15713
Szczegóły |
Tytuł |
15713 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15713 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15713 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15713 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Iłowiecki
„Z tamtej strony lustra”
Ilustracje Szymon Kobyliński
Redaktor Elżbieta Lubańska
Redaktor techniczny Elżbieta Suchocka
Copyright by Wydawnictwa „Alfa”, Warszawa 1986
ROZDZIAŁ 1
Z tamtej strony lustra
W krainie Po drugiej stronie Lustra wszystko, co wydawało się Alicji niepojęte,
miało jednak
swój głęboki sens. W czasie swej wędrówki Alicja - jak pamiętamy - spotkała Kota.
Był to ten sam Kot,
który potrafił znikać nagle w taki sposób, że znikał nie całkiem: pozostawał
jego uśmiech, sam uśmiech
Kota bez Kota!* [* Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów i Po drugiej stronie
Lustra (przekład:
Robert Stiller). Wydawnictwa „Alfa”. Warszawa 1986]. Naturalnie, na zdrowy rozum
jest to jawny
nonsens. Uśmiech jest pojęciem abstrakcyjnym i nie może istnieć bez tego, kto
się uśmiecha. Z punktu
widzenia zoologii nonsens wydaje się jeszcze łatwiejszy do przygwożdżenia: koty
po prostu nie umieją
się uśmiechać (chociaż dla mnie nie jest to takie pewne!), nie mówiąc już o tym,
że nie umieją mówić
ani rozpływać się w nicość.
Gdybyśmy jednak zajęli się bliżej uśmiechającym się kotem, okazałoby się, iż
jest nad czym
dyskutować, co więcej, że tego rodzaju dyskusje toczą się nie od dziś... właśnie
w świecie nauki.
Znaleźliby się tacy, którzy dowodziliby, iż w mózgu ludzkim musi być w jakiś
sposób zakodowana
sama idea uśmiechu, skoro ludzie potrafią rozpoznać uśmiech niezależnie od
okoliczności ani od tego,
kto i jak się uśmiecha. W tym zatem sensie właśnie istnieje jakby „sam
uśmiech”... Inni z kolei
powiedzieliby, że zdanie: koty nie umieją się śmiać nie jest zupełnie ścisłe jak
wszystkie tzw. sądy
indukcyjne. Chcąc być bliżej prawdy, powinniśmy tylko stwierdzić: nie spotkano
dotąd kota, który
potrafiłby się śmiać, więc jest bardzo prawdopodobne, że wszystkie koty tego nie
potrafią.
No tak, może lepiej nie wdawać się w zawiłe spory toczone przez filozofów, skoro
zarówno
własny rozum, jak i informacje zdobyte przez naukę pozwalają nieźle orientować
się w świecie i nawet
ten świat zmieniać. Chciałem tylko wskazać, iż może nie wszystko, co wydaje się
oczywiste lub pewne,
musi być zawsze i pewne, i oczywiste. Poza tym nie musimy zbyt przejmować się
logiką ani posiadaną
wiedzą: znikający Kot występuje przecież w Krainie Czarów, Alicja spotkała go po
drugiej stronie
lustra...
Proponuję zatem Czytelnikom małą wycieczkę na tamtą stronę lustra, to znaczy do
świata, w
którym wszystko jest możliwe, a granicą może być tylko własna wyobraźnia.-Oprócz
różnych - zresztą
wybranych dość przypadkowo - problemów, którymi zajmuje się współczesna nauka,
spróbuję
przedstawić także niektóre zjawiska niezwykłe, „zwariowane” hipotezy i nierealne
projekty; może to
być i zabawne, i pouczające, pod warunkiem wszakże zachowania dystansu i
sceptycyzmu.
Większość przedstawionych w tej książce problemów mieści się doskonale w
granicach, które
dziś zakreśla nauka, to znaczy w granicach określających obszar zainteresowań
nauki. Obszar ten jest
zmienny - kto wie, czy wiele rzeczy, zaliczanych dzisiaj do tzw. para-nauki, a
nawet nazywanych
bzdurami, nie znajdzie się kiedyś w tym obszarze?
Współczesna nauka przyzwyczaiła nas do coraz to nowych niezwykłości i
„spełnianych
niemożliwości”. Aby zachować umiar i przepłynąć zdrowo między Scyllą (odrzucanie
wszystkiego, co
wydaje się niezgodne z nauką) a Charybdą (przyjmowanie „na wiarę” wszystkiego,
co komu się
spodoba głosić), wystarczy może tylko pamiętać o jednym. Mianowicie o tym, iż
rzeczy nie zawsze
bywają takie, jakimi nam się wydają, ale jeszcze rzadziej bywają takie, jakimi
chcielibyśmy, żeby były.
Co zaś do zwariowanych hipotez, to - jak wiadomo - wiele z nich odegrało w
historii nauki rolę
niezmiernie pozytywną. Oto kilka dość znanych przykładów.
W latach trzydziestych naszego stulecia radziecki astronom Gawrił Tichow
twierdził, że pasmo
nizin marsjańskich daje obraz spektroskopowy, taki jak rejony wysokogórskiej
roślinności na Ziemi, a
zatem na Marsie istnieją rośliny. Inny znany astronom radziecki - Josip
Szkłowski - uważał, iż satelity
Marsa są puste w środku, a więc ich pochodzenie nie może być naturalne. W swoim
czasie były to
hipotezy całkiem heretyckie wobec panujących w nauce poglądów, namiętnie je też
zwalczano. Mało
tego - przyczyniając się do triumfu sceptyków - obie hipotezy okazały się
rzeczywiście błędne (dziś już
to wiadomo)! Tyle że zwalczanie obu hipotez i dyskusje wokół nich pomogły
znacznie lepiej poznać
Marsa i w ogóle Układ Słoneczny, pobudziły wyobraźnię wielu ludzi, wzmogły
zainteresowania
Kosmosem i kto wie, ile im w końcu zawdzięcza dzisiejsza astronautyka. Sądzę
więc, iż można bronić
twierdzenia, że nie wszystkie „wariackie” hipotezy muszą być z natury rzeczy
bezpłodne i niewarte
dyskusji czy choćby zastanowienia.
W końcu XVIII wieku w salonach europejskich niesłychanie modny był mesmeryzm.
Tak od
nazwiska niemieckiego lekarza Franza Antona Mesmera nazywano leczenie
„magnetyzmem
zwierzęcym”, czyli tajemnym fluidem. Wysyłany przez jednych ludzi miał ów fluid
leczniczo działać na
innych, wpływając „przez nerwy i na nerwy”. Mesmeryzm był niezastąpionym tematem
towarzyskich
konwersacji, opowiadano cuda o jego skutkach leczniczych, pasjonowali się nim
filozofowie i
prostaczkowie - był czymś w rodzaju osiemnastowiecznej bioenergoterapii. Miał
także zaciekłych
wrogów. Motywy wielu z nich nie były zbyt szlachetne. Ówcześni medycy nie mogli
znieść powodzenia
Mesmera i jego zarobków, więc zarzucali mu wszelkie nieprawości. Motywy innych
były jednak godne
szacunku: uznawali mesmeryzm za bzdurę i przesąd, ponieważ istnienie jakichś
niewidzialnych fluidów
nie godziło się z naukowym poglądem na świat, było sprzeczne z obowiązującą
wiedzą.
