Dudziński Andrzej - Manuskrypt Jana Żeglarza

Szczegóły
Tytuł Dudziński Andrzej - Manuskrypt Jana Żeglarza
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dudziński Andrzej - Manuskrypt Jana Żeglarza PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dudziński Andrzej - Manuskrypt Jana Żeglarza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dudziński Andrzej - Manuskrypt Jana Żeglarza - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Copyright © for the Polish edition by Andrzej Dudziński and Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2012  ISBN 978-83-63431-04-4  Projekt okładki: Mariusz Banachowicz  Redakcja: Katarzyna Kondrat  Korekta: Agnieszka Smolińska  Redakcja techniczna: Adam Kolenda  Wydawca: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław  www.bukowylas.pl, e-mail: [email protected]  Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01  www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected] Strona 5 Tórshavn Robert Nowicki stał na górnym pokładzie promu „Norröna” i patrzył w bezkresne przestworza Atlantyku. Był typowy dla tej strefy letni dzień, z dużym zachmurzeniem i krótkotrwałymi rozpogodzeniami. Chłodny powiew wiatru spowodował, że zaciągnął mocniej kaptur kurtki przeciwdeszczowej. Według informacji, którą ogłoszono z mostku, znajdowali się około pięćdziesięciu mil od Tórshavn, stolicy Wysp Owczych, do której zmierzali. Mimo iż ze wszystkich stron otaczała ich woda, nietrudno było rozpoznać, gdzie znajduje się ląd. Zdradzały go wyniosłe kolumny chmur piętrzące się nad archipelagiem. Wiejący nad oceanem południowo-zachodni wiatr trafiał na przeszkodę w postaci wysokich skał. Prąd powietrza kierował się w górę i tworzył wały chmur widoczne z dalszej odległości. Pewnie w taki sposób kierowano się do wysp w dawnych czasach, gdy jeszcze nie znano kompasów i sekstansów, a wyznaczanie kursu na oceanie według gwiazd było tylko orientacyjne. Żeglarze obserwowali więc chmury i w ten sposób rozpoznawali kierunek, w którym należało płynąć. Robert wsiadł na „Norrönę” w norweskim porcie w Bergen. Do pokonania było ponad sześćset kilometrów. Noc spędził w ogólnej kabinie, zwanej kuszetką. Bez specjalnych luksusów, ale w miarę wygodnie, na tyle, na ile mógł liczyć przeciętny turysta. Wszedł do toalety, włączył światło i spojrzał w lustro. Miał zmęczone oczy. Krył się w nich pewien rodzaj zakłopotania. Były nieśmiałe? – Nieśmiałe… – uśmiechnął się. Nie, z pewnością, śmiałości mu nie brakowało. Może nie był zbyt przebojowy, ale umiał bronić swoich racji. Jak na czterdzieści cztery lata wyglądał całkiem nieźle, choć jeśli miałby być szczery – a przed sobą nie musiał niczego ukrywać – mógłby powiedzieć, że w mężczyźnie, który patrzył na niego z lustra, nie było nic Strona 6 niezwykłego. Wszystko mieściło się w normie – od wzrostu metr osiemdziesiąt do ciemnych włosów i niebieskich oczu. Kiedyś, gdy więcej czasu spędzał na świeżym powietrzu, jego cera była bardziej ogorzała. Był szczupły i wysportowany. Wyglądał na kogoś, kto nie stroni od codziennych ćwiczeń. Sweter, który miał na sobie, z pewnością nie należał do tanich i zupełnie nie pasował do spłowiałych dżinsów, ale mimo wszystko wydawał się tworzyć z nimi całość. Przygładził dłonią włosy, wśród których dostrzegł kilka nitek siwizny. Zmarszczki na czole świadczyły o latach pracy wymagającej koncentracji. Uśmiechnął się z pobłażaniem. Starzał się, nie był już młodym chłopakiem, który zadziwiał swoje koleżanki nadzwyczajną tężyzną, choć czasy, kiedy tak bywało, nie wydawały mu się zbyt odległe. Cieszył się, że ma tyle lat, ile ma… Cieszył – to nie było właściwe słowo. Akceptował swój wiek, akceptował siebie takiego, jakim był. I gdy czasem wracał pamięcią do przeszłości, nie żałował niczego, co z upływem lat stało się jego udziałem. Nawet te najbardziej gorzkie chwile na coś się przydały, bo dzięki nim lepiej poznał siebie. Ból, który ze sobą przyniosły, sprawił, że mógł spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Nie, zdecydowanie nie chciałby niczego zmienić. Nie snuł wyobrażeń, co by było, gdyby mógł cofnąć czas i mieć znów dwadzieścia kilka lat. Wtedy wydawało mu się, że jest bardziej żeglarzem niż naukowcem. Podczas studiów w instytucie historii zaczął udzielać się w akademickim jachtklubie. Żeglowanie było spełnieniem marzeń z dzieciństwa. Wydawało mu się, że żagle dają niezależność, własny kawałek