Maciej Iłowiecki „Z tamtej strony lustra” Ilustracje Szymon Kobyliński Redaktor Elżbieta Lubańska Redaktor techniczny Elżbieta Suchocka Copyright by Wydawnictwa „Alfa”, Warszawa 1986 ROZDZIAŁ 1 Z tamtej strony lustra W krainie Po drugiej stronie Lustra wszystko, co wydawało się Alicji niepojęte, miało jednak swój głęboki sens. W czasie swej wędrówki Alicja - jak pamiętamy - spotkała Kota. Był to ten sam Kot, który potrafił znikać nagle w taki sposób, że znikał nie całkiem: pozostawał jego uśmiech, sam uśmiech Kota bez Kota!* [* Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów i Po drugiej stronie Lustra (przekład: Robert Stiller). Wydawnictwa „Alfa”. Warszawa 1986]. Naturalnie, na zdrowy rozum jest to jawny nonsens. Uśmiech jest pojęciem abstrakcyjnym i nie może istnieć bez tego, kto się uśmiecha. Z punktu widzenia zoologii nonsens wydaje się jeszcze łatwiejszy do przygwożdżenia: koty po prostu nie umieją się uśmiechać (chociaż dla mnie nie jest to takie pewne!), nie mówiąc już o tym, że nie umieją mówić ani rozpływać się w nicość. Gdybyśmy jednak zajęli się bliżej uśmiechającym się kotem, okazałoby się, iż jest nad czym dyskutować, co więcej, że tego rodzaju dyskusje toczą się nie od dziś... właśnie w świecie nauki. Znaleźliby się tacy, którzy dowodziliby, iż w mózgu ludzkim musi być w jakiś sposób zakodowana sama idea uśmiechu, skoro ludzie potrafią rozpoznać uśmiech niezależnie od okoliczności ani od tego, kto i jak się uśmiecha. W tym zatem sensie właśnie istnieje jakby „sam uśmiech”... Inni z kolei powiedzieliby, że zdanie: koty nie umieją się śmiać nie jest zupełnie ścisłe jak wszystkie tzw. sądy indukcyjne. Chcąc być bliżej prawdy, powinniśmy tylko stwierdzić: nie spotkano dotąd kota, który potrafiłby się śmiać, więc jest bardzo prawdopodobne, że wszystkie koty tego nie potrafią. No tak, może lepiej nie wdawać się w zawiłe spory toczone przez filozofów, skoro zarówno własny rozum, jak i informacje zdobyte przez naukę pozwalają nieźle orientować się w świecie i nawet ten świat zmieniać. Chciałem tylko wskazać, iż może nie wszystko, co wydaje się oczywiste lub pewne, musi być zawsze i pewne, i oczywiste. Poza tym nie musimy zbyt przejmować się logiką ani posiadaną wiedzą: znikający Kot występuje przecież w Krainie Czarów, Alicja spotkała go po drugiej stronie lustra... Proponuję zatem Czytelnikom małą wycieczkę na tamtą stronę lustra, to znaczy do świata, w którym wszystko jest możliwe, a granicą może być tylko własna wyobraźnia.-Oprócz różnych - zresztą wybranych dość przypadkowo - problemów, którymi zajmuje się współczesna nauka, spróbuję przedstawić także niektóre zjawiska niezwykłe, „zwariowane” hipotezy i nierealne projekty; może to być i zabawne, i pouczające, pod warunkiem wszakże zachowania dystansu i sceptycyzmu. Większość przedstawionych w tej książce problemów mieści się doskonale w granicach, które dziś zakreśla nauka, to znaczy w granicach określających obszar zainteresowań nauki. Obszar ten jest zmienny - kto wie, czy wiele rzeczy, zaliczanych dzisiaj do tzw. para-nauki, a nawet nazywanych bzdurami, nie znajdzie się kiedyś w tym obszarze? Współczesna nauka przyzwyczaiła nas do coraz to nowych niezwykłości i „spełnianych niemożliwości”. Aby zachować umiar i przepłynąć zdrowo między Scyllą (odrzucanie wszystkiego, co wydaje się niezgodne z nauką) a Charybdą (przyjmowanie „na wiarę” wszystkiego, co komu się spodoba głosić), wystarczy może tylko pamiętać o jednym. Mianowicie o tym, iż rzeczy nie zawsze bywają takie, jakimi nam się wydają, ale jeszcze rzadziej bywają takie, jakimi chcielibyśmy, żeby były. Co zaś do zwariowanych hipotez, to - jak wiadomo - wiele z nich odegrało w historii nauki rolę niezmiernie pozytywną. Oto kilka dość znanych przykładów. W latach trzydziestych naszego stulecia radziecki astronom Gawrił Tichow twierdził, że pasmo nizin marsjańskich daje obraz spektroskopowy, taki jak rejony wysokogórskiej roślinności na Ziemi, a zatem na Marsie istnieją rośliny. Inny znany astronom radziecki - Josip Szkłowski - uważał, iż satelity Marsa są puste w środku, a więc ich pochodzenie nie może być naturalne. W swoim czasie były to hipotezy całkiem heretyckie wobec panujących w nauce poglądów, namiętnie je też zwalczano. Mało tego - przyczyniając się do triumfu sceptyków - obie hipotezy okazały się rzeczywiście błędne (dziś już to wiadomo)! Tyle że zwalczanie obu hipotez i dyskusje wokół nich pomogły znacznie lepiej poznać Marsa i w ogóle Układ Słoneczny, pobudziły wyobraźnię wielu ludzi, wzmogły zainteresowania Kosmosem i kto wie, ile im w końcu zawdzięcza dzisiejsza astronautyka. Sądzę więc, iż można bronić twierdzenia, że nie wszystkie „wariackie” hipotezy muszą być z natury rzeczy bezpłodne i niewarte dyskusji czy choćby zastanowienia. W końcu XVIII wieku w salonach europejskich niesłychanie modny był mesmeryzm. Tak od nazwiska niemieckiego lekarza Franza Antona Mesmera nazywano leczenie „magnetyzmem zwierzęcym”, czyli tajemnym fluidem. Wysyłany przez jednych ludzi miał ów fluid leczniczo działać na innych, wpływając „przez nerwy i na nerwy”. Mesmeryzm był niezastąpionym tematem towarzyskich konwersacji, opowiadano cuda o jego skutkach leczniczych, pasjonowali się nim filozofowie i prostaczkowie - był czymś w rodzaju osiemnastowiecznej bioenergoterapii. Miał także zaciekłych wrogów. Motywy wielu z nich nie były zbyt szlachetne. Ówcześni medycy nie mogli znieść powodzenia Mesmera i jego zarobków, więc zarzucali mu wszelkie nieprawości. Motywy innych były jednak godne szacunku: uznawali mesmeryzm za bzdurę i przesąd, ponieważ istnienie jakichś niewidzialnych fluidów nie godziło się z naukowym poglądem na świat, było sprzeczne z obowiązującą wiedzą. W naukowej komisji powołanej w 1784 r. do zbadania tego zjawiska wzięli udział wybitni uczeni tamtych czasów, m.in. wielki chemik Antoine Lavoisier i Benjamin Franklin, znakomity badacz elektryczności, umysł postępowy i światły. Komisja - po przeprowadzeniu doświadczeń odrzuciła hipotezę Mesmera, doświadczenia bowiem nie potwierdziły istnienia „magnetyzmu zwierzęcego”. Franklin uznał wyniki eksperymentu za rozstrzygające (zajął więc stanowisko, jakie powinni zajmować uczeni) i stał się walczącym przeciwnikiem mesmeryzmu. Wszakże jego argumenty - jeśli miały to być argumenty naukowe - były co najmniej dziwne. Franklin bowiem orzekł: To, czego nie da się zobaczyć, dotknąć ani powąchać, po prostu nie istnieje. Mesmeryzm wyrzucono więc z hukiem poza obszar nauki; znalazł pocieszenie (co też swoją drogą znamienne) w zainteresowaniu, jakim obdarzyła go literatura i sztuka romantyzmu. Ale przecież po latach „magnetyzm zwierzęcy” pojawił się znowu w nauce w postaci już możliwej do przyjęcia: jako zjawisko hipnozy. Zjawisko do dziś naukowo badane i do dziś tajemnicze, ale niewątpliwie istniejące i na pewno związane z systemem nerwowym ludzkim i zwierzęcym (o hipnotyzowaniu ludzi wszyscy zapewne słyszeli, nie wszyscy jednak wiedzą o tym, że bardzo łatwo podlega swoistej hipnozie np. kura...). Franz Mesmer był w istocie zdolnym hipnotyzerem i w tym sensie nikogo nie okłamywał, choć oczywiście wykorzystywał swe zdolności do robienia kariery; tajemniczość, aura cudowności i magii sprzyjały tej karierze. Badania komisji nad „magnetyzmem zwierzęcym” musiały wszakże wtedy skończyć się fiaskiem, ponieważ nic nie wiedziano o naturze hipnozy, o warunkach, w jakich stan ten może się objawić ani nawet o tym, że nie każdy ma podobne zdolności i nie każdy im ulega. Poza tym umysły kształtowane w epoce Oświecenia z góry odrzucały to, co było sprzeczne „ze wszystkim, o czym wiedziano dotychczas”, w dodatku zatrącało „cudownością”. Nie, tego, jak zresztą i innych „cudów”, racjonalistyczny wiek XVIII przyjąć nie mógł. Nawet pozbawiony przesądów Wolter, kiedy pokazano mu żyjątka pod mikroskopem, uznał je za „plamy na własnych oczach”, bo przecież coś tak małego w ogóle nie mogłoby żyć. Fluidy Mesmera, ujawniające się w salonach, a niewidoczne w laboratoriach, były czymś jeszcze gorszym. Więc Franklin miał rację i zarazem jej nie miał? Miał, darząc zaufaniem wyłącznie fakty sprawdzone przez naukę; nie miał, bo zapomniał o obowiązku sceptycyzmu również wobec metod i reguł, które dana epoka uważa za pewne, ale których ograniczoność może wykazać epoka następna. Przepraszam, że wrócę jeszcze do jednego nadużywanego przykładu, ale wydaje się on nadzwyczaj wyraziście ujmować sedno sprawy. Otóż w końcu XVIII wieku przyniesiono do Francuskiej Akademii Nauk jakieś skamieniałe grudy, twierdząc, że są to „kamienie spadłe z nieba”. Chłopi, którzy przynieśli owe kamienie i przysięgali, że widzieli ich upadek z chmur, zostali ukarani za oszustwo i kpiny z prześwietnej Akademii; areopag uczonych uznał, że kamienie nie mogą spadać z nieba, ponieważ ani w chmurach, ani ponad nimi żadnych kamieni nie ma i być nie może. W 1790 r. mer miasteczka Jullaic znów wysłał Akademii „kamienie z nieba” i protokół, stwierdzający ich spadek „z chmur”, podpisany przez 300 naocznych świadków, mieszkańców Jullaic. Akademia wyraziła ubolewanie, że merem miasta może być człowiek tak głupi... W czasie zaś dysputy jeden z akademików, niejaki Deluc, oświadczył: Gdyby nawet taki kamień upadł u mych nóg i zmuszony byłbym przyznać, że go widziałem, musiałbym od razu dodać, iż jednak w to nie wierzę. Inny akademik, Fodin (swoją drogą, kto dziś o nich pamięta jako o uczonych?), dodał: Lepiej takich zjawisk w ogóle nie uznawać, niż poniżać się do prób ich objaśniania. Dziś wydaje się, iż to akademicy francuscy nie odznaczali się mądrością, natomiast mer, który chciał zbadać naturę nieznanego zjawiska, wcale nie był człowiekiem głupim. Wszakże można spojrzeć na to zdarzenie i z takiego punktu widzenia: w owych czasach stanowisko Akademii było racjonalne (czy raczej zgodne z racjonalizmem tego czasu) i nawet w istocie postępowe. Bo przecież Jakże to możliwe, żeby kamienie spadały z nieba! Byłby to cud, a nauka musi odrzucać wyjaśnienia przez cud. Dopiero po wielu latach okazało się, że chodziło wtedy o meteoryty i że jednak spadają one na powierzchnię Ziemi właśnie z przestrzeni pozaziemskiej. Dzisiaj „spadania kamieni z nieba” nikt już za cud nie uważa. Ile więc jeszcze napotkamy takich „cudów”? Sto lat później po tej historii przedstawiono tejże Akademii Francuskiej przywieziony zza oceanu fonograf, nowy wynalazek amerykański. Na stole w sali obrad postawiono coś w rodzaju czarnej skrzynki, z której wydobywał się ludzki głos. Wśród uczonych zawrzało: „Wyrzucić brzuchomówcę! Nie wolno wystawiać akademików na pośmiewisko!” - ryknął doktor Boilland, zasłużony lekarz i Uczony. Szczęściem nie posłuchano doktora, tym razem akademicy uchronili się przed pośmiewiskiem... Banalne jest stwierdzenie, że każde stulecie ma swoje „fluidy” i swoich Mesmerów, swoje „kamienie z nieba” i swoich Boillandów. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wiek XX - czas rewolucji naukowych i nadzwyczajnego postępu techniki - ma ich szczególnie dużo. Przypuszczam, że fakt ten będzie przedmiotem badań przyszłych historyków, socjologów, psychologów... zresztą, już jest przedmiotem ich rozważań. Zastanawiający splot okoliczności legł u podłoża „mesmeryzmów” naszych czasów. Z jednej strony sama nauka stwarza dla nich najlepszą pożywkę. Wiemy przecież dzisiaj dobrze, iż istnieją rzeczy, których nie tylko nie można zobaczyć, dotknąć ani powąchać, ale nawet nie można ich sobie zwyczajnie wyobrazić. W dodatku „niewyobrażalność” czegokolwiek nie może być argumentem przeciw istnieniu „niewyobrażalnego”, a nawet więcej: uczeni zaczynają sobie zdawać sprawę, że często w przyrodzie to, co uważamy za najbardziej dziwne i nieprawdopodobne, jest właśnie bardziej prawdopodobne od tego, co przywykliśmy uważać za naturalne i oczywiste. To Ostatnie stwierdzenie jest ważną zdobyczą współczesnej fizyki. Dla umysłów światłych, krytycznych stało się jasne, że w każdej chwili może być odkryte (i bywa odkrywane!) kolejne zjawisko „niemożliwe”, zaprzeczające ugruntowanym teoriom i zmieniające z dnia na dzień obraz świata. Takie zresztą „niemożliwe” fakty bywają - bywały zawsze potężnym impulsem do rozwoju nauki. Zatem odrzucenie „możliwości niemożliwego” jest dość skutecznym hamowaniem postępu. [Ryc. 1] Jednak zalew „cudów” i niezwykłości jest tak lawinowy i tak łatwo znajduje teraz posłuch, iż nauka musi się przeciw temu bronić - musi bowiem w tym chaosie zachować jakąś stałość (dziś jest to jedyna stałość możliwa do uzyskania), musi pozostać nauką. Tak więc musi się zawsze bronić przed „niemożliwością” i musi z taką samą siłą bronić prawa do istnienia „niemożliwości”. Trudno się dziwić, iż wije się jak piskorz schwytany w pułapkę. Niedawno w Stanach Zjednoczonych powstała nowa instytucja naukowa o przydługiej nazwie: Komitet Badań Naukowych nad Doniesieniami o Zjawiskach Paranormalnych. Komitet skupił specjalistów różnych dziedzin, jego szefem jest filozof Paul Kurtz z Uniwersytetu Stanu Nowy Jork, członkami: słynny psycholog Burrhus F. Skinner, astronom Carl Sagan, biochemik i pisarz Isaac Asimov i wielu innych, nie mniej znanych. Komitet obiecuje zaciekawionej opinii publicznej, że „zajmie się porządnie” takimi rzeczami, jak na przykład: „życie po życiu”, latające talerze (nb. ich istnienie uważa za pewne 57 proc. dorosłych Amerykanów!), Atlantyda, Trójkąt Ber-mudzki, fotografie Kirliana, „siła” piramid, „uczucia” roślin, telepatia, zginanie metali siłą psychiki, yeti, Nessie (biedny potwór szkocki!)...no, może wystarczy. Członkowie Komitetu nastawieni są nader sceptycznie, jeśli nie wrogo, do tych wszystkich dziwności. Ich hasłem jest ostra „walka ze skłonnością ludzką do wiary w pseudonaukę”. W wydawanym przez siebie piśmie „The Zetetic” już tę walkę, bezpardonową, rozpoczęli. I bardzo dobrze! Jeśli nauka rzeczywiście się do tego zabierze, może uda się nareszcie odnaleźć ziarna prawdy w ogromnym worze plew. Dużo lepiej, kiedy z dziwnością walczy się metodami nauki, niż kiedy się rzeczy nie przystające do naszej obecnej wiedzy w ogóle ignoruje albo - co jeszcze gorsze - kiedy każdego, kto o tym mówi, uznaje się z góry za irracjonalistę i nieuka, szerzącego zabobony. Skonstruowawszy to, co się uważa za jedyny możliwy świat, łatwo można dopasować rzeczywistość do wyobrażonego schematu - napisał Francois Jacob, biolog, laureat Nagrody Nobla. Otóż wydaje się, że wszelkie „dziwności” między innymi są potrzebne właśnie po to, by chronić przed podobnym dopasowywaniem. Komitet „antyparanaukowy” za swego duchownego ojca obrał Pirrona z Elidy, greckiego sceptyka z III w. p.n.e. Myślę, że i w tym tkwi pewna wskazówka historii: otóż sceptycy nazywali siebie wstrzymującymi się od sądu, swych przeciwników zaś - dogmatykami. Natomiast zetetic - nazwa uczniów Pirrona - znaczy dosłownie: szukający. Zetknąwszy się zatem z czymś niezwykłym i nie uznając „żadnych cudów”, dzisiejszy doktor Boilland powinien wziąć pod uwagę dwie możliwości (co najmniej dwie). Pierwsza, naturalna i zawsze najbardziej prawdopodobna, iż być może sam padł ofiarą złudzenia, omyłki lub oszustwa. Ale druga, której uczony wykluczyć absolutnie nie powinien, że skoro owa niezwykłość wydaje się sprzeczna (czy choćby tylko nie przystająca) z jego wiedzą, to może... może jednak ta wiedza jest niepełna? Dzisiaj wiele się słyszy o ataku irracjonalizmu, zalewie przesądów, jakiejś przedziwnej erupcji wiary w najprzeróżniejsze dziwactwa, a nawet w tzw. oczywiste brednie. Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że przecież nigdy dotąd nauka nie przeżywała takich sukcesów, nie dostarczała tylu informacji i nie wyjaśniała tylu niezrozumiałości. Więc z jednej strony zwycięski pochód nauki - z drugiej zaś zwrot ku „czarom” we współczesnym wydaniu, okultyzmowi i strachom „nie z tego świata”? Być może jest to właśnie prawidłowość. Jeden ze współczesnych filozofów nauki i kultury, Charles Frenkel, napisał w czasopiśmie „Science”, że: Irracjonalizm (...) wznosi się do gorączkowego nasilenia właśnie wtedy, kiedy odkrycia naukowe nabierają szybszego tempa i kiedy te odkrycia dokonywane przez naukę zaczynają coraz bardziej obalać odziedziczone przekonania, poglądy społeczne, sposoby postępowania, prawa czy słuszność dawnych i pielęgnowanych nadziei i nienawiści. Dużo można by zresztą mówić o samym pojęciu irracjonalizmu. Zdarza się - jak już pisałem - że często to, co wydaje się w jakiejś epoce absolutnie irracjonalne i nawet idiotyczne, w innej staje się - nieco tylko inaczej ujmowane - właśnie racjonalne i „zgodne z rozumem”. Albo odwrotnie - najbardziej zakorzenione poglądy, które zdawały się kiedyś oczywiste, nauka z czasem uznaje za błędne, za przesądy, zabobony, skutki omyłek lub nawet świadomych oszustw. W historii nauki można znaleźć niezliczone przykłady „na obie strony medalu”. Raz niewiara w dziwaczne hipotezy, czujność wobec oszustw, obalanie przesądów okazują się zbawcze dla postępu, chronią przed błędami i zabobonem, rozwijają naukę. Innym znów razem właśnie zwalczana przez świat nauki „zwariowana” hipoteza czyni w tejże nauce rewolucję i pomaga poznawać świat. Mamy więc do czynienia z autentycznym dylematem: w pojemnym worku pseudonauki obok bredni, zabobonów, omyłek i oszustw może się znaleźć także spostrzeżenie, które odpowiednio zinterpretowane mogłoby poszerzyć naszą wiedzę o rzeczywistości. Osobiście podejrzewam nawet, że takich spostrzeżeń może być sporo, jednakże, jak je wyłuskać z piasku tak łatwo zamulającego nasze umysły? Nie ma na to gotowej recepty. Trzeba po prostu zawsze zachowywać sceptycyzm wobec wszystkiego, również i wobec własnego sceptycyzmu... Pamiętać zawsze, iż poszukiwanie prawdy zależy od naszych pojęć na temat tego, co w danym przedmiocie powinno być prawdą... (jest to trafne spostrzeżenie francuskiego filozofa i moralisty Guya Ourrissona). Ufać wreszcie nauce, która - prędzej czy później - odnajdzie zawsze ziarno pośród plew, nie dlatego, że ma monopol na prawdę, ale dlatego, że jest bodaj jedynym pod słońcem społecznym tworem, który żyje dzięki samoweryfikacji, naprawie własnych błędów, ciągłemu podważaniu własnych dokonań. * * * Zebrane w niniejszej książce felietony w większości były publikowane w miesięczniku „Fantastyka” (od początku roku 1983 do początku roku 1985), kilka tylko z nich opublikowałem (wcześniej lub w tym samym okresie) w innych pismach.* [* W książce zostały poprawione i uzupełnione.]. Celem moim było - przynajmniej w zamierzeniu - zwrócenie uwagi ludzi młodych (bo tacy głównie czytają „Fantastykę’) na różne niezwykłe tajemnice przyrody, zaciekawienie nieznanym. Chciałem pokazać, jak niekiedy blisko nauka ociera się o fantastykę (i fantazję) i jak wiele zagadek pozostało jeszcze nie wyjaśnionych lub zostało wyjaśnionych tylko częściowo. Nie unikałem - powtarzam - „zwariowanych” hipotez, spraw dyskusyjnych czy nawet rzeczy zaliczanych dziś do „paranauki”. Myślę bowiem, że sprawa nie polega na tym, by przemilczać takie dziwności (z bogobojnym zamiarem „nie mącenia” w głowach tzw. laikom), ale na tym, by podawać hipotezy i poglądy zgodnie z ich rzeczywistym usytuowaniem we współczesnej nauce. To znaczy, by nie było wątpliwości, co jest dyskusyjne, co wręcz uznawane za nienaukowe, co tylko niewiadome i nie znane jeszcze, a co przyjęte już raczej powszechnie za prawdę. Przypuszczam, że nie przekroczyłem w tym względzie tego pierwszego i tak ważnego przykazania właściwej popularyzacji nauki. Jeśli zaś mój osąd jest jednak zbyt mało skromny, ufam w sceptycyzm i trzeźwość myślenia moich młodych Czytelników. Mimo wszystko za pierwszy obowiązek popularyzatora nauki uważam rozbudzanie WYOBRAŹNI i pokazywanie, jak wiele może być punktów widzenia na sprawy czasem pozornie oczywiste. Jak wiele jest we współczesnej nauce kwestii otwartych, pytań be/ odpowiedzi lub takich, które zostają rozstrzygane wciąż na nowo. 1 że wobec tego powinniśmy pozostawać nieufni w stosunku do twierdzeń, że coś zostało ustalone raz na zawsze. Nie przeczę, że pewne zagadkowe sprawy, o których próbuję tutaj pisać, mogą zostać wyjaśnione zupełnie inaczej, że jakaś „zwariowana” hipoteza może właśnie okazać się bzdurą z obszaru pseudonauki. Otóż właśnie: to mnie trochę usprawiedliwia. W końcu ostatecznie zawsze pseudonauka i brednie znikną i to bez jakichkolwiek następstw wobec nauki jako całości. Innymi słowy - jeśli można wyrazić się patetycznie - prawda prędzej czy później i tak zwycięży. Więc wyprawę „za lustro” usprawiedliwia po prostu przekonanie, że podróż taka może się okazać jednak ciekawa i pouczająca. Maciej Iłowiecki Warszawa, grudzień 1984 ROZDZIAŁ 2 Widzieć bez patrzenia Dokonamy dziś prawdziwej wyprawy „na tamtą stronę lustra”, czyli do krainy, gdzie wszystko jest możliwe. Ponieważ mam pisać o zjawiskach, które współczesna nauka zwykła zaliczać do fantazji (w najlepszym wypadku) lub uznawać je za wynik szalbierstwa (najczęściej), nie od rzeczy będzie przedstawić miejsce doświadczeń i ludzi, którzy zajęli się badaniem tych zjawisk. Zatem miejsce: Instytut Badawczy Stanforda (Stanford Research Institute), Menlo Park, Kalifornia, Stany Zjednoczone. Jedna z dobrze wyposażonych i znanych placówek naukowych nie tylko w USA, ale i na świecie. Znakomite osiągnięcia, zwłaszcza w pewnych działach fizyki doświadczalnej i elektroniki. I ludzie: Russell Targ i Harold Puthoff, profesorowie fizyki, pracujący w tamtejszym. Laboratorium Elektroniki i Bioinżynierii. W środowisku fizyków znani z publikacji na temat technologii wysokich próżni, optyki nieliniowej, zjawisk kwantowych w optyce itd. Cenieni za dokładność i rzetelność badawczą. Może dlatego w 1974 r. powierzono im zbadanie sławnego Uri Gellera, który jak pamiętamy - zgina metalowe przedmioty bez użycia siły mięśni. A w każdym razie - powiedzmy ostrożniej czyni to tak, jakby rzeczywiście nie posługiwał się siłą mięśni, czyli energią mechaniczną. Raport Targa i Puthoffa opublikowało brytyjskie pismo naukowe „Naturę”, co już wystarcza, by sprawę traktować poważnie. „Zdolnościami” Uri Gellera zajmę się jeszcze kiedyś - teraz tylko przypomnę, że ów raport nikogo jednak wtedy nie zadowolił. Autorzy niewykłu-czvli, że Gellcr może być genialnym iluzjonistą, ale nie udało im się stwierdzić, że jest nim na pewno. Raportowi wszakże nie można było zarzucić w żadnej mierze braku obiektywizmu czy odejścia od metod ściśle naukowych to już wystarczająco dowodzi, że uczonych można obdarzać zaufaniem. Od czasu badań nad „zjawiskiem Gellera” obaj fizycy zainteresowali się czymś, co nieuprzedzeni badacze nazywają postrzeganiem pozazmysłowym (nazwa angielska: Extra Sensory Perception, w skrócie ESP). Chodzi tu, najogólniej mówiąc, o postrzeganie realnie istniejących rzeczy bez udziału znanych zmysłów. Jest to właściwość, o której można powiedzieć najostrożniej: pewni ludzi mniemają, iż nią dysponują. W 1975 r. Targ i Puthoff podjęli w Instytucie Stanforda badania nad dość szczególnym przypadkiem ESP, mianowicie nad zjawiskiem, które nazwali „remote viewing”. Nie jest łatwo znaleźć dobrą nazwę po polsku; w tłumaczeniu „z grubsza” brzmiałoby to chyba: „odległe widzenie”, ale byłaby to nazwa myląca. Chodzi tu bowiem raczej o „widzenie bez patrzenia” - czyli o postrzeganie wyobraźnią (?) realnej sytuacji, obiektywnie istniejących przedmiotów i miejsc bez ich bezpośredniego oglądania. Jest to więc rodzaj widzenia rzeczy bez ich oglądania. Słowo remote ma w języku angielskim jeszcze inne znaczenie: transmisja TV spoza studia, oglądanie np. meczu czy koncertu za pośrednictwem kamery TV. Zaraz przekonamy się, że to znaczenie ma jakiś związek z doświadczeniami w Menlo Park. Ludzie, obdarzeni zdolnością „widzenia bez patrzenia”, posługują się jakby cudzymi oczami; inaczej mówiąc, dostrzeżenie wyobraźnią jakiegoś nie znanego im miejsca wymagało obecności w tym miejscu innego człowieka. Osoby obdarzone taką zdolnością potrafią narysować lub opisać miejsce zupełnie sobie nie znane; tłumaczą to nawiązaniem „poza-zmysłowego” kontaktu z kimś, kto właśnie przebywa w tym miejscu, a kogo przedtem znali. Wstępną relację z badań Puthoff i Targ zamieścili w piśmie naukowym wydawanym przez inną placówkę - przez Instytut Inżynierów Elektryków i Elektroników* [* Puthoff H.F., Targ R.: A Perceptual Channel for Information Transfer over Kilometer Distanccs: Historical Perspective and Recent Research (Kanał percepcji dla przekazu informacji na dystansach kilometrowych perspektywa historyczna i ostatnie badania). Proceedings of the IEEE. 64, 1976]. Redakcja w komentarzu nie omieszkała się zastrzec: Wielka, potencjalna waga tej pracy wpłynęła na dobrze przemyślaną decyzję jej publikacji w naszym czasopiśmie. Zdajemy sobie sprawę z tego, iż wielu naszych czytelników uzna tę decyzję za niewłaściwą (...). Sądzimy jednak, iż większość elektryków i elektroników uznaje badania spostrzegania pozazmysłowego za uzasadnione przedsięwzięcie naukowe - niezależnie od ich osobistej wiary w sukces tych badań. Uważamy też, że autorzy bardzo sumiennie zaplanowali i opisali swój eksperyment. Ich praca zasługuje więc na rozważenie i obiektywną krytykę (...). We wspomnianej publikacji możemy znaleźć opis głównego eksperymentu. Otóż zgromadzono w laboratorium ludzi, którzy twierdzili, że potrafią „widzieć bez patrzenia”, a także kilka osób, które w ogóle nie znały celu badań (i wobec tego pełniły rolę „próbki kontrolnej”). Potem w San Francisco i okolicy wybrano ponad sto charakterystycznych miejsc (stały tam jakieś znaczące budowle, kościoły, stadiony, mosty itp.). Nazwy tych miejsc (obiektów) numerowano i umieszczano w zalakowanych kopertach. Następnie jeden z pracowników Instytutu (nie biorący poza tym udziału w tym badaniu) wyciągał ze stosu kopert jedną i przekazywał grupie naukowców-eksperymenta-torów; grupa ta natychmiast udawała się samochodem na wskazane miejsce (odległości były tak dobrane, by z laboratorium można było tam dojechać w ciągu kilkudziesięciu minut). W oznaczonym terminie jeden z „królików doświadczalnych”, zamknięty samotnie (lub z. którymś z eksperymentatorów) w pracowni Instytutu, miał się skupić, „nawiązać kontakt” z grupą, która właśnie dotarła do nie znanego mu miejsca, i narysować oraz opisać owo miejsce i znajdujące się tam obiekty. Po całej serii takich doświadczeń grupa niezależnych i nie wtajemniczonych w sprawę sędziów otrzymała listę obiektów z ich opisami oraz zestawy rysunków i opisów wykonanych przez „królika doświadczalnego”. Sędziowie mieli na zestawach rozpoznać, o jakie obiekty chodzi. Okazało się, iż w wielu przypadkach opisy danych miejsc, wykonane przez osobę zamkniętą w laboratorium i na pewno nie wiedzącą o jakie miejsca chodzi, odpowiadały dość dobrze rzeczywistym obiektom, do których udała się ekipa naukowców. Wyniki były statystycznie znaczące na tyle, iż nie mogły być przypadkiem. [Ryc.2] Wielu specjalistów, oceniających potem pierwszą publikację Puthoffa i Targa, nie mogło - mimo wielkich chęci - dopatrzyć się błędów w metodzie prowadzenia eksperymentu. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że później dwaj psychologowie z Nowej Zelandii - D. Marks i R. Kammann - dokonali analizy krytycznej doświadczeń z Menlo Park i znaleźli błędy (np. fakt, iż sędziom przekazano listę obiektów zgodną z kolejnością ich wizytowania, co mogło wpłynąć na rezultaty porównań).* [* Informację tę zawdzięczam prof. dr. hab. Andrzejowi Wróblewskiemu, znakomitemu fizykowi i zarazem znawcy (i pogromcy!) różnych mitów w nauce.] Wkrótce jednak po pierwszej publikacji ukazała się druga, znacznie lepiej udokumentowana i referująca wyniki dużo większej liczby eksperymentów. Była to książka pt.” Mind Reach. Scientist Look at Psychic Ability”. (A Delta Book, USA). Tytuł można chyba tak tłumaczyć: „Zasięg umysłu - naukowe spojrzenie na zdolności parapsychologiczne”. Integralną część tej książki stanowią zestawy rysunków, opisów i zdjęć. Są to wykonane przez badanych rysunki i opisy domniemanych miejsc pobytu pracowników zespołu badawczego oraz zdjęcia miejsc, w których owi pracownicy rzeczywiście przebywali. Opisy odgrywają rolę pomocniczą - podano in extenso opisy wykonane przez badanych i badających. Przypomnę jeszcze raz, że „króliki doświadczalne” były izolowane dokładnie w pomieszczeniach Instytutu Stanforda. Otrzymywały tylko taką informację: „Oto ktoś z naszego zespołu ruszył w podróż. Proszę się skupić i następnie opisać miejsce na Ziemi, do którego ów pracownik dotarł”. Tym razem ekipy eksperymentatorów ruszały w dużo odleglejsze miejsca, również poza granice Stanów Zjednoczonych. Owe punkty docelowe ich podróży były oczywiście zawsze losowane w ostatniej chwili przed wyjazdem i w absolutnej tajemnicy przed badanymi (w ogóle tajemnica i izolacja były warunkiem oczywistym). Czytelnicy mogą mi nie wierzyć na słowo, ale zapewniam (co łatwo zweryfikować, zajrzawszy do książki, więc ewentualne kłamstwo miałoby krótkie nogi!): porównanie rysunków ze zdjęciami i porównanie opisów nie pozostawia cienia wątpliwości - chodzi o te same miejsca geograficzne! Przyznam, iż nawet na sceptyku (za takiego się uważam) robi to niezwykłe wrażenie. Mamy oto zdjęcie przywiezione z podróży i mamy rysunek wykonany przez osobę „zdalnie widzącą”, wykonany w tym czasie, kiedy nie znany jej podróżnik przebywał w niewiadomym jej miejscu. Rysunek bez zdjęcia nic nie mówi - schemat planu jakiegoś portu, widać sylwetki statków, ich rozmieszczenie. Porównanie ze zdjęciem jest szokujące: oczywiście, to ten właśnie port, widać wyraźnie statki i inne szczegóły w takim samym układzie jak na rysunku! Opisy również są zdumiewająco zgodne. Oszustwo? No cóż, takich zestawów jest w raporcie sporo. Opis metodyki doświadczeń pozwala się zorientować, iż postarano się wykluczyć wszelkie możliwości oszustwa i omyłek na tyle, na ile może to uczynić rzetelny badacz. Jeden z rozdziałów raportu poświęcony jest w całości opiniom krytycznym, argumentom przeciw możliwości istnienia zjawisk postrzegania pozazmysłowego. Wnioski zaś raportu są dość skromne w tym sensie, iż Targ i Puthoff nie próbują wyjaśniać wyników swych doświadczeń, nie formułują żadnej hipotezy na ten temat. Z całą odpowiedzialnością stwierdzają tylko, co następuje: 1) Istnieje obiektywne zjawisko zwane tutaj „remote viewing”. 2) Taki rodzaj „widzenia bez patrzenia” nie ogranicza się do krótkich odległości, w ogóle nie zależy od odległości. 3)Właściwość ta związana jest raczej z prawą półkulą mózgu (jest to wniosek oparty na analizach rysunków i opisów). 4) „Widzenie bez patrzenia” ujawniło się prawie u wszystkich, którzy brali udział w eksperymentach, ale w bardzo różnym stopniu (było ich wielu w licznych próbach, w każdym razie chodzi o liczby statystycznie znaczące). Właściwość ta lepiej ujawnia się u tych, którzy sami sądzą, iż ją posiadają, u innych pozostaje jakby w uśpieniu, ale można ją „usprawnić” przez ćwiczenia. Oto i wszystko (w sensie wniosków z badań). Raport opatrzony jest ponadto wstępem wybitnej uczonej amerykańskiej, zmarłej kilka lat temu prof. Margaret Mead. Specjalnością prof. Mead była antropologia kulturowa. Jeśli poproszono ją o wstęp do tego rodzaju książki, to zapewne ze względu na opinię, jaką uczona cieszyła się w środowisku; była znana z wielkiej rzetelności i z tego, że nie firmowałaby nazwiskiem niczego „podejrzanego”. Margaret Mead podkreśla we wstępie, że w swych badaniach Targ i Puthoff ściśle przestrzegali wszelkich kanonów prac laboratoryjnych, że byli niemal przesadnie ostrożni. Ich książka jest najzwyklejszym sprawozdaniem z badań, takim samym jak sprawozdanie z badań zjawiska np. świecenia robaczków świętojańskich czy porozumiewania się pszczół. Książka ta - pisze M. Mead - jest jasnym i prostym opisem serii pomyślnych doświadczeń, dowodzących istnienia „remote viewing” - ludzkiej zdolności, dotąd nie poddawanej naukowym ocenom. Wszyscy zostaliśmy wychowani w świecie zasad naukowych, które przecież wykluczają tego rodzaju zjawiska (przypomnijmy sobie, jak wyśmiewano niegdyś u nas „widzącego bez patrzenia” zakonnika Czesława Klimuszkę). Kiedy referowałem treść raportu Targa i Put-hoffa pewnemu naszemu znakomitemu fizykowi, powiedział: Jest to ten rodzaj rzeczy, w którą nie uwierzę, nawet gdyby istniała naprawdę. Nam zaś pozostają trzy możliwości. Pierwsza - uznać jednak całą sprawę za fałszerstwo, omyłkę lub błąd w doświadczeniu (czego, mimo wszystko, wciąż wykluczyć ze stuprocentową pewnością się nie da). Druga - przyjąć za możliwe istnienie u ludzi nieznanego zmysłu (co trudno przyjąć do wiadomości, ale owa trudność musiałaby ustąpić wobec niezbitych dowodów). Trzecia - przypuszczam, że najrzadziej brana pod uwagę - uznać, że istnieje jeszcze zupełnie inne rozwiązanie tej zagadki... Trzeba więc czekać na kolejne dowody. ROZDZIAŁ 3 Szósty zmysł O tym, że gołąb domowy, wywieziony setki i tysiące kilometrów od rodzinnego gołębnika, bez trudu znajduje drogę powrotną - wraca, lecąc wprost jakby wzdłuż jakiejś niewidzialnej nici - wie każde dziecko. Od wieków też znane są (często były opisywane, dlatego istnieje sporo dobrze udokumentowanych przypadków) takie niezwykłe powroty z daleka psów i kotów. Pszczelarze zaś od dawna zastanawiali się, jak to się dzieje, że pszczoły w nieznanym sobie terenie z dużych odległości na ogół bez komplikacji wracają do ula. No, a wędrowne ptaki, których jesienne odloty i wiosenne powroty wyrażają rytm życia przyrody? Rytm niegdyś ludziom tak bliski i swojski, że dla wielu pokoleń ptasie podróże były czymś oczywistym i naturalnym, nie budzącym niczyjego zdumienia. Poznanie przyrody zawsze rozpoczyna się od zdziwienia i ciekawości. Nadszedł więc wreszcie czas, kiedy ktoś się zdziwił i zaciekawił: dlaczego ptaki, bez żadnych kompasów czy sekstansów, nie znając geografii ani stron świata, nigdy nie pomylą drogi w swoich dalekich podróżach? Kiedy zaczęto w sposób naukowy badać tę zagadkę, zwrócono uwagę, że chociaż większość zwierząt wykazuje znakomitą orientację w pobliżu miejsca swego stałego pobytu, to jednak tylko niektóre gatunki mają wręcz niezwykłą zdolność odnajdywania kierunków w zupełnie sobie nieznanym terenie. Takie właśnie zdolności mają - oprócz gołębi, w ogóle ptaków wędrownych, oraz pszczół i niektórych innych owadów - na przykład szczury, węże, pewne gatunki ryb. Badania orientacji geograficznej u zwierząt prowadzone są w sposób naukowy od prawie stu lat, dopiero wszakże ostatnie lata przyniosły pewne wyniki. I, jak to zawsze bywa w badaniach przyrody, nowe spostrzeżenia poszerzyły jeszcze „obszar tajemnicy”, liczba niezrozumiałych zagadek niepomiernie wzrosła. O samych wędrówkach ptasich można by napisać niejedną - i na pewno fascynującą - książkę (są takie książki). Tutaj jednak chcę tylko zwrócić uwagę na niektóre ustalenia. Otóż na przykład dowiedziono, że podróżujące ptaki potrafią wprawdzie orientować się według położenia Słońca, ale nie jest to ich drogowskaz jedyny ani nawet najważniejszy. Pewne doświadczenia wskazują, iż ptaki, które wędrują w nocy, mogą orientować się według położenia gwiazd (co już samo w sobie jest wręcz niewiarygodne!), ale też nie jest to jedyny ich sposób orientacji (a tylko pomocniczy). Rozpoznawanie szczegółów powierzchni Ziemi nie odgrywa roli. Czyniono okrutne doświadczenia z zalepianiem ptakom oczu i okazywało się, że również bezbłędnie trafiają do miejsca, do którego trafić powinny. Czynnikiem, najlepiej nadającym się do pełnienia roli kierunkowskazu, wydaje się pole magnetyczne Ziemi. Przy ruchu w polu magnetycznym można odpowiednimi przyrządami ocenić zmiany tego pola, kierunek owych zmian może wskazywać kierunek w terenie. Tylko że niezbędne są do tego dwa co najmniej warunki (może ostrożniej: wydaje się, że są niezbędne). Otóż, żeby bez odpowiedniego przyrządu ustalić zmiany pola geomagnetycznego (GM), to znaczy, żeby je wyczuć, trzeba by mieć odpowiedni receptor, czyli po prostu „zmysł magnetyzmu”. Takiego receptora - w sensie struktury biologicznej, jakiegoś specyficznego narządu - u ptaków dotąd nie znaleziono. Po drugie, nawet mając odpowiedni zmysł, należałoby jeszcze wiedzieć, jakie zmiany pola GM związane są z danym kierunkiem, czyli po prostu należałoby znać drogę! Tak jak człowiek, odnajdujący na przykład w lesie kierunek, musi wiedzieć, jakie charakterystyczne znaki w terenie go wskazują, czyli musi znać drogę z doświadczenia lub opisu. Zwracam uwagę, że nie wystarczy tu świadomość, gdzie jest północ, ponieważ trzeba jeszcze wiedzieć, w jakim kierunku wobec północy znajduje się poszukiwany cel. Ptaki odnajdują bez trudu trasę stałych przelotów, np. z Polski do Egiptu, niezależnie od tego, czy ją kiedyś osobiście przebyły czy też nie. W pewnych doświadczeniach np. wypuszczano jesienią w podróż tylko grupę jaskółek urodzonych wiosną tego roku. Mimo braku przewodników trafiały do miejsc zimowego pobytu równie łatwo, jak jaskółki, które tę wyprawę odbywały wielokrotnie. Jest to bodaj najtrudniejsze do wyjaśnienia, chyba że założy się, iż ptaki mają kierunek podróży (zatem odpowiednią mapę pola GM) zakodowany w swych genach, że dziedziczą tego rodzaju umiejętność wraz ze wszystkimi innymi instynktami. Problem ten nie jest wyjaśniony do końca. W każdym razie wydaje się pewne, że w orientacji geograficznej wielu gatunków istotną rolę odgrywa możliwość wyczuwania zmian pola geomagnetyczngo. U innych gatunków może być inaczej. Udało się na przykład stwierdzić, że koty kierują się przede wszystkim słuchem i mają w pamięci (?) coś w rodzaju dźwiękowej mapy terenu, na którym się wychowywały - i już z bardzo daleka słyszą znajome, charakterystyczne dla danej okolicy dźwięki (czasem niesłyszalne dla ludzi). Nie tłumaczy to wprawdzie powrotu do domu kotów wywożonych pociągami do odległych miast, ale wyjaśnia przynajmniej umiejętność kociej orientacji w dość rozległym terenie. Psy nie mają najlepszego słuchu ani wzroku. One z kolei utrwalają sobie jakoś „węchową mapę” swego środowiska. Niektóre węże - co jeszcze trudniejsze do pojęcia - znają „cieplną mapę” terenu swych polowań, gdyż mają niezwykle czułe receptory promieni podczerwonych. Pszczoły mają receptory na światło spolaryzowane, orientują się więc przede wszystkim według położenia Słońca, nawet jeśli schowane jest za chmurami. Ponadto przekazują sobie wzajemnie informacje jednym z najdziwniejszych języków - językiem tańca! Wszystko to wyjaśnia wiele, ale nie wyjaśnia wszystkiego. Wracamy do punktu wyjścia: skoro jedne zwierzęta wyczuwają zmiany pola GM, a inne nie, zatem te pierwsze powinny mieć odpowiedni zmysł! Byłoby to logiczne. Bardzo wiele gołębi padło ofiarą badaczy, szukających w ich organizmach jakiegoś „czujnika magnetycznego”. I znowu zdarzyło się coś, co często zdarza się w historii nauki. Przez dziesiątki lat nikomu nie udało się natrafić na taki „czujnik” pomimo żmudnych badań i pomysłowych doświadczeń. Nagle - prawie w jednakowym czasie (zresztą bardzo niedawno) - w różnych laboratoriach sypnęły się znaczące odkrycia. Tak więc w 1977 r. A. Bookman w Anglii wykazał ostatecznie w sposób nie budzący wątpliwości, że gołębie odczuwają bardzo niewielkie zmiany pola GM, a także sztucznych pól magnetycznych. Biolog z Uniwersytetu Stony Brook w stanie Nowy Jork, Charles Walcott, znalazł rok później w czaszce gołębia coś, co sam ostrożnie - choć niezbyt precyzyjnie - określił jako: „strukturę, której można przypisać cechy ustrojowego elementu detektorowego, wrażliwego na zmiany kierunku wobec pola magnetyzmu ziemskiego”. Byłaby to więc od dawna poszukiwana ptasia „tkanka magnetyczna”, choć jeszcze daleko jej do specyficznego narządu. W 1975 r. R.P. Blakemore i R. Frankell ze słynnego Instytutu Technologicznego Massachusetts w USA odkryli słonowodne „magnetyczne bakterie”, tj. bakterie dysponujące czymś w rodzaju kompasu. W cytoplazmie tych bakterii znajdują się łańcuszki kryształków magnetytu (Fe3O4 - taki kryształek fizycy nazywają domeną ferromagnetyczną). Uczeni stwierdzili, że komórki bakteryjne z kryształkami magnetytu reagują na magnetyzm Ziemi. W 1979 r. Blakemore odkrył zupełnie inny gatunek bakterii magnetycznych w wodach słodkich. Pozostało jednak dotąd tajemnicą, po co bakteriom „zmysł magnetyczny”; z punktu widzenia ich potrzeb biologicznych jest to zupełnie niezrozumiałe... W 1978 r. zespół biologów i fizyków z Uniwersytetu Princeton w USA wykrył rodzaj „magnetycznej tkanki” w przedniej części odwłoku pszczół. Nadal jednak zupełnie nie wiadomo, w jaki sposób owa dość prymitywna tkanka magnetyczna przekazuje pszczole czy gołębiowi sygnały o zmianie pola GM. Fizjologiczny mechanizm tego zjawiska okryty jest tajemnicą. W 1979 r. Anglik Robin Baker z Uniwersytetu w Manchester postawił pytanie, czy czasem ludzie nie mają także jakiegoś „zmysłu magnetycznego”? Pytanie to wielu uczonym, kolegom Bakera, wydało się bezsensowne, bo „z daleka pachniało psychotroniką i podobnymi bzdurami”, jak ktoś się wyraził. Odważny Baker z badań jednak nie zrezygnował, pomogli mu studenci godząc się na doświadczenia. Tak więc studentów podzielono na grupy, zawiązano im oczy, zabroniono porozumiewania się że sobą i klucząc krętymi drogami wywieziono na pola lub w lasy na odległość od 8 do 60 km od Manchesteru. Połowa studentów w każdej grupie miała przymocowany na głowie magnes, który powinien zakłócać ewentualne „odbieranie” ziemskiego pola magnetycznego. Po przywiezieniu na miejsce studenci wskazywali kierunek, w którym ich zdaniem znajduje się Manchester. Opasek z oczu im nie zdjęto, by nie mogli orientować się wedle stron świata. Wyniki doświadczenia były statystycznie znamienne, co oznacza, że nie można ich tłumaczyć przypadkiem. Otóż na 127 studentów bez magnesu, 45 wskazało prawidłowy kierunek z dokładnością w granicach 45 stopni (tj. jedna ósma tarczy kompasu, co wystarcza, żeby trafić), 40 - w granicach 20 stopni, 10 - w granicach 10 stopni (tj. niemal bezbłędnie), reszta miała wyniki gorsze, ale tylko sześć osób wskazało kierunek odwrotny od właściwego. I teraz uwaga: wszyscy studenci z magnesami na głowach mieli trudności z rozszyfrowaniem kierunku, zastanawiali się dłużej i mieli wyniki dokładnie o połowę gorsze! To oznacza, iż magnes zakłóca jednak orientację geograficzną mózgu ludzkiego - skoro zaś zakłóca, to taka orientacja musi mieć związek z magnetyzmem. Wniosek jest logiczny, rzecz teraz w potwierdzeniu doświadczeń Bakera (ostrożność naukowa nakazuje zawsze dopuszczać możliwość innego rozwiązania zagadki). Byłoby niewątpliwie rewelacją, gdyby okazało się, że ludzie mają także jakiś rodzaj zmysłu magnetycznego. Można mniemać, że sprawa ta zostanie niedługo rozstrzygnięta. W 1981 r. w jednym z polskich medycznych czasopism naukowych* [* Chrzanowski W., Karczewski J.: Przypadek niezwykłych zdolności orientacyjnych (Wrodzona umiejętność lokalizacji północy magnetycznej). Psychiatria Polska 1981, t. XV, Nr 2 ] pojawił się opis niezwykłego przypadku zmysłu magnetycznego u człowieka, czyli wrodzonej umiejętności lokalizacji północy magnetycznej. Rzecz miała miejsce w jednej z klinik Akademii Me-cznej w Białymstoku. U leczonego tam 40-letniego pacjenta stwierdzono zdolność rozpoznawania kierunku magnetycznego. Człowiek ten zawsze wiedział, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, gdzie znajduje się północ magnetyczna, czuł to po prostu - tak jak wszyscy czujemy, gdzie jest góra, a gdzie dół (bo mamy zmysł równowagi reagujący na przyciąganie ziemskie). Osobiście był przekonany, że wszyscy ludzie potrafią „na czucie” rozpoznawać północ; dopiero od niedawna stwierdził, że tak nie jest (w czasie zwiedzania obcego miasta z wycieczką zauważył, że jego współtowarzysze wskazują jako północ różne kierunki, natomiast on wiedział na pewno, w którym kierunku należy iść na północ). Jako ciekawostkę ów człowiek podał, iż jego siostra potrafi rozróżniać kolory mając zakryte oczy i dotykając powierzchnię barwną palcami. Autorzy artykułu piszą, iż tę właściwość sprawdzili. Czyżby w tej rodzinie dziwne właściwości „pozazmysłowe” miały być regułą? W każdym razie lekarze poddali dziwnego pacjenta licznym doświadczeniom. Okazało się, iż wskazywany przez niego kierunek zawsze zgodny był ze wskazaniami kompasu. Stwierdzono, iż człowiek ów tracił orientację tylko w tych sytuacjach, w których zawodził również kompas - na przykład w pomieszczeniach ekranowanych albo głęboko pod ziemią. W takich pomieszczeniach, gdzie pole GM było zakłócone (np. w gabinecie rentgenowskim albo w jaskini), pacjent odczuwał ogromny niepokój. Przypadek opisujemy jako zjawisko niecodzienne, nie próbując przy tym nawet tłumaczyć etiologii** [** Etiologia - w tym wypadku przyczyny tego objawu.] - piszą autorzy artykułu. Ja nie muszę być tak ostrożny. Wydaje mi się oczywiste, że opisany przypadek dotyczył człowieka ze zmysłem magnetycznym. Jestem przekonany, iż ludzi takich jest więcej, tyle że jedni mają ów receptor bardziej czuły, inni mniej, inni wreszcie zatracili taką zdolność całkowicie. Zmysł orientacji magnetycznej był na pewno bardzo potrzebny ludziom w tych czasach, kiedy jeszcze prowadzili życie koczownicze, byli łowcami odchodzącymi na wyprawy myśliwskie daleko od rodzinnych siedzib. Dzisiaj taki zmysł jest w gruncie rzeczy niepotrzebny, więc też i powoli zanika. [Ryc.3] Żywe istoty mogą mieć zresztą i inne rodzaje zmysłów, np. rekiny i płaszczki (flądry) wyczuwają zmianę pola elektrycznego już w setnej części mikrowolta! W literaturze naukowej opisano także przypadek człowieka, który „słyszał” fale radiowe (odbierał program!) bez pośrednictwa radia, co zresztą przyprawiało go o szaleństwo. W tę ostatnią historię wielu uczonych nie chce uwierzyć. Po prostu „nie mieści się to w głowie”, to znaczy nie pasuje do współczesnych poglądów na temat biologii człowieka. Właściwości organizmu ludzkiego są naprawdę mało zbadane. Istnienie zmysłu magnetycznego, a może i innych receptorów czułych na inne rodzaje pól i promieniowań, mogłoby wyjaśnić wiele niewytłumaczalnych zjawisk, choćby na przykład zdolności radiestetów, różdżkarzy. Któż wie, jakie jeszcze niezwykłe możliwości kryją się w naszych organizmach? ROZDZIAŁ 4 O skórnym widzeniu Niżni Tagił jest dziś miastem prawie półmilionowym i najstarszym na Uralu ośrodkiem górniczym, ale do lat sześćdziesiątych mało kto, prawdę mówiąc, słyszał o tyra mieście. Wszystko zaczęło się w 1962 r., wtedy właśnie - i także wiele razy potem - Niżni Tagił pojawił się na czołówkach wielu gazet nie tylko w ZSRR, ale również na całym świecie. Otóż wiosną 1962 r. do lekarzy w Niżnim Tagile zgłosiła się 20-letnia Roza Kuleszowa i powiedziała: „Umiem czytać palcami, bez posługiwania się wzrokiem, proszę - sprawdzajcie!” Lekarze sprawdzili, wyniki zdumiały wszystkich. Mając dokładnie zakryte oczy, Roza trzecim i czwartym palcem prawej dłoni rozpoznawała barwę zieloną, czerwoną, niebieską i pomarańczową oraz - co jeszcze dziwniejsze - odczytywała większe tytuły w gazetach! Jesienią 1962 r. odbyło się w Niżnim Tagile sympozjum Wszechzwiąz- kowego Towarzystwa Psychologicznego. Specjaliści nie mogli uwierzyć: Roza Kuleszowa rozpoznawała palcami kolory różnych przedmiotów i kształty znaków graficznych, potrafiła nawet „dostrzec palcami”, co przedstawia podsunięta jej fotografia. Rozpoczęto systematyczne badania tego niezwykłego zjawiska, najpierw w Klinice Psychiatrycznej w Swierdłowsku, potem w Instytucie Biofizyki w Akademii Nauk ZSRR w Moskwie, pod kierunkiem profesorów M.S. Smirnowa i M. Bongarda. Umiejętności Kuleszowej zostają potwierdzone, choć uczeni nie potrafią wyjaśnić fizjologicznego mechanizmu „widzenia palcami” - w skórze człowieka nie ma przecież komórek światłoczułych. Kuleszowa twierdzi, że swoją zdolność odkryła przypadkiem będąc jeszcze dzieckiem, ale początkowo myślała, że wszyscy tak potrafią, zresztą z początku umiała odróżniać tylko czerń od bieli ewentualnie czerwień i często się myliła. Postanowiła ćwiczyć, będąc zaś z natury osobą systematyczną i cierpliwą, ćwiczyła po parę godzin dziennie i to przez sześć lat. Dopiero po kilku latach, nauczyła się rozpoznawać palcami większe litery, znaki, fotografie, barwy. To pierwsze „odczytanie” palcami tytułu w gazecie było tak niezwykłym przeżyciem, iż opłaciło wszystkie trudy. Kuleszowa zgłosiła się do lekarzy dopiero wtedy, kiedy już była pewna swoich zdolności; wiedziała zresztą, że naukowcom będzie trudno przyjąć do wiadomości