W naukowej komisji powołanej w 1784 r. do zbadania tego zjawiska wzięli udział
wybitni
uczeni tamtych czasów, m.in. wielki chemik Antoine Lavoisier i Benjamin Franklin,
znakomity badacz
elektryczności, umysł postępowy i światły. Komisja - po przeprowadzeniu
doświadczeń odrzuciła
hipotezę Mesmera, doświadczenia bowiem nie potwierdziły istnienia „magnetyzmu
zwierzęcego”.
Franklin uznał wyniki eksperymentu za rozstrzygające (zajął więc stanowisko,
jakie powinni zajmować
uczeni) i stał się walczącym przeciwnikiem mesmeryzmu. Wszakże jego argumenty -
jeśli miały to być
argumenty naukowe - były co najmniej dziwne. Franklin bowiem orzekł: To, czego
nie da się zobaczyć,
dotknąć ani powąchać, po prostu nie istnieje.
Mesmeryzm wyrzucono więc z hukiem poza obszar nauki; znalazł pocieszenie (co też
swoją
drogą znamienne) w zainteresowaniu, jakim obdarzyła go literatura i sztuka
romantyzmu. Ale przecież
po latach „magnetyzm zwierzęcy” pojawił się znowu w nauce w postaci już możliwej
do przyjęcia: jako
zjawisko hipnozy. Zjawisko do dziś naukowo badane i do dziś tajemnicze, ale
niewątpliwie istniejące i
na pewno związane z systemem nerwowym ludzkim i zwierzęcym (o hipnotyzowaniu
ludzi wszyscy
zapewne słyszeli, nie wszyscy jednak wiedzą o tym, że bardzo łatwo podlega
swoistej hipnozie np.
kura...).
Franz Mesmer był w istocie zdolnym hipnotyzerem i w tym sensie nikogo nie
okłamywał, choć
oczywiście wykorzystywał swe zdolności do robienia kariery; tajemniczość, aura
cudowności i magii
sprzyjały tej karierze. Badania komisji nad „magnetyzmem zwierzęcym” musiały
wszakże wtedy
skończyć się fiaskiem, ponieważ nic nie wiedziano o naturze hipnozy, o warunkach,
w jakich stan ten
może się objawić ani nawet o tym, że nie każdy ma podobne zdolności i nie każdy
im ulega. Poza tym
umysły kształtowane w epoce Oświecenia z góry odrzucały to, co było sprzeczne
„ze wszystkim, o
czym wiedziano dotychczas”, w dodatku zatrącało „cudownością”. Nie, tego, jak
zresztą i innych
„cudów”, racjonalistyczny wiek XVIII przyjąć nie mógł. Nawet pozbawiony
przesądów Wolter, kiedy
pokazano mu żyjątka pod mikroskopem, uznał je za „plamy na własnych oczach”, bo
przecież coś tak
małego w ogóle nie mogłoby żyć. Fluidy Mesmera, ujawniające się w salonach, a
niewidoczne w
laboratoriach, były czymś jeszcze gorszym.
Więc Franklin miał rację i zarazem jej nie miał? Miał, darząc zaufaniem
wyłącznie fakty
sprawdzone przez naukę; nie miał, bo zapomniał o obowiązku sceptycyzmu również
wobec metod i
reguł, które dana epoka uważa za pewne, ale których ograniczoność może wykazać
epoka następna.
Przepraszam, że wrócę jeszcze do jednego nadużywanego przykładu, ale wydaje się
on
nadzwyczaj wyraziście ujmować sedno sprawy. Otóż w końcu XVIII wieku
przyniesiono do
Francuskiej Akademii Nauk jakieś skamieniałe grudy, twierdząc, że są to
„kamienie spadłe z nieba”.
Chłopi, którzy przynieśli owe kamienie i przysięgali, że widzieli ich upadek z
chmur, zostali ukarani za
oszustwo i kpiny z prześwietnej Akademii; areopag uczonych uznał, że kamienie
nie mogą spadać z
nieba, ponieważ ani w chmurach, ani ponad nimi żadnych kamieni nie ma i być nie
może. W 1790 r.
mer miasteczka Jullaic znów wysłał Akademii „kamienie z nieba” i protokół,
stwierdzający ich spadek
„z chmur”, podpisany przez 300 naocznych świadków, mieszkańców Jullaic. Akademia
wyraziła
ubolewanie, że merem miasta może być człowiek tak głupi... W czasie zaś dysputy
jeden z akademików,
niejaki Deluc, oświadczył: Gdyby nawet taki kamień upadł u mych nóg i zmuszony
byłbym przyznać, że
go widziałem, musiałbym od razu dodać, iż jednak w to nie wierzę. Inny akademik,
Fodin (swoją drogą,
kto dziś o nich pamięta jako o uczonych?), dodał: Lepiej takich zjawisk w ogóle
nie uznawać, niż
poniżać się do prób ich objaśniania.
Dziś wydaje się, iż to akademicy francuscy nie odznaczali się mądrością,
natomiast mer, który
chciał zbadać naturę nieznanego zjawiska, wcale nie był człowiekiem głupim.
Wszakże można spojrzeć
na to zdarzenie i z takiego punktu widzenia: w owych czasach stanowisko Akademii
było racjonalne
(czy raczej zgodne z racjonalizmem tego czasu) i nawet w istocie postępowe. Bo
przecież Jakże to
możliwe, żeby kamienie spadały z nieba! Byłby to cud, a nauka musi odrzucać
wyjaśnienia przez cud.
Dopiero po wielu latach okazało się, że chodziło wtedy o meteoryty i że jednak
spadają one na
powierzchnię Ziemi właśnie z przestrzeni pozaziemskiej. Dzisiaj „spadania
kamieni z nieba” nikt już za
cud nie uważa. Ile więc jeszcze napotkamy takich „cudów”?
Sto lat później po tej historii przedstawiono tejże Akademii Francuskiej
przywieziony zza
oceanu fonograf, nowy wynalazek amerykański. Na stole w sali obrad postawiono
coś w rodzaju czarnej
skrzynki, z której wydobywał się ludzki głos. Wśród uczonych zawrzało: „Wyrzucić
brzuchomówcę!
Nie wolno wystawiać akademików na pośmiewisko!” - ryknął doktor Boilland,
zasłużony lekarz i
Uczony. Szczęściem nie posłuchano doktora, tym razem akademicy uchronili się
przed
pośmiewiskiem...
Banalne jest stwierdzenie, że każde stulecie ma swoje „fluidy” i swoich Mesmerów,
swoje
„kamienie z nieba” i swoich Boillandów. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wiek XX
- czas rewolucji
naukowych i nadzwyczajnego postępu techniki - ma ich szczególnie dużo.
Przypuszczam, że fakt ten
będzie przedmiotem badań przyszłych historyków, socjologów, psychologów...
zresztą, już jest
przedmiotem ich rozważań.