przestrzeni, który może zagospodarować po swojemu, tak by samodzielnie decydować o sobie. Szybko okazało się, że jako żeglarz był bardziej utalentowany niż jako historyk. Tak w każdym razie wówczas się wydawało. Więcej czasu poświęcał żaglom niż książkom. Profesor, który z racji jego umiejętności często dobierał go do swojej załogi, uznał, że mógłby połączyć swoje pasje sportowe z dziedziną, którą studiował. – Historia i żeglarstwo? – Robert nie był zapalony do tego pomysłu. – Jest już tylu historyków żeglarstwa… – Ale wśród nich zaledwie garstka zajmuje się epoką wielkich odkryć geograficznych. W każdym razie w naszym kraju jest ich niezbyt wielu. Jego pracę magisterską trudno było zaliczyć do perełek, ale niektórzy pod wpływem opinii profesora uznali ją na tyle interesującą, że w instytucie zaproponowano mu asystenturę. Dzięki temu Robert nadal mógł zasilać Strona 7 załogę jachtu dowodzonego przez zwierzchnika. Nie spieszył się z wyborem tematu pracy doktorskiej. Tak naprawdę zasugerowano mu go. Nie był porywający, ale Robert nie mógł narzekać, że nudził się lub że pisał ją wbrew sobie. Dysertację traktował jak grypę lub mutację – trzeba było przez to przejść, tym bardziej że doktorat stanowił paszport do dalszych poczynań żeglarskich. W klubie akademickim miał już ugruntowaną pozycję. Dużo ważniejszą niż w instytucie. Poza tym jako żeglarz miał dużo większe powodzenie u kobiet niż jako asystent czy adiunkt. Nie o kobiety zresztą chodziło. Jako beniaminek profesora nie musiał się o nic martwić. To życie martwiło się, by było mu dobrze i by spełniały się jego marzenia. Żeglarstwo to sport, który można uprawiać długo. Wydawało mu się, że czas przestał płynąć i że zawsze tak będzie. Odmierzał go przygotowaniami do kolejnych zawodów regatowych. Popadł w rutynę. Jako adiunkt właściwie spoczął na laurach i specjalnie tego nie ukrywał. Jego praca ograniczała się do zajęć ze studentami. Nie starał się nadzwyczajnie, a ćwiczenia traktował jako swobodne pogawędki na różne tematy, tylko pobieżnie związane z głównym wątkiem zajęć. Nigdy się nie przygotowywał, a zaliczenia robił automatycznie, na podstawie obecności. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych i udział w Mackinac Race, największych na świecie regatach na zamkniętych wodach, okazał się dla niego przełomowy. Nie z powodu osiągnięć sportowych, bo ich jacht został sklasyfikowany dopiero pod koniec drugiej setki. Poznał tam kilka ważnych osób. Na mecie na wyspie Mackinac jego załogant, ówczesny dyrektor instytutu historii, spotkał swojego przyjaciela z University of Illinois. Profesor Howard Kemplick też był żeglarzem i ich znajomość, mimo iż obaj byli historykami, oparta była przede wszystkim na wspólnej pasji. Po powrocie do Chicago, skąd wyruszyli na regaty, profesor Kemplick zaprosił Roberta na zwiedzanie kampusu. Pokazał mu swoją bibliotekę, w której poczesne miejsce zajmowały dzieła z historii wielkich odkryć geograficznych. O niektórych Robert tylko słyszał, że istnieją. Tutaj mógł je zobaczyć, dotknąć, a nawet przeczytać. Widząc ożywienie polskiego adiunkta na widok starych woluminów, polecił mu kilka antykwariatów, gdzie można było trafić na podobne rarytasy. Nowicki szybko się przekonał, że nie są na jego kieszeń. Ale kto szuka, ten znajduje. Od sprzedawcy, studenta z pomarańczowymi dredami, dowiedział się, że w Strona 8 jednym z muzeów od czasu do czasu organizowane są wyprzedaże starych książek, które z różnych powodów, najczęściej zniszczenia, wycofywane są z bibliotek. Można je było kupić za bezcen. I rzeczywiście, niedługo potem trafiła się podobna okazja. Między współczesnymi zniszczonymi kryminałami i romansami znalazł kilka prawdziwych „skarbów”. Wśród nich wydane w 1844 roku w Londynie „Życie, podróże i odkrycia Sir Francisa Drake’a” spisane przez Johna Barrowa. Szczególnie zajmujące okazały się podróże bohatera po wodach i lądach Indii Zachodnich w 1567 roku. Pochłonął je w ciągu nocy. Ta książka sprawiła, że wszystko w jego życiu się zmieniło. Przyznano mu roczne stypendium na University of Illinois, za czym stał oczywiście profesor Kemplick, któremu przypadł do gustu zapał młodego Polaka i jego zachwyt nad starymi księgami. Kanwą badań Roberta w ramach stypendium stały się korsarskie dokonania Sir Francisa Drake’a oraz jego pełne awantur życie. Bogactwo literatury, jaką odkrywał na półkach uniwersyteckiej biblioteki, podsycało