15713

Szczegóły
Tytuł 15713
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15713 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15713 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15713 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej Iłowiecki „Z tamtej strony lustra” Ilustracje Szymon Kobyliński Redaktor Elżbieta Lubańska Redaktor techniczny Elżbieta Suchocka Copyright by Wydawnictwa „Alfa”, Warszawa 1986 ROZDZIAŁ 1 Z tamtej strony lustra W krainie Po drugiej stronie Lustra wszystko, co wydawało się Alicji niepojęte, miało jednak swój głęboki sens. W czasie swej wędrówki Alicja - jak pamiętamy - spotkała Kota. Był to ten sam Kot, który potrafił znikać nagle w taki sposób, że znikał nie całkiem: pozostawał jego uśmiech, sam uśmiech Kota bez Kota!* [* Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów i Po drugiej stronie Lustra (przekład: Robert Stiller). Wydawnictwa „Alfa”. Warszawa 1986]. Naturalnie, na zdrowy rozum jest to jawny nonsens. Uśmiech jest pojęciem abstrakcyjnym i nie może istnieć bez tego, kto się uśmiecha. Z punktu widzenia zoologii nonsens wydaje się jeszcze łatwiejszy do przygwożdżenia: koty po prostu nie umieją się uśmiechać (chociaż dla mnie nie jest to takie pewne!), nie mówiąc już o tym, że nie umieją mówić ani rozpływać się w nicość. Gdybyśmy jednak zajęli się bliżej uśmiechającym się kotem, okazałoby się, iż jest nad czym dyskutować, co więcej, że tego rodzaju dyskusje toczą się nie od dziś... właśnie w świecie nauki. Znaleźliby się tacy, którzy dowodziliby, iż w mózgu ludzkim musi być w jakiś sposób zakodowana sama idea uśmiechu, skoro ludzie potrafią rozpoznać uśmiech niezależnie od okoliczności ani od tego, kto i jak się uśmiecha. W tym zatem sensie właśnie istnieje jakby „sam uśmiech”... Inni z kolei powiedzieliby, że zdanie: koty nie umieją się śmiać nie jest zupełnie ścisłe jak wszystkie tzw. sądy indukcyjne. Chcąc być bliżej prawdy, powinniśmy tylko stwierdzić: nie spotkano dotąd kota, który potrafiłby się śmiać, więc jest bardzo prawdopodobne, że wszystkie koty tego nie potrafią. No tak, może lepiej nie wdawać się w zawiłe spory toczone przez filozofów, skoro zarówno własny rozum, jak i informacje zdobyte przez naukę pozwalają nieźle orientować się w świecie i nawet ten świat zmieniać. Chciałem tylko wskazać, iż może nie wszystko, co wydaje się oczywiste lub pewne, musi być zawsze i pewne, i oczywiste. Poza tym nie musimy zbyt przejmować się logiką ani posiadaną wiedzą: znikający Kot występuje przecież w Krainie Czarów, Alicja spotkała go po drugiej stronie lustra... Proponuję zatem Czytelnikom małą wycieczkę na tamtą stronę lustra, to znaczy do świata, w którym wszystko jest możliwe, a granicą może być tylko własna wyobraźnia.-Oprócz różnych - zresztą wybranych dość przypadkowo - problemów, którymi zajmuje się współczesna nauka, spróbuję przedstawić także niektóre zjawiska niezwykłe, „zwariowane” hipotezy i nierealne projekty; może to być i zabawne, i pouczające, pod warunkiem wszakże zachowania dystansu i sceptycyzmu. Większość przedstawionych w tej książce problemów mieści się doskonale w granicach, które dziś zakreśla nauka, to znaczy w granicach określających obszar zainteresowań nauki. Obszar ten jest zmienny - kto wie, czy wiele rzeczy, zaliczanych dzisiaj do tzw. para-nauki, a nawet nazywanych bzdurami, nie znajdzie się kiedyś w tym obszarze? Współczesna nauka przyzwyczaiła nas do coraz to nowych niezwykłości i „spełnianych niemożliwości”. Aby zachować umiar i przepłynąć zdrowo między Scyllą (odrzucanie wszystkiego, co wydaje się niezgodne z nauką) a Charybdą (przyjmowanie „na wiarę” wszystkiego, co komu się spodoba głosić), wystarczy może tylko pamiętać o jednym. Mianowicie o tym, iż rzeczy nie zawsze bywają takie, jakimi nam się wydają, ale jeszcze rzadziej bywają takie, jakimi chcielibyśmy, żeby były. Co zaś do zwariowanych hipotez, to - jak wiadomo - wiele z nich odegrało w historii nauki rolę niezmiernie pozytywną. Oto kilka dość znanych przykładów. W latach trzydziestych naszego stulecia radziecki astronom Gawrił Tichow twierdził, że pasmo nizin marsjańskich daje obraz spektroskopowy, taki jak rejony wysokogórskiej roślinności na Ziemi, a zatem na Marsie istnieją rośliny. Inny znany astronom radziecki - Josip Szkłowski - uważał, iż satelity Marsa są puste w środku, a więc ich pochodzenie nie może być naturalne. W swoim czasie były to hipotezy całkiem heretyckie wobec panujących w nauce poglądów, namiętnie je też zwalczano. Mało tego - przyczyniając się do triumfu sceptyków - obie hipotezy okazały się rzeczywiście błędne (dziś już to wiadomo)! Tyle że zwalczanie obu hipotez i dyskusje wokół nich pomogły znacznie lepiej poznać Marsa i w ogóle Układ Słoneczny, pobudziły wyobraźnię wielu ludzi, wzmogły zainteresowania Kosmosem i kto wie, ile im w końcu zawdzięcza dzisiejsza astronautyka. Sądzę więc, iż można bronić twierdzenia, że nie wszystkie „wariackie” hipotezy muszą być z natury rzeczy bezpłodne i niewarte dyskusji czy choćby zastanowienia. W końcu XVIII wieku w salonach europejskich niesłychanie modny był mesmeryzm. Tak od nazwiska niemieckiego lekarza Franza Antona Mesmera nazywano leczenie „magnetyzmem zwierzęcym”, czyli tajemnym fluidem. Wysyłany przez jednych ludzi miał ów fluid leczniczo działać na innych, wpływając „przez nerwy i na nerwy”. Mesmeryzm był niezastąpionym tematem towarzyskich konwersacji, opowiadano cuda o jego skutkach leczniczych, pasjonowali się nim filozofowie i prostaczkowie - był czymś w rodzaju osiemnastowiecznej bioenergoterapii. Miał także zaciekłych wrogów. Motywy wielu z nich nie były zbyt szlachetne. Ówcześni medycy nie mogli znieść powodzenia Mesmera i jego