Zastanawiający splot okoliczności legł u podłoża „mesmeryzmów” naszych czasów. Z
jednej
strony sama nauka stwarza dla nich najlepszą pożywkę. Wiemy przecież dzisiaj
dobrze, iż istnieją
rzeczy, których nie tylko nie można zobaczyć, dotknąć ani powąchać, ale nawet
nie można ich sobie
zwyczajnie wyobrazić. W dodatku „niewyobrażalność” czegokolwiek nie może być
argumentem
przeciw istnieniu „niewyobrażalnego”, a nawet więcej: uczeni zaczynają sobie
zdawać sprawę, że często
w przyrodzie to, co uważamy za najbardziej dziwne i nieprawdopodobne, jest
właśnie bardziej
prawdopodobne od tego, co przywykliśmy uważać za naturalne i oczywiste. To
Ostatnie stwierdzenie
jest ważną zdobyczą współczesnej fizyki. Dla umysłów światłych, krytycznych
stało się jasne, że w
każdej chwili może być odkryte (i bywa odkrywane!) kolejne zjawisko „niemożliwe”,
zaprzeczające
ugruntowanym teoriom i zmieniające z dnia na dzień obraz świata. Takie zresztą
„niemożliwe” fakty
bywają - bywały zawsze potężnym impulsem do rozwoju nauki. Zatem odrzucenie
„możliwości
niemożliwego” jest dość skutecznym hamowaniem postępu.
[Ryc. 1]
Jednak zalew „cudów” i niezwykłości jest tak lawinowy i tak łatwo znajduje teraz
posłuch, iż
nauka musi się przeciw temu bronić - musi bowiem w tym chaosie zachować jakąś
stałość (dziś jest to
jedyna stałość możliwa do uzyskania), musi pozostać nauką. Tak więc musi się
zawsze bronić przed
„niemożliwością” i musi z taką samą siłą bronić prawa do istnienia
„niemożliwości”. Trudno się dziwić,
iż wije się jak piskorz schwytany w pułapkę.
Niedawno w Stanach Zjednoczonych powstała nowa instytucja naukowa o przydługiej
nazwie:
Komitet Badań Naukowych nad Doniesieniami o Zjawiskach Paranormalnych. Komitet
skupił
specjalistów różnych dziedzin, jego szefem jest filozof Paul Kurtz z
Uniwersytetu Stanu Nowy Jork,
członkami: słynny psycholog Burrhus F. Skinner, astronom Carl Sagan, biochemik i
pisarz Isaac
Asimov i wielu innych, nie mniej znanych. Komitet obiecuje zaciekawionej opinii
publicznej, że
„zajmie się porządnie” takimi rzeczami, jak na przykład: „życie po życiu”,
latające talerze (nb. ich
istnienie uważa za pewne 57 proc. dorosłych Amerykanów!), Atlantyda, Trójkąt
Ber-mudzki, fotografie
Kirliana, „siła” piramid, „uczucia” roślin, telepatia, zginanie metali siłą
psychiki, yeti, Nessie (biedny
potwór szkocki!)...no, może wystarczy. Członkowie Komitetu nastawieni są nader
sceptycznie, jeśli nie
wrogo, do tych wszystkich dziwności. Ich hasłem jest ostra „walka ze skłonnością
ludzką do wiary w
pseudonaukę”. W wydawanym przez siebie piśmie „The Zetetic” już tę walkę,
bezpardonową,
rozpoczęli. I bardzo dobrze! Jeśli nauka rzeczywiście się do tego zabierze, może
uda się nareszcie
odnaleźć ziarna prawdy w ogromnym worze plew. Dużo lepiej, kiedy z dziwnością
walczy się
metodami nauki, niż kiedy się rzeczy nie przystające do naszej obecnej wiedzy w
ogóle ignoruje albo -
co jeszcze gorsze - kiedy każdego, kto o tym mówi, uznaje się z góry za
irracjonalistę i nieuka,
szerzącego zabobony.
Skonstruowawszy to, co się uważa za jedyny możliwy świat, łatwo można dopasować
rzeczywistość do wyobrażonego schematu - napisał Francois Jacob, biolog, laureat
Nagrody Nobla. Otóż
wydaje się, że wszelkie „dziwności” między innymi są potrzebne właśnie po to, by
chronić przed
podobnym dopasowywaniem.
Komitet „antyparanaukowy” za swego duchownego ojca obrał Pirrona z Elidy,
greckiego
sceptyka z III w. p.n.e. Myślę, że i w tym tkwi pewna wskazówka historii: otóż
sceptycy nazywali siebie
wstrzymującymi się od sądu, swych przeciwników zaś - dogmatykami. Natomiast
zetetic - nazwa
uczniów Pirrona - znaczy dosłownie: szukający.
Zetknąwszy się zatem z czymś niezwykłym i nie uznając „żadnych cudów”,
dzisiejszy doktor
Boilland powinien wziąć pod uwagę dwie możliwości (co najmniej dwie). Pierwsza,
naturalna i zawsze
najbardziej prawdopodobna, iż być może sam padł ofiarą złudzenia, omyłki lub
oszustwa. Ale druga,
której uczony wykluczyć absolutnie nie powinien, że skoro owa niezwykłość wydaje
się sprzeczna (czy
choćby tylko nie przystająca) z jego wiedzą, to może... może jednak ta wiedza
jest niepełna?
Dzisiaj wiele się słyszy o ataku irracjonalizmu, zalewie przesądów, jakiejś
przedziwnej erupcji
wiary w najprzeróżniejsze dziwactwa, a nawet w tzw. oczywiste brednie. Jest to
tym bardziej
niezrozumiałe, że przecież nigdy dotąd nauka nie przeżywała takich sukcesów, nie
dostarczała tylu
informacji i nie wyjaśniała tylu niezrozumiałości. Więc z jednej strony
zwycięski pochód nauki - z
drugiej zaś zwrot ku „czarom” we współczesnym wydaniu, okultyzmowi i strachom
„nie z tego
świata”? Być może jest to właśnie prawidłowość. Jeden ze współczesnych filozofów
nauki i kultury,
Charles Frenkel, napisał w czasopiśmie „Science”, że: Irracjonalizm (...) wznosi
się do gorączkowego
nasilenia właśnie wtedy, kiedy odkrycia naukowe nabierają szybszego tempa i
kiedy te odkrycia
dokonywane przez naukę zaczynają coraz bardziej obalać odziedziczone przekonania,
poglądy
społeczne, sposoby postępowania, prawa czy słuszność dawnych i pielęgnowanych
nadziei i nienawiści.
Dużo można by zresztą mówić o samym pojęciu irracjonalizmu. Zdarza się - jak już
pisałem - że
często to, co wydaje się w jakiejś epoce absolutnie irracjonalne i nawet
idiotyczne, w innej staje się -
nieco tylko inaczej ujmowane - właśnie racjonalne i „zgodne z rozumem”. Albo
odwrotnie - najbardziej
zakorzenione poglądy, które zdawały się kiedyś oczywiste, nauka z czasem uznaje
za błędne, za
przesądy, zabobony, skutki omyłek lub nawet świadomych oszustw. W historii nauki
można znaleźć
niezliczone przykłady „na obie strony medalu”. Raz niewiara w dziwaczne hipotezy,
czujność wobec
oszustw, obalanie przesądów okazują się zbawcze dla postępu, chronią przed
błędami i zabobonem,
rozwijają naukę. Innym znów razem właśnie zwalczana przez świat nauki
„zwariowana” hipoteza czyni
w tejże nauce rewolucję i pomaga poznawać świat.