istnienie czegoś tak niezwykłego i - jak wówczas sądziła - w ogóle niespotykanego. Rzeczywiście, nie wiadomo w co trudniej uwierzyć, czy w samo istnienie czegoś takiego jak „widzenie palcami”, czy w wytrwałość młodej dziewczyny, która tyle czasu poświęcała ćwiczeniom...? W 1963 r. uczeni nie mieli już wątpliwości - zdolności Kuleszowej są prawdziwe! Jesienią tego roku telewizja ZSRR pokazała dziewczynę szerokiej publiczności. W tej samej audycji przedstawiono także grupę niewidzących dzieci, uczących się takiego dotykowego rozpoznawania barw i kształtów. Cała sprawa przybrała teraz inny wymiar. Nie chodziło już przecież o niezwykłe dla nauki zjawisko, ale także - a może przede wszystkim - o rzecz niesłychanie znaczącą społecznie: o metodę, mogącą w pewnym zakresie zastąpić wzrok niewidzącym! Właśnie po tej słynnej audycji Kuleszowa i jej rodzinne miasto znaleźli się na czołówkach gazet, w wielu krajach świata zainteresowano się „widzeniem palcami”. Przypomniano sobie wtedy, że zjawisko nie jest ani tak nowe, ani tak rzadkie. Już. w XIX wieku znane były medycynie przypadki jakiejś niezwykłej wrażliwości skórnej u ludzi, zwłaszcza niewidzących. Znaleziono opisy odczytywania dotykiem pisma na papierze włożonym do zaklejonej i nieprzezroczystej koperty. Nb. w Polsce podobny przypadek opisał nasz znakomity, a wciąż niedoceniany, uczony i wynalazca Julian Ochorowicz, żyjący w łatach 1850-1917. Wiele prac na ten temat przedstawił też psycholog francuski Edmund Boi-rac, który stwierdził zdolność do „czytania palcami” u osób, będących w transie hipnotycznym. W 1920 r. doświadczenia ze „skórnym widzeniem” prowadził słynny później francuski pisarz Jules Romains. Nazwał on wrażliwość skórną zdolnościami „paraoptycznymi”, tj. jakby widzeniem „obok” normalnego zmysłu wzroku. Zdumiewające wyniki jego doświadczeń potwierdziła specjalna naukowa komisja z udziałem wybitnych wówczas okulistów francuskich. Inny Francuz, doktor Renę Maublanc, opisał „widzenie skórne” u osoby niewidomej od urodzenia. Ówczesna nauka - podobnie zresztą jak to się dzieje i dziś - niezbyt przychylnie odniosła się do „widzenia bez patrzenia”. Tego rodzaju historie wrzucano zazwyczaj do pojemnego worka pseudonauki wraz z modnym wtedy spirytyzmem, telepatią, jasnowidzeniem itp. rzeczami, które nie mogą przecież być prawdziwe, skoro nie pasują do obowiązującego systemu wiedzy... Jest to niestety bardzo częsty błąd, pokutujący do dziś: skoro jakiś fakt nie pasuje do przyjętego systemu wiedzy o rzeczywistości, uznaje się, iż fakt ów jest po prostu niezgodny z rzeczywistością, tzn. jest efektem omyłki, złudzenia lub świadomego oszustwa. Skoro „widzenie palcami” nie pasuje do wiedzy o biologicznych możliwościach człowieka, do wiedzy o anatomii i fizjologii organizmu ludzkiego - to oznacza, iż „widzenie palcami” nie istnieje. Taki punkt widzenia nie pozwolił oczywiście na podjęcie solidnych badań, nie zwrócono uwagi na możliwości, jakie owo zjawisko niesie dla niewidzących. Sprawa na długie lata poszła w zapomnienie. Dopiero Roza Kuleszowa znowu zwróciła uwagę świata nauki na ^skórne widzenie”, nazwane teraz w ZSRR wrażliwością dermoop-’tyczną (w USA - dermooptic sensihility albo eyeless sight). Zresztą i Rozie przydarzył się wypadek, który o mało nie cofnął wszystkiego do etapu paranauki. Otóż zaproponowano Kuleszowej występy... w moskiewskim kabarecie w specjalnym programie pt. „Noc z Rozą”. Z opaską na oczach dziewczyna odczytywała dłonią podawane jej przez publiczność teksty. Pewnego wieczoru czuła się źle i nic jej nie wychodziło. Publiczność zaczęła się niecierpliwić... i w końcu Roza zerknęła spod opaski. Natychmiast to zauważono i rozpętała się burza. Ta sama prasa, która dotąd lansowała niezwykłe zdolności Kuleszowej, zaczęła teraz gwałtownie ją atakować jako sprytną oszustkę, badających zaś zjawiska dermooptyczne profesorów określano jako naiwniaków. Wieści o tym zdarzeniu dotarły także do Polski i przeciwnicy „paranauk” rozpoczęli kontratak. Mało kto już słyszał później o dalszym ciągu tej historii. Otóż Roza zrezygnowała raz na zawsze z publicznych występów, ciężko zresztą zachorowała, tracąc na pewien czas swą dziwną właściwość, ale wkrótce przy pomocy lekarzy znów ją odzyskała. Dziś już gazety nie piszą o Kuleszowej, wszakże kolejne laboratoria i kolejne komisje stwierdziły bez wątpliwości: opuszki palców tej kobiety są tak uwrażliwione, iż w jakiś sposób może ona za ich pomocą rozpoznawać barwy i kształty znaków graficznych. W tym czasie specjalista radziecki, doktor Nowomiejski, rozpoczął szeroko zakrojone badania niewidzących dzieci, stwierdzając, iż wrażliwość dermooptyczna nie jest wcale wśród ludzi rzadkością i że - co najważniejsze - można ją odpowiednim treningiem rozwijać. W ostatnich latach także w USA znaleziono „amerykańską Kule-szową”, czyli Patrycję Stanley ze stanu Michigan, z którą prowadził doświadczenia dr Richard Youtz. Patrycja Stanley również mogła czytać palcami. Z kolei prof. Thelma Moss z Uniwersytetu Kalifornii w Los Angeles nauczyła ociemniałą Mary Wimberley rozpoznawania barw różnych przedmiotów. Godny uwagi jest przy tym fakt, iż w odróżnieniu od Kuleszowej i Patrycji Stanley Mary nigdy nie stwierdziła u siebie tego rodzaju wrażliwości. Zdobyła tę zdolność wyłącznie dzięki umiejętnemu treningowi. Można podać jeszcze sporo podobnych przykładów i przytaczać relację z wielu badań, ale nie o wyliczanie przecież chodzi. Wspomnę więc tylko, że badania zjawisk dermooptycznych prowadzi się nie tylko w ZSRR i USA, ale także we Francji i w Bułgarii, a również i w Polsce (m.in. Anna Bernat, Lech E. Stefański, Krzysztof Boruń; badania prowadzi się w Laskach pod Warszawą oraz w Polskim Związku Niewidomych w Warszawie). [Ryc.4] W każdym razie, niezależnie od tego. jak nauka wyjaśni kiedyś mechanizm fizjologiczny „skórnego widzenia”, najważniejsza jest dziś bezsporność stwierdzenia, że widzenie tego rodzaju istnieje naprawdę, że w stanie zalążkowym zdolność taką ma wielu ludzi i że mozolne ćwiczenia taką zdolność rozwijają. Ponadto z dotychczasowych badań wynikają rzeczy następujące: wrażliwość dermooptyczna występuje najczęściej w opuszkach palców, ale zdarza się w innych miejscach - na przykład w skórze twarzy, brzucha, pleców, w płatku ucha, w końcu nosa, a nawet w języku (odnaleziono ludzi z takimi uzdolnieniami). Wrażliwość dermooptyczna objawia się różnie, czasem tylko możliwością rozpoznawania barw, czasem także umiejętnością rozpoznawania znaku. np. litery. Wrażliwość dermooptyczna występuje częściej u ludzi niewidzących niż widzących, częściej u dzieci niż u dorosłych. Jest to zrozumiałe: u niewidzących następuje uaktywnienie się pozawzrokowych kanałów dopływu informacji (kanałów percepcji). Dzieci zaś łatwiej uaktywniają swe możliwości dlatego, iż w przeciwieństwie do dorosłych nie zakładają z góry, że coś jest niemożliwe. Bowiem „skórne widzenie” ma jeszcze jedną dziwną właściwość: w dużej mierze zależy od nastawienia psychicznego danej osoby i jej otoczenia. Sceptycyzm, nieufność, niemiłe emocje nie sprzyjają ujawnieniu się tej zdolności - czasem może nawet nastąpić zablokowanie wszelkich możliwości w tym zakresie Z kolei silna wiara we własne zdolności, a także życzliwość i cierpliwość eksperymentatorów i nauczycieli ułatwiają ujawnienie się „skórnego widzenia”. Jeden z radzieckich badaczy tego zjawiska, doktor S.N. Dobronrawow, uważa, że co najmniej 72 proc. dzieci ma utajoną zdolność dermooptyczną, najłatwiejszą do ujawnienia między 7 a 12 rokiem życia. Wspomniany zaś dr Nowomiejski przypuszcza, że 30 proc. dorosłych może nauczyć się „widzenia palcami”. Jeśli chodzi o wrażenia osób, umiejących rozpoznawać kolory przedmiotów i kształty znaków graficznych za pomocą dotyku, to są one bardzo różne. Na ogół ludzie ci odczuwają jakieś zmiany temperatury albo odnoszą wrażenie zmiany szorstkości, jakiejś lepkości, gładkości, wypukłości itp. Zresztą nie chodzi przecież o indywidualne wrażenia - chodzi o to, że ktoś raz nauczywszy się wiązać dane wrażenie z określonym kolorem czy kształtem, umie już potem ów kolor lub kształt rozpoznawać! A o to przecież właśnie chodzi i w tym kryją się ogromne możliwości ludzi niewidzących. Czym jest zatem „skórne widzenie”? Wciąż nie wiadomo. Istnieje kilka hipotez na ten temat. Niektórzy uważają, iż tego rodzaju zdolność mogą niejako z „natury” przejawiać komórki nabłonka, że zdolność tę odziedziczyliśmy po swych zwierzęcych przodkach, ale też utraciliśmy ją jako ludzie. W normalnych bowiem warunkach mózg ludzki nie zauważa w ogóle tego rodzaju sygnałów, rejestrowanych przez komórki skóry lub być może przez znajdujące się w skórze jakieś receptory (dotykowe? temperaturowe?). Mózg korzysta z dopływu informacji przez normalne kanały zmysłów i nie ma potrzeby zdobywania informacji innymi drogami. Dlatego na co dzień nie uświadamiamy sobie istnienia tego rodzaju sygnałów, co nie oznacza przecież, iż nie ma ich w ogóle. Być może sprawa polega na rejestrowaniu promieniowań w zakresie podczerwieni (a więc cieplnych), a wiadomo, iż różne barwy związane są z różną emisją i pochłanianiem tego rodzaju promieniowań. Tak więc znak, kontrastujący z daną powierzchnią albo też barwa samej powierzchni mogą być określane dzięki odczuciu zmiany natężenia „tła cieplnego”. Wedle innej hipotezy „widzenie skórne” polega na bezpośrednim odbiorze fal elektromagnetycznych w zakresach znacznie odbiegających od tych, które odbieramy jako światło lub jako wrażenia cieplne. Wreszcie „widzenie skórne” mogłoby też polegać na wspólnym oddziaływaniu pól energetycznych, otaczających wszystkie przedmioty i pól bioenergetycznych, znajdujących się wokół organizmów Żywych. Ta ostatnia hipoteza oparta jest na założeniu, które większość uczonych odrzuca, nie uznając istnienia tego rodzaju pól. Jednak wypada też dodać, iż znajduje się coraz więcej pośrednich wskazówek, że takie pola jednak istnieją. Na razie mamy sytuację dość typową - oto stwierdzono istnienie pewnych zjawisk biopsychicznych, które czekają jeszcze na naukowe wyjaśnienie. Z jednej strony mnożą się hipotezy usiłujące zjawiska te wyjaśnić, z drugiej strony środowisko naukowe wciąż nie wyzbyło się podejrzliwości, a są i uczeni, którzy nadal negują w ogóle realność takich zjawisk - ich zdaniem „widzenie skórne” nie istnieje! Jest to już skrajność nie do przyjęcia, choć sceptycyzm w nauce pożądany jest zawsze. W moim przekonaniu wyjaśnienie „widzenia skórnego” będzie na pewno bardzo ciekawe i na pewno kiedyś nastąpi. Należy wszystko zrobić, by nastąpiło jak najszybciej - nie tylko ze względu na wartości, które uzyska nauka. Przede wszystkim dlatego, iż dokładne poznanie tego zjawiska pozwoli być może na wykorzystanie go w szerokiej skali przez ludzi niewidzących. Byłby to przełom niesłychany, trudno wprost uwierzyć, że mógłby nastąpić. Wszakże, jak wiadomo, zdarzają się rzeczy, o których się filozofom nie śniło - trzeba tylko naprawdę wierzyć, iż się zdarzą. ROZDZIAŁ 5 Obserwatorzy Gdyby zapytać, jakie gatunki żywych istot naprawdę opanowały Ziemię, odpowiedź nie nastręczałaby dziś trudności. Planetę opanowały dwa gatunki ssaków i one właśnie są na niej najliczniejsze najlepiej przystosowane do życia w „Wielkim Śmietniku”, w jaki powoli Ziemia się zamienia. Dwa te gatunki konkurują ze sobą, nienawidzą się wzajemnie, od stuleci toczą śmiertelną walkę - i zarazem łączy je przedziwna wspólnota. Żyją wszędzie razem, obok siebie, można powiedzieć, że jeden z nich postępuje krok w krok za drugim, wręcz jakby śledził jego poczynania. - Tak, dwa najliczniejsze gatunki ssaków na Ziemi to człowiek i szczur. Występują dzisiaj w równych jeszcze proporcjach: jeden do jednego, około cztery i pół miliarda ludzi i cztery i pół miliarda szczurów. Człowiek, odkąd istnieje, walczy ze szczurami, ale szczury mnożą się coraz szybciej. Jedna para tych zwierząt może w ciągu roku 4 do 7 razy wydać na świat po 7 do 12 potomków. Zwykle zdarza się to rzadziej (ale średnio co najmniej 3 razy w roku). Teoretycznie w ciągu 3 lat potomstwo j ed nej szczurzej pary może rozmnożyć się do 20 milionów osobników, po 5 latach - choć trudno w to uwierzyć - potomków jednej pary byłoby już 940 miliardów! Takie są wyliczenia teoretyczne. W praktyce zaś, na razie, szczury rozmnażają się wolniej (wiele ich ginie), ale od kilku stuleci ich liczba na Ziemi rośnie szybciej niż liczba ludzi i właśnie teraz osiągnęliśmy pewien punkt równowagi - jeden do jednego, z tym że proporcje nie są wszędzie równe. Na przykład w Indiach i w większości krajów Afryki na jednego człowieka przypada 10” szczurów, w Stanach Zjednoczonych na dwóch ludzi - jeden szczur.* [* W Polsce w 1983 r. liczbę szczurów oceniano na co najmniej 18 milionów, w tym w Warszawie ponad milion!] Jeden szczur zjada w ciągu roku od 10 do 15 kilogramów żywności, niszczy trzy razy tyle. Łatwo obliczyć, ile żywności zabierają szczury głodującemu światu. Jako przykład można tylko podać, że w Indiach armia szczurów pożera rocznie około 3 milionów ton zbóż, ponadto niszczy co najmniej jedną czwartą upraw orzeszków ziemnych, roślin oleistych, jarzyn, owoców, a nawet kawy i kwiatów. Bangladesz musi co roku importować tyle zboża, ile go właśnie zjadają szczury. Oblicza się, iż w krajach tropikalnych szczury niszczą przeciętnie jedną trzecią całej produkcji żywności, czyli taką ilość, jaka dziś jeszcze mogłaby zapobiec klęsce głodu.** [** W Polsce w 1983 r. szczury zjadały ok. 320 ton żywności dziennie, nie licząc żywności zniszczonej.] Ale szczury zjadają nie tylko ziarno czy warzywa, pożerają właściwie wszystko, co można pogryźć: od żywych zwierząt hodowlanych (potrafią zagryźć dużą świnię albo krowę) po papier, skóry, farby, mydło, wyroby z gumy i tworzyw sztucznych. W ciągu kilku dni mogą zniszczyć bibliotekę, archiwum albo magazyn jakichś wyrobów. Wywołują pożary i wybuchy, przegryzając przewody elektryczne i gazowe. Wywołują powodzie, podgryzając tamy. Z łatwością przegryzają grube ołowiane rury, drewniane belki, blachę aluminiową, szkło piankowe, ściany z cegły i nawet z betonu. Właściwie nie powstrzyma ich nic prócz stali. Zresztą gryzą nie tylko wtedy, kiedy chcą się gdzieś dostać lub skądś wydostać - muszą nieustannie gryźć wszystko wokół siebie, ponieważ ich zęby o twardości hartowanej stali rosną bez przerwy przez całe życie. Gdyby nie były ścierane, przebiłyby w końcu mózg zwierzęcia... Niszczenie zbiorów, przegryzanie tam czy powodowanie pożarów nie jest jednak głównym orężem szczurów w walce z ludźmi. Najbardziej groźne są roznoszone przez nie choroby. To właśnie szczury wywoływały największe w historii ludzkości epidemie dżumy i tyfusu (zarazki tych chorób roznoszą do dziś). Prócz, tego zarażają ludzi biegunkami, wścieklizną, tularemia, trychinozami (włośnice), leptospirozami (rodzaj chorób zakaźnych na przykład zakaźna żółtaczka krętkowa, zwana chorobą Weila), a także tzw. szczurzymi gorączkami (sodoku - wywoływana przez zarazki Spirillum minus lub gorączka Haverhill - wywoływana przez pewne grzyby). Szczury są nosicielami także licznych pasożytów z gromady robaków (np. tasiemców). W sumie - na pewno zakażają ludzi ponad trzydziestoma groźnymi chorobami, a podejrzane są o roznoszenie wielu innych. Nic dziwnego, pojawiały się wszędzie i zawsze tam, gdzie głód, brud i zarazy. Dopiero teraz, jest ich coraz więcej także w bogatych i schludnych miastach świata przemysłowego. Nie wszyscy uświadamiają sobie rozmiar niebezpieczeństwa ze strony „szczurzych chorób”, może więc przekona ich fakt, że w ciągu ostatniego tysiąclecia (mniej więcej od czasów Chrztu Polski) szczury wyprawiły na tamten świat więcej ludzi, niż zginęło ich we wszystkich Wojnach tego tysiąclecia! Szczury są gatunkiem dużo od nas starszym. Ich przodkowie żyli na Ziemi już przed 50 milionami lat, dużo wcześniej, niż pojawili się ludzie. Ale też od początku towarzyszyły człowiekowi - w prastarych jaskiniach ich kości pomieszane są z kośćmi ludzkimi. Czy siedzący przy ognisku we wnętrzu jaskini nasz praprzodek, dojrzawszy nagle W jakiejś ciemnej szczelinie błyszczące ślepia szczura, wzdragał się z łęku i odrazy? Bo trzeba przyznać, że dziś niewiele zwierząt wywołuje U ludzi tak wielki lęk i wstręt jak właśnie szczur. A może dopiero teraz szczury naprawdę znienawidziły ludzi za udręczanie ich w milionach doświadczeń naukowych? W starożytności o szczurach mniej się słyszało (choć pojawiają się W świętych księgach wielu ludów właśnie jako symbol plag). W Europie pojawiły się masowo dopiero w czasach wypraw krzyżowych, przywieźli je z Ziemi Świętej krzyżowcy. Były to szczury czarne i to one właśnie przywlokły ze sobą dżumę. Epidemia „czarnej śmierci” wygubiła wtedy jedną czwartą ludności Europy. Dużo później, bodaj dopiero w połowie XVIII wieku, pojawił się w Europie szczur wędrowny, szarordzawy albo śniady, zwany też „norweskim” (bo Anglicy sądzili, że do ich portów przywiozły go statki norweskie). Znacznie większy i inteligentniejszy od swego czarnego krewniaka szybko wyparł go z większości siedzib. Czarne szczury z Bliskiego Wschodu są dziś w Europie dużo rzadsze, żyją tylko w niektórych portach, na strychach różnych magazynów. Natomiast szczur wędrowny opanował wszystkie podziemia, piwnice, urządzenia kanalizacyjne, śmietniki i ścieki. Wedle różnych starych zapisków wywodzące się z Azji Środkowej hordy szczurów wędrownych nieoczekiwanie ruszyły ku Europie. W początkach XVIII wieku przepłynęły Wołgę i w kilkadziesiąt lat opanowały całą Europę, zaraz potem cały świat, podróżując czym się dało: na wozach, statkach, później pociągami, samochodami i nawet samolotami. Do dziś nie wiadomo, co właściwie było przyczyną tak gwałtownej ekspansji szczura wędrownego, który przecież przez miliony lat nie ruszał się z Azji Środkowej. Niektórzy twierdzą, iż wystraszyło go trzęsienie ziemi w 1727 r., ale przecież trzęsień ziemi było i przedtem sporo w tym rejonie. W każdym razie w 1728 r. pierwsze szczury wędrowne były już w Anglii, której nie uchroniło nawet morze. Szczur wędrowny, czyli ściekowy, waży do pół kilograma, od wąsów do końca ogona osiąga długość pół metra (choć pewna jego odmiana indyjska, mnożąca się ostatnio szczególnie intensywnie, dochodzi do 5 kg - i już w ogóle nie obawia się kotów). Najbardziej wszakże zadziwiająca jest inteligencja szczurów i organizacja ich społeczności, a także niespotykana u innych zwierząt odporność na skrajnie trudne warunki i na wszelkie trucizny, łatwość przystosowywania się do bardzo różnych środowisk, żywotność i zdolności do uczenia się. Szczury bardzo łatwo znajdują drogę w wyjątkowo wymyślnych labiryntach. Nic dziwnego, że stały się podstawowym obiektem doświadczalnym do badania zachowania i inteligencji. Żeby wydostać się na przykład z betonowego lochu (jeśli nie może przegryźć ściany), szczur potrafi zrobić dwumetrowy podkop pod fundamentami. W odpowiedniej proporcji byłoby to tak, jakby człowiek własnymi rękami wykopał pięćdziesięciometrowy tunel. Na przepiłowanie solidnych dębowych drzwi szczur potrzebuje około 3 godzin. Kładzie się przy tym na plecach, aby ustawić zęby pod najlepszym kątem. Potrafi wspinać się po pionowych ścianach (ale chropowatych), z rozbiegu może przeskoczyć przeszkodę o wysokości do półtora metra! Z góry potrafi skoczyć z niebotycznych wysokości, lądując bez szwanku. W spokojnej wodzie może pływać co najmniej 80 godzin, umie także przepłynąć parę kilometrów pod prąd, potrafi głęboko nurkować. Jeśli na przykład chce się napić czegoś ze stojącej butelki, bez namysłu wsadza w nią swój długi ogon i potem go oblizuje. Szczury, znajdując nowe pożywienie, nigdy - nawet jeśli są wygłodzone - nie ruszają go od razu. Najpierw jeden z nich próbuje pokarmu, reszta zaś czeka kilka godzin, czy próbujący nie zachoruje... Wciąż pozostaje tajemnicą, na jakiej zasadzie następuje wybór szczurzego kamikadze. Czy jest to ochotnik poświęcający się dla wspólnoty, czy może osobnik słabszy, zmuszany do tego przez inne? Dzięki szczurom-sa-mobójcom najstraszniejsze nawet trucizny umieszczane w najsma-kowitszych kąskach nie są dla wspólnoty groźne - najwyżej zginie jeden szczur, ostrzegając pozostałe. Próbowano rozszyfrować, jak dalece szczury potrafią się ostrzegać. Gromadę szczurów podzielono na trzy grupy. Jednej grupie podawano osłodzoną wodę i po napojeniu wstrzykiwano chlorek litu powodujący różne dolegliwości. Druga grupa, kontrolna, dostawała osłodzoną wodę bez chlorku, trzecia grupa nie dostawała wody ani chlorku w ogóle. Następnie umieszczono razem trzy grupy i podano im osłodzoną wodę. Szczury nie pojone (trzecia grupa) rzuciły się natychmiast do zbiorników z piciem. Szczury z drugiej grupy (te bez chlorku litu) patrzyły na to obojętnie. Szczury z pierwszej grupy zaczęły jednak gwałtownie odpędzać pobratymców od naczynia ze słodką wodą, skojarzyły sobie bowiem natychmiast, że osłodzona woda wywołuje chorobę (chlorek litu!). Potem wszystkie szczury rozdzielono i niezależnie od tego, jak były spragnione i z której grupy pochodziły, nie chciały już pić osłodzonej wody. Zatem zostały ostrzeżone (nawet te, którym picie osłodzonej wody z niczym złym się przedtem nie kojarzyło) i ostrzeżenie długo zapamiętały. Jeśli szczur ma do wyboru kilkanaście pojemników z różnymi pokarmami, zawsze wybierze ten, który jest najbardziej odżywczy, lub taki zestaw i takie proporcje pokarmu, które są najzdrowsze. Zupełnie jakby znał zasady dietetyki i skład chemiczny pokarmu! W społeczeństwach szczurzych nawet w okresach głodu nie bywa tak (jak w innych społecznościach zwierzęcych), że pożywiają się do syta najsilniejsi, a słabsi dopiero wtedy, kiedy coś zostanie. W szczurzym stadzie pokarm zostaje sprawiedliwie rozdzielony, również między najsłabsze samiczki i dzieci. Jeśli zaś zginie samiczka obarczona potomstwem, jej dziećmi opiekują się inne matki. Zatem szczury potrafią wspierać się wzajemnie i ostrzegać, rozpoznawać trucizny i omijać nawet wymyślne pułapki, podkopywać się pod przeszkodami, przegryzać niemal wszystkie materiały, skakać do wysokości półtora metra, spadać z wysokości kilku pięter bez szwanku, znajdować drogę w labiryntach (i oznaczać ją sobie na przyszłość), pływać, nurkować, przeciskać się przez otwory o średnicy 1 cm (!), obywać się przez siedem dni bez pożywienia* [* Ale bez wody wytrzymują najwyżej dobę.], atakować silniejszych wrogów stadami i znosić warunki, jakich nie przeżyłoby żadne zwierzę. W latach sześćdziesiątych zdawało się, że znaleziono wreszcie sposób na szczury: truciznę działającą z dużym opóźnieniem, więc niemożliwą do wykrycia przez szczurzych samobójców. Przez parę lat większość trutek na szczury na świecie zawierała tę supertruciznę (tzw. antykoagulanty, przeciwdziałające krzepnięciu krwi i powodujące całkowite wykrwawianie się zwierzęcia). Zwycięstwo ludzi wydawało się pewne. I oto niedawno w Nowym Jorku pojawiły się s u p e r szczury, genetycznie uodpornione na supertruciznę, którą pożerają w dużych ilościach bez żadnych skutków. Superszczury są odporne praktycznie na wszystko, bardziej inteligentne od swoich pobratymców, błyskawicznie się mnożą i kpią sobie z wszelkich pułapek. Już dotarły do Europy. W maju 1979 r. w Nowym Jorku, blisko siedziby burmistrza, miało miejsce historyczne wydarzenie: pierwszy w naszych czasach udokumentowany atak szczurów na idącego ulicą człowieka... [Ryc.5] Tylko dwa gatunki na Ziemi są odporne na promieniowanie po wybuchu bomby atomowej, a mianowicie szczury i karaluchy. Doktor Jackson, który badał wyspy atolu Eniwetok w 10 lat po próbie z bombą wodorową, znalazł tam jeszcze wysoką radioaktywność i tylko niewiele radioaktywnych roślin. Spośród zwierząt żyły tam wyłącznie-szczury, w doskonałym zresztą zdrowiu. Wiadomo przecież od dawna, że po globalnej wojnie atomowej na Ziemi pozostałyby tylko szczury i karaluchy... Prezes Międzynarodowej Organizacji do Walki ze Szczurami (istnieje od niedawna!) Michel Densel powiedział: W wojnie z człowiekiem szczur pozostanie zawsze zwycięzcą. Znany „szczuroznawca” brytyjski, doktor Drummond, napisał: Szczury są obecnie tak liczne, jak my. Znacznie płodniejsze. Mają wszelkie szanse, żeby nas przeżyć. A polski pisarz Adolf Rudnicki w opowiadaniu pt. „Szczury” tak pisze: Szczury to lęk, zawsze lęk, odejdzie, lecz wróci za chwilę, nie odejdzie nigdy całkiem (...) Czekają, cierpliwie czekają, nie umkniemy im. One to wiedzą, my także. Szanse szczurów rosną. Zwiększa je, o dziwo, właśnie ostra walka, jaką toczą z nimi ludzie. W walce tej giną bowiem osobniki najgłupsze i najsłabsze, powiększa się ogólna inteligencja i odporność gatunku. Superszczury mają dużo czasu, czekają; ich błyszczące oczy obserwują nas z ukrycia. Jeden ze znawców zachowania tych zwierząt powiedział, że gdyby to nie było absurdem, byłby skłonny uwierzyć w legendę, w którą wierzą pewne plemiona afrykańskie, że szczury są obserwatorami. Przysłane kiedyś na Ziemię jako forpoczty OBCYCH mają za zadanie wszędzie towarzyszyć ludziom, by w końcu wpędzić ich w szaleństwo i doprowadzić do zguby (notabene w Średniowieczu wierzono, że szczury są psami diabłów). No cóż, gdyby to wszystko nie było absurdem... ROZDZIAŁ 6 Spotkać mamuta Znikanie z Ziemi jednych gatunków i pojawianie się innych było w historii życia czymś normalnym, zwyczajnym przejawem działania ewolucji. Można powiedzieć, że historia życia na Ziemi jest po prostu właśnie historią wymierania i tworzenia gatunków. Wraz z pojawieniem się pewnego gatunku, który sam siebie nazwał Homo Sapiens - Człowiek Mądry - sytuacja uległa zmianie. Począł on odgrywać rolę czynnika dodatkowego w procesie wymiany gatunków. Przyczynił się do powstania wielu nowych odmian, ras, podgatunków i nawet gatunków zwierząt i roślin hodowlanych. Z drugiej strony zaczął wpływać na bezpowrotne znikanie pew-nych gatunków z powierzchni Ziemi - z początku powoli, z czasem, w miarę własnego rozwoju, coraz szybciej. Obliczono, że w początkach tworzonej przez siebie cywilizacji człowiek niszczył mniej więcej jeden gatunek zwierząt na 1000 lat. W skali ludzkiej to niezbyt wiele, w skali ewolucyjnej - to proces bardzo szybki. Tempo niszczenia stale jednak rosło - trudno w to uwierzyć, ale w ciągu ostatnich czterech stuleci notowano zagładę jakiegoś gatunku równo co 10 lat! W XX wieku, w którym tak chlubimy się rozwojem nauki, jeden gatunek żywych istot ginie już codzienniei proces ten wciąż ulega przyspieszeniu. Wedle ocen słynnego z badań nad przyrodą Instytutu Smithsona w Waszyngtonie do końca naszego wieku zniknie z planety trzy czwarte żyjących na niej gatunków. Pozostaniemy głównie z niewidoma gatunkami udomowionymi, z chorobotwórczymi mikrobami oraz z karaluchami i szczurami, które czują się coraz lepiej. Nie zamierzam pisać kolejnego tekstu „ekologicznego”, apelującego do rozsądku; w swej nieposkromionej działalności niszczycielskiej ludzie dawno wyzbyli się nie tylko rozsądku, ale i instynktu samozachowawczego (niszczenie biosfery jest przecież pewną drogą do zniszczenia ludzi). Chciałbym natomiast przedstawić pewne rozpaczliwe pomysły, które dziś realizowane - mogą kiedyś, kiedy „ludzie zmądrzeją”, przywrócić światu wymarłe gatunki... Kilka lat temu biolog amerykański pochodzenia chińskiego T.C. Hsu z Uniwersytetu Stanu Teksas wystąpił z projektem, który niewątpliwie zapisze się w historii cywilizacji. Hsu zaproponował mianowicie, by zaczęto zamrażać w trwałych pojemnikach żywe komórki różnych zwierząt i roślin jeszcze istniejących na Ziemi. Kiedyś - zdaniem uczonego - techniki klonowania i inżynierii genetycznej rozwiną się na tyle, że pozwolą z zamrożonych komórek odtworzyć wymarłe już wówczas gatunki. Hsu nie tylko zaproponował, ale i wprowadził w czyn swoją niezwykłą ideę, a za jego przykładem poszli inni. Dziś już w kilku laboratoriach na świecie istnieją „banki komórek”. W temperaturze płynnego azotu przechowuje się tam komórki rozrodcze i somatyczne (głównie skóry) wielu gatunków. W „banku” w Teksasie utrwalono w ten sposób już 400 gatunków. Ideą „zamrożonych zoo” zainteresowała się Międzynarodowa Dnia Ochrony Przyrody i Jej Zasobów oraz różne agendy ONZ.* [* Banki genetyczne roślin są licznicjsze, jeden z nich tworzą polscy uczeni u Stacji Antarktycznej im. M. Aretowskiego.]Jakkolwiek bowiem pomysł profesora Hsu wydaje się fantastyczny, pozostaje na razie jedyną szansą zachowania istot, które mogą wyginąć bezpowrotnie. [Ryc.6] Umiejętność przechowywania zamrożonych komórek rozrodczych hodowanych zwierząt, komórek zdolnych po zmianie warunków do rozwoju, znana jest hodowcom nie od dziś. Przechowuje się w ten sposób także zapłodnione już komórki jajowe - a nawet embriony! Więcej jeszcze - urodzili się ludzie, których ojcowie zmarli wiele lat przedtem (matki zapłodniono zamrożonym nasieniem, przechowywanym w specjalnych bankach). Wszystko to nie oznacza, że możliwe jest odtwarzanie gatunków wymarłych, chociaż możliwość taka nie jest przecież wykluczona; teoretycznie istnieje nawet kilka dróg urzeczywistnienia podobnego pomysłu. Możliwość najbardziej wszechstronną - choć jeszcze przez wielu uczonych uważaną za nierealną - oferuje inżynieria genetyczna. Otóż jeśli się chce odtworzyć dokładnie jakąkolwiek strukturę, nie dysponując nią samą, warunkiem sine qua non jest posiadanie pełnego jej planu, zapisu wszystkich jej cech. O takie zapisy struktury, cech i nawet „programu rozwoju” wszystkich żyjących istot zatroszczyła się przyroda. Jak wiadomo bowiem, w każdej komórce ciała danego osobnika znajduje się pełny „plan struktury” jego organizmu, p r o g r am jego rozwoju i nawet w pewnym sensie jego gatunkowa przeszłość i przyszłość (ta ostatnia przynajmniej potencjalnie). Jest to genotyp, zestaw genów, zapis wszystkich cech danej istoty (w ogromnym zresztą nadmiarze, bo nie wszystkie cechy ujawniają się w owej istocie, czyli w fenotypie). Tak więc zapis (w formie odpowiedniej budowy cząsteczek DNA w genach) już mamy. Pozostają trzy kwestie: jak ów zapis utrwalić bez zniszczenia jego możliwości, jak go dobrze odczytać i jak wreszcie uruchomić „program rozwoju” (inaczej - jak odtworzyć wedle planu materialną strukturę)? Pierwsza kwestia została właściwie już rozwiązana - to właśnie „zamrożone zoo”. W kwestii drugiej uczyniono już sporo kroków naprzód - odczytano dość dokładnie pełny zapis genetyczny niektórych najprostszych organizmów, dokonano syntezy niektórych genów i postęp na tej drodze jest bardzo szybki. Kwestia trzecia - rekonstrukcja organizmu na podstawie jego zakodowanego planu - wydaje się w istocie zupełną fantazją. Można tylko powiedzieć, że uczeni zaczęli już badania które kiedyś, być m o ż e, do tego celu doprowadzą. Istnieją jeszcze inne możliwości, na przykład zamrożone komórki rozrodcze gatunku już wyniszczonego można skojarzyć z komórka-mi rozrodczymi gatunku pokrewnego, jeszcze istniejącego, a następnie pobudzić je do rozwoju. Takie doświadczenia między gatunkami już robiono, np. między różnymi gatunkami jaszczurek albo jedwabników. Można też próbować zapłodnioną komórkę jajową wymarłego ssaka wszczepić do macicy gatunku pokrewnego i doprowadzić do końca taką „zastępczą ciążę”. I takie eksperymenty były już robione, choć na razie tylko między żyjącymi gatunkami. Można wreszcie - jeśli nie istniałyby już gatunki pokrewne - próbować hodować zapłodnione jaja w „sztucznych macicach”, czyli w specjalnych inkubatorach (i takie doświadczenia udają się - już w 1964 r. „sztuczna macica”, skonstruowana w Kanadzie przez Johna Callaghana, „donosiła” aż do narodzin płód jagnięcia...). Pozostaje wreszcie metoda klonowania, to znaczy uruchomienia „programu genetycznego” w komórce somatycznej (nie płciowej). Wówczas z takiej komórki powstaje osobnik absolutnie identyczny z wyjściowym, ponieważ ma tylko jeden zestaw genów. Mniejsza o skomplikowaną technikę - i takie doświadczenia już się udały na żabach (nie mówiąc już o roślinach). Wszystkie opisane metody na pewno będą doskonalone. Wpraw-dzie dotychczas podobne próby wykonywano tylko na gatunkach żyjących, ale pierwszy krok został już zrobiony. Tylko na gatunkach żyjących... Otóż parę lat temu dwoje radzieckich biologów, dr Natalia N. Rott i dr Borys N. Weprincew, postulowało szukanie i gromadzenie tkanek i komórek już wymarłych gatunków. Jest to zatem pomysł jeszcze śmielszy niż idea Hsu, czyli idea gromadzenia i przechowywania komórek gatunków jeszcze żyjących. Rott i Weprincew słusznie zwracają uwagę, że w licznych muzeach przyrodniczych i zapewne w niektórych laboratoriach przechowuje się zakonserwowane tkanki i narządy wymarłych zwierząt, np. słyn-nej krowy morskiej, którą wyniszczono w XVIII wieku, wilka tasmańskiego, który zniknął z Ziemi parę lat temu, wielu ptaków, gadów, owadów. Owe tkanki mogłyby być materiałem do przyszłej rekonstrukcji wymarłych istot... Rott i Weprincew nie poprzestali jednak na tym. Twierdzą, że tkanki niektórych gatunków zakonserwowała sama przyroda. Na przykład w zmarzlinie syberyjskiej, jak w gigantycznej lodówce, przechowały się niemal całe mamuty, w bursztynie - owady sprzed milionów lat. Zachowaną w stanie zamrożenia, nie zniszczoną komórkę ciała mamuta - zdaniem tych uczonych - można (różnymi technikami) skojarzyć z komórką obecnie żyjącego słonia, bliskiego krewniaka mamutów i wyhodować dziś żywego mamuta. W 1977 r. w pobliżu Magadanu znaleziono doskonale zakonserwowanego mamuta, który żył tutaj przed 44 tysiącami lat. W 1980 r. w leningradzkim dzienniku „Trud” ukazał się artykuł sugerujący, iż leningradzcy uczeni, posługując się tym znaleziskiem, przystąpili do próby rekonstrukcji mamuta (podaję na podstawie relacji Associated Press). Później dotarły wieści, iż eksperyment nie udał się, z tkanek mamuta nie można było wyizolować jego „substancji genetycznej”, czyli DNA. Nie oznacza to, że po ulepszeniu technik rozmrażania takie doświadczenie nie uda się w końcu i uczeni będą dysponowali pełnym „programem genetycznym” mamuta w postaci jego DNA. Oczywiście - powtórzę raz jeszcze - od dysponowania samym programem genetycznym, czyli zapisem cech w cząsteczkach DNA, do rekonstrukcji na tej podstawie całego organizmu droga bardzo daleka! Ale teoretycznie jest to na pewno możliwe. Co pokaże praktyka - zobaczymy. W każdym razie ideę Weprincewa i Rott poparło wielu wybitnych znawców. Nie wykluczają oni, że uda się odtworzyć przynajmniej te wymarłe dawno istoty, których komórki w stanie nienaruszonym zachowały się do dziś. W 1984 r. pojawiły się doniesienia o próbach wyizolowania genów (DNA) zwierzęcia, którego ostatni okaz zginął w końcu XIX wieku. Owym zwierzęciem był dziki koń o nazwie gatunkowej Eąuus ąuagga ąuagga, bardzo podobny do zebry, niezwykle wytrzymały i łatwy do oswojenia (mimo tych pożytecznych dla człowieka cech koniki wybito bez litości!). Uczonym udało się wyizolować geny ąuagga z dobrze zakonserwowanej jego skóry, przechowywanej w pewnym muzeum. Co więcej, za pomocą skomplikowanych metod inżynierii genetycznej, udało się cząsteczki DNA dzikiego konia z Afryki rozmnożyć! Jako odpowiednika kserokopiarki użyto komórek bakterii Escherichia coli (jest to bakteria żyjąca m.in. w ludzkich jelitach i z pewnych względów często używana do doświadczeń genetycznych podobnego typu). Nie wdając się w szczegóły stwierdzę tylko, że udało się zmusić komórki bakterii, by przy normalnej replikacji swego własnego zestawu genów, odtworzyły również DNA obce - właśnie konia quagga. Uczeni w Berkeley (USA), którzy tego dokonali, myślą obecnie o odtworzeniu DNA stepowego bizona. Może więc kiedyś dojdzie również do rekonstrukcji całych organizmów wymarłych lub wybitych zwierząt? Nie trzeba mieć zbyt dużo wyobraźni, by dostrzec niezwykłość świata, w którym pojawią się owe stwory, znikłe już bezpowrotnie w mroku historii: mamuty i włochate nosorożce, na które polowali nasi przodkowie, albo nawet stworzenia z czasów, kiedy nas jeszcze nie było na Ziemi... Można tylko żałować, że na przykład w 1627 r., kiedy padł w Polsce ostatni na świecie tur, nie znano jeszcze odpowiedniej metody konserwacji ani nie widziano jej potrzeby. Można się też łudzić, że być może gdzieś w naturalnych warunkach przetrwała tkanka dinozaura. Jest to praktycznie niemożliwe, ale teoretycznie istnieje sposób rekonstrukcji nawet dinozaurów, nie mówiąc o turze... ROZDZIAŁ 7 Płomień życia Nad pytaniem, czym właściwie jest życie, zastanawiali się myśliciele wszystkich epok i wszystkich społeczności świata. Do dziś opisano już bodaj wszystkie przejawy życia na Ziemi, zrekonstruowano (choć dalece nie w pełni!) jego historię, postawiono wiele hipotez i teorii na temat jego powstania i rozwoju. Biologia od co najmniej stu lat może poszczycić się najszybszym ze wszystkich nauk zdobywaniem informacji i odkrywaniem nowych faktów - ale też z drugiej strony jest nauką o tyle niezwykłą, że do dziś nie zdołała wyjaśnić istoty tego, co stanowi przedmiot jej badań. To znaczy wciąż nie wiemy, na czym polega istota życia; cóż tu mówić - dotąd nie ma nawet jego dobrej definicji! Można naturalnie podać zasadnicze cechy, wyróżniające żywe spośród martwego, ale wyliczanie cech nie jest wyjaśnieniem, o które nam chodzi. Nie jest też wyjaśnieniem stare założenie, że istnieje jakaś szczególna „siła życiowa” odpowiedzialna za życie struktur materialnych, bo zaraz rodzi się pytanie następne: czym jest i skąd się bierze owa „siła” (pomijając fakt, iż dotąd nie udało się stwierdzić jej materialnego istnienia)? I również niewiele nam wyjaśnia inne założenie: że żyjący organizm jest czymś w rodzaju niezwykle skomplikowanej maszyny, jakby jakimś super-zegarkiem, którego działanie zrozumiemy w pełni dopiero wtedy, kiedy uda się całkowicie rozpoznać jego mechanizm. W końcu nie trzeba być uczonym, żeby dostrzec, iż choćby najbardziej złożony zegarek pozostaje przecież martwy... Melvin Calvin, znakomity badacz fotosyntezy (Nagroda Nobla w 1961), w określeniu życia za najważniejsze uznał jego funkcje (tzw. funkcjonalna definicja życia), a wśród nich wyróżnił dwie: zdolność przekształcania energii w sposób uporządkowany i zdolność przenoszenia informacji o sposobie, w jakim dokonuje się owo uporządko- wane przekształcanie energii na inny, identyczny układ. Dość to skomplikowane, no i wciąż niewiele nam mówi słowo zdolność. Inni tzw. istotę życia upatrują w strukturze, to znaczy, że życie należałoby wiązać z określonym układem materialnym, który właśnie dzięki takiej, a nie innej strukturze (budowie) wykazuje cechy życia. Na przykład radziecki uczony M.W. Wolkenstein powiada: Istniejące na Ziemi organizmy żywe są otwartymi, samoregulującymi się i samoreprodukującymi się systemami, których najważniejszymi składnikami są biopolimery - białka i kwasy nukleinowe. Jak widać, Wolkenstein wiąże czynności życiowe z określonym podłożem materialnym, zwłaszcza z białkami i kwasami nukleinowymi. Niektórzy uczeni ujmują tę kwestię jeszcze bardziej skrajnie. Ich zdaniem tajemnica życia kryje się właśnie w samej budowie cząsteczek białka i kwasów nukleinowych i w ich zdolności do samoreprodukcji (czyli odtwarzania i przemian własnej struktury). Oczywiście podane poglądy są tylko przykładami, takich przykładów można podać znacznie więcej (zresztą pojawiły się ostatnio tak - że zupełnie nowe spojrzenia na istotę życia). Chodziło mi tylko o to, by właśnie na przykładach pokazać, jak trudno jest odpowiedzieć na tak pozornie proste pytanie: co to znaczy, że coś jest żywe? Czy znaczy, że owo „coś” zbudowane jest w określony sposób z określonych składników? Ale przecież żywa mysz i martwa mysz są zbudowane tak samo i z takich samych składników! Więc przede wszystkim chodzi o stan, w jakim owe składniki (struktury) się znajdują? Chodzi o to, że zachodzą w nich pewne procesy i że istnieje przewaga procesów tworzenia nad procesami rozkładu (wtedy struktura jest żywa), kiedy zaś pozostają tylko procesy rozkładu, ta sama struktura staje się martwa. No dobrze, ale powiedzenie, że życie wynika z określonego stanu materii znowu niewiele nam wyjaśnia... Cóż, nie rozstrzygniemy tej sprawy, jednej z najtrudniejszych pod słońcem. W każdym razie można powiedzieć, że co najmniej od wieku dominuje w nauce pogląd, iż życie jest wyjątkowo złożonym procesem chemicznym, inaczej mówiąc, że wyjaśnienia zjawisk życiowych należy szukać właśnie w procesach chemicznych (upraszczam, ale trudno w tym miejscu przedstawić wszystkie zastrzeżenia). W pierwszej połowie naszego wieku zdawało się, iż wreszcie znaleziono klucz do zjawiska zwanego życiem. Tym kluczem miała być biochemia. Życie wydawało się ciągiem specyficznych reakcji chemicznych; należało tylko te reakcje rozpoznać do końca, by wreszcie zrozumieć życie. Biochemia i potem biologia molekularna (badająca życie na poziomie podstawowych struktur biologicznych, części, z których złożone są komórki) przyniosły rzeczywiście postęp niebywały, wyjaśniły wiele głównych procesów, będących przejawami życia. Ale też wkrótce stało się jasne, że zjawisk biologicznych nie da się wyjaśnić do końca przez sprowadzenie ich do specyficznych procesów chemicznych. Inaczej mówiąc, chemia nie wystarczy, by zrozumieć istotę życia i prawidłowości rządzące strukturami biologicznymi. Swoją drogą, ciekawy to paradoks: im więcej o życiu wiadomo, tym bardziej zjawisko to staje się trudniejsze do pojęcia! Dlaczego poznanie specyficznych dla życia procesów biochemicznych nie wyjaśnia do końca funkcjonowania czegoś, co jest żywe? Odpowiedzą niektórzy: dlatego, że struktury żywe stanowią wyższy poziom niż cząsteczki chemiczne i że wobec tego na tym poziomie obowiązują inne już prawidłowości - nie chemiczne, lecz właśnie biologiczne. Jest to na pewno słuszne, ale nie wydaje się, żeby wyjaśniało więcej niż np. powiedzenie: tak jest, bo tak jest. Istnieją zresztą i inne odpowiedzi. Chciałbym wspomnieć o jednej z nich. Nie należy ukrywać, iż jest to odpowiedź, której współczesna biologia nie uznała jeszcze za wystarczająco uzasadnioną. Więcej nawet - koncepcji, którą przedstawię, niektórzy odmawiają wręcz walorów naukowych i zażarcie ją atakują jako fantazję nie popartą faktami. Nie powinno to nas zrażać, zwykle w historii nauki odmawiano wartości hipotezom, które zbyt otwarcie wykraczały poza obszar uznawanych w danej epoce poglądów. Czasami oponenci mieli rację: nowa hipoteza okazywała się w końcu fałszywa. Ale chyba częściej bywało odwrotnie: idea, która zdawała się sprzeczna z dotąd uznawanym poglądem na dane zjawisko lub też wyjaśniała je zupełnie inaczej, okazywała się właśnie brzemienna w nowe odkrycia i otwierała nowe drogi poznania. [Ryc.7] Powtórzmy zatem kluczowe pytanie: dlaczego sama biochemia nie jest w stanie (a dziś wygląda na to, iż rzeczywiście nie jest!) ostatecznie wyjaśnić istoty życia ani jego szczególnych prawidłowości? Hipoteza polskiego uczonego Włodzimierza Sedlaka, profesora biologii teoretycznej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, daje na to pytanie taką odpowiedź: Otóż dlatego, że poznając strukturę chemiczną i biochemiczne procesy żywego ustroju, poznajemy tylko jedną i to jakby bardziej zewnętrzną stronę życia. Istnieje jeszcze druga strona, komplementarna, czyli dopełniająca, głębsza i o wiele trudniej uchwytna. Tę głębszą sferę tworzą zjawiska elektronowe, kwantowe, falowe, swoiste dla układów biologicznych i bez ich zrozumienia nie pozna się istoty życia. Sednem hipotezy Sedlaka jest właśnie komplementarność owych „dwóch stron” życia. Przecież procesy biochemiczne mogą toczyć się poza żywą strukturą, same w sobie nie stanowiąc jednak życia. Natomiast zjawiska na poziomie kwantowym, submolekularnym towarzyszą wszelkiej martwej materii. Zatem tylko wytworzona w długotrwałym procesie ewolucji specyficzna wspólnota sfery biochemicznej ze sferą elektronową, ich współdziałanie, sprzężenie dwóch stron, ich dopełnienie się wzajemne - tworzy w sumie zjawisko zwane życiem. Pojęcie współdziałania nie jest najlepsze, bo zakłada jakby działanie świadome, z kolei zaś słowo sprzężenie też nie oddaje istoty rzeczy, bo niekoniecznie zawiera w sobie współsterowanie, o które tutaj chodzi. Właściwie nie ma jeszcze terminów, które dokładnie mogłyby ująć sedno sprawy. Sam twórca bioelektronicznej hipotezy życia prof. Sedlak tak kiedyś w sposób popularny sformułował sedno swej hipotezy: Wyobraźmy sobie tor kolejowy. Lewa szyna - to reakcje chemiczne, prawa natomiast - to kwantowe procesy elektroniczne. Pomiędzy nimi są podkłady łączące te dwie linie życia, zapewniające wzajemny wpływ - w tym wypadku kwantowo-mechaniczne sprzężenie pomiędzy tymi dwoma rodzajami zjawisk. Kiedy więc badamy biochemiczne procesy życia, poznajemy jedną szynę; kiedy poznajemy zjawiska biofizyczne, zajmujemy się drugą szyną, ale w obu wypadkach nie możemy poznać toru. Zresztą nie pomoże nam nawet poznanie obu szyn na raz, bo istotą rzeczy jest swoiste sprzężenie tych szyn. Oczywiście porównania kuleją, bo owo sprzężenie nie jest czymś statycznym - jest procesem, ruchem, nową jakością. Ponadto - zdaniem prof. Sedlaka - rolę decydującą w żywych strukturach odgrywa poziom głębszy, to znaczy zjawiska związane z przepływem elektronów, wydzielaniem i pochłanianiem kwantów energii, zmianami pól elektromagnetycznych i rozchodzeniem się fal. Przyjrzyjmy się jeszcze, w jaki sposób patrzy na zjawisko życia prof. Sedlak. Otóż stwierdza on, że: po pierwsze: życie jest faktem planetarnym (to znaczy związanym w określony sposób z ewolucją planety Ziemi i z jej środowiskiem; na razie nie znamy form życia pozaziemskiego); po drugie: jest faktem bardzo dawnym (życie wcale nie jest tak bardzo młodsze od Ziemi, liczy sobie grubo ponad 3,5 miliarda lat); po trzecie: nie zmienia się co do swej natury, właśnie istoty - zmieniają się tylko jego formy; po czwarte: życiu brak analogii w przyrodzie, jest samo dla siebie faktem niepowtarzalnym; po piąte: nie umiera, giną tylko struktury, formy, w jakich się przejawia, a życie jest przekazywane w skali miliardów lat; po szóste: z nie znanych nam powodów życie „woli” się przekazywać niż tworzyć od nowa (nie wszyscy zgodzą się z tym stwierdzeniem; powody - powiedzą - są oczywiste: tylko raz w historii planety zaistniały warunki, w których życie mogło się wyłonić, ukształtować z materii martwej); po siódme: struktury, formy ulegają ewolucji; po ósme: ewolucja obejmuje procesy chemiczne; po dziewiąte: ewolucja obejmuje też procesy elektryczne i magnetyczne; po dziesiąte: jeśli życie jest zjawiskiem materii, przy jego badaniu nie można pominąć procesów kwantowych ze wszystkimi konsekwencjami; po jedenaste: między reakcjami chemicznymi i procesami elektronicznymi (w obiektach żywych) istnieje jakieś trwałe sprzężenie. Przepraszam za taką wyliczankę, ale pozwoli ona uświadomić sobie, co w „sedlakowskim ujęciu” wykracza poza współczesne poglądy. Otóż punkty od dziewięciu do jedenastu rozumiane są dziś inaczej. Jest oczywiste, że istnieją związki różnej natury między „poziomem chemicznym” a „poziomem kwantowym”, między reakcjami chemicznymi a procesami związanymi z przepływem elektronów, taka bowiem jest po prostu materia, ale charakter tych związków n i e różni się jakoś zasadniczo w strukturach martwych i w strukturach żywych. Wobec tego „tajemnicy życia” nie odnajdzie się „na poziomie kwantowym”, submolekularnym (podcząsteczkowym). Prof. Sedlak jest zdania przeciwnego. Szuka rozwiązania zagadki życia właśnie na tym poziomie i twierdzi, że tam rozwiązanie znajdzie. Jeśli kto chce, może uznać, że poszukiwana przez dawnych biologów „siła życiowa” (vis vitalis - rodzaj niematerialnej energii sterującej organizmami) została przez Sedlaka zmaterializowana w postaci toczących się w strukturach biologicznych procesów kwantowych. Naturalnie, nie można odrzucić możliwości, że bioelektroniczna hipoteza prof. Sedlaka okaże się mylna. Ale również nie można chyba nie uznać, iż sfera submolekularna (wszystkie owe zjawiska elektroniczne, kwantowe, pola, fale, fotony, fonony itd.) odgrywa w ustrojach żywych rolę jednak o wiele istotniejszą niż się dziś przyjmuje, na pewno zaś jest zupełnie niewystarczająco poznana i zbadana. W bioelektronicznej koncepcji życia jest coś porywającego, poetyckiego: oto istotą życia jest rozedrgany, przenikliwy, nieuchwytny strumień energii, precyzyjnie uporządkowany i zarazem wymykający się wszelkim schematom, w pewnym sensie wieczny i zarazem niezwykle kruchy, niemożliwy do utrwalenia w zastygłej