zarobków, więc zarzucali mu wszelkie nieprawości. Motywy innych były jednak godne szacunku: uznawali mesmeryzm za bzdurę i przesąd, ponieważ istnienie jakichś niewidzialnych fluidów nie godziło się z naukowym poglądem na świat, było sprzeczne z obowiązującą wiedzą. W naukowej komisji powołanej w 1784 r. do zbadania tego zjawiska wzięli udział wybitni uczeni tamtych czasów, m.in. wielki chemik Antoine Lavoisier i Benjamin Franklin, znakomity badacz elektryczności, umysł postępowy i światły. Komisja - po przeprowadzeniu doświadczeń odrzuciła hipotezę Mesmera, doświadczenia bowiem nie potwierdziły istnienia „magnetyzmu zwierzęcego”. Franklin uznał wyniki eksperymentu za rozstrzygające (zajął więc stanowisko, jakie powinni zajmować uczeni) i stał się walczącym przeciwnikiem mesmeryzmu. Wszakże jego argumenty - jeśli miały to być argumenty naukowe - były co najmniej dziwne. Franklin bowiem orzekł: To, czego nie da się zobaczyć, dotknąć ani powąchać, po prostu nie istnieje. Mesmeryzm wyrzucono więc z hukiem poza obszar nauki; znalazł pocieszenie (co też swoją drogą znamienne) w zainteresowaniu, jakim obdarzyła go literatura i sztuka romantyzmu. Ale przecież po latach „magnetyzm zwierzęcy” pojawił się znowu w nauce w postaci już możliwej do przyjęcia: jako zjawisko hipnozy. Zjawisko do dziś naukowo badane i do dziś tajemnicze, ale niewątpliwie istniejące i na pewno związane z systemem nerwowym ludzkim i zwierzęcym (o hipnotyzowaniu ludzi wszyscy zapewne słyszeli, nie wszyscy jednak wiedzą o tym, że bardzo łatwo podlega swoistej hipnozie np. kura...). Franz Mesmer był w istocie zdolnym hipnotyzerem i w tym sensie nikogo nie okłamywał, choć oczywiście wykorzystywał swe zdolności do robienia kariery; tajemniczość, aura cudowności i magii sprzyjały tej karierze. Badania komisji nad „magnetyzmem zwierzęcym” musiały wszakże wtedy skończyć się fiaskiem, ponieważ nic nie wiedziano o naturze hipnozy, o warunkach, w jakich stan ten może się objawić ani nawet o tym, że nie każdy ma podobne zdolności i nie każdy im ulega. Poza tym umysły kształtowane w epoce Oświecenia z góry odrzucały to, co było sprzeczne „ze wszystkim, o czym wiedziano dotychczas”, w dodatku zatrącało „cudownością”. Nie, tego, jak zresztą i innych „cudów”, racjonalistyczny wiek XVIII przyjąć nie mógł. Nawet pozbawiony przesądów Wolter, kiedy pokazano mu żyjątka pod mikroskopem, uznał je za „plamy na własnych oczach”, bo przecież coś tak małego w ogóle nie mogłoby żyć. Fluidy Mesmera, ujawniające się w salonach, a niewidoczne w laboratoriach, były czymś jeszcze gorszym. Więc Franklin miał rację i zarazem jej nie miał? Miał, darząc zaufaniem wyłącznie fakty sprawdzone przez naukę; nie miał, bo zapomniał o obowiązku sceptycyzmu również wobec metod i reguł, które dana epoka uważa za pewne, ale których ograniczoność może wykazać epoka następna. Przepraszam, że wrócę jeszcze do jednego nadużywanego przykładu, ale wydaje się on nadzwyczaj wyraziście ujmować sedno sprawy. Otóż w końcu XVIII wieku przyniesiono do Francuskiej Akademii Nauk jakieś skamieniałe grudy, twierdząc, że są to „kamienie spadłe z nieba”. Chłopi, którzy przynieśli owe kamienie i przysięgali, że widzieli ich upadek z chmur, zostali ukarani za oszustwo i kpiny z prześwietnej Akademii; areopag uczonych uznał, że kamienie nie mogą spadać z nieba, ponieważ ani w chmurach, ani ponad nimi żadnych kamieni nie ma i być nie może. W 1790 r. mer miasteczka Jullaic znów wysłał Akademii „kamienie z nieba” i protokół, stwierdzający ich spadek „z chmur”, podpisany przez 300 naocznych świadków, mieszkańców Jullaic. Akademia wyraziła ubolewanie, że merem miasta może być człowiek tak głupi... W czasie zaś dysputy jeden z akademików, niejaki Deluc, oświadczył: Gdyby nawet taki kamień upadł u mych nóg i zmuszony byłbym przyznać, że go widziałem, musiałbym od razu dodać, iż jednak w to nie wierzę. Inny akademik, Fodin (swoją drogą, kto dziś o nich pamięta jako o uczonych?), dodał: Lepiej takich zjawisk w ogóle nie uznawać, niż poniżać się do prób ich objaśniania. Dziś wydaje się, iż to akademicy francuscy nie odznaczali się mądrością, natomiast mer, który chciał zbadać naturę nieznanego zjawiska, wcale nie był człowiekiem głupim. Wszakże można spojrzeć na to zdarzenie i z takiego punktu widzenia: w owych czasach stanowisko Akademii było racjonalne (czy raczej zgodne z racjonalizmem tego czasu) i nawet w istocie postępowe. Bo przecież Jakże to możliwe, żeby kamienie spadały z nieba! Byłby to cud, a nauka musi odrzucać wyjaśnienia przez cud. Dopiero po wielu latach okazało się, że chodziło wtedy o meteoryty i że jednak spadają one na powierzchnię Ziemi właśnie z przestrzeni pozaziemskiej. Dzisiaj „spadania kamieni z nieba” nikt już za cud nie uważa. Ile więc jeszcze napotkamy takich „cudów”? Sto lat później po tej historii przedstawiono tejże Akademii Francuskiej przywieziony zza oceanu fonograf, nowy wynalazek amerykański. Na stole w sali obrad postawiono coś w rodzaju czarnej skrzynki, z której wydobywał się ludzki głos. Wśród uczonych zawrzało: „Wyrzucić brzuchomówcę! Nie wolno wystawiać akademików na pośmiewisko!” - ryknął doktor Boilland, zasłużony lekarz i Uczony. Szczęściem nie posłuchano doktora, tym razem akademicy uchronili się przed pośmiewiskiem... Banalne jest stwierdzenie, że każde stulecie ma swoje „fluidy” i swoich Mesmerów, swoje „kamienie z nieba” i swoich Boillandów. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wiek XX - czas rewolucji naukowych i nadzwyczajnego postępu techniki - ma ich szczególnie dużo. Przypuszczam, że fakt ten będzie przedmiotem badań przyszłych historyków, socjologów, psychologów... zresztą, już jest przedmiotem ich rozważań. Zastanawiający splot okoliczności legł u podłoża „mesmeryzmów” naszych czasów. Z jednej strony sama nauka stwarza dla nich najlepszą pożywkę. Wiemy przecież dzisiaj dobrze, iż istnieją rzeczy, których nie tylko nie można zobaczyć, dotknąć ani powąchać, ale nawet nie można ich sobie zwyczajnie wyobrazić. W dodatku „niewyobrażalność” czegokolwiek nie może być argumentem przeciw istnieniu „niewyobrażalnego”, a nawet więcej: uczeni zaczynają sobie zdawać sprawę, że często w przyrodzie to, co uważamy za najbardziej dziwne i nieprawdopodobne, jest właśnie bardziej prawdopodobne od tego, co przywykliśmy uważać za naturalne i oczywiste. To Ostatnie stwierdzenie jest ważną zdobyczą współczesnej fizyki. Dla umysłów światłych, krytycznych stało się jasne, że w każdej chwili może być odkryte (i bywa odkrywane!) kolejne zjawisko „niemożliwe”, zaprzeczające ugruntowanym teoriom i zmieniające z dnia na dzień obraz świata. Takie zresztą „niemożliwe” fakty bywają - bywały zawsze potężnym impulsem do rozwoju nauki. Zatem odrzucenie „możliwości niemożliwego” jest dość skutecznym hamowaniem postępu. [Ryc. 1] Jednak zalew „cudów” i niezwykłości jest tak lawinowy i tak łatwo znajduje teraz posłuch, iż nauka musi się przeciw temu bronić - musi bowiem w tym chaosie zachować jakąś stałość (dziś jest to jedyna stałość możliwa do uzyskania), musi pozostać nauką. Tak więc musi się zawsze bronić przed „niemożliwością” i musi z taką samą siłą bronić prawa do istnienia „niemożliwości”. Trudno się dziwić, iż wije się jak piskorz schwytany w pułapkę. Niedawno w Stanach Zjednoczonych powstała nowa instytucja naukowa o przydługiej nazwie: Komitet Badań Naukowych nad Doniesieniami o Zjawiskach Paranormalnych. Komitet skupił specjalistów różnych dziedzin, jego szefem jest filozof Paul Kurtz z Uniwersytetu Stanu Nowy Jork, członkami: słynny psycholog Burrhus F. Skinner, astronom Carl Sagan, biochemik i pisarz Isaac Asimov i wielu innych, nie mniej znanych. Komitet obiecuje zaciekawionej opinii publicznej, że „zajmie się porządnie” takimi rzeczami, jak na przykład: „życie po życiu”, latające talerze (nb. ich istnienie uważa za pewne 57 proc. dorosłych Amerykanów!), Atlantyda, Trójkąt Ber-mudzki, fotografie Kirliana, „siła” piramid, „uczucia” roślin, telepatia, zginanie metali siłą psychiki, yeti, Nessie (biedny potwór szkocki!)...no, może wystarczy. Członkowie Komitetu nastawieni są nader sceptycznie, jeśli nie wrogo, do tych wszystkich dziwności. Ich hasłem jest ostra „walka ze skłonnością ludzką do wiary w pseudonaukę”. W wydawanym przez siebie piśmie „The Zetetic” już tę walkę, bezpardonową, rozpoczęli. I bardzo dobrze! Jeśli nauka rzeczywiście się do tego zabierze, może uda się nareszcie odnaleźć ziarna prawdy w ogromnym worze plew. Dużo lepiej, kiedy z dziwnością walczy się metodami nauki, niż kiedy się rzeczy nie przystające do naszej obecnej wiedzy w ogóle ignoruje albo - co jeszcze gorsze - kiedy każdego, kto o tym mówi, uznaje się z góry za irracjonalistę i nieuka, szerzącego zabobony. Skonstruowawszy to, co się uważa za jedyny możliwy świat, łatwo można dopasować rzeczywistość do wyobrażonego schematu - napisał Francois Jacob, biolog, laureat Nagrody Nobla. Otóż wydaje się, że wszelkie „dziwności” między innymi są potrzebne właśnie po to, by chronić przed podobnym dopasowywaniem. Komitet „antyparanaukowy” za swego duchownego ojca obrał Pirrona z Elidy, greckiego sceptyka z III w. p.n.e. Myślę, że i w tym tkwi pewna wskazówka historii: otóż sceptycy nazywali siebie wstrzymującymi się od sądu, swych przeciwników zaś - dogmatykami. Natomiast zetetic - nazwa uczniów Pirrona - znaczy dosłownie: szukający. Zetknąwszy się zatem z czymś niezwykłym i nie uznając „żadnych cudów”, dzisiejszy doktor Boilland powinien wziąć pod uwagę dwie możliwości (co najmniej dwie). Pierwsza, naturalna i zawsze najbardziej prawdopodobna, iż być może sam padł ofiarą złudzenia, omyłki lub oszustwa. Ale druga, której uczony wykluczyć absolutnie nie powinien, że skoro owa niezwykłość wydaje się sprzeczna (czy choćby tylko nie przystająca) z jego wiedzą, to może... może jednak ta wiedza jest niepełna? Dzisiaj wiele się słyszy o ataku irracjonalizmu, zalewie przesądów, jakiejś przedziwnej erupcji wiary w najprzeróżniejsze dziwactwa, a nawet w tzw. oczywiste brednie. Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że przecież nigdy dotąd nauka nie przeżywała takich sukcesów, nie dostarczała tylu informacji i nie wyjaśniała tylu niezrozumiałości. Więc z jednej strony zwycięski pochód nauki - z drugiej zaś zwrot ku „czarom” we współczesnym wydaniu, okultyzmowi i strachom „nie z tego świata”? Być może jest to właśnie prawidłowość. Jeden ze współczesnych filozofów nauki i kultury, Charles Frenkel, napisał w czasopiśmie „Science”, że: Irracjonalizm (...) wznosi się do gorączkowego nasilenia właśnie wtedy, kiedy odkrycia naukowe nabierają szybszego tempa i kiedy te odkrycia dokonywane przez naukę zaczynają coraz bardziej obalać odziedziczone przekonania, poglądy społeczne, sposoby postępowania, prawa czy słuszność dawnych i pielęgnowanych nadziei i nienawiści. Dużo można by zresztą mówić o samym pojęciu irracjonalizmu. Zdarza się - jak już pisałem - że często to, co wydaje się w jakiejś epoce absolutnie irracjonalne i nawet idiotyczne, w innej staje się - nieco tylko inaczej ujmowane - właśnie racjonalne i „zgodne z rozumem”. Albo odwrotnie - najbardziej zakorzenione poglądy, które zdawały się kiedyś oczywiste, nauka z czasem uznaje za błędne, za przesądy, zabobony, skutki omyłek lub nawet świadomych oszustw. W historii nauki można znaleźć niezliczone przykłady „na obie strony medalu”. Raz niewiara w dziwaczne hipotezy, czujność wobec oszustw, obalanie