chęć pracy. Jedno źródło prowadziło do następnego, a każde kolejne odkrywało przed nim nieznane obszary dotąd nieogarniętej wiedzy. To uruchamiało wyobraźnię, która z łatwością przenosiła go do zapomnianego świata. Dzięki pomocy chicagowskich historyków udoskonalał także swój warsztat badawczy, poznawał nowe sposoby weryfikacji danych, uczył się od znanych badaczy, podpatrywał nowe metody, przyswajał sobie narzędzia… Nowicki wiedział, że stypendium na UIC jest dla niego jako naukowca ogromną szansą. Nigdzie w Polsce nie miałby dostępu do tak unikatowych źródeł. Był pewien, że dzięki materiałom, które udało mu się zgromadzić, nie będzie miał w kraju zbyt wielkiej konkurencji. W tamtych czasach większość starszych naukowców, jeszcze z komunistycznego rozdania, posługiwała się co najwyżej językiem rosyjskim. Znajomość angielskiego nie była zbyt powszechna. Gdyby na jego miejsce trafił jeden z dawnych dożywotnich „marcowych docentów”, którzy jeszcze nie tak dawno znajomość języka zachodniego traktowali na równi z podejrzeniem o szpiegostwo i zdradę stanu, nawet nie wiedziałby, jak się poruszać po systemie organizacji nauki obowiązującym na Zachodzie. Drugim po Drake’u tematem, jaki go pochłonął, było ustanowienie pierwszej kolonii angielskiej w Nowym Świecie, Wirginii, z jej bohaterem kapitanem Johnem Smithem, zakochaną w nim Pocahontas i pierwszymi Strona 9 Polakami, którzy przyczynili się do budowy fortu i huty szkła. Zadawał pytania i szukał odpowiedzi, robił to, o czym marzy każdy wytrawny historyk. Poznał smak odkrycia naukowego. Uczelnia przestała być dla niego przechowalnią i poligonem działań dydaktycznych. Poczuł sens i radość pracy. Materiały zgromadzone w trakcie badań przeprowadzonych w Chicago wystarczyły Robertowi na dwie książki, które zyskały aprobatę środowiska i sprawiły, że nie był już anonimowy. A to zaowocowało kolejnymi stypendiami. Podczas pracy za granicą poznał wielu naukowców, nie tylko w swojej dziedzinie. Kilka dni po czterdziestych urodzinach otrzymał tytuł profesora zwyczajnego. Był już po rozwodzie i jego życie wypełniała obecność różnych kobiet, ale żadna nie zagościła w nim na dłużej. Może dlatego, że wcale mu na tym nie zależało. Wyspy zobaczył po południu, w chwili gdy wiatr rozwiał chmury. Oczom płynących ukazał się niezwykły widok. Dziesiątki tysięcy ptaków morskich poderwały się z urwisk skalnych. Mewy, nurzyki, alki, fulmary, głuptaki, maskonury, wydrzyki i rybołówki rozpoczęły szaleńczy taniec. Nadlatywały nad pokład całymi stadami, niczym eskadry samolotów, kołując i zawracając, wzbijając się w górę i nagle spadając pionowo ku wzburzonej powierzchni wody. Pomyślał, że jeśli jakieś miejsce na świecie zasługiwało na miano ptasiego raju, to było ono właśnie tutaj. Każdy mijany wyłom skał przybrzeżnych odsłaniał coraz to nowe wzgórza i zdawało się, że one nigdy się nie skończą, bo zza najdalszego wyłaniały się kolejne. Wszystkie wzniesienia pokryte były kępami wrzosów i skałami. Nie było widać drzew. Minęli półwysep i zza załomu skał ukazało się Tórshavn. Słońce oświetlało skupisko kolorowych domków ułożonych na zboczu. Był to widok przypominający ilustrację z książek dla dzieci i nawet przyszło mu do głowy, że pewnie większość bajek, które czytał w dzieciństwie, musiała się dziać w takiej właśnie scenerii. Prom sprawnie doszedł do przystani i zacumował. Z perspektywy górnego pokładu Robert obserwował tłoczących się przy trapie turystów, którzy jak najprędzej chcieli zakosztować uroków archipelagu. On sam nie Strona 10 spieszył się. Miał wakacje i każda chwila, którą mógł mieć dla siebie, była bezcenna. Miasteczko widziane z górnego tarasu promu miało swój urok. Przyglądał się wszystkiemu, jakby stał przed wielkim ekranem, na którym rozgrywały się codzienne scenki, niby zwyczajne, a jednocześnie niezwykłe. Chłonął je, smakując jedną po drugiej. Błękitny żaglowiec z napisem „Norðlysið”, co w miejscowym języku farerskim znaczyło „Zorza Polarna”, właśnie cumował przy nabrzeżu. Przy relingu stało kilkunastu rozradowanych wycieczkowiczów, wśród wychodzących z „Norröny” przybyszów goniły się dwa psy. Taksówkarze proponowali swoje usługi, a kilkoro tubylców, podobnie jak w Zakopanem przy dworcu PKP, oferowało tańsze niż w hotelu noclegi. Gdy zszedł na ląd i rozejrzał się wokół, zobaczył na twarzach tubylców szerokie uśmiechy. Mimo często padającego deszczu można tu być szczęśliwym. I