Mamy więc do czynienia z autentycznym dylematem: w pojemnym worku pseudonauki
obok
bredni, zabobonów, omyłek i oszustw może się znaleźć także spostrzeżenie, które
odpowiednio
zinterpretowane mogłoby poszerzyć naszą wiedzę o rzeczywistości. Osobiście
podejrzewam nawet, że
takich spostrzeżeń może być sporo, jednakże, jak je wyłuskać z piasku tak łatwo
zamulającego nasze
umysły? Nie ma na to gotowej recepty. Trzeba po prostu zawsze zachowywać
sceptycyzm wobec
wszystkiego, również i wobec własnego sceptycyzmu... Pamiętać zawsze, iż
poszukiwanie prawdy
zależy od naszych pojęć na temat tego, co w danym przedmiocie powinno być
prawdą... (jest to trafne
spostrzeżenie francuskiego filozofa i moralisty Guya Ourrissona). Ufać wreszcie
nauce, która - prędzej
czy później - odnajdzie zawsze ziarno pośród plew, nie dlatego, że ma monopol na
prawdę, ale dlatego,
że jest bodaj jedynym pod słońcem społecznym tworem, który żyje dzięki
samoweryfikacji, naprawie
własnych błędów, ciągłemu podważaniu własnych dokonań.
* * *
Zebrane w niniejszej książce felietony w większości były publikowane w
miesięczniku
„Fantastyka” (od początku roku 1983 do początku roku 1985), kilka tylko z nich
opublikowałem
(wcześniej lub w tym samym okresie) w innych pismach.* [* W książce zostały
poprawione i
uzupełnione.]. Celem moim było - przynajmniej w zamierzeniu - zwrócenie uwagi
ludzi młodych (bo
tacy głównie czytają „Fantastykę’) na różne niezwykłe tajemnice przyrody,
zaciekawienie nieznanym.
Chciałem pokazać, jak niekiedy blisko nauka ociera się o fantastykę (i fantazję)
i jak wiele zagadek
pozostało jeszcze nie wyjaśnionych lub zostało wyjaśnionych tylko częściowo. Nie
unikałem -
powtarzam - „zwariowanych” hipotez, spraw dyskusyjnych czy nawet rzeczy
zaliczanych dziś do
„paranauki”. Myślę bowiem, że sprawa nie polega na tym, by przemilczać takie
dziwności (z
bogobojnym zamiarem „nie mącenia” w głowach tzw. laikom), ale na tym, by podawać
hipotezy i
poglądy zgodnie z ich rzeczywistym usytuowaniem we współczesnej nauce. To znaczy,
by nie było
wątpliwości, co jest dyskusyjne, co wręcz uznawane za nienaukowe, co tylko
niewiadome i nie znane
jeszcze, a co przyjęte już raczej powszechnie za prawdę. Przypuszczam, że nie
przekroczyłem w tym
względzie tego pierwszego i tak ważnego przykazania właściwej popularyzacji
nauki. Jeśli zaś mój osąd
jest jednak zbyt mało skromny, ufam w sceptycyzm i trzeźwość myślenia moich
młodych Czytelników.
Mimo wszystko za pierwszy obowiązek popularyzatora nauki uważam rozbudzanie
WYOBRAŹNI i pokazywanie, jak wiele może być punktów widzenia na sprawy czasem
pozornie
oczywiste. Jak wiele jest we współczesnej nauce kwestii otwartych, pytań be/
odpowiedzi lub takich,
które zostają rozstrzygane wciąż na nowo. 1 że wobec tego powinniśmy pozostawać
nieufni w stosunku
do twierdzeń, że coś zostało ustalone raz na zawsze.
Nie przeczę, że pewne zagadkowe sprawy, o których próbuję tutaj pisać, mogą
zostać
wyjaśnione zupełnie inaczej, że jakaś „zwariowana” hipoteza może właśnie okazać
się bzdurą z obszaru
pseudonauki. Otóż właśnie: to mnie trochę usprawiedliwia. W końcu ostatecznie
zawsze pseudonauka i
brednie znikną i to bez jakichkolwiek następstw wobec nauki jako całości. Innymi
słowy - jeśli można
wyrazić się patetycznie - prawda prędzej czy później i tak zwycięży.
Więc wyprawę „za lustro” usprawiedliwia po prostu przekonanie, że podróż taka
może się
okazać jednak ciekawa i pouczająca.
Maciej Iłowiecki Warszawa, grudzień 1984
ROZDZIAŁ 2
Widzieć bez patrzenia
Dokonamy dziś prawdziwej wyprawy „na tamtą stronę lustra”, czyli do krainy,
gdzie wszystko
jest możliwe. Ponieważ mam pisać o zjawiskach, które współczesna nauka zwykła
zaliczać do fantazji
(w najlepszym wypadku) lub uznawać je za wynik szalbierstwa (najczęściej), nie
od rzeczy będzie
przedstawić miejsce doświadczeń i ludzi, którzy zajęli się badaniem tych zjawisk.
Zatem miejsce: Instytut Badawczy Stanforda (Stanford Research Institute), Menlo
Park,
Kalifornia, Stany Zjednoczone. Jedna z dobrze wyposażonych i znanych placówek
naukowych nie tylko
w USA, ale i na świecie. Znakomite osiągnięcia, zwłaszcza w pewnych działach
fizyki doświadczalnej i
elektroniki.
I ludzie: Russell Targ i Harold Puthoff, profesorowie fizyki, pracujący w
tamtejszym.
Laboratorium Elektroniki i Bioinżynierii. W środowisku fizyków znani z
publikacji na temat technologii
wysokich próżni, optyki nieliniowej, zjawisk kwantowych w optyce itd. Cenieni za
dokładność i
rzetelność badawczą. Może dlatego w 1974 r. powierzono im zbadanie sławnego Uri
Gellera, który jak
pamiętamy - zgina metalowe przedmioty bez użycia siły mięśni. A w każdym razie -
powiedzmy
ostrożniej czyni to tak, jakby rzeczywiście nie posługiwał się siłą mięśni,
czyli energią mechaniczną.
Raport Targa i Puthoffa opublikowało brytyjskie pismo naukowe „Naturę”, co już
wystarcza, by sprawę
traktować poważnie. „Zdolnościami” Uri Gellera zajmę się jeszcze kiedyś - teraz
tylko przypomnę, że
ów raport nikogo jednak wtedy nie zadowolił. Autorzy niewykłu-czvli, że Gellcr
może być genialnym
iluzjonistą, ale nie udało im się stwierdzić, że jest nim na pewno. Raportowi
wszakże nie można było
zarzucić w żadnej mierze braku obiektywizmu czy odejścia od metod ściśle
naukowych to już
wystarczająco dowodzi, że uczonych można obdarzać zaufaniem.