przesądów okazują się zbawcze dla postępu, chronią przed błędami i zabobonem, rozwijają naukę. Innym znów razem właśnie zwalczana przez świat nauki „zwariowana” hipoteza czyni w tejże nauce rewolucję i pomaga poznawać świat. Mamy więc do czynienia z autentycznym dylematem: w pojemnym worku pseudonauki obok bredni, zabobonów, omyłek i oszustw może się znaleźć także spostrzeżenie, które odpowiednio zinterpretowane mogłoby poszerzyć naszą wiedzę o rzeczywistości. Osobiście podejrzewam nawet, że takich spostrzeżeń może być sporo, jednakże, jak je wyłuskać z piasku tak łatwo zamulającego nasze umysły? Nie ma na to gotowej recepty. Trzeba po prostu zawsze zachowywać sceptycyzm wobec wszystkiego, również i wobec własnego sceptycyzmu... Pamiętać zawsze, iż poszukiwanie prawdy zależy od naszych pojęć na temat tego, co w danym przedmiocie powinno być prawdą... (jest to trafne spostrzeżenie francuskiego filozofa i moralisty Guya Ourrissona). Ufać wreszcie nauce, która - prędzej czy później - odnajdzie zawsze ziarno pośród plew, nie dlatego, że ma monopol na prawdę, ale dlatego, że jest bodaj jedynym pod słońcem społecznym tworem, który żyje dzięki samoweryfikacji, naprawie własnych błędów, ciągłemu podważaniu własnych dokonań. * * * Zebrane w niniejszej książce felietony w większości były publikowane w miesięczniku „Fantastyka” (od początku roku 1983 do początku roku 1985), kilka tylko z nich opublikowałem (wcześniej lub w tym samym okresie) w innych pismach.* [* W książce zostały poprawione i uzupełnione.]. Celem moim było - przynajmniej w zamierzeniu - zwrócenie uwagi ludzi młodych (bo tacy głównie czytają „Fantastykę’) na różne niezwykłe tajemnice przyrody, zaciekawienie nieznanym. Chciałem pokazać, jak niekiedy blisko nauka ociera się o fantastykę (i fantazję) i jak wiele zagadek pozostało jeszcze nie wyjaśnionych lub zostało wyjaśnionych tylko częściowo. Nie unikałem - powtarzam - „zwariowanych” hipotez, spraw dyskusyjnych czy nawet rzeczy zaliczanych dziś do „paranauki”. Myślę bowiem, że sprawa nie polega na tym, by przemilczać takie dziwności (z bogobojnym zamiarem „nie mącenia” w głowach tzw. laikom), ale na tym, by podawać hipotezy i poglądy zgodnie z ich rzeczywistym usytuowaniem we współczesnej nauce. To znaczy, by nie było wątpliwości, co jest dyskusyjne, co wręcz uznawane za nienaukowe, co tylko niewiadome i nie znane jeszcze, a co przyjęte już raczej powszechnie za prawdę. Przypuszczam, że nie przekroczyłem w tym względzie tego pierwszego i tak ważnego przykazania właściwej popularyzacji nauki. Jeśli zaś mój osąd jest jednak zbyt mało skromny, ufam w sceptycyzm i trzeźwość myślenia moich młodych Czytelników. Mimo wszystko za pierwszy obowiązek popularyzatora nauki uważam rozbudzanie WYOBRAŹNI i pokazywanie, jak wiele może być punktów widzenia na sprawy czasem pozornie oczywiste. Jak wiele jest we współczesnej nauce kwestii otwartych, pytań be/ odpowiedzi lub takich, które zostają rozstrzygane wciąż na nowo. 1 że wobec tego powinniśmy pozostawać nieufni w stosunku do twierdzeń, że coś zostało ustalone raz na zawsze. Nie przeczę, że pewne zagadkowe sprawy, o których próbuję tutaj pisać, mogą zostać wyjaśnione zupełnie inaczej, że jakaś „zwariowana” hipoteza może właśnie okazać się bzdurą z obszaru pseudonauki. Otóż właśnie: to mnie trochę usprawiedliwia. W końcu ostatecznie zawsze pseudonauka i brednie znikną i to bez jakichkolwiek następstw wobec nauki jako całości. Innymi słowy - jeśli można wyrazić się patetycznie - prawda prędzej czy później i tak zwycięży. Więc wyprawę „za lustro” usprawiedliwia po prostu przekonanie, że podróż taka może się okazać jednak ciekawa i pouczająca. Maciej Iłowiecki Warszawa, grudzień 1984 ROZDZIAŁ 2 Widzieć bez patrzenia Dokonamy dziś prawdziwej wyprawy „na tamtą stronę lustra”, czyli do krainy, gdzie wszystko jest możliwe. Ponieważ mam pisać o zjawiskach, które współczesna nauka zwykła zaliczać do fantazji (w najlepszym wypadku) lub uznawać je za wynik szalbierstwa (najczęściej), nie od rzeczy będzie przedstawić miejsce doświadczeń i ludzi, którzy zajęli się badaniem tych zjawisk. Zatem miejsce: Instytut Badawczy Stanforda (Stanford Research Institute), Menlo Park, Kalifornia, Stany Zjednoczone. Jedna z dobrze wyposażonych i znanych placówek naukowych nie tylko w USA, ale i na świecie. Znakomite osiągnięcia, zwłaszcza w pewnych działach fizyki doświadczalnej i elektroniki. I ludzie: Russell Targ i Harold Puthoff, profesorowie fizyki, pracujący w tamtejszym. Laboratorium Elektroniki i Bioinżynierii. W środowisku fizyków znani z publikacji na temat technologii wysokich próżni, optyki nieliniowej, zjawisk kwantowych w optyce itd. Cenieni za dokładność i rzetelność badawczą. Może dlatego w 1974 r. powierzono im zbadanie sławnego Uri Gellera, który jak pamiętamy - zgina metalowe przedmioty bez użycia siły mięśni. A w każdym razie - powiedzmy ostrożniej czyni to tak, jakby rzeczywiście nie posługiwał się siłą mięśni, czyli energią mechaniczną. Raport Targa i Puthoffa opublikowało brytyjskie pismo naukowe „Naturę”, co już wystarcza, by sprawę traktować poważnie. „Zdolnościami” Uri Gellera zajmę się jeszcze kiedyś - teraz tylko przypomnę, że ów raport nikogo jednak wtedy nie zadowolił. Autorzy niewykłu-czvli, że Gellcr może być genialnym iluzjonistą, ale nie udało im się stwierdzić, że jest nim na pewno. Raportowi wszakże nie można było zarzucić w żadnej mierze braku obiektywizmu czy odejścia od metod ściśle naukowych to już wystarczająco dowodzi, że uczonych można obdarzać zaufaniem. Od czasu badań nad „zjawiskiem Gellera” obaj fizycy zainteresowali się czymś, co nieuprzedzeni badacze nazywają postrzeganiem pozazmysłowym (nazwa angielska: Extra