to było dla niego najważniejsze. Zarzucił worek żeglarski na ramię. W dłoni dzierżył spory neseserek z laptopem, aparatem fotograficznym i oprzyrządowaniem, które zwykle woził ze sobą. Gdy mijał postój taksówek, zagadnął go jeden z kierowców. Robert pokazał mu kartkę z adresem i zapytał o cenę. Mężczyzna rzucił jakąś liczbę, na co Robert uśmiechnął się, minął tubylca i ruszył w głąb miasta. Przy „Zorzy Polarnej” stał jej szyper, wysoki blondyn, żywe odzwierciedlenie malowniczego stereotypu korsarza, choć z dobrotliwym uśmiechem. Wpuszczał na pokład błękitnego szkunera kolejną grupę turystów. – Może też się skusisz? – zagadnął Roberta. – Płyniemy do jaskiń podwodnych… – Innym razem – odrzekł wymijająco. – Trzymam cię za słowo. Urlop? – Można tak powiedzieć. – W takim razie, prędzej czy później i tak trafisz na mój szkuner. – Mam nadzieję. – Nadziei trzeba pomagać zdecydowanym działaniem – rzucił korsarz z przekonaniem. Obok pojawiły się dwie pary. Nowicki ruszył dalej, mijając siedziby firm turystycznych, między innymi Smyril Line, właściciela promu, którym przed chwilą przybył do Tórshavn. Na przystankach autobusów SSL stało kilkanaście osób z bagażami, czekając na swoje kursy. Zaczął czytać Strona 11 rozkład jazdy, mając nadzieję, że będzie mógł skorzystać z usług miejscowego przewoźnika, ale rychło okazało się, że autobusy tej firmy zapewniają transport po wyspach, ale nie po miasteczku, które liczyło raptem czternaście tysięcy mieszkańców. Tutaj wszędzie było blisko i jeśli ktoś nie korzystał z samochodu, mógł dotrzeć w wybrane miejsce na piechotę. Zaskoczył go widok starego fortu Skansin. Jego historia sięgała 1580 roku, kiedy to wzniesiono warownię mającą strzec portu przed piratami. W XVIII wieku rozbudowano ją, stawiając bastiony i opatrując je armatami. Bardziej współczesne elementy stanowiły dwa brytyjskie działa z czasów drugiej wojny światowej, gdy na terenie Skansin mieściło się dowództwo brytyjskiego garnizonu okupującego Wyspy. Malownicza uliczka z mnóstwem małych sklepików i kafejek wprowadziła go na zieloną starówkę stolicy – Tinganes, gdzie osiedlili się pierwsi przybysze. To właśnie tutaj, na skalistym półwyspie, ponad tysiąc lat wcześniej zbierał się Althing, rada starszych, z czasem zmieniona w parlament, po islandzkim najstarsza tego typu instytucja na świecie. Już w X wieku na kamiennym cyplu pod gołym niebem prowadzono debaty polityczne, rozstrzygano spory, ustalano kary i planowano przyszłe zamierzenia. Z tego miejsca kilka wieków później rządziła Wyspami krwiożercza familia duńskich wyzyskiwaczy Gabelów, urzędników nadzorujących królewski monopol handlowy. Pomalowane na brązowo i kryte trawiastymi dachami budynki pochodziły z XVIII wieku. Dziś Tinganes była dzielnicą władzy, w której mieściły się siedziby rządu i premiera. Podległe im ministerstwa ulokowano w różnych częściach miasta. Robert szedł wolnym krokiem i rozglądał się ciekawie. Spacer po wąskich i krętych uliczkach, wśród kameralnej zabudowy zdominowanej przez zieleń dachów, ciepłe barwy elewacji i kipiące kolorami przydomowe klomby – mimo ciężkiego bagażu – sprawiał mu przyjemność. Minął dwukondygnacyjny dom, częściowo murowany, z dobudowanym drewnianym piętrem oraz widocznym na jednej ze ścian monogramem króla Danii Christiana V i nazwiskiem przeklinanego przez Farerczyków Frederika Gabela. Nieopodal, przy placyku u bram starówki stał najstarszy budynek Tórshavn – Munkastovan, czyli dom mnichów. Został zbudowany w XIII wieku. Dwa wieki później rezydujący w nim franciszkanie przenieśli się kilka kilometrów dalej na południowy zachód, do Kirkjubøur, Strona 12 gdzie rozpoczęto budowę katedry św. Magnusa, a przy niej budynków zakonu. Mury pochłonęła w XVIII wieku lawina i teraz siedziba klasztoru mieściła się w oddalonej od centrum cichej dzielnicy Tórshavn. Tam właśnie się kierował. Przechodząc przez Tinganes, Robert odniósł wrażenie, że to osobliwe miejsce. Bodaj jedyna dzielnica rządowa, jaką widział, bez limuzyn, wart honorowych i czyhających reporterów. Mijając starszego mężczyznę w ubraniu przeciwsztormowym, który obdarzył go grzecznościowym uśmiechem, pomyślał, że mógł to być po prostu mieszkaniec stolicy, ale i na przykład członek gabinetu. Gdyby nie wiedział, jaki charakter ma ta dzielnica, pomyślałby, że mieszkają tu zwyczajni ludzie. Co rano wychodzą do pracy, dbają o kwiaty w swoich ogródkach, a w weekend spotykają