15576

Szczegóły
Tytuł 15576
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15576 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15576 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15576 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Józef Ignacy Kraszewski Śniehotowie Legenda z XVIII wieku, spisana z opowiadania Czasy Stanisława Augusta I Karczma się zwała Baba. Osobliwego tego nazwania nikt nie umiał dokumentnie wytłumaczyć; nikt nie zapamiętał, kiedy ono jej było nadanym. W okolicy utrzymywano, że stała pod lasem od wieków wiecznych, a ekonom Rozwadowszczyzny, do której należała, człek rozumny i oczytany, który chętnie do książki zaglądał, gdy nic innego do czynienia nie miał, zaręczał, że na wielkiej mapie przed trzechset laty sporządzonej już oznaczoną była — Taberna, quae vulgo dicitur Baba1. Arendarz2, który ją trzymał, ze swej strony upewniał, iż przodkowie jego od kilkuset lat Babę tę dzierżawili i wódkę w niej sprzedawali. Być też to bardzo mogło, bo na dziesięć mil wokoło znano Aarona Kohn jako człowieka majętnego, wpływowego, zręcznego i przez stosunki od niepamiętnych czasów związanego z całym obywatelstwem tej części Polesia; a wiadomo, że kamień tylko w miejscu leżąc porasta. Stara owa Baba wyglądała tez niemłodo i nie kusiła się wcale o przyzwoitą postać. Był to budynek ogromny, bo szopa do niego przyparta niezmiernie go powiększała, z dachem wyniosłym i mchami okrytym, ze słupami misternie niegdyś wyrzynanymi u wjazdu, mieszczący w sobie nie tylko stajnię i wozownię na jakich dwadzieścia furmanek, ale szynkowną izbę obszerną, stancją gościnną i cały apartament dla rodziny Aarona. Sufint w szynku od palonego łuczywa, dymu i różnych wyziewów czarny był i lśniący, ściany brunatne, a ławy i stoły używaniem wyślizgane — świadczyły, że niejednemu służyły pokoleniu… Las, na którego kraju stała Baba, niegdyś gęsty i podszyty, teraz składał się tylko z sosen i dębów ogromnych kilkudziesięciu, rzadko rozsianych na wygonie, a dopiero o kilkoro staj3 młodsza gęstwina, leszczynami, osiczyną i brzozami zarosła, usprawiedliwiała nazwanie boru. W drugą stronę widać było pola piaszczyste, szeroki przez nie przewijający się gościniec i w wielkiej odległości grusze i topole, wśród których się wioski było można domyślać. Nie żałowano ziemi pod drogę, a że na nizinie i kałuże, i starych wyciętych drzew korzenie, a pnie napróchniałe uczyniły ją niewygodną do przebycia — ludzie sobie coraz nowe robili objażdżki i gościniec z dziwną się rozlegał swobodą. Smętne było uroczysko to u kraju lasu, nad którym stare drzewa osamotnione, opalone, pokaleczone stały, jak żałobna drużyna na cmentarzu. Karczma też miała fizjognomią ponurą, wyglądała czarno, zasmolono, złowrogo. Gdy pod wieczór wśród ciemności para jej okien okopconych czerwonawym, słabym od pieca zabłysnęła światełkiem, zdawało się, jakby potwór jakiś krwawymi spoglądał na gościniec oczyma. Od karczmy do wsi Rozwadowa było pieszo pół godziny drogi, około Baby nikt nie mieszkał, bo zrujnowana kuźnia od dawna była pustą — jednak Aaron nie obawiał się tu sam jeden z rodziną przebywać, bo w poczciwym Polesiu z dawna nikt o rozboju nie słyszał. Dodać przy tym potrzeba, że gościniec, który latem i zimą nigdy nie spał, którędy się ciągnęły niezliczone wozy i biedy4, włościanie, Żydzi, szlachta — był opiekunem i stróżem dla Baby. Często się trafiało, iż i po