Sensory Perception, w skrócie ESP). Chodzi tu, najogólniej mówiąc, o postrzeganie realnie istniejących rzeczy bez udziału znanych zmysłów. Jest to właściwość, o której można powiedzieć najostrożniej: pewni ludzi mniemają, iż nią dysponują. W 1975 r. Targ i Puthoff podjęli w Instytucie Stanforda badania nad dość szczególnym przypadkiem ESP, mianowicie nad zjawiskiem, które nazwali „remote viewing”. Nie jest łatwo znaleźć dobrą nazwę po polsku; w tłumaczeniu „z grubsza” brzmiałoby to chyba: „odległe widzenie”, ale byłaby to nazwa myląca. Chodzi tu bowiem raczej o „widzenie bez patrzenia” - czyli o postrzeganie wyobraźnią (?) realnej sytuacji, obiektywnie istniejących przedmiotów i miejsc bez ich bezpośredniego oglądania. Jest to więc rodzaj widzenia rzeczy bez ich oglądania. Słowo remote ma w języku angielskim jeszcze inne znaczenie: transmisja TV spoza studia, oglądanie np. meczu czy koncertu za pośrednictwem kamery TV. Zaraz przekonamy się, że to znaczenie ma jakiś związek z doświadczeniami w Menlo Park. Ludzie, obdarzeni zdolnością „widzenia bez patrzenia”, posługują się jakby cudzymi oczami; inaczej mówiąc, dostrzeżenie wyobraźnią jakiegoś nie znanego im miejsca wymagało obecności w tym miejscu innego człowieka. Osoby obdarzone taką zdolnością potrafią narysować lub opisać miejsce zupełnie sobie nie znane; tłumaczą to nawiązaniem „poza-zmysłowego” kontaktu z kimś, kto właśnie przebywa w tym miejscu, a kogo przedtem znali. Wstępną relację z badań Puthoff i Targ zamieścili w piśmie naukowym wydawanym przez inną placówkę - przez Instytut Inżynierów Elektryków i Elektroników* [* Puthoff H.F., Targ R.: A Perceptual Channel for Information Transfer over Kilometer Distanccs: Historical Perspective and Recent Research (Kanał percepcji dla przekazu informacji na dystansach kilometrowych perspektywa historyczna i ostatnie badania). Proceedings of the IEEE. 64, 1976]. Redakcja w komentarzu nie omieszkała się zastrzec: Wielka, potencjalna waga tej pracy wpłynęła na dobrze przemyślaną decyzję jej publikacji w naszym czasopiśmie. Zdajemy sobie sprawę z tego, iż wielu naszych czytelników uzna tę decyzję za niewłaściwą (...). Sądzimy jednak, iż większość elektryków i elektroników uznaje badania spostrzegania pozazmysłowego za uzasadnione przedsięwzięcie naukowe - niezależnie od ich osobistej wiary w sukces tych badań. Uważamy też, że autorzy bardzo sumiennie zaplanowali i opisali swój eksperyment. Ich praca zasługuje więc na rozważenie i obiektywną krytykę (...). We wspomnianej publikacji możemy znaleźć opis głównego eksperymentu. Otóż zgromadzono w laboratorium ludzi, którzy twierdzili, że potrafią „widzieć bez patrzenia”, a także kilka osób, które w ogóle nie znały celu badań (i wobec tego pełniły rolę „próbki kontrolnej”). Potem w San Francisco i okolicy wybrano ponad sto charakterystycznych miejsc (stały tam jakieś znaczące budowle, kościoły, stadiony, mosty itp.). Nazwy tych miejsc (obiektów) numerowano i umieszczano w zalakowanych kopertach. Następnie jeden z pracowników Instytutu (nie biorący poza tym udziału w tym badaniu) wyciągał ze stosu kopert jedną i przekazywał grupie naukowców-eksperymenta-torów; grupa ta natychmiast udawała się samochodem na wskazane miejsce (odległości były tak dobrane, by z laboratorium można było tam dojechać w ciągu kilkudziesięciu minut). W oznaczonym terminie jeden z „królików doświadczalnych”, zamknięty samotnie (lub z. którymś z eksperymentatorów) w pracowni Instytutu, miał się skupić, „nawiązać kontakt” z grupą, która właśnie dotarła do nie znanego mu miejsca, i narysować oraz opisać owo miejsce i znajdujące się tam obiekty. Po całej serii takich doświadczeń grupa niezależnych i nie wtajemniczonych w sprawę sędziów otrzymała listę obiektów z ich opisami oraz zestawy rysunków i opisów wykonanych przez „królika doświadczalnego”. Sędziowie mieli na zestawach rozpoznać, o jakie obiekty chodzi. Okazało się, iż w wielu przypadkach opisy danych miejsc, wykonane przez osobę zamkniętą w laboratorium i na pewno nie wiedzącą o jakie miejsca chodzi, odpowiadały dość dobrze rzeczywistym obiektom, do których udała się ekipa naukowców. Wyniki były statystycznie znaczące na tyle, iż nie mogły być przypadkiem. [Ryc.2] Wielu specjalistów, oceniających potem pierwszą publikację Puthoffa i Targa, nie mogło - mimo wielkich chęci - dopatrzyć się błędów w metodzie prowadzenia eksperymentu. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że później dwaj psychologowie z Nowej Zelandii - D. Marks i R. Kammann - dokonali analizy krytycznej doświadczeń z Menlo Park i znaleźli błędy (np. fakt, iż sędziom przekazano listę obiektów zgodną z kolejnością ich wizytowania, co mogło wpłynąć na rezultaty porównań).* [* Informację tę zawdzięczam prof. dr. hab. Andrzejowi Wróblewskiemu, znakomitemu fizykowi i zarazem znawcy (i pogromcy!) różnych mitów w nauce.] Wkrótce jednak po pierwszej publikacji ukazała się druga, znacznie lepiej udokumentowana i referująca wyniki dużo większej liczby eksperymentów. Była to książka pt.” Mind Reach. Scientist Look at Psychic Ability”. (A Delta Book, USA). Tytuł można chyba tak tłumaczyć: „Zasięg umysłu - naukowe spojrzenie na zdolności parapsychologiczne”. Integralną część tej książki stanowią zestawy rysunków, opisów i zdjęć. Są to wykonane przez badanych rysunki i opisy domniemanych miejsc pobytu pracowników zespołu badawczego oraz zdjęcia miejsc, w których owi pracownicy rzeczywiście przebywali. Opisy odgrywają rolę pomocniczą - podano in extenso opisy wykonane przez badanych i badających. Przypomnę jeszcze raz, że „króliki doświadczalne” były izolowane dokładnie w pomieszczeniach Instytutu Stanforda. Otrzymywały tylko taką informację: „Oto