się z sąsiadami na grillu. A jednak to tutaj podejmowano najważniejsze decyzje dotyczące przyszłości archipelagu i jego mieszkańców. Przy siedzibie narodowych linii lotniczych Atlantic Airways zobaczył szyld Izby Turystycznej Wysp Owczych, a nieopodal pomnik przedstawiający jednego z najważniejszych bohaterów narodowych Nólsoyara Palla z wizerunkami kruka i ostrygojada. To właśnie ostrygojad był narodowym ptakiem Farerczyków. Swego czasu jego podobizna widniała na fladze narodowej. Powodem szacunku, jakim darzyło się tutaj te niepozorne ptaki, była satyryczna ballada stworzona przez Nólsoyara Palla. Szedł wąskimi uliczkami, przyglądając się wystawom stoisk z pamiątkami dla turystów. Między nimi ulokowały się sklepy ze sprzętem żeglarskim i wędkarskim. Gdzieniegdzie widać było wejścia do kafejek. W oknie jednej z nich zauważył dziewczynę siedzącą przy laptopie. Ucieszył się, bo wyglądało na to, że mieli tu dostęp do internetu. Dziewczyna pochwyciła jego wzrok, ale nie odwzajemniła uśmiechu. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i choć on ponownie się uśmiechnął, odwróciła twarz, zasłaniając ją pofalowanymi rudymi włosami. Skupiła uwagę na ekranie komputera. Szkoda. W jej oczach było coś, co przyciągało uwagę. Zaśmiał się na głos. A więc wciąż jeszcze zwracał uwagę na kobiety? Mijając rząd sklepików i knajpek na Mylnugota, doszedł do Torsgota, która po kilkunastu krokach doprowadziła go do Niels Winthersgota. Skręcił w nią i kierując się na południowy zachód, przeszedł wolnym krokiem jeszcze kilkaset metrów. Strona 13 Potem zapytał o drogę do klasztoru i starsza kobieta wyjaśniła mu przyzwoitym angielskim, jak powinien się tam dostać. – Daleko? – Jak dla kogo, dla pana kwadrans na nogach – mrugnęła łobuzersko. Znów się roześmiał. Wyglądało na to, że miejscowi mają poczucie humoru i potrafią z niego korzystać, także w kontaktach z obcymi. Rzeczywiście, piętnaście minut później był już przy drzwiach klasztoru. Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był spory, podobny do wielu innych w okolicy, miał dwa piętra i nadbudówki z oknami pod strzelistymi wykuszami. Dach pokryty był darnią. Otworzył mu ubrany w ciemny dres młody mężczyzna, któremu Robert wyłuszczył cel swojej wizyty. – Wiem o panu, ojciec przeor uprzedził, że ma pan dziś przyjechać. Proszę… Zakonnik mył podłogę, stąd dres, a nie habit. Wprowadził gościa do skromnego pokoiku, służącego mnichom zapewne do spotkań z członkami rodzin i przyjmowania innych osób świeckich. Chwilę później pojawił się przeor w czarnym habicie przepasanym białym sznurem z trzema węzłami. Przedstawił się jako Gilbert Roscoe i powitał przybysza ze spokojnym uśmiechem. Robert wręczył mu list polecający od profesora Svensona i to przełamało wszelkie lody. Przeor zaprosił go na skromny poczęstunek. – Oczywiście jest pan naszym gościem, profesorze, ale gdy przebywa u nas profesor Svenson, on również stosuje się do naszych reguł, choć nie jest katolikiem. – Rozumiem, obiecuję, że nie będę sprawiał problemów, tylko muszę wiedzieć, na co zwracać uwagę. – Chodzi o pory modlitw, posiłków i stałych zajęć. Pana one oczywiście nie obowiązują, ale dobrze by było, także ze względu na braci, gdyby nie opuszczał pan budynku między kompletą a prymą, a nawet tercją. Robert był nieco zdezorientowany. – To znaczy w jakich godzinach? – Przed ósmą rano i po ósmej wieczorem… No, powiedzmy, że teraz, latem, po dziewiątej. Profesor pokiwał głową, dając do zrozumienia, że nie powinno być z tym kłopotu. – Poza tym alkohol, palenie tytoniu, odwiedziny kobiet… To, niestety, nie wchodzi w rachubę. Strona 14 Chciałbym też od razu zapytać, czy zechce pan uczestniczyć w naszym porządku liturgicznym dnia? – Chodzi o wspólne modlitwy? – Między innymi… – Przyznam, że niekoniecznie. – A jest pan w ogóle wierzący? – Zostałem ochrzczony, ale obawiam się, że nie udało mi się dostąpić łaski prawdziwej wiary. Na twarzy przeora pojawił się spokojny, dobrotliwy uśmiech. – Rozumiem. I tak bywa… Chociaż myślałem, że skoro pan z Polski… – I w Polsce zdarzają się takie osoby jak ja… Ojciec Roscoe pokiwał głową ze zrozumieniem i wskazał dłonią drzwi. – Zapraszam do refektarza na skromny posiłek… To nasza kolacja. – Dziękuję, chciałbym jeszcze później z ojcem porozmawiać. Profesor Svenson wspominał mi o skarbach waszej biblioteki. – A i owszem, sam wiele ksiąg przeglądał, niektórymi się zachwycał. – Będę mógł