazł się w tym miejscu. Ponoć życzeniem założyciela medresy było, aby wierni zawsze szukali rozsądku i pociechy na stronicach spisanych przez ludzi rozumnych i doświadczonych. Na samej górze owych ślepych minaretów, niczym na gigantycznych kręglach zawisły olbrzymie, kudłate papachy gniazd zbudowanych przed laty przez blacharskie bociany. Biało-czarne ptaki oraz majolikowa, niebieskozielona mozaika, zdobiąca wieże i ich kopuły, sprawiały niezapomniane wrażenie. Na tle pięknej Czor-Minor sfotografowałem mych czterech przyjaciół. Zabiorę do Warszawy zdjęcie-dokument symbolizujące najlepiej, bo najprościej, to, co droższe jest od złota i twardsze od żelaza: braterstwo licznych narodów i rozległego Kraju Rad. Oczywiście obiecałem chłopcom, że im to zdjęcie przyślę na pamiątkę. 278 No i poślę — wraz z egzemplarzem, tej książki. Słowo honoru! Przy drodze wiodącej z Taszkientu do Termezu, w pobliżu kiszłaku Sajrup rośnie ogromny, tysiącletni platan. Jego potężnego pnia nie obejmie nawet siedmiu dorosłych mężczyzn. W dolnej części drzewa znajduje się dziupla. Ba! Nie dziupla to, a istna jaskinia, wysoka i przestronna. W latach likwidacji analfabetyzmu w dziupli mieściła się szkoła podstawowa, w której uczono mieszkańców okolicznych wiosek. Siwobrodzi Uzbecy, Tadżycy, Turkmeni i Kazachowie wraz ze swymi dziećmi i wnukami zasiadali tu na podwiniętych nogach, trzymając na kolanach tabliczki do pisania, ołówki i rysiki. „Platanowa szkoła" czynna była tak długo, dopóki ostatni z czabanów nie nauczył się czytać i pisać. Potem, kiedy i ta zmora feudalizmu zniknę-ła bezpowrotnie, w dziupli urządzono zabytkową czaj-chanę. Nic dziwnego, pod żarem azjatyckiego słońca amatorów odpoczynku przy tradycyjnej piałce zielonego kok-czaju nigdy nie brakowało... A teraz, zamiast morału, informacja, którą specjalnie zachowałem na zakończenie. Przed kilkudziesięciu laty pewien wysoki urzędnik rosyjskiego gubernatora w Turkiestanie w sążnistym sprawozdaniu, przeznaczonym dla władz carskich w metropolii, udowadniał; że na to, aby zlikwidować analfabetyzm wśród licznych narodów Azji Środkowej, potrzeba będzie jeszcze co najmniej 4600 lat. Cóż, carski urzędnik w swych obliczeniach nie wziął zupełnie pod uwagę niepojętego dlań drobiazgu: siły, jaką niósł d u s 11 i k. SŁOWNICZEK NAZW I TERMINÓW afandi — pan aka — starszy brat, zwrot grzecznościowy wobec człowieka starszego od rozmówcy aksakal — (dosłownie: siwobrody) starszy w rodzie, także starosta osady, wioski apa — starsza siostra, zwrot grzecznościowy wobec kobiety arba — dwukołowy wóz bez resorów, ciągniony przez osła, konia lub wołu, pospolity na terenach Azji Środkowej i Turcji arbakesz — woźnica ark — cytadela, także nazwa twierdzy w Bucharze, głównej rezydencji emira, mieszczącej mennicę i skarbiec artel — rodzaj spółdzielni pracy w ZSRR, zrzeszającej rzemieślników, drobnych wytwórców argamak — rysak, rączy i wytrzymały wierzchowiec, od stuleci używany przez jeźdźców azjatyckich aryk — rów nawadniający, kanał doprowadzający wodę na uprawne pola askier — wojownik, żołnierz assalam alejkum (albo salam alejkum) — (dosłownie: niech będzie pokój z tobą, lub po prostu: pokój z tobą) pozdrowienie, powitanie, na które należało odpowiedzieć: waalejkum assalam (co znaczy: i z tobą pokój) ata — ojciec, zwrot grzecznościowy wobec człowieka sędziwego bachmat — silny i wytrzymały koń wierzchowy, bojowy baj — bogacz, obszarnik w dawnych państwach feudalnych Azji Środkowej bajga — popularne wśród ludów azjatyckich zawody konne, w których zwycięzcą zostawał ten, komu pierwszemu udało się dopaść leżącej na ziemi tuszy kozła i po przebyciu wyznaczonej trasy (mimo wysiłków konkurentów, starających się przechwycić tuszę) dostarczyć ją w określone miejsce, na „metę" 281 ssarbaz — żołnierz, wojak oddziałów emirowych sazan — dziki karp, często spotykany w rzekach Azji Środkowej sarnaj — ludowy instrument muzyczny, przypominający nieco fujarkę, niegdyś używany także w wojsku szejtan — zły duch, diabeł szejtan-arba — „diabelski wóz", nazwa nadawana pierwszym traktorom w Azji przez fanatyków religijnych tabib — ludowy znachor, zielarz, także felczer, lekarz tiubietiejka — krymka, płaska, najczęściej czarna czapeczka z ozdobnym wzorem wyszytym białą nicią udajczi — jeden z urzędników dworskich, mistrz ceremoniału na dworze emira Buchary usto — mistrz, majster wezyr — minister w emiracie Buchary albo w chanacie Chiwy wilajet — okręg terytorialno-administracyjny, prowincja ziłzilia — trzęsienie ziemi srindan — więzienie, loch podziemny w państwach feudalnych Azji Środkowej SPIS TREŚCI Od autora.......... 5 Jak polowałem na jadowite gady...... 11" Na grzbiecie szalejącego wielbłąda...... 48 Serce.............. 69 „Nocne wiedźmy"......... 84 Człowiek, który przewiózł akt kapitulacji .... 120 Białe złoto Bibi Nijazowej...... 136 Achmadżan z Głodowego Stepu....... 149 Karawana Arsłanowa -..... 168 Rafik znaczy towarzysz....... 181 Wrota Timura, basmacze i Abdułła Nabijew ... 198 Nie tylko sarimsok-chan......... 213 Skarby arabi, szirazi, sur........... 226 O twierdzy, w której emir straszył...... 240 Świt nad Bucharą.......... 253 Co jest droższe id złota,......... 269 Słowniczek nazw i terminćJw....... 281 Pomnik i Muzeum Przyjaźni Narodów stanęły w miejscu epicentrum trzęsie nia ziemi. Na pierwszym planie pęknięty blok granitu z datą i godziną, w któ rej ziłzilia wstrząsnęła stolicą Uzbekistanu.