Od czasu badań nad „zjawiskiem Gellera” obaj fizycy zainteresowali się czymś, co
nieuprzedzeni badacze nazywają postrzeganiem pozazmysłowym (nazwa angielska:
Extra Sensory
Perception, w skrócie ESP). Chodzi tu, najogólniej mówiąc, o postrzeganie
realnie istniejących rzeczy
bez udziału znanych zmysłów. Jest to właściwość, o której można powiedzieć
najostrożniej: pewni ludzi
mniemają, iż nią dysponują.
W 1975 r. Targ i Puthoff podjęli w Instytucie Stanforda badania nad dość
szczególnym
przypadkiem ESP, mianowicie nad zjawiskiem, które nazwali „remote viewing”. Nie
jest łatwo znaleźć
dobrą nazwę po polsku; w tłumaczeniu „z grubsza” brzmiałoby to chyba: „odległe
widzenie”, ale byłaby
to nazwa myląca. Chodzi tu bowiem raczej o „widzenie bez patrzenia” - czyli o
postrzeganie
wyobraźnią (?) realnej sytuacji, obiektywnie istniejących przedmiotów i miejsc
bez ich bezpośredniego
oglądania. Jest to więc rodzaj widzenia rzeczy bez ich oglądania. Słowo remote
ma w języku angielskim
jeszcze inne znaczenie: transmisja TV spoza studia, oglądanie np. meczu czy
koncertu za
pośrednictwem kamery TV. Zaraz przekonamy się, że to znaczenie ma jakiś związek
z doświadczeniami
w Menlo Park. Ludzie, obdarzeni zdolnością „widzenia bez patrzenia”, posługują
się jakby cudzymi
oczami; inaczej mówiąc, dostrzeżenie wyobraźnią jakiegoś nie znanego im miejsca
wymagało
obecności w tym miejscu innego człowieka.
Osoby obdarzone taką zdolnością potrafią narysować lub opisać miejsce zupełnie
sobie nie
znane; tłumaczą to nawiązaniem „poza-zmysłowego” kontaktu z kimś, kto właśnie
przebywa w tym
miejscu, a kogo przedtem znali.
Wstępną relację z badań Puthoff i Targ zamieścili w piśmie naukowym wydawanym
przez inną
placówkę - przez Instytut Inżynierów Elektryków i Elektroników* [* Puthoff H.F.,
Targ R.: A
Perceptual Channel for Information Transfer over Kilometer Distanccs: Historical
Perspective and
Recent Research (Kanał percepcji dla przekazu informacji na dystansach
kilometrowych perspektywa
historyczna i ostatnie badania). Proceedings of the IEEE. 64, 1976].
Redakcja w komentarzu nie omieszkała się zastrzec: Wielka, potencjalna waga tej
pracy
wpłynęła na dobrze przemyślaną decyzję jej publikacji w naszym czasopiśmie.
Zdajemy sobie sprawę z
tego, iż wielu naszych czytelników uzna tę decyzję za niewłaściwą (...). Sądzimy
jednak, iż większość
elektryków i elektroników uznaje badania spostrzegania pozazmysłowego za
uzasadnione
przedsięwzięcie naukowe - niezależnie od ich osobistej wiary w sukces tych badań.
Uważamy też, że
autorzy bardzo sumiennie zaplanowali i opisali swój eksperyment. Ich praca
zasługuje więc na
rozważenie i obiektywną krytykę (...).
We wspomnianej publikacji możemy znaleźć opis głównego eksperymentu. Otóż
zgromadzono
w laboratorium ludzi, którzy twierdzili, że potrafią „widzieć bez patrzenia”, a
także kilka osób, które w
ogóle nie znały celu badań (i wobec tego pełniły rolę „próbki kontrolnej”).
Potem w San Francisco i
okolicy wybrano ponad sto charakterystycznych miejsc (stały tam jakieś znaczące
budowle, kościoły,
stadiony, mosty itp.). Nazwy tych miejsc (obiektów) numerowano i umieszczano w
zalakowanych
kopertach. Następnie jeden z pracowników Instytutu (nie biorący poza tym udziału
w tym badaniu)
wyciągał ze stosu kopert jedną i przekazywał grupie naukowców-eksperymenta-torów;
grupa ta
natychmiast udawała się samochodem na wskazane miejsce (odległości były tak
dobrane, by z
laboratorium można było tam dojechać w ciągu kilkudziesięciu minut).
W oznaczonym terminie jeden z „królików doświadczalnych”, zamknięty samotnie
(lub z.
którymś z eksperymentatorów) w pracowni Instytutu, miał się skupić, „nawiązać
kontakt” z grupą, która
właśnie dotarła do nie znanego mu miejsca, i narysować oraz opisać owo miejsce i
znajdujące się tam
obiekty.
Po całej serii takich doświadczeń grupa niezależnych i nie wtajemniczonych w
sprawę sędziów
otrzymała listę obiektów z ich opisami oraz zestawy rysunków i opisów wykonanych
przez „królika
doświadczalnego”. Sędziowie mieli na zestawach rozpoznać, o jakie obiekty chodzi.
Okazało się, iż w
wielu przypadkach opisy danych miejsc, wykonane przez osobę zamkniętą w
laboratorium i na pewno
nie wiedzącą o jakie miejsca chodzi, odpowiadały dość dobrze rzeczywistym
obiektom, do których
udała się ekipa naukowców. Wyniki były statystycznie znaczące na tyle, iż nie
mogły być przypadkiem.
[Ryc.2]
Wielu specjalistów, oceniających potem pierwszą publikację Puthoffa i Targa, nie
mogło - mimo
wielkich chęci - dopatrzyć się błędów w metodzie prowadzenia eksperymentu. Gwoli
ścisłości trzeba
dodać, że później dwaj psychologowie z Nowej Zelandii - D. Marks i R. Kammann -
dokonali analizy
krytycznej doświadczeń z Menlo Park i znaleźli błędy (np. fakt, iż sędziom
przekazano listę obiektów
zgodną z kolejnością ich wizytowania, co mogło wpłynąć na rezultaty porównań).*
[* Informację tę
zawdzięczam prof. dr. hab. Andrzejowi Wróblewskiemu, znakomitemu fizykowi i
zarazem znawcy (i
pogromcy!) różnych mitów w nauce.]
Wkrótce jednak po pierwszej publikacji ukazała się druga, znacznie lepiej
udokumentowana i
referująca wyniki dużo większej liczby eksperymentów. Była to książka pt.” Mind
Reach. Scientist Look
at Psychic Ability”. (A Delta Book, USA). Tytuł można chyba tak tłumaczyć:
„Zasięg umysłu -
naukowe spojrzenie na zdolności parapsychologiczne”. Integralną część tej
książki stanowią zestawy
rysunków, opisów i zdjęć. Są to wykonane przez badanych rysunki i opisy
domniemanych miejsc
pobytu pracowników zespołu badawczego oraz zdjęcia miejsc, w których owi
pracownicy rzeczywiście
przebywali. Opisy odgrywają rolę pomocniczą - podano in extenso opisy wykonane
przez badanych i
badających.
Przypomnę jeszcze raz, że „króliki doświadczalne” były izolowane dokładnie w
pomieszczeniach Instytutu Stanforda. Otrzymywały tylko taką informację: „Oto
ktoś z naszego zespołu
ruszył w podróż.