północy, i nad rankiem stukano do wrót, a ognia nigdy prawie nie wygaszano. Wieczorem jesiennym (było to w końcu zeszłego stulecia) wicher dął w sposób cale nieprzyjemny. Stary Aaron z rękoma na plecach założonymi stojąc pod piecem, zdawał się mu przysłuchiwać. Znał on wszystkie głosy wiatru i burzy, jakie okolica wydawać była zwykła, a nigdzie może dziwniej i straszniej nie wyły one, jak tutaj. W kominach, na poddaszu, w szopie, na podwórzu wiatr świstał, szumiał, jęczał, grzmiał, chychotał, huczał, a niekiedy takimi tony się odzywał, iż najwytrwalsi ludzie czuli się zaniepokojonymi. Coś się gadać do nich zdawało, gniewnie, wściekle, groźno; czasem wiatr śmiał się szydersko, to dyszał pośpiesznie, jakby zmęczony, to uciekając wzdychał i niby konał, by po chwili wrócić i wstrząsać znów dachem gospody. Na starym Aaronie, zajętym rachunkami i myślącym o czym innym,, ta muzyka żywiołów czyniła chwilami wrażenie cale nieprzyjemne… Gładził brodę, wydymał usta i szeptał coś po cichu, jakby jakie zaklęcia. Dwa razy podszedł do okien i ręką się zasłoniwszy od światła, starał przejrzeć, co się tam działo na dworze i za każdą rażą wracał z wolna do pieca zadumany. Na kominie przy nim, u rozłożonego ognia jeść gotowała sługa, starając się ogień zabezpieczyć od wichru, który wpadał szerokim kominem i ogień z dymem niósł na izbę. W izbie nie było nikogo więcej oprócz starej żebraczki, która pokornie wszedłszy, nawet z pleców nie zdejmując węzełków, na ławie przysiadła i na kiju się oparłszy, w cieplejszej nieco atmosferze snem zmorzona, drzemała. Nie śmiała ona odejść daleko od proga, zajęła róg ławy tylko. Miała na sobie szarą siermięgę łataną, na nogach kurpie5, na twarzy sczerniałą chustę, która jej czoło osłaniała, a na plecach kobiałkę i sakwy, sznurami do ramion przymocowane. Nikt do niej nie zagadał, gdy weszła, i ona do nikogo… Stary Aaron popatrzał tylko; umieściła się w kątku nie żądając nic, oprócz spoczynku. Burza wzmagała się ku nocy. Mrok wieczora zmieniał się w ciemności, które niebo osłonione chmurami powiększało. Na gościńcu było pusto, a w gospodzie smutniej. Aaron miał się na rogu stołu w pierwszej izbie zabierać do modlitwy wieczornej wedle zwyczaju, bo był człowiekiem religijnym i pobożnym — książkę już był wyniósł z szafeczki w drugiej izbie do ściany przybitej, która całą jego talmudyczną bibliotekę mieściła, gdy zdało mu się, że coś zatętniało na dworze. Nastawił ucha, przypuszczał bowiem prędzej złudzenie niż możliwość, by ktoś tak późno i w taką porę do jego karczmy zakołatał… Wtem rżenie konia wywiodło go z wątpliwości. Książkę położył na stole i z ciekawością zdawał się oczekiwać, jakiego mu to gościa wiatr przypędzi. Stara żebraczka, siedząca u drzwi, zbudzona z drzemki podniosła też głowę i spojrzała ku wchodowi — kogo Pan Bóg przyniesie. Blask od ogniska padł na jej twarz na pół osłoniętą i zarysował wychudłe lice, pomarszczoną skórą okryte, mimo wieku regularnych jeszcze i niemal pięknych kształtów. Coś szlachetnego biło z tej twarzy, wyrazem nie znękania i wyczerpania, ale gorączką i rozdrażnieniem. Spostrzegłszy, że odkryła ruchem tym twarz, wprzódy zasłoniętą, pociągnęła chustę gwałtownie i spuściła głowę. Za drzwiami słychać było uderzenia ręki, która szukała klamki, by je otworzyć. Po chwili gwałtownie popchnięte przy pomocy wiatru rozwarły się ze stukiem i mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dziwnie