je obejrzeć? Przeor uśmiechnął się znowu. Zainteresowanie polskiego profesora najwyraźniej przypadło mu do gustu. – Myślę, że nie będzie przeszkód. A wie pan, że swego czasu, o ile mnie pamięć nie myli, w drugiej połowie XV wieku, w naszym klasztorze przebywały dwie pana rodaczki? – Naprawdę? – Nie pamiętam ich imion, będzie trzeba to sprawdzić. Refektarz nie był zbyt wielki, ale na tyle wygodny, że swobodnie mieścił długie stoły ustawione w kształcie podkowy, przy których siedziało szesnastu mnichów. Byli w różnym wieku. Seniorzy i mężczyźni przed trzydziestką. Robert rozpoznał zakonnika, który otworzył mu drzwi. Teraz był w habicie i zerkał na przybysza ciekawie znad talerza. Profesorowi wydawało się, że na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. W refektarzu panowało milczenie. Jeden z mnichów wstał od wspólnego stołu, zbliżył się do stojącego w kącie stolika i otworzył leżącą nań księgę. Przerzucił kilka kart i zaczął recytować wersy w starej mowie Cycerona. Robert znał łacinę, której uczył się jeszcze w liceum, a później podczas studiów. Udoskonalił ją Strona 15 jednak dopiero w trakcie licznych stypendiów. Większość tekstów, jakie wykorzystywał w swoich badaniach, została w oryginale napisana po łacinie. Nie mówił biegle w tym języku, ale czytał swobodnie i był w stanie rozróżnić, czy tekst był napisany kunsztownym stylem czy jego prostą, niemalże plebejską odmianą. Czytane przez zakonnika wersety ze św. Franciszka zachwycały maestrią i wyszukaną formą. Przeor wskazał Robertowi wolne krzesło wśród mnichów, a sam stanął na szczycie podkowy, na swoim miejscu. Lektor przerwał czytanie, a pozostali jedzenie i powstali. Przeor pobłogosławił im, po czym usiadł wygodnie. Mnisi poszli za jego przykładem, przy czym wszystko odbyło się bez najmniejszego szmeru. Lektor zaczął od następnego wiersza. Jeden z braci podsunął Robertowi koszyk z chlebem i wazę z zupą. Po kolacji nastąpiła krótka prezentacja gościa. Zakonnicy przyjęli jego obecność zwykłym skinieniem głowy. Mieli teraz czas wolny. Do rozpoczęcia wieczornych kontemplacji pozostał kwadrans. Rozeszli się do swoich pokojów, nie wiadomo dlaczego nazywanych celami, niektóre bowiem – jak profesor zauważył, przechodząc – były urządzone całkiem przytulnie. Jeden z zakonników ćwiczył hantlami, a inny – Robert rozpoznał w nim tego, który otworzył mu drzwi – ze słuchawkami na uszach i z zamkniętymi oczami słuchał muzyki na mp3, profesorowi zdawało się nawet, że lekko podryguje. – Bracie Grden! Mnich otworzył oczy. Ojciec Gilbert pogroził mu dobrotliwie palcem i mężczyzna natychmiast ściągnął słuchawki z uszu. – Za kwadrans medytacja w kaplicy. Grden skłonił się ze wstydliwym uśmiechem, jakby przyłapano go na gorącym uczynku. Mnisi odpoczywali po całym dniu pracy. Większość z nich miała swoje stałe zajęcia w hospicjum, które prowadził zakon. Inni na zmianę pracowali w ogródku i gospodarstwie za miastem. Hodowali owce, trzodę chlewną i kury. Mieli też ogród, w którym uprawiali warzywa. Wszyscy na zmianę pełnili dyżury porządkowe i pracowali w kuchni pod kierunkiem stałego kucharza. Przeor wskazał Robertowi jego pokój na poddaszu. Był niewielki. Mieściło się tam wąskie żelazne łóżko z materacem z wełny owczej, szafa na ubrania, stół i krzesło. Na ścianie zawieszono prostą drewnianą półkę, gdzie stała metalowa miska, podobna do tych, z jakich jedli w refektarzu. Strona 16 – Nie ma luksusów, ale nic innego nie możemy panu zaproponować. – Niczego więcej nie oczekiwałem – powiedział Nowicki. – To mnie w pełni zadowala. Bardzo dziękuję. – Bardziej u nas dbamy o doskonalenie ducha niż zaspokajanie potrzeb ciała. – To zrozumiałe. – Jeśli pan chce zobaczyć bibliotekę, proszę przyjść do mnie po nieszporze. Robert znów zrobił niepewną minę. – To znaczy? – Po siódmej. – Dziękuję ojcu przeorowi. – Będę czekał, a tymczasem proszę się rozgościć. Gdy Robert został sam, szybko ocenił, że będzie mu wygodnie. Wprawdzie wspólna toaleta znajdowała się piętro niżej, a łaźnia na parterze, ale w końcu nie zamierzał tu spędzać reszty życia. Jak na wakacyjną przygodę, która nadarzyła się ad hoc, nie powinien wybrzydzać. Krzesło było twarde i takie najbardziej lubił, stół przestronny, a na półce zmieściły się najpotrzebniejsze przybory. W szafie znalazł lampę, ale bez żarówki. Pewnie należała do poprzedniego lokatora. Postanowił wyjść po zakupy i uzupełnić to, czego brakowało. Pomyślał, że