Proszę się skupić i następnie opisać miejsce na Ziemi, do którego ów pracownik
dotarł”. Tym
razem ekipy eksperymentatorów ruszały w dużo odleglejsze miejsca, również poza
granice Stanów
Zjednoczonych. Owe punkty docelowe ich podróży były oczywiście zawsze losowane w
ostatniej chwili
przed wyjazdem i w absolutnej tajemnicy przed badanymi (w ogóle tajemnica i
izolacja były warunkiem
oczywistym).
Czytelnicy mogą mi nie wierzyć na słowo, ale zapewniam (co łatwo zweryfikować,
zajrzawszy
do książki, więc ewentualne kłamstwo miałoby krótkie nogi!): porównanie rysunków
ze zdjęciami i
porównanie opisów nie pozostawia cienia wątpliwości - chodzi o te same miejsca
geograficzne!
Przyznam, iż nawet na sceptyku (za takiego się uważam) robi to niezwykłe
wrażenie. Mamy oto zdjęcie
przywiezione z podróży i mamy rysunek wykonany przez osobę „zdalnie widzącą”,
wykonany w tym
czasie, kiedy nie znany jej podróżnik przebywał w niewiadomym jej miejscu.
Rysunek bez zdjęcia nic
nie mówi - schemat planu jakiegoś portu, widać sylwetki statków, ich
rozmieszczenie. Porównanie ze
zdjęciem jest szokujące: oczywiście, to ten właśnie port, widać wyraźnie statki
i inne szczegóły w takim
samym układzie jak na rysunku! Opisy również są zdumiewająco zgodne.
Oszustwo? No cóż, takich zestawów jest w raporcie sporo. Opis metodyki
doświadczeń pozwala
się zorientować, iż postarano się wykluczyć wszelkie możliwości oszustwa i
omyłek na tyle, na ile może
to uczynić rzetelny badacz.
Jeden z rozdziałów raportu poświęcony jest w całości opiniom krytycznym,
argumentom
przeciw możliwości istnienia zjawisk postrzegania pozazmysłowego. Wnioski zaś
raportu są dość
skromne w tym sensie, iż Targ i Puthoff nie próbują wyjaśniać wyników swych
doświadczeń, nie
formułują żadnej hipotezy na ten temat. Z całą odpowiedzialnością stwierdzają
tylko, co następuje:
1) Istnieje obiektywne zjawisko zwane tutaj „remote viewing”.
2) Taki rodzaj „widzenia bez patrzenia” nie ogranicza się do krótkich
odległości, w ogóle nie
zależy od odległości.
3)Właściwość ta związana jest raczej z prawą półkulą mózgu (jest
to wniosek oparty na analizach rysunków i opisów).
4) „Widzenie bez patrzenia” ujawniło się prawie u wszystkich, którzy brali
udział w
eksperymentach, ale w bardzo różnym stopniu (było ich wielu w licznych próbach,
w każdym razie
chodzi o liczby statystycznie znaczące). Właściwość ta lepiej ujawnia się u tych,
którzy sami sądzą, iż ją
posiadają, u innych pozostaje jakby w uśpieniu, ale można ją „usprawnić” przez
ćwiczenia.
Oto i wszystko (w sensie wniosków z badań). Raport opatrzony jest ponadto
wstępem wybitnej
uczonej amerykańskiej, zmarłej kilka lat temu prof. Margaret Mead. Specjalnością
prof. Mead była
antropologia kulturowa. Jeśli poproszono ją o wstęp do tego rodzaju książki, to
zapewne ze względu na
opinię, jaką uczona cieszyła się w środowisku; była znana z wielkiej rzetelności
i z tego, że nie
firmowałaby nazwiskiem niczego „podejrzanego”. Margaret Mead podkreśla we
wstępie, że w swych
badaniach Targ i Puthoff ściśle przestrzegali wszelkich kanonów prac
laboratoryjnych, że byli niemal
przesadnie ostrożni. Ich książka jest najzwyklejszym sprawozdaniem z badań,
takim samym jak
sprawozdanie z badań zjawiska np. świecenia robaczków świętojańskich czy
porozumiewania się
pszczół. Książka ta - pisze M. Mead - jest jasnym i prostym opisem serii
pomyślnych doświadczeń,
dowodzących istnienia „remote viewing” - ludzkiej zdolności, dotąd nie
poddawanej naukowym
ocenom.
Wszyscy zostaliśmy wychowani w świecie zasad naukowych, które przecież
wykluczają tego
rodzaju zjawiska (przypomnijmy sobie, jak wyśmiewano niegdyś u nas „widzącego
bez patrzenia”
zakonnika Czesława Klimuszkę). Kiedy referowałem treść raportu Targa i Put-hoffa
pewnemu naszemu
znakomitemu fizykowi, powiedział: Jest to ten rodzaj rzeczy, w którą nie uwierzę,
nawet gdyby istniała
naprawdę.
Nam zaś pozostają trzy możliwości. Pierwsza - uznać jednak całą sprawę za
fałszerstwo, omyłkę
lub błąd w doświadczeniu (czego, mimo wszystko, wciąż wykluczyć ze stuprocentową
pewnością się
nie da). Druga - przyjąć za możliwe istnienie u ludzi nieznanego zmysłu (co
trudno przyjąć do
wiadomości, ale owa trudność musiałaby ustąpić wobec niezbitych dowodów).
Trzecia - przypuszczam,
że najrzadziej brana pod uwagę - uznać, że istnieje jeszcze zupełnie inne
rozwiązanie tej zagadki...
Trzeba więc czekać na kolejne dowody.
ROZDZIAŁ 3
Szósty zmysł
O tym, że gołąb domowy, wywieziony setki i tysiące kilometrów od rodzinnego
gołębnika, bez
trudu znajduje drogę powrotną - wraca, lecąc wprost jakby wzdłuż jakiejś
niewidzialnej nici - wie każde
dziecko. Od wieków też znane są (często były opisywane, dlatego istnieje sporo
dobrze
udokumentowanych przypadków) takie niezwykłe powroty z daleka psów i kotów.
Pszczelarze zaś od
dawna zastanawiali się, jak to się dzieje, że pszczoły w nieznanym sobie terenie
z dużych odległości na
ogół bez komplikacji wracają do ula.
No, a wędrowne ptaki, których jesienne odloty i wiosenne powroty wyrażają rytm
życia
przyrody? Rytm niegdyś ludziom tak bliski i swojski, że dla wielu pokoleń ptasie
podróże były czymś
oczywistym i naturalnym, nie budzącym niczyjego zdumienia. Poznanie przyrody
zawsze rozpoczyna
się od zdziwienia i ciekawości. Nadszedł więc wreszcie czas, kiedy ktoś się
zdziwił i zaciekawił:
dlaczego ptaki, bez żadnych kompasów czy sekstansów, nie znając geografii ani
stron świata, nigdy nie
pomylą drogi w swoich dalekich podróżach?