formie... Jest to prawdziwy płomień życia - tak łatwy do zgaszenia i zarazem mogący ogarnąć i rozpalić tak wiele. Nic dziwnego, że „płomień życia” jest jedną z najstarszych przenośni i że wielu ludziom w różnych czasach życie kojarzyło się właśnie ż płomieniem. W XX wieku znakomity fizyk, laureat Nagrody Nobla (1966) Alfred Kastler stwierdził, że fizycznym kluczem do zrozumienia życia może być tylko falowy, „energiowy” model świata. Sądzę, iż wypowiadając to przypuszczenie uczony kierował się nie tylko intuicją, ale przede wszystkim głębokim zrozumieniem Natury. Wartość bioelektronicznej hipotezy życia nie polega oczywiście tylko na jej poetyckości czy pięknie. Hipoteza ta - choć (powtórzę dla pedantów) wciąż nie udowodniona i ostro atakowana przez wielu biologów - spełnia pewne warunki, niesłychanie ważne dla prawidłowo postawionych hipotez naukowych. Otóż koncepcja prof. Sedlaka w sposób dość prosty i oczywisty wyjaśnia bardzo wiele zjawisk dziś niewytłumaczalnych (i często - wyłącznie z tego powodu - w ogóle wyrzucanych poza nawias oficjalnej nauki) i zarazem otwiera zupełnie niezwykłe możliwości w medycynie i w różnych naukach Stosowanych: Nowe horyzonty otwierają się także przed psychologią i naukami społecznymi. Na przykład w zupełnie innym świetle ukazuje się wiele chorób psychoorganicznych - są one, być może, efektem zakłóceń bioelektromagnetycznych pól organizmu. Wobec tego poszerza się niezwykle treść i zakres pojęcia zanieczyszczenie środowiska. Zupełnie inny Wymiar i możliwości zyskują związki łączące życie i ludzi z całym otaczającym nas Wszechświatem. Organizm - żywa istota - nie ogranicza się wyłącznie do swych konkretnych wymiarów przestrzennych, bowiem w świetle hipotezy bioelektronicznej jest także swoistym, wyjątkowym biopolem. Jest generatorem własnego biopola i zarazem czułym odbiornikiem innych pól. W tej sytuacji okazują się naturalne i łatwe do wyjaśnienia takie zjawiska, jak np. telepatia, „widzenie bez patrzenia”, „emocjonalne reakcje” roślin, uzdrawianie przez nakładanie rąk, telekineza, „życie po życiu” i wiele wiele tajemnic wrzucanych dziś pospołu do wielkiego worka „paranauki” lub odrzucanych z pogardą jako irracjonalizm, magia i bzdura. Hipoteza bioelektroniczna daje nam nowe, naprawdę niezwykłe możliwości zrozumienia, czym jest życie, świadomość, śmierć. Istnieje wiele powodów, usprawiedliwiających pragnienie, żeby owa hipoteza okazała się dla poznania życia kluczem prawidłowym. ROZDZIAŁ 8 Potwór z jeziora Wąż morski nie ma u ludzi najlepszych notowań. Kiedyś bywał przedmiotem straszliwych opowieści marynarzy i podróżników, potworem z relacji, w których wszystko jest możliwe. Dziś stał się po prostu symbolem takich właśnie relacji - opowieści nieprawdopodobnych a uporczywie powtarzanych, sensacji wymyślonych na użytek naiwnych, żeby wypełnić tzw. sezon ogórkowy, albo dla celów jeszcze gorszych - by odwracać uwagę od spraw istotnych. W tym sensie „wężem morskim” naszych czasów, obok UFO czy yeti, jest poczciwy potwór ze szkockiego jeziora Ness (znane jako Loch Ness, tyle że loch znaczy właśnie jezioro). Cóż robić, nadszedł czas, by zająć się wreszcie i potworem Nessie, choć nie ze względu na sezon ogórkowy. Minęło już ponad pół wieku od pojawienia się Nessie we współczesności. Piszę „we współczesności”, bo potwór pojawiał się w różnych epokach od bardzo dawna. Mało kto wie, iż pierwsza o nim wzmianka pochodzi z... 565 r.! Wówczas to - jak zanotował kronikarz - Św. Kolumban, apostoł celtyckich Piktów, uratował był rybaka, zaatakowanego na wodach Loch Ness przez „ogromnego smoka”. Relacje o smoku w szkockim jeziorze pojawiają się potem co pewien czas, nasilając się znacznie w XIX wieku. Ciekawe, że w początkach naszego stulecia doniesienia o potworze są znowu dużo rzadsze. I oto nagle w 1933 r. pojawia się od razu kilkadziesiąt nowych doniesień! Potwora widzą mieszkańcy nadbrzeżnej wioski Drumnadrochid, dostrzegają przypadkowi turyści kanadyjscy, miejscowi rybacy, dziennikarz Campbell i wiele innych osób. Zna-tnienne, że mimo braku wtedy jeszcze relacji prasowych, które mogłyby sugerować wygląd potwora, opisy podawane przez świadków są nader zgodne. W 1933 r. pojawiają się też pierwsze zdjęcia Nessie. Jedno z nich, wykonane przez doktora Wilsona i przedstawiające wysuniętą z wody niewielką głowę na długiej i grubej szyi, zrobiło światową karierę. Od tego czasu ruszyła lawina doniesień, zdjęć, filmów, artykułów itd. Skrupulatni dziennikarze brytyjscy obliczyli, iż dotychczas dostrzeżono Nessie 3 tysiące razy, zrobiono kilkaset zdjęć i filmów. Specjaliści podzielili się na dwa zażarcie zwalczające się obozy. Jedni twierdzą, że nie ulega wątpliwości fakt istnienia w wodach Loch Ness „wielkiego, żywego, aczkolwiek niezidentyfikowanego obiektu”, inni zaś uważają, iż Nessie została wymyślona przez dziennikarzy i osoby bogacące się w tych stronach na turystach. W ostatnich latach przewagę zyskali zwolennicy realnego i żywego potwora. Wsparły ich rzetelne badania Loch Ness i zarazem dokonane gdzie indziej odkrycia różnych zwierząt, które „nie powinny dziś istnieć na Ziemi”. Mogę tu oczywiście podać tylko niektóre fakty. Otóż istnieje kilka zdjęć i filmów przez wiarygodnych brytyjskich ekspertów z zakresu fotografiki, hydrodynamiki i zoologii uznanych z całą pewnością za niesfałszowane i przedstawiające „duży, niezidentyfikowany, aktywnie poruszający się obiekt”, który nie jest na pewno „łodzią, kajakiem czy czymś podobnym, lecz prawdopodobnie obiektem żywym”. W 1973 r. eksperci amerykańscy z ośrodka komputerowego w Pasadenie (Jet Propulsion Laboratory), specjalizującego się w analizie zdjęć lotniczych i satelitarnych, wydali opinię podobną, że niektóre zdjęcia są niewątpliwie obrazem „nie znanego nauce, żywego obiektu”. W latach siedemdziesiątych do badań Loch Ness zastosowano elektroniczną, stroboskopową kamerę do zdjęć podwodnych oraz specjalne urządzenia sonarowe. Badania prowadziło kilka ekip, m.in. naukowcy z Bostonu (kierowani przez dra R.R. Rinesa; dokonane przez tę grupę zdjęcia podwodne uważane są za dowód najbardziej przekonywający), grupa wysłana przez Narodowe Towarzystwo Geograficzne USA, zespół ekspertów japońskich, zespół uczonych z Uniwersytetu w Birmingham i inni. Wedle zapisu urządzeń sonarowych wielkość „aktywnych obiektów” (bo stwierdzono, że jest ich więcej) sięga 6 do 9 m. Układ echosond, sprzężony z podwodnymi kamerami telewizyjnymi pozwolił ustalić, że tajemniczy obiekt ma wyrostki przypominające płetwy oraz coś w rodzaju ogona. Przy okazji warto wyjaśnić, dlaczego wszystkie zdjęcia są jednak niewyraźne. Otóż wody Loch Ness zawierają olbrzymie ilości brunatnej zawiesiny torfowej, która uniemożliwia przenikanie światła i bardzo utrudnia fotografowanie. W ostatnich latach hydrolokatory ekipy amerykańskiej wykryły w jeziorze „szybko poruszające się obiekty o rozmiarach do 13 m” oraz ławice ryb „wyraźnie starające się odłączyć od owych obiektów”. Kanadyjski zoolog McGowan całkiem serio postawił wtedy hipotezę, że obiekty żyjące w Loch Ness są... plezjozaurami (rodzaj wodnych dinozaurów), przetrwałymi do naszych czasów z ery mezozoicznej, z okresu jury. Jezioro Ness było w epoce lodowcowej częścią morza i dość nagle zostało od morza oddzielone, mogły więc w nim przetrwać „żywe skamieliny”. Zwolennicy Nessie uznali, iż „cokolwiek żyje w Loch Ness”, należy mu się niewątpliwie ochrona prawna jako obiektowi rzadkiemu. Postanowiono wpisać Nessie na listę gatunków chronionych. W Wielkiej Brytanii może to uczynić Izba Gmin na wniosek przedstawicieli nauki. Przebieg tej sprawy w Izbie Gmin w 1975 r. wart jest osobnego opisu. Tu mogę wspomnieć tylko, że przeciwnicy Nessie natychmiast znaleźli kruczek prawny: otóż na listę istot chronionych może zostać wpisany tylko organizm mający oficjalna nazwę gatunkową. Zwolennicy Nessie nie dali za wygraną, zaproponowano natychmiast nazwę Nessiteras Rhombopteryx, co oznacza mniej więcej: „Rombopłetwy potwór Nessie”. Od tego czasu potwór ma już oficjalną, naukową nazwę. Kłótnie „nessiowców”z „antynessiowcami” trwały w Izbie Gmin kilka godzin. Wywleczono aferę „człowieka z Piltdown” z lat dwudziestych (podrzucono wtedy brytyjskim antropologom czaszkę spreparowaną z kopalnych kości człowieka i szympansa; zanim wydało się oszustwo, powstała na ten temat niejedna praca naukowa). [Ryc.8] Przypomnienie kompromitacji z „człowiekiem z Piltdown” przeważyło szalę. Izba Gmin postanowiła na razie nie wpisywać biednego potwora na listę gatunków chronionych, a uczynić to dopiero wtedy, kiedy uzyska się „zupełnie bezpośrednie” dowody jego istnienia. Tymczasem dowodów przybywa, choć nadal są raczej pośrednie. W 1983 r. naukowe pismo brytyjskie „New Scientist” ogłosiło pierwsze wyniki badań kolejnej ekipy z Uniwersytetu w Birmingham, kierowanej przez prof. Adriana Shine’a. W głębinach Loch Ness sonary zarejestrowały po raz nie wiem który istnienie wielkich obiektów, poruszających się z prędkością 3 km na godzinę. Trudno przytaczać kolejne argumenty, niemniej ekipa Shine’a dowiodła (co przedtem podawano w wątpliwość), że wielkie stworzenia mogłyby bez trudu wyżywić się w jeziorze. Ponadto Shine odkrył w Loch Ness pewne gatunki reliktowe, przetrwałe tu z czasów epoki lodowej. Shine nie ma wątpliwości, że jednak żyje w wodach Loch Ness „coś nie znanego nauce”. Sprawa Nessie jest szalenie ciekawa. W końcu wykrycie nowego gatunku zwierzęcia tej wielkości byłoby już rewelacją, znalezienie zaś żywego dinozaura byłoby niesłychaną sensacją o trudnych do przewidzenia konsekwencjach poznawczych. Ciekawość tej sprawy wynika również i z innej kwestii: dlaczego - mimo zaangażowania wybitnych specjalistów posługujących się nowoczesną aparaturą - wciąż nie udaje się utrwalić wizerunku Nessie w sposób, który musiałby przekonać najbardziej zawziętych sceptyków? Godny zastanowienia jest także fakt, iż Nessie - potwór wprawdzie najsłynniejszy - nie jest przecież jedynym potworem. Wiele miejsc na świecie ma swoje potwory, niektóre owiane legendą. Można na przykład wspomnieć o tajemniczych istotach, które jakoby zamieszkują jezioro Champlain w stanie Vermont w USA (pierwszy opis z 1606 r.) albo jezioro Herrington w stanie Kentucky (ostatnio widział tam potwora wiarygodny świadek, profesor zoologii L.S. Thompson), albo jezioro Pohenegachiook w Quebec (zamieszkujący w potwór zwany Ponikiem jest bardzo popularny w Kanadzie), Areszcie liczne jeziora w ZSRR, na przykład Kok-Kol w Kazachstanie (miałby tu żyć Ajdachar, czyli „ogromny wąż”), jezioro Sary - Chelek w górach Tiań-Szań, jeziora Worot, Łabynchyr i Khaiyr na Syberii. W to, że w jeziorach Worot i Łabynchyr żyją jakieś duże zwierzęta, nie można wątpić (...). Może są reliktem starej, nawet trzeciorzędnej fauny? - pisze radziecki zoolog S.K. Krumow. Własnego potwora ma także jezioro Patenggang na Jawie. Być może wszystkie te potwory są zrodzone w wyobraźni ludzi, którzy w ten sposób tłumaczą sobie jakieś dostrzegane w jeziorach zjawiska natury fizycznej, albo mianem potworów określa się nie rozpoznanych przedstawicieli fauny naturalnej (ryby, wydry, żółwie?). Dlaczego jednak te zjawiska nie występują w innych jeziorach, natomiast tam, gdzie występują, przybierają wężowatą, płetwonogą postać, rzeczywiście przypominającą plezjozaura? Czy hipoteza przeżycia w pewnych izolowanych miejscach przedstawicieli gadów, które wymarły setki milionów lat temu, jest w ogóle godna rozważania? Cóż, taka hipoteza wydawać się mogła zupełnym absurdem do 1938 r., kiedy to u wybrzeży Afryki złowiono Latimerię, rybę trzonopłetwą, która według paleontologów miała wymrzeć 75 milionów lat temu (wtedy jeszcze zapewne żyły na Ziemi ostatnie dinozaury!). Znalezisko było tak niezwykłe, że wielu uczonych po prostu nie dało mu wiary - Latimeria nie mogła przetrwać do naszych czasów! W istnienie tej żywej skamieniałości uwierzono dopiero w 1952 r., kiedy rybacy złapali drugi okaz Latimerii. W 1957 r. złowiono z kolei pewnego mięczaka morskiego - Neopilina galathea - który to gatunek wedle ustaleń paleontologii wymarł... 350 milionów lat temu. Odkrycia te są surowym ostrzeżeniem dla badaczy, by nie byli zbyt dogmatyczni - napisał wtedy słynny paleontolog J.L.B. Smith. W 1977 r. głośno było na temat wyłowienia przez japońskich rybaków z trawlera „Tsujo-Maru” - w pobliżu Nowej Zelandii - szczątków nieznanego zwierzęcia. Miało ono małą głowę na długiej szyi, cztery płetwy i długi ogon. Ważyło ok. 2 ton, mierzyło - 13 m. Ponieważ szczątki rozkładały się szybko, rybacy zachowali tylko płetwę, resztę wyrzucając. Zrobili też kilka niewyraźnych zdjęć. Na podstawie tych zdjęć i resztek płetwy prof. Yoshinori Imaizumi, dyrektor działu paleontologii Muzeum Nauki w Tokio stwierdził, iż jest to morski plezjozaur Muraenosaurus, wymarły 100 milionów lat temu. Poproszeni o opinię uczeni francuscy uważali jednak, iż jest to pewien rodzaj olbrzymiej foki, która... wymarła ok. 20 milionów lat temu. Natomiast zoologowie z Muzeum Nauk Przyrodniczych w Londynie uważają, że istnienie plezjozaurów dzisiaj jest niemożliwe i że Japończycy złapali po prostu rekina jakiegoś nieznanego gatunku. Cóż, zdjęcia są rzeczywiście niewyraźne, nadal brak niewątpliwego dowodu! W 1978 r. rybacy urugwajscy złowili resztki ogromnego zwierzęcia o potężnych płetwach i z pozostałościami pancerza. Uczeni z Instytutu Zoologii w Montevideo nie potrafili określić jego przynależnpsci gatunkowej, zdołali jednak ustalić, że nie był to żółw. O istnieniu potworów przypominających z opisu dinozaury opowiadają także Pigmeje z dżungli w Kongo. Ostatnio właśnie ruszyła w te rejony ekspedycja uczonych, nie pierwsza zresztą i pewnie nie ostatnia. Jak widać, na świecie potworów nie brakuje. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz dadzą o sobie znać i że wreszcie ich tajemnica zostanie wyjaśniona. ROZDZIAŁ 9 Posiew zarazy Kometa Halleya zbliża się do Ziemi regularnie co 76 lat i parę miesięcy. Ponieważ ostatnio widziano ją gołym okiem w 1910 r. (miała wtedy zapowiadać wielką wojnę), teraz pojawi się na niebie w pierwszych miesiącach roku 1986. Astronomowie zresztą już ją dostrzegli i szykują różne badania, między innymi wysłanie sond, które - napotkawszy kometę - rozwiążą może wreszcie zagadkę jej budowy i pochodzenia. Nie wszyscy jednak oczekują komety z ciekawością. Niektórzy powitają gościa z. Kosmosu z wielkim lękiem: jaką znowu zapowie klęskę? Komety zawsze, od tysiącleci, uchodziły za zwiastunów nieszczęścia, zapowiadały klęski, zarazy, wojny, śmierć wybitnych ludzi. Kometa znaczy śmierć Monarchów, Królów y Wodzów... Kometa znaczy Powietrze, znaczy Woynę - pisał w 1681 r. Kasper Ciechanowski, matematyk i astronom Akademii Krakowskiej. (Nb. „powietrze” oznaczało wtedy morową zarazę). Astronom Edmond Halley w 1705 r. pierwszy rozpoznał, iż dziwne ciało niebieskie, pojawiające się co 76 lat w pobliżu Ziemi, jest jedną i tą samą kometą - stąd jej nazwa: Kometa Haileya. Ale bodaj pierwszy raz dostrzegli ją w 974 r. przed naszą erą Chińczycy* [* Według miesięcznika „Urania” 12/1980. Najstarsza wzmianka o tej komecie pochodzi z 2315 r.p.n.e., ale źródło nie jest pewne.]. W 66 r. po narodzeniu Chrystusa kometa Haileya miała zapowiedzieć powstanie w Judei, zburzenie Jerozolimy, a także katastrofę Herkulanum i Pompei. W 451 r. kometa towarzyszyła Hunom pod wodzą Attyli - Bicza Bożego, wschodnim najeźdźcom, których wyprawy pustoszyły Europę. Ale i Hunom przyniosła klęskę, właśnie tegoż roku zostali rozbici pod Katalaunum przez rzymskiego wodza Ae- cjusza. W 1066 r. kometa Haileya zwiastowała Anglikom klęskę pod Ha-; stings, najazd Normanów i śmierć króla Harolda II. W 1456 r. jakby opóźniła się wobec klęski - Konstantynopol upadł w 1453 r. - ale ówcześni uznali ją za znak, który miał ostrzec chrześcijaństwo przed niewiernymi. Tak było zawsze. Zawsze kometa była złą wróżbą. Można przecież powiedzieć, że na Ziemi tyle zdarzało się wojen, zdrad, głodów, epidemii i śmierci, że kometa, kiedykolwiek się pojawiła, zawsze musiała „trafić” na jakąś katastrofę... Zatem przypisywanie kometom roli złowróżbnej jest zabobonem? No cóż, dziś na pewno nie wypada przyznać się do lęku przed kometą. Jednakże istnieje hipoteza naukowa, przypisująca tym dziwnym i do dziś tajemniczym ciałom niebieskim rolę, rzec można, nadzwyczajną. Komety - według tej hipotezy - miałyby być nosicielami i rozsadnikami życia we Wszechświecie. I to kometa właśnie miałaby kiedyś, przed miliardami lat, „zasiać” zarodki życia na naszej planecie. W pewnym sensie bylibyśmy więc wszyscy dziećmi komety... Tak niezwykłą hipotezę postawili i przekonywająco uzasadnili dwaj wybitni uczeni współcześni: sławny angielski kosmolog Fred Hoyle (twórca ciekawego, choć dziś odrzuconego modelu „stałego Wszechświata”) i nie mniej znakomity astrofizyk pochodzenia hinduskiego, pracujący w Anglii, Chandra Wickramasinghe. Myśl, że życie stale powstaje „gdzieś w Kosmosie” albo nawet, że jest odwiecznym towarzyszem materii martwej - nie jest zupełną nowością. W XIX wieku hipotezę taką przedstawił w sposób już naukowy Niemiec H.E. Richter. Uczony ten uważał, że wieczne, mikroskopijne zarodki życia przywędrowały na Ziemię razem z meteorytami, te zaś „zagarnęły” je w czasie swych wędrówek w przestrzeni kosmicznej. Hipotezę tę wspierał swym autorytetem wielki przyrodnik niemiecki Herman L. Helmholtz, później jednak porzucono ją z braku dowodów. Odżyła dopiero w latach sześćdziesiątych naszego stulecia, kiedy zaczęto znajdować w meteorytach różne związki organiczne. Sensacja wybuchła w 1962 r., kiedy G. Claus i B. Nagy znaleźli w meteorytach Orgueil i Ivuna (nazwy od miejscowości, w których spadły te meteoryty) jakieś dziwaczne twory, przypominające pierwotne komórki. Nie chcąc przesądzać charakteru tych komórek, badacze nazwali je „elementami zorganizowanymi”. Później podważano tę obserwację. Inni eksperci twierdzili, że owe „elementy” są wprawdzie podobne do komórek, ale nigdy nie były żywe... Byli i tacy, którzy w ogóle kwestionowali pozaziemskie pochodzenie struktur organicznych w meteorytach. Uznali, że substancje te pochodzą z ziemskich zanieczyszczeń. Było to już stwierdzenie zbyt skrajne, ponieważ pewnymi subtelnymi metodami udało się w końcu udowodnić, że związki organiczne w niektórych meteorytach musiały powstać gdzieś w Kosmosie. Do dziś jednak nie rozstrzygnięto ostatecznie, czy powstały w jakichś żywych organizmach czy też nie miały nigdy nic wspólne-go z życiem. W każdym razie fakt pozostaje faktem: w różnych meteorytach, zwłaszcza w tak zwanych chondrytach, tj. specyficznych minerałach węglowych, znajdowano wielokrotnie nawet złożone związki organiczne, między innymi węglowodory łańcuchowe i pierścieniowe, kwasy tłuszczowe, cukry, a także adeninę i gwaninę, czyli związki, które są podstawowymi składnikami słynnego DNA, nosiciela informacji genetycznej w organizmach ziemskich. W meteorycie Murchison (znalezionym w 1969 r. w Australii) wykryto podstawowe cegiełki białka - aminokwasy. Jedno tylko było i do dziś pozostało dziwne: w białkach istot żyjących na Ziemi występują tylko tzw. aminokwasy lewoskrętne (sprawa polega na określonej symetrii cząsteczki), w tym zaś meteorycie były i lewoskrętne, i prawoskrętne. Fakt ten dowodzi raczej, że aminokwasy „meteorytowe” powstały poza żywym organizmem, przez syntezę czysto chemiczną, a nie biologiczną. Ale kto to może wiedzieć na pewno? Tym bardziej że w innych meteorytach przeważają znowu aminokwasy prawoskrętne* [* Patrz rozdział: „Kamień do odwrócenia”, str. 77]. W każdym razie do dzisiaj (tzn. do 1983 r.) stwierdzono w przestrzeni międzygwiezdnej istnienie kilkudziesięciu związków organicznych (już niezależnie od meteorytów!). Znaleziono m.in. formaldehyd, kwas mrówkowy, metyloaminę, aldehyd octowy, eter dwumetylowy, metylocyjanoacetylen, a także... alkohol metylowy i etylowy. Bądź co bądź spirytus w Kosmosie jest rzeczą dość niezwykłą; jeśli wierzyć niedawnym doniesieniom, wykryta gigantyczna chmura alkoholowa ma długość około 10 lat świetlnych (!) i zawiera nieprawdopodobną ilość (1028 km3) alkoholu. Chmura ta znajduje się w odległości ponad 30 tys. lat świetlnych od Ziemi. W 1977 r. wykryto w Kosmosie substancję podobną do chlorofilu (zatem wyjątkowo złożoną) oraz celulozę, będącą przecież głównym składnikiem błon komórkowych wszystkich ziemskich roślin. Jest to właśnie ta sama celuloza, której w kraju tak potrzebujemy do produkcji papieru! Nie bardzo wiadomo, w jaki sposób takie substancje powstały w przestrzeniach Wszechświata, jedno wszakże jest pewne: na Ziemi z takich właśnie między innymi związków zbudowane są wszystkie istoty żyjące... W 1907 r., kiedy jeszcze nie wiedziano o istnieniu w Galaktyce jakichkolwiek związków organicznych, Szwed Svante Arrhenius wysunął hipotezę radiopanspermii: wieczne zarodki życia przenosi pomiędzy planetami promieniowanie świetlne. Szwedzki fizyk nie był zresztą pierwszym głosicielem panspermii; wsparł się poglądami XIX-wiecznych biologów - Wyvilla Thomsona i Ferdynanda Cohna. Niemniej Arrhenius nadał tej hipotezie formę już nowoczesną. Obliczono, że ciśnienie światła słonecznego w zupełności wystarcza, by przenosić w przestrzeni kosmicznej mikroskopijne zarodki. Później jednak twierdzono, że zarodki te nie wytrzymałyby jednak śmiercionośnych dawek promieniowania kosmicznego. Dziś już nie jest to takie pewne. Ziemskie bakterie wykryto na przykład na wysokości 50 km nad Ziemią, gdzie muszą podlegać bardzo silnym promieniowaniom. Wysłano też różne drobnoustroje rakietą na wysokość 350 km, wystawiono je na działanie próżni, potwornego zimna i promieni kosmicznych i po sprowadzeniu pojemnika z. powrotem na Ziemię okazało się, iż niektóre mikroorganizmy przeżyły tak skrajne warunki! Zatem wszystko jest możliwe. Hoyle i Wickramasinghe twierdzą więc nie bez racji, że właśnie komety mogą być dobrym środowiskiem dla narodzin życia. Jądro komety składa się z materii meteorytowej, zamarzniętych gazów i lodu. Jądro może mieć średnicę kilku lub nawet kilkudziesięciu kilometrów! Kometa, przelatując przez niezmierzone przestrzenie Kosmosu, „zbiera” po drodze najprzeróżniejsze substancje organiczne. W pewnych warunkach fizykochemicznych, których nie będziemy tu opisywać, we wnętrzu komety może następować synteza coraz bardziej złożonych struktur organicznych, z nich zaś mogły z czasem wytworzyć się jakieś „zalążki” życia. Teoretycznie wydaje się to możliwe, ale czy tak zdarzyło się naprawdę? Brytyjscy kosmologowie twierdzą, że tak. W pobliżu Słońca lodowe wnętrze komety topi się, dookoła jądra powstaje ogromna „głowa”, złożona z rozrzedzonych gazów i uwolnionych z lodu zarodków życia. Kiedy taka „odtajała” kometa przelatuje w pobliżu Ziemi, zarodki mogą dostać się do atmosfery i opaść na powierzchnię planety. Tak właśnie - powiada Hoyle - przed miliardami lat pojawiło się na Ziemi prymitywne’życie. Potem ewolucją jego sterowały już warunki ziemskie. Może zresztą kiedyś Ziemia po prostu zderzyła się z taką „życionośną” kometą i zarodki życia osiadły w praoceanie? [Ryc.9] Hoyle i Wickramasinghe idą w swych przypuszczeniach jeszcze dalej: skoro taki „posiew” życia zdarzył się raz, mógł zdarzyć się wiele razy. Może zdarzać się i dziś... Różne pyły i mikrometeoryty, a nawet większe części komet mogą dostawać się na Ziemię razem z zarodkami życia, na przykład z wirusami. Co się wtedy dzieje? Nie ma już warunków do ewolucji, środowisko jest inne niż było kiedyś. Mikroorganizmy z Kosmosu giną... albo dostają się do organizmów ziemskich i zakażają je. A więc wracamy do punktu wyjścia: jednak komety sprowadzają „morowe powietrze”, mogą być przyczyną chorób? Hoyle i jego kolega nie boją się tak dziwnej hipotezy. Twierdzą, że wielkie epidemie nękające ludzi były właśnie zazwyczaj poprzedzane spotkaniem Ziemi z kometą! Spotkanie nie musiało być zresztą bezpośrednie, wystarczyło, że Ziemia przecięła niedawny tor komety, napotkała jej warkocz. Jak wiemy, epidemie bywały różne, ale jedno je łączyło, a mianowicie: rozprzestrzeniały się bardzo szybko, w krótkim czasie uderzały w całe kontynenty. Gdyby zaraza roznoszona była tylko przez owady, szczury lub samych ludzi - zdaniem Hoyle’a - szybkość jej rozprzestrzeniania byłaby znacznie mniejsza. Ostatnia pandemia” - grypy „hiszpanki” - zabiła w latach 1918-1919 trzydzieści milionów ludzi. Hoyle twierdzi, że spowodowały ją wirusy przybyłe na Ziemię parę lat wcześniej z kometą Hal-leya... Również późniejsze kolejne epidemie grypy mogły przybywać z Kosmosu. Więcej nawet: obecne, nowe, tajemnicze choroby (a w ostatnich czasach pojawiło się kilkanaście nieznanych przedtem chorób zakaźnych, wywoływanych przez nowe rodzaje wirusów) pochodzą być może także z przestrzeni pozaziemskiej. Zwłaszcza przerażająca i tajemnicza choroba, tzw. AIDS* [* Po polsku nazwa tej wirusowej choroby brzmi: syndrom nabytej niewydolności immunologicznej; przyjął się jednak skrót nazwy angielskiej acquired immune deficiency syndrome, AIDS. W 1984 r. wykryto wirusy, które najprawdopodobniej Wywołują tę śmiertelną chorobę. Przenosi się najpewniej przez dostanie się wirusów do krwi (zatem narkomani mieliby się zarażać strzykawkami?), ale wciąż nie jest jasne, dlaczego częściej występuje u pewnych populacji (np. na Haiti).] - która zaatakowała w 1982 r. Stany Zjednoczone, a dziś dotarła już do Europy i Afryki (i do 1986 r. zabiła już około 7 tysięcy osób) - może także ma swe źródło poza Ziemią? ... Uczeni przyznają, że jest to jedna z najbardziej tajemniczych chorób: atakuje (dotąd) przede wszystkim homoseksualistów i narkomanów, ale także na przykład Tahitańczyków, zresztą ostatnio zaczyna już „dobierać się” do innych (w 1983 r. wykryto jej ogniska w Afryce** [** Większość znawców sądzi, że wirus AIDS wywodzi się właśnie z Afryki i pochodzi od pewnych gatunków małp. Ale dlaczego atak rozpoczął dopiero teraz?], gdzie atakuje wszystkich bez różnicy, choć szczęśliwie dość rzadko). Choroba ta powoduje nagły zanik odporności organizmu i szybką śmierć. Rozprzestrzenia się ostatnio coraz szybciej i nie ma na nią na razie lekarstwa, które gwarantuje całkowite wyleczenie.* [* Zdaniem ekspertów szczepionka może być gotowa po 1990 r.] Tak, byłby to niezwykły paradoks: komety, które kiedyś zaszczepiły życie na Ziemi, teraz miałyby je niszczyć? Jeszcze tego brakowało, by do wszystkich nieszczęść, które sami sobie na Ziemi przygotowujemy, miały dochodzić nieszczęścia z Kosmosu! Może jednak Hoyle i Wickramasinghe po prostu nie mają racji? Może „kometa nie znaczy Śmierć”. Być może dowiemy się o tym w 1986 r., kiedy dostrzeżemy na niebie kometę Halleya. ROZDZIAŁ 10 Kamień do odwrócenia W 1980 r. doktor William Schopf z Uniwersytetu Kalifornii w Los Angeles przewodził wyprawie badawczej, przeszukującej jeden z najbardziej niegościnnych zakątków świata - jałową, skalistą, bezwodną pustynię północno-zachodniej Australii. Nie ma na niej właściwie nic oprócz skał i piasku. Ale za to skały powierzchniowe są wyjątkowo stare, przetrwały prawie bez zmian trzy i pół miliarda lat! Takich skał „na wierzchu” Ziemi już prawie nie ma, podobne można znaleźć jeszcze tylko na Grenlandii, w Kanadzie i w Afryce Południowej. Nic dziwnego, że uczeni z Los Angeles spodziewali się ciekawych odkryć. Ale to, co znaleźli, przeszło najśmielsze oczekiwania. Oto po odwaleniu jednego z pękniętych bloków skalnych (w miejscu, zwanym Pilbara) zauważyli utrwalone w kamieniu pozostałości po jakichś żywych istotach! Były to naturalne organizmy bardzo proste, ale już ukształtowane w komórki i połączone w łańcuszkowate twory „jak perełki na nitce” - według określenia Schopfa. Uczeni zawieźli mikroskamieliny do laboratoriów uniwersyteckich. Stwierdzono tam, iż po pierwsze: owe „zorganizowane elementy” mają taki sam wiek jak skała, to znaczy trzy i pół miliarda lat! Po drugie, że na pewno egzystowały już wtedy w formie komórek. Po trzecie” że pobierały z otoczenia dwutlenek węgla, co wskazuje, iż były zdolne do fotosyntezy. Mało tego: dowiedziono, że stanowiły 5 różnych form, wyraźnie możliwych do odróżnienia, mających inne szczegóły budowy. Wniosek oczywisty: przed trzema i pół miliardami lat życie na Ziemi było już wysoce rozwinięte i zróżnicowane.. Kiedy Schopf ogłosił ten wniosek na sympozjum w Los Angeles, niewielu było biologów, którzy mu uwierzyli. Rzecz w tym, że wedle przyjętych powszechnie poglądów (nieźle przecież przez naukę uzasadnionych), przed trzema i pół miliardami lat formy życia nie mogły być aż tak rozwinięte, musiały być znacznie prostsze. Nadto o czym mogła świadczyć ich złożoność? Po prostu o tym, że musiały być jeszcze znacznie s t a r s z e niż skała, która je utrwaliła, bo musiały mieć przecież jeszcze sporo czasu na ewolucję. Wszystko to nie bardzo zgadza się z hipotezami na temat formowania się globu ziemskiego i następnie ewolucji na nim życia. Według bowiem przyjętych dziś powszechnie ocen wiek Ziemi zamyka się w granicach od 6 do 4,2 miliarda lat, z tym iż większość znawców skłania się do przyjęcia 4,5 mld lat. Różne są też oceny trwania planety w formie rozżarzonego obłoku materii i potem w chaosie gigantycznych przekształceń geologicznych. Takie przekształcenia, w czasie których istnienie czegoś podobnie kruchego jak życie było po prostu i na pewno niemożliwe, trwały bardzo długo. Oceny czasu trwania różnych wydarzeń w przeszłości nigdy nie są pewne i mogą być różne, ale jakąkolwiek z obecnie dopuszczalnych hipotez się przyjmie, Ziemia jest zwyczajnie za młoda na to, żeby życie mogło się na niej wyłonić ewolucyjnie już przed około czterema miliardami lat. A tak by być musiało, skoro przed 3,5 mld lat istniały już komórki; notabene wedle ocen większości badaczy życie w formie komórkowej powinno się na Ziemi pojawiać najwcześniej przed około 2,3 - 2,5 mld lat... Znaleziono już wprawdzie w skałach zachodniej Grenlandii ślady życia sprzed 3,8 mld lat, ale były to jakieś formy przedkomórkowe. Do dziś zresztą trwa spór, czy nie są to czasem tzw. artefakty, czyli struktury powstałe w trakcie badania materiału skalnego, albo substancje, które dostały się tam później. Przypomnę tę historię, jest ona dobrym przykładem dla wsparcia twierdzenia, jak wiele jest we współczesnych naukach niepewnego, nawet wówczas, kiedy wszelkie dowody zgromadzone w dobrej wierze i dobrymi metodami zdają się wskazywać wynik bez wątpliwości. Otóż w bardzo starych skałach w okolicach Isua na Grenlandii wykryto jakieś dziwne, mikroskopijne twory, przypominające nieco współczesne, prymitywne algi (glony), gtie mające budowę znacznie prostszą. Owe mikroskamieliny wydawały się równie stare jak skały, a skały - wiedziano o tym na pewno - liczyły sobie 3,8 miliarda lat! Analiza chemiczna skał wykazała Obecność w nich pewnych substancji organicznych, co dodatkowo wsparło hipotezę, iż mikroskamieliny były kiedyś żyjącymi organiz-mami (bo owe substancje byłyby śladem ich przemiany materii, produktem ich funkcji życiowych). Różne dodatkowe analizy zdawały się przesądzać sprawę: kuliste mikroskamieliny z Isua były najstarszym, najpierwotniejszym śladem życia na Ziemi! Uczeni nadali im nawet gatunkową nazwę Isuasphaera isua i zdawało się, że sprawa jest przesądzona. Aliści w 1983 r. ukazały się komunikaty naukowe dwóch odrębnych zespołów, które nie dały za wygraną i nadal analizowały próbki skał z Isua. Jeden zespół, amerykańsko-duński, stwierdził, że owe skały grenlandzkie w początkach swej historii podlegały temperaturze +500°C do +600oC, a w takiej temperaturze ślady ptaalg musiałyby ulec zagładzie. Dlatego muszą one pochodzić ze znacznie późniejszego okresu, do skał Isua dostały się dużo póź-niej, a zatem są młodsze. Drugi zespół, z Uniwersytetu Stanu Arizona w USA, potwierdził eksperymentalnie przypuszczenia zespołu pierwszego. To znaczy wykazał, że w temperaturze ok. +500°C substancje tego typu, jak znalezione na Grenlandii, ulegają specyficznym zmianom, a tymczasem mikroskamieliny z Isua takich zmian nie wykazują. Odezwali się i inni specjaliści, twierdząc z kolei, iż „substancje tego typu” to nie znaczy „te same” ani nawet „takie same” i nie możemy wobec tego na podstawie doświadczeń ze współczesnymi strukturami organicznymi wnioskować z całą p e w n o ś c i ą o zachowaniu się struktur sprzed prawie 4 mld lat. W przypadku praorganizmów Schopfa analizy były już znacznie gruntowniejsze i argumenty z a ich życiem przed trzema i pół miliardami lat są właściwie pewne. Ale - jak często bywa w nauce - nie są pewne absolutnie. Tak więc pozostają trzy możliwości. Pierwsza, że Schopf się jednak omylił. Przeciw takiej możliwości świadczy fakt, iż jego znalezisko zbadało niezależnie i różnymi metodami pięć ekip w laboratoriach USA i Australii, potwierdzając zarówno wiek skały, jak i wiek owych prakomórek oraz stopień ich zorganizowania. Druga możliwość, że mylne są oceny wieku Ziemi. Oceny te są jednak dokonane metodami dość dobrze już sprawdzonymi, opartymi m.in. na analizie promieniotwórczości ziemskich minerałów, na analizie proporcji i składu pierwiastków planety, a także na innych przesłankach. Nadto, gdyby przyjąć inny wiek Ziemi, musiałyby runąć dobrze ugruntowane teorie ewolucji takich układów gwiezdnych, jak Słoneczny, to zaś pociągnęłoby za sobą istotne zmiany we wszelkich teoriach astrofizycznych. Przewrót w astrofizyce i kosmogonii jest oczywiście możliwy zawsze, ale też zwykle sprawdza się w nauce i taka zasada: wyjaśnienia tajemniczego faktu lepiej szukać w hipotezach prostszych niż w tak skomplikowanych, że aż wymagających zmiany dobrze ugruntowanej teorii. Pozostaje więc trzecia możliwość: w momencie, kiedy istniały już na Ziemi warunki dla pojawienia się życia, pojawiło się ono znacznie szybciej niż sądzono dotąd, tzn. wyłoniło się z „pierwotnej zupy” w sposób „skokowy”, nagły, nie tracąc czasu na powolną ewolucję. Hipoteza „skoku” nie jest sprzeczna z prawami przyrody, wydaje się niezwykła dlatego, iż przeczy naszym powszechnie już utrwalonym poglądom, naszej wierze w powolność ewolucji. Hipoteza „skoku” wymaga wszakże czegoś jeszcze, mianowicie przyjęcia dodatkowego założenia o istnieniu jakiegoś „zapłonu”. Ów zapłon, niczym iskra podłożona pod beczką prochu, spowodował „nagły wybuch życia”. To znaczy w sposób nagły zmienił możliwość w realne istnienie. Nie jest to pomysł z zakresu fantastyki naukowej. Koncepcję „zapłonu” głosi np. jeden z najwybitniejszych dziś biologów radzieckich Nikołaj P. Dubinin, kierujący Instytutem Genetyki Ogólnej AN ZSRR w Moskwie (nb. członek zagraniczny PAN). W rozmowie z W. Osiatyńskim uczony powiedział: Wydaje mi się, że do powstania życia nie wystarczał sam budulec. Potrzebny był jeszcze jakiś – jak dotąd bliżej nam nie znany - zapłon. Osobiście sądzę, że zapłon ten zadziałał tylko raz (...) Gdyby zjawisko się powtarzało, wówczas dziedziczność DNA byłaby zapisana na różne sposoby* [* Wiktor Osiatyński: Zrozumieć świat. Rozmowy z uczonymi radzieckimi. Czytelnik 1980] Z drugiej strony wiadomo, że wszystkie aminokwasy wchodzące w skład białek organizmów ziemskich mają pewną cechę budowy, nazwaną lewoskrętnością. Aminokwasy wytworzone w sztucznych wa runkach w laboratorium nie są wyłącznie lewoskrętne, są zawsze mieszaniną związków lewo - i prawoskrętnych. W „pierwotnej zupie”, to znaczy w mieszaninie różnych wielkocząsteczkowych związków, z których wykształciły się żywe struktury, ilość lewo - i prawoskrętnych aminokwasów musiała być równoważna. Ponieważ obie te formy mają identyczne cechy chemiczne, nie ma powodu, by życie którąś formę mogło „preferować” (preferować powinno, gdyby na przykład dla funkcji życiowych lewoskrętność mogłaby być bardziej przydatna). Zatem lewoskrętność budulca życia na Ziemi musi być sprawą przypadku. Skoro więc tak, to przypadek ów mógł zdarzyć się tylko raz. Gdyby zaś wszystko to trwało bardzo długo, musiałyby się tworzyć w jednakowych ilościach formy prawoskretne i lewoskrętne, i gdyby nawet owe lewoskrętne wygrały jakoś wyścig ewolucyjny, pozostałoby przecież trochę i tych prawoskrętnych. Wątpliwości się mnożą. [Ryc.10] Dlaczego „lewe” miałyby akurat wygrać, skoro lewoskrętność nie daje żadnych przywilejów? Żeby wszystko było jeszcze bardziej skomplikowane, można dodać, iż istnieje jednak na Ziemi bardzo nieliczna grupa mikroorganizmów, które w ścianach komórek - i tylko w nich - mają aminokwasy właśnie prawoskretne! Nauka nie zna przyczyn tego stanu rzeczy. Ale i na tym nie koniec dziwności. Otóż - przypomnę raz jeszcze - w wielu meteorytach pochodzących z przestrzeni pozaziemskiej wykryto liczne substancje organiczne, m.in. węglowodory, kwasy tłuszczowe, alkohole, aldehydy, ketony, różne związki heterocykliczne (takie, które na przykład wchodzą w skład słynnego DNA), a także właśnie aminokwasy, podstawowe cegiełki białka. Sęk w tym, iż owe pozaziemskie aminokwasy są na ogół prawoskrętne (choć nie brak w meteorytach i lewoskrętnych). W każdym razie proporcje są znowu naruszone, a jest pewne, że gdyby owe meteorytowe, kosmiczne aminokwasy tworzyły się na drodze syntezy abiogennej (to znaczy poza organizmem żywym), musiałyby być mieszaniną „lewych” i „prawych” w równowadze. Hipoteza wyjaśniająca ten fakt jest „zbyt fantastyczna”, a mianowicie: że aminokwasy z niektórych przynajmniej meteorytów były kiedyś częścią jakichś pozaziemskich istot białkowych, które jednak - odwrotnie niż ziemskie - wybrały właśnie pra- woskrętność. Albo że były etapem na innej niż ziemska drodze ewolucji, prowadzącej do powstania także istot białkowych. Wszystko jest tu w gruncie rzeczy niejasne i rzeczywiście sprawa lewo - i prawo- skrętności aminokwasów ziemskich i pozaziemskich jest wyjątkowo tajemnicza i naprawdę trudna do wyjaśnienia. W każdym razie, jak dotąd, nie znaleziono dobrego i prostego jej wyjaśnienia. Po tej dygresji wracam do sprawy wyjściowej. Oto wiek prakomórek Schopfa, powszechna jednolitość kodu genetycznego i właśnie lewo-skrętność ziemskich aminokwasów wspierają hipotezę „zapłonu”. Pozostaje jedynie drobiazg: co było owym zapłonem? Dubinin unika bezpośredniej odpowiedzi. Możemy snuć domysły: czyżby zapłonem był odpowiednio bliski wybuch gwiazdy supernowej? czy może gwałtowna katastrofa na Słońcu i szybki wzrost promieniowania, które „pobudziło” nieruchawe związki organiczne „pierwotnej zupy” do samoorgani-zacji w struktury wyższego rzędu? lub wielkie zderzenie Ziemi z jakimś ciałem kosmicznym? Wszystko to jest teoretycznie możliwe, pozostaje Wszakże pewna wątpliwość. W rozdziale pt. „Wielkie Wymieranie” przytoczyłem hipotezy wyjaśniające zagładę dinozaurów 65 mln lat te-mu. Hipotezy te również opierają się na założeniu katastrofy i zresztą nieźle ją uzasadniają. Chodzi tylko o to, czy nie za dużo owych katastrof? Czy słuszne byłoby założenie, że większość istotnych w ewolucji życia momentów, większość zdarzeń kształtujących dzisiejsze oblicze życia na Ziemi i nas samych miałoby być wynikiem przypadkowych katastrof, jakichś niespodziewanych impulsów z zewnątrz? Jeśli odstąpić od hipotezy kosmicznych katastrof, pozostają jeszcze inne możliwości. Wymienię z nich dwie. Pierwsza, że - jak chcą najmodniejsze obecnie teorie I. Prigogine’a i M. Eigena (obaj laureaci Nagrody Nobla) - związki chemiczne na pewnym etapie skomplikowania swej budowy zaczynają się „samoorganizować” i nieuchronnie muszą utworzyć żywe struktury. Życie byłoby więc wedle tej hipotezy immanentną (jak się to uczenie powiada) cechą materii, koniecznością, którą w odpowiednich warunkach materia zawsze musi sama osiągnąć. Nie potrzeba tu oczywiście żadnych impulsów z zewnątrz ani katastrof. Upraszczam te niezmiernie trudne teorie, ale chodzi o ich najogólniejszy sens. Stworzony przez Ei-gena matematyczny model tzw. hipercykli wskazuje właśnie, iż życie musiało pojawić się nagle, skokowo, i że początkowo jego rozwój ewolucyjny przebiegał bardzo szybko i „sam się napędzał”. Wielu wybitnych znawców nie przyjęło jeszcze w pełni tej hipotezy. Nie miejsce, by przytaczać tu argumenty przeciw. Niektórzy sądzą, iż samorzutne wyłonienie się życia z materii martwej - czy to przez przypadek, zapłon, czy to w wyniku samorzutnej „samoorganizacji” materii - było po prostu niemożliwe. Tak wybitny uczony, jak Francis Crick, współodkrywca struktury DNA, czyli fundamentu współczesnej biologii molekularnej, woli inną - jeszcze bardziej niezwykłą możliwość, a mianowicie: że życie jest o wiele starsze od Ziemi, że towarzyszy innym układom gwiezdnym od dawna, że podróżuje w Kosmosie i właśnie stamtąd przybyło i osadziło się na Ziemi. Trudno w to uwierzyć, ale racjonalista Crick twierdzi dalej, że życie na Ziemi zostało świadomie przez KOGOŚ osadzone! To znaczy, że jakaś cywilizacja starsza od naszej w odpowiednim czasie przesłała na Ziemię zarodki życia. Hipotezę tę kiedyś przedstawię bliżej, na razie chodzi mi tylko o jedno: oto w końcu XX wieku wybitnemu twórcy biologii hipoteza „zarodków z Kosmosu” przysłanych przez obcą cywilizację wydaje się bardziej prawdopodobna od założenia, iż życie wyłoniło się „samo” z ziemskiej materii nieorganicznej! Hipoteza tak niewiarygodna, iż być może właśnie prawdziwa. William Schopf, który swym rozgrzebaniem skał w Australii sprawił nauce tyle kłopotu, powiedział w którymś z wywiadów: „Wiele jeszcze pozostało kamieni do odwrócenia”. Otóż właśnie, niezależnie od tego, ile jeszcze pojawi się zdumiewających hipotez i które z nich uznamy za zasadne, jest rzeczą najwspanialszą, że tyle jeszcze zostało kamieni do odwrócenia i że pod każdym z nich zawsze jeszcze można znaleźć coś nieoczekiwanego. ROZDZIAŁ 11 Patent dla Stwórcy W 1972 r. hinduski biolog Ananda Mohan Chakrabarty, pracujący w laboratoriach koncernu General Electric w stanie Nowy Jork, stworzył pewną odmianę bakterii Pseudomonas. Stworzył - ponieważ dzięki laboratoryjnym manipulacjom genetycznym uzyskał organizm, jakiego jeszcze na Ziemi nie było. Bakterię nazwano Pseudomonas aereoginosa. Ma ona pewną cenną właściwość, a mianowicie - mówiąc nieco nieprecyzyjnym skrótem - po prostu „pożera” ropę naftową i czyni to znacznie szybciej niż jej naturalni kuzyni. Każdy, kto słyszał o straszliwych zniszczeniach, jakie powodują w przyrodzie wycieki ropy (nawiasem mówiąc, niemal tyle samo ropy dostaje się do mórz w ciągu roku z powodu „normalnej działalności” flot, ile się jej dostaje z powodu wielkich katastrof tankowców), zdaje sobie sprawę z wagi dokonania Chak-rabarty’ego. Można jeszcze dodać, że nowa bakteria zamienia w swoim ciele trujące węglowodory ropy na doskonałe białko, sama więc może być niezłym pokarmem w hodowli na przykład ryb czy nawet trzody chlewnej. Ale to tylko możliwość - ropa naftowa jest teraz za droga, by przetwarzać ją na pasze. Wystarczy więc, że na razie Pseudomonas pożera ropę i jest najdoskonalszym sprzymierzeńcem ludzi w walce z zatruwaniem ziemi i wody. Jest ideałem wśród środków ochrony, niszczy truciznę szybko, bez śladu i natychmiast włącza ją w naturalny bieg przemian w przyrodzie. Nowa bakteria wskazuje kierunek przyszłych poczynań inżynierii genetycznej, już teraz w wielu laboratoriach pracuje się nad stworzeniem organizmów, które niszczyłyby inne rodzaje trucizn. Jak właściwie należałoby nazwać to, co zrobił Chakrabarty? Dokonał odkrycia? Chyba nie, bo nie można odkryć czegoś, co nie istniało. Więc zrobił wynalazek? Czy żywy organizm może być wynalazkiem? Nie są to jałowe rozważania, bo oto General Electric Company wystąpiła do Federalnego Urzędu Patentowego o uzykanie patentu na bakterię Pseudomonas aereoginosa. Dajemy ogromne środki na badania po to - powiedział rzecznik GE - by mieć z tego korzyści. Nie widzę powodu, by każdy mógł za darmo wykorzystywać owoce naszej pracy. Urząd Patentowy zaparł się: żywy organizm nie może być patentowany, ponieważ Kongres, uchwalając w 1973 r. odpowiednią ustawę patentową, nie mógł oczywiście mieć na myśli żadnych form życia. Ustawa dotyczy wyłącznie procesów, technologii, maszyn i kompozycji substancji. Ponadto patentowanie form życia stworzy niebezpieczny precedens. Twórcy nowej metody zapładniania ludzkiej komórki jajowej poza organizmem mogliby na przykład zażądać opatentowania dzieci zrodzonych dzięki tej metodzie (takich dzieci żyje zresztą już kilkaset na świecie). Oczywiście w zapale dyskusji prawnicy przesadzili - twórcy mogliby najwyżej zażądać patentu na metodę zapładniania „w probówce”, ale nie na sam produkt tej metody, czyli dziecko. Niemniej, jest to przykład, jakie mogą być możliwe w przyszłości komplikacje. Znajdujemy się dopiero u początków tworzenia nowych form życia i jutrzejsze możliwości w tym zakresie przerastają, jak się zdaje, naszą dzisiejszą wyobraźnię. Prawnicy GE odpowiadali, że precedensy już istnieją, bo na przykład już w 1873 r. Federalny Urząd Patentowy wydał patent (Nr 141 072) dla Ludwika Pasteura na technologię produkcji drożdży wolnych od bakterii chorobotwórczych. Takie drożdże nie istniały przedtem w przyrodzie... Nowe odmiany roślin i zwierząt, uzyskane przez hodowców, też są przecież czymś n o w y m w naturze, więc w gruncie rzeczy stworzenie Pseudomonas nie jest aż taką niezwykłością. [Ryc.11] Jednakże - replikował znów Urząd Patentowy - w wypadku Pasteura chodziło o technologię, hodowcy zaś tworzą nowe odmiany drogą naturalną. Bakteria Pseudomonas jest r każdego punktu widzenia nowością: zarazem produktem „sztucznych”, technicznych manipulacji „w probówce” i nową na Ziemi formą życia* [* Nowa forma życia to może określenie nieco jeszcze przesadne. Na razie mamy do czynienia z bakterią o nowych właściwościach... Kto wie jednak, co będzie dalej, do czego doprowadzą manipulacje genetyczne?]! O ile można wystąpić o patent na sposób produkcji takich organizmów, o tyle patentowanie ich samych stworzy niebezpieczne możliwości... Na marginesie tej dyskusji można jeszcze dodać, że prawo w Europie Zachodniej przewiduje możliwość patentowania procesów mikrobiologicznych i ich produktów, w ZSRR można także patentować same mikroorganizmy (ale, zdaje się, nie było jeszcze precedensu), w Polsce zaś nie udziela się patentów na środki żywnościowe, środki farmaceutyczne i związki chemiczne, choć patentuje się procesy prowadzące do ich wytworzenia. Kilka lat trwały spory w sprawie Pseudomonas, spór był znacznie dłuższy niż praca nad stworzeniem przedmiotu sporu i przetoczył się przez wszystkie instancje. W czerwcu 1980 r. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych pięcioma glosami z a przy czterech głosach przeciw wydał ostateczny werdykt: wolno jest patentować nowe formy życia stworzone przez człowieka. Rok 1980 - jako data pierwszego „patentu nażycie”- wejdzie, jak myślę, do jakichś przyszłych tablic chronologicznych histori nauki i cywilizacji. Stanie się datą wyróżnioną nie ze względu na znaczenie samego faktu, ile na jego symboliczną wymowę: oto nastąpiło formalne uznanie tego, że ludzie są w stanie kreować nowe formy życia, a więc czynić coś, co mogło być dziełem wyłącznie procesów naturalnych (ewolucji biologicznej) - albo Stwórcy. W sferze praktyki patent na bakterię miał także pewne znaczenie - wyzwolił falę podobnych wynalazków, ponieważ zaczęły one teraz przynosić niezły dochód. Inżynieria genetyczna stała się inwestycją opłacalną, a to rokuje jej perspektywy podobne do tych, jakie ma np. elektronika. Nb. w Federalnym Urzędzie Patentowym czeka już kilkaset wniosków o „patenty na życie”... Ale pojęcie praw własności i mechanizmy bodźców innowacyjnych są zmienne, spory prawne w tym wypadku w końcu nie najważniejsze, a „patent na życie” niczego tak naprawdę nie zmieni. Historia ta po prostu spełniła rolę reflektora: oświetliła znienacka kolejny zakręt drogi, po której wiedzie nas nauka. ROZDZIAŁ 12 Wielkie Wymieranie Dwieście milionów lat wydaje się nam niemal wiecznością. Nic dziwnego, tylko jedna setna tego czasu wystarczyła, żeby człowiek wyłonił się ze świata zwierzęcego. Wobec wieku Ziemi 200 milionów lat też nie jest błahostką, ma się tak do tego wieku, jak - powiedzmy - dzień wobec miesiąca. I właśnie mniej więcej przed dwustu milionami lat zaczęły się dziać na Ziemi dziwne rzeczy. Naturalnie, cała historia życia jest w ogóle niezwykła, ale w paśmie tych niezwykłości zdarzają się też wypadki zupełnie niepojęte. Może lepiej ująć to skromniej: współczesna nauka nie potrafi ich wyjaśnić w sposób zasadny i wystarczający. Otóż w epoce, którą uczeni nazywają triasem (był to, jak wiadomo, pierwszy okres ery mezozoicznej), życie na planecie rozwijało się już bardzo bujnie. Wśród różnych szczepów zwierząt najwyższy szczebel drabiny ewolucyjnej reprezentowały wtedy gady, cała era mezozoiczna była niewątpliwie epoką gadów. Dzisiejsza paleontologia stosuje różne ich podziały. Dla uproszczenia zajmiemy się dwiema grupami gadów, wkraczającymi wtedy w okres gwałtownego rozwoju. Były to mianowicie ssakokształtne terapsydy (Therapsida), Starsze, dobrze przystosowane do chłodów okresu przedtriasowego, permu - i młodsze, tekodonty (Thecodontia), które lepiej czuły się w cieple i - jeśli można tak powiedzieć - raczej nie miały „ssaczych” predyspozycji. Obydwa te ogromne szczepy gadów miały u początku mezozoiku równe szanse; nie współzawodniczyły ze sobą o pokarm, mogły opanowywać coraz to nowe - jak się to dziś określa - nisze ekologiczne, czyli po prostu nowe środowiska. Pod koniec triasu - właśnie 200 milionów lat temu - COŚ SIĘ WYDARZYŁO! Bardzo szybko zniknęły z powierzchni Ziemi terapsydy, zwłaszcza wszystkie ich większe formy (paleontologowie przypuszczają, że były źle przystosowane do ocieplenia, które wtedy nastąpiło, ale mimo wszystko zniknęły chyba trochę za szybko). Pozostały, wyłonione właśnie z rodu terapsydów, pierwsze prymitywne ssaki. Były to maleńkie, kilkugramowe stwory, ruchliwe i drapieżne, buszujące przy samej powierzchni gruntu pod osłoną roślin lub chroniące się na drzewach. Żywiły się owadami, ziarnami, korzonkami. Za dnia musiały się ukrywać, na poszukiwanie jedzenia wychodziły tylko nocą. Ciemność, chłód i lęk miały im towarzyszyć przez 150 milionów lat i nic nie zapowiadało ich późniejszej ekspansji. Tymczasem na planecie rozprzestrzeniały się gwałtownie dinozaury, potomkowie drugiego szczepu - tekodontów - i wkrótce pełno ich było na lądzie, wodach i nawet w powietrzu (pierwsze gady latające). Gdyby ktokolwiek rozumny mógł wtedy obserwować biosferę na III planecie Układu Słonecznego, nie miałby wątpliwości: przyszłość należała do dinozaurów i one musiały opanować Ziemię. Nigdy - ani przedtem, ani potem - nie było na lądach planety zwierząt tak ogromnych i tak dziwacznych. Naturalnie owa „dziwaczność” jest względna, bo gdyby dinozaury przetrwały do dziś i były pospolite, nie wydawałyby się aż tak niezwykłe, podobnie jak nikomu nie wydaje się niezwykła np. sarna. Skądinąd dziwne jest coś innego: dlaczego s m o k i ze wszystkich legend i mitów we wszystkich kręgach kulturowych przypominają właśnie dinozaury? Przecież w czasach, kiedy takie mity powstawały, nikt nie mógł wiedzieć o istnieniu wielkich gadów ani tym bardziej o ich wyglądzie! Były to stworzenia istotnie ogromne. Drapieżny Tyrannosaurus (jedyny przetrwały w całości szkielet tego potwora można obejrzeć w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku) miał 10 m długości, jego olbrzymia, półtorametrowa głowa zaopatrzona była w ostre jak sztylety zęby o długości 20 cm! Roślinożerny Diplodocus miał 25 m długości, Brontosaurus „tylko” 18 m, ważył za to 32 tony (największe dzisiejsze słonie ważą 4,5 tony). Stegosaurus, czyli dinozaur pancerny, miał cały grzbiet porośnięty gigantycznymi tarczami kostnymi, sterczącymi pionowo ku górze. W słynnym w początkach naszego stulecia dziele encyklopedycznym „Wszechświat i człowiek” {u nas wydał je Orgelbrand w 1906 r.) profesor Herman Klaatsch tak pisze o dinozaurach: Do gór wędrujących chyba podobne być musiały. Jest to, jakby przyroda zerwała tu krępujące ją okowy reguł tworzenia i ściągnąć chciała na siebie zarzut chorobliwie podnieconej fantazji w wydawaniu ogromów. Owe „ogromy” nie były zresztą ani tak powolne, ani tak głupie, jak się to powszechnie przywykło uważać. Znajduje się coraz więcej dowodów na to, że dysponowały wcale niezłą inteligencją, że potrafiły skutecznie opiekować się swoim wylęgającym się z jaj potomstwem, a zachowanie ich nie było prymitywne. Paleontolog R. Hor-ner z Uniwersytetu Princeton w USA twierdzi, iż jeden z gatunków dinozaurów - hadrozaury - potrafił tworzyć wspólnoty (stada) zamieszkujące stałe „obozowiska”, a w takich wspólnotach występował już swoisty podział pracy. Pod wieloma więc względami dinozaury można porównywać z dzisiejszymi ssakami i rzeczywiście lepiej nie uważać ich za stworzenia głupie i prymitywne. Dinozaurom powodziło się doskonale przez blisko 150 milionów lat, ponieważ były świetnie przystosowane do środowisk, które opanowały. Wciąż rozwijały się, tworzyły nowe formy i kto wie, co by się stało, gdyby dotrwały do naszych czasów? I oto pod koniec ery mezozoicznej, prawie dokładnie 65 milionów lat temu, znowu COŚ SIĘ WYDARZYŁO, podobnie jak u początków mezozoiku, ale w jeszcze większym wymiarze. Nastąpiło nagle WIELKIE WYMIERANIE i to tych właśnie szczepów żywych istot, które rozwijały się wtedy najbujniej. W ogóle zresztą ten okres, koniec okresu kredowego, koniec mezozoiku, odznaczał się niebywałym rozkwitem biosfery. Zdaje się, iż później już nigdy zwierzęta i rośliny nie osiągnęły takiej różnorodności... Wielkie Wymieranie, swoisty koniec tamtego świata dotknął wszystkie środowiska i wszystkie kontynenty, w dodatku ów koniec nadszedł nagle i niespodziewanie, nie zapowiadany żadnym ostrzeżeniem. Mało tego - tragedia trwała niezwykle krótko, zapewne tylko przez kilka lat.* Wobec czasu trwania życia na Ziemi, wobec trwania dinozaurów (150 min lat) było to naprawdę „mrugnięcie oka”. Hekatomba była straszliwą: zginęło ponad 75 proc. gatunków, w tym wiele nowo ukształtowanych wtedy roślin kwiatowych na lądzie, najliczniejsze wówczas w morzach jednokomórkowe roślinki w wapiennych pancerzach, tak zwane kokkolity, a ze zwierząt m.in. drapieżne głowonogi (amonity i wielometrowe belemnity), no i oczywiście wszystkie wielkie gady. Zniknęły gady pływające - ichtiozaury, plezjozaury i mozazaury, gady latające - pterozaury - i wreszcie władcy tego świata - wszystkie dinozaury. Największy szczep zwierzęcy przestał praktycznie istnieć. Ocenia się, że katastrofy nie przetrwał żaden naziemny kręgowiec o wadze przekraczającej 25 kg! [Ryc.12] Wielkie Wymieranie usiłuje się wytłumaczyć różnymi hipotezami. Niektórzy za przyczynę uznają zmianę klimatu - pod koniec kredy zaczęło być coraz zimniej, zanikało wiele mórz śródlądowych, szata roślinna stawała się coraz uboższa. Roślinożerce mogły więc zginąć z głodu, skoro zaś ich zabrakło, musiały wyginąć drapieżcę, ale wszystko to musiałoby trwać bardzo długo... Może więc przyczyną był gigantyczny wybuch na Słońcu i gwałtowny wzrost promieniowania X, promieni ultrafiołkpwych i strumieni protonów? Może w pobliżu Układu Słonecznego wybuchła gwiazda supernowa (wówczas strumień promieniowań kosmicznych byłby jeszcze groźniejszy w skutkach)? Obie te możliwości są teoretycznie możliwe, nawet prawdopodobne, ale jak dotąd nie ma żadnych rzeczowych dowodów, że tak się właśnie zdarzyło. * Nie wszyscy paleontolowie zgadzają się z taką oceną czasu wymierania - wielu sądzi, iż trwało to jednak dłużej. W końcu lat siedemdziesiątych znakomity fizyk z Berkeley, laureat Nagrody Nobla Louis W. Alvarez, badał pewne warstwy osadowe w północnych Włoszech, w Gubbio. Zachował się tu szczególny układ: między wapieniami okresu kredowego (koniec mezozoiku) a wapieniami z trzeciorzędu (początek kenozoiku) występuje cieniutka warstewka „pustej gliny”. Sprawa jasna: pod koniec kredy coś się stało z organizmami morskimi, których skorupki tworzyły przez tysiąclecia pokłady wapienia kredowego. Minęło niewiele lat (podczas których cienką warstwą osadzała się glina bez skorupek) i znów zaczął się tworzyć wapień, ale już ze śladami innych żyjątek, otwornic, charakterystycznych dla trzeciorzędu. Zatem kilku-milimetrowa warstewka gliny w Gubbio (podobne warstwy znaleziono w Hiszpanii i Danii) jest jakby utrwaleniem dokładnej granicy w czasie - między erą mezozoiczną a erą kenozoiczną (w której my dziś żyjemy). Otóż w owej warstewce granicznej Alvarez znalazł rzadki pierwiastek - iryd, ale w stężeniu niezwykłym, 60 razy większym niż w innych warstwach. Było tam także znacznie więcej niż gdzie indziej osmu, kobaltu, niklu, cynku, cyny i arsenu. Skąd się wziął iryd w takich ilościach, skąd tyle innych rzadkich metali - platynowców? Alvarez natychmiast przypomniał sobie wyniki, analiz meteorytów. W tych ciałach spoza Ziemi koncentracja irydu i towarzyszących mu metali jest ogromna i podobna jak w owej „przejściowej” glince z granicy er geologicznych. Wniosek wydaje się oczywisty: granicą między erami było zderzenie planety z gigantycznym asteroidem. To właśnie jego rozpadłe cząstki wzbogaciły w iryd i inne metale osadzającą się wtedy glinę. Wyliczenia, biorące pod uwagę proporcje irydu, wskazują, że asteroid musiał mieć średnicę przynajmniej 10 km i wagę ponad 12 trylionów ton; być może było to jądro komety. Tak czy inaczej, zderzenie wyzwoliło ogromną energię 100 milionów megawatów i niewyobrażalną wręcz ilość pyłów i popiołów. Wielka liczba żywych istot zginęła, zanim zdołała w ogóle spostrzec, co się stało. Te, które przeżyły, zaczęły ginąć z głodu i zimna. Gigantyczna chmura pyłów oddzieliła planetę od Słońca, przez kilka lat trwała ciemność i straszliwe chłody. Wymierały rośliny, niezdolne w ciemności do fotosyntezy, bez roślin nie mogły żyć roślinożerne dinozaury, bez tych ostatnich - drapieżne. Było to prawdziwe piekło, zdołało je przeżyć niewiele gatunków, wśród nich drobniutkie, przyzwyczajone do chłodu i ciemności, żywiące się byle czym ssaki. Miała teraz nadejść era ssaków. Świat, który powoli odżywał po katastrofie, był już zupełnie innym światem... Alvarez nazwał swój scenariusz „hipotezą wyłączonego światła”, bowiem wielki asteroid „wyłączył” życiodajne światło Słońca. Hipoteza ta nie jest jeszcze przyjęta w nauce powszechnie, ale też uznaje się jej niezaprzeczalne walory: najlepiej wyjaśnia wszystkie znane fakty, ślady sprzed 65 milionów lat. My zwrócimy uwagę na coś innego: otóż świat, w którym dziś żyjemy, byłby taki właśnie, a nie inny dzięki przypadkowej katastrofie! Mało tego - sami temu niezwykłemu przypadkowi zawdzięczamy formę, w jakiej istniejemy. Gdyby bowiem nie owa przypadkowa katastrofa, eliminująca dinozaury z powierzchni Ziemi, ssaki nie mogłyby zająć opuszczonego przez te gady miejsca. Dinozaury na pewno ewoluowałyby ku... inteligentnym potomkom, człowiek mógłby zatem wyłonić się z gadów. Zdaniem wybitnego znawcy dinozaurów, D. Russella, jeden z wielkich kredowych gadów, Stenonychosaurus, miał takie, między innymi cechy: wysoce rozwinięty mózg, stereoskopowe widzenie, wielkie możliwości chwytne przednich łap, dwunożność. Są to właśnie cechy, które potomkom ssaków umożliwiły uczłowieczenie! Co by się więc działo na Ziemi, gdyby nie tamto zderzenie z aste-roidem? Czy bylibyśmy dziś „dinozauroidami”, a nie humanoidami, a więc także istotami myślącymi, ale i n n y m i niż ludzie? Można dopuścić i inną myśl: gdyby u początków triasu, przed 200 milionami lat, klimat się nie zmienił (jeśli to w ogóle zresztą chodziło o klimat...), nie doszłoby do opanowania Ziemi przez dinozaury. Wówczas ssaki ewoluowałyby znacznie szybciej i wcześniej, historia kenozoiku powtórzyłaby się o setkę milionów lat wcześniej, „ludzka” forma inteligentnego stworzenia pojawiłaby się może już w kredzie? Co by się działo z ludzkością, jak wyglądałaby współczesność, gdybyśmy byli starsi o 100 milionów lat? Są to pytania bez odpowiedzi, ale nie chodzi o odpowiedź. Takie „nienaukowe” pytania uświadamiają wiele rzeczy - niechże, kto chce, zastanowi się nad tymi sprawami, to już wystarczy. Mnie zaś dręczy i takie pytanie: czy w ogóle w rozwoju świata i istot myślących tak wielką rolę można przypisać przypadkowi? Co sprawiło, że z tak niesłychanie różnych możliwości (a pomyślmy, jakie byłyby konsekwencje każdej z nich!) ziściła się tylko jedna? I jeśli hipoteza katastrof jest prawdziwa, jak uniknąć katastrofy następnej, tym bardziej prawdopodobnej, że teraz zmierzamy ku niej sami? ROZDZIAŁ 13 Gwiazda śmierci Bodaj pierwszą gwiazdę podwójną dostrzegł przez lunetę włoski astronom G. Riccioli w 1650 r. Później spostrzegano ich coraz więcej, ale nie wzbudzały specjalnego zainteresowania - sądzono bowiem, że ich bliskość wynika z przypadkowej zbieżności kierunku (leżą na jednej prostej od obserwatora, dlatego zlewają się razem, ale w istocie mogą być od siebie bardzo odległe). Dopiero w końcu XVIII wieku znakomitemu Williamowi Herschelowi udało się dowieść, iż olbrzymia większość obserwowanych gwiazd podwójnych są to rzeczywiste układy bliźniaczych ciał niebieskich. Inaczej mówiąc, tzw. gwiazdą podwójną są po prostu dwie gwiazdy obiegające wspólny środek. Dzisiaj znanych jest kilkadziesiąt tysięcy układów gwiazdowych podwójnych (i wielokrotnych) i nie ulega wątpliwości, że owa podwójność gwiazd jest w Kosmosie bardzo pospolita, wręcz typowa. Od pewnego więc czasu nie wydaje się bezsensowne pytanie, czy nasze Słońce jest gwiazdą samotną? Czy może ma bliźniaczą siostrę? Od razu można mnożyć wątpliwości: skoro w pobliżu Układu Słonecznego krążyłaby druga gwiazda, łatwo byłoby ją przecież do-strzec, a gdyby nawet była gwiazdą wygasłą, nieświecącą, to i tak musiałaby zakłócać ruchy planet i samego Słońca, Otóż niekoniecznie. W 1975 r. amerykański astronom Kris Davidson wystąpił z hipotezą, że Słońce ma niewidzialnego towarzysza, związanego w układzie podwójnym. Wedle Davidsona ów towarzysz byłby w stadium „podczerwonego karła”. Jest to stadium, w którym wygasająca silnie skurczona gwiazda ma już stosunkowo niską temperaturę i promieniuje w paśmie podczerwieni. Tak więc „podczerwone karły” (po angielsku: infrared dwarfs) najłatwiej można by wykryć specjalną aparaturą, umieszczoną ponad atmosferą na sztucznych satelitach (bo atmosfera Ziemi - poza pewnymi „oknami przezroczystości” - pochłania promieniowanie podczerwone). Obserwacje nieba w widmie podczerwieni dopiero się zaczynają, a pierwszy satelita z odpowiednią do tego aparaturą został wystrzelony w 1983 r. Dlatego, powiada Davidson, nie udało się dotąd zobaczyć podczerwonego towarzysza Słońca. Co zaś do drugiego zarzutu - o zakłócaniu biegu planet - to i ten zarzut łatwo odeprzeć. Składniki wielu gwiazd podwójnych pozostają w dużych od siebie odległościach, a gwiazdy typu „podczerwonych karłów” są bardzo małe. Towarzysz Słońca może mieć najwyżej jedną dziesiątą, a najpewniej jedną setną masy Słońca. Tak mała gwiazda z dużej odległości nie wpływałaby na ruch planet okołosłonecznych, najwyżej - twierdzi Davidson - mogłaby zakłócać bieg komet wewnątrz naszego Układu. Dlatego właśnie analiza ruchu komet powinna wskazać miejsce, gdzie znajduje się „ciemna gwiazda”. Davidson zaproponował dla niej nazwę: Lucyfer, książę ciemności, władca piekieł (Słońce bowiem jest władcą światła, królem dnia; dla nie pamiętających tradycji dodam, że luciferus po łacinie znaczy właśnie niosący światło i że było to imię zbuntowanego anioła, strąconego za karę do piekieł). Hipoteza Davidsona nie wzbudziła przesadnego zainteresowania, uznano ją za ciekawą, ale nieco „wydumaną”. Później kilka razy podnoszono jeszcze tę sprawę. Wedle kolejnej hipotezy niewidzialny towarzysz Słońca miałby być gwiazdą neutronową. Jest to końcowe stadium ewolucyjne, charakterystyczne dla pewnego typu obiektów gwiezdnych. W porównaniu do wielkości przeciętnych gwiazd, gwiazda neutronowa jest wręcz mikroskopijna - jej rozmiary sięgają zaledwie dziesiątków kilometrów. Za to jest niewiarygodnie gęsta, jej materia przypomina materię jądra atomowego; jeden centymetr sześcienny takiej materii (naparstek!) waży setki milionów ton... Właściwości tak niezwykłego obiektu są także niezwykłe, ale to już inna historia. W każdym razie zupełnie niedawno jeden ze sztucznych satelitów odkrył w pobliżu Słońca silne źródło twardych promieniowań gamma, a właśnie gwiazda neutronowa powinna takie promieniowanie wysyłać. Owo źródło - ewentualną gwiazdę - nazwano Geminga i kto wie, czy nie jest to właśnie tajemniczy bliźniak Słońca. Prawdziwa bomba wybuchła jednak dopiero w roku 1984. Dwa niezależnie od siebie pracujące zespoły uczonych amerykańskich o-głosiły niemaljednocześnie w czasopiśmie”Naturę”, iż „Słońce podróżuje w parze”, że właśnie ma bliźniaczą siostrę, wygasłą gwiazdę! Tym razem hipoteza umotywowana jest znacznie lepiej niż pomysł Davidsona. W jednym zespole pracują Daniel P. Whitmire z Uniwersytetu Południowo-Zachodniej Luizjany i Albert A. Jackson z Ośrodka Komputerowego w Houston, w drugim - Marc David i Richard Muller z Berkeley oraz Piet Hut z Princeton (te dwa uniwersytety należą do najsłynniejszych w USA). Ciekawe, iż oba zespoły przedstawiły niesłychanie podobne, właściwie te same rezultaty, można powiedzieć, że główną różnicą jest tylko nazwa proponowana dla tajemniczej gwiazdy, ale o tym za chwilę. Otóż bliźniacza siostra Słońca krąży po orbicie w kształcie elipsy, bardzo rozległej, mniej więcej co 26 milionów lat zbliżając się najbardziej do strefy Układu Słonecznego - gdzieś poza orbitą Plutona. I właśnie w tym miejscu, poza orbitą Plutona, na krańcach Układu znajduje się najprawdopodobniej „wylęgarnia komet”, czyli rejon ich szczególnego zagęszczenia. Taką hipotezę postawił już pół wieku temu sławny holenderski astronom Jan Oort. Wyraził on opinię, iż komety są ściśle związane ze Słońcem, tworzą wokół niego coś w rodzaju gigantycznej chmury, wędrującej wraz z całym Układem Słonecznym w przestrzeni galaktycznej. Zatem niewidoczny towarzysz Słońca, przechodząc co 26 milionów lat przez ów „kometorodny” rejon Oorta, powinien mieć bardzo istotny wpływ na bieg komet. O tym, że coś ściąga komety z ich zwykłych orbit i kieruje w głąb Systemu Słonecznego, wiedziano już dawno, snując na ten temat różne hipotezy. Fakt zakłóceń najprościej daje się wytłumaczyć wpływem obcego ciała niebieskiego o dużej sile grawitacji. Pasuje to jak ulał do koncepcji bliskiej Słońcu gwiazdy neutronowej. Jeśli jednak sprawcą zakłóceń miałby być właśnie niewidoczny towarzysz Słońca, to owe szczególne zakłócenia w ruchach komet powinny występować cyklicznie - z maksimami właśnie co 26 milionów lat. Czy można w ogóle sprawdzić coś takiego? Czy można stwierdzić, co działo się z kometami regularnie co dwadzieścia kilka milionów lat w przeszłości? [Ryc.13] I oto okazało się, że istnieją pewne pośrednie dowody na to, iż właśnie cyklicznie, z podobnymi okresami cyklów, coś niezwykłego działo się jednak w Układzie Słonecznym. Wsparcie dla hipotezy astronomów dała paleontologia. Na niedawnym sympozjum we Flagstaff w Arizonie (USA) uczeni przedstawili wykres rytmu ewolucji życia na Ziemi. Ściśle mówiąc, był to wykres wymierania jednych gatunków i zastępowania ich innymi. Okazuje się, iż wymieranie nie występuje równomiernie w ciągu dziejów życia. Wręcz przeciwnie: wykazuje regularną cykliczność.* [* Naturalnie zależy to od przyjętej skali czasu. Wielu paleontologów sądzi, iż nie da się dokładnie ustalić trwania cyklów i dlatego krytykują hipotezę cyklicznych katastrof.] Mniej więcej co 26-28 milionów lat występują maksima, czyli nagłe i dość krótkotrwałe kataklizmy, w czasie których ginie wielka liczba żyjących wtedy istot. Dopiero później życie odradza się znowu, ale już w zmienionych formach. Wierzchołki krzywej cyklu - odpowiadające maksimom wymierania - nie są równe. W czasie trwania ewolucji zdarzyły się dwa tylko prawdziwe WIELKIE WYMIERANIA. Jedno pod koniec permu, w erze paleozoicznej, dwieście kilkadziesiąt milionów lat temu - zginęło wtedy około 95 proc. gatunków zasiedlających Ziemię! Drugie Wielkie Wymieranie** [** Patrz rozdział: „Wielkie Wymieranie” str. 90] miało miejsce 65 milionów lat temu, pod koniec kredy w erze mezozoicznej. Wymarło wtedy 65 proc. gatunków, w tym i dinozaury. Nadto można jeszcze wyróżnić (oczywiście na podstawie analizy szczątków kopalnych) trzy duże wymierania, pięć średnich i kilka mniejszych. Regularność cyklów wymierania i późniejsze odradzanie się gatunków zadziwiająco zgadza się z ustaloną zupełnie innymi metodami regularnością przybliżeń hipotetycznej bliźniaczki Słońca. Uczeni przeprowadzili więc następujące, śmiałe rozumowanie: wymieranie gatunków na Ziemi, zastępowanie jednych innymi miało charakter cykliczny. Maksima cyklu były wielkimi kataklizmami. Ich regularność wskazuje, że przyczyna musiała być wspólna i najpewniej - pozaziemska. Mogło to zatem wyglądać tak: do Układu Słonecznego zbliża się gwiazda-bliźniaczka, jej zbliżenie wywołuje zakłócenia ruchu komet, niektóre komety przebiegają więc blisko Ziemi, niektóre - po prostu walą w nasz glob! Może to zresztą również dotyczyć wielkich asteroidów. Uderzenie komety w Ziemię wywołuje różne skutki uboczne, między innymi może w wielkim stopniu naruszyć równowagę klimatyczną; naruszenie równowagi wywołuje gwałtowne zmiany w środowisku. Te wtórne skutki - zmiany środowiska - powodują z kolei wymieranie nie przystosowanych do tych zmian zwierząt i roślin. W nowych warunkach, w których nie mogą już żyć gatunki stare, rozwijają się nowe gatunki, lepiej przystosowane. Schemat ten może mieć różne warianty, różne okoliczności mogły zmieniać przebieg wydarzeń, ale sedno sprawy pozostaje: regularnie powtarzające się katastrofy kosmiczne co pewien czas „przestawiały zegar ewolucji” na Ziemi. Naturalnie powiązanie przebiegu ewolucji życia na Ziemi z koncepcją, że Słońce podróżuje w układzie podwójnym - jest tylko hipotezą. Oczywiste jest, iż wytoczono przeciw tej hipotezie różne argumenty, wykazując jej słabe miejsca. Nie przedstawiam tych argumentów, ponieważ moim zamiarem jest tylko przedstawienie różnych co śmielszych lub dziwnych hipotez czy pomysłów. Można jednak przyznać, iż hipoteza śmiercionośnej gwiazdy jest pasjonująca, niezwykła i śmiała. Whitmire i Jackson nazwali tajemniczego towarzysza Słońca „Gwiazdą Śmierci” (The Death Star). Zespół z Berkeley-Princeton proponuje nazwę „Nemezis”. Wedle mitów greckich Nemezis była boginią zemsty i surowej, bezlitosnej sprawiedliwości. Była uosobieniem kary bożej za różne nieprawości ludzkie. Przynosiła nieuniknioną zapłatę-karę zwłaszcza tym, którzy nadużywali władzy, byli ponad miarę bogaci, pyszni i hardzi. Ponieważ ostatnie wymieranie odbyło się już bardzo dawno, teraz właśnie (ale teraz w sensie geologicznym) zbliża się kolejne, „nadciąga Nemezis, by spłacić nam nasze grzechy” - jak powiedział pół żartem, pół serio któryś z astronomów. Wydaje się przecież pewne, że nie musimy obawiać się Nemezis -”Gwiazdy Śmierci”. Jeśli rzeczywiście istnieje, i jeśli to ona wywoływała Wielkie Wymierania, to i tak mamy jeszcze chyba z parę milionów lat czasu przed sobą (mamy - jako ludzki gatunek). Najsmutniejsze jest to, że ludzkość sama dla siebie spełni rolę Nemezis - najzwyczajniej sama się wykończy, niszcząc przedtem inne formy życia wokół siebie, chyba że ocknie się w porę. ROZDZIAŁ 14 Nieśmiertelność w pojemniku W 1967 r. głośno było na świecie o Jamesie Bedfordzie, pewnym mało znanym profesorze psychologii z miasta Phoenix w Arizonie (USA). Profesor stał się sławny dopiero po śmierci - był bowiem pierwszym na Ziemi człowiekiem, którego w momencie śmierci zamrożono. Jego ciało dotąd spoczywa w płynnym azocie (196°C poniżej zera), w pojemniku ze specjalnej stali. Bedford miał pewien rodzaj nieuleczalnego nowotworu i wiedział, że musi umrzeć. Jeszcze zanim zachorował, interesował się problemami zamrażania żywych istot. Był przekonany, iż kiedyś zamrażanie nieuleczalnie chorych będzie być może jedyną drogą zapewnienia im powrotu do życia. Ufał, że dzięki postępowi nauk przyszłe pokolenia będą mogły ożywiać zamrożonych i leczyć ich choroby, w przyszłości już uleczalne. Bedford nie był naiwny, zdawał sobie sprawę, że jego szanse są tak niewielkie, iż właściwie ich nie ma. Techniki zamrażania w owym czasie gwarantowały przeżycie (ściślej - przetrwanie w stanie „odwracalnej śmierci”) najwyżej tkankom, narządom (ale nie wszystkim bo już nie mózgowi!) i niektórym niższym organizmom w całości. Były już wprawdzie udane próby przywrócenia do życia po oziębieniu nawet tak wysoko ewolucyjnie stojących zwierząt jak szczury, ale oziębiono je tylko do minus 6°C, wobec tego płyny ich organizmów pozostały nie zamarznięte. Odwracalne zamrożenie człowieka było wtedy - i jest do dziś - niemożliwe; Bedford mógł więc tylko liczyć na taki postęp biologii w przyszłości, który umożliwiłby rekonstrukcję jego tkanek zniszczonych przy zamrażaniu. Miał podobno powiedzieć, że szanse powrotu do życia ciała obróconego w proch są zerowe, czyli nie ma ich w ogóle. Szanse ożywienia ciała utrwalonego w ciekłym azocie są niewiarygodnie małe, prawie zerowe, ale przecież jednak o włos wyższe od zera. Nikła to pociecha, prawdę mówiąc też naciągana, ale być może nie o to wcale chodziło. Bedford był uczonym i sprawę swego zamrożenia po śmierci klinicznej potraktował jako swoisty eksperyment, chciał także przełamać opory różnej natury. Chciał, jednym słowem, by nauka poważniej zajęła się problemami odwracalnego zamrażania wyższych organizmów, chciał zwrócić uwagę na możliwości, którymi dotąd zajmowali się tylko autorzy naukowej fantastyki. Odwracalne zamrażania ludzi to nie tylko kwestia leczenia chorób dziś nieuleczalnych. To przede wszystkim niezwykła, niewyobrażalna możliwość podróży w czasie - w przyszłość. Jest to zyskanie pewnego rodzaju nieśmiertelności. Wprawdzie średni czas ludzkiego życia pozostałby nie zmieniony, bo życie jest właśnie procesem zużywania organizmu i proces ten można zwolnić, ale nie można go w żaden sposób wyeliminować (choć kto wie, co będzie w dalekiej przyszłości?) - ale pozostaje taka właśnie możliwość: rozłożyć życie na raty! Powiedzmy, że ktoś, zamiast „odbyć”swoje krótkie 80 lat jednym ciągiem w jednej przypisanej sobie epoce, woli żyć kawałkami, na przykład po pięć lat w każdym stuleciu... Wówczas, jeśli zaczął jako dwudziestoletni, może zobaczyć, jaki będzie świat za tysiąc i za dwa tysiące lat. Może, oczywiście, poprosić o odmrożenie i za 100 tysięcy lat i znaleźć się w świecie, którego w żaden sposób nie można sobie wyobrazić. Prawdę mówiąc, byłaby to decyzja heroiczna, nikt bowiem nie wie, czy człowiek w ogóle może żyć poza swoim czasem, czy nie skończyłoby się to wszystko szaleństwem. Możemy tylko wyobrazić sobie, jakby się np. czuł wojownik z czasów Chrobrego, przywrócony nagle do życia w Warszawie pod koniec XX wieku. Zresztą, czy nasi potomkowie, żyjący najpewniej na przeludnionym do ostateczności globie, zechcieliby jeszcze przywracać do życia swych praprzodków? Jak zauważył słynny genetyk Herman Mueller: Byłoby wyjątkowym egoizmem pchać się między przyszłe pokolenia. A może oni wcale nie zechcą nas odmrażać? Zostawmy tę kwestię na boku. Niezależnie bowiem od wątpliwej przyjemności bezpowrotnej podróży w przyszłość, sprawa odwracalnego zamrażania ma ogromne znaczenie naukowe i medyczne. Nie wdając się za bardzo w szczegóły można tylko stwierdzić, że w ogóle oziębianie organizmów i tkanek kryje w sobie nadzwyczajne możliwości lecznicze (już dziś tzw. hipotermię, czyli obniżanie temperatury organizmu, stosuje się przy leczeniu pewnych schorzeń). Ponadto w trakcie doświadczeń ze ssakami zauważono, że oziębianie ich w pewnych granicach czasu i temperatur prowadzi do wyraźnego odmłodzenia; być może organizm stałocieplny zyskuje w czasie hipotermii możliwość swoistego, fizjologicznego odpoczynku, jakiejś regeneracji? Któż wie, czy odwracalne zamrażanie nie stanie się kiedyś metodą odnowy organizmu? Płyny w żywych tkankach zamarzają całkowicie, jeżeli ich temperatura obniży się do około minus 15°C. Proces zamarzania powoduje jednak zasadnicze zmiany w strukturze.komórkowych roztworów koloidalnych. Zmienia równowagę zawartych w nich soli (znający biologię wiedzą, iż równowaga ta jest podstawą procesów życiowych), nadto tworzące się kryształki lodu uszkadzają delikatne Struktury wewnątrzkomórkowe. Radą na to mogłoby być np. zamrożenie natychmiastowe, ale jest ono możliwe tylko wobec struktur bardzo małych (stąd właśnie łatwość odwracalnego zamrażania organizmów mikroskopijnych). Jest.także oczywiste, że łatwiej zamrażać organizmy zmiennocieplne niż stałocieplne, które dysponują różnymi mechanizmami, chroniącymi przed oziębieniem. Różne rodzaje komórek zwierząt wyższych mają także różną odporność na obniżanie temperatury, np. wyjątkowo nieodporne są komórki mięśnia sercowego, tylko niewiele z nich zachowuje zdolność skurczu po rozmrożeniu. Istnieją już, naturalnie, pewne specjalne metody zamrażania i pewne substancje, chroniące przed złymi skutkami tego procesu (np. nieszkodliwa dla tkanek gliceryna albo związek chemiczny, zwany 2-metylosulfotlenkiem). W każdym razie techniki kriobiologiczne (krio - przedrostek, oznaczający w wyrazach złożonych zimno, zamarzanie, niskie temperatury) są dziś tak rozwinięte, że udaje się już przywrócić do życia psy, ochłodzone do stanu śmierci klinicznej - to znaczy do stanu, w którym zostają zatrzymane procesy fizjologiczne. Trwają jeszcze wtedy procesy biochemiczne, w komórkach odbywa się przemiana materii. Dopiero temperatura minus 190°C całkowicie zatrzymuje wszelkie reakcje biochemiczne i powoduje „zawieszenie życia” na czas nieograniczony, ale przywrócenie potem życia organizmowi stałocieplnemu jeszcze się nikomu nie udało. Zatem dopiero 190°C poniżej zera jest granicą nieśmiertelności... Zdarzały się oczywiście „nieprawdopodobne” z punktu widzenia medycyny przypadki ożywania ludzi „zamarzniętych na bryłę”. Na przykład w 1978 r. zdarzyło się to pewnemu alpiniście w Szwajcarii, który przeleżał w szczelinie lodowca około trzech godzin, wydobyto go zupełnie sztywnego, w stanie śmierci klinicznej. Bardzo powolne rozgrzewanie i zabiegi reanimacyjne przywróciły go życiu ku zdumieniu lekarzy. Uznano to za coś w rodzaju cudu, choć i przedtem, i potem w czasopismach naukowych opisywano podobne historie (ostatnio np. czytałem o pewnym chłopcu w ZSRR, którego wydobyto z jeziora spod lodu w postaci „sztywnej kłody” i który również ożył pod wpływem intensywnych zabiegów). No cóż, ani oziębiane psy, ani ożywione ofiary tzw. hipotermii przypadkowej nie przekroczyły jeszcze „bariery nieśmiertelności”, owych 190°C poniżej zera. Były od nich jeszcze bardzo, bardzo daleko. Nie przeszkadza to ludziom żywić nadziei, że zamrożenie uchroni ich od kresu ostatecznego. Historia Jamesa Bedforda miała i takie skutki, że w Stanach Zjednoczonych zaczęły się tworzyć firmy specjalizujące się w zamrażaniu zwłok. Największa, kalifornijska firma „Trans Time” (Przez Czas) oferuje usługi za kilkanaście tysięcy dolarów i więcej (zamrożenie w pojemniku dwuosobowym jest nieco tańsze...). Tak więc owa wątpliwa nieśmiertelność jest bardzo droga; podobno jak dotąd z usług „Trans Time” skorzystało około 50 boga tych Amerykanów. Niektórzy przypuszczają, że w pojemnikach z płynnym azotem, w specjalnych kriotoriach (słowo utworzone na wzór krematorium) tkwi w Stanach Zjednoczonych już znacznie więcej zamrożonych ciał, ale na pewno nic nie wiadomo, sprawy te są okryte tajemnicą. W 1979 r. wybuchł skandal, okazało się, iż firma „Cryonic Interment” oszukiwała klientów* [* Ciała były źle zamrażane, trzymane w zbyt niskiej temperaturze itd.] - fakt ten (a może w ogóle spadek zainteresowania taką drogą powrotu do życia po śmierci) spowodował odwrót od zamrażania. Amerykanie wolą teraz oddawać do kriotoriów fragmenty własnych tkanek (zabezpieczenie na wypadek konieczności przeszczepu) oraz plemniki i komórki jajowe (zabezpieczenie przed ewentualną bezpłodnością, daje to także możliwość urodzenia dziecka po śmierci jednego z rodziców...) - ale to już temat na inną opowieść. Sprawa odwracalnego zamrażania wybuchła ostatnio na nowo. Najpierw jeszcze cofniemy się w czasie - w 1974 r. dr Wittingham z Cambridge w Anglii przeprowadził takie doświadczenie. Wyjęte z macicy myszy kilkudniowe embriony zamroził w płynnym azocie i trzymał je w stanie anabiozy (zahamowanego życia) przez 8 miesięcy. Potem delikatnie rozmroził i wszczepił mysiej matce. Myszka w odpowiednim czasie urodziła zdrowe mysięta! Doświadczenia takie wykonano potem z zarodkami szczurów, królików, owiec, kóz i koni. Wszczepianie zamrożonych uprzednio zarodków stało się dziś nadzieją hodowców. Na przykład od specjalnie dobranej, najwartościowszej krowy, pokrytej najwartościowszym buhajem, można nawet w ten sposób uzyskać do kilkudziesięciu kilkudniowych zarodków. Wszczepia sieje następnie „zastępczym matkom” krowim, które donoszą cielęta. W ten sposób z jednej najlepszej pary zwierząt można zamiast jednego uzyskać od razu wiele superrasowych cieląt. Zarodki wszakże mogą przeżyć „w probówce” najwyżej 3-4 godziny, więc trzeba je zamrażać, wówczas mogą być przewożone, mogą spokojnie czekać na „zastępcze matki” itd. (Nb. zaawansowane badania nad transplantacją „mrożonych embrionów” zwierząt hodowlanych prowadzi się w Krakowskiej Akademii Rolniczej). [Ryc.14] No tak, skoro udaje się wyhodować zdrowe cielę z zarodka, który miesiącami przebywał w płynnym azocie, w niewyobrażalnym mrozie minus 196°C, dlaczegóż nie miałoby się to udać z zarodkami człowieka? Kiedy w 1982 r. ogłoszono, że takie doświadczenia planują uczeni francuscy, część opinii publicznej była przerażona i zgorszona. Były to już wprawdzie czasy licznych „dzieci z probówki”, ale tym razem chodziło o zamrożenie kilkudniowego zarodka ludzkiego, a więc nie samego plemnika czy komórki jajowej, ale czegoś, co wielu ludzi na świecie uznaje za poczętą osobę ludzką, której przysługuje prawo do życia. Niezależnie zresztą od poglądów na tę sprawę, manipulacje z embrionami ludzkimi mogą budzić róż-ne obawy. Być może obawy te wynikają z naszych przestarzałych już zasad lub niedobrych skojarzeń (Frankenstein...), być może to in-stynkt przestrzega nas przed zbytnią ingerencją w procesy regulowane dotąd przez naturę. Ale postępu nauki zatrzymać się nie da - i w roku 1984 wybuchła kolejna bomba. Zdarzyła się rzecz właściwie niebywała, rzecz z powieści fantastyczno-naukowych. Oto w szpitalu w Melbourne w styczniu tego roku przyszła na świat dziewczynka, która w postaci trzydniowego embrionu (poczętego zresztą także w „probówce”, poza organizmem matki) była zamrożona przez kilka miesięcy w temperaturze 196°C poniżej zera. Dziewczynce nadano imię Zoe. Jest zdrowa, więc lekarze australijscy nie wahali się już ogłosić, że trzymają w płynnym azocie jeszcze 230 ludzkich zarodków, że 40 z nich po rozmrożeniu wszczepiono przyszłym matkom i że „przyjęły się” - 23. Dwadzieścia trzy kobiety są więc w ciąży po wszczepieniu rozmrożonych embrionów. Zoe jest zdrowa, ale ponieważ jest to pierwsze tego rodzaju doświadczenie na świecie z organizmem człowieka, nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy ów paromiesięczny okres zamrożenia w stadium zarodkowym w żaden sposób nie wpłynie na jej przyszłe życie. We wrześniu 1984 r. wydarzyła się kolejna historia, którą można nazwać niesamowitą. Rzecz działa się także w Australii (widać ten kontynent, nieznany dotąd z wielkich dokonań medycznych, niespodziewanie w takie dokonania obrodził). Otóż małżeństwo Elsa i Mario Rios (zresztą obywatele USA) zorientowawszy się, że nie mogą mieć dzieci, ponieważ pani Rios nie może donosić ciąży, postanowili skorzystać z „hodowli embrionów”. Jajeczka, pobrane z jajnika pani Rios, zostały „w probówce” zapłodnione plemnikami jej męża; z owych zapłodnionych sztucznie jajeczek zaczęły się rozwijać dwa embriony. Kilkudniowe embriony zamrożono do czasu znalezienia odpowiedniej „zastępczej matki”. Rzecz działa się w Centrum Medycznym im. Królowej Wiktorii w Melbourne. W czasie, kiedy dwa zarodki ludzkie, legalne płody małżeństwa Rios, spoczywały w pojemniku w ciekłym azocie w Melbourne, ich rodzice niespodziewanie zginęli w katastrofie lotniczej w Chile. Byli to ludzie bardzo bogaci, więc rodzina natychmiast wystąpiła z pretensjami o spadek. Państwo Rios nie zostawili testamentu... Przecież w naszej klinice - oświadczyli lekarze z Melbourne - istnieje w stanie „zawieszonego życia” legalne potomstwo małżonków Rios! Kilka australijskich, amerykańskich i japońskich organizacji do walki z likwidowaniem embrionów (takich organizacji jest już na świecie sporo!) wystąpiło do sądów w obronie zarodków Rios. I oto powstał dylemat etyczny i prawny. Czy po śmierci rodziców w ogóle należy embriony przywrócić życiu i wszczepić „zastępczym matkom?” Czy wówczas tak urodzone dzieci odziedziczą miliony dolarów po swych rodzicach, zmarłych na długo przed urodzeniem swych „przyszłych” dzieci? Wedle prawa amerykańskiego (a Riosowie byli wszak obywatelami USA) dziecko zrodzone ze sztucznego zapłodnienia jest prawowitym spadkobiercą po rodzicach. Z drugiej strony, warunkiem dziedziczenia przez dziecko, zrodzone przez „zastępczą matkę”, jest jego powrót do „biologicznych” rodziców (chodzi w tym przepisie o to, by „zastępcze matki” nie rościły sobie praw do majątku, będącego własnością dziecka innych rodziców). W tym wypadku „biologiczni” rodzice nie żyją, ale takiego precedensu jeszcze w praktyce prawniczej nie było. Skomplikowane to wszystko, prawda? Jim Kennan, prokurator generalny Australii, stwierdził, że - ponieważ embriony znajdują się w jego kraju - o ich losie powinna zdecydować australijska opinia publiczna. Dodał jednak, że według praw Australii „dziedziczenie majątku po rodzicach przez osierocone embriony jest bardzo wątpliwe, skoro rodzice nie pozostawili żadnych rozporządzeń testamentowych”. Problem polega na tym, że według prawa obowiązującego w większości krajów świata kilkudniowe embriony nie są jeszcze „osobami prawnymi” (dlatego przerywanie ciąży uznaje się za zabieg legalny, chociaż wiadomo, że nie wszyscy się z tym zgadzają). Sednem sprawy jest zatem pytanie, czy zamrożone kilkudniowe embriony są już ludźmi czy jeszcze nie. A jeśli nie, to dlaczego i wobec tego od kiedy rozwijający się płód staje się człowiekiem? Myślę, że dylemat ten nie może już dłużej pozostawać bez odpowiedzi; ludzie wierzący uznają, iż człowiek pojawia się wraz z zapłodnieniem i że wobec tego wszelkie „likwidowanie” embrionów równoznaczne jest - przynajmniej moralnie - z zabójstwem. Przedstawiona historia (w chwili, kiedy ją opisuję, rozstrzygnięcie jeszcze nie zapadło, nie wiemy, czy embriony Riosów zyskają prawo do życia) jest wszakże tylko dygresją, mającą uświadomić nam, jak niezmiernie trudne dylematy etyczne rodzi postęp nauki. Techniki zamrażania embrionów rozwijane są przecież w celach jak najbardziej godnych poparcia: chodzi o to, by pomóc matkom, które nie mogą urodzić własnych dzieci. Z drugiej strony owo zamrażanie ma jeszcze jeden cel dalekosiężny, choć zwykle przemilczany. Tym celem, wciąż należącym bardziej do baśni niż do nauki, jest możliwość „skoku w przyszłość”... Jest danie ludziom możliwości przeżycia najbardziej niezwykłego doświadczenia, jakie można sobie wyobrazić: swoistej podróży w czasie. Ów cel może się zresztą nigdy nie spełnić. Na razie spełnił się wobec nie mających świadomości embrionów - zarodków człowieka. Jest już bowiem nie teoretycznie, ale praktycznie możliwe, że jakiś embrion w stanie anabiozy zostanie przetrzymany setki lat i że może urodzi się wówczas, kiedy jego genetyczni rodzice dawno, dawno już nie będą żyli. Moment zapłodnienia został od momentu urodzenia rozdzielony dowolnie długim czasem. Embrion ludzki przekroczył „granice nieśmiertelności”. Czyżby był to początek drogi, którą próbował kiedyś wytyczyć odważny Bedford? ROZDZIAŁ 15 Człowiek powielony Dnia 3 marca 1978 r. wielki dziennik amerykański „New York Post” donosił ogromnymi czcionkami na pierwszej stronie: „Urodziło się dziecko bez matki - pierwszy ludzki klon”. Tę niebywałą informację przedrukowała niemal cała prasa amerykańska i część europejskiej. Jednak większość pism zaopatrzyła doniesienia takim mniej więcej komentarzem: „New York Post” dał się „podpuścić”, klonowanie człowieka jest niemożliwe, nic takiego nie mogło się zdarzyć. Zanim zastanowimy się nad tym, czy coś takiego mogło się zdarzyć czy nie, musimy sobie przypomnieć, czym właściwie jest klonowanie. Otóż słowo klon (nie mylić z nazwą pięknego drzewa!) w starożytnej grece oznaczało pęd, gałąź; we współczesnej biologii słowem klon określa się organizm powstały wyłącznie z jednego rodzica. Najogólniej - klonowanie jest rozmnażaniem bezpłciowym i w świecie istot żywych zjawiskiem dość powszechnym. Wiadomo, że każda komórka każdej żywej istoty zawiera pełną informację genetyczną o tej istocie, to znaczy kompletny zapis wszystkich cech danego organizmu, cały plan jego budowy i zarazem instrukcję jego rozwoju. Teoretycznie więc każda komórka mogłaby uruchomić ową instrukcję i odtworzyć cały organizm lub jego część. W rzeczywistości umiejętność tę mają przede wszystkim rośliny; z fragmentu rośliny lub nawet pojedynczej komórki roślinnej można odtworzyć całą roślinę i tak też się często w przyrodzie dzieje. Nazywa się to rozmnażaniem wegetatywnym. Wśród zwierząt „uruchomienie instrukcji genetycznych” bez zapłodnienia występuje znacznie rzadziej. Czasem zdolność tę mają komórki niepłciowe (somatyczne), czyli komórki dowolnej tkanki, wówczas z łatwością odtwarzają zniszczoną czy utraconą część organizmu. Taką cudowną zdolność regeneracji ma wiele zwierząt niższych, a z wyżej rozwiniętych - na przykład jaszczurki. Można tylko żałować, że organizm człowieka zdolność tę utracił. Czasami potomstwo powstaje w wyniku rozwoju nie zapłodnionych żeńskich komórek rozrodczych, jaj - taki sposób rozmnażania zwie się partenogenezą, dzieworództwem. Dzieworództwo występuje Stale np. u mszyc, częściowo np. u pszczół. U gatunków stojących wyżej na drabinie ewolucyjnej występuje rzadko i raczej przypadkowo. Na przykład zauważono je u pancerników z Ameryki Południowej, ostatnio zaś dr Marlow Olsen z USA stwierdził pojedyncze przypadki partenogenezy u indyków. Ludzie oczywiście nie mogą się rozmnażać przez partenogenezę. Chociaż... niektórzy lekarze są zdania, że przypadki takie jednak się zdarzają. Na przykład dr Helena Spurway, genetyk z Londynu, uważa, że jedna ludzka ciąża na 1,6 milionów ciąż powstaje bez udziału mężczyzny! Parę lat temu prasa brytyjska doniosła o kobiecie w iciąży, twierdzącej, iż nigdy nie miała do czynienia z mężczyzną; ba- dania potwierdziły, iż była dziewicą. Mimo to większość lekarzy uznała taki fakt za nieprawdopodobny (nie wiem, jak skończyła się ta historia). Zostawmy jednak na boku dzieworództwo. Chodzi o to, czy możliwe byłoby sztucznymi sposobami „uruchomienie programu genetycznego” w dowolnej komórce ciała ssaka. Coś takiego udało się już u płazów, a więc u zwierząt rozmnażających się wyłącznie drogą płciową. Najsłynniejsze było doświadczenie Johna B. Gurdona w Anglii w 1960 r. Uczony pobrał od pewnej żaby nie zapłodnioną komórkę jajową, usunął z niej jądro (zatem usunął pierwotny zestaw genów) i do pozbawionego jądra jaja wszczepił jądro komórki jelita innej żaby tego gatunku. Następnie różnymi zabiegami spowodował rozwój tak spreparowanego jaja i po odpowiedniej inkubacji otrzymał... nową, cakowicie zdrową żabę! Ta nowa żaba była oczywiście identyczną kopią osobnika, z którego komórki jelitowej pochodziło przeszczepione jądro. Komórka jelitowa, jak każda komórka, zawierała przecież w jądrze plan budowy całego organizmu - ale, będąc wyspecjalizowana, w normalnych warunkach mogła odtwarzać tylko sobie podobne komórki jelita, mogła wykorzystywać tylko niewielką część swego zestawu genów. Zatem Gurdon udowodnił rzecz niezwykłą; w pewnych warunkach, nienaturalnych, nie zdarzających się w przyrodzie, geny zawarte w dowolnej komórce ciała wysoko rozwiniętego zwierzęcia zdolne są do odtworzenia całego organizmu! Teoretycznie zatem wydaje się możliwe dokonanie czegoś takiego z dowolną komórką ciała dowolnego zwierzęcia i otrzymanie, powiedzmy, tysięcy identycznych krów z tysięcy komórek pobranych z jednej krowy, wybranej jako najlepszy okaz swego gatunku. Już widać, że w hodowli klonowanie byłoby metodą rewolucyjną - można by nieustannie powielać wybrane, idealne z punktu widzenia ludzkich potrzeb okazy danego gatunku. Produkcja mięsa i mleka przestałaby być problemem. Gdyby się udało klonować ludzkie komórki somatyczne, zmieniłoby to zupełnie oblicze medycyny, dałoby nowe, niewiarygodne możliwości leczenia. Klonowanie byłoby bowiem najprostszym sposobem wytwarzania żywych „części zamiennych”, których w dodatku organizm nie odrzucałby, bo hodowano by je przecież z jego własnych komórek. Na przykład pobierano by od człowieka nieco komórek i metodami inżynierii genetycznej uruchamiano by w nich te części „instrukcji genetycznej”, które zawierają zapis budowy serca, nerek, wątroby, oka, ręki albo nogi. Komórki rozwijałyby się w odpowiednie narządy, którymi już bez trudu można by zastępować narządy chore lub części utracone. Brzmi to jak bajka i dziś jeszcze bajką pozostaje. Wszakże na naszych oczach tyle już fantazji się ziściło... [Ryc.15] W procesie ewolucji komórki większości wyższych zwierząt straciły niestety zdolność klonowania. Zauważono jednak, że czasem można tę utraconą zdolność przywrócić i że tym łatwiej to zrobić, im komórka jest młodsza, np. jeśli pobrano ją z embrionu. Doświadczenia Gurdona wskazały drogę - próby klonowania komórek różnych zwierząt czyni się dziś w wielu laboratoriach. W 1982 r. Karl Illmen-see z Uniwersytetu w Genewie i Peter Hoppe z Jackson Laboratory w Bar Harbor (stan Maine, USA) donieśli o udanym klonowaniu myszy, a zatem ssaków! Ogłosili, że w laboratorium w Genewie żyją trzy myszy-klony, nie różniące się n i c z y m od siebie i będące identycznymi kopiami myszki, która dostarczyła komórki do klonowania. Doświadczenie to zrobiło ogromne wrażenie, bo od myszy do człowieka znacznie bliższa droga niż od żaby... Niektórzy podważają wyniki tego doświadczenia, twierdząc, że dzisiejsze techniki inżynierii genetycznej i embriologii eksperymentalnej nie pozwalają jeszcze na klonowanie ssaków. Uniwersytet w Genewie powołał nawet specjalną komisję do zbadania tej sprawy. Niezależnie od ustaleń owej komisji wydaje się jednak oczywiste, że prędzej czy później klonowanie ssaków, a wśród nich i ludzi - będzie jednak możliwe. Co się wtedy stanie? O możliwościach w hodowli i medycynie już wspomniałem. O możliwości odtwarzania dawno wymarłych zwierząt (jeśli tylko dysponuje się ich utrwalonymi komórkami) piszę w rozdziale pt. „Spotkać mamuta” (str. 47). Możemy jeszcze bardziej popuścić cugli wyobraźni: dzięki klonowaniu może udałoby się kiedyś odtworzyć żywą Kopię zmarłego przed tysiącleciami faraona, w którego mumii zachowały się nie zniszczone komórki z programem genetycznym. Duńczycy znaleźli kiedyś w bagnach Tollund doskonale zakonserwowane ciało człowieka, który żył na terenie dzisiejszej Danii przed dwoma tysiącami lat. W jego komórkach tkwi utrwalony zapis genetyczny... Co by się stało, gdyby kiedykolwiek możliwe było powielenie żywej kopii człowieka z pierwszych lat naszej ery? Klonowanie daje oczywiście możliwość wyhodowania tysięcy kopii pojedynczego osobnika, zatem uprawniony jest wniosek i taki, że: kiedyś, kiedy techniki klonowania ludzi będą odpowiednio doskonałe i kiedy samo klonowanie uzna się (być może) za rzecz naturalną, będzie się powielać jedną osobę w wielu kopiach. Trudno sobie wyobrazić istnienie takich kopii, identycznych pod każdym względem; pól biedy jeszcze, kiedy odtwarzana byłaby doskonałość walorów umysłu i charakteru, choć i tak świat, wypełniony tysiącami Albertów Einsteinów, wydaje się raczej nie do zniesienia. A przecież klonowanie byłoby zapewne ulubionym sposobem „pomnażania siebie” przede wszystkim różnych dyktatorów i przywódców. Całe szczęście, te to jeszcze klasyczna fantastyka naukowa. Wracajmy do informacji z „New York Post”. Otóż w 1978 r. w poważnym wydawnictwie amerykańskim ukazała się książka Davida Rorvika pt. „In His Image. The Cloning of a Man”.