potrzebuje paczki dobrej herbaty, dzbanka do gotowania wody – grzałkę miał bowiem swoją – oczywiście żarówki i zgrzewki wody mineralnej. Podniósł roletę wiszącą na oknie. Jego oczom ukazał się widok opadającej ku morzu równiny, a w oddali zobaczył następną wyspę. Zza ciemnych chmur wyjrzało właśnie przedwieczorne słabe słońce, które rozpięło tęczę między wyspami. To właściwie zbieg okoliczności, że znalazł się w tym miejscu. Tak wiele czynników na to się złożyło… Strona 17 Fundacja Nansena Taksówkarz minął kolumnadę „Domus Media” w centrum Oslo i zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej przy zbudowanym na tyłach placu żółtym klasycystycznym gmachu z napisem „Domus Academica – Universitetet i Oslo”. Mieścił się tam wydział prawa, ale ze względu na reprezentacyjny charakter budowli i jej usytuowanie w centrum stolicy, tam właśnie odbywały się najważniejsze wydarzenia uczelni. W westybulu byli już wszyscy. Robert wszedł jako ostatni, a portier odebrał od niego nakrycie. Niektórych już znał. Skinął głową profesorowi Li Xiangowi, z którym poznali się podczas stypendium na University of Illinois. Profesor Sean O’Donan na jego widok uśmiechnął się serdecznie i podszedł z wyciągniętą ręką. Odbywali razem staż na Uniwersytecie w Barcelonie. Wtedy właśnie mieli okazję nieraz dyskutować o wyprawach Giovanniego Cabota, włoskiego żeglarza pływającego pod brytyjską banderą, znanego jako John Cabot. O’Donan był prawdziwym ekspertem do spraw poszczególnych wypraw Włocha i znał na wylot historię poszukiwań Przejścia Północno- Zachodniego. Ostatnio interesował się wyprawami swojego ziomka, św. Brendana. Na czerwonej kanapie w pobliżu wielkiego kryształowego lustra siedział profesor Hektor Gomez z Santiago de Chile. Trzymał na kolanach otwarty neseserek i przeglądał jakieś dokumenty. Przybycie Nowickiego odnotował lekkim skinieniem głowy. Znali się z widzenia, ale nigdy nie zamienili ze sobą ani słowa. Nieopodal, tyłem do pozostałych siedział rozparty na krześle tęgi mężczyzna przed czterdziestką, z czarnymi włosami postawionymi na żel. Czytał gazetę otwartą na wiadomościach sportowych, a ruchliwa mimika jego pospolitej twarzy zdradzała emocje. Strona 18 – Kto to? – Robert zapytał Irlandczyka, wskazując na tajemniczą postać. – Giuseppe Vincenzi. Myślałem, że go znasz. – Słyszałem o nim, oczywiście, ale jeszcze nigdy go nie spotkałem… Robert obrzucił Włocha ciekawym spojrzeniem. Ostatnio w ich światku było o nim głośno. Młody, rzutki, świeżo upieczony profesor Uniwersytetu w Genui, umiejący zabiegać o swoje interesy. Mówiło się o nim, że idzie przez życie jak burza. Kariera stanowiła dla niego sens istnienia. Młody wilk, głodny sukcesów. Niepokorny indywidualista, gotowy podważyć najbardziej oczywiste dowody, sprawnie posługujący się swoim aparatem badawczym. Do bólu logiczny, zdecydowany negować oczywistości w imię potwierdzenia nawet najbardziej karkołomnej hipotezy. Wychodził z założenia, że jeśli wszyscy mówią, że coś jest dobre lub coś jest złe, może zachodzić przypadek, że to wszyscy popełniają błąd… Bo są w zbiorowej hipnozie i powtarzają czyjeś opinie, nie biorąc pod uwagę, że nawet największe autorytety mogą się mylić. Znakomity szachista z tytułem arcymistrza i triumfator kilku międzynarodowych turniejów, był bezwzględnym fanem Krzysztofa Kolumba i jego dokonań. Pracownica recepcji podała kawę, ale Robert nie zdążył jej dopić, ponieważ drzwi do wielkiej sali otworzyły się i zaproszono przybyłych do środka. Wystrój sali przypominał wnętrze Białego Domu, który Nowicki zwiedzał jako turysta. Rozsiedli się w głębokich fotelach. Za stołem prezydialnym pojawił się profesor Harald Svenson, prezes Fundacji Nansena, obok zasiadł rektor uniwersytetu w Oslo Geifr Eltingsrut, a po jego drugiej stronie Sigmund Petersen, główny sponsor grantu, znany duński potentat przemysłu stoczniowego i pasjonat historii wielkich odkryć geograficznych. Za nimi, w drugim rzędzie, zasiadło siedmiu członków zarządu Fundacji Nansena. Gdy Svenson wygłosił powitalną formułkę, odpowiedziały mu oklaski. Był oczywistym autorytetem, człowiekiem instytucją w dziedzinie badań historycznych. Właściwie nie istniały dla niego rzeczy nie do załatwienia. Nie było przed nim zamkniętych drzwi. Arbiter elegancji wśród najwybitniejszych historyków na świecie, na co dzień oprócz funkcji prezesa fundacji pełnił obowiązki dyrektora Instytutu