odziany, schylając głowę wsunął się do gospody. Tuż za nim widać było dwóch innych, idących w ślad, ale łatwo było poznać, że ten, co przodował, miał do tego prawo. Aaron, znający wszystkich w sąsiedztwie i okolicy, od razu poznał, że podróżny był z daleka. Niezwyczajne też miał na sobie ubranie, choć naówczas strój był bardzo rozmaity i dowolny. Barczysty, silny, rozrosły jak dąb, z głową szpakowaciejącym włosem okrytą i kołpakiem futrzanym odzianą, oblicze miał opalone, czarne, w nim oczy czarniejsze jeszcze, a broda rozczochrana, bujna, szeroka, spodu twarzy dojrzeć nie dozwalała. Miał na sobie tułubek6 z czarnych baranków, pokryty jedwabną materią, podpasany włóczkowym cienkim pasem, który kilkakroć był obwinięty i na węzeł z przodu związany. Szerokie szarawary czerwone zwieszały się buchasto na buty czarne, podróżne, do kolan sięgające. Rapcie, które się kryły pod pasem, trzymały szablę krzywą turecką, podniesioną do góry i błyszczącą bogatą oprawą. Dwaj idący za nim w kożuszkach krótkich, w czapkach baranich, w pasach czarnych, niby dworzanie, niby słudzy, jeden z czekanem7 w ręku, drugi z pistoletem na sznurze u boku, oba z szablami w pochwach stalowych — zdali się gotowi na skinienie i oczyma szukali pańskiego wejrzenia. Lecz podróżny nie ku nim, ale się po gospodzie rozglądał. Jedną rękę trzymał za pasem, drugą na rękojeści szabli. Aaron zbliżył się, uchylając jarmułki8. — Ty tu jesteś gospodarzem? — stłumionym głosem spytał przybyły. — Do usług jaśnie pana — z pewną powagą odparł Żyd, nie posuwając się zbyt blisko. — Możesz nas tu przenocować? — podchwycił wkoło tocząc oczyma podróżny. — Przenocować? — powtórzył Żyd nieco zafrasowany. — Przenocować? Jaśnie pan niewygodny tu nocleg mieć będzie… Była wprawdzie izba dla podróżnych, ale do mnie rzadko kto zajeżdża, to tam obrok zsypano, a tu… — No, i tu się na sianie przespać można — rzekł, oglądając się jeszcze gość, któremu z oczów tak patrzało, że Aaron nie miał mu się ochoty sprzeciwiać. — Ale o pół milki — odezwał się, pomyślawszy nieco — prosto jak strzelił do Rozwadowa, droga piaszczysta, równa… Tam by jaśnie pan znalazł lepszy nocleg niż u mnie… Czy w plebanii, czy na dworze. Podróżny milcząc zdjął kołpak i położył na stole, włosy mu na szyję spłynęły, a zarazem zaświeciła łysina, bo bujny niegdyś zarost głowy trzymał się już tylko dokoła obnażonej czaszki. Aaron ukradkiem począł mu się przypatrywać bardzo bacznie. W istocie ciekawa to była głowa i twarz, niepodobna do tych, których się codziennie spotyka, coś nie obuzdanego9, dzikiego świeciło w oczach bystrych, coś żołnierskiego było w ruchach, coś nakazującego w głosie — na wardze zarosłej drgał mu wąs, jakby i on się gniewać miał ochotę. — A po co mi do stu katów — zawołał — w ciemną noc wichrowatą wlec się jeszcze jaką godzinę do Rozwadowa. Choć oczy wykol… Wiatr konie wywraca… Wszak w szopie miejsca dosyć na ośm koni? Ośm koni zabrzmiało dziwnie w uchu Aarona. — A owsa choć po garncu dla nich stanie — dodał podróżny i spojrzał na idących za nim. Ci, ni słowa nie mówiąc, ruchami głowy potwierdzili pańskie zdanie. Skinął na nich, aby nie pytając arendarza się rozgościć, sam ławę ująwszy ręką silną zbliżył ją nieco ku ogniowi i siadł na niej. Rozgaszczanie się to wskazało Aaronowi jego obowiązek, lecz stary zwykł był bawić tylko przybyłych, a przyjęcie ich zdawał zwykle na posługacza, który w tej