ktoś z naszego zespołu ruszył w podróż. Proszę się skupić i następnie opisać miejsce na Ziemi, do którego ów pracownik dotarł”. Tym razem ekipy eksperymentatorów ruszały w dużo odleglejsze miejsca, również poza granice Stanów Zjednoczonych. Owe punkty docelowe ich podróży były oczywiście zawsze losowane w ostatniej chwili przed wyjazdem i w absolutnej tajemnicy przed badanymi (w ogóle tajemnica i izolacja były warunkiem oczywistym). Czytelnicy mogą mi nie wierzyć na słowo, ale zapewniam (co łatwo zweryfikować, zajrzawszy do książki, więc ewentualne kłamstwo miałoby krótkie nogi!): porównanie rysunków ze zdjęciami i porównanie opisów nie pozostawia cienia wątpliwości - chodzi o te same miejsca geograficzne! Przyznam, iż nawet na sceptyku (za takiego się uważam) robi to niezwykłe wrażenie. Mamy oto zdjęcie przywiezione z podróży i mamy rysunek wykonany przez osobę „zdalnie widzącą”, wykonany w tym czasie, kiedy nie znany jej podróżnik przebywał w niewiadomym jej miejscu. Rysunek bez zdjęcia nic nie mówi - schemat planu jakiegoś portu, widać sylwetki statków, ich rozmieszczenie. Porównanie ze zdjęciem jest szokujące: oczywiście, to ten właśnie port, widać wyraźnie statki i inne szczegóły w takim samym układzie jak na rysunku! Opisy również są zdumiewająco zgodne. Oszustwo? No cóż, takich zestawów jest w raporcie sporo. Opis metodyki doświadczeń pozwala się zorientować, iż postarano się wykluczyć wszelkie możliwości oszustwa i omyłek na tyle, na ile może to uczynić rzetelny badacz. Jeden z rozdziałów raportu poświęcony jest w całości opiniom krytycznym, argumentom przeciw możliwości istnienia zjawisk postrzegania pozazmysłowego. Wnioski zaś raportu są dość skromne w tym sensie, iż Targ i Puthoff nie próbują wyjaśniać wyników swych doświadczeń, nie formułują żadnej hipotezy na ten temat. Z całą odpowiedzialnością stwierdzają tylko, co następuje: 1) Istnieje obiektywne zjawisko zwane tutaj „remote viewing”. 2) Taki rodzaj „widzenia bez patrzenia” nie ogranicza się do krótkich odległości, w ogóle nie zależy od odległości. 3)Właściwość ta związana jest raczej z prawą półkulą mózgu (jest to wniosek oparty na analizach rysunków i opisów). 4) „Widzenie bez patrzenia” ujawniło się prawie u wszystkich, którzy brali udział w eksperymentach, ale w bardzo różnym stopniu (było ich wielu w licznych próbach, w każdym razie chodzi o liczby statystycznie znaczące). Właściwość ta lepiej ujawnia się u tych, którzy sami sądzą, iż ją posiadają, u innych pozostaje jakby w uśpieniu, ale można ją „usprawnić” przez ćwiczenia. Oto i wszystko (w sensie wniosków z badań). Raport opatrzony jest ponadto wstępem wybitnej uczonej amerykańskiej, zmarłej kilka lat temu prof. Margaret Mead. Specjalnością prof. Mead była antropologia kulturowa. Jeśli poproszono ją o wstęp do tego rodzaju książki, to zapewne ze względu na opinię, jaką uczona cieszyła się w środowisku; była znana z wielkiej rzetelności i z tego, że nie firmowałaby nazwiskiem niczego „podejrzanego”. Margaret Mead podkreśla we wstępie, że w swych badaniach Targ i Puthoff ściśle przestrzegali wszelkich kanonów prac laboratoryjnych, że byli niemal przesadnie ostrożni. Ich książka jest najzwyklejszym sprawozdaniem z badań, takim samym jak sprawozdanie z badań zjawiska np. świecenia robaczków świętojańskich czy porozumiewania się pszczół. Książka ta - pisze M. Mead - jest jasnym i prostym opisem serii pomyślnych doświadczeń, dowodzących istnienia „remote viewing” - ludzkiej zdolności, dotąd nie poddawanej naukowym ocenom. Wszyscy zostaliśmy wychowani w świecie zasad naukowych, które przecież wykluczają tego rodzaju zjawiska (przypomnijmy sobie, jak wyśmiewano niegdyś u nas „widzącego bez patrzenia” zakonnika Czesława Klimuszkę). Kiedy referowałem treść raportu Targa i Put-hoffa pewnemu naszemu znakomitemu fizykowi, powiedział: Jest to ten rodzaj rzeczy, w którą nie uwierzę, nawet gdyby istniała naprawdę. Nam zaś pozostają trzy możliwości. Pierwsza - uznać jednak całą sprawę za fałszerstwo, omyłkę lub błąd w doświadczeniu (czego, mimo wszystko, wciąż wykluczyć ze stuprocentową pewnością się nie da). Druga - przyjąć za możliwe istnienie u ludzi nieznanego zmysłu (co trudno przyjąć do wiadomości, ale owa trudność musiałaby ustąpić wobec niezbitych dowodów). Trzecia - przypuszczam, że najrzadziej brana pod uwagę - uznać, że istnieje jeszcze zupełnie inne rozwiązanie tej zagadki... Trzeba więc czekać na kolejne dowody. ROZDZIAŁ 3 Szósty zmysł O tym, że gołąb domowy, wywieziony setki i tysiące kilometrów od rodzinnego gołębnika, bez trudu znajduje drogę powrotną - wraca, lecąc wprost jakby wzdłuż jakiejś niewidzialnej nici - wie każde dziecko. Od wieków też znane są (często były opisywane, dlatego istnieje sporo dobrze udokumentowanych przypadków) takie niezwykłe powroty z daleka psów i kotów. Pszczelarze zaś od dawna zastanawiali się, jak to się dzieje, że pszczoły w nieznanym sobie terenie z dużych odległości na ogół bez komplikacji wracają do ula. No, a wędrowne ptaki, których jesienne odloty i wiosenne powroty wyrażają rytm życia przyrody? Rytm niegdyś ludziom tak bliski i swojski, że dla wielu pokoleń ptasie podróże były czymś oczywistym i naturalnym, nie budzącym niczyjego zdumienia. Poznanie przyrody zawsze rozpoczyna się od zdziwienia i ciekawości. Nadszedł więc wreszcie czas, kiedy ktoś się zdziwił i zaciekawił: dlaczego ptaki, bez żadnych kompasów czy sekstansów, nie znając geografii ani stron świata, nigdy nie pomylą drogi w swoich dalekich podróżach? Kiedy zaczęto w sposób naukowy badać tę zagadkę, zwrócono uwagę, że chociaż większość zwierząt wykazuje znakomitą orientację w pobliżu miejsca swego stałego pobytu, to jednak tylko niektóre gatunki mają