* Rorvik jest znanym w USA dziennikarzem naukowym, był reporterem „Time’a”, specjalizuje się w tematyce medycznej, napisał kilka książek popularyzujących trudne sprawy medycyny. Ma opinię reportera solidnego i znającego się na rzeczach, o których pisze. Książka „In His Image” przedstawia w formie reportażu naukowego taką oto historię. Pewien miliarder, nazywany Maxem (wszystkie nazwiska są oczywiście kryptonimami), ma obsesję: chce, by z komórki jego ciała odtworzono jego młodszą kopię. Nie szczędzi na to sił i środków. Na wyspie „gdzieś za Hawajami” buduje nowoczesne laboratorium i zaprasza tam uczonego, którego Rorvik zwie Darwinem. Uczony dokonuje klasycznego klonowania: jądra z komórek pobranych z ciała Maxa wszczepia w pozbawione jąder komórki jajowe, wzięte od czterech młodych i zdrowych dziewcząt. Następnie Darwin pobudza tak spreparowane jajeczka, by zapoczątkowały rozwój i wszczepia je dawczyniom. W 1976 r. jedna z dziewcząt - kryptonim Spar-row - rodzi dziecko absolutnie identyczne z Maxem. Jest to pierwszy na świecie ludzki klon, pierwszy „człowiek powielony”. Książka Rorvika byłaby wcale niezłą powieścią SF, gdyby nie fakt, że jej autor twierdzi cały czas, iż jest to raport z autentycznych wydarzeń. Bliższych danych nie może jednak podać, ponieważ zagroziłoby to dobru dziecka-klonu. Książka Rorvika wywołała burzę w Stanach Zjednoczonych (i nie tylko). Napisana jest rzeczywiście jak autentyczny reportaż i niektóre gazety (m.in. „New York Post’) tak ją właśnie potraktowały. Wielu czytelników naprawdę się przeraziło. Sprawa wywołała interpelację w Kongresie USA i różne akcje ze strony organizacji społecznych (m.in. Komisji Praw Człowieka) i instytucji państwowych. Grupa wybitnych uczonych zwróciła się do sądu federalnego, by na mocy Ustawy o Wolności Informacji (Freedom of Information Act) zarządził zbadanie, gdzie i kto prowadzi w USA prace nad klonowaniem. Sprawa dotyczy zarówno Krajowych Instytutów Zdrowia (tzw. NIH), jak i laboratoriów wojskowych. Znane pismo naukowe „Science” zwróciło się do wybitnych uczonych z pytaniem: czy coś takiego jest możliwe? Brytyjski biolog J.D. Bromhall wytoczył Ror-vikowi proces o to, że dziennikarz wykorzystał w swej kontrowersyjnej książce otrzymane od niego informacje naukowe. Większość zapytanych autorytetów naukowych stwierdziła bez wahania, że historia opisana przez Rorvika nie mogła się wydarzyć naprawdę. Techniki klonowania nie są jeszcze na tyle rozwinięte, by mógł powstać ludzki klon. Eksperci byli zgodni: ludzki klon nie może powstać d z i s i aj - ale w przyszłości wszystko jest możliwe i książka Rorvika w specyficzny sposób wskazuje tę możliwość. Amerykański komitet, powołany do zbadania tej sprawy, orzekł, iż: Rorvik, opisując historię Maxa jako prawdę, popełnił fałszerstwo, ale zarazem klonowanie jest realnością, a udoskonalenie jego technik doprowadzi do zadziwiających i być może niebezpiecznych rezultatów. * Książka ta ukazała się już po polsku pt. „Na obraz i podobieństwo swoje. Klonowanie człowieka”. KAW 1983 David Rorvik upiera się nadal, że gdzieś tam w ukryciu rośnie i rozwija się zdrowe dziecko - pierwszy ludzki klon, identyczna kopia miliardera Maxa. Ale nie jest w końcu tak ważne, czy fantazja amerykańskiego reportera naukowego może się ziścić już teraz czy kiedyś, później. Jest przecież oczywiste, że nic nie zatrzyma rozwoju technik klonowania, tak jak nic nie zatrzyma rozwoju nauki i techniki w ogóle. Prawdopodobnie lepiej byłoby dla ludzkości, gdyby nauka zajęła się nie „ulepszaniem człowieka”, ale na przykład naprawą skutków jego działania w biosferze. Jednakże dyktowanie nauce, co powinna robić, też nie jest dobrym wyjściem. Sytuacja nie najłatwiejsza, a w trudnej sytuacji pierwszym i bardzo ważnym obowiązkiem jest zdawanie sobie sprawy z rodzaju grożących niebezpieczeństw. David Rorvik właśnie ostrzega przed jednym z nich. ROZDZIAŁ 16 Koń trojański Kiedy w latach sześćdziesiątych naszego stulecia biolog z Oksfordu Henry Harris ogłosił, że w swym laboratorium wyhodował coś, co jest jednocześnie cząstką człowieka i cząstką myszy, nikt nie chciał w to uwierzyć. Może dlatego, że wielu ludziom jawiło się wyobrażenie potwora, koszmarnej zjawy w postaci na przykład wielkiej myszy z ludzką głową. Ale w tym wypadku chodziło tylko o komórki, mikroskopijne grudki plazmy, nie różniące się „na oko” od innych komórek. Dla biologów było to jednak coś naprawdę niezwykłego, coś porównywalnego być może właśnie ze smokiem z pradawnych legend. Komórki wyhodowane w laboratorium Harrisa miały jądra pół ludzkie pół mysie, były rodzajem hybrydy (hybryda jest to mieszaniec powstały ze skrzyżowania dwóch gatunków albo odmian, np. hybrydą jest muł, istota powstała ze skrzyżowania klaczy z osłem; no, ale w przypadku muła chodzi o w pełni ukształtowany organizm i krzyżowanie dotyczy gatunków bardzo blisko spokrewnionych). Komórki Harrisa były wprawdzie tylko komórkami, niemniej jednak były tworem powstałym z zespolenia komórki ludzkiej z komórką myszy, zatem struktur pochodzących z dość odległych szczebli ewolucyjnej drabiny. W grę wchodziły, tylko komórki niepłciowe, czyli somatyczne, „zwykłe” komórki ciała, ponieważ połączenie komórek płciowych - np. jaja myszy z plemnikiem człowieka - jest jeszcze niemożliwe i byłoby z punktu widzenia biologii cudem (niektórzy twierdzą, że i takie cuda będą kiedyś możliwe). Niemniej hybrydy Harrisa były czymś nowym i niepokojącym, nawet wśród tylu nowych i niepokojących dziwów, jakie w XX stuleciu przyniosła biologia. Harris wyzyskał obserwację znaną uczonym już od dawna (tak często dzieje się w nauce, że nagle ktoś dostrzega nowe możliwości w dawno znanym fakcie). Otóż od pewnego czasu wiedziano już, że niektóre wirusy, znalazłszy się w żywej tkance, rozpuszczają niekiedy błony między stykającymi się komórkami tej tkanki; komórki wówczas zlewają się ze sobą i powstaje jedna, większa komórka o dwóch (lub więcej) jądrach. Harris razem z wirusologiem Watkinsem próbował zmusić pewne wirusy (szczepu Sendai), by rozpuściły błony między sztucznie zetkniętymi komórkami pochodzącymi z tkanek ludzkiej i mysiej. Ku zdumieniu samych eksperymentatorów udało się to. Nie dość na tym. Powstała komórka-hybryda zaczęła się dzielić - hybrydy potomne były już niewątpliwie tworem w przyrodzie nowym. Później Harris „stworzył” coś jeszcze dziwniejszego, a mianowicie hybrydę ludzko-kurzą, czyli zespolenie komórek wywodzących się z dwóch odległych gromad świata zwierzęcego. Hybrydy Harrisa nie były zbyt żywotne, doświadczenia nie zawsze się udawały. Trudno je było także badać, ich funkcje życiowe były upośledzone. Niemniej doświadczenia z Oksfordu przełamały kolejną, nieprzekraczalną - jak się dotąd zdawało - granicę w biologii. I oto prawie po dwudziestu latach, bardzo niedawno, dokonano kolejnego przełomu. Do zespolenia różnych komórek użyto tym razem nie wirusów, ale... prądu elektrycznego wysokiego napięcia. Uzyskane hybrydy okazały się żywotniejsze, łatwiejsze do badań i różnych manipulacji. W laboratorium fizycznym Ośrodka Badań Jądrowych (chodziło o odpowiednią aparaturę) w Julich w Republice Federalnej Niemiec pojawiły się ogromne komórki-hybrydy, żywe i mające nowe właściwości. Właściwości, których nie tylko nie miały komórki macierzyste, użyte do zespolenia, ale takie, które były dotąd w ogóle w przyrodzie nie znane. Technika eksperymentów, dzięki którym dokonuje się fuzji komórek w polu elektrycznym, jest bardzo subtelna, jej opis byłby trudny, zresztą rzecz przecież nie w technice. W każdym razie sprawa polega na odpowiednim stosowaniu impulsów elektrycznych (ok. 200 V/cm w ciągu tysięcznych części sekundy) w zawiesinie różnych komórek. Powstają wówczas twory znacznie większe od wyjściowych, co więcej - błona komórkowa (struktura jak wiadomo szalenie złożona) wokół nich odtwarza się. Powstaje coś nowego, komórka-gigant, jaka nigdy przedtem na Ziemi nie istniała! [Ryc.16] Uczonym z Julich udało się już wytworzyć żyjące i mnożące się komórki-hybrydy różnych gatunków prymitywniejszych roślin, a z tych komórek hodować nowe, nie znane przyrodzie organizmy roślinne. Dotąd nie udało się otrzymać w ten sposób hybrydy dwóch gatunków roślin uprawnych (a więc roślin z wyższych szczebli drabiny ewolucyjnej, wyżej rozwiniętych), ale jest oczywiste, że to tylko kwestia czasu. Kolejny więc eksperyment doprowadzi być może do wyprodukowania rośliny łączącej właściwości np. pszenicy i łubinu, a więc zarazem produkującej ziarno i wiążącej azot z powietrza. Takiej roślinie nawożenie azotowe nie byłoby potrzebne. Nie jest to fantazja, ale możliwość realna - i nie trzeba być rolnikiem, by docenić zalety takiej rośliny. Fantazji czytelników można zostawić inne możliwości, np. krzyżówki glonów morskich z hodowlanymi roślinami lądowymi. Dla takich hybryd morze byłoby najlepszym polem uprawnym, polem, którego wcale nie trzeba uprawiać. A hybryda na przykład ziemniaka z truskawką... Nie wiemy, oczywiście, czy powstałyby krzaczki obsypane truskawkami i zarazem rodzące w ziemi pożywne bulwy (może hybryda owocowałaby czymś zupełnie nowym, jakąś kartoflowatą truskawką czy truskawkowym kartoflem), ale nie o to chodzi. Ważne jest uzyskanie nowych, niebywałych możliwości przekształcania świata istot żywych. Badacze z Julich widzą także nowe możliwości w lecznictwie. Udało się np. wyprodukować pewne hybrydy różnych komórek krwi ssaków (w grę wchodzi tu łączenie ze sobą komórek jednego gatunku, np. myszy albo szczura, i komórek nawet jednej tkanki - krwi - ale wyspecjalizowanych w bardzo różnych funkcjach, czyli takich komórek, które w żaden sposób w swoim normalnym środowisku zespolić by się nie mogły). Do tych nowych komórek-hybryd wprowadzili cząstki magnetyczne (jakby małe magnesiki). Nie trzeba wysilać wyobraźni, by spostrzec, jakie możliwości daje taka „magnetyczna hybryda”. Otóż takimi tworami można we krwi zdalnie sterować za pomocą zewnętrznego pola magnetycznego. „Zdalnie sterowaną” komórkę można kierować w dowolne miejsce organizmu. Jeśli teraz do jej wnętrza wstrzyknie się odpowiedni lek, komórka, niczym posłaniec, zaniesie ów lek dokładnie do chorego miejsca. Jest to niesłychany postęp w terapii, w lecznictwie. Przecież główny problem dzisiejszej chemioterapii polega na tym, że krew rozprowadza leki po całym organizmie. Tak więc ostry środek chemiczny, niszczący np. komórki nowotworu, bardzo szkodzi również komórkom zdrowym. Jak dotąd nie umiano temu zapobiec. Sterowany strumień leków cytostatycznych (hamujących rozwój nowotworu) można dzięki „magnetycznym hybrydom” kierować wyłącznie do miejsca, gdzie usadowił się nowotwór. Czyż trzeba czegoś więcej? Warto jeszcze wyjaśnić, dlaczego cząstek magnetycznych nie można wprowadzić do „zwykłych” komórek ludzkich. Otóż błona komórkowa jest tak skonstruowana, że żadnych zbytecznych cząstek do wnętrza komórki nie wpuści, natomiast właśnie impulsy prądu i odpowiednie manipulacje polem elektrycznym jakby „otwierają” błonę (w rzeczywistości proces ten jest o wiele bardziej skomplikowany, ale”chodzi o zasadę). Na razie są to dopiero pierwsze doświadczenia, ale rokują nadzieje rewolucji w lecznictwie większej niż ta, jaką np. spowodowały antybiotyki. Na horyzoncie jawi się już „bioaktywna kapsułka”, komórka-hybryda, transportująca we krwi lek w to miejsce organizmu, które właśnie powinno być leczone, i w dodatku uwalniająca ów lek w odpowiednim czasie (albo co pewien czas - by efekt był jeszcze skuteczniejszy). Komórka-posłaniec, niosąca lek, byłaby wobec nowotworu (i w ogóle wobec różnych schorzeń) prawdziwym koniem trojańskim. Wykonano już pierwsze eksperymenty z erytrocytami (czerwonymi krwinkami) myszy. Erytrocyty łączy się z limfocytami. Nowo powstała hybryda zyskuje właściwości obu rodzajów komórek, a jak wiadorńo, limfocyty są obrońcami organizmu, nieomylnie atakująjego wrogów. Do takiej hybrydy wprowadza się cząsteczki magnetyczne o średnicy jednej tysięcznej milimetra, potem zaś w taką „magnetyczną hybrydę” wstrzykuje się odpowiedni lek, nową komórkę wprowadza się do krwi i... koń trojański gotowy. Odpowiednio manipulując polem magnetycznym (oczywiście nieszkodliwym dla organizmu), prowadzi sieją do miejsca, gdzie zagnieździła się choroba. Uwolnienie leku następuje w tym miejscu samorzutnie: hybrydy-nośniki są tak spreparowane, by po pewnym czasie (właśnie w czasie dotarcia do chorego miejsca) rozpadały się same. Zresztą techniki uwalniania leku mogą być różne. W każdym razie z pierwszych już doświadczeń z myszami wynika, że lek przeciwrakowy wstrzyknięty wprost do krwi dociera do nowotworu zaledwie w 10 proc, lek we wnętrzu „konia trojańskiego”, w magnetycznej komórce-hybrydzie dociera aż w 80 proc. I oczywiście bez porównania lepiej działa. Produkuje się też już hybrydy „samonaprowadząjące się” do chorych miejsc. Otóż przyczepia się do nich przeciwciała swoiste dla danego rodzaju nowotworu (czyli atakujące właśnie określone komórki” nowotworowe) - owe przeciwciała nieomylnie prowadzą niosące lek hybrydy tam właśnie, gdzie trzeba. Takie komórki nazwano w literaturze naukowej angielskim słowem ghosts, czyli duchy, widma, upiory... Może dlatego, że uczeni lubią nazwy niezwykłe i tajemnicze, a może dlatego, że dla nowotworu taki erytrocyt-hybryda - na pozór taki sam jak inne, normalny i nierozpoznawalny - okazuje się właśnie upiorem niosącym zagładę. Wszystkie opisane tu doświadczenia dotyczą na razie komórek mysich. NA RAZIE! - wielkie nadzieje przed nami! Niezależnie od wielkich nadziei, które owe doświadczenia stwarzają, są one przecież czymś cudownym. Oto ludzie konstruują nowe struktury biologiczne, komórki, których nie wytworzyła nigdy przedtem przyroda. Niedługo zaś będą może już tworzyć nowe, całe organizmy. Można też sobie wyobrazić, że wśród tych nowych „żyjących konstrukcji” pojawi się również i taka, która może zagrozić wszystkim pozostałym na Ziemi. Tak, zabawa w bogów kreujących życie jest cudowna i niezwykła, ale jest również niebezpieczna. Trzeba mieć nadzieję, że owe niezwykłości będą mogły zawsze służyć tylko życiu i że nigdy nie staną się koniem trojańskim dla ich twórców. ROZDZIAŁ 17 Kto wymyślił ten szyfr? Oto zdumiewająca tajemnica przyrody: plany budowy każdej żywej istoty na Ziemi, od wirusa (wirus tkwi właściwie na pograniczu między żywym i martwym) do człowieka, zapisane są tym samym kodem, tym samym językiem chemicznym. Różnice są przede wszystkim ilościowe, ale zasada zapisu pozostaje zawsze ta sama, bo oparta jest na strukturze pewnego związku chemicznego - kwasu nukleinowego. Związek ten występuje w każdej komórce każdego organizmu, nic więc dziwnego, że biologowie nazywają go kluczem życia albo szyfrem życia. Niektórzy uczeni twierdzą nawet, że wszystkie istoty żywe egzystują tylko po to, by owa dziwna substancja mogła trwać i wciąż się odtwarzać... Życiie miałoby być formą istnienia kwasów nukleinowych. Niewiele ponad sto lat minęło od czasu, kiedy odkryto tę substancję. W 1869 r. wyodrębnił ją z jąder komórkowych szwajcarski chemik Fryderyk Miescher i nazwał właśnie nukleiną (od nucleus - jądro). Uczony nie zdawał sobie sprawy z wagi tego odkrycia i nie był w tym odosobniony; wówczas i dziesiątki lat potem biologowie sądzili, iż jest to po prostu kolejny związek chemiczny, biorący jakiś udział w metabolizmie (przemianie materii) komórki. Takich związków odkrywano wtedy tysiące. Miescher nie dożył czasów, kiedy jego nukleinę zaczęto podejrzewać o udział w zapisie i przenoszeniu informacji dziedzicznej. W połowie lat czterdziestych naszego stulecia Amery’kanin O. Avery, opierając się na wcześniejszych obserwacjach Anglika F. Griffitha udowodnił, iż cechy genetyczne pewnej bakterii przenoszone są właśnie przez jedną z postaci nukleiny, to znaczy przez kwas dezoksyrybonukleinowy, zwany DNA (skrót nazwy angielskiej - desoxyribonucleic acid). Minęło znowu parę lat, zanim świat nauki pojął w pełni znaczenie dwóch faktów: DNA znajduje się w każdej komórce i DNA jest nosicielem „zapisu” genetycznego. Z tych przesłanek wynikał wniosek oczywisty: geny, czyli jakby podstawowe jednostki dziedziczności, zbudowane są właśnie z DNA! Wciąż tylko nie wiedziano, jaki może być mechanizm samego zapisu informacji genetycznej w DNA i jak ta informacja jest reprodukowana i przekazywana. Przełom przyszedł w 1953r. Wówczas Francis Harry Crick, James Dewey Watson i Maurice Hugh Wilkins odkryli, jak właściwie zbudowana jest przestrzennie cząsteczka DNA, jaka jest jej struktura (dostali za to potem Nagrodę Nobla). Odkrycie tej struktury (jest to tzw. podwójna spirala albo podwójna helisa, coś w rodzaju śrubowa-to skręconej drabinki) dawało jednocześnie odpowiedź na powyższe dwa zasadnicze pytania. Rozpoczęła się era biologii molekularnej, odkrycia zaczęły się teraz sypać za odkryciami. Sposób zapisu informacji DNA (znany dziś każdemu uczniowi) jest w swoim rodzaju doskonały. Alfabet składa się tylko z czterech „liter”, z których układane są trzyliterowe „słowa”. Łatwo zatem obliczyć, iż „słów” w chemicznym zapisie genetycznym jest 64 (tj. 43) - i bodaj najbardziej zdumiewające jest to, że tak prostym kodem można „zapisać” wszystkie cechy wszystkich żyjących istot* [* Kod jest wprawdzie prosty, ale oczywiście „zapis genetyczny” jest skomplikowany. Kto chce go sobie przypomnieć, musi zajrzeć do podręczników biologii molekularnej.]. Pewne trójkowe „wyrazy” grają w tym niezwykłym języku rolę znaków przestankowych, rola niektórych innych nie jest jeszcze rozpoznana. [Ryc.17] Tak więc w każdej mikroskopijnej komórce ciała każdego żywego organizmu - zatem i każdego z nas - znajduje się swoisty zapis, program, wyrażony w języku DNA, który to zapis przetłumaczony na przykład na język angielski zająłby co najmniej 500 ogromnych tomów Encyklopedii Brytyjskiej. Zapis ten ma zarazem jeszcze jedną właściwość zupełnie cudowną: potrafi się powielać, odtwarzać. Mówiąc w największym uproszczeniu, drabinka DNA rozdziela się na dwie połówki, każda z połówek dobudowuje sobie brakującą część i już są dwie cząsteczki DNA. Mało tego, system ten dysponuje różnymi sprawnymi mechanizmami do naprawiania błędów i uszkodzeń, które mogą zdarzyć się w czasie odtwarzania i w ogóle w trakcie działania tej niezwykłej cząsteczki. System ten obdarzony jest też odpowiednią - jak to się określa - redundancją, to jest „używa” większej liczby symboli do zakodowania informacji niż to jest niezbędne. Mówiąc prościej, jedną „wiadomość” można zapisać i przekazać za pomocą kilku różnych „wyrazów”, co niesłychanie zwiększa sprawność kodu i jego odporność na zakłócenia (zakłócenia powinny być tu rozumiane jako przekłamanie, zniekształcenie informacji przekazywanej). Teoria informacji przewiduje, jakie cechy powinien spełniać każdy idealny kod do przekazu dowolnej informacji. Otóż właśnie „kod genetyczny” jest bardzo bliski ideału i stwierdzający ten fakt biologowie nigdy nie mogą się temu nadziwić. W pewnym sensie ów kod jest jakby zbyt dobry... Ale nie interesują nas w tej chwili rozwiązania „techniczne”, mechanizmy działania aparatu, który wynalazła przyroda po to, żeby gatunki mogły się na Ziemi odtwarzać w każdym pokoleniu. Wystarczy, jeśli stwierdzimy: właśnie z DNA związane są dwie najważniejsze funkcje żywej materii. Zdolność do odtwarzania i przekazu informacji genetycznej (czyli plan budowy organizmu) i zdolność do kontroli działania samej komórki, podstawowej jednostki życia. Mamy więc zarazem przekaz i kontrolę działania - i obie te funkcje spełnia DNA (nie wdaję się już w różne skomplikowane szczegóły). Chodzi o to, iż w istocie można sądzić, że wszystkie inne systemy żywej komórki pełnią tylko rolę „wykonawców”, bez DNA nie mogłyby się odtwarzać ani po prostu prawidłowo działać. Czy można się dziwić, że od lat kwas dezoksyrybonukleinowy, helisa DNA, fascynuje uczonych? W 1976 r. młody, ale już znany z publikacji biolog z Oksfordu, Richard Dawkins, wydał książkę pod tytułem „The Selfisch Gene” („Samolubny gen”). Książka stała się bestsellerem, nawet poza kręgami osób interesujących się biologią. (Nb. zamierzano wydać ją i u nas, ale nie wiem, dlaczego dotychczas się nie ukazała). Dawkins postawił tezę zupełnie niezwykłą, wywracającą nasze pojęcie o życiu i o nas samych. Twierdzi mianowicie, że DNA - owa niezwykła substancja genetyczna - nie jest po prostu doskonałym narzędziem, którym posługują się organizmy dla swoich celów. Przeciwnie - to organizmy, żyjące istoty, są narzędziem, którym posługuje się DNA, czy ściślej mówiąc, geny (zbudowane przecież z DNA). Posługują się nim po to, by móc trwać w nieprzychylnym dla siebie świecie. Tak więc, wedle koncepcji Dawkinsa, nasze ciała są swoistymi „futerałami” dla genów, jesteśmy ich „przetrwalnikami” czy najlepiej - robotami, które dla nich pracują! Przeczytajmy, co pisze Dawkins w swojej książce: Geny gnieżdżą się skupione w ogromnych koloniach - wewnątrz bezpiecznych, ociężale poruszających się gigantycznych robotów, którymi zdalnie kierują, odizolowane od świata zewnętrznego. Są także i we mnie; Stworzyły nasze ciała i umysły; ich przetrwanie jest racją naszego bytu, jesteśmy maszynami, umożliwiającymi im życie. Dawkins używa języka literackiego i świadomie antropomorfi-zuje (uczłowiecza) geny. Można by mniemać, iż w jego pojęciu geny są „właściwymi” żyjącymi istotami, cała reszta to tylko swoista otoczka biologiczna, której one właśnie używają do przetrwania i umożliwienia replikacji samych siebie. W takiej interpretacji wszystkie poczynania wszystkich organizmów, od jednokomórkowców do człowieka, są efektem „manipulacji genów”, wynikiem ich dążenia do wiecznego trwania. Geny tylko „zmieniają ciała”, w których tkwią, „przeskakując” z pokolenia na pokolenie... Język Dawkinsa jest mylący. Zresztą później, odpowiadając na krytykę, uczony odżegnywał się od takiej antropomorfizacji genów. Twierdził, iż chodziło mu tylko o zwrócenie uwagi na fakt, że organizmy, ciała, są formami przejściowymi, że jedyną trwałą ich częścią - i zarazem częścią sterującą - jest właśnie materia genetyczna. Z tego faktu - powiada Dawkins - powinna wynikać swoista „nadrzędność” trwałych genów nad przemijającą resztą ciała. I wobec tego dla ciągłości życia na Ziemi naprawdę liczą się jedynie geny, które oczywiście nie mają żadnych „zamiarów”, „chęci”, „celów” itd. Istnieją po prostu po to, by trwać i reprodukować się - mówi Dawkins. Nic dziwngo, że hipoteza biologa z Oksfordu wzbudziła ostrą krytykę, a nawet oskarżenia o pseudonaukę. Oburzenie można zrozumieć. Gdyby hipotezy Dawkinsa okazały się prawdziwe, byłaby to chyba największa klęska człowieka od początku jego istnienia. Człowiek musiałby bowiem uznać, iż jest tylko kukłą manipulowaną przez geny. Że nie jest nawet niewolnikiem, ale wręcz maszyną - czymś w rodzaju „powozu” dla DNA, wehikułem do podróży w czasie dla tej dziwnej substancji. Taka prawda byłaby niemożliwa do przyjęcia. Ale, czy prawda przestaje być prawdą dlatego, że nie można jej przyjąć? Na szczęście nie musimy rozstrzygać tego dylematu, ponieważ błyskotliwa i fascynująca hipoteza Dawkinsa prawdą raczej nie jest. Do użycia tu słowa raczej skłania mnie ostrożność - dyskusja na ten temat, aczkolwiek wykazała wiele słabości hipotezy „samolubnych genów”, nie obaliła tej hipotezy jednoznacznie. Pojawili się nawet specjaliści, którzy poszerzyli hipotezę Dawkinsa. Na przykład pewien niemiecki biolog, doktor Menzel, twierdzi z przekonaniem, iż wszelka dążność do wypraw w nieznane, do podboju nowych przestrzeni, zwłaszcza do „wyjścia w Kosmos”, jest po prostu przejawem dążności DNA do rozprzestrzeniania się, opanowywania nowych terenów i właśnie do ekspansji w przestrzeń kosmiczną. Istnieje hipoteza jeszcze bardziej zdumiewająca. Mianowicie jeden z japońskich biologów twierdzi, że ponieważ informacja zawarta w genach jest bardziej uniwersalna niż każdy inny środek przekazu i ponieważ geny zawierają tej informacji znacznie więcej, niż to by miało wynikać z ich funkcji, wobec tego w genach zapisany jest jakiś dodatkowy przekaz. Miałby to być - powiada bez mrugnięcia okiem Japończyk - przekaz przeznaczony dla ludzi i przesłany przez inną, znacznie wyższą cywilizację kosmiczną*! Naturalnie wkroczyliśmy tu już w sferę literatury SF, dawno opuszczając solidny grunt nauk przyrod-biczych... Ale trzeba przyznać, że hipoteza: „DNA - jako szyfr obcej cywilizacji” jest naprawdę niezwykła! Tym, którzy zmartwili się i może przerazili, że organizmy żywe - i zatem oni sami - są tylko „środowiskiem” dla życia, ochrony i mnożenia się genów, przedstawię argumenty na rzecz hipotezy przeciwnej. Otóż główny argument zwolenników „samolubnych genów” opiera się na istnieniu zdolności DNA do samopowielania się. Ale w miarę poznawania mechanizmów życia komórki staje się coraz bardziej jasne, iż owo samopowielanie się jest mitem. Helisa DNA replikuje się tylko w powiązaniu z całym, skomplikowanym układem żywej komórki. W złożonym procesie powielania się DNA bierze udział ponad sto niezastąpionych składników (wciąż zresztą wykrywa się nowe), na proces ten wpływa wszystko, co dzieje się w komórce, a zatem nie ulega wątpliwości, iż mamy tu do czynienia z pewnym systemem jako całością. Inaczej mówiąc, to właśnie cała komórka powiela swój DNA, swoje geny. Trudno również twierdzić z pewnością - mówią dalej przeciwnicy nadrzędnej roli DNA - by substancja ta sterowała życiem komórki. Jest ona bowiem tylko wiernym zapisem programu, którego urzeczywistnienie wymaga także zgodnego działania całej żywej komórki. Mamy więc do czynienia z systemem, który może istnieć i działać tylko jako całość. Wynika stąd znana oczywistość, że tym, co jest żywe i samosteru-jące, zdolne do odtwarzania się, jest na Ziemi komórka biologiczna (niekomórkowy wirus także potrzebuje do życia całej obcej komórki). Nie można wykluczyć, że gdzieś w Kosmosie istnieją inne systemy zdolne do życia, ale nic o tym nie wiemy. Jak widać, argumenty przeciwników hipotezy Dawkinsa mają wielką wagę. Czy oznacza to całkowite odrzucenie tezy o „samolubnych genach”? Otóż wydaje się, że w istocie geny nie rządzą „samolubnie” i całkowicie naszym życiem ani życiem niczyim, choć na pewno odgrywają znacznie większą rolę, niż sądzili dotąd uczeni. Nie jesteśmy na szczęście bezwolnymi robotami, maszynami do utrzymywania genów i umożliwiania im reprodukcji. Ale też nie da się zaprzeczyć, iż tajemnica doskonałości DNA jest bardzo daleka od wyjaśnienia. W każdym razie długa, spiralna drabinka DNA jest na pewno najdziwniejszą cząsteczką we Wszechświecie, w* [* „Dojrzejemy” do odczytu tej informacji, kiedy całkowicie już rozszyfrujemy zapis genetyczny...] którym dziwnych rzeczy przecież nie brakuje. ROZDZIAŁ 18 Stwór z legendy Potwory, będące dziwacznym skrzyżowaniem różnych istot, żyły niegdyś w starożytnych legendach. Na przykład w krainie Likii (albo Licji) na południu Azji Mniejszej miała zamieszkiwać Chimera. Był to ziejący ogniem potwór najbardziej znany w postaci lwa z głową koz - na grzbiecie i wężem zamiast ogona. Smok ten pustoszył spokojną Likię ogniem i nikomu nie udawało się go pokonać. Dokonał tego dopiero Bellerofont, wnuk Syzyfa, który przeleciał nad Chimerą na skrzydlatym koniu - Pegazie i oszczepem wepchnął potworowi w paszczę kawał ołowiu. Ognisty dech smoka roztopił ołów, struga metalu spłynęła do jego wnętrzności i taki był koniec Chimery (kto ciekaw szczegółów, niech poczyta grecką mitologię). Dzisiaj Chimerę można zobaczyć tylko w muzeum we Florencji, stoi tam jej spiżowy posąg, stworzony przed tysiącleciami przez etruskiego rzeźbiarza. Natomiast nazwa potwora weszła na stałe do zasobu pojęć biologii. Chimerą nazywa się organizm, powstały ze zrośnięcia tkanek pochodzących z dwóch różnych organizmów, na przykład po zaszczepieniu na jednej roślinie innej, pokrewnej. Taka roślinna chimera nie rozmnaża się płciowo, można ją mnożyć wegetatywnie przez sadzonki, cebule albo tzw. oczkowanie i dla ogrodników nie jest to nic niezwykłego. Wśród zwierząt przypadki chimer są bardzo rzadkie, stanowią wybryk natury, ale zdarzają się, np. czasem rodzi się organizm, którego prawa i lewa część wykazują cechy odmiennej płci. W przyrodzie więc prawdziwa, biologiczna chimera zwierzęca jest prawdziwą rzadkością. Ale od niedawna udaje się tworzyć żyjące chimery dzięki pewnym sztucznym zabiegom. W tym wypadku sprawa polega nie tyle na zrośnięciu tkanek, ile na zespoleniu komórek odrębnych embrionów, pochodzących od różnych rodziców - zatem mających inne zestawy genetyczne. Może przyjemnie będzie się dowiedzieć, że jednym z pierwszych uczonych, który takie chimery stworzył, był polski biolog Andrzej Tarkowski, który i dziś zresztą pracuje twórczo w zakresie embriologii eksperymentalnej (na Uniwersytecie Warszawskim). Otóż Tarkowski specjalnymi metodami potrafił połączyć dwa zarodki myszy, pobrane od dwóch różnych mysich matek. Uzyskał w ten sposób jeden zrośnięty zarodek, który wszczepił trzeciej mysiej samiczce. Myszka ta urodziła następnie małą myszkę, nie różniącą się specjalnie od innych myszek oprócz tego, że: noworodek mysi miał czworo autentycznych, biologicznych rodziców i jedną matkę przyrodnią... Ponieważ jedna para rodziców była szara, druga znacznie ciemniejsza - nowo narodzona myszka miała futro w paski. Prace Tarkowskiego są wielkim krokiem naprzód w tzw. inżynierii embrionalnej i myślę, że jeszcze usłyszymy o tym uczonym. Inżynieria embrionalna (biologowie krzywią się ml tę nazwę, ale co zrobić, już się przyjęła na wzór inżynierii genetycznej) jest jedną z tych niezwykłych dróg nauki, które prowadzą w krainę cudów. Cudów zresztą dwuznacznych - w tym sensie, iż tego rodzaju manipulacje mogą być kiedyś wykorzystane w celach, które dziś nas przerażają. Czy chcemy wziąć na siebie odpowiedzialność za życie na naszej planecie, tworzyć dla własnych celów nowe, żywe organizmy? Czy rzeczywiście chcemy wziąć w swe ręce naszą własną ewolucję? - zapytywał niedawno znany biolog amerykański Robert Sinsheimer. W końcu bowiem „wyprodukowanie” embrionu ludzkiegoz dwóch różnych ludzkich zarodków jest tylko kwestią ulepszenia technik. Nikt dotąd nie odważył się takiego doświadczenia przeprowadzić (choć kto wie?) i nie wiemy, jakie byłoby dziecko, pochodzące od czworga rodziców. Zwracam uwagę, że byłoby to doświadczenie zupełnie inne niż powszechne już „zastępcze ciąże”. Dzieci zrodzone przez „zastępcze matki” (żyje takich dzieci na świecie sporo) spędziły jako embriony okres rozwoju płodowego w kobiecie, która nie była ich biologiczną matką, ale oczywiście mają tylko jedną parę genetycznych - więc prawdziwych - rodziców. Dziecko, powstałe przez zespolenie dwóch obcych embrionów, czyli ludzka chimera, miałoby dwie pary prawdziwych, genetycznych rodziców. Naturalnie, można powiedzieć, że jest to możliwe tylko teoretycznie, ale dobrze wiemy, jak szybko w biologu możliwości stają się rzeczywistością. Nie ma właściwie prawa, które zabraniałoby podobnych eksperymentów z ludzkimi embrionami. Nie tylko zresztą nie istnieją w tej mierze odpowiednie normy prawne, ale ludzie wcale nie są zgodni co do tego, jakie owe normy być powinny. Na jednej szali mamy tzw. dobro nauki, potrzeby medycyny i w ogóle prawa postępu (?), na drugiej szali integralność istoty ludzkiej. I jak dotąd oficjalnie tylko Kościół katolicki wypowiedział się przeciw eksperymentom z ludzkimi zarodkami, które uważa (od chwili zapłodnienia) za nienaruszalne istoty ludzkie. Wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi stawianie granic nauce w imię dobra człowieka, mamy do czynienia z najtrudniejszymi sprawami na świecie. Zwolennicy bowiem bezgranicznej „wolności eksperymentu” odpowiedzą, iż wszelkie granice stawiane nauce przynosiły zawsze szkody właśnie ludziom, a w imię „nienaruszania integralności istoty ludzkiej” protestowano kiedyś np. przeciw chroniącym od śmierci szczepionkom. Z drugiej strony nie ma co ukrywać - nawet ludzie nie uznający etyki chrześcijańskiej czują doskonale, iż eksperymenty na zarodkach człowieczych nie mogą przekraczać pewnych granic, że chodzi tu o sprawy, których jeszcze w pełni nie pojmujemy, ale które różnią się istotnie od wszelkich innych doświadczeń z jakimikolwiek organizmami na Ziemi. Wróćmy jednak do inżynierii embrionalnej. Przypomnę, że już w latach sześćdziesiątych słynne były doświadczenia embriologa E.S. Hafeza z USA. Pobierał on zarodki rasowych krów, wszczepiał je następnie do macicy samicy królika, gdzie przebywały sobie spokojnie przez dwa tygodnie, potem wszystkie je „wyjmował” z królika i wszczepiał z kolei - już pojedynczo - wielu krowom nierasowym. W odpowiednim czasie zwykłe farmerskie krasule rodziły cielęta najbardziej rasowe pod każdym względem. No dobrze, spyta ktoś - rozumiem, że jedna krowa, nawet najlepszej rasy, może w ciągu życia urodzić najwyżej dwanaście cieląt, a dzięki metodzie „zastępczych matek” można na przykład sto rasowych zarodków wszczepić stu innym krowom, ale po co w tym procesie królik? Otóż królik spełniał tu wyłącznie rolę przechowalni, ponieważ rasowe zarodki trzeba było przewieźć z USA do Australii, a na pewno nie wytrzymałyby podróży „w probówce”, więc przewieziono po prostu jednego królika z embrionami krowimi w macicy. W ten sposób mały królik przewiózł w swym wnętrzu całe stado rasowego bydła, a farmerzy australijscy mogli otrzymać ze swoich nierasowych krów najbardziej rasowe cielaki. Metody - jak się to zwie transferu embrionów zwierzęcych są już dziś bardzo rozpowszechnione. Uczeni potrafią nawet zmusić organizm jednego gatunku, by sposobem „ciąży zastępczej” wydał na świat potomka innego gatunku. Na razie dotyczy to gatunków pokrewnych, ale... Na przykład ostatnio, bodaj w 1983 r., udało się w Instytucie Hodowli Zwierząt w Monachium wszczepić spokojnej łaciatej krowie domowej zarodek bantenga, z rodziny krętorogich. Bantengi tylko z wyglądu przypominają bydło domowe, żyją zaś na wolności, w gęstych lasach górskich w Indochinach, na Borneo, Jawie i na Wyspie Bali (jedynie tam zostały udomowione). Nie dają się krzyżować z bydłem domowym, natomiast udają się krzyżówki tych zwierząt z gatunkiem zwanym zebu. I oto krowa w Monachium urodziła małego bantenga! Uczeni przypuszczają, iż być może w ten sposób uda się zachować przy życiu niektóre znikające z Ziemi gatunki. Sprawa nie jest jednak prosta, poza różnymi czynnikami wchodzi w grę również i taki, jak po prostu wielkość zwierząt. Jakie bowiem zwierzę mogłoby urodzić na przykład małego słonika, hipopotama czy nosorożca, nawet jeśli embriony tych ginących zwierząt „przyjęłyby się” w macicy jakiejś „zastępczej matki”? Monachijski banteng nie jest - dodam dla porządku - biologiczną chimerą. Jest noworodkiem urodzonym przez samicę, nie będącą jego biologiczną matką, i w dodatku samicę innego gatunku. Dla tak urodzonych istot nie ma jeszcze odrębnego określenia. Co zaś do chimer, to czy możliwe jest istnienie tworu, który miałby nie tylko dwie pary biologicznych rodziców, jak myszki profesora Tarkowskiego, ale miałby dwie pary rodziców, wywodzących się z różnych gatunków zwierząt? Czy możliwe jest istnienie czegoś takiego, co, na przykład byłoby zrodzone przez parę owiec i zarazem, jednocześnie, przez parę kóz? Coś, co byłoby zarazem i kozą, i owcą, po prostu kozoowcą? Taki pomysł przeczy dzisiejszej biologicznej wiedzy. Każdy uczeń szkoły średniej wie, iż nie może istnieć zwierzę złożone z elementów różnych gatunków, bowiem normalnie w naturalnych warunkach gatunki nie mogą się krzyżować. Biologia uznała zresztą tę regułę za tak ważną, iż na jej podstawie można właśnie odróżniać gatunki od pódgatunków i ras. Jeśli więc nawet bardzo podobne zwierzęta nie mogą się skrzyżować, to stanowią dwa odrębne gatunki - jeśli zaś się krzyżują i wydają na świat potomstwo - są tylko odmianami, rasami jednego gatunku. Oczywiście, istnieją wyjątki, ale mają one tylko potwierdzać regułę. Na przykład wspomniana krzyżówka bantenga z zebu czy zdarzające się czasem krzyżówki wilka z psem. Wszyscy też na pewno słyszeli o mułach - produkcie skrzyżowania klaczy z osłem (dziecko oślicy z ogierem zwie się osłomułem). Muły, jak wiadomo, są bezpłodne, choć mają wiele zalet jako zwierzęta domowe. [Ryc.18] Więc skrzyżowanie owcy z kozą jest możliwe? Otóż właśnie, rzecz taka nie udała się nigdy hodowcom mimo różnych prób, nie zdarzyła się też nigdy samorzutnie w przyrodzie. Skrzyżowanie płciowe kozy z owcą jest po prostu niemożliwe. Ale dzięki metodom inżynierii embrionalnej stworzenie kozoowcy jest jednak możliwe! W lutym 1984 r. w najsławniejszym bodaj na świecie brytyjskim naukowym czasopiśmie przyrodniczym „Nature” ukazało się zdjęcie, które natychmiast reprodukowały gazety niemal wszystkich krajów (u nas np. „Kurier Polski”). Na zdjęciu widnieje stwór, będący ni to kozą, ni to owcą. Ma łepek kozy obdarzony rogami barana, obrośnięte jest długim, kręconym owczym futrem, gdzieniegdzie tylko widnieją dziwaczne łaty krótkiej, koziej sierści. Kozoowca na zdjęciu ma dwa lata. Urodziła się w 1982 r. w laboratoriach Instytutu Fizjologii Zwierząt Uniwersytetu Cambridge w Anglii. Powstała z zespolenia mikroskopijnego zarodka kozy z równie mikroskopijnym zarodkiem owcy (oczywiście, słowo zespolenie oznacza tutaj bardzo trudną, skomplikowaną technikę embriologiczną). Ów „dwoisty” embrion został następnie wszczepiony „zastępczej matce”. Tak spreparowanych zarodków było zresztą kilka, wszczepiono je zarówno kozie, jak i owcy, by zobaczyć, co z tego wyjdzie. „Wyszło z tego” sześć małych kozojagniąt (albo owcokoź- ląt?). Są podobne do obu par rodziców, jedno z nich ma nawet białka krwi charakterystyczne jednocześnie dla obu gatunków, co jest już niezwykłością zupełną. Tak więc na Ziemi pojawiło się nowe zwierzę (zapewne zresztą niepłodne, ale jeszcze nie wiadomo) stworzone przez człowieka. Ludzie stworzyli wiele ras zwierząt domowych - niektóre są tak różne, że ktoś, kto nie zna ich pochodzenia, nie wiedziałby, iż należą do jednego gatunku. Przypomnijmy sobie choćby jamnika i doga. Ale teraz mamy do czynienia z „dwugatunkowym” ssakiem-chimerą, czymś, co jest jednocześnie i kozą, i owcą! Smutny paradoks polega może na tym, iż człowiek zniszczył bezpowrotnie niesłychanie wiele więcej gatunków, niż ich stworzył. Nie wiadomo jeszcze, jakie korzyści gospodarcze przyniesie kozoowca. Na razie jest żywym przykładem możliwości nauki, jest stworem z legend, antyczną Chimerą, tyle że bardzo łagodną i nieszkodliwą. Embriologowie szkoccy z Edynburga zapowiedzieli, że pracują nad stworzeniem czegoś, co miałoby cechy świni i owcy, byłoby dla hodowców zwierzęciem bezcennym, mało wymagającym i dającym mięso, wełnę i mleko zarazem. Świnię z owczym runem trudno sobie wyobrazić. Zresztą w ogóle trudno sobie wyobrazić, by stwór taki mógł powstać. Świnia i owca należą przecież nie tylko do odrębnych gatunków, ale do różnych rodzin (choć do jednego rzędu parzysto- kopytnych). Gdyby ktoś parę lat temu zapowiedział, że urodzi się kozoowca, biologowie wyśmieliby go. Tymczasem kozoowca żyje i ma się dobrze. Więc może kiedyś pojawią się koniopsy albo kotoszczury i nikt się już nawet nie będzie dziwił, jeśli naprawdę spotka Minotaura, człowieka z głową byka? ROZDZIAŁ 19 Tajemnica spadającego kamienia Najpowszechniejszą, wszechobecną silą we Wszechświecie jest siła grawitacji. Podlegamy jej wszyscy, zawsze i wszędzie napotykamy jej przejawy. Przez całe tysiąclecia było dla ludzi oczywiste - w ten sam sposób, jak np. dzisiaj to jest oczywiste dla dzieci - że wszystkie- przedmioty materialne mogą same poruszać się z góry na dół, czyli spadać, ale nigdy odwrotnie, że kamień rzucony w górę spada zawsze na dół. Nikt się zwykle nad oczywistościami nie zastanawia, aż wreszcie znajdzie się umysł niezwykły, którego dziwią właśnie rzeczy oczywiste. Dzięki takim właśnie umysłom istnieje nauka. Na przykład Platon 23 wieki temu nie wahał się zapytać o rzecz tak naturalną: dlaczego właściwie kamień rzucony do góry zawsze spada na ziemię? Filozof znalazł odpowiedź, która dzisiaj może się wydawać naiwna (ale w swoim czasie wcale tak naiwna nie była). W gruncie rzeczy przecież pytania są zwykle ważniejsze od odpowiedzi - bo właściwa odpowiedź w końcu zostanie znaleziona, ale żeby jej szukać, trzeba najpierw postawić właściwe pytanie... Otóż Platon uznał, że po prostu każde ciało na świecie dąży tam, gdzie jest najwięcej ciał mu pokrewnych, podobnych do niego. A więc kamień dąży ku skałom ziemi, wody deszczów spływają ku rzekom, rzeki dążą do mórz, a dym zdąża do chmur, których jest krewniakiem. Arystoteles, mający inny rodzaj umysłowości, nie mógł pogodzić się z teorią swego mistrza, szukał rozwiązania prostszego. Podzielił po prostu wszystkie ciała na „ciężkie” i „lekkie”. Ciężkie miały zawsze zdążać ku Środkowi Wszechświata (czyli ku środkowi Ziemi, bo ona była wtedy centrum Kosmosu), lekkie (ogień, dym, para wodna) - ku jego peryferiom, strefom zewnętrznym. Taki pogląd przetrwał całe wieki i ciekawe, że pierwszy podważył go człowiek o umysłowości bardziej artystycznej niż naukowej: Leonardo da Vinci. Przypuszczał on z genialną intuicją, iż we Wszechświecie istnieje wiele ośrodków „przyciągających”, wielkość zaś owej siły „przyciągania-ciążenia” zależy od odległości od niej. Następnie Galileusz zauważył rzecz zdumiewającą: ciała, niezależnie od tego, czy są ciężkie czy lekkie, spadają tak samo (oczywiście, pomijamy opór powietrza). Dotąd przecież uważano, iż ciężkie przedmioty spadają szybciej niż lekkie. Wydawało się to tak oczywiste, że nikt tego przez tysiąclecia nie sprawdził! Zdaje się zresztą, że wielu ludzi nie znających fizyki i dziś sądzi tak samo... Jak wiemy, ideę powszechnego ciążenia pierwszy właściwie pojął i nadał jej formę prawa Izaak Newton. Był to krok naprzód w poznaniu zaiste przeogromny, bo odtąd znano już prawa rządzące najpowszechniejszą siłą Wszechświata, poruszającą zarówno najdrobniejsze pyłki, jak i największe globy. Ale znajomość praw znów nie wystarczała niektórym umysłom. Zresztą już i sam Newton próbował znaleźć odpowiedź na pytanie zasadnicze: dlaczego właściwie wszystkie ciała działają na siebie, jaka jest tego przyczyna? Co jest naturą grawitacji? Genialny Newton proponował różne odpowiedzi, odrzucał je, wracał do odrzuconych, znów je zmieniał i w końcu rozwiązania nie znalazł. W tamtych czasach znaleźć go nie mógł. W początkach XX wieku pojawiło się nowe, niezwykłe dzieło umysłu ludzkiego - słynna teoria względności Alberta Einsteina. [Ryc.19] Przypomnę tutaj tylko pewne wnioski z tzw. ogólnej teorii względności, nie tłumacząc jej samej, ponieważ dla naszych rozważań nie jest to niezbędne. Otóż Einstein odkrył niezwykłe zależności między materią, czasem i przestrzenią. Okazało się, iż czas i przestrzeń tworzą swoistą jedność - czasoprzestrzeń - a ich właściwości zależą od materii! Jest to coś innego niż ludzie wyobrażali sobie przez tysiąclecia i niż podpowiada nam intuicja oraz tzw. zdrowy rozsądek. Bo zwykle wyobrażamy sobie czas jako coś w rodzaju potężnej, absolutnie jednostajnie płynącej rzeki, obojętnej wobec przestrzeni i „zmieniającej rzeczy tego świata”. Przestrzeń zaś byłaby po prostu pustką, nieskończoną pustką, w której tkwi materia i płynie rzeka czasu. Otóż nie, nie jest to tak i nie można rozdzielać tych trzech najważniejszych atrybutów świata. Obecność wielkich mas materii zmienia otaczającą je przestrzeń, a owa zmieniona przestrzeń wpływa na pobliski ruch wszelkich innych przedmiotów. Fizycy mówią, iż przestrzeń jest zakrzywiona i właśnie efekt przyciągania (ciążenia) jest przejawem obecności tej krzywizny; grawitacja wynika z geometrii czasoprzestrzeni* [* Jest to, rzec można, niedostępny naszej wyobraźni, inny wymiar przestrzeni.]