Kiedy zaczęto w sposób naukowy badać tę zagadkę, zwrócono uwagę, że chociaż
większość
zwierząt wykazuje znakomitą orientację w pobliżu miejsca swego stałego pobytu,
to jednak tylko
niektóre gatunki mają wręcz niezwykłą zdolność odnajdywania kierunków w zupełnie
sobie nieznanym
terenie. Takie właśnie zdolności mają - oprócz gołębi, w ogóle ptaków wędrownych,
oraz pszczół i
niektórych innych owadów - na przykład szczury, węże, pewne gatunki ryb.
Badania orientacji geograficznej u zwierząt prowadzone są w sposób naukowy od
prawie stu lat,
dopiero wszakże ostatnie lata przyniosły pewne wyniki. I, jak to zawsze bywa w
badaniach przyrody,
nowe spostrzeżenia poszerzyły jeszcze „obszar tajemnicy”, liczba niezrozumiałych
zagadek
niepomiernie wzrosła.
O samych wędrówkach ptasich można by napisać niejedną - i na pewno fascynującą -
książkę
(są takie książki). Tutaj jednak chcę tylko zwrócić uwagę na niektóre ustalenia.
Otóż na przykład
dowiedziono, że podróżujące ptaki potrafią wprawdzie orientować się według
położenia Słońca, ale nie
jest to ich drogowskaz jedyny ani nawet najważniejszy. Pewne doświadczenia
wskazują, iż ptaki, które
wędrują w nocy, mogą orientować się według położenia gwiazd (co już samo w sobie
jest wręcz
niewiarygodne!), ale też nie jest to jedyny ich sposób orientacji (a tylko
pomocniczy). Rozpoznawanie
szczegółów powierzchni Ziemi nie odgrywa roli. Czyniono okrutne doświadczenia z
zalepianiem
ptakom oczu i okazywało się, że również bezbłędnie trafiają do miejsca, do
którego trafić powinny.
Czynnikiem, najlepiej nadającym się do pełnienia roli kierunkowskazu, wydaje się
pole magnetyczne
Ziemi. Przy ruchu w polu magnetycznym można odpowiednimi przyrządami ocenić
zmiany tego pola,
kierunek owych zmian może wskazywać kierunek w terenie.
Tylko że niezbędne są do tego dwa co najmniej warunki (może ostrożniej: wydaje
się, że są
niezbędne). Otóż, żeby bez odpowiedniego przyrządu ustalić zmiany pola
geomagnetycznego (GM), to
znaczy, żeby je wyczuć, trzeba by mieć odpowiedni receptor, czyli po prostu
„zmysł magnetyzmu”.
Takiego receptora - w sensie struktury biologicznej, jakiegoś specyficznego
narządu - u ptaków dotąd
nie znaleziono. Po drugie, nawet mając odpowiedni zmysł, należałoby jeszcze
wiedzieć, jakie zmiany
pola GM związane są z danym kierunkiem, czyli po prostu należałoby znać drogę!
Tak jak człowiek,
odnajdujący na przykład w lesie kierunek, musi wiedzieć, jakie charakterystyczne
znaki w terenie go
wskazują, czyli musi znać drogę z doświadczenia lub opisu. Zwracam uwagę, że nie
wystarczy tu
świadomość, gdzie jest północ, ponieważ trzeba jeszcze wiedzieć, w jakim
kierunku wobec północy
znajduje się poszukiwany cel.
Ptaki odnajdują bez trudu trasę stałych przelotów, np. z Polski do Egiptu,
niezależnie od tego,
czy ją kiedyś osobiście przebyły czy też nie. W pewnych doświadczeniach np.
wypuszczano jesienią w
podróż tylko grupę jaskółek urodzonych wiosną tego roku. Mimo braku przewodników
trafiały do
miejsc zimowego pobytu równie łatwo, jak jaskółki, które tę wyprawę odbywały
wielokrotnie. Jest to
bodaj najtrudniejsze do wyjaśnienia, chyba że założy się, iż ptaki mają kierunek
podróży (zatem
odpowiednią mapę pola GM) zakodowany w swych genach, że dziedziczą tego rodzaju
umiejętność
wraz ze wszystkimi innymi instynktami.
Problem ten nie jest wyjaśniony do końca. W każdym razie wydaje się pewne, że w
orientacji
geograficznej wielu gatunków istotną rolę odgrywa możliwość wyczuwania zmian
pola
geomagnetyczngo. U innych gatunków może być inaczej. Udało się na przykład
stwierdzić, że koty
kierują się przede wszystkim słuchem i mają w pamięci (?) coś w rodzaju
dźwiękowej mapy terenu, na
którym się wychowywały - i już z bardzo daleka słyszą znajome, charakterystyczne
dla danej okolicy
dźwięki (czasem niesłyszalne dla ludzi). Nie tłumaczy to wprawdzie powrotu do
domu kotów
wywożonych pociągami do odległych miast, ale wyjaśnia przynajmniej umiejętność
kociej orientacji w
dość rozległym terenie. Psy nie mają najlepszego słuchu ani wzroku. One z kolei
utrwalają sobie jakoś
„węchową mapę” swego środowiska. Niektóre węże - co jeszcze trudniejsze do
pojęcia - znają „cieplną
mapę” terenu swych polowań, gdyż mają niezwykle czułe receptory promieni
podczerwonych. Pszczoły
mają receptory na światło spolaryzowane, orientują się więc przede wszystkim
według położenia
Słońca, nawet jeśli schowane jest za chmurami. Ponadto przekazują sobie
wzajemnie informacje jednym
z najdziwniejszych języków - językiem tańca!
Wszystko to wyjaśnia wiele, ale nie wyjaśnia wszystkiego. Wracamy do punktu
wyjścia: skoro
jedne zwierzęta wyczuwają zmiany pola GM, a inne nie, zatem te pierwsze powinny
mieć odpowiedni
zmysł! Byłoby to logiczne.
Bardzo wiele gołębi padło ofiarą badaczy, szukających w ich organizmach jakiegoś
„czujnika
magnetycznego”. I znowu zdarzyło się coś, co często zdarza się w historii nauki.
Przez dziesiątki lat
nikomu nie udało się natrafić na taki „czujnik” pomimo żmudnych badań i
pomysłowych doświadczeń.
Nagle - prawie w jednakowym czasie (zresztą bardzo niedawno) - w różnych
laboratoriach sypnęły się
znaczące odkrycia. Tak więc w 1977 r. A. Bookman w Anglii wykazał ostatecznie w
sposób nie
budzący wątpliwości, że gołębie odczuwają bardzo niewielkie zmiany pola GM, a
także sztucznych pól
magnetycznych. Biolog z Uniwersytetu Stony Brook w stanie Nowy Jork, Charles
Walcott, znalazł rok
później w czaszce gołębia coś, co sam ostrożnie - choć niezbyt precyzyjnie -
określił jako: „strukturę,
której można przypisać cechy ustrojowego elementu detektorowego, wrażliwego na
zmiany kierunku
wobec pola magnetyzmu ziemskiego”. Byłaby to więc od dawna poszukiwana ptasia
„tkanka
magnetyczna”, choć jeszcze daleko jej do specyficznego narządu.