chwili dojąkiwał w drugiej izbie wieczorną modlitwę. Zapalono latarkę i Moszko, wciągnąwszy na się opończę10, poszedł z nią do szopy, wrota z wnętrza już zaparte odmykać. Tymczasem zadumany podróżny patrzył na ogień, jakby zapomniał co się wkoło niego działo — jakaś myśl go znać chwyciła nagle i z lichej gospody kędyś daleko na świat wywiodła. Nie spostrzegł nawet Aarona, który stał, oczekując rozmowy, poczuwając się do obowiązku utrzymania jej. Niedaremne też było jego oczekiwanie, bo gość po chwili, zbudzony z tej zadumy, twarz ku niemu zwrócił, czarne oczy wlepił w niego bystro i zdał się pilno badać stojącego przed sobą — jak gdyby nieledwie odgadywać go pragnął. Milczące to badanie czyniło na starym tak nieprzyjemne wrażenie, iż po kilkakroć poruszył się, poprawił pasa, pociągnął włosów, pogładził brody i oczy wreszcie ku ogniowi zwrócił. Właśnie w tejże chwili podróżny go zagadnął: — Dawno na tej karczmie siedzicie, mości arendarzu? Uśmieszek przebiegł usta starego. — Z przeproszeniem jasnego pana, jam się tu urodził, mój ojciec, dziad i pradziad na tej karczmie siedzieli… Podróżny, nie zdziwiony wcale, potrząsł głową. — Do kogóż ona należy? — A do Rozwadowa — odparł powoli Żyd. — Pan zapewne z daleka jedzie… — Ja? — uśmiechnął się nieznacznie gość. — A! Bardzo z daleka, bardzo z daleka! A Rozwadów—że czyj? — Z dawien dawna do panów Śniehotów należy. Podróżny z dumą cofnął się od ognia ku stołowi, podparł na ręku i zdawał oczekiwać dalszych objaśnień, ale Żyd urwał nagle. Chwila milczenia ciężką była dla obu, bo i Aaron westchnął, i podróżny patrząc na ogień coś z piersi dobył, jakby mu w niej ciężyło tchnienie. — Do Śniehotów, powiadasz waść? — odezwał się z cicha. — Do Śniehotów, więc ich tu dużo jest tych panów Śniehotów? Aaron, widocznie już wzięty na spytki, nie miał nadzwyczajnej ochoty do dalszego opowiadania. — To tak się mówi — dodał po namyśle — bo majątek zawsze do tej familii należał. Znowu nastąpiło milczenie, które przerwało tylko westchnienie nowe, ale te dało się słyszeć u drzwi, gdzie dotąd siedziała stara żebraczka z osłonioną twarzą. Gość spojrzał w tamtą stronę, popatrzał i nic nie dopatrzywszy, oprócz nieforemnej kupy łachmanów okrywającej kobietę skuloną na ławie, odwrócił oczy. Ale westchnienie to zdradziło biedną kobietę. Aaron ją dopiero zobaczył i pomiarkował, że ta towarzyszka wcale dla pana, jadącego ośmią końmi, nie była tu stosowną. Więc choć wiatr wiał na dworze i trząsł drzwiami, postąpił parę kroków i odezwał się głosem stłumionym: — Widzicie, że tu panowie zajechali; idźcież sobie… Stara patrzała spod chusty na Żyda, ale się nie ruszyła wcale. — Słyszycie? — powtórzył Aaron. Kobieta podniosła głowę, chusta opadła jej z czoła, światło oblało twarz i podróżny, ujrzawszy ją, począł się wpatrywać z nadzwyczajnym zajęciem. Starej usta drżały i ręce. — Idźcież stąd! — powtórzył Aaron. Kobieta popatrzyła na mówiącego i rozśmiała się. W śmiechu była boleść przejmująca. — A nu! Stara! — zawołała, jakby sama do siebie. — A nu! Won! Na wicher i słoty… Won! Panowie do karczmy zajechali, idź ta i giń pod płotem… O! Dobrzy ludzie! Dobrzy ludzie!.. Podróżny słuchał i jakby mrowie po nim biegało od tego głosu; odwrócił się do Żyda. — Dajże jej zostać! — zawołał rozkazująco. — Mnie ona nie wadzi u progu… Sam… żołnierz, jam po świecie się włóczył i o łachmany nawykłem się ocierać, a — Bóg widzi — życie