. Analogią tego (niedoskonałą, jak wszystkie analogie) byłaby np. elastyczna, naciągnięta błona, na której umieścimy ciężką kulę. Kula uczyni w błonie wgłębienie, wygnie ją - i to wgłębienie będzie zmieniać tor innych kulek, toczących się po błonie w pobliżu wielkiej kuli. Zakrzywienie trójwymiarowej przestrzeni jest trudniejsze do wyobrażenia. Jeszcze trudniejsza do wyobrażenia jest zmiana biegu czasu w pobliżu wielkich mas materii, czyli w silnym polu grawitacyjnym - oto czas płynie tu wolniej... Tak więc Einstein tłumaczył grawitację, owo powszechne ciążenie, geometrycznymi właściwościami czasoprzestrzeni. Jest też kilka innych dziwności, wynikających z teorii Einsteina, np., że prędkość rozchodzenia się grawitacji jest skończona, że wywołane przez ciało zakrzywienie czasoprzestrzeni „rozchodzi się” z prędkością światła i że powinny istnieć samodzielnie fale owego zakrzywienia, czyli fale grawitacyjne! Einstein sądził, że pole grawitacyjne musi mieć jakiś związek z polem elektromagnetycznym i przez całe życie szukał tego związku, szukał teorii jednolitego pola. Jak wiadomo, nie znalazł jej. Znamienne, że na długo przed Einsteinem znakomity fizyk doświadczalny Michael Faraday zanotował w 1849 r.: Grawitacja. Siła ta z pewnością powinna dać się powiązać doświadczalnie z elektrycznością, magnetyzmem i innymi siłami. Fal grawitacyjnych poszukują fizycy już od wielu lat. Z teorii wynika, iż muszą być one niesłychanie słabe, tak słabe, że współczesne przyrządy pomiarowe nie byłyby w stanie ich wykryć. Jednakże od czegóż są wynalazcze umysły! Oto kilkanaście lat temu amerykański fizyk Joseph Weber zbudował specjalne anteny fal grawitacyjnych (mniejsza o skomplikowane szczegóły techniczne) i udało mu się te fale zarejestrować. Przedstawił ich zapis, dla laika podobny do zapisu np. elektrokardiogramu. Wywołało to wielkie podniecenie w świecie fizyków, ale potem nikomu już nie udało się powtórzyć doświadczeń Webera. Dziś próbuje się konstruować inne rodzaje anten, ale wyniki rejestracji fal grawitacyjnych są ciągle sporne. W 1974 r. przez gigantyczny (300 metrów średnicy czaszy!) radioteleskop w Arecibo (Porto Rico) odkryto podwójny pulsar, nazwany PSR 1913+16 (w odkryciu tym brał udział młody polski astronom Marek Abramowicz). Pulsar jest to gwiazda neutronowa o tak olbrzymiej gęstości, że mając masę większą od masy Słońca, ma średnicę nie przekraczającą kilku kilometrów. Pulsar może mieć właśnie związanego - ze sobą towarzysza: drugą gwiazdę neutronową albo gwiazdę w stadium tzw. białego karła, albo tzw. czarną dziurę. Znów mniejsza o szczegóły (w tym wypadku układ podwójny składa się prawdopodobnie z dwóch gwiazd neutronowych), istota sprawy polega na tym, że takie małe, supergęste i poruszające się szybko blisko siebie ciała są najlepszym układem, dającym astronomom możliwość uchwycenia ewentualnych efektów związanych z falami grawitacyjnymi. Po kilkuletnich obserwacjach nowo odkrytego układu podwójnego J. Taylor i L. Fowler (z Uniwersytetu Massachusetts w Amhers, USA) wraz z P. McCullochem (z Australii) zauważyli pewne niewielkie zmiany ruchu pulsara, które idealnie pasują do założenia, iż gwiazda traci energię, ponieważ właśnie wysyła fale grawitacyjne. Jest to, jak dotąd (1984 r.), jedyny pośredni dowód istnie nia tych fal (pośredni, bo wnioskuje się z efektów wtórnych i jeszcze nie wiadomo na pewno, czy czasem ów pulsar nie traci energii w inny sposób). Taylor uważa, że dostateczny dowód istnienia fal grawitacji jest tylko kwestią czasu, choć niektórzy fizycy wciąż zgłaszają wątpliwości. Dlaczego jednak odkrycie owych tajemniczych fal miałoby jakieś znaczenie? Otóż ciekawe, że większość fizyków w i e r z y w istnienie fal grawitacyjnych, które musiałyby nieść zarówno energię, jak i informację i w pewnych ważnych własnościach byłyby podobne do fal elektromagnetycznych. Z teorii kwantów wynika, że fale są makroskopowym odpowiednikiem kwantów (najmniejszych możliwych porcji energii). Dla fal elektromagnetycznych (światło, fale radiowe itd.) są to fotony, wobec tego w przypadku fal grawitacyjnych musiałyby istnieć najmniejsze porcje energii grawitacji - grawitony. Teoria przewiduje istnienie grawitonów, ale doświadczalnie nie wykryto ich dotychczas. Teoria przewiduje także, iż grawitony mogłyby się przekształcać w inne cząstki elementarne. Wynika stąd wiele dziwnych rzeczy, ale w sumie sprawa sprowadza się do tego: konsekwencją istnienia fal grawitacyjnych byłaby całkowita, kolejna zmiana naszych pojęć o przestrzeni i czasie. Trudno to sobie wyobrazić, jeszcze trudniej wyjaśnić, może więc poprzestaniemy na takim ogólnym określeniu: w świecie fal grawitacyjnych nie można stwierdzić konkretnej odległości w przestrzeni ani następstwa w czasie, można tylko mówić o prawdopodobieństwie takiej czy innej odległości w przestrzeni i w czasie. Nie chodziłoby przy tym o to, że informacja na ten temat istnieje, tylko nie potrafimy jej jeszcze odszukać i dlatego mówimy o prawdopodobieństwie. Nie - tu chodziłoby o niemożliwość z założenia, o prawo przyrody, o taką, a nie inną strukturę rzeczywistości. W takim świecie czas i przestrzeń jakby się „rozpłynęły” i podważa to najbardziej niewzruszone kategorie naszego myślenia. Być może więc sama istota rzeczywistości jest najzupełniej inna, niż wskazują nam zmysły, rozsądek i doświadczenie. No dobrze, nie martwmy się na razie. Istnienia fal grawitacyjnych wciąż nie dowiedziono ostatecznie. Przypomnijmy sobie tylko, że na przykład fale elektromagnetyczne James Clerk Maxwell również przewidział najpierw teoretycznie, dopiero po 20 latach odkrył je Heinrich Hertz, twierdząc zresztą, że jest to odkrycie zupełnie nieużyteczne praktycznie. Po dwóch latach działał już telegraf, wkrótce pojawiło się radio. Dziś nie można sobie wyobrazić naszej cywilizacji bez praktycznego wykorzystywania fal EM! Teraz zbliżamy się do fantastyki naukowej (podkreślam tę granicę, by nie zarzucano mi, iż niepostrzeżenie opuszczam teren nauki, żeby zająć się fantazją). Otóż można sobie wyobrazić wykorzystanie techniczne fal grawitacyjnych np. w łączności, skonstruowanie grawinadajników i grawiodbiorników. Byłby to postęp niebywały, bo fale grawitacyjne - w odróżnieniu od elektromagnetycznych - mogą prawie bez pochłaniania przechodzić przez wszystko, więc także np. przez ziemię i wody oceanów. Biorąc pod uwagę inne ich właściwości, rewolucja w łączności byłaby absolutna. Ale to jeszcze nic. W swej słynnej książce pt. „Pierwsi ludzie na Księżycu „Herbert George Wells opisał wynalazek uczonego Cavorą,’ a mianowicie materiał nieprzenikliwy dla sił grawitacji, nazwany ka-woritem od nazwiska wynalazcy. Znane są różne izolatory, stano-wiące zaporę dla sił elektrycznych i magnetycznych, dlaczego więc nie mógłby istnieć kaworit... Cavor zbudował gondolę, osłoniętą kaworitem. Pewnej nocy zdjął z niej osłonę od strony Księżyca. Kaworit od strony Ziemi chronił statek przed ziemskim przyciąganiem, przyciągania zaś Księżyca nic nie hamowało i Cavor mógł polecieć na Księżyc... No cóż, piękna fantazja! „Osłony antygrawitacyjne” - jako najlepszy z możliwych środków napędowych w Kosmosie - pojawiają się w niezliczonych pozycjach naukowej fantastyki. Kto wie? Nie można zresztą wykluczyć z całą pewnością, iż np. antymateria związana jest z antygrawitacją. Wówczas, przy wszystkich zastrzeżeniach, można sobie wyobrazić taki myślowy eksperyment: an-tykamień (kamień zbudowany z antymetrii) w ziemskim polu grawitacyjnym wznosiłby się do góry zamiast spadać na dół! Na koniec nie mogę sobie odmówić przypomnienia fantazji najciekawszej: oto Aleksander Dubrow (biofizyk z Instytutu Fizyki AN ZSRR) uważa za możliwe istnienie biograwitacji, czegoś, co jest biopolem energetycznym, wytwarzanym przez żywe istoty, a zwłaszcza przez ludzki mózg - i co ma pewne właściwości grawitacji, jest swoistym „biologicznym powszechnym ciążeniem”. Ale o tym napiszę innym razem, już i tak wystarczająco rozgniewałem fizyków i biologów, którzy biograwitację uważają za bzdurę. Tak czy inaczej, okaże się kiedyś w końcu, co było rzeczywiście bzdurą, a co hipotezą trafną, pozwalającą inaczej spojrzeć na świat, niż patrzyliśmy dotąd. W każdym razie najbardziej zdumiewa mnie to, ile rzeczy może wynikać z tak zwykłego faktu, że rzucony w górę kamień spada na ziemię... ROZDZIAŁ 20 Polowanie na monopole Bardzo dawno temu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, dostałem prezent - podkowiasto zgiętą sztabkę metalu, która miała niezwykłą właściwość. Przyciągała ona żelazne opiłki, gwoździki, różne drobne przedmioty z żelaza. Było coś fascynującego w owym ruchu martwych przedmiotów, popychanych jakąś tajemniczą siłą. Zapewne każdy kiedyś zdziwił się, zobaczywszy po raz pierwszy magnes. Miał też się czemu dziwić. Magnetyzm jest jednym z najbardziej niezwykłych i tajemniczych zjawisk w przyrodzie i zawsze budził w ludziach zdumienie. O tym, że niektóre „kamienie” przyciągają żelazo, najwcześniej bodaj wiedzieli Chińczycy, którzy spostrzegli to zjawisko już parę tysięcy lat temu. Grecy też wiedzieli o tym od dawna i nazywali dziwne kamienie właśnie magnesami. Nazwa ta, być może, wywodzi się od Magnezji w Azji Mniejszej, gdzie znajdowano je w dużych ilościach. Dziś wiemy, że były to minerały, magnetyty (Fe304), będące i teraz poszukiwaną rudą żelaza. Znakomity uczony grecki, Tales z Miletu (640-546 r. p.n.e.) wierzył podobno, iż kamienie przyciągające żelazo mają jakiś rodzaj duszy, że są żywe, czujące. Starożytni Grecy byli zafascynowani magnesem i często o nim wspomina greckie piśmiennictwo. Nie spostrzegli jednak, że zawieszony swobodnie pręt magnesu ustawia się samorzutnie równolegle do linii północ- południe, nie wiedzieli też - co trudno wyjaśnić, bo łatwo to było spostrzec - że dwa magnesy mogą się przyciągać bądź odpychać. Pierwsze, niejasne wzmianki o tym, że magnes’ może wskazać stronę świata, znaleziono w literaturze chińskiej z pierwszego wieku naszej ery. Dużo później filozof chiński Shen Kua w swych „Opowiadaniach śpiącego stawu” (ok. 1080 r. n.e.) pisze już wyraźnie: Czarodziej pociera koniec igły magnesem i wtedy może ona wskazywać południe. W Europie spostrzeżono to (czy raczej wieści o tym przeniknęły z Chin) później, w każdym razie pierwsza wzmianka o kompasie pochodzi z 1190 r. Pozostaje dziwnym zbiegiem okoliczności (może nie tylko zbiegiem okoliczności, może ma to jakieś wyjaśnienie?), iż Chińczycy zawsze mówili, że magnes wskazuje południe, a Europejczycy - że północ, choć przecież igła kompasu wskazuje oba te kierunki. Kompas, jak wiadomo, miał ogromny wpływ na rozwój europejskiej cywilizacji. Do dziś trwają spory, jak właściwie potoczyłoby się europejskie „odkrywanie świata” i związany z tym rozwój europejskich imperiów, gdyby nie odkrycie, że namagnesowana igła wskazuje zawsze określony kierunek. Przez tysiąclecia wierzono, że magnes ma szczególne właściwości, np. przynosi pocieszenie w smutkach, powodzenie w sporach, zgodę w kłótniach. Miał leczyć puchlinę wodną, tamowaćikrwotoki, łagodzić ból zębów. Właściwości magnesu miały niweczyć czosnek i cebula, dlatego też np. marynarzom zakazywano jedzenia tych warzyw, żeby nie zakłócać pracy kompasu. Skazywano ich tym samym na szkorbut, bo przecież cebula w dalekich podróżach mogła być dobrym źródłem witaminy C. Swoją drogą byłoby nadzwyczaj ciekawe prześledzenie, jak rodzi się tego rodzaju pogląd, że na przykład czosnek czy cebula „zabijają magnes”. Pogląd absurdalny tym bardziej, iż łatwo przecież po prostu zobaczyć, że ani cebula, ani czosnek w żaden sposób nie mają wpływu na magnes. Zostawmy jednak na boku poszukiwania źródeł tego rodzaju przesądów (bo jednak jakieś źródła musiały istnieć). W każdym razie we wpływ magnesu na istoty żywe wierzono zawsze, w czasach nowożytnych pojawił się „magnetyzm zwierzęcy”, jeszcze w XIX wieku stosowano tzw. magnetyczne sposoby leczenia. [Ryc.20] W końcu XIX wieku wszystkich, którzy wierzyli w jakieś wpływy pól magnetycznych (wiedziano już wtedy o ich istnieniu) na żywe organizmy, okrzyczano szarlatanami. Słynny wynalazca Thomas Alva Edison w 1892 r. poddał siebie i swego psa działaniu silnego magnesu i... nie stwierdził zmian w samopoczuciu i zdrowiu. To wystarczyło, by na długie lata zahamować badania tego rodzaju. Dopiero w ostatnim czasie zauważono jednak wiele subtelnych związków, łączących życie z magnetyzmem i niewątpliwy, istotny wpływ pól magnetycznych na żywe ustroje. Powstała nowa dyscyplina - biomagnetyzm. Historia tych badań i związki magnetyzmu z życiem warte są osobnych rozważań - bo jest to niezwykle ciekawe, a ponadto pouczające dla tych wszystkich, którzy dzisiaj tak zaciekle zwalczają wszelkie „dziwności”, nie pasujące im do obecnej wiedzy... My na razie wróćmy do spraw czysto fizycznych. Otóż niejasna idea pola magnetycznego pojawiła się w Europie w XVII stuleciu. W 1600 r. nadworny lekarz brytyjski królowej Elżbiety I - William Gilbert - stwierdził, iż Ziemia zachowuje się jak wielki kulisty magnes. Wyjaśniało to działanie kompasu i było ogromnym krokiem naprzód w poznaniu magnetyzmu. W początkach XIX wieku Duńczyk H. Oersted odkrył związek magnetyzmu z elektrycznością, wkrótce potem systematyczne badania Faradaya wyjaśniły wiele kolejnych zagadek. James Clerk Maxwell połączył ostatecznie magnetyzm z elektrycznością w swej wielkiej teorii elektromagnetycznej. Matematyczny wyraz tej teorii, równania Maxwella, uważane są za jedno z największych (może największe) osiągnięć nauki XIX wieku, a elegancję i piękno tych równań do dziś podziwiają przyrodnicy. Równania Maxwella opisują świat fal elektromagnetycznych w sposób doskonały. Jednakże tym fizykom, którzy lubią się dziwić, zawsze dziwny wydawał się fakt pewnej istotnej asymetrii. Oto ładunki elektryczne w równaniach Maxwella nie mają swego ekwiwalentu magnetycznego (jeśli w ogóle używa się w fizyce pojęcia magnetycznego ładunku elementarnego, to tylko jako pojęcie umowne). Dlaczego istnieją cząstki obdarzone ładunkiem elektrycznym ujemnym i cząstki z ładunkiem dodatnim, a nie ma ich analogów magnetycznych? Dlaczego magnesy są zawsze dwubiegunowe (są dipolami) i biegunów tych nie można w żaden sposób rozdzielić? Naturalnie, istnienie zjawiska zwanego magnetyzmem i właściwości magnesu wystarczająco dobrze tłumaczy - mówiąc najogólniej - sam ruch elektronów, ruch cząstek z ładunkami elektrycznymi. Stąd magnetyzm można rozumieć jako swoisty „produkt uboczny” elektryczności i to zupełnie wystarcza - dlatego równania Maxwella nie wymagają uzupełnień. Albo - formułując inaczej - opis świata elektromagnetycznego nie wymaga koniecznie wprowadzenia elementarnego ładunku magnetyzmu. Rzeczywistość - jaką dziś znamy - nie wymaga istnienia MONOPOLA magnetycznego (elementarny ładunek magnetyczny byłby ładunkiem jednobiegunowym, „południowym” lub „północnym” - czyli monopolem). Tylko ta asymetria! Istnienie monopola magnetycznego wniosłoby upragnioną symetrię: obok elektrycznych byłyby elementarne cząstki magnetyczne, będące źródłem pola magnetycznego; w czasie ich ruchu powstawałoby pole elektryczne - tak samo jak ruch cząstek elektrycznych wytwarza pole magnetyczne. W 1931 r. wielki teoretyk brytyjski Paul A.M. Dirac wysunął i uzasadnił hipotezę, że monopole magnetyczne mogą istnieć w przyrodzie i opisał nawet ich możliwe właściwości. Przez wiele lat szuka- no tej hipotetycznej cząstki i nie znaleziono - ale też wciąż nie udaje się wyjaśnić, dlaczego takie cząstki miałyby nie istnieć. W 1975 r. czterech fizyków amerykańskich ogłosiło w Berkeley Oświadczenie, iż odkryli ślady cząstek, które po wstępnych badaniach wydaje się, że są właśnie śladem monopoli magnetycznych. Takie cząstki powinny być bardzo ciężkie (ciężkie w świecie cząstek elementarnych!), ich oddziaływanie z materią powinno wyzwalać Olbrzymie ilości energii - i na to właśnie wskazywały ślady cząstek „złapanych” w Berkeley z promieniowania kosmicznego. Jednakże pewne właściwości „śladu z Berkeley” sugerowały, iż nie jest to ślad monopola - i wkrótce inni fizycy zaczęli podważać to odkrycie. Sensacja wokół monopola z 1975 r. miała jednak tę dobrą stronę, że zaczęto jeszcze intensywniej poszukiwać tajemniczej cząstki. Ze względu na wielką energię i gigantyczną masę monopole - jeśli istnieją - można by znaleźć jedynie w przestrzeni kosmicznej, w gruncie księżycowym, w meteorytach, a na Ziemi gdzieś w jej głębi, bo monopole „wbijałyby się” głęboko. Należałoby ich szukać na przykład w dnie oceanów. Poszukiwano ich zresztą wszędzie - wciąż bez skutku. Z różnych względów, które trudno tu wyjaśniać, monopole są w przyrodzie bardzo rzadkie. Jeśli jednak istnieją (a fizycy są właściwie pewni, że tak!), dlaczego nie zostały znalezione? W lutym 1982 r. nadzieje znowu odżyły. Cabrera - fizyk amerykański ze Stanfordu - stwierdził, iż znalazł wreszcie monopol. Jego doniesienie poddano jednak surowej krytyce i dotąd (1984 r.) nie potwierdzono tego faktu gdzie indziej. Wedle najnowszych poglądów monopole są we Wszechświecie jeszcze rzadsze niż przypuszczano, ale wciąż nie rezygnuje się z ich znalezienia. Dlaczego tak uporczywie poluje się na monopol magnetyczny w wielu laboratoriach świata? Dlaczego znalezienie tej tajemniczej cząstki wydaje się tak ważne? Już sam Dirac powiedział pół wieku temu: Jeśli gdzieś we Wszechświecie istnieje jeden choćby monopol, to znaczy, że można wyjaśnić największe tajemnice przyrody. Dziś nie ulega wątpliwości, że znalezienie tej cząstki zmusiłoby do „przemyślenia w fizyce paru rzeczy na nowo”, jak wyraził się polski fizyk Iwo Birula-Białynicki. Odkrycie monopola magnetycznego zmieniłoby elektrodynamikę - a przecież poznawanie świata (nasz kontakt ze światem) odbywa się za pomocą oddziaływań elektrodynamicznych! Wedle słów wspomnianego fizyka: Świat jest taki, jakim go znamy, ponieważ taki jest jego elektrodynamiczny obraz. Skoro więc zmieni się elektrodynamika, zmieni się i obraz świata... Doświadczalne wykrycie monopola i zbadanie jego własności pozwoliłoby rozstrzygnąć, która z teorii tzw. wielkiej unifikacji najlepiej opisuje świat. Byłby to prawdziwy wstrząs naukowy, kto wie, czy nie jeden z największych w naszym stuleciu i w ogóle w czasach nowożytnej nauki. Fizyk z Berkeley, Buford Price (współautor pierwszego doniesienia o odkryciu monopola) twierdzi, iż monopole zmieniłyby także całą naszą technologię i za nią - cywilizację ziemską, ponieważ „produkowanie” w akceleratorach monopoli pozwoliłoby - powtarzam na odpowiedzialność Price’a - zyskać nowe, niezwykłe źródła energii, nowe możliwości wykorzystywania pola magnetycznego Ziemi. Monopole mogłyby zrewolucjonizować elektronikę, a najpewniej i biologię, i medycynę (nie zdołam już opisać tych niezwykłych perspektyw). Jak się zdaje, po epoce elektryczności nastąpi epoka magnetyzmu. Mieli chyba rację Grecy, iż w magnesach, tajemniczych kamieniach przyciągających żelazo, tkwi coś naprawdę niezwykłego. Być może tkwi w nich klucz, niezbędny do zrozumienia kolejnej wielkiej tajemnicy przyrody. Polowanie na monopole trwa. ROZDZIAŁ 21 W sieci kryształu Nikołaj Gonczarow jest radzieckim badaczem starożytnych kultur i najstarszych na Ziemi centrów cywilizacyjnych. W początkach lat siedemdziesiątych był uczonym na tyle jeszcze młodym, by nie bać się szalonych pomysłów i zwariowanych hipotez. Ale i on przez dłuższy czas wahał się z ogłoszeniem swych spostrzeżeń. Uczynił to dopiero wówczas, kiedy spotkał dwóch podobnych do siebie powiedzmy - fantastów i kiedy wszyscy trzej zauważyli, że na podstawie różnych przesłanek doszli do tych samych wniosków. Swoją hipotezę referowali na kilku sympozjach naukowych, spotykając się z tzw. życzliwym zainteresowaniem, choć także i z ostrą krytyką. W marcu 1974 r. opublikowali pierwsze artykuły na ten temat, m.in. w miesięczniku „Chimija i żyzń”. Szczegóły tego rodzaju nie są specjalnie ważne, ale jeśli je znam, wolę zawsze podawać, by nie narazić się na zarzut, iż referuję poglądy jakichś maniaków i pseudouczonych. Więc od razu postawmy sprawę jasno: hipoteza Nikołaja Gonczarowa, Walerija Makarowa i Wiaczesława Morozo-wa była poważnie dyskutowana w gronach specjalistów i – choć spotkała się z poważną krytyką - nie została w tych kręgach uznana za bzdurę, ale tylko za jedno z możliwych wyjaśnień pewnych nie wyjaśnionych dotąd faktów. . Nie nadużywam więcej cierpliwości Czytelników. Oto sedno hipotezy trzech radzieckich badaczy: struktura kuli ziemskiej zbliżona jest do struktury kryształu w tym sensie, że - podobnie jak w krysztale - istnieją na planecie pewne wyróżnione punkty i rodzaj symetrycznej sieci. Wyróżnienie polega na tym, że pewne właściwości natury fizycznej, geologicznej, biologicznej i innej przejawiają się najbardziej aktywnie w węzłach owej sieci i wzdłuż jej krawędzi. Z punktu widzenia geologii i geogenezy (teorii formowania się planety i jej pochodzenia) „hipoteza kryształu” nie jest bezsensowna, jeśli nie traktować jej dosłownie. To znaczy, że kula ziemska nie jest oczywiście jednorodnym krystalicznym wielościanem, natomiast jej powierzchnia mogła kształtować się na zasadzie minimum energii powierzchniowej, podobnie jak powierzchnie ciał krystalicznych. Inaczej mówiąc, chodziłoby o takie ułożenie elementów danego układu, które zawierałoby najmniej energii i - tym samym - było najtrwalsze. Wyjaśnienie to podaję na odpowiedzialność geologa radzieckiego I.I. Szafranowskiego., No dobrze, powie ktoś, ale w końcu cóż jest tak niezwykłego w „hipotezie kryształu”, że aż jej twórcy wahali się z publicznym ogłoszeniem? Otóż właśnie. Niezwykłe są przesłanki, na których podstawie zrodziła się hipoteza, i jeszcze niezwyklejsze konsekwencje, do jakich prowadzi. Gonczarow oznaczył kiedyś na mapie świata miejsca, w których zrodziły się najstarsze centra cywilizacyjne i kulturowe ludzkości. Rozmyślając nad tym, czy w rozmieszczeniu tych centrów nie przejawia się może jakaś prawidłowość, uczony machinalnie łączył je prostymi kreskami. I nagle spostrzegł, że rysunek ułożył się w sieć regularnych pięciokątów. Stare ogniska kultury np. Egipt faraonów, Mohendżo Daro w Indiach, północna Mongolia, celtycka Irlandia, kultura Inków w Feru, Wyspa Wielkanocna i inne - mieszczą się bądź na wierzchołkach pięciokątów, bądź w ich geometrycznym środku. Gonczarow zauważył, że zespół słynnych piramid w Gizie pokrywa się z niebywałą dokładnością z jednym z takich wyróżnionych punktów węzłowych. Niektóre jednak punkty były puste, np. w dzisiejszych Indochinach. I właśnie w czasie powstawania „hipotezy kryształu”, w Indochinach odnaleziono ślady świetnej cywilizacji sprzed 9 tys. lat. Jej centrum pokrywało się dokładnie z wierzchołkiem jednego z pięciokątów Gonczarowa... Gonczarow nie mógł uwierzyć w znalezioną regularność, ponieważ nie mógł znaleźć żadnej sensownej przyczyny, z której ta regularność mogłaby wynikać. Zaczął studiować rozłożenie ńa powierzchni Ziemi różnych innych miejsc „wyróżnionych”, np. złóż kopalin, obszarów roponośnych, anomalii geomagnetycznych, tzw. uskoków geologicznych, górskich pasm podoceanicznych. W czasie studiowania tych problemów uczony spotkał dwóch ludzi o podobnych zainteresowaniach - Morozowa i Makarowa. Nie byli oni wprawdzie geologami ani geofizykami (Morozów jest z zawodu elektronikiem, Makarów architektem), ale dzięki swej pasji i rozległym studiom osiągnęli w potrzebnych dziedzinach sporą wiedzę. Trzej badacze skonstruowali model Ziemi w postaci dodekaedru, tj. bryły zbudowanej z 12 pięciobocznych płaszczyzn. Połączenie środków owych pięciokątów dało bryłę jeszcze bardziej skomplikowaną, tzw. i k o s a e d r, czyli wielościan zbudowany z 20 trójkątów. Jakie są zbieżności tego modelu z „miejscami wyróżnionymi” Ziemi? Podaję je na odpowiedzialność twórców „hipotezy kryształu”. O ogniskach starych kultur już wspomniałem, ale w grę wchodzą także inne przedziwne prawidłowości. Jeśli bowiem oś dodekaedru umieścić zgodnie z osią Ziemi i obracać model tak, by krawędzie dwóch pięciokątów pokryły się ze słynnym Grzbietem Śródatlantyc-kim (na dnie Atlantyku), to pozostałe krawędzie dodekaedru pokryją się dość dokładnie z innymi pasmami gór i rozpadlin oceanicznych, a także z co większymi deformacjami Ziemi. Te zaś grzbiety i uskoki, które nie pokrywają się z siecią pięciokątów, nieźle pasują do sieci ikosaedrów... Mało tego - z węzłami sieci pokrywają się światowe centra największego i najmniejszego ciśnienia atmosferycznego, ośrodki powstawania huraganów i różnych anomalii pogodowych, pasy rudonośne (np. potężne złoża rud Sierro de Pasco w Ameryce Południowej) i roponośne (np. złoża tiumeńskie na Syberii) itd., a stałe wiatry na Ziemi wieją przeważnie wzdłuż krawędzi układu. Jeden z węzłów odpowiada dokładnie miejscowości Oklo w Gabonie, gdzie w 1972 r. odkryto naturalny reaktor atomowy i co stało się światową sensacją* [* Patrz rozdział: „Kocioł czarownicy” str. 164]. Pewne wyróżnione strefy na powierzchni Ziemi zauważono dopiero po analizie zdjęć ze sztucznych satelitów, np. nieciągłą deformację od Maroka do Pakistanu. Pokrywa się ona zadziwiająco z jedną z krawędzi ikosaedru... Na innych zdjęciach stwierdzono istnienie szczególnych struktur geologicznych w Maroku, w Kalifornii i na Florydzie - właśnie w tych miejscach, gdzie wypadają węzły siatki Gonczarowa i współpracowników. Bliższe przyjrzenie się węzłom wskazuje, że w niektórych występują obszary niezwykłe z punktu widzenia biologii, np. jezioro Bajkał albo główne rejony zimowania wędrownych ptaków, albo centra ewolucyjnego wykształcania się gatunku ludzkiego. [Ryc.21] Niezależnie od „hipotezy kryształu” (i nie znając jej) Amerykanin Sanderson ułożył w tym samym czasie mapę hipotetycznych „diabelskich obszarów” na Ziemi (tj. miejsc, gdzie występują różne anomalia magnetyczne, atmosferyczne i inne, a także częste tajemnicze wypadki - np. słynny Trójkąt Bermudzki i podobne). Bez względu na to, czy wierzymy opowieściom o „diabelskich” obszarach, czy nie, schemat Sandersona (dziesięć miejsc wyróżnionych plus dwa bieguny Ziemi) pokrywa się nieźle z modelem Gonczarowa! Można zdumiewać się nad liczbą i różnorodnością cech wyróżniających węzły sieci - bo i cóż wspólnego mogą mieć anomalia geofizyczne, centra krystalizacji (!) starych kultur, obszary legendarnych (a jak chcą niektórzy, w ogóle wyssanych z palca) „koncentracji wypadków”, pasma skupień ropy naftowej, wędrówki ptaków czy też podmorskie rozpadliny i góry? Otóż, niezależnie od koncepcji dode-kaedru i ikosaedru, widocznie coś wspólnego mają, skoro rzeczywiście ich położenie tworzy na kuli ziemskiej układ o jakiejś regularności. Stwierdziliśmy, że siły pochodzenia fizycznego w strukturach krystalicznych działają najaktywniej wzdłuż krawędzi i w węzłach sieci kryształu. Zatem koncepcja „sił krawędziowych i węzłowych” mogłaby tłumaczyć wyróżnienie pewnych rejonów Ziemi. Anomalia geofizyczne musiałyby mieć wpływ również na biosferę i na społeczności ludzkie - więc może? Ciekawy jest fakt, że hipoteza Gonczarowa nie jest zupełną nowością. Już w XIX wieku geologowie A. Grent i A. Lapparent wystąpili z hipotezą, że kula ziemska nie jest całkiem kulą, ale że przypomina czworościan - tetraedr. W latach sześćdziesiątych naszego stulecia B.L. Liczkow i LI. Szafranowski (obaj profesorowie Uniwersytetu Leningradzkiego) uznali, że Ziemia ma kształt zbliżony do ośmiościanu - oktaedru. Liczkow i Szafranowski uważają, że w czasie tworzenia się Ziemi bryłą przejściową mogła być jakaś forma kryształopodobna. Pewne jej właściwości miałyby pozostać do dziś. Notabene fakt, że kula ziemska nie jest idealną kulą, znany był od dawna. Wiadomo też, że większość stałej materii nieorganicznej skorupy Ziemi ma strukturę krystaliczną. Wszystko to jednak nie tłumaczy w pełni, dlaczego różne centra aktywne na powierzchni Ziemi miałyby się układać w aż tak regularną sieć. Właśnie owa regularność ma tutaj kluczowe znaczenie - czy jest tylko przypadkowa? No i dlaczego w ogóle występują „miejsca wyróżnione”? Jakie mają prawdziwe przyczyny i znaczenie? Istnieje oczywiście wiele wątpliwości i niejasności, ale mimo wszystko nie wydaje się, aby z czystym sumieniem można było odrzucić istnienie zgodności danych geologicznych i geofizycznych z wykresami Gonczarowa. i Żeby było jeszcze dziwniej, Gonczarow, Morozów i Makarów zauważyli, że węzły tajemniczej sieci przypominają pulsujące światła: uaktywniają się kolejno, na przemian, być może nawet w dość regularnych odstępachczasu. Zgodne jest to zresztą z obserwacjami geologicznymi. W historii Ziemi okresy aktywności tektonicznej występowały kolejno: ożywiały się nagle „milczące” obszary planety, potem zamierały, by ustąpić innym. Można uważać, że wszystko to jest zbyt dziwne, żeby mogło być prawdziwe. Pozostaje więc tylko przypomnieć, że 24 wieki temu Platon napisał, iż Ziemia widziana z góry przypomina piłkę uszytą z 12 skrawków skóry... ROZDZIAŁ 22 Kocioł czarownicy W dniu 15 czerwca 1972 r. głównego technologa wielkich francuskich zakładów wzbogacania uranu w Pierrelatte wezwano w trybie nagłym do jednego z laboratoriów fabryki. Zdenerwowani chemicy pokazali mu wynik pewnych analiz. „To niemożliwe. Powtarzajcie!” - zawołał technolog. Ale wyniki były stale takie same: w produkowanym przez zakłady sześciofluorku uranu (gazowe paliwo jądrowe) zawartość izotopu uranu, zwanego U-235, była dużo niższa niż powinna. Przyczyną tego niezwykłego faktu mogło być np. poważne zakłócenie procesu produkcji, jakiś nie wykryty błąd, może awaria linii produkcyjnej. Ale przecież od dawna zakłady w Pierrelatte słynęły z doskonałych wyników i supernowoczesnej technologii. Szybko więc sprawdzono urządzenia: wszystko było w porządku. Drugą przyczyną mogło być tylko jakieś wielkie oszustwo i.”to ha skalę międzynarodową - zakłady przerabiały rudę uranową, pochodzącą z wielu krajów świata. Ze względu na militarne zastosowanie wzbogaconego uranu cała afera mogła mieć poważne reperkusje polityczne. Zaalarmowano Paryż, zjechali eksperci z CEA (francuska Komisja Energii Atomowej). Z każdej encyklopedii można się dowiedzieć, że naturalny uran, znajdujący się w skorupie ziemskiej, zawiera zawsze 99,28 procent izotopu 238, zaledwie 0,714 procent izotopu 235 i ślady izotopu 234. Zasadniczym paliwem jądrowym na potrzeby gospodarki atomowej jest izotop U-235, dlatego należy izotopy naturalnego uranu rozdzielać albo przynajmniej ów uran wzbogacać-to znaczy zwiększać w nim procent użytecznego izotopu 235. Paliwo wzbogacone jest o wiele ekonomiczniejsze i wydajniejsze. Jednak rozdzielanie lub wzbogacanie jest bardzo trudne i kosztowne. Dlatego energetycy boleją nad tym, że występujący na Ziemi uran ma tak nikłą zawartość owego właściwego paliwa jądrowego, izotopu 235. Tymczasem w przerabianym w Pierrelatte uranie zawartość cennego izotopu okazała się jeszcze m n i e j s z a niż owe 7 dziesiątych procent. A przecież mniejsza być nie mogła! Chemicy zakładów wiedzieli, że każda ruda uranowa powinna zawierać właśnie owe 0,714 procent izotopu 235. Paryscy eksperci spawdzili więc rudę, będącą materiałem wyjściowym. Okazało się, że już w rudzie było za mało izotopu 235, zaledwie ok. 0,44 procent. „Takiej rudy nie ma w przyrodzie - orzekli - mamy do czynienia z jakimś oszustwem”. Dziwna ruda nie spadła jednak z nieba - pochodziła z kopalni w Oklo w Gabonie, gdzie złoża uranu eksploatuje się od 1970 r. Do Oklo i pobliskiego Mounana pojechali najwybitniejsi fizycy CEA. Potwierdzili, że ruda zawiera mniej izotopu 235 niż powinna. Mniejszy procent w rudzie owego izotopu mógłby być tylko rezultatem zużycia tego izotopu w reaktorze energetycznym. Nie tylko w Gabonie, ale w ogóle w całej Afryce nie było jeszcze wtedy takich reaktorów... Jest to więc po prostu niemożliwe! Wkrótce fizycy zdobywają nowe dane, w które nikt nie chce wie-rzyć. Otóż w rudzie z Oklo znajdują się rzadkie pierwiastki: neodym, samar, europ i cer w takich proporcjach, jakie mogą być również tylko wynikiem reakcji łańcuchowej w reaktorze! Jeszcze inne właściwości rudy z Oklo potwierdzają fantastyczną hipotezę: w gabońskim złożu musiała w bardzo dawnych czasach zachodzić reakcja łańcuchowa. Złoża uranu w pobliżu Oklo liczą sobie miliard siedemset milionów lat. Zatem przed ponad półtora miliarda laty przyroda „zbudowała” tu reaktor jądrowy, który - jak wynika z charakterystyki rudy - musiał pracować (z przerwami) około miliona lat! Brzmi to niewiarygodnie. „Gdybym nie miał przed sobą wyników badań naukowych, nie mógłbym nawet czegoś takiego sobie wyobrazić” - powiedział Wysoki Komisarz Francji do Spraw Energii Atomowej dr Francois Perrin, składając sprawozdanie Francuskiej Akademii Nauk. Dzisiaj istnieje już więcej niepodważalnych dowodów, iż tak właśnie musiało być. Oczywiście, naturalny reaktor w Gabonie przypominał reaktory XX wieku tylko samą, jeśli można tak rzec, ideą techniczną. Ów zdumiewający twór należałoby bowiem we współczesnym języku określić jako „niejednorodny reaktor na uranie wzbogaconym, moderowanym wodą”. Zresztą z punktu widzenia np. trwałości i wydajności był on skonstruowany lepiej od dzisiejszych... Warunki geologiczne przed tysiącami milionów lat w tym rejonie Afryki były akurat takie, że m o g ł a tu zacząć się i trwać samorzutna reakcja łańcuchowa. Tamtejsza ruda miała bardzo wysoką zawartość paliwa rozszczepialnego, otoczona była grubą warstwą nasyconego wodą piaskowca pełniącego rolę układu chłodzącego. Woda stanowiła również tzw. moderator. W pobliżu zaś - przypadkowo - nie było pierwiastków silnie pochłaniających neutrony (takich, jak np. bor czy kadm) i hamujących reakcję łańcuchową. Trzeba zatem przyjąć do wiadomości, że w erze proterozoicznej* [* Era proterozoiczna (eozoik, prekambr) - druga w dziejach Ziemi, trwała mniej więcej od ok. 1500 min do ok. 510 min lat temu] działał na Ziemi naturalny reaktor jądrowy, który - jak to określili fizycy - przez milion lat „gotował się i buchał parą niczym olbrzymi kocioł czarownicy”. Co z tego wreszcie wynika? Po pierwsze - wniosek dość banalny - że przyroda wciąż uczy nas skromności, sprawiając coraz to nowe, wielkie niespodzianki. Dotychczas reaktor jądrowy wydawał się absolutnym i wyłącznym tworem genialnego zmysłu technicznego człowieka, niemal symbolem postępu naszej cywilizacji. Dnia 2 grudnia 1942 r. Enrico Fermi uruchomił pierwszy reaktor atomowy w Chicago i ta data uznana zostanie pewnie kiedyś za początek nowej epoki cywilizacyjnej. Ciekawe, ile jeszcze dzieł człowieka okaże się wtórnymi wobec dzieł przyrody? Po drugie, jeśli taka sytuacja zdarzyła się w Gabonie, mogła zdarzyć się i gdzie indziej. Dla ubogiego Gabonu odkrycie CE A było ciosem ekonomicznym, ruda natychmiast staniała. Co będzie, jeśli inne, przewidywane złoża uranu okażą się równie’małowartościowe? Eksperci już zastanawiają się nad tą sprawą. Istnienie innych „kotłów czarownicy” jest niesłychanie mało prawdopodobne, ale jest możliwe. Konsekwencje ich istnienia byłyby w praktyce ogromne: bilans źródeł energii dla planety musiałby się zmienić, gospodarka krajów mających uran i wiążących z nim nadzieje mogłaby doznać uszczerbku. Era powszechnej, naprawdę taniej i łatwo dostępnej energii atomowej odsunęłaby się jeszcze dalej - zresztą już dziś wydaje się dalsza, niż wszyscy przypuszczali jeszcze 20 lat temu. Być może w przyszłości wynaleziemy dużo tańszą i efektywniejszą metodę wzbogacania paliwa jądrowego albo w ogóle zupełnie nowe sposoby zdobywania energii. Natomiast „reaktor” w Gabonie zapewne jest tylko niezwykłym, w istocie naprawdę fantastycznym wybrykiem natury. Dlatego znaczenie teoretyczne, poznawcze owego wybryku jest dużo ważniejsze niż ewentualne skutki praktyczne. Ostatecznie nic dziwnego w tym, że istnieją rzeczy, o których się nie śniło filozofom. Ale dziwne i niepokojące jest to, że mogą istnieć rzeczy, które pełnym wyobraźni fizykom i technikom wydałyby się wierutną bzdurą. [Ryc.22] ROZDZIAŁ 23 Rozmowa z goryliczką Koko W 1978 r. we Frankfurcie nad Menem Berend H. Feddersen, znawca i kolekcjoner dzieł sztuki, zorganizował w jednej z tamtejszych galerii wystawę abstrakcyjnych obrazów młodej malarki japońskiej Yamasaki, której talent - jak powiadał - odkrył zupełnie przypadkowo: Krytycy ocenili obrazy na ogół pochlebnie, podkreślając pewien ich „surowy prymitywizm” i dziecięcą naiwność barwnych plam. Publiczność była zachwycona, tym bardziej że sama malarka pozostawała w ukryciu, a tajemniczość autora zwykle dodaje uroku jego pracom. Krytykom zrzedły miny, a publiczność obraziła się, kiedy Feddersen na konferencji prasowej przedstawił wreszcie tajemniczą malarkę. Ku zgrozie wszystkich okazała się nią szympan-sica zwana Barbelhen... Historyjka ta może służyć do żartów na temat względności ocen współczesnej sztuki abstrakcyjnej czy tęż w ogóle jej poziomu, snobizmu dzisiejszych koneserów sztuki, relatywizmu estetyki w ogóle itd. Ale można też sytuację odwrócić i zapytać: a może obrazy szympansa zawierały jednak jakieś elementy „sztuki prymitywnej „i oceny Krytyków nie były tak zupełnie pozbawione podstaw? Taka interpretacja większości z nas wydaje się nie do przyjęcia. Jakże to, małpa miałaby być t w ó r c ą? U podstaw całej kultury, systemów wychowawczych i oświatowych leży przekonanie, iż pomiędzy człowiekiem a resztą żywych istot na Ziemi istnieje przepaść nie do przebycia. Że jesteśmy o tyle „wyżsi” od zwierząt, iż możliwość traktowania ich jako „młodszych braci” - zdolnych może do jakichś odczuć nie tylko fizjologicznych lub do działań nie tylko instynktownych - większości ludzi w ogóle nie przychodzi do głowy. Naturalnie, „wiemy ze szkoły”, iż z resztą żywych istot na Ziemi łączy nas pewne ewolucyjne pokrewieństwo i że z małpami człekokształtnymi pochodzimy nawet „od wspólnego przodka”. Wspólne pochodzenie nie zmienia jednak przekonania, iż granica między zwierzęciem a człowiekiem jest absolutna, nieprzekraczalna i zarazem najzupełniej jednoznaczna i oczywista. Otóż najnowsze badania nad zachowaniem na przykład delfinów i małp podważają nieco pewność tego przekonania. Zajmijmy się na razie małpami. Organizm małp człekokształtnych mniej różni się od organizmu człowieka, niż bylibyśmy skłonni przypuszczać. Na przykład spośród 1065 charakterystycznych cech anatomicznych - 753 cechy mamy wspólne z szympansem. Na poziomie niższym, tj. molekularnym, różnice są jeszcze mniejsze. Na przykład pewne bardzo ważne białko, enzym dzięki któremu może oddychać każda komórka, tzw. cyto- chrom C, zbudowany jest ze 104 podstawowych cegiełek, aminokwasów. Spośród tych 104 aminokwasów tylko jeden jest inny u człowieka niż u rezusa, małpki z rodziny koczkodanów, zatem nawet nie antropoida (tj. nie człekokształtnej małpy). Można twierdzić, że gdyby na przykład przedstawiciele obcej cywilizacji zechcieli odróżnić ludzi od małp na podstawie wyłącznie różnic biochemicznych, mieliby ogromne trudności. Małpy obdarzone są dużą inteligencją, wrażliwością i każda z nich stanowi odróżnialną od innych indywidualność (co zresztą łatwo zauważyć także na przykład u psów, kotów czy koni, a nawet - czego nie chcemy zauważyć - u świń!). Łączą nas z nimi podobne choroby, podobne - jednak - sposoby zachowania, podobne reakcje wyrażające te same podstawowe uczucia: niepokój, strach, ból, smutek, gniew, radość, przywiązanie... Małpy posługują się niekiedy narzędziami, umieją podejmować wspólne działania, by osiągnąć jakiś cel, potrafią się uczyć i przewidywać różne sytuacje. No tak, ale my posługujemy się przecież mową! Zwierzęta, jak wiadomo, doskonale porozumiewają się między sobą różnymi sposobami i w wystarczającym dla swoich potrzeb zakresie. A także potrafią porozumieć się z ludźmi; ci, którzy kochają psy, wiedzą w jak wielkim zakresie można porozumieć się z psem-przyja- cielem. Wszakże język ludzki, pojęciowy, operujący systemem sygnałów drugiego stopnia, to znaczy „sygnałami sygnałów”, miałby być zwierzętom z natury niedostępny. Miałby być właśnie ową nieprzekraczalną granicą między światem zwierząt i ludzi. Żeby bowiem posłużyć się takim właśnie językiem, trzeba dysponować przynajmniej zaczątkami myślenia, trzeba umieć odróżniać rzeczy od symboli rzeczy, mieć poczucie upływu czasu i poczucie własnej tożsamości. Trzeba mieć zatem jakiś rodzaj świadomości, początki własnego myślenia. Otóż właśnie, nigdy nie udało się nawet najinteligentniejszych małp nauczyć ludzkiej mowy. To zdawało się przesądzać sprawę. Zdumiewające, że dopiero zaledwie kilkanaście lat temu zwrócono uwagę na rzecz oczywistą: układ anatomiczny małpich krtani nie pozwala na wydawanie artykułowanych dźwięków mowy ludzkiej. I wówczas - od razu w kilku ośrodkach badawczych - zrodził się pomysł prosty i genialny: próby nauczenia małp języka symboli nie muszą przecież ograniczać się do nauki wymawiania słów, bowiem język symboli może operować także obrazem lub gestem. Na Uniwersytecie Stanu Nevada w Reno małżeństwo Gardnerów zaczęło więc uczyć sympansiczkę Washoe języka gestów - mowy głuchoniemych (tzw. american sign language, w skrócie ameslan). Małpka szybko opanowała około 300 znaków, tzw. migów. Po kilku latach można się było całkiem nieźle z nią porozumieć. Umiała wypełniać liczne polecenia przekazane ameslanem, umiała owym językiem gestów wyrażać swoje pragnienia, uczucia i nastroje. W styczniu 1979 r. Washoe urodziła syna. Nazwano go Sequoyah (na cześć twórcy alfabetu dla języka szczepu Indian Cherokee) i po paru miesiącach opiekunowie małego szympansa spostrzegli z najwyższym zdumieniem, że nie uczony przez ludzi Seąuoyah także potrafi posługiwać się niektórymi migami ameslanu! Zakrawało to na cud: szympansica Washoe zaczęła uczyć swe dziecko ludzkiego języka gestów i to bez jakiejkolwiek zachęty ze strony ludzi. [Ryc.23] Kiedy czyta się sprawozdania Gardnerów, rzeczywiście pewne rzeczy „nie mieszczą się w głowie”. Kiedyś na przykład zastano Washoe kontemplującą.swe odbicie w lustrze. „Kto to?” - zapytał językiem gestów Allen Gardner, wskazując odbicie. „Ja, Washoe” - odpowiedziała odpowiednimi migami małpka (odrębny znak oznacza „ja”, inny - imię). Małpka wskazała na siebie, nie na odbicie w lustrze. Zatem wiedziała, co to znaczy „ja” i wiedziała, że w lustrze znajduje się tylko jej obraz*, nie zaś jakaś inna małpa. Washoe umie też określić swój stan psychiczny (.jestem smutna”), doskonale rozumie, czego się od niej żąda i czego może oczekiwać za spełnienie wymagań („będę grzeczna, dasz banana?”). Na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii młoda badaczka Franci - ne Patterson opiekuje się goryliczką Koko. Małpka ta (urodzona w 1971 r.) potrafi językiem głuchoniemych wyrazić bodaj jeszcze więcej niż Washoe. Kiedy Francine Patterson musiała raz opuścić goryliczkę rano i wróciła wieczorem, Koko poinformowała opiekunkę: „Dziś rano byłam smutna i płakałam”. Jest zatem świadoma upływu czasu i przemijania... Kiedyś Koko podrapała Francine, ta zaś odgrywała przez cały dzień obrażoną. Na drugi dzień Koko nie mogła już tego znieść i ze skruszoną miną oświadczyła: „Koko była niedobra, źle (jest) drapać i gryźć”. „Dlaczego mnie podrapałaś?” - spytała Francine. „Byłam szalona” - odpowiedziała małpka i zaczęła częstować opiekunkę mlekiem, które właśnie dostała - z wyraźnym trudem przełamując łakomstwo. Innym razem Koko bawiąc się w łazience zbiła umywalkę. Natychmiast pognała do swego pomieszczenia, gdzie zaczęła się spokojnie bawić. „Co zrobiłaś?” - pyta Francine. „Nic, byłam grzeczna i spokojna” - miguje goryliczka. „Kto zbił umywalkę?” - pyta dalej Francine. - „Kasia - tam - niegrzeczna” - brzmi spokojna odpowiedź (Kasia jest asystentką dr Patterson, zresztą głuchoniemą, posługuje się wyłącznie ameslanem). Zatem goryliczka kłamie i czyni tak po to, by uniknąć kary! Zdawało się dotąd, że kłamanie jest wyłączną właściwością człowieka... * W informację tę wprost trudno uwierzyć - dotąd właśnie jednym z dowodów na brak u zwierząt świadomości istnienia samego siebie była niemożność rozpoznania siebie samych w lustrze! Może Gardnerowie źle interpretują zachowanie Washoe? Koko na codziennym spacerze zatrzymuje się przed koniem ciągnącym wózek mleczarza. „Koń - smutny” - pokazuje gestami. „Dlaczego?” - pyta opiekunka. Goryliczka wskazuje na wędzidło: „Zęby - boli - smutny”. Czy można przypuszczać, by zwierzę znało współczucie? Koko płacze, gdy Francine opuszczają choć na chwilę. Ale potrafi też nieźle wymyślać opiekunce, stosując swoiste stopniowanie. „Zwykłe” przezwisko to po prostu: „ty - brudna” (i ciekawe, że wszystkie małpy uczone języka gestów używają w gniewie tego właśnie określenia). Kiedy Koko naprawdę jest zła na kogoś, gniewnie gestykuluje: „ty - ptak” (wyraźnie nie lubi i boi się ptaków) albo „ty - obcas” (to już nie wiadomo dlaczego, może ktoś ją kiedyś kopnął?). Raz, kiedy rozzłoszczona goryliczka popłakała się ze złości, gdy jej czegoś zabroniono, nazwała opiekunkę „brudną, złą ubikacją”... Małpka Koko częto bawi się w przyjęcia na niby, tak jak małe dzieci. Częstuje wtedy swoje lalki pustą filiżanką i gestami zaprasza: „pij mleko”. Potrafi nazwać nowy, nie znany sobie przedmiot, posługując się nauczonymi już znakami gestów. Na przykład nazwała kiedyś maskę karnawałową „otworem na oczy”. Dr Patterson ocenia, iż możliwości Koko sięgają poziomu czteroletniego, inteligentnego ludzkiego dziecka. W Ośrodku Badania Ssaków Naczelnych im. Yerkesa (w Atlancie w Georgii, USA) uczy się małpy języka, w którym rolę słów grają proste symbole geometryczne (koło, trójkąt, kwadrat itd.). Jest to więc język ideograficzny, nazwany yerkishem (od nazwiska patrona Ośrodka). Rysunki umieszczone są na klawiszach, które należy przyciskać. Kombinacja różnych znaków oznacza odpowiednie pojęcie, a na ekranie komputera ukazują się odpowiadające kombinacjom znaków zdania po angielsku. Sześcioletnia szympansica Lana potrafi - naciskając klawisze - wyrazić co najmniej 100 poprawnych, choć krótkich zdań, stanowiących odpowiedzi na pytania lub wyrażających jej prośby czy stany psychiczne. Wyniki doświadczeń z Laną były tak obiecujące, iż system „yerkish” postanowiono zastosować w pracy z dziećmi upośledzonymi, nie mogącymi mówić. I jeszcze jedna niezwykłość z tej dziedziny. Szympansica Moja z pracowni Gardnerów lubi rysować kredą na tablicy. Zwykle rysuje dziwaczne „abstrakcje” albo po prostu nieregularne kreski. Raz narysowała jednak kształt, przypominający skrzyżowanie ryby z samolotem. „Co to jest?” - spytano Moje. „Ptak” - odpowiedziała. Potem, w obecności zwołanych szybko ekspertów, narysowała jeszcze inne kształty, oświadczając, iż jest to kot i truskawka. Rysunki Moji, publikowane w wielu pismach na świecie, przypominają malowanki przedszkolaków. Są przecież rysunkami świadomie mającymi coś przedstawić. Szympans chciał narysować ptaka i zrobił to, rysując nie tego, konkretnego ptaka, ale „ptaka w ogóle”, symbol ptaka. Trzeba pamiętać, iż doświadczenia tego typu dopiero się zaczęły* [* W 1985 r. wszystkich swoich poprzedników wyprzedził w możliwościach „wypowiadania się” czteroletni szympans Kanzi.]. Małpy człekokształtne w ich naturalnym środowisku nie mają takich „bodźców intelektualnych”, nie bywają uczone przez ludzi i w ogóle mają inne problemy do rozwiązywania. Zdolności do symbolicznego myślenia, posługiwania się abstrakcyjnym językiem i pewną swoistą logiką są zdolnościami potencjalnymi. Można przypuszczać, że u wielu zwierząt, zwłaszcza wyższych, można byłoby przez odpowiedni trening ujawnić owe potencjalne możliwości. Wiele zależy od klucza, którym można trafić do psychiki zwierzęcej. Sprawozdania na temat „mówiących małp” wywołały naturalnie głosy sceptyków. Niektórzy bowiem uczeni nie mogą po prostu uwierzyć, że zwierzęta, nawet tak bliskie człowiekowi jak szympans czy goryl, są w stanie pojmować symbole i wyrażać nimi różne informacje. Być może mamy tu do czynienia jedynie z doskonałą pamięcią, z czysto mechanicznym odtwarzaniem wyuczonych bezmyślnie znaków. A może Gardnerowie, pani Patterson i inni badacze - ludzie, którzy bardzo kochają zwierzęta - podświadomie naciągają wyniki? Może też uzyskane wyniki dałyby się wyjaśnić inaczej? Być może. Kiedy w 1819 r. pewien przyjaciel psów wskazał możliwość ich użycia do pomocy niewidomym, spotkał się z zarzutem oszustwa, a co najmniej fantazjowania. Nikt nie chciał wierzyć w psie możliwości. I dopiero w sto lat później, w 1916 r., rozpoczęto tresurę psów-przewodników. Rzeczywiście, niezmiernie trudno jest uwierzyć, że być może pozycja ludzi wśród zwierząt nie jest aż tak absolutnie wyjątkowa. Skądinąd zawsze mnie też zastanawiało, dlaczego temat porozumiewania się ze zwierzętami dość rzadko pojawia się w literaturze SF. Najsłynniejszą bodaj książką na ten temat jest piękna baśń dla dzieci Hugha Loftinga o doktorze Dolittle, który poznał języki różnych gatunków i potrafił rozmawiać ze wszystkimi stworzeniami Ziemi. Znana jest również książka Vercorsa pt. „Zwierzęta niezwie-rzęta „i kilka innych. Nie wydaje mi się fantazją myśl, iż kiedyś odnajdziemy klucz do tego, by w pełni zrozumieć, co mogłyby nam przekazać szympans, delfin albo pies. Czego się wówczas od nich dowiemy? ROZDZIAŁ 24 Niepotrzebna płeć Moim zdaniem, w 1985 r. - no, może w 1986 r. - będzie można wybierać płeć przyszłego dziecka - oświadczył w 1983 r. doktor Rihaczi Izuka z Uniwersytetu w Keio w Japonii. Biolog Izuka ma rację, nawet jeśli pomylił się co do\daty. Planowa regulacja płci u łudzi zapowiadana jest z wielu poważnych ośrodków naukowych, kolejny temat literatury SF staje się rzeczywistością. Nie jest ważne, czy stanie się to za rok czy za parę lat - istotne, że w ogóle będzie to na pewno wkrótce możliwe. I dobrze - pomyśli wielu - ludzie rozwiążą kolejny problem, który chcieli rozwiązać niemal od początków swego świadomego istnienia. Bowiem od czasów najdawniejszych możliwość wpływu na płeć potomka była marzeniem rodziców. Otóż właśnie, jest to odwieczne i wielkie marzenie ludzkości: możliwość kontroli procesów naturalnych. Możliwość sterowania tym, na co z natury rzeczy wpływu nie mamy - taki jest chyba jeden z głównych celów nauki. Rzecz w tym, iż wszystkie dotychczasowe doświadczenia wskazują, że nie sposób przewidzieć rzeczywistych skutków takiej możliwości, tzn. skutków przejęcia kontroli przez ludzi nad jakimś istotnym procesem „naturalnym”, zwłaszcza dotyczącym własnej biologii. Zwykle widać nieźle skutki pozytywne, korzyści, ale najczęściej nie udaje się przewidzieć niebezpieczeństw. Więc sterowanie płcią będzie dla ludzkości korzystne czy nie? Pytanie wydaje się dość ważne, ale czy na podstawie dzisiejszej wiedzy można na nie odpowiedzieć? Hodowcy zwierząt nie mają wątpliwości. W gospodarstwach rolnych, specjalizujących się w produkcji mleka, najkorzystniej byłoby uzyskiwać cielęta płci żeńskiej. W gospodarstwach produkujących wołowinę - jest to raczej obojętne. W hodowlach licznych gatunków ryb korzystniejsza jest przewaga samic, bo rosną szybciej. Ale odwrotnie jest w hodowlach np. cienkowełnistych owiec. Samce tych owiec dają dwa razy więcej wełny niż samice. Podobnie u norek, samce mają większe i piękniejsze futra. U jedwabników, samce produkują o jedną trzecią więcej jedwabiu. Warto pamiętać, że wiele żywych istot na Ziemi mnoży się w ogóle bez podziału na płci. Nie należy mieć jednak złudzeń: w świecie zwierząt hodowlanych opłacalność samic jest na ogół znacznie większa niż samców, tych ostatnich może się rodzić o wiele mniej niż się rodzi, bo potrzebne są tylko do rozrodu. Jak wiadomo, jeden samiec w hodowli w zupełności wystarcza dla sporej liczby samic. Istoty rodzaju męskiego są jakby „mniej potrzebne” i to nie tylko z punktu widzenia potrzeb hodowcy. Podobnie bowiem bywa w przyrodzie: płeć męska potrzebna jest gatunkom zazwyczaj tylko do jednego celu, po to, by możliwe było rozmnażanie płciowe.