wręcz niezwykłą zdolność odnajdywania kierunków w zupełnie sobie nieznanym terenie. Takie właśnie zdolności mają - oprócz gołębi, w ogóle ptaków wędrownych, oraz pszczół i niektórych innych owadów - na przykład szczury, węże, pewne gatunki ryb. Badania orientacji geograficznej u zwierząt prowadzone są w sposób naukowy od prawie stu lat, dopiero wszakże ostatnie lata przyniosły pewne wyniki. I, jak to zawsze bywa w badaniach przyrody, nowe spostrzeżenia poszerzyły jeszcze „obszar tajemnicy”, liczba niezrozumiałych zagadek niepomiernie wzrosła. O samych wędrówkach ptasich można by napisać niejedną - i na pewno fascynującą - książkę (są takie książki). Tutaj jednak chcę tylko zwrócić uwagę na niektóre ustalenia. Otóż na przykład dowiedziono, że podróżujące ptaki potrafią wprawdzie orientować się według położenia Słońca, ale nie jest to ich drogowskaz jedyny ani nawet najważniejszy. Pewne doświadczenia wskazują, iż ptaki, które wędrują w nocy, mogą orientować się według położenia gwiazd (co już samo w sobie jest wręcz niewiarygodne!), ale też nie jest to jedyny ich sposób orientacji (a tylko pomocniczy). Rozpoznawanie szczegółów powierzchni Ziemi nie odgrywa roli. Czyniono okrutne doświadczenia z zalepianiem ptakom oczu i okazywało się, że również bezbłędnie trafiają do miejsca, do którego trafić powinny. Czynnikiem, najlepiej nadającym się do pełnienia roli kierunkowskazu, wydaje się pole magnetyczne Ziemi. Przy ruchu w polu magnetycznym można odpowiednimi przyrządami ocenić zmiany tego pola, kierunek owych zmian może wskazywać kierunek w terenie. Tylko że niezbędne są do tego dwa co najmniej warunki (może ostrożniej: wydaje się, że są niezbędne). Otóż, żeby bez odpowiedniego przyrządu ustalić zmiany pola geomagnetycznego (GM), to znaczy, żeby je wyczuć, trzeba by mieć odpowiedni receptor, czyli po prostu „zmysł magnetyzmu”. Takiego receptora - w sensie struktury biologicznej, jakiegoś specyficznego narządu - u ptaków dotąd nie znaleziono. Po drugie, nawet mając odpowiedni zmysł, należałoby jeszcze wiedzieć, jakie zmiany pola GM związane są z danym kierunkiem, czyli po prostu należałoby znać drogę! Tak jak człowiek, odnajdujący na przykład w lesie kierunek, musi wiedzieć, jakie charakterystyczne znaki w terenie go wskazują, czyli musi znać drogę z doświadczenia lub opisu. Zwracam uwagę, że nie wystarczy tu świadomość, gdzie jest północ, ponieważ trzeba jeszcze wiedzieć, w jakim kierunku wobec północy znajduje się poszukiwany cel. Ptaki odnajdują bez trudu trasę stałych przelotów, np. z Polski do Egiptu, niezależnie od tego, czy ją kiedyś osobiście przebyły czy też nie. W pewnych doświadczeniach np. wypuszczano jesienią w podróż tylko grupę jaskółek urodzonych wiosną tego roku. Mimo braku przewodników trafiały do miejsc zimowego pobytu równie łatwo, jak jaskółki, które tę wyprawę odbywały wielokrotnie. Jest to bodaj najtrudniejsze do wyjaśnienia, chyba że założy się, iż ptaki mają kierunek podróży (zatem odpowiednią mapę pola GM) zakodowany w swych genach, że dziedziczą tego rodzaju umiejętność wraz ze wszystkimi innymi instynktami. Problem ten nie jest wyjaśniony do końca. W każdym razie wydaje się pewne, że w orientacji geograficznej wielu gatunków istotną rolę odgrywa możliwość wyczuwania zmian pola geomagnetyczngo. U innych gatunków może być inaczej. Udało się na przykład stwierdzić, że koty kierują się przede wszystkim słuchem i mają w pamięci (?) coś w rodzaju dźwiękowej mapy terenu, na którym się wychowywały - i już z bardzo daleka słyszą znajome, charakterystyczne dla danej okolicy dźwięki (czasem niesłyszalne dla ludzi). Nie tłumaczy to wprawdzie powrotu do domu kotów wywożonych pociągami do odległych miast, ale wyjaśnia przynajmniej umiejętność kociej orientacji w dość rozległym terenie. Psy nie mają najlepszego słuchu ani wzroku. One z kolei utrwalają sobie jakoś „węchową mapę” swego środowiska. Niektóre węże - co jeszcze trudniejsze do pojęcia - znają „cieplną mapę” terenu swych polowań, gdyż mają niezwykle czułe receptory promieni podczerwonych. Pszczoły mają receptory na światło spolaryzowane, orientują się więc przede wszystkim według położenia Słońca, nawet jeśli schowane jest za chmurami. Ponadto przekazują sobie wzajemnie informacje jednym z najdziwniejszych języków - językiem tańca! Wszystko to wyjaśnia wiele, ale nie wyjaśnia wszystkiego. Wracamy do punktu wyjścia: skoro jedne zwierzęta wyczuwają zmiany pola GM, a inne nie, zatem te pierwsze powinny mieć odpowiedni zmysł! Byłoby to logiczne. Bardzo wiele gołębi padło ofiarą badaczy, szukających w ich organizmach jakiegoś „czujnika magnetycznego”. I znowu zdarzyło się coś, co często zdarza się w historii nauki. Przez dziesiątki lat nikomu nie udało się natrafić na taki „czujnik” pomimo żmudnych badań i pomysłowych doświadczeń. Nagle - prawie w jednakowym czasie (zresztą bardzo niedawno) - w różnych laboratoriach sypnęły się znaczące odkrycia. Tak więc w 1977 r. A. Bookman w Anglii wykazał ostatecznie w sposób nie budzący wątpliwości, że gołębie odczuwają bardzo niewielkie zmiany pola GM, a także sztucznych pól magnetycznych. Biolog z Uniwersytetu Stony Brook w stanie Nowy Jork, Charles Walcott, znalazł rok później w czaszce gołębia coś, co sam ostrożnie - choć niezbyt precyzyjnie - określił jako: „strukturę, której można przypisać cechy ustrojowego elementu detektorowego, wrażliwego na zmiany kierunku wobec pola magnetyzmu ziemskiego”. Byłaby to więc od dawna poszukiwana ptasia „tkanka magnetyczna”, choć jeszcze daleko jej do specyficznego narządu. W 1975 r. R.P. Blakemore i R. Frankell ze słynnego Instytutu Technologicznego Massachusetts w USA odkryli słonowodne „magnetyczne bakterie”, tj. bakterie dysponujące