nauczyło, że łachman często od atłasu więcej wart… Zostań, stara. Gdy to mówił, żebraczka, która się była podniosła przysłuchując się głosowi temu, poczęła drżeć i siadła na ławie, prędko na twarz naciągąwszy chustę. Gość oparł się na ręku i dumał. Aaron stanął zmieszany nieco i wolnym krokiem na dawne swe miejsce powrócił. Ten epizod znowu zamknął wszystkim usta, kobieta spod chusty spoglądała na podróżnego. Aaron go mierzył oczyma… Ocknął się znowu zadumany. — Znałem niegdyś Śniehotów; nie tu, może i nie tych — rzekł przybylec. — Powiedz mi, panie arendarzu, co za jedni? Żyd się namyślał. — Co mają być za jedni — odezwał się z powagą. — Co ja panu o nich powiedzieć mogę? Szlachta stara, ludzie godni… Dawniej do nich więcej włości należało, teraz ino Rozwadów… Panowie z panów, choć teraz to zubożało… — I zamilkł. Podróżny zdawał się więcej oczekiwać, lecz Żyd już tylko brodę gładził. — Jakże przyszło do ubóstwa? Ruszył Aaron ramionami. — Kto może wiedzieć, jak do niego przychodzi?… Dopust Boży… I chcąc pokazać, że do dalszej nierad rozmowy, Aaron poszedł ku ogniowi i słudze. Wtem z ławy wstała żebraczka. Wlokąc nogami, spierając się o kiju, z wolna zbliżyła się i stanęła naprzeciw zamyślonego podróżnego. Chusta jej znowu z czoła opadła, siwe bujne włosy w nieładzie zsuwały się na czoło i policzki. Czarne oczy podniosła na gościa i uśmiechać się zaczęła. — Wyście mnie, paneczku, ulitowali się, to ja wam o Śniehotach rozpowiem. Ja tutejsza!… Aaron wam prawdę zatai, a ja się niczego nie boję.. Mnie już nadojadło życie, mnie żaden pan nic nie zrobi… Zasieką, to zasieką, zamkną, to zamkną, zabiją, Bóg zapłać… Ruszywszy ramionami ciągnęła dalej: — Ej, to stare dzieje! Kto starego Śniehotę pamięta? Wtem Aaron przerwał jej nieco zniecierpliwiony: — Siedziałabyś, babo, w kącie cicho… Także się wyrwała do rozmowy… — Dać jej pokój! — zawołał podróżny. — Niech mówi… I dobywszy srebrny pieniądz, rzucił go babie pod nogi. Podniosła go, a ręką drżącą ku ziemi podziękowała i tryumfującym wzrokiem rzuciła na Żyda. Aaron targał brodę. — Z przeproszeniem jaśnie pana — rzekł obrażony — nie trzeba jej słuchać. Ją tu wszyscy znają: to Hanka Hajdukówna, co ma w głowie pomieszano… Będzie pleść androny, nie ma czego słuchać… Kobiecie oczy zabłysnęły i uśmiech otworzył usta, w których spod zmarszczek błysnęły po raz pierwszy dwa rzędy białych zębów, wśród twarzy wynędzniałej, zjawiających się na dowód jakiejś siły zwierzęcej, która tę biedną istotę przy życiu trzymała. Zęby te, drobne, kształtne, ostre, świeciły jak w paszczęce wilka, głodne życia i żeru. One jedne i oczy drugie czyniły z tej ruiny zagadkę. Coś młodego żyło w tym próchnie… Rozśmiała się: — A nu, tak, wszyscy znają Hankę Hajdukównę za życia starosty dworkę…. Hej, hej! Za którą chamy i pany szalały, nim ona oszalała, jak ją zamknęli na chleb i wodę po rózgach… Aaron aż się skrył do alkierza11, słuchać nie chcąc. Uderzyła się w piersi. Podróżny, namarszczony, rzekł ponuro: — Mów o Śniehotach, nie o sobie… Kobieta zamilkła. Zdało się, jakby wątpliwość jakaś zamknęła jej usta, jakby ją coś przestraszyło i onieśmieliło. Zmieniła nagle głos, postawę, spuściła głowę, posmutniała i spokorniata. — A co mówić o Śniehotach? Ojciec był starostą, dwóch było synów u niego..