* [* Chociaż są gatunki, w których właśnie samiec opiekuje się potomstwem, bez niego młode by zginęły, bo matka nie interesuje się nimi w ogóle. Najbardziej znanym przykładem jest gatunek ryb, zwanych ciernikami.] Istnieją też liczne gatunki rozdzielnopłciowe, rozmnażające się w ogóle bez udziału samców. Zwykle są to zwierzęta stojące na niższych szczeblach rozwoju ewolucyjnego, np. niektóre owady, ale ostatnio znaleziono nawet taki gatunek wśród kręgowców - pewne długoogoniaste jaszczurki, zamieszkujące ciepłe kraje. U bardzo wielu gatunków rolę reproduktora pełnią tylko nieliczne samice; cała ich reszta pojawia się na świecie tylko po to, by istniał wybór, by w rozrodzie mogły brać udział tylko osobniki najsilniejsze, najzdrowsze i w swoim gatunku „najdoskonalsze”. Można powiedzieć, że jeśli istnieje pewna równowaga w liczbie rodzących się istot męskich i żeńskich, to głównie dlatego, żeby istoty żeńskie miały w czym wybierać. Jeśli w ogóle można sprawę tak ujmować, to wydaje się, że główną, podstawo w ą w przyrodzie płcią jest płeć ż e ń s k a. I niestety (niestety z punktu widzenia męskiego, bądź co bądź istotnej połowy ludzkości) potwierdza to pewien znamienny fakt biologiczny. Otóż w przyrodzie regułą jest pierwotność płci żeńskiej, w tym sensie, iż rozwój organizmów bez interwencji „czynnika męskiego” (czyli np. u ssaków tzw. chromosomu Y w plemniku) przebiegałby zawsze w kierunku żeńskim. To znaczy, że z jaja nie zapłodnionego (albo zapłodnionego plemnikiem zawierającym chromosom X, czyli „żeński”) wykształci się zawsze istota z gonadami (gruczołami rozrodczymi) żeńskimi. Powiada się, że pierwotna gonada jest zawsze żeńska. Dopiero zapłodnienie plemnikiem z „męskim” chromosomem X powoduje jej przekształcenie się w męską, z kolei zaś hormony wydzielane przez męską już gonadę powodują ukształtowanie się cech płci męskiej w pierwotnie żeńskim organizmie. Bez interwencji chromosomu Y - z komórki wyjściowej zawsze u-kształtowałaby się istota płci żeńskiej. Według pewnych badań embriologów z Oksfordu większość ssaków rodzi się z mózgiem, który - niezależnie od płci! - warunkuje żeńskie zachowanie się nowo narodzonej istoty. Dopiero rozwój go- nad (jeśli są męskie) zmusza niejako mózg do przestawienia się na tory zachowań męskich. Zatem pierwsze wrodzone sposoby zachowania się ssaków także odpowiadają płci żeńskiej. Nie ma rady, w świecie biologicznym pierwotna i „wyjściowa” jest płeć żeńska. Zanim pojawił się Adam, musiała już istnieć Ewa (pozo-staje ciekawą kwestią, dlaczego w Starym Testamencie jest właśnie odwrotnie, najpierw Bóg stworzył Adama, a dopiero z jego żebra Ewę). Wiemy więc już jedno: komórka żeńska (jajowa) jest zawsze potencjalną istotą żeńską. Dlatego przy dzieworództwie (partenogenezę), czyli rozmnażaniu bez udziału komórki męskiej (plemnika), zawsze powstają samice. Dopiero udział plemnika może zmienić ten pierwotny kierunek rozwoju. Plemniki ssaków, więc i ludzi, dzielą się - jak wspomniałem - na dwa rodzaje. Jedne zawierają chromosom żeński X, drugie - męski Y. Komórki jajowe mają tylko chromosom X. Jeśli więc jajo - powtórzę - zostaje zapłodnione plemnikiem X, powstaje istota żeńska, jeśli do jaja dotrze plemnik Y - narodzi się istota męska. Nawiasem mówiąc, znów mężczyźni są nieco upośledzeni: płeć żeńska jest „pełniejsza”, jakby bardziej „żeńska”, bo zawiera dwa chromosomy żeńskie X (jeden z jaja, drugi z plemnika). Płeć męska ma zestaw XY (chromosom X z jaja i Y z plemnika), więc żeńsko-męski... Inne zestawy, które na szczęście rzadko się zdarzają, powodują ciężkie dziedziczne anomalia i nie będziemy ich tu omawiać. Zatem wiemy już coś więcej: płeć jest zdeterminowana przez rodzaj plemnika, który dotrze do komórki jajowej i zapłodni ją. Co pewien czas ogłaszane są recepty, jak postępować, by w momencie zapłodnienia wpłynąć na zahamowanie plemników X albo Y, zależnie od tego, jakiej płci potomka chciałoby się mieć. Od dawna zaobserwowano (zresztą zanim w ogóle odkryto chromosomy X i Y), że w uzyskaniu określonej płci potomka odgrywają rolę różne czynniki, na przykład czas poczęcia albo rodzaj diety. Dziś nie wydaje się to już tak tajemnicze jak dawniej. Wiadomo bowiem, że na przykład znaczenie ma tu wskaźnik kwasowości środowiska wewnętrznych dróg rodnych kobiety. I właśnie ten wskaźnik jest zmienny w czasie, a odczyn kwaśniejszy nie sprzyja męskim plemnikom Y. Na przykład tuż przed owulacją zmniejsza się właśnie kwasowość wewnątrz dróg rodnych kobiety i wówczas istnieje większa szansa na poczęcie chłopca. Naturalnie nie sprawdza się to w pełni. Nie znamy wszystkich czynników, warunkujących aktywność plemników czy też - jak raczej trzeba by powiedzieć - różnicujących aktywność plemników X i plemników Y. W ZSRR i we Francji opublikowano swego czasu dietę dla rodziców, która miałaby wpływać na płeć. Stwierdzono, że potrawy „ostrzejsze” - zawierające dużo soli kuchennej i potasu - zwiększają prawdopodobieństwo urodzenia chłopca, a potrawy „łagodniejsze”, mleczne - zawierające dużo wapnia (i także manganu) - sprzyjają narodzinom dziewczynek. Przepisów tego rodzaju było oczywiście więcej, wśród nich zdarzały się również całkowicie bzdurne, nie oparte na żadnych badaniach, ale tak bywa zawsze, kiedy brakuje dobrego rozeznania w jakiejś sprawie. Jednakże nawet naukowo opracowane diety nie mogły dać pewności, ich stosowanie mogło najwyżej zwiększyć prawdopodobieństwo oczekiwanego skutku. Ostatnio uczeni japońscy wykryli zjawisko, które w omawianej kwestii może mieć znaczenie decydujące. Otóż zespoły z uniwesyte-tów w Keio i Tokio wykryły, że plemniki X i plemniki Y mają różne własności elektryczne i zatem można je rozdzielić w polu elektromagnetycznym. Odpowiednio przygotowane nasienie (plemniki) daje przy zapłodnieniu 80 proc. pewności, że narodzi się potomek oczekiwanej płci. (Oczywiście chodzi tu o sztuczne zapłodnienie). Uczeni spodziewają się, że wkrótce uda się im zwiększyć tę pewność do 100 proc. wobec płci żeńskiej, a do 95 proc. wobec męskiej i zarazem, że uda się opracować metody wyboru płci, skuteczne przy zapłodnieniu naturalnym. Uczeni amerykańscy z Uniwersytetu Kalifornijskiego odkryli z kolei inną metodę opartą na różnej szybkości poruszania się plemników X i Y w roztworze pewnych białek. Metodę wypróbowano w praktyce i stosuje się ją z dobrym skutkiem w coraz częstszych przypadkach sztucznego zapłodnienia u ludzi. Właściwie więc można już „zamówić sobie” potomka odpowiedniej płci. [Ryc.24] Bardzo niedługo zostaną opracowane metody pozwalające wybierać z góry płeć dziecka w normalnych warunkach zapłodnienia. Czy możliwość taka mogłaby zachwiać proporcje płci wśród ludzi? Wedle obecnego stanu wiedzy odpowiedź brzmi: tak. Otóż większość ludzi żyjących dziś na Ziemi znajduje się pod wpływem takich nacisków obyczajowych i kulturowych, które preferują chłopców (istnieją nawet społeczności, niekoniecznie nawet zupełnie prymitywne, w których dochodzi do zabijania niemowląt płci żeńskiej). W niektórych społecznościach narodziny dziewczynki bywają smutną koniecznością, narodziny chłopca są wydarzeniem radosnym. Gdyby społeczeństwom o takim nastawieniu dać możliwość wyboru, z pewnością wybierano by płeć męską. Proporcje płci zostałyby naruszone - aż do czasu zmiany nastawień, zmiany, wywołanej zapewne właśnie naruszeniem proporcji. Być może przez jakiś czas mielibyśmy do czynienia z „męskim społeczeństwem” w sensie biologicznym. W sensie kulturowym społeczeństwa Ziemi od bardzo dawnych czasów są właśnie męskie, patriarchalne. Mężczyźni odgrywają rolę sterującą i wcale nie wiadomo, czy dziś jest to społecznie korzystne. Z drugiej strony, wielu ekspertów uważa, że właśnie teraz nadchodzi era kobiet (matriarchat), że to one przejmą przewodnictwo ludzkości. Jeśli to nawet przesada, to na pewno przesadą nie jest przekonanie o stałym zwiększaniu się roli kobiet we współczesnych społeczeństwach rozwiniętych, a nawet wniosek o pewnej feminizacji tych społeczeństw. Nie wiemy, co będzie i nie wiemy, co przyniesie ludzkości możliwość wyboru płci potomstwa. Wszakże interesujący jest i taki aspekt tego problemu. Społeczeństwo, złożone w większości z mężczyzn, nie może po prostu istnieć. Natychmiast radykalnie zaczęłaby się zmniejszać jego liczebność. Natomiast społeczeństwo kobiece mogłoby doskonale istnieć bez mężczyzn, teoretycznie bowiem (a zawsze w praktyce w końcu może spełnić się to, co możliwe w teorii) nie jest ‘Wykluczone zmuszenie ludzkiego jaja, żeńskiej komórki rozrodczej, do rozwoju bez udziału plemnika. Innymi słowy, w miarę rozwoju różnych technik medycznych możliwe będzie dzieworództwo kobiet (to znaczy rodzenie dzieci bez udziału mężczyzn), ale nigdy nie będzie możliwe dzieworództwo mężczyzn (bo po prostu z jaja może wykształcić się cały organizm, a z plemnika nie). Czyli kobiety mogą same żyć na- Ziemi, ale sami mężczyźni wymarliby po pierwszym pokoleniu. Istoty płci męskiej nie są więc ani potrzebne, ani niezbędne dla rozwoju ludzkości, a być może świat bez nich byłby łagodniejszy i spokojny, bo zostałaby wyeliminowana z niego agresja. Agresję przecież i wojny wiąże się z istnieniem rodzaju męskiego... Mężczyźni i tak nie mają łatwego życia, są mniej odporni i umierają wcześniej. Według statystyki światowej mężczyźni żyją krócej o 3,6 lat, a w krajach rozwiniętych nawet o 10 lat krócej niż tzw. słaba płeć! Teraz dowiadujemy się - my, mężczyźni - że być może, nie tnamy i przyszłości. Możemy się pocieszać tylko jednym - świat bez ‘nas byłby chyba przeraźliwie nudny (dla kobiet!), a ponadto rozmnażanie przez dzieworództwo, bez udziału mężczyzn, nie jest zapewne największym marzeniem kobiet. ROZDZIAŁ 25 Zamienione głowy Wybitni uczeni i sławni chirurdzy, specjaliści od przeszczepiania narządów, zgromadzeni na międzynarodowym sympozjum w Fiuggi we Włoszech, w milczeniu patrzyli na film. Sala była wypełniona po brzegi, widziało się nawet tych, którzy zazwyczaj podczas dłuższych referatów i filmów przebywali w bufecie. W tylnych rzędach, zwykle pustych, tłoczyli się tłumacze, pracownicy obsługi technicznej, nawet panienki z recepcji hotelowej. Film naukowy nie jest czymś niezwykłym, a na sympozjum pokazywaflo sporo filmów, ponieważ za pomocą obrazu najlepiej jest przekazać różne nowe techniki chirurgiczne. Ale ten filmbył niezwykły, chociaż na pozór nie pokazywał nic nadzwyczajnego. Widać było po prostu siedzące w jakimś pomieszczeniu dwa rezusy. Były osowiałe, nieruchome i zarazem pełne niepokoju. Wobec wrodzonej ruchliwości, impulsywności i towarzyskości rezusów, ich dziwaczna nieruchomość, wyraźnie widoczny niepokój i zarazem obojętność wobec świata zewnętrznego stwarzały nastrój dość niesamowity. Nastrój udzielił się także patrzącym, dlatego milczeli; zwykle wiercący się i gadatliwi siedzieli spokojnie i cicho, nawet jeszcze przez parę sekund po skończeniu tego krótkiego filmu, na którym nic się nie działo. Widzowie wiedzieli o co chodzi, ponieważ przed filmem wysłuchali referatu jego twórcy, profesora Roberta J. White’a, sławnego neurochirurga z Metropolitan General Hospital w Cleveland, USA. Wiedzieli, ale chociaż jako lekarze widywali już niejedno, tym razem niełatwo im było przejść do porządku dziennego nad tym, co zobaczyli. Otóż sfilmowane rezusy prof. White’a miały zamienione głowy. Amerykański neurochirurg dokonał przeszczepu całych głów. „Było to technicznie łatwiejsze niż np. przeszczep serca” - powiedział, choć, zdaje się, nie wszyscy mu uwierzyli. Rezusy z filmu siedziały wprawdzie nieruchomo, ale patrzyły, ich oczy poruszały się nieustannie, omiatając przestrzeń wokół i być może to właśnie owa nieruchomość w połączeniu z nerwowymi ruchami gałek ocznych wytwarzała nastrój niesamowitości. Słychać też było ciężki, chrapliwy oddech zwierząt. Ich oddychanie wspomagał niewielki, nowoczesny aparat do sztucznego oddychania. Było to zresztą jedyne urządzenie wspomagające, nawet nie płuco- serce, bo krew tłoczyło już serce naturalne. Właśnie: krew zasilająca mózg zwierzęcia była krwią obcą, pompowaną przez serce nowego tułowia. Małpie głowy niejasno musiały odczuwać, iż coś się stało, że ich ciała są jakieś inne, inaczej pachną i inaczej wyglądają. Gdyby małpy mogły myśleć, sytuacja ta wydawałaby im się koszmarem nie do zniesienia. Na szczęście jednak nie myślą - w każdym razie m y dziś sądzimy, iż nie myślą i nie są świadome swego istnienia (choć sąd ten w świetle nowszych doświadczeń z szympansami jest chyba nieco przedwczesny* [* Patrz rozdział: „Rozmowa z goryliczką Koko” str. 169]). Film o rezusach z zamienionymi głowami pokazywany był naukowcom kilka lat temu, ale przeszczepianie głów zwierzętom w laboratoriach w Cleveland zaczęło się już w latach sześćdziesiątych. Nowe głowy nie są w stanie kontrolować ruchów ciała, bo uczeni nie potrafią jeszcze połączyć około 200 milionów zakończeń nerwowych głowy i tułowia (jest to zresztą tylko kwestia techniki chirurgicznej). Niemniej sam mózg i wszystkie organy ciała (oprócz płuc) działają zupełnie nieźle. Na tyle nieźle, iż owe „podwójne” rezusy prof. Whi-te’a doskonale widziały i słyszały co się wokół nich dzieje, zachowały też węch i smak, reagowały na bliskość opiekunów..Głowy z cudzymi ciałami (czy też ciała z cudzymi głowami...) przeżyły wprawdzie tylko tydzień, ale uznano to i tak za jedno z najbardziej niezwykłych doświadczeń XX wieku. Jest jednak rzeczą znamienną, iż tzw. środki masowego przekazu nie zajęły się wówczas owym doświadczeniem tak, jak zwykły to czynić przy znacznie mniej sensacyjnych wynikach naukowych. Świat nauki i medycyny także zareagował bardzo spokojnie, spokojniej niż na przykład w sprawie inżynierii genetycznej. Niektórzy neurochirurdzy i badacze mózgu sceptycznie ocenili wyniki White’a, wręcz wietrzyli w tym jakieś oszustwo. No tak... Żyjące i reagujące na bodźce małpy, którym zamieniono głowy! Wydaje się to przekraczać granice wyobraźni, jest nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe, a przecież cała sprawa nie była zupełną nowością. Już od lat trwały (i trwają do dziś, również w Polsce, w Instytucie Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego w Warszawie) doświadczenia z długotrwałym utrzymywaniem przy życiu mózgów ssaków (kotów, psów i małp), oddzielonych od reszty organizmów i reagujących na różne bodźce. Jest to jedna z najbardziej płodnych metod badania mózgu, dzięki której uzyskano ogromny postęp w rozwikłaniu tajemnic centralnego systemu nerwowego. Mózg, jak wiadomo, nie ma receptorów bólu, więc w czasie tak okrutnych doświadczeń nie cierpi, to znaczy fizycznie nie cierpi, cóż bowiem możemy wiedzieć o odczuciach izolowanego mózgu kota? Zostawmy jednak na boku sprawę granicy doświadczeń na zwierzętach, jest to kwestia odrębna, niesłychanie ważna i niesłychanie - niestety - lekko traktowana przez naukę. W każdym razie jedno przynajmniej jest pewne: bez tego typu doświadczeń nie udałoby się poznać różnych mechanizmów działania mózgu, dzięki takim doświadczeniom możliwy jest postęp w neurochirurgii, leczenie wielu chorób dręczących ludzi. Nie po raz pierwszy zwierzęta poddaje się różnym badaniom po to, by można było ratować ludzi i zapewne nie ma na to rady. Wróćmy jednak do wątku głównego: przeszczepiania głów. Zatem oddzielenie żyjącej głowy od tułowia jest już niemal codziennością w tych ośrodkach, które zajmują się fizjologią wyższych czynności nerwowych. Przed White’em też dokonywano przeszczepów głów, choć w zupełnie inny sposób, np. słynny eksperyment prof. Władimira Demichowa w Moskwie. Wszczepił on zdrowemu psu głowę innego psa, stwarzając w ten sposób psa dwugłowego. I oto - na przykład - „właściwa” psia głowa przymila się do opiekuna, ta druga zaś, wszczepiona, złości się na niego, warczy i chce ugryźć. Oto jedna głowa śpi, druga usiłuje w tym czasie pić mleko z miseczki... Zwykle po krótkim czasie druga, wszczepiona głowa jednak umierała; na szczęście pies-biorca pozostawał żywy i zdrowy. [Ryc.25] Doświadczenia White’a były kolejnym krokiem naprzód w badaniach. Mamy tu bowiem do czynienia nie z „doczepianiem” głowy dodatkowej, ale z zespoleniem obcego tułowia z obcą głową. Powstaje twór, jaki pojawiał się tylko w fantazji starożytnych, coś w rodzaju nowożytnej Chimery. Do dziś White przeprowadził już kilkadziesiąt tego rodzaju operacji i wciąż udoskonala ich technikę. Ostatnio wszakże nie słyszałem o nowych jego pracach - być może uczonego przeraziły perspektywy jego własnych dokonań? Być może uświadomił sobie realną możliwość przeszczepienia mózgu człowieka? W 1978 r. w RFN dokonano udanej transplantacji pewnej istotnej części mózgu pszczoły. „Wymieniono” po prostu część mózgu między dwoma różnymi owadami i okazało się, że obie pszczoły wymieniły się także pamięcią! To znaczy owad z wszczepioną częścią obcego mózgu potrafił natychmiast odnaleźć drogę do miejsca z pokarmem, którego nie znał, a które przedtem odszukała pszczoła-da-wczyni mózgu (naturalnie obie pszczoły przedtem się nie znały, więc przekaz informacji w jakikolwiek sposób był niemożliwy). Był to pierwszy, dobrze udowodniony transfer pamięci z mózgu do mózgu nie przez przekaz informacji sygnałem, ale przez przeniesienie tkanki przechowującej te informacje. Wiosną 1981 r. Richard J. Wyatt i William J. Freed z Krajowego Instytutu Zdrowia Psychicznego w USA (National Institute of Menthal Health) ogłosili nową metodę leczenia pewnych nieuleczalnych dotąd chorób mózgu (i jego uszkodzeń). Leczenie polegało na przeszczepianiu chorym szczurom tkanki mózgowej zdrowych, młodych szczurów. Po raz pierwszy udowodniono bez wątpliwości, iż tkanka mózgowa młodych ssaków wszczepiona do mózgu osobników dojrzałych ma zdolność „naprawiania” uszkodzeń mózgu tych ostatnich. Chodziło wprawdzie o zwierzęta, ale już wtedy wiedziano, te możliwe są podobne zabiegi u ludzi. Zdaniem prekursorów, metoda ta umożliwi kiedyś leczenie najstraszliwszych schorzeń centralnego systemu nerwowego, m.in. paraliż po udarze mózgu, pewien typ zmian starczych, choroba Parkinsona, choroba Alzheimera, tzw. pląsawica Huntingtona (wada genetyczna), a także pewnych uszkodzeń mózgu spowodowanych nowotworami lub wypadkami. Będzie to prawdziwa rewolucja w leczeniu mózgu, a nie da się ukryć, iż leczenie właśnie wymienionych schorzeń pozostawia dziś wiele do życzenia, jest - bez niedomówień - po prostu bardzo mało skuteczne albo w ogóle nieskuteczne. Jesienią 1981 r. zespół chirurgów szwedzkich w Karolińska Institute w Sztokholmie wykonał pierwszą na świecie operację wszczepienia do mózgu człowieka komórek z innego ludzkiego organu, z nadnercza, co pozwala mieć nadzieję na wyleczenie pewnej śmiertelnej formy choroby Parkinsona. Zdaniem ekspertów wydarzenie to jest przełomem w neurochirurgii i otwiera nową drogę w leczeniu chorób centralnego systemu nerwowego. Nie należy chować głowy w piasek i udawać, iż na końcu tej drogi nie znajduje się również i taka możliwość: pełny przeszczep mózgu ludzkiego, wymiana głowy u człowieka. Sam prof. White uważa, że jest to tylko kwestia ulepszenia techniki operacyjnej. „Przy obecnym stanie wiedzy - powiedział kiedyś - potrzeba nie więcej czasu niż rok, aby opracować technikę takiego przeszczepu (...) Taka operacja jest możliwa. Co do mnie, nie należę do jej zwolenników. Jest to bowiem problem związany bardziej z etyką niż medycyną.’” Powiedzmy, że mamy do czynienia z takim przypadkiem: oto umiera człowiek, mający całkowicie zniszczone przez chorobę wieńcową serce; przeszczep serca nie wchodzi w grę. Inny człowiek, całkowicie zdrowy, padł właśnie ofiarą nieszczęśliwego wypadku, w którym doznał śmiertelnych uszkodzeń mózgu. Z tych dwóch można uratować tego pierwszego, przeszczepiając jego zdrową głowę na zdrowe ciało drugiego. Ratuje się w ten sposób jeden mózg, jedną ludzką świadomość. Czy jednak można dokonać takiej operacji? Czy można skazać czyjąś świadomość, by żyła w cudzym c i e 1 e? Czy tak „spreparowany” człowiek nie żyłby w nieustannym koszmarze, nie stałby się szaleńcem? Jak przyjęłaby go rodzina, żona i dzieci? Oczywiście, żona i dzieci tego, którego mózg został przeszczepiony, bo mózg ów byłby świadomą kontynuacją owego człowieka, choć jego ciało byłoby nim i kimś innym zarazem... Oto dylematy medycyny przyszłości. Wedle prof. White’a, jak już wspomniałem, przeszczep głowy ludzkiej jest właściwie technicznie możliwy. Wszakże jeszcze dziś rezultatem tego byłaby „myśląca głowa na słupie”, ponieważ zope-rowany tak człowiek nie mógłby się poruszać ani mówić, ale zapewne mógłby czuć, myśleć, zachowałby inteligencję i pamięć. Takie są możliwości neurochirurgii na dzisiaj. Kiedy słynnemu Barnardowi, pierwszemu lekarzowi, który przeprowadził udany przeszczep serca, zaproponowano podjęcie się przeszczepu ludzkiej głowy, odmówił z oburzeniem. „Uważam - powiedział - że sama idea tego eksperymentu jest amoralna, niepraktyczna i wątpliwa z punktu widzenia prawnego.” Przypomniano mu, że takie same zarzuty padały wobec pierwszych prób przeszczepiania serca. Odpowiedział: „Jaki rodzaj egzystencji moglibyśmy ofiarować tym ludziom, nawet gdyby te paradoksalne operacje miały szansę powodzenia?” W tej sprawie można tylko stawiać kolejne pytania. Przywołując raz jeszcze White’a, pioniera transplantacji głów, przypomnę jego słowa: „W ciągu tylu lat studiów doszedłem do wniosku, że badanie mózgu i jego funkcji jest równie niebezpieczne, jak rozbrajanie bomby.” Myślę, że jest to nawet jeszcze bardziej niebezpieczne, wszakże wiemy dobrze, iż niebezpieczeństwo nie jest akurat tym czynnikiem, który mógłby przed czymkolwiek powstrzymać uczonych. ROZDZIAŁ 26 Zagadka Wegi Spojrzawszy latem na nocne niebo łatwo można dostrzec nad głową bardzo jasną gwiazdę, promieniującą dziwnym, niebieskawym światłem. Jest to WEGA z. gwiazdozbioru Lutni, obok Arktura z Wolarza - najjaśniejsza gwiazda północnego nieba, promieniująca kilkadziesiąt razy silniej niż Słońce. To właśnie Wega jest przyczyną nowego zamieszania w astronomii i - jeśli potwierdzi się ostatnie odkrycie - będzie przyczyną kolejnej zmiany naszego obrazu świata. Według jednego z pięknych mitów greckich kiedyś, przed tysiącleciami, żył wielki poeta i muzyk Orfeusz. Grał na lutni ofiarowanej mu przez bogów. Grał tak wspaniale, że poskramiał drapieżniki i poruszał skały. Kiedy zmarła jego żona, nimfa Eurydyka, Orfeusz zszedł do Hadesu - krainy zmarłych i tak wzruszył swoją grą stróżów podziemia, że zwrócili mu Eurydykę. Kiedy zaś zginął rozszarpany przez bachantki, Zeus umieścił lutnię Orfeusza na niebie. Stąd wziął się gwiazdozbiór Lutni. Światło z Wegi, czyli gwiazdy Alfa gwiazdozbioru Lutni (Alpha Lyrae), biegnie do Ziemi przez 26 lat. Inaczej mówiąc, Wega jest oddalona od nas o 26 lat świetlnych (rok świetlny - ok. 1013 km, czyli do Wegi jest 260 bilionów kilometrów...). Odległość niewyobrażalna, ale przecież wobec rozmiarów Wszechświata i samej Drogi Mlecznej jest to właściwie sąsiedztwo dość bliskie. W każdym razie na tyle bliskie, że gdyby w pobliżu Wegi istniała rozumna cywilizacja i gdybyśmy dzisiaj wysłali do niej z Ziemi sygnał (na falach EM), na który odbiorcy natychmiast by odpowiedzieli, to niektórzy dziś żyjący ludzie doczekaliby się odpowiedzi, wymiana sygnałów trwałaby bowiem 52 lata. Wega zawsze, ze względu na swą jasność i tajemniczą barwę, ciekawiła astronomów. Teraz wszakże stała się obiektem największego zainteresowania światowej astronomii - do tego stopnia, iż do obserwacji tej gwiazdy buduje się specjalnie dwa wielkie obserwatoria (w Pico Veleta w Hiszpanii już uruchomione, w Bures-sur-Yvette we Francji powinno niebawem zacząć działać). Cóż się takiego stało, że właśnie ku Wedze zwróciły się oczy tylu badaczy nieba? Otóż satelita IRAS (Infra Red Astronomie Satellite - satelita obserwujący Kosmos w paśmie podczerwieni; wspólne dzieło Holendrów, Anglików i Amerykanów), wysłany z Ziemi w styczniu 1983 r., odbywał rutynowy manewr. Manewr miał na celu sprawdzenie czułości detektorów satelity. Wega z różnych względów bardzo dobrze nadaje się na test kontrolny, więc czujniki IRAS zwrócono ku tej gwieździe. Ku zdumieniu obserwatorów, którzy nie spodziewali się niczego nadzwyczajnego, IRAS nagle przekazał dane zupełnie rewelacyjne: wokół Wegi znajduje się - albo powstaje - układ planetarny! (Swoją drogą, jakie to dziwne - choć w historii nauki dość częste - że tak ważnego odkrycia dokonano przypadkiem...). Informacje kilka razy sprawdzano, wydają się pewne. A przecież dotąd nie udało się nigdy obserwacyjnie potwierdzić istnienia albo nieistnienia w Galaktyce układów planetarnych. Właściwie pewne było istnienie tylko jednego takiego układu. Układu, w którym znajduje się Ziemia. Na temat możliwości (właśnie jedynie możliwości!) istnienia we Wszechświecie innych układów typu słonecznego, innych planet toczył się spór, wyrażano przypuszczenia takie czy inne. Nietrudno pojąć, dlaczego rozstrzygnięcie tego właśnie sporu ma ogromne znaczenie, nie tylko zresztą dla nauki: jeśli układów planetarnych jest we Wszechświecie więcej, jeśli są one jedną ż naturalnych dróg ewolucji materii kosmicznej, jeśli zatem nie są dziełem przypadku, nie są wyjątkiem - to fakt ten niesłychanie zwiększa prawdopodobieństwo istnienia życia poza Ziemią. Odwieczny dylemat - czy życie jest niezwykłym, nietyppwym i jedynym przypadkiem we Wszechświecie czy też jest efektem „normalnego” rozwoju pewnych układów gwiazdowych i zatem może nawet zjawiskiem częstym - może przestać być dylematem. Oczywiście do rozstrzygnięcia jeszcze daleko, zwolennicy jedyności życia białkowego mogą powiedzieć, że do powstania tego życia niezbędne są tak szczególne warunki fizyczne, tak wąski zakres różnych czynników, że samo istnienie wielu układów planetarnych niczego jeszcze nie przesądza. Ale nie da się też ukryć, że gdyby wokół licznych gwiazd krążyły planety, to może przynajmniej na niektórych mogłoby powstać życie i może - na nielicznych spośród tych „niektórych” - mogłyby się rozwinąć cywilizacje. Bo dlaczego niby planeta Ziemia miałaby być tak niezwykłym wyjątkiem? Pisałem już kiedyś, że byłoby na pewno dziwne, gdyby wśród ponad 200 miliardów gwiazd Drogi Mlecznej (nie mówiąc już o innych galaktykach) jedno jedyne Słońce ciągnęło za sobą planety; byłoby jeszcze dziwniejsze, gdyby życie okazało się efektem zupełnie przypadkowych okoliczności, które wystąpiły akurat na trzeciej planecie tego układu. Byłoby najdziwniejsze - i chyba bardzo smutne - gdyby ludzkość okazała się najmniej prawdopodobnym przypadkiem wśród niezliczonej rzeszy przypadków. Niektórzy ludzie uważają, iż byłoby lepiej dla ludzkości, gdyby okazała się rzeczywiście samotna, gdyby była niezwykłym, „nieprawdopodobnym” wyjątkiem. Wyróżniałoby to nas szczególnie - bycie jedynym myślącym gatunkiem we Wszechświecie nadałoby może nowy sens istnieniu wspólnoty ludzkiej? Inni sądzą, że właśnie wielość rozumnych wspólnot nadałaby inny wymiar naszym zmaganiom i otworzyłaby nowe perspektywy rozwoju naszej cywilizacji. Jest to rzeczywiście ciekawy problem do dyskusji. Jeśli kogoś interesuje moje zdanie, to wolałbym, byśmy jednak znaleźli współtowarzyszy w pustce Kosmosu. Jakikolwiek byłby rezultat kontaktu z nimi, kontakt ten byłby na pewno fascynujący, najciekawszy ze wszystkiego, co się może zdarzyć... Wracamy do Wegi i satelity IRAS. Oto czujniki podczerwieni tego satelity rejestrują fale wskazujące na to, iż wokół Wegi rozciąga się gigantyczny obłok, dysk materii o konsystencji nieciągłej, to znaczy zbudowany z odrębnych elementów. Elementy te mogą mieć rozmiar śrutu, meteorytów, asteroidów albo właśnie całych globów. Najpewniej są małe, choć jeden z astronomów twierdzi, że gdyby były tak małe, wówczas ogromna Wega (dwa razy większa od Słońca) powinna je „ściągnąć” do siebie już dawno. Tylko bowiem obiekty ogromne mogą nie ulec jej potężnej grawitacji. Gigantyczny dysk wokół Wegi ma średnicę dwa razy większą niż odległość między Słońcem a Plutonem. Podjęto teraz intensywne obserwacje owego „czegoś, co krąży wokół Wegi”. Wyniki mogą okazać się rewelacyjne nie tylko ze względu na rozwiązanie zagadki istnienia licznych układów planetarnych we Wszechświecie, ale również ze względu na możliwość odkrycia tajemnicy pochodzenia naszego Układu Słonecznego. Istnieją trzydzieści cztery teorie na temat powstania i ewolucji tego układu. Można je ogólnie podzielić na hipotezy „katastroficzne” i „ewolucyjne”. Tak więc planety Słońca mogły ukształtować się pod wpływem przypadkowej katastrofy, np. Słońce wyrwało smugę materii z jakiejś gwiazdy, przebiegając przypadkowo obok niej, albo też w obłoku materii przypadkowo wybuchła supernowa, co spowodowało kondensację materii. Więcej zwolenników mają hipotezy ewolucyjne, zakładające, że formowanie się układów planetarnych wokół pewnego typu gwiazd (albo jednocześnie z tymi gwiazdami) jest zjawiskiem dość typowym, niejako normalną drogą ewolucji niektórych mgławic, chmur materii gazowej. Tak więc nasz Układ mógłby powstać z pierwotnej mgławicy, która „zapadła się” pod wpływem własnej grawitacji i - będąc w ruchu obrotowym - przybrała kształt dysku. Potem nastąpiła kondensacja owego dysku. W jego najgrubszej, najgorętszej części środkowej powstała gwiazda - Słońce, a w częściach zewnętrznych, cieńszych i chłodniejszych ukształtowały się planety. Wiele jeszcze pozostaje tutaj niejasności i pytań bez odpowiedzi. I właśnie teraz uczeni mają nadzieję, że obserwacja dysku (planet?) wokół Wegi pozwoli znaleźć odpowiedź na wiele takich pytań. Istnienie.,czegoś” wokół Wegi jest pewne, choć nie wiadomo, czy są to już ukształtowane planety czy znajdują się we wcześniejszym stadium ewolucyjnym, w trakcie tworzenia. Wega nie jest zresztą jedyną gwiazdą „planetarną”. W październiku 1984 r. astronomowie z Uniwersytetu Stanu Arizona i z laboratoriów w Pasadenie (stan Kalifornia, USA) potwierdzili domniemanie, że układ planetarny znajduje się również wokół gwiazdy Beta Picto- ris (czyli gwiazdy Beta w gwiazdozbiorze Malarza widocznym na niebie południowym). Układ wokół Beta Pictoris jest w stadium ewolucyjnym dość wczesnym, jest więc znacznie młodszy od naszego Układu Słonecznego, istnieje najwyżej kilkaset milionów lat. Oprócz tego jest bardzo prawdopodobne, że również wokół innej gwiazdy - T-Tauri (gwiazdozbiór Byka) - krąży ogromna planeta, dysk zaś podobny do tych wokół Wegi czy gwiazdy Beta Pictoris dostrzeżono także w gwiazdozbiorze Oriona i w gwiazdozbiorze Ryb. Kilka lat temu znakomity astrofizyk polski Marek Demiański przedstawił nową metodę poszukiwania układów planetarnych, odkrył także pewne zjawiska w pobliżu pulsara PSRO 329+54, świadczące o tym, iż powinna się tam znajdować planeta. Ów pulsar oddalony jest od Ziemi o 7 tysięcy lat świetlnych, jest więc ponad 277 razy dalej od nas niż Wega. [Ryc.26] Wkrótce na poszukiwania ewentualnych planet wokół różnych gwiazd ruszą kolejne satelity zaopatrzone w radioteleskopy, pracujące w podczerwieni. W 1984 r. będzie to amerykański Hipparcos, a w latach dziewięćdziesiątych - nowy satelita europejski, jeszcze bez nazwy. Jakie zatem wnioski można wyciągnąć z tego, co przekazała nam Wega i kilka innych gwiazd? Astrofizyk Richard Terrile z Pasadeny uważa, iż możemy być pewni, że: - Układ Słoneczny nie jest we Wszechświecie wyjątkiem, - układów planetarnych musi być wiele, - znajdują się one w różnych stadiach rozwoju, stale rodzą się, ewoluują i giną, - w owej mnogości układów planetarnych mogą (a nawet powinny) istnieć i takie, w których narodziło się ŻYCIE. Czyż nie są to wnioski przełomowe? Jeśli zaś chodzi o możliwość istnienia stworzeń rozumnych, których Słońcem jest Wega (albo inna gwiazda planetarna), to oczywiście żadnych śladów ich obecności nie znamy. Ale wyobrażać sobie można wiele. Radziecki astronom N.S. Kardaszew (nb. kierownik działu kontaktów pozaziemskich Instytutu Nauk Kosmicznych AN ZSRR) uważa, iż cywilizacje kosmiczne, odpowiednio wysoko rozwinięte, powinny pozostawiać ślad w Kosmosie w postaci właśnie podczerwonych promieniowań termicznych o długości fali od ok. 20 mikronów aż do 3 milimetrów. Otóż dziwny „obłok” w pobliżu Wegi wysyła akurat takie promieniowanie i jest to coś raczej nowego we Wszechświecie. „Niezwykłość formy tego obłoku wskazywałaby na ewentualną obecność cywilizacji”‘ - powiedział niedawno Kardaszew. Być może jest to fantazja, a Kardaszew jest marzycielem. Tym bardziej, że raczej wszystko wskazuje, iż Układ Wegi jest dużo młodszy od Układu Słonecznego. Niemniej, już sama wielość układów planetarnych i prawdopodobieństwo, że w którymś z nich mogło pojawić się życie, stanowi wielkie wyzwanie. Może zmienić nasze myślenie o Wszechświecie i o nas samych... Ziemia już dawno straciła swe uprzywilejowane miejsce Środka Wszechświata. Najpierw - za sprawą Kopernika - okazała się tylko jedną z rodziny planet krążących wokół Słońca. Potem cały Układ Słoneczny został zepchnięty gdzieś na pustawe krańce Drogi Mlecznej, a sama Droga Mleczna okazała się tylko jedną z miliardów (!) typowych (i wcale nie największą) galaktyk. Przynajmniej dotychczas ów zagubiony w pustce Układ Słoneczny miał być jedynym w swoim rodzaju układem gwiazdy centralnej z planetami. IRAS obalił i tamto przekonanie: nasz układ i nasza planeta okazują się, być może, typowe wśród licznych, podobnych obiektów w Kosmosie. Zastanawiam się, jaki będzie następny krok w rozwiewaniu iluzji o naszej jedyności i wyjątkowości...? ROZDZIAŁ 27 Podrzutek „Zdaje się, że wszystkie nasze teorie o powstaniu planet Układu Słonecznego będziemy mogli wrzucić do kosza” - powiedział doktor Hoffman z Uniwersytetu w Dallas w Teksasie. Do uwagi tej skłoniły go już pierwsze informacje przekazane w grudniu 1978 r. przez PlONIERA- 2 z planety Wenus. Informacje te zdają się sugerować, że Wenus mogła narodzić się w inny sposób, niż narodziła się Ziemia i pozostałe planety wokół Słońca. „Sama myśl o czymś podobnym wydawała nam się zawsze herezją... „- oświadczył inny astronom i opinia ta jest na pewno pocieszająca, ponieważ hipotezy, które wydawały się herezjami, najskuteczniej zawsze przyczyniały się do rozwoju wiedzy. Pogląd o „inności” Wenus jest heretycki z wielu względów. Po pierwsze: wszystkie teorie, tłumaczące powstanie i ewolucję Układu Słonecznego (a jest ich już 34...), zakładały jakiś wspólny początek* [* Patrz rozdział: „Zagadka Wegi” str. 191]: albo z materii słonecznej, albo z kosmicznego obłoku gazowego, albo wreszcie z materii „wyrwanej” przez Słońce z jakiejś gwiazdy. Tak czy inaczej, planety musiały tworzyć się w podobnych warunkach, z. tej samej materii, a ewolucja ich biegła podobnymi drogami. Jest to nie tylko logiczne, ale również zgodne z wieloma danymi o budowie planet i z własnościami całego Układu. Wprawdzie Księżyc przysparza nieco kłopotów w tej mierze, ale daje się jakoś przypasować, natomiast założenie, że Wenus mogłaby być podrzutkiem wśród planet-dzieci Słońca, burzy spójną, a więc piękną teorię, co do której w dodatku nikt dotąd nie miał żadnych wątpliwości. Po drugie: to Wenus właśnie była nazywana siostrą Ziemi, ponieważ ze wszystkich planet najbardziej przypominała Ziemię. Gdyby Wenus i Ziemię zmniejszyć do rozmiarów piłki tenisowej, nie rozróżnilibyśmy obu piłek. Wenus jest nieznacznie tylko mniejsza od naszego globu (jej średnica wynosi 0,95 średnicy Ziemi, masa - ok. 0,82 masy Ziemi). Jest też - podobnie jak Ziemia - otoczona gęstą atmosferą (ale 100 razy gęściejszą od ziemskiej!) i spowita chmurami (o tym wiedziano od 200 lat - atmosferę Wenus odkrył w 1761 r. wielki uczony rosyjski Michał Łomonosow). Również wenusjańska siła ciążenia niewiele różni się od ziemskiej, 76-kilogramowy człowiek ważyłby na Wenus 66,5 kg, a na przykład na Marsie - już tylko 27,3 kg. Znajduje się w końcu najbliżej Ziemi, prawie dwa razy bliżej niż Mars. I ta siostrzana planeta, którą również podejrzewano o zrodzenie jakichś form życia, miałaby podważyć ugruntowane przekonanie o jednolitości Układu Słonecznego? Wenus zawsze fascynowała astronomów. Zapewne dlatego, że po Słońcu i Księżycu świeci na naszym niebie najjaśniej swym blaskiem. Majowie i Chaldejczycy (zatem dawni mieszkańcy nowego i starego świata) obdarzali tę tajemniczą planetę szczególnym szacunkiem, bowiem - ich zdaniem - miała wywierać wielki wpływ na życie ludzi. Z najstarszych przekazów wynika, że kiedyś Wenus była jaśniejsza („jasna jak Słońce”) i „dymiąca”. Czyżby ślad po jakiejś nagłej erupcji wulkanicznej? Ale prawdę mówiąc, dopiero w ciągu kilku ostatnich lat sondy z Ziemi zmusiły Wenus do ujawnienia kilku tajemnic. Pierwsze bezpośrednie, choć bardzo jeszcze niekompletne, dane zdobył amerykański MARINER-2 w grudniu 1962 r. z odległości 36 tys. km; w listopadzie 1965 r. radziecka WENERA-3 pierwsza dotarła na powierzchnię planety, a w grudniu 1970 r. WENERA-7 przekazała informację z samej powierzchni. Potem było jeszcze wiele sond radzieckich i amerykańskich. Najnowsze dane przekazały WENERY nr 13 i 14, lądujące na Wenus w 1982 r. Jeszcze w 1973 r. sądzono, że chmury wenusjańskie utworzone są - jak na Ziemi - z pary wodnej. Dopiero teraz udało się ustalić, że są to obłoki... stężonego kwasu siarkowego, jednej z najbardziej żrących substancji! Obok kwasu siarkowego występują tu jeszcze inne żrące kwasy: solny i fluorowodorowy. Ten ostatni, łącząc się z siarkowym, tworzy kwas fluorosiarkawy, najsilniejszy ze znanych. Jest to płyn, który rozpuszcza niemal wszystko... Mieszkańcy Ziemi nie mogą sobie właściwie wyobrazić, co się dzieje, kiedy na powierzchnię Wenus spadnie ulewa prawie czystego, gorącego kwasu siarkowego. A bywa to zwykle połączone z huraganem i burzą, w czasie której pioruny walą z częstotliwością dochodzącą do 30 na sekundę* [* Tj. 30 wyładowań na 1 sekundę.] (a niektóre błyskawice - wyładowania elektryczne - trwają wiele minut). Jest to prawdziwe piekło! Nb. źródło wyładowań elektrycznych znajduje się poniżej poziomu chmur wenusjańskich. Gęsta atmosfera Wenus składa się głównie z dwutlenku węgla z domieszką niewielkich ilości azotu, tlenu i innych gazów. Pary wodnej jest bardzo mało - tylko 0,1 proc... Górna część atmosfery wenusjańskiej porusza się nad planetą z prędkością około 100 metrów na sekundę. Co jest przyczyną tak prędkiego ruchu, nikt nie wie. W temperaturze na powierzchni planety - dochodzącej do ok. 470°C - topiłby się ołów (białko po prostu by się ugotowało), ciśnienie zaś około 90 razy wyższe od ziemskiego ugniata skalistą pustynię wenusjańską niczym gigantyczny walec drogowy. Wśród skał zraszanych żrącymi ulewami nie brak również ogromnych gór. Ostatnio, w 1978 r., astronomowie z Houston w Teksasie odkryli monstrualną górę o średnicy 700 km i wysokości 10 km. Inne góry - Rhea i Thea - dochodzą do 5 km. Między szczytami dmą nieustannie huragany... Grunt planety zbudowany jest ze skał przypominających bazalty. Wenus jakby się uparła, by dostarczać ziemianom zagadek. Okazuje się, że Wokół tej dziwnej planety nie ma właściwie pola magnetycznego (jest ono niezmiernie słabe, o wiele słabsze niż na Ziemi), wiejący zaś z przestrzeni międzyplanetarnych tzw. wiatr słoneczny zachowuje się tam inaczej niżby powinien. [Ryc.27] W dodatku Wenus obraca się wokół swej osi odwrotnie niż wszystkie pozostałe planety. To znaczy, że Słońce na niebie Wenus przesuwa się z zachodu na wschód... i nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Owo przesuwanie się (czyli obrót planety) odbywa się bardzo powoli - w ciągu wenusjańskiego roku (ok. 225 dni ziemskich) są tam tylko dwa wschody i zachody Słońca. W dniu 9 grudnia 1978 r. na Wenus wylądowały 4 stacje-laborato-ria, oddzielone od PIONIERA-2, i od razu przekazały wiadomość, że w dolnych warstwach atmosfery występuje tu szlachetny gaz argon (Ar36). Obecność argonu nie jest specjalnie ważna, rewelacją natomiast jest fakt, że jego stężenie jest 100 razy większe niż na Ziemi czy Marsie. Otóż argon wytwarzał się na Ziemi tylko w trakcie jej powstawania, potem już jego zapas nie ulegał dużym zmianom. Jeśli wszystkie planety wokół Słońca powstawały w sposób podobny, to ilości argonu na nich też muszą być podobne. Skoro ów argonowy wskaźnik na Wenus jest inny, zatem sama planeta też musi być inna, musiała się inaczej tworzyć. Zdaniem ekspertów z Harvardu Wenus właściwie bardziej przypomina k o m e t ę niż stateczne globy Układu Słonecznego. Koncepcje, naturalnie, mogą się zmienić, nowe dane z kolejnych sond (WENER 13 i 14) właśnie napływają - planeta może zaskoczyć naukę nowymi niezwykłościami, do których wyjaśnienia trzeba będzie budować nowe teorie. Z sugestii o podobieństwie Wenus do komety najbardziej ucieszył się Immanuel Velikowsky, przypominając, że w swej książce pt. „Worlds in Cołlision”(„Światy w zderzeniu”) w 1950 r. twierdził, że Wenus jest „podrzutkiem” - osiadłą w Układzie Słonecznym olbrzymią kometą (!) i że przewidział niektóre jej dziś potwierdzone własności. Dr Velikowsky był* [* Ów dziwak i twórca fantastycznych hipotez zmarł niedawno.] klasycznym przykładem pseudouczonego, dziwaka i twórcy fantastycznych hipotez, a jego prace są klasycznym (już podawanym w podręcznikach) przykładem pseudonauki. Jego hipotezy i wnioski zostały dowodnie obalone przez astronomów (Amerykanie lubią się bawić w takie dyskusje i czasem dobrze na tym wychodzą) i nie ulega wątpliwości, że były on oparte na fałszywych przesłankach. Niemniej - śmieszne to i chyba charakterystyczne dla naszych czasów - oto rzeczywistość okaże się być może zbieżna z obłędnymi hipotezami naukowego maniaka. Dowodzi to zarazem, nie po raz pierwszy, że prawdziwa nauka nie boi się najbardziej śmiałych teorii, jeśli tylko fakty stanowią ich podstawę. Hipoteza o „obcości” planety Wenus w naszym Układzie Słonecznym niewielu ma naukowych zwolenników. Raczej przypuszcza się, że w niezbyt odległej przeszłości musiała tam nastąpić jakaś straszliwa katastrofa, która po prostu zmieniła tę planetę, przeobraziła ją. Wenus więc przypomina Ziemię tylko wielkością. Poza tym jest zupełnie inna, jakby rzeczywiście pochodziła z jakiegoś innego świata. Jaka katastrofa tak zmieniła Wenus? Nic o tym nie wiemy. Niektórzy uczeni przypuszczają, że przed ową hipotetyczną katastrofą mogły istnieć warunki zbliżone do ziemskich, może więc i pojawiły się kiedyś ślady życia. Dziś - w temperaturze topionego ołowiu, w potwornym ciśnieniu i w strugach żrących kwasów, które wypalają wszystko - nie mogło tam pozostać nic, żadnego śladu przeszłości. Tajemnica Wenus czeka wciąż na rozwiązanie. ROZDZIAŁ 28 Najdziwniejszy pomysł stulecia W 1981 r. brytyjski fizjolog roślin, Rupert Sheldrake, wydał w Londynie książkę pt. „A New Science of Life: The Hypothesis of Formative Causation” („Nowa nauka o życiu: hipoteza przyczyno- wości formującej”). Podstawowe tezy tej książki ogłosił równocześnie w czasopiśmie naukowym „New Scientist”.* [* „New Scientist”i dnia 18 czerwca 1981 r. (vol. 91)] Książka i artykuł wywołały w środowisku naukowyfn wielki szok. Do maniaków, obalających teorię względności czy wynajdujących nową wersję perpetuum mobile, naukowcy zdążyli się przyzwyczaić. Ale już od bardzo dawna nie zdarzyło się, by ceniony specjalista, uczony o uznanym dorobku, odważył się publicznie ogłosić hipotezę tak absurdalną, tak całkowicie sprzeczną z tym, co dotąd uważano za naukowe. Miarą szoku mogła być reakcja sławnego pisma brytyjskiego „Na-ture”, jednego z najstarszych, najbardziej znanych i dosiojnych pism naukowych na świecie. „Naturę” od ponad stu lat łączy godny podziwu obiektywizm naukowy ze znaną angielską flegmatycznością i - czasem - ze szczyptą delikatnej ironii. Redakcji* nigdy nie kwapiła się do nazywania czegokolwiek pseudonauką bez rzetelnie przeprowadzonej analizy. Jednym z wielu przykładów może być spokojny i rzeczowy raport, jaki „Naturę” swego czasu poświęciła dziwnym zdolnościom sławnego „zginacza łyżeczek” Ui”i Gellera. Raport nie rozstrzygnął wtedy wątpliwości, ale też jego obiektywizm zaskoczył wszystkich - i tych, którzy uznali Gellera za cudotwórcę, i tych, którzy okrzyczeli go oszustem. Wrócę kiedyś do tej sprawy; teraz chcę tylko przypomnieć, iż wyprowadzenie „Naturę” z równowagi wydawało się zawsze niemożliwe. I oto dostojną redakcję po raz pierwszy poniosły nerwy. „Naturę” w artykule wstępnym nazwała książkę Sheldrake’a „przejawem pseudonauki” i „oburzającym traktatem, najlepszą od wielu lat kandydaturą do publicznego spalenia”. Nawoływanie do publicznego spalenia książKi! Tego już od dawna w Anglii, nie było. Efekt, był wszakże łatwy do przewidzenia:, teraz. już. wszyscy rzucili się do studiowania książki Sheldrake’a. Wśród czytelników znaleźli się poważni uczeni, którzy uznali, że sprawa warta jest zastanowienia; zaczęły też napływać informacje o różnych dziwnych faktach, zdających się wspierać hipotezę Sheldrake’a. Powiedzmy ostrożnie: zwrócono uwagę, iż pewne nie wyjaśnione dotąd obserwacje mogą być wytłumaczone przy przyjęciu zasadności tej hipotezy. To już w nauce coś znaczy, choć oczywiście nie przesądza niczego, zawsze mogą się znaleźć wyjaśnienia prostsze lub lepiej uzasadnione. Czas najwyższy, bym przedstawił pomysł, który wywołał tyle szumu. Nie jest to łatwe, ponieważ... po prostu brakuje odpowiednich pojęć. Jest to zresztą coraz częściej zmartwienie współczesnej nauki - język bywa zbyt ubogi, by można było precyzyjnie wyrazić pewne subtelności podsuwane przez rzeczywistość. Nowe pojęcia dopiero się tworzą, zanim jednak zadomowią się w języku, zanim dobrze Zrozumiemy ich sens, łatwo o nieporozumienia. Zwróćmy uwagę, jak niewiele mówiące są określenia używane przez samego Sheldrake’a: „hipoteza przyczynowości formującej” albo „hipoteza rezonansu kształtotwórczego”. Najogólniej chodzi o to, że - zdaniem uczonego - jeśli jakaś struktura może wystąpić w przyrodzie w różnych formach, jeśli zachowanie się istoty żywej może przebiegać w różny sposób, jeśli cokolwiek może przybrać różne kształty - to owe kształty, formy zachowania się o d w z o r u j ą to, co już kiedyś w przyrodzie wystąpiło. Zwróćmy uwagę, że Sheldrake zakłada istnienie takich związków przyczynowych w przestrzeni i czasie, jakich fizyka dotąd nie uwzględniała... Powiedzmy jeszcze inaczej. Prawa przyrody zakreślają tylko pewne granice, pewne warunki, w jakich dane zdarzenia i dane formy mogą wystąpić. W tych granicach jednak i formy, i zachowania mogą być różne (w przeciwnym wypadku trzeba by.przyjąć działanie nieubłaganego determinizmu, który decyduje o wszystkim). Istnieją więc zwykle równoprawne możliwości „zaistnienia” różnych form, ale spośród tych możliwości realizuje się właśnie ta, która już raz - gdzieś i kiedyś - została zrealizowana. To tak, jakby przyroda wolała szlaki już przetarte... No cóż, czuję, że nadal nie wszystko jest jasne. Najłatwiej można zrozumieć to na przykładzie, którym posłużył się sam twórca hipotezy „rezonansu kształtotwórczego”. Załóżmy więc - pisze Sheldrake - że jakieś zwierzęta, powiedzmy szczury, wyuczą się w jednej miejscowości pewnej nowej sztuczki. Wówczas na całym świecie inne szczury tego samego gatunku będą mogły łatwiej nauczyć.się tej samej sztuczki, nawet jeśli brak między nimi jakichkolwiek znanych środków łączności i przekazu. Otóż przedstawiona sytuacja wydaje się niemożliwa, nie zachodzi tu bowiem przekaz informacji ani przez uczenie się od innych osobników, ani drogą genetyczną (przez odziedziczenie danej predyspozycji). Sytuację taką jednak w rzeczywistości zaobserwowano - i to nie raz - w różnych laboratoriach. Uczeni, badający zachowanie się szczurów, dawno już zauważyli, że jeśli w jakimś laboratorium zaczyna się używać nowego typu labiryntu i tamtejsze szczury w określonym czasie wyuczą się rozpoznawania w nim drogi, to po zastosowaniu tego typu labiryntu w innych, odległych ośrodkach, zupełnie inne szczury, nie mające żadnej styczności z poprzednikami ani też dotąd nie znające tego labiryntu, już znacznie szybciej odnajdują w nim drogę. Zjawisko takie było więc znane, ale ponieważ wydawało się niemożliwe nikt nie ośmielił się poważnie o nim dyskutować. Jeśli w ogóle zastanawiano się nad tym, myślano zwykle o jakichś omyłkach, przypadkach, zbiegach okoliczności czy nawet oszustwach (zupełnie tak samo dzisiaj wielu uczonych myśli na przykład o telepatii czy o tzw. bioterapii). Sheldrake zaś oświadczył, że jeśli opisane zjawiska istnieją (podał zresztą przykłady i innych, podobnych), to można je wyjaśnić-, zakładając, iż przyroda wykazuje tendencje do powtarzania pewnych form i zachowań, które poprzednio już istniały. Tendencja ta wynika - zdaniem Sheldrake’a - z istnienia w przyrodzie specyficznego pola morfogenetycznego, pola kształtotwórczego. Pole to nie daje się zmierzyć ani nawet ujawnić obecnie znanymi metodami fizycznymi, nie wiadomo, jak powstaje i jak działa na obiekty materialne; jego „moc” - zdaniem Sheldrake’a - może wzrastać, lego rodzaju pola kumulują się, zatem wpływ danego faktu na rzeczywistość powinien być tym większy, im częściej ten fakt (proces) zachodził w przeszłości. Jak widać, pole Sheldrake’a nie jest obiektem, który mógłby interesować dzisiejszą fizykę, ponieważ nie można w ogóle wykazać jego istnienia metodami fizycznymi! Trudno się zatem dziwić uczonym, iż nader podejrzliwie podchodzą do tej hipotezy... Do dziwacznej hipotezy Sheldrake’a pasuje także i taka obserwacja: otóż chemikom zajmującym się krystalizacją nowych związków sztucznie syntezowanych (albo związków znanych, które jednak w naturalnych warunkach nie występują w formie krystalicznej) znany jest fakt, że pierwsza krystalizacja zachodzi zwykle najdłużej i najtrudniej, następne - krócej i łatwiej. Nie badano nigdy dokładnie tego zjawiska; sądzono na ogół, że jego przyczyną jest obecność mikroskopijnych zarodników nowych kryształów w laboratoryjnym kurzu, na ubraniach lub włosach badaczy itd. Trudniej wytłumaczyć, dlaczego substancja raz wykrystalizowana łatwiej już i szybciej przechodzi w formę kryształu także w innych ośrodkach naukowych, powtarzających doświadczenie. A i takie spostrzeżenia istnieją, choć raczej w formie żartobliwych opowieści o różnych „dziwactwach” badanych związków chemicznych; zazwyczaj się zresztą uważa, że po prostu powtórzenie doświadczenia jest zwykle łatwiejsze niż wykonanie go po raz pierwszy. Jest to myśl niewątpliwie rozsądna, ale też nikt dotąd nie zbadał, czy tak było rzeczywiście w omawianych przypadkach krystalizacji nowych związków chemicznych. Sheldrake podobne fakty tłumaczy swoją hipotezą: pierwsza krystalizacja zachodzi powoli i niełatwo, bo nie ma jeszcze pola morfogenetycznego, które „podsuwałoby” cząsteczkom chemicznym odpowiednie wzory, formy (ale nie próbujmy rozumieć owego „podsuwania” jako jakiejś świadomej czynności!). Dokonana już krystalizacja (zresztą każdy proces, który raz już zaszedł!) stwarza odpowiedni „wzór”, im zaś więcej takich samych zdarzeń, tym „pole wzo-rotwórcze” staje się silniejsze, te same procesy zachodzą więc łatwiej... Sheldrake nie przesądza czym mogłoby być nowe „pole morfogenetyczne”; pojęcie pola kojarzy się zwykle z jakimś rodzajem energii, ale w tym wypadku nie musi to być energia. Być może chodzi tu w ogóle o pewną swoistą strukturę samej rzeczywistości (strukturę, w której przyczyna i skutek są połączone innymi związkami, niż sądziliśmy dotychczas). Wszystko to wydaje się zupełnie niewiarygodne i absurdalne. Być może jednak nie jest tak zupełnie absurdalne, skoro wybitny fizyk brytyjski David Bohm, zajmujący się filozofią przyrody i znany z prac o przyczynowości, jeszcze przed Sheldrake’em twierdził, że w przyrodzie musi istnieć „ukryty porządek”, jakiś ukryty wymiar, nie dostrzegany jeszcze przez fizyków. Willis Harman, znakomity uczony amerykański, zajmujący się badaniem świadomości społecznej, uważa, że hipoteza Sheldrake’a odegra zasadniczą rolę „w zmianie naszych przekonań na temat funkcjonowania Wszechświata”. Harman pracuje w Instytucie Badawczym Stanforda w USA, a Instytut Stanforda ma taką renomę, że należy liczyć się z opiniami jego pracowników. Naturalnie, można też wymienić wielu specjalistów, którzy hipotezę Sheldrake’a uważają po prostu za brednie. Skoro jednak opinie uczonych są podzielone i są tak skrajne, najlepszym wyjściem wydaje się propozycja tygodnika „New Scientist”: „Trzeba wymyślać eksperymenty, które mogłyby hipotezę Sheldrake’a weryfikować”. Myśl bardzo trafna i tylko na pozór oczywista - rzadko przecież specjaliści skłonni są akceptować takie działania wobec zjawisk, które nie mieszcza się w granicach ich dotychczasowej wiedzy lub nawet jej w pewien sposób zaprzeczają. (Czasem lepiej jest takie zjawiska po prostu ignorować, uznać, że ich nie ma). Shekfrake przytacza różne takie doświadczenia, już wykonane; prześledźmy niektóre, ponieważ pomagają pojąć istotę hipotezy „rezonansu”, nadto ich wyniki są ciekawe i trudne do wyjaśnienia, niezależnie od samej hipotezy. To znaczy, że jeśli nawet pomysł Sheld-rake’a jest rzeczywiście bzdurą, to wyniki tych eksperymentów trzeba będzie i tak jakoś wyjaśnić. Otóż więc wybranym losowo ludziom, których ojczystym językiem jest angielski, zaproponowano nauczenie się trzech wierszyków japońskich, z których pierwszy był autentyczną japońską kołysanką, drugi mało znanym wierszem poety japońskiego, trzeci bezsensownym, ale rytmicznym układem japońskich słów. O charakterze wierszyków wiedzieli oczywiście tylko eksperymentatorzy. Zgodnie z hipotezą Sheldrake’a ludzie nie znający japońskiego powinni uczyć się najszybciej i najłatwiej wiersza pierwszego, ponieważ uczyły się go przedtem miliony innych ludzi i w określony sposób „istniał” w świadomości społecznej (w świadomości Japończyków jako ulubiona kołysanka ich dzieciństwa). Ku zdumieniu badaczy, osoby poddane eksperymentowi rzeczywiście łatwiej zapamiętywały absolutnie nie znaną sobie kołysankę! „Otrzymane wyniki były wysoce znaczące statystycznie” - pisze Sheldrake. Ale zaraz też dodaje: „Rytmy kołysanek mogą być same przez się łatwiejsze do zapamiętania. Przecież mogły się one przyjąć jako kołysanki właśnie dzięki swej prostocie”. Wątpliwości dobrze świadczą o Sheldrake’u, widać, że ma on umysł krytyczny i tak też ocenia własną hipotezę. Drugie doświadczenie miało inny przebieg. Posłużono się obrazkami, które psychologom służą za testy, a zawierają ukrytą treść. To znaczy rysunek jest tak wykonany, że na pierwszy rzut oka nie ujawnia swego znaczenia, nieraz trzeba się długo wpatrywać, by dojrzeć jego treść (np. portret pana z brodą albo pani w kapelusiku). Rozpoznanie następuje w sposób nagły i potem już ktoś, kto dostrzegł treść rysunku, rozpoznaje go zawsze z łatwością, dziwiąc się, że inni mają trudności. [Ryc.28] Pewnego wieczoru telewizja brytyjska pokazała odbiorcom w Anglii dwa takie rysunki- łamigłówki, potem zaś ujawniła rozwiązanie tylko jednego z nich. Następnie eksperyment powtórzono w innych miejscach świata, wybierając takie, gdzie telewidzowie nie mogli oglądać programu z Anglii ani nawet dowiedzieć się o nim. Pokazano tam telewidzom znowu te same dwa rysunki, ale już bez rozwiązania, i sprawdzono, ile osób rozpoznało treść każdego z nich. Wydaje się oczywiste - i jest zresztą sprawdzone - że zawsze rozrzut rozwiązań jest proporcjonalny: tyle samo osób rozpoznaje jeden z rysunków jako pierwszy, ile odczytuje drugi jako pierwszy (z niewielkimi odchyleniami, rzędu najwyżej 10 proc). Według zaś opisywanej tu hipotezy - przy drugim pokazie rysunkow-łamigłówek w innych rejonach świata - więcej osób powinno rozpoznać ten rysunek, którego rozwiązanie poznało już wcześniej parę milionów telewidzów w Wielkiej Brytanii (Przypominam: telewidzowie w drugiej części eksperymentu nigdy nie widzieli rozwiązania! Patrzyli na rysunki po raz pierwszy w życiu). I oto okazało się, że liczba osób, które dostrzegły ukrytą twarz w rysunku, przedtem rozszyfrowanym w nie znanej im telewizji brytyjskiej, wzrosła proporcjonalnie aż o 76 proc! Takiego wyniku w żaden sposób nie można przypisać przypadkowi. Obecnie eksperyment ten - jeszcze lepiej przygotowany i eliminujący możliwe omyłki i „zbiegi okoliczności” - przeprowadzony będzie znowu, w innych miejscowościach; zobaczymy, czy wyniki się potwierdzą. Cokolwiek byśmy krytycznego powiedzieli o opisanych doświadczeniach i o samej hipotezie Sheldrake’a, jedno wydaje się pewne: rzetelny uczony nie może już uznać, iż mamy tu do czynienia z „brednią”. Jakieś wyjaśnienie tego rodzaju doświadczeń istnieć musi. Być może rozwiązanie okaże się proste i nie będzie potrzeby uciekania się do dziwacznej hipotezy pola morfogenetycznego i „mnożenia bytów bez potrzeby”. Być może - przyroda zaskoczy nas znowu. Na koniec jeszcze informacja: w Nowym Jorku przeznaczono dziesięć tysięcy dolarów na nagrodę za najlepszy pomysł doświadczenia, które przyczyniłoby się do rozwiązania „zagadki Sheldrake’a”. Może to być rodzaj testu weryfikującego hipotezę „rezonansu kształtotworczego”, może być coś innego, byleby wniosło do sprawy nowe elementy. No cóż, zobaczymy, czy konkurs przyniesie godne uwagi pomysły. Myśl, by nauka skorzystała czasem z wyobraźni nienaukowców, może być zupełnie niezła. Niezależnie, jakie będą dalsze losy hipotezy „rezonansu kształtotworczego”, trzeba przyznać, że jest to jeden z tych pomysłów, którym nie można odmówić wyobraźni i śmiałości.’ A wyobraźnia i śmiałość w nauce - podobnie jak w życiu - przynosiły najczęściej dobre rezultaty. ROZDZIAŁ 29 Dwie dusze W głowie każdego z nas tkwi około półtora kilograma miękkiej, galaretowatej substancji o barwie - jak to kiedyś określił XVII-wieczny anatom - brudnego śniegu. Jest to bez wątpienia najbardziej zdumiewająca „substancja” we Wszechświecie (w każdym razie nie znamy dziwniejszej od niej). Jest to „substancja”, której nie tylko zawdzięczamy namalowanie Mony Lizy, skomponowanie IX Symfonii czy napisanie Hamleta - zawdzięczamy jej również stworzenie nauki, dzięki zaś nauce owa „galareta” może poznawać świat i samą siebie. Ciekawe jest, że wyjątkowych funkcji mózgu nie dostrzegali najwięksi myśliciele starożytności. Na przykład „ojciec medycyny” Hi-pokrates sądził, że w ludzkiej czaszce tkwi coś w rodzaju nieczułej, zimnej gąbki, której jedynym zadaniem ma być wydzielanie śluzu do chłodzenia „gorącego serca”! Arystoteles nie dostrzegł łączności mózgu z resztą ciała i również przypuszczał, że narząd ten służy do chłodzenia, tyle że zmysłów. W starożytności żyli jednak uczeni podejrzewający związek mózgu z myśleniem, z psychiką. Tak sądził np. grecki filozof i lekarz z VI wieku p.n.e. Alkmeon z Krotony, a także wielki Platon i przedstawiciele aleksandryjskiej szkoły medycznej - Herofilos z Chalcedonu i Erasistratos z Keos (III w. p.n.e.). W XVI wieku włoski lekarz Giovanii Baptista Fantoni określił mózg słynną do dziś formułą: Obscura textura, obscuriores mordi, functiones obscurissime (niezrozumiała budowa, jeszcze niezrozu- mialsze choroby, zupełnie niepojęte funkcje). Dziś oczywiście taka formuła byłaby przesadą, ale też nie tak znów wielką. O działaniu mózgu wiemy chyba najmniej ze wszystkich organów naszego ciała. Wiemy wszakże jedno na pewno: mózg ludzki jest organem parzystym. Na pozór parzystość nie jest niczym nadzwyczajnym, skoro mamy również dwie nerki, dwa płuca, dwoje oczu itd. - po prostu jedne narządy są parzyste, inne pojedyncze. Przecież już dobrze ponad sto lat temu zauważono, że połączone swoistym więzadłem, ale poza tym oddzielne, dwie półkule mózgu nie są równoważne pod względem funkcji. W latach sześćdziesiątych XIX wieku sławny francuski antropolog i chirurg Paul Broca wykrył w ludzkim mózgu ośrodek mowy artykułowanej. Był to pierwszy dowód, że pewne czynności mózgu są związane z konkretnym miejscem w tym narządzie. Miejsce, rządzące mową, nazwano ośrodkiem Broca. Jednak najciekawsze było to, że ów ośrodek u ludzi praworęcznych (takich jest około 90 proc.) znajduje się w lewej półkuli mózgu. Wiedziano już wtedy, że dzięki skrzyżowaniu dróg nerwowych lewa półkula rządzi prawą połową ciała (więc i prawą ręką), prawa zaś - lewą. Tak więc u ogromnej większości ludzi lewa półkula mózgu warunkuje zdolność mówienia. Ponieważ większość ludzi lepiej posługuje się prawą ręką niż lewą, wynika z tego, że ośrodki koordynacji ruchów ręki są również lepiej wykształcone w lewej półkuli niż w prawej. Potem odkrywano coraz więcej dowodów na to, że pewne zachowania, pewne czynności znajdują się u ludzi pod szczególną kontrolą tylko jednej półkuli mózgowej. Po prostu jest tak, że każda półkula zawiaduje innymi funkcjami, choć podział nie jest absolutny, bo w razie uszkodzenia jednej z półkul druga może całkiem nieźle zastępować tę uszkodzoną. U ludzi leworęcznych ośrodek mowy znajduje się zwykle z prawej strony; mają oni jakby „przestawione” połówki mózgu. Dlaczego? Kolejna tajemnica. Jeszcze jeden dziwny szczegół z historii poznawania mózgu: otóż do niedawna sądzono, iż obie półkule są pod względem anatomicznym identyczne, to znaczy mają taką samą budowę, różnią się tylko funkcjami. Dopiero w 1968 r. zauważono, że między dwoma półkulami mózgu istnieją dość istotne różnice anatomiczne i że nawet różnice te można zobaczyć gołym okiem! Oprócz różnic tak łatwo dostrzegalnych (dlaczego nikt nie zauważył ich przez tyle lat?) są też różnice subtelniejsze. Na przykład rozgałęzienia i połączenia komórek nerwowych mózgu, neuronów, są w wielu miejscach lewej półkuli bardziej rozwinięte. Bogatszą sieć połączeń neuronowych wiąże się zwykle z ich większymi możliwościami przetwarzania informacji; można by powiedzieć, że lewa półkula dysponuje jakby potężniejszym komputerem niż prawa (jeśli w ogóle można porównywać mózg z komputerem). Tak więc doszliśmy do wniosku, że istnieje spora asymetria półkul mózgowych zarówno pod względem funkcjonalnym, jak i anatomicznym. Antropologowie z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku donieśli ostatnio, że asymetrię mózgu stwierdza się także u ludzi pierwotnych (na podstawie analizy ich czaszek). Mało tego: podobnie jest u małp człekokształtnych. Prof. Geschwind z Bostonu dowodzi, że asymetria mózgu występuje u wszystkich zwierząt, u których mózg jest w ogóle wyodrębniony (np. ośrodek zdolności śpiewu kanarka też jest umiejscowiony z lewej strony jego mózgu, choć tutaj nie udało się wykryć różnic anatomicznych wobec podobnego miejsca z prawej strony). Zostawmy jednak i tę kwestię na boku, choć jest nadzwyczaj ciekawe, dlaczego mózg jest w ogóle asymetryczny? Na razie zajmiemy się wnioskiem wynikającym z dotychczasowych badań mózgu ludzkiego, a mianowicie: u ludzi współczesnych jedna półkula dominuje nad drugą - i u większości jest to właśnie lewa półkula. Ludzie zawdzięczają swe człowieczeństwo w ogromnej mierze właśnie mowie, a zdolność mowy związana jest głównie z lewą półkulą. Lewa półkula odpowiada za kluczowe ludzkie funkcje psychiczne: rozumienie (percepcję) języka, tworzenie języka i sterowanie precyzyjnymi ruchami rąk (przypomnijmy sobie, jak wielką rolę przypisuje się ręce w „procesie uczłowieczenia małpy”!). Tak więc w latach sześćdziesiątych naszego stulecia jednym z kanonów tzw. klasycznego poglądu neurologicznego był osąd, że lewa półkula reprezentuje właściwy intelekt człowieka, jego rozum - bo wyższe funkcje poznawcze związane są przecież z językiem i zdolnością do abstrakcyjnego myślenia, tworzeniem i rozumieniem symboli. Prawa półkula jest niema, niepiśmienna, głucha na słowa, „opóźniona w rozwoju”, wobec tego musi być podporządkowana swej „przewodniczce”, lewej siostrzycy. W latach siedemdziesiątych wiadomo już było, że lewa półkula odpowiedzialna jest także za zdolność do rozumowania matematycznego, do myślenia logicznego. To tutaj znajdują się centra „intelektualnej” analizy napływających ze świata zewnętrznego informacji, ośrodki tzw. pamięci werbalnej (pamiętanie słów, pojęć). Lewa półkula zdaje się działać podobnie jak cyfrowa maszyna matematyczna. Zdaniem jednego z największych dziś badaczy mózgu Rogera Sperry z Kalifornijskiego Instytutu Technologii (słynna uczelnia znana w świecie pod skrótem Caltech) lewa półkula jest: „słowno-cyfrowa, zachowawcza, obiektywna, racjonalna, logiczna, analityczna, liniowa”. Interesuje ją przede wszystkim otoczenie zewnętrzne, formy rzeczy, ich szczegóły. Roger Sperry otrzymał za badania mózgu Nagrodę Nobla (w 1981 r.). Jego prace przyczyniły się do zrewidowania poglądu o „przywództwie” i w ogóle o ogromnej przewadze półkuli lewej. Można powiedzieć, że Sperry ściągnął z piedestału dumną lewą półkulę. To znaczy - owszem - lewa półkula jest bardziej eksponowana, ale jest to zjawisko raczej natury kulturowej niż biologicznej. W sensie biologicznym półkula prawa jest równie dla nas wartościowa i niezbędna. Sperry wykazał właśnie, że prawa półkula rozwiązuje problemy tak samo istotne, tylko innego rodzaju, a jej udział w wyższych funkcjach poznawczych jest równie ważny jak półkuli lewej. Dziś jest już pewne, że obie półkule ludzkiego mózgu operują różnymi - nawet wzajemnie antagonistycznymi - procesami poznawczymi. Prawa półkula pracuje „obrazami”, syntezą. To tutaj mieszczą się centra postrzegania przestrzennego, orientacji przestrzennej, integracji szczegółów. Dzięki prawej półkuli możemy rozpoznawać bardzo złożone obrazy, zapamiętywać kształty trudne do określenia (np. twarze), zapamiętywać melodie itd.; to tutaj zdaje się mieścić centrum wyobraźni, intuicji, rozpoznawania całości ze zbioru części. Prawa półkula rozpoznaje także uczuciowe (emocjonalne) zabarwienie odbieranych komunikatów (podczas gdy lewa analizuje przede wszystkim ich treść; wiemy zaś dobrze z doświadczenia, że czasem uczuciowe zabarwienie głoszonego tekstu mówi coś innego niż jego treść). Sperry twierdzi, że prawa półkula jest: „ejdetyczno-analogowa, operująca językiem obrazu, innowacyjna, subiektywna, emocjonalna, syntetyczna, wielowymiarowa, obejmująca raczej całość, niż dostrzegająca szczegóły”. Analogowa - to oznacza, iż pracuje na podobnej zasadzie jak komputer analogowy; ejdetyczna - to znaczy mająca zdolność odtwarzania rzeczy tylko bardzo krótko przedtem oglądanych (czy wysłuchanych) i to z dokładnością niewiarygodną, przekraczającą o wiele zwykłe przypominanie. Taki rodzaj specjalnego uzdolnienia mają przede wszystkim dzieci. Dopiero „dorośle- nie”, wychowanie, kształcenie tę zdolność zabija (podobnie jak bardzo ogranicza wyobraźnię). Zanim jeszcze wiedziano o funkcjach obu półkul, znane było zjawisko „zastępowania” w ludzkim umyśle obrazów i uczuć przez słowa, nazwy i logiczne myślenie. W miarę wychodzenia z wieku dziecięcego następuje jakby zmiana charakteru wyobraźni i percepcji (odbioru wrażeń). Zjawisko to nazywa się cerebracją. Dziś przypuszcza się, iż ma ono właśnie związek z dominacją w naszej kulturze (choć nie we wszystkich ludzkich kulturach!) półkuli lewej. Czy zatem półkula prawa reprezentuje jakby „dziecinny” sposób odbioru świata i reagowania? W pewnym sensie tak - jeśli „dziecinny” uznać nie tyle za prymitywniejszy czy mniej wartościowy, ile po prostu za inny. Dzisiaj zresztą zaczyna się dochodzić do wniosku, iż przytłumienie owych tkwiących w nas zawsze „dziecinnych” sposobów reagowania przynosi wiele szkód, ogranicza właśnie możliwości poznawcze, a zwłaszcza twórcze człowieka. Nie bez kozery mówi się przecież o „dziecinnym” spojrzeniu na rzeczywistość wielkich artystów, o „dziecięcym” typie wyobraźni i skojarzeń... W związku z odkryciem tak znacznych różnic między półkulami mózgu powstała m.in. niezwykła koncepcja psychologa Juliana Jay-nesa z Princeton, iż ludzie pierwotni mieli „umysł dwupółkulowy”i że u najwcześniejszych przodków człowieka dominującą rolę odgrywała półkula prawa i jej sposoby percepcji świata. Dopiero rozwój cywilizacji i kultury poszedł takim torem, że „wyeksponował” półkulę lewą, której w końcu zawdzięczamy współczesną naukę i zarazem narzucenie nam pewnej „wizji świata”. Są i tacy uczeni, którzy przypuszczają, że w historii ludzkości na przemian występują epoki lewej półkuli z epokami prawej półkuli i że w tych epokach zachowanie się i myślenie ludzi bywa zgodne z możliwościami owych połówek mózgu. Są to przypuszczenia bardzo ciekawe i zapewne płodne poznawczo, jednak wciąż jeszcze bardzo słabo umotywowane. Większość uczonych je odrzuca, podobnie zresztą jak koncepcję Jaynesa. Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od przytoczenia jeszcze jednej dziwnej ciekawostki. Otóż w kulturze chińskiej istnieje pojęcie jakby dwóch pierwiastków przenikających wszystko. Są to yin - pierwiastek nocny, księżycowy, syntetyczny, intuicyjny (i zarazem żeński) i yang - jasny, słoneczny, analityczny, rozumowy (zarazem męski). Charakterystyczny znak TAO - koło przecięte falistą linią na dwie połowy, białą i ciemną, z jasnym punktem na ciemnej połowie i ciemnym na jasnej - ma stanowić symbol subtelnej jedności yin i yang. I oto niedawno niektórzy badacze mózgu zwrócili uwagę na dziwny zbieg okoliczności: jak bardzo półkula prawa podobna jest w swych funkcjach do yin, lewa zaś - do yang. Kolisty zarys przekroju mózgu człowieka widziany z góry przypomina... opisany znak TAO. Ciemna połowa odpowiada prawej półkuli, jasna - lewej, falista linia podziału odpowiada szczelinie między obu półkulami, a dwa punkty, symbolizujące ich łączność - to jakby wiązadło wielkie. Rzeczywiście, warto byłoby móc wiedzieć, czy zbieżność tę zawdzięczamy wyłącznie przypadkowi! W każdym razie dzisiaj raczej nie odrzuca sią przypuszczenia, że właśnie „kulturowa dominacja” lewej półkuli (pierwiastka yang?) jest charakterystyczna przede wszystkim dla kultur Zachodu, wyrosłych w świecie śródziemnomorskim; stare kultury wschodnie z ich zwróceniem się do wnętrza człowieka byłyby związane raczej z półkulą prawą (pierwiastkiem yin?). Nie jest oczywiście pewne, czy w ogóle można w ten sposób ujmować związki danej kultury z „prze wagą” którejś z półkul mózgu, ale wiadomo też od dawna, że wśród ludzi zauważa się jakby dwa skrajne typy umysłowości (obok, naturalnie, większości typów mieszanych). Rozróżnił je wyraźnie m.in. wielki rosyjski neurofizjolog Iwan Pawłów jeszcze w czasach, kiedy różnice między obu połówkami mózgu były mało poznane. Pawłów pisał: „Doświadczenie wyraźnie wskazuje, że istnieją dwie kategorie ludzi: artyści i myśliciele (...) Artyści chwytają rzeczywistość w całości, jako pełną, żywą i niepodzielną jedność. Z drugiej zaś strony myśliciele rzeczywistość tę dzielą, poszukując jakby jej szkieletu, a potem dopiero montują od nowa jej części i próbują tchnąć w nią życie.” [Ryc.29] Intuicja Pawłowa okazała się genialna. Przecież jego „artyści” to właśnie ludzie, u których przeważa odczuwanie i rozumienie świata „prawopółkulowe”. „Myśliciele” zaś są typowymi „lewopółkułowcami” (przepraszam za nowotwory językowe, są brzydkie, ale dobrze i krótko określają sprawę). Wydaje się oczywiste, że dla prawidłowego funkcjonowania umysłu i ciała człowieka niezbędne są obie półkule mózgu z ich odmiennymi „metodami” działania. Jest również oczywiste, że w każdym zdrowym człowieku obie półkule współpracują ze sobą, wspomagają się i nawet - w razie potrzeby - nawzajem się hamują. Pełna osobowość wymaga ich dopełniania się, co nie przeszkadza, że u różnych ludzi w różnym stopniu któraś z „połówek” może dominować. Może zresztą i na tym polega jedyna w swoim rodzaju indywidualność jednostki ludzkiej, że stanowi ona za każdym razem różną „mieszaninę” owej lewo - i prawostronności mózgu? Z różnicami między połówkami mózgu wiąże się jeszcze jedna pasjonująca kwestia. Czy w istocie są to właśnie dopełniające się połowy, czy może... dwie odrębne jednostki? Dwa mózgi w jednej głowie, dwie dusze w jednym człowieku? Ten ostatni pogląd reprezentuje m.in. znakomity brytyjski znawca mózgu R. Puccetti. Uważa on, że każdy zdrowy człowiek (z nie uszkodzonym mózgiem) ma dwie odrębne całościowe struktury mózgowe, współpracujące wprawdzie, ale mające jakby własne, odrębne świadomości, własne osobowości. Człowiek zatem naprawdę jest syntezą dwóch podobnych, ale wcale nie tożsamych osobowości, indwidualności. Jest to myśl naprawdę niezwykła! Zdaje się ją potwierdzać równie niezwykłe doświadczenie: istnienie ludzi, u których z powodu pewnych schorzeń mózgu trzeba było przeciąć spoidło łączące jego dwie półkule. Taka operacja nazywa się komisurotomią; po raz pierwszy wykonałją Roger Sperry i on też zajął się badaniem ludzi z przeciętym spoidłem. Okazało się, że rozdzielenie obu półkul nie upośledza za bardzo czynności życiowych człowieka, natomiast leczy pewne nieuleczalne i śmiertelne formy padaczki (dlatego w ogóle odważono się na takie operacje). Sperry stwierdził jednak bez wątpliwości, że każda półkula mózgu jednego człowieka po przecięciu spoideł zachowuje się jak odrębny mózg. Po pierwsze: „Jedna półkula nie wie tego, czego nauczyła się druga lub co akurat ta druga wykonuje albo co zdziałała.” Po drugie: „Każdapółkula ma odrębną domenę poznawczą, osobiste prywatne doznania zmysłowe, własne sposoby uczenia się, własne odrębne pamięci, niedostępne dla drugiej półkuli.” Okazało się, że obie półkule dysponują niejako własną samoświadomością. Fakty te Sperry potwierdził pięknymi i niepodważalnymi eksperymentami. Czy wszystko to oznacza taką potworność, że człowiek po komi-surotomii ma „w sobie” dwie osobowości? Na szczęście tak nie jest. Dwa mózgi w jednym ciele nie doprowadzają do dezintegracji człowieczeństwa; wyjaśnia się to faktem, że owe dwie odrębne jednostki psychiczne znajdują się przecież w jednym ciele, dochodzą do nich te same wrażenia, mają wspólne przeszłe i obecne doświadczenia, wspólne wszelkie podstawowe instynkty. Mimo iż człowiek po przecięciu spoideł mózgu nie odczuwa istnienia w sobie dwóch mózgów (choć czasem czuje jednak coś bardzo niepokojącego) i mimo że taka operacja bywa czasem jedynym ratunkiem przed śmiercią, wśród neurochirurgów jest wielu przeciwników podobnych zabiegów. Ale to już inna sprawa. Puccetti twierdzi, że nawet nie powinno się mówić „prawa” i „lewa” półkula, ale po prostu „prawy” i „lewy” mózg człowieka. Laureat Nagrody Nobla z 1963 r., wielki neurofizjolog John Eccles ma inne zdanie: popiera nadal pogląd wcześniejszy, iż świadoma ludzka osobowość jest związana przede wszystkim z półkulą lewą (to znaczy z tą, w której zlokalizowane są dyspozycje językowe, te zaś - przypominam - umieszczone są najczęściej w półkuli lewej). Zdaniem Ecclesa półkula prawa wobec lewej „jest jak pasażer wobec kierowcy”. Roger Sperry skłonny jest pogodzić obie skrajne koncepcje, Puc-cettiego i Ecclesa. W zdrowym mózgu obie półkule wspólnie tworzą jedność świadomości, czynnikiem zaś integracji, całkowitego ich zjednoczenia, jest owo nieuchwytne dotąd w kategoriach nauki doświadczenie wewnętrzne. Coś, co psychologowie nazywają intro-spekcją, „oglądem wewnętrznym”, odczuwaniem mego własnego ja, a co dotąd - zdaniem przyrodników - było właśnie badaniom przyrodniczym niedostępne. Wydaje się, iż badania Sperry’ego mają znaczenie zasadnicze nie tylko dla neurofizjologii. Mniej może jest ważne, czy mamy w końcu dwa mózgi czy jeden, złożony z dwóch różnych połówek. Ważniejsze, że nowe spojrzenie na świadomość, na owo „doświadczenie wewnętrzne „może w ogóle zmienić pogląd na rzeczywistość świata i na nas samych. Może zmienić, jeśli prawdą jest to, co mówi Sperry: „W pełni uznaję pierwszeństwo wewnętrznych przeżyć naszej świadomości jako samoistnej rzeczywistości przyczynowej.” ROZDZIAŁ 30 Barometr meduzy Kiedy pewien bardzo stary, japoński rybak ostrzegał innych, by nie ruszali na połów, młodzi się śmiali, ponieważ barometr wskazywał piękną pogodę, oficjalny komunikat meteorologiczny nie zapowiadał nic złego. Kiedy jednak po kilku godzinach strzałka barometru zaczęła nagle spadać, a kapitanat portu słał alarmujące ostrzeżenia, nikomu już nie chciało się śmiać. Paru rybaków nie wróciło do domu - burza była wyjątkowo gwałtowna. Pytano potem tego człowieka, jak mógł przewidzieć sztorm nie zapowiadany żadnymi oznakami. „Jak to? - dziwił się stary - przecież meduzy chowały się w głębiny, a zawsze tak robią na długo przed nadchodzącą burzą.” Pytano potem specjalistów. „Nie wierzcie w przesądy - odpowiedzieli - nasza czuła aparatura rejestruje najlżejsze zmiany ciśnienia, niemożliwe, żeby taki kawał galarety,.prymitywna meduza, mogła wyczuć jakieś sygnały dużo wcześniej. Że ostrzeżenie rybaka się sprawdziło? Był to, oczywiście, przypadek.” Później jednak inni specjaliści (którzy może wcale nie słyszeli o tej historii) baczniej przyjrzeli się tzw. narządowi statolitycznemu meduz, wskazującemu tym zwierzętom ich położenie w przestrzeni. Okazało się, że ów narząd rejestruje infradźwięki o częstotliwości 8-10 drgań na sekundę, czyli takie właśnie, jakie zapowiadają sztorm. Reakcją meduzy na te infradźwięki jest opadanie w spokojniejsze głębiny... Notabene, różne infradźwięki i subtelne zmiany pól elektromagnetycznych odczuwają też czasem ludzie jako stany nieokreślonego niepokoju, z którego mogą rodzić się tzw. przeczucia nadchodzącego kataklizmu (np. trzęsienia ziemi, huraganu). Historia z meduzami skończyła się w ten sposób, że bionicy radzieccy, wzorując się na narządzie statolitycznym, skonstruowali superczuły „barometr meduzowy”, umożliwiający przewidzenie burzy co najmniej na dzień wcześniej, niż można to uczynić za pomocą zwykłego barometru. Studiowanie różnych biologicznych urządzeń po to, by wykorzystać ich idee w technice - nazywa się bioniką. Jest to więc rodzaj mostu rzuconego między biologią a techniką. Bionika jest nauką, która ma przed sobą największą i najciekawszą przyszłość, ponieważ - jak mi się zdaje - ona właśnie wskaże technice najlepszą drogę postępu, a nade wszystko pozwoli wybrać najwłaściwsze metody rozwiązywania wielu dzisiejszych i przyszłych trudności. Rozwiązania „wymyślone” przez przyrodę są bowiem nie tylko technicznie dużo doskonalsze od tych, które wymyślili ludzie, ale przede wszystkim są ludziom - jako istotom biologicznym - bliższe i potrzebniejsze. Rozumiem to w jak najszerszym i zarazem dość prostym sensie: że wzorowanie się na rozwiązaniach naturalnych, na modelach dostarczonych przez biologię, uchroniłoby ludzi od wielu niebezpieczeństw i wybawiło z wielu pułapek, w które z takim upodobaniem sami wchodzą. Dziś jeszcze bionika ogranicza się na ogół do podrabiania różnych „biologicznych wynalazków”. Kiedyś, być może, ludzie przekonają się, iż jedynym wyjściem jest „biologizacja” całej cywilizacji (to znaczy budowanie tejże cywilizacji w ten sposób, by respektowała prawa natury i rzeczywiste potrzeby ludzkiego organizmu). Wówczas bionika dostarczy najogólniejszych wzorów, modeli, metod. Nie tylko dla konkretnej aparatury technicznej (jak dzieje się to dziś), ale dla całych systemów, procesów, dla całych sfer życia. Na razie - i jest to druga, doraźna już przyczyna jej ważności - bionika może dostarczyć pomysłów na rozwiązania techniczne, na które wyobraźnia ludzka może by nie wpadła (albo wpadłaby znacznie później). Jest doprawdy coś fascynującego w tym, jak żywe struktury potrafiły wykorzystać najbardziej skomplikowane prawa fizyki i chemii, żeby wytworzyć urządzenia biologiczne, będące z punktu widzenia celów ich działania najlepszymi z możliwych. Istnieje dużo takich urządzeń, które w ramach istniejących praw przyrody nie mogą już być czulsze, dokładniejsze czy pewniejsze w działaniu. Oko pewnego kraba rejestruje jeden kwant światła, pasikonik odbiera drgania o amplitudzie nie przekraczającej połowy średnicy atomu wodoru (wobec tego np. świerszcz w polskim mieszkaniu „słyszy” trzęsienie ziemi w Pekinie...), niektórym motylom wystarczają pojedyncze cząsteczki substancji wabiącej, by odnalazły samiczkę w promieniu 11 kilometrów! Zwykły mięsień jest najsprawniejszym silnikiem, jaki można by w ogóle wymyślić - osiąga sprawność ok. 95 proc. (najlepsze silniki spalinowe - ok. 35 proc). Można zapytać, czy istnieją w ogóle jakieś „człowiecze” wynalazki, których by już od dawna nie znały zwierzęta lub rośliny? No, powiedzmy na chybił trafił: precyzyjna igła adapterowa do odtwarzania dźwięku... Oczywiście - kolec pewnego kaktusa. Może np. hydrauliczny przegub dla koparek? Proszę bardzo, zasadę tę wykorzystała mimoza, czyli czułek wstydliwy. Albo może termoizolacyjne tworzywo piankowe - no cóż, skórka pomarańczy... Mątwy wykorzystały zasadę odrzutu miliony lat przedtem, zanim wpadł na nią człowiek, podobnie z nietoperzowym radarem ultradźwiękowym, noktowizorem karalucha czy choćby aerodynamiczną doskonałością uskrzydlonego nasionka klonu. Przykłady można mnożyć i mnożyć - właściwie przecież każdy z poznanych ok. 2 milionów gatunków żyjących na Ziemi ma jakieś „własne” rozwiązania. Można tylko żałować, że technicy tak mało i tak płytko interesują się biologią oraz tak rzadko sięgają po jej wzory. Epoka bioniki dopiero rodzi się na naszych oczach. Oficjalne narodziny bioniki nastąpiły dnia 13 września 1960 r., nie tak wiele lat temu. Wtedy w Dayton (w stanie Ohio, USA) odbyła się pierwsza, międzynarodowa konferencja na temat: „Żywe prototypy sztucznych systemów - klucz do nowej techniki”. Ale człowiek podglądał przyrodę i wzorował się na niej chyba od początku swego istnienia. Ostatnio można dostrzec także i relację odwrotną. Pewne techniczne odkrycia umożliwiają wyjaśnienie sposobu działania skomplikowanych struktur biologicznych (jest to zresztą tylko druga strona tego samego medalu). Na przykład nader interesującą koncepcją - płodną poznawczo i praktycznie - jest hipoteza, że systemy pamięciowe mózgu działają na zasadzie holografii. Droga poznania dopiero się zaczyna, obiecując nowe niezwykłości. Notabene, w świetle tego wszystkiego wart zastanowienia jest fakt, że spośród najprostszych idei technicznych ewolucja biologiczna na Ziemi nie zrealizowała jedynie koła. Były też cywilizacje ludzkie, nie znające koła... Drobna ciekawostka: w polskich tradycjach naukowych mamy kogoś, kogo można by w pewnym sensie uznać za prekursora bioniki. Oto w 1611 r. Jan Brożek z Kurzelowa, wybitny krakowski matematyk i astronom (nie zauważają go, oczywiście, obce historie matematyki europejskiej) ogłosił pracę pt. „Problem geometryczny, w którym wykazuje się na podstawie geometrii prawdziwą i istotną przyczynę, dlaczego pszczoły budują plastry w formie sześciokątnych komórek”. Brożek w sposób nowy i oryginalny udowodnił, iż przy takim właśnie kształcie plastra pszczoły zyskują największą objętość przy najmniejszym zużyciu materiału. Minęło trzy i pół stulecia pojawiły się silosy zbożowe, budowane dokładnie wedle pszczelej propozycji. W 1866 r. szwajcarski inżynier K. Culmanz znalazł się przypadkiem w sali preparatów anatomicznych pewnego szpitala. Od razu zwrócił uwagę na budowę ludzkiej kości udowej, na konstrukcję i układ tworzących ją beleczek kostnych. I natychmiast podrobił ten układ, opracowując nowy typ dźwigu, idealnie rozwiązując problem naprężeń, wytrzymałości i lekkości. Takie dźwigi buduje się do dziś. Ciekaw jestem tylko, czy ucząc inżynierów wspomina się o przyrodzie - prawdziwym wynalazcy tej znakomitej idei konstrukcyjnej. Wiele samonośnych budowli powstało dzięki podpatrzeniu przyrody. Klasycznym przykładem jest choćby gigantyczna hala w Baton Rouge (Luizjana, USA), oparta na strukturze mikroskopijnej o- krzemki, albo niezwykle lekkie i wyporne pontony, używane przy budowie sztucznych wysp do poszukiwań nafty w morzu: radziecki inżynier Buin wykorzystał tu strukturę liścia rośliny wodnej Victoria Regia. Japoński zbiornikowiec-olbrzym Kurenai Maru ma kadłub zbudowany dokładnie na wzór kształtu wieloryba. Najlepszy ze sporządzonych dotychczas hełmów ochronnych zrobiono w Kalifornii, wzorując się na budowie czaszki dzięcioła (ptak ten nic sobie nie robi ze wstrząsów głowy, które zabiłyby człowieka). Oko żaby posłużyło za wzór automatycznych, samonaprowadza-jących celowników artyleryjskich i aparatury do sterowania sztucznymi satelitami. Japończycy badają zdumiewający „aparat” suma, umożliwiający mu wyczuć nadejście trzęsienia ziemi na długo przed katastrofą. Sukces elektrycznego samochodu wiąże się z rozpoznaniem struktury baterii elektrycznej jednego z gatunków węgorzy: maleńka i lekka bateria odznacza się niewiarygodną mocą i długością pracy. Automatyczna sortownica, oddzielająca zdrowe ziarna zbóż, ma być oparta na zmyśle pewnej osy: owad ten bezbłędnie i błyskawicznie wśród 100 tysięcy ziaren pszenicy wybiera... kilkadziesiąt zaatakowanych przez pasożyty (do nich właśnie składa jajeczka). Elektronika (zwłaszcza różne systemy sterowania, analizatory optyczne i inne) obiecuje sobie niezwykłe rzeczy po przestudiowaniu różnych mechanizmów nerwowych, zwłaszcza zmysłu wzroku niektórych stworzeń. Z bioniką mogą wiązać najlepsze nadzieje niewidomi i głusi, inwalidzi i chorzy... i tak dalej i dalej. [Ryc.30] Zastanawiam się czasem, dlaczego rozwiązania techniczne dokonane przez ludzi są często tak zdumiewająco podobne (albo nawet tożsame!) do rozwiązań naturalnych zdziałanych przez ewolucję? Jak to się dzieje, że myśl ludzka wciąż - niezależnie - wpada na te same rozwiązania, jakich dokonała kiedyś natura? Myślę oczywiście o tych (najczęstszych) przypadkach, kiedy wynalazcy nie znali odpowiednich wzorów biologicznych. Czy więc ludzie, zwierzęta i rośliny stosują te same rozwiązania konstrukcyjne dlatego, że dla podobnych lub tożsamych funkcji, celów istnieją tylko jedne, najlepsze rozwiązania? Czy funkcja aż tak określa strukturę? Chyba nie, bo z kolei właśnie w świecie istot żywych można znaleźć wielką liczbę przykładów zastosowania różnych rozwiązań „technicznych” do spełniania tych samych funkcji. To znaczy, że różne zupełnie struktury mogą równie dobrze spełniać te same funkcje, służyć tym samym celom. A jednak pewne idee techniczne są jakby „wyróżniane” przez naturę i powtarzane przez ludzi... Co się za tym kryje? Czyżby przyroda rzeczywiście „lubiła się trzymać” raz wypróbowanych wzorów? ROZDZIAŁ 31 Coś nowego o latających talerzach Oficjalna historia latających talerzy zaczęła się w dniu 24 czerwca 1947 r. Tego dnia amerykański przemysłowiec Kenneth Arnold, lecąc swym prywatnym samolotem nad górami stanu Waszyngton w USA, dostrzegł kilka dziwnych obiektów, poruszających się w powietrzu szybciej niż jego samolot. Arnold złożył raport siłom lotniczym (US Air Force) sądząc, iż ma do czynienia z jakimiś urządzeniami szpiegowskimi. Określił owe obiekty według ich kształtu jako „latające talerze” (flying saucers)... no, i zaczęło się. Dopiero później latające talerze zyskały nazwę poważniejszą, już naukową: niezidentyfikowane obiekty latające, czyli UFO (skrót słów angielskich - Unidentified Flying Objects). Z publikacji poświęconych UFO można by dziś złożyć dużą bibliotekę. Znalazłyby się w niej i oficjalne raporty władz, i wypowiedzi znanych uczonych, i relacje świadków, i wreszcie spora liczba książek, pisanych przez autorów poważnych i mniej poważnych, przez dziennikarzy o znanych nazwiskach, przez maniaków i hochsztaplerów (tych ostatnich było, niestety, i jest zawsze najwięcej). Do dziś spór o UFO nie został rozstrzygnięty, hipotez na ten temat było sporo, a są również i tacy wśród uczonych, którzy z góry zakładają, że wszelkie obserwacje UFO są wynikiem omyłek lub oszustw i że latających talerzy po prostu nie ma. Jest to, naturalnie, wyjście najłatwiejsze, ale na szczęście nie wszystkich zadowala. Od razu jednak uspokoję Czytelników: nie zamierzam powtarzać całej historii UFO, relacjonować sporów ani przytaczać kolejnych argumentów za i przeciw. Chciałbym natomiast przedstawić kolejną hipotezę próbującą wyjaśnić, czym ewentualnie mogą być niektóre zjawiska, określane jako UFO. Użyłem tu zabezpieczającego słówka niektóre, ponieważ obiektami latającymi i dotąd niezidentyfikowanymi może być bardzo wiele rzeczy. Żadna poważna hipoteza nie może zakładać, iż wszystkie tego rodzaju zjawiska mają jedno wyjaśnienie. Otóż w latach sześćdziesiątych fizyk F. Lagarde badał we Francji „falę doniesień o UFO” z 1954 r. (nb. bardzo to znamienne, iż doniesienia na ten temat napływają zwykle falami). Lagarde dostrzegł, iż rejony, z których napływały raporty, odznaczają się szczególną budową geologiczną. Mianowicie w tych miejscach występują na ogół tzw. uskoki, czyli specyficzne deformacje głębokich warstw skalnych, polegające na rozerwaniu danej warstwy i przesunięciu wobec siebie rozerwanych końców. Zresztą mniejsza o szczegóły, najważniejsze, iż w rejonach uskoków występują silne naprężenia natury mechanicznej, skały są ściskane, rozciągane itd. Lagarde zwrócił uwagę, iż pewne krystaliczne formacje skalne poddane podobnym naprężeniom dają tzw. efekt piezoelektryczny. Po prostu kryształy o pewnej symetrii (np. kwarc) pod wpływem ściskania wytwarzają różnicę potencjałów, energia mechaniczna zmienia się w elektryczną. Pole elektryczne wytwarzane przy uskoku jonizuje powietrze nad powierzchnią ziemi. Mogą wtedy powstawać świetliste słupy zjonizowanego gazu, które w pewnych warunkach stają się ruchome, mogą też przybierać kształty soczewkowate. Ruch takiej „świetlistej soczewki” może być bardzo szybki, zwroty nagłe oraz nagłe zniknięcie. W pobliżu jej mogą występować także różne zjawiska natury elektrycznej i magnetycznej, zakłócenia przyrządów itp. itd. Spostrzeżenie Lagarde’a przeszło najpierw bez echa, ale w latach 1972-1975 A. York i P. Devereux, badając doniesienia o UFO w angielskim hrabstwie Leicestershire, znów potwierdzili korelację: UFO spostrzegano właśnie w okolicy uskoków tektonicznych. Deve-reux zbadał nawet miejscowe archiwa. W ciągu ostatnich 300 lat różne „błędne ogniki”, „świetliste zjawy” i nietypowe zjawiska atmosferyczne pojawiły się najczęściej w rejonie uskoków! Kanadyjczyk Michael Persinger z Laurentian Uhiversity w Ontario rozwinął koncepcję Lagarde’a i przedstawił w piśmiennictwie naukowym w formie spójnej hipotezy: UFO są wynikiem efektu piezoelektrycznego. Praca Persingera ukazała się w 197? r. Hipotezę postanowili sprawdzić inni. Amerykanin Brian-Brady w Laboratorium Uniwersytetu w Denver (Kolorado) poddał granit (zawierający, jak wiadomo, kryształy kwarcu) odpowiednim naprężeniom i przebieg doświadczenia filmował specjalną kamerą. Na o-glądanym potem zwolnionym filmie dostrzegł różne świetliste, ruchome kształty UFO-podobne - jak to określił. Inni uczeni testowali hipotezę w terenie, to jest usiłowali sprawdzić, czy kolejne fale doniesień o UFO pochodzą właśnie z rejonów, w których występują uskoki. W Anglii szczególne nagromadzenie doniesień wystąpiło w okolicach miasteczka Warminster, gdzie utworzono nawet specjalną placówkę obserwacyjną. Podobnie było w pobliżu walijskiego miasteczka St. Brides Bay (rejon Dyfed). Tutaj świadkowie opisywali zjawiska, które nazywali „lądowaniem UFO” (w 1977 r.). Badający te sprawy nawiązali współpracę z geologami, ci zaś stwierdzili, że w pobliżu Warminster przebiegają dwa uskoki, a rejon Dyfed jest w ogóle pełen bardzo starych uskoków i przemieszczeń skalnych. Doktor McCartney dokonał analizy doniesień o UFO z tych okolic. Otóż 34,4 proc. widzianych UFO wystąpiło nie dalej niż 50 m od uskoków, 84,4 proc. - nie dalej niż 550 m. Inni uczeni brytyjscy zbadali zapiski w archiwach i stwierdzili, że masowe doniesienia o „tajemniczych światłach” pojawiły się w latach 1904-1905 na wybrzeżu walijskim między Barmouth a Harlech. Owe dziwne „światła z Barmouth” wiązano wtedy z miejscową kaplicą, gdzie miały się dziać rzeczy niezwykłe. Dziś stwierdzono, że dokładnie na linii łączącej Barmouth z Harlech leży wielki, głęboki uskok geologiczny, tzw. Uskok Mochrasa. Brytyjczycy zwrócili też uwagę, że sławny pionier UFO, Kenneth Arnold, zobaczył dziwne „talerze” w czasie lotu nad obszarem szczególnie tektonicznie ruchliwym (Góry Kaskadowe z wulkanem St. Helens, nadto granica płyt litosfery północnoamerykańskiej i pacyficznej). Przypomniano, że od najdawniejszych czasów ludzie widywali tzw. światła trzęsienia Ziemi w pobliżu obszarów sejsmicznie niespokojnych. [Ryc.31] Amerykański fizyk Harley Rutledge zbadał pewne obszary stanu Missouri. Stwierdził współistnienie licznych wewnętrznych naprężeń pod powierzchnią Ziemi, specyficznego ukształtowania terenu, efektów piezoelektrycznych i... licznych raportów o UFO. Inny Amerykanin, geolog John Derr, jest zdania, że zjawiska tajemniczych ruchomych świateł w rejonach uskoków i pofałdowań lepiej niż efekt piezoelektryczny tłumaczy tzw. tryboluminescencja. Nie wdając się w szczegóły przypomnę tylko, że jest to emisja zimnego światła w wyniku tarcia. Tryboluminescencja w obszarach uskoków daje efekty, które przypominają UFO - i Devereux wraz z McCartneyem odstąpili teraz od hipotezy piezoelektrycznej na rzecz właśnie tryboluminescencji. Cała sprawa jest jeszcze bardziej niezwykła, bo oto amerykański profesor Alvin Lawson twierdzi, że pewien rodzaj efektów świetlnych (właśnie takich, jakie występują w strefach tektonicznie ruchliwych) może u ludzi wywoływać halucynacje. Czyżby więc opisy bezpośrednich spotkań z pilotami UFO miały być wynikiem właśnie halucynacji? Tłumaczyłoby to wiele, a przede wszystkim zdjęłoby ze świadków „spotkań III rodzaju” odium oszustów i łgarzy. Lawson idzie jeszcze dalej w swoich przypuszczeniach i stawia tezę tak niebywałą, że przytoczę ją w formie cytatu (z brytyjskiego pisma naukowego „New Scientist”): „Istnieje korelacja między pewnymi opisami porwania przez UFO a sposobem urodzenia danej osoby. Jeśli urodziła się w zwykły sposób, jej wejście na pokład UFO nigdy nie będzie związane z eksplozją światła; jeśli zaś urodziła się z pomocą chirurga, wejście nigdy nie odbywa się przez tunel. Lawson uważa takie opisy wejścia do UFO za stłumione wspomnienie nagłego, wymuszonego pojawienia się na świecie w chwili narodzin albo za powolną podróż wzdłuż kanału rodzenia się w sposób normalny.” Lawson współpracujący z lekarzem W. McCallem działa wprawdzie na dość poważnym uniwersytecie (California State University), ale nie jest psychologiem, lecz filologiem, trudno mi zresztą ocenić jego hipotezę. Może więc tylko dodam, że wspomniany Persmger i kilku innych znanych uczonych uważa pojawianie się halucynacji w bezpośredniej bliskości promieniowań jonizujących za całkowicie możliwe. Inni badacze wykazali podobieństwo między fizjologicznymi efektami „bliskiego spotkania z UFO” a skutkami zaburzeń epileptycznych. Hipoteza, iż przynajmniej część UFO jest efektem zjawisk piezoelektrycznych lub tryboluminescencji wydaje się spójna, logiczna, umotywowana obserwacjami i tłumacząca sporo faktów. Jak na nową hipotezę, to jest bardzo dużo, choć jeszcze nie wszystko. Żeby hipoteza stała się uznawaną teorią, trzeba jeszcze wielu faktów i obserwacji. Fakty te są obecnie zdobywane i można sądzić, że „geologiczna hipoteza” UFO zostanie wkrótce zweryfikowana. Wówczas ucieszą się ci, którzy sądzą, że UFO są zjawiskami natury przyrodniczej. W poglądzie, że UFO są zjawiskami przyrodniczymi mieści się też koncepcja, iż są one efektem pewnych specyficznych zjawisk atmosferycznych - tworzenia się tzw. dysków powietrznych - albo koncepcja, że UFO miałyby być efektem odbicia się światła Słońca - w pewnych warunkach - od lecących wysoko wędrownych gromad ptasich. Albo wreszcie hipotezaT że UFO są latającymi chmurami pewnych owadów... itd. itp. Oczywiście, każda z tych koncepcji ma jakieś obserwacyjne przesłanki i w tym sensie nie jest nieprawdopodobna. Być może, przyczyny istnienia różnych UFO są właśnie różne. Zresztą nie o to chodzi. Chodzi o to, by w ocenie UFO pozbyć się wreszcie uprzedzeń, które poważnym skądinąd ludziom nie pozwalają dostrzegać faktów. Pisałem już wiele razy o tym i powtórzę jeszcze raz: UFO są zjawiskiem dziwnym i wartym badania, nawet w tym wypadku, jeśli są tylko płodem ludzkiej wyobraźni czy halucynacji - wówczas są bowiem także faktem, tyle że mającym naturę psychospołeczną. W takim wypadku byłyby zjawiskiem psychologicznym (taka jest zresztą hipoteza na temat UFO wielkiego psychologa Carla Gustawa Junga* [* Carl Gustaw Jung’. Nowoczesny mit. O rzeczach widywanych na niebie. Wyd. Literackie 1982]). Dwie cechy tego zjawiska wystarczają przecież całkowicie, żeby zajęła się nim nauka, a mianowicie: jego powszechność i uporczywość trwania (i to pomimo stałego ośmieszania świadków; dziś już mało kto odważy się oświadczyć publicznie, że widział UFO!). Jeśli UFO są rodzajem jakichś podświadomych marzeń zbiorowości ludzkiej, jeśli są złudzeniem, wyrosłym z wyobraźni - ich zbadanie poszerzy wiedzę o psychice ludzkiej i w ogóle o naszej epoce. Jeśli są realnym zjawiskiem przyrodniczym - ich zbadanie poszerzy naszą wiedzę o przyrodzie. W tej mierze odpowiada mi postawa uczonych brytyjskich, którzy - nie zakładając niczego a priori - przystąpili do zbadania faktów. Jedni zajęli się hipotezami przyrodniczymi na temat UFO, inni - badaniem związanych z tym zjawisk społecznych (socjolog z Uniwersytetu York pani Shirley Mclwer otrzymała na te _ badania stypendium). U nas samo pisanie o UFO wywołuje już furię u niektórych tzw. racjonalistów... Istnieje jeszcze hipoteza najmniej prawdopodobna i może najbardziej fascynująca: UFO są przejawem działania OBCYCH, działania ETI (Extraterrestial Intelligence - rozum pozaziemski). Można uznać tę hipotezę za zupełnie fantastyczną, ale nie sposób odmówić jej atrakcyjności. Nie jest to oczywiście argument naukowy, ale też doświadczenia z historii nauki dowodzą, że często właśnie prawdziwe okazywały się hipotezy najbardziej dziwne, całkowicie fantastyczne. Nie twierdzę, że UFO są dziełem istot rozumnych. Sądzę, że zagadka UFO - jedna z dziwniejszych w naszych dziwnych czasach - zostanie w końcu wyjaśniona. Pod warunkiem, że w nauce zwyciężą ludzie o umysłach otwartych, którzy nie decydują z góry, iż czegoś nie ma, bo być NIE MOŻE, bo nie mieści się w zakresie naszej dotychczas zdobytej wiedzy. Spis treści 1. Z tamtej strony lustra 5 2. Widzieć bez patrzenia 16 3. Szósty zmysł23 4. O skórnym widzeniu 31 5. Obserwatorzy39 6. Spotkać mamuta 47 7. Płomień życia’.54 8. Potwór z jeziora62 9. Posiew zarazy69 10. Kamień do odwrócenia77 11. Patent dla Stwórcy 85 12. Wielkie Wymieranie 90 13. Gwiazda śmierci98 14. Nieśmiertelność w pojemniku105 15. Człowiek powielony114 16. Koń trojański121 17. Kto wymyślił ten szyfr? 127 18. Stwór z legendy135 19. Tajemnica spadającego kamienia143 20. Polowanie na monopole 151 21. W sieci kryształu 158 22. Kocioł czarownicy 164 23. Rozmowa z goryliczką Koko 169 24. Niepotrzebna płeć 177 25. Zamienione głowy 184 26. Zagadka Wegi 191 27. Podrzutek 198 28. Najdziwniejszy pomysł stulecia 204 29. Dwie dusze 213 30. Barometr meduzy223 31. Coś nowego o latających talerzach 230 [Ryc.32]