Archeologii, Konserwacji i Nauk Historycznych stołecznego uniwersytetu. Przez lata prowadził dział konserwacji i wówczas zadbał, aby jego zakład Strona 19 badawczy wzbogacił się w nowoczesne zaplecze. Po latach, jako znakomity naukowiec i menedżer, został mianowany dyrektorem całego instytutu. Siedzący z jego lewej strony rektor uniwersytetu, profesor Geifr Eltingsrut, przypomniał, że na kierowanym przez niego uniwersytecie studiował, a później nauczał jeden z najwybitniejszych podróżników wszech czasów, Fridtjof Nansen, który otrzymał w 1922 roku Pokojową Nagrodę Nobla. – Chciałbym, abyśmy pamiętali, że nasza fundacja i grant, który dziś przyznamy, nosi imię tego wielkiego człowieka, a to zobowiązuje – rzekł. Petersen zaznaczył, że od kilku lat granty trafiają w ręce najwybitniejszych historyków, a on z uwagą przygląda się prowadzonym przez nich badaniom i liczy, że także w tym roku środki z grantu przyczynią się do rozjaśnienia kolejnych białych plam w historii odkryć geograficznych. Svenson nie chciał tracić czasu. Natychmiast przeszedł do rzeczy. – Dla porządku, przypominam – rzekł – że do biura fundacji wpłynęło ponad dwieście wniosków z osiemdziesięciu krajów. Po wnikliwej selekcji wyodrębniliśmy pięć tematów, które chcielibyśmy szerzej omówić na tym posiedzeniu. Ich autorów jeszcze raz serdecznie witam… Odpowiedziały mu oklaski. – Po prezentacjach nastąpi przerwa, a później ogłosimy laureata i beneficjenta. Kolejność wystąpień rozstrzygnęło losowanie. Jako pierwszy głos zabierze profesor Sean O’Donan. Prosimy… Irlandczyk nie ukrywał emocji. Każdy jego gest, gorączkowe spojrzenie i napięcie na twarzy mówiły jasno, jak bardzo przeżywa swój udział w posiedzeniu. Zebrał notatki i zapinając marynarkę, wszedł na mównicę. Rozejrzał się po zebranych i na jego ustach pojawił się sympatyczny uśmiech. – Do trzech razy sztuka – powiedział. – Jestem tu po raz trzeci i mam nadzieję, że tym razem szczęście będzie po mojej stronie… Profesor wskazał na stojący obok pusty ekran i natychmiast z rzutnika wyświetlono mapę północnego Atlantyku. Po kilku kurtuazyjnych zwrotach O’Donan przeszedł do rzeczy. – Na początku X wieku, w Lotaryngii, powstał anonimowy tekst „Navigatio Sancti Brendani”, czyli „Żegluga Świętego Brendana” – mówił stanowczym głosem, dając słuchaczom do zrozumienia, że świetnie porusza się w temacie, a jego pewność siebie budziła zaufanie. – Dzieło składa się z Strona 20 29 rozdziałów i wszystkie poświęcono opisowi wyprawy Brendana na zachód w poszukiwaniu Ziemi Obiecanej. Podczas podróży Brendan wraz z towarzyszami odwiedzili wiele wysp i doświadczyli fantastycznych przygód, spotykając rozmaite potwory morskie. Po latach udało im się w końcu dopłynąć do cudownej wyspy będącej ziemskim rajem, gdzie rzekomo spędzili rok. Owa wyspa miała być rozległa, obfita w wiecznie świeże owoce i zboża, pełna źródeł i szlachetnych kamieni… Svenson gestem przerwał mu wywód. – Znamy legendę o świętym Brendanie. Jakie są założenia pańskich badań, profesorze? – Zaraz do tego dojdę… Wraz z początkiem odkryć geograficznych żeglarze portugalscy i hiszpańscy rozpoczęli poszukiwania legendarnej Wyspy Świętego Brendana. Po odkryciu Madery i Wysp Kanaryjskich  spodziewano się, że leży ona w niedalekiej odległości od nich. O’Donan wziął do ręki wskaźnik, demonstrując zebranym obszary na mapie oceanu, gdzie szukano zaginionego lądu. – Wraz z pojawianiem się coraz dokładniejszych map Atlantyku legendarna wyspa zmieniała swoje położenie i ostatecznie uznano, że jest nią ósma, znajdująca się najbardziej za zachód w stosunku do pozostałych, wyspa Archipelagu Kanaryjskiego. Przylgnęła do niej wówczas nazwa San Borondón. Portugalczycy nie ustawali jednak w jej poszukiwaniu. Mimo że nikt do niej nie dotarł i nikt nie widział jej na własne oczy, jeszcze na początku XVIII wieku umieszczano ją na mapach, a portugalscy królowie finansowali ekspedycje badawcze. – Pańskie wnioski? – Poszczególne wyspy opisane w utworze identyfikowano m.in. z Wyspami Owczymi, Islandią  i Azorami. Doszukiwano się też opisów kontynentu amerykańskiego… Svenson niecierpliwym gestem przerwał jego wywód. – Chce pan dowieść, że święty Brendan tam dotarł? – Sądzę, że jest to prawdopodobne. Dysponuję argumentami, które warto by zweryfikować. – Słuchamy… – Za jeden z głównych uważa się fragment z rozdziału XIV o „zagęszczonym morzu”, którym miało być rzekomo Morze Sargassowe, a