W 1975 r. R.P. Blakemore i R. Frankell ze słynnego Instytutu Technologicznego
Massachusetts
w USA odkryli słonowodne „magnetyczne bakterie”, tj. bakterie dysponujące czymś
w rodzaju
kompasu. W cytoplazmie tych bakterii znajdują się łańcuszki kryształków
magnetytu (Fe3O4 - taki
kryształek fizycy nazywają domeną ferromagnetyczną). Uczeni stwierdzili, że
komórki bakteryjne z
kryształkami magnetytu reagują na magnetyzm Ziemi. W 1979 r. Blakemore odkrył
zupełnie inny
gatunek bakterii magnetycznych w wodach słodkich. Pozostało jednak dotąd
tajemnicą, po co bakteriom
„zmysł magnetyczny”; z punktu widzenia ich potrzeb biologicznych jest to
zupełnie niezrozumiałe...
W 1978 r. zespół biologów i fizyków z Uniwersytetu Princeton w USA wykrył rodzaj
„magnetycznej tkanki” w przedniej części odwłoku pszczół.
Nadal jednak zupełnie nie wiadomo, w jaki sposób owa dość prymitywna tkanka
magnetyczna
przekazuje pszczole czy gołębiowi sygnały o zmianie pola GM. Fizjologiczny
mechanizm tego zjawiska
okryty jest tajemnicą.
W 1979 r. Anglik Robin Baker z Uniwersytetu w Manchester postawił pytanie, czy
czasem
ludzie nie mają także jakiegoś „zmysłu magnetycznego”? Pytanie to wielu uczonym,
kolegom Bakera,
wydało się bezsensowne, bo „z daleka pachniało psychotroniką i podobnymi
bzdurami”, jak ktoś się
wyraził. Odważny Baker z badań jednak nie zrezygnował, pomogli mu studenci
godząc się na
doświadczenia. Tak więc studentów podzielono na grupy, zawiązano im oczy,
zabroniono
porozumiewania się że sobą i klucząc krętymi drogami wywieziono na pola lub w
lasy na odległość od
8 do 60 km od Manchesteru. Połowa studentów w każdej grupie miała przymocowany
na głowie
magnes, który powinien zakłócać ewentualne „odbieranie” ziemskiego pola
magnetycznego. Po
przywiezieniu na miejsce studenci wskazywali kierunek, w którym ich zdaniem
znajduje się
Manchester. Opasek z oczu im nie zdjęto, by nie mogli orientować się wedle stron
świata.
Wyniki doświadczenia były statystycznie znamienne, co oznacza, że nie można ich
tłumaczyć
przypadkiem. Otóż na 127 studentów bez magnesu, 45 wskazało prawidłowy kierunek
z dokładnością w
granicach 45 stopni (tj. jedna ósma tarczy kompasu, co wystarcza, żeby trafić),
40 - w granicach 20
stopni, 10 - w granicach 10 stopni (tj. niemal bezbłędnie), reszta miała wyniki
gorsze, ale tylko sześć
osób wskazało kierunek odwrotny od właściwego. I teraz uwaga: wszyscy studenci z
magnesami na
głowach mieli trudności z rozszyfrowaniem kierunku, zastanawiali się dłużej i
mieli wyniki dokładnie o
połowę gorsze! To oznacza, iż magnes zakłóca jednak orientację geograficzną
mózgu ludzkiego - skoro
zaś zakłóca, to taka orientacja musi mieć związek z magnetyzmem. Wniosek jest
logiczny, rzecz teraz w
potwierdzeniu doświadczeń Bakera (ostrożność naukowa nakazuje zawsze dopuszczać
możliwość
innego rozwiązania zagadki).
Byłoby niewątpliwie rewelacją, gdyby okazało się, że ludzie mają także jakiś
rodzaj zmysłu
magnetycznego. Można mniemać, że sprawa ta zostanie niedługo rozstrzygnięta.
W 1981 r. w jednym z polskich medycznych czasopism naukowych* [* Chrzanowski W.,
Karczewski J.: Przypadek niezwykłych zdolności orientacyjnych (Wrodzona
umiejętność lokalizacji
północy magnetycznej). Psychiatria Polska 1981, t. XV, Nr 2 ] pojawił się opis
niezwykłego przypadku
zmysłu magnetycznego u człowieka, czyli wrodzonej umiejętności lokalizacji
północy magnetycznej.
Rzecz miała miejsce w jednej z klinik Akademii Me-cznej w Białymstoku. U
leczonego tam 40-letniego
pacjenta stwierdzono zdolność rozpoznawania kierunku magnetycznego. Człowiek ten
zawsze wiedział,
w ogóle nie zastanawiając się nad tym, gdzie znajduje się północ magnetyczna,
czuł to po prostu - tak
jak wszyscy czujemy, gdzie jest góra, a gdzie dół (bo mamy zmysł równowagi
reagujący na
przyciąganie ziemskie). Osobiście był przekonany, że wszyscy ludzie potrafią „na
czucie” rozpoznawać
północ; dopiero od niedawna stwierdził, że tak nie jest (w czasie zwiedzania
obcego miasta z wycieczką
zauważył, że jego współtowarzysze wskazują jako północ różne kierunki, natomiast
on wiedział na
pewno, w którym kierunku należy iść na północ).
Jako ciekawostkę ów człowiek podał, iż jego siostra potrafi rozróżniać kolory
mając zakryte
oczy i dotykając powierzchnię barwną palcami. Autorzy artykułu piszą, iż tę
właściwość sprawdzili.
Czyżby w tej rodzinie dziwne właściwości „pozazmysłowe” miały być regułą?
W każdym razie lekarze poddali dziwnego pacjenta licznym doświadczeniom. Okazało
się, iż
wskazywany przez niego kierunek zawsze zgodny był ze wskazaniami kompasu.
Stwierdzono, iż
człowiek ów tracił orientację tylko w tych sytuacjach, w których zawodził
również kompas - na
przykład w pomieszczeniach ekranowanych albo głęboko pod ziemią. W takich
pomieszczeniach, gdzie
pole GM było zakłócone (np. w gabinecie rentgenowskim albo w jaskini), pacjent
odczuwał ogromny
niepokój. Przypadek opisujemy jako zjawisko niecodzienne, nie próbując przy tym
nawet tłumaczyć
etiologii** [** Etiologia - w tym wypadku przyczyny tego objawu.] - piszą
autorzy artykułu.
Ja nie muszę być tak ostrożny. Wydaje mi się oczywiste, że opisany przypadek
dotyczył
człowieka ze zmysłem magnetycznym. Jestem przekonany, iż ludzi takich jest
więcej, tyle że jedni mają
ów receptor bardziej czuły, inni mniej, inni wreszcie zatracili taką zdolność
całkowicie. Zmysł orientacji
magnetycznej był na pewno bardzo potrzebny ludziom w tych czasach, kiedy jeszcze
prowadzili życie
koczownicze, byli łowcami odchodzącymi na wyprawy myśliwskie daleko od
rodzinnych siedzib.
Dzisiaj taki zmysł jest w gruncie rzeczy niepotrzebny, więc też i powoli zanika.
[Ryc.3]
Żywe istoty mogą mieć zresztą i inne rodzaje zmysłów, np. rekiny i płaszczki
(flądry)
wyczuwają zmianę pola elektrycznego już w setnej części mikrowolta!
W literaturze naukowej opisano także przypadek człowieka, który „słysza