czymś w rodzaju kompasu. W cytoplazmie tych bakterii znajdują się łańcuszki kryształków magnetytu (Fe3O4 - taki kryształek fizycy nazywają domeną ferromagnetyczną). Uczeni stwierdzili, że komórki bakteryjne z kryształkami magnetytu reagują na magnetyzm Ziemi. W 1979 r. Blakemore odkrył zupełnie inny gatunek bakterii magnetycznych w wodach słodkich. Pozostało jednak dotąd tajemnicą, po co bakteriom „zmysł magnetyczny”; z punktu widzenia ich potrzeb biologicznych jest to zupełnie niezrozumiałe... W 1978 r. zespół biologów i fizyków z Uniwersytetu Princeton w USA wykrył rodzaj „magnetycznej tkanki” w przedniej części odwłoku pszczół. Nadal jednak zupełnie nie wiadomo, w jaki sposób owa dość prymitywna tkanka magnetyczna przekazuje pszczole czy gołębiowi sygnały o zmianie pola GM. Fizjologiczny mechanizm tego zjawiska okryty jest tajemnicą. W 1979 r. Anglik Robin Baker z Uniwersytetu w Manchester postawił pytanie, czy czasem ludzie nie mają także jakiegoś „zmysłu magnetycznego”? Pytanie to wielu uczonym, kolegom Bakera, wydało się bezsensowne, bo „z daleka pachniało psychotroniką i podobnymi bzdurami”, jak ktoś się wyraził. Odważny Baker z badań jednak nie zrezygnował, pomogli mu studenci godząc się na doświadczenia. Tak więc studentów podzielono na grupy, zawiązano im oczy, zabroniono porozumiewania się że sobą i klucząc krętymi drogami wywieziono na pola lub w lasy na odległość od 8 do 60 km od Manchesteru. Połowa studentów w każdej grupie miała przymocowany na głowie magnes, który powinien zakłócać ewentualne „odbieranie” ziemskiego pola magnetycznego. Po przywiezieniu na miejsce studenci wskazywali kierunek, w którym ich zdaniem znajduje się Manchester. Opasek z oczu im nie zdjęto, by nie mogli orientować się wedle stron świata. Wyniki doświadczenia były statystycznie znamienne, co oznacza, że nie można ich tłumaczyć przypadkiem. Otóż na 127 studentów bez magnesu, 45 wskazało prawidłowy kierunek z dokładnością w granicach 45 stopni (tj. jedna ósma tarczy kompasu, co wystarcza, żeby trafić), 40 - w granicach 20 stopni, 10 - w granicach 10 stopni (tj. niemal bezbłędnie), reszta miała wyniki gorsze, ale tylko sześć osób wskazało kierunek odwrotny od właściwego. I teraz uwaga: wszyscy studenci z magnesami na głowach mieli trudności z rozszyfrowaniem kierunku, zastanawiali się dłużej i mieli wyniki dokładnie o połowę gorsze! To oznacza, iż magnes zakłóca jednak orientację geograficzną mózgu ludzkiego - skoro zaś zakłóca, to taka orientacja musi mieć związek z magnetyzmem. Wniosek jest logiczny, rzecz teraz w potwierdzeniu doświadczeń Bakera (ostrożność naukowa nakazuje zawsze dopuszczać możliwość innego rozwiązania zagadki). Byłoby niewątpliwie rewelacją, gdyby okazało się, że ludzie mają także jakiś rodzaj zmysłu magnetycznego. Można mniemać, że sprawa ta zostanie niedługo rozstrzygnięta. W 1981 r. w jednym z polskich medycznych czasopism naukowych* [* Chrzanowski W., Karczewski J.: Przypadek niezwykłych zdolności orientacyjnych (Wrodzona umiejętność lokalizacji północy magnetycznej). Psychiatria Polska 1981, t. XV, Nr 2 ] pojawił się opis niezwykłego przypadku zmysłu magnetycznego u człowieka, czyli wrodzonej umiejętności lokalizacji północy magnetycznej. Rzecz miała miejsce w jednej z klinik Akademii Me-cznej w Białymstoku. U leczonego tam 40-letniego pacjenta stwierdzono zdolność rozpoznawania kierunku magnetycznego. Człowiek ten zawsze wiedział, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, gdzie znajduje się północ magnetyczna, czuł to po prostu - tak jak wszyscy czujemy, gdzie jest góra, a gdzie dół (bo mamy zmysł równowagi reagujący na przyciąganie ziemskie). Osobiście był przekonany, że wszyscy ludzie potrafią „na czucie” rozpoznawać północ; dopiero od niedawna stwierdził, że tak nie jest (w czasie zwiedzania obcego miasta z wycieczką zauważył, że jego współtowarzysze wskazują jako północ różne kierunki, natomiast on wiedział na pewno, w którym kierunku należy iść na północ). Jako ciekawostkę ów człowiek podał, iż jego siostra potrafi rozróżniać kolory mając zakryte oczy i dotykając powierzchnię barwną palcami. Autorzy artykułu piszą, iż tę właściwość sprawdzili. Czyżby w tej rodzinie dziwne właściwości „pozazmysłowe” miały być regułą? W każdym razie lekarze poddali dziwnego pacjenta licznym doświadczeniom. Okazało się, iż wskazywany przez niego kierunek zawsze zgodny był ze wskazaniami kompasu. Stwierdzono, iż człowiek ów tracił orientację tylko w tych sytuacjach, w których zawodził również kompas - na przykład w pomieszczeniach ekranowanych albo głęboko pod ziemią. W takich pomieszczeniach, gdzie pole GM było zakłócone (np. w gabinecie rentgenowskim albo w jaskini), pacjent odczuwał ogromny niepokój. Przypadek opisujemy jako zjawisko niecodzienne, nie próbując przy tym nawet tłumaczyć etiologii** [** Etiologia - w tym wypadku przyczyny tego objawu.] - piszą autorzy artykułu. Ja nie muszę być tak ostrożny. Wydaje mi się oczywiste, że opisany przypadek dotyczył człowieka ze zmysłem magnetycznym. Jestem przekonany, iż ludzi takich jest więcej, tyle że jedni mają ów receptor bardziej czuły, inni mniej, inni wreszcie zatracili taką zdolność całkowicie. Zmysł orientacji magnetycznej był na pewno bardzo potrzebny ludziom w tych czasach, kiedy jeszcze prowadzili życie koczownicze, byli łowcami odchodzącymi na wyprawy myśliwskie daleko od rodzinnych siedzib. Dzisiaj taki zmysł jest w gruncie rzeczy niepotrzebny, więc też i powoli zanika. [Ryc.3] Żywe istoty mogą mieć zresztą i inne rodzaje zmysłów, np. rekiny i płaszczki (flądry) wyczuwają zmianę pola elektrycznego już w setnej części mikrowolta! W literaturze naukowej opisano także przypadek człowieka, który „słysza