— Jeden od drugiego o rok młodszy… Starosta młodszego kochał, a starszego cierpieć nie mógł. Któż może wiedzieć, dlaczego? Starszy z młodszym nienawidzili się… jak bracia… Kto może wiedzieć, dlaczego? — powtórzyła. — A potem starszy, gdy mu się życie sprzykrzyło na dworze, znikł dnia jednego bez śladu i przepadł jak w wodę… jak w wodę — szepnęła cicho stara, mówiąc niby do siebie. — Ojciec wszystko oddał młodszemu, tamtego wydziedziczył. Matka była dawniej zmarła… Został ojciec z faworytem, oj, został na skaranie swoje, bo gdy starszego nie stało, jedynak ojca zmienił w sługę i urągał się schorzałemu, i zapomniał o nim. Na barłogu skonał stary, przeklinając serce własne, a bijąc się w piersi, że syna skrzywdził i Bóg go za to pokarał. Ot jak było, paneńku! A było i więcej, czego usta mówić nie chcą i o czym lepiej zapomnieć, co lepiej pogrzebać, aby ludzie nie wiedzieli… Otarła jakby łzę z twarzy i mówiła dalej, znów jakby sama do siebie, patrzając w ziemię: — Ojca pochowali w prostej trumnie sosnowej… Wynieśli po cichu, pogrzebali ubogo, i dopieroż się życie zaczęło! Ożenił się Śniehota; Bóg dał dzieci dwoje; zmarła żona, jak kosą podcięta, za nią synek jeden i drugi… Został wdowiec sam. W rok na dworze było wesele… Poczęło się znowu życie z młodą panią… Bóg dał dzieci troje… Aż się śmiało na rozwadowskim dworze… Najmłodsze Bóg wziął pierwsze, w pół roku drugie, w tydzień po nim trzecie, w rok żonę. Chciał się żenić Śniehota, nie poszła już za niego żadna. Żal mu serce ściskał. Porzucił Rozwadów, pojechał w świat, pojechały i wioski prędko, tylko jedna została… I on sam, sam, w tej samej izbie, na tę sarnę chorobę jęczy teraz, gdzie ojcu dał dogorywać… Zasłoniła twarz chustami i poszła mrucząc usiąść u proga. Podróżny słuchał, jakby o czym innym myślał; oprzytomniał, gdy zamilkła. Aaron, który od progu przysłuchiwał się też rozmowie, zburzony i gniewny niemal, wystąpił teraz przed gościa swojego. — Co pan słucha — rzekł — albo w tym słowo prawdy? — Jak to? Więc by ona kłamała? — Jej się śni — począł Żyd — ona już dawno na tym świecie nie żyje. Prawda, że starosta miał dwóch synów i że się jeden z nich oddalił i przepadł, ale to był zły człowiek. On ani ojca, ani matki nie słuchał, a z bratem się jedli… Starosta chorował, miał łamanie w kościach; co dziwnego, że umarł, gdy syna w domu nie było. Teraźniejszy nasz pan dwa razy się żenił… Dzieci mu się nie hodowały… Chorowity jest, ale przecie chodzi o swej mocy i doktorowie go obiecują uleczyć, a kto majątku nie stracił na te ciężkie czasy? — Więc zostali tylko przy Rozwadowie? — począł gość. Aaron miał mu odpowiedzieć, gdy drzwi ktoś otworzył, jakby je siłą wysadzono, i słuszny mężczyzna, ze śpiewką na ustach, z podskokiem raźnym, wpadł nagle do gospody, wołając: — Kto w Boga wierzy, wódki kieliszek, bom zmarzł do kości! II Nowy ten gość, na którego z ukosa spojrzał Aaron bez wielkiego respektu, nieco się opamiętał, gdy nieznajomego mężczyznę, siedzącego z zasępionym czołem przy stole, zobaczył. Oblało go to jakby zimną wodą, ale nie chciał pokazać po sobie, że zmienia humor dla jakiegoś wstydu przed obcym. Skłonił się nieco siedzącemu panu, który mu ukłon oddal dosyć niedbale, zatarł ręce i wesoło krzyknął do Żyda: — Aaronie, niedowiarku, wódki szabasówki, piwa, miodu, czego chcesz, ale daj mi się czym rozgrzać, bo mi zęby dzwonią. A wichrzysko z deszczem, że już chyba do domu się nie dowlokę… A to pora, choć psy gnać! I stanął przy ogniu. Spojrzał na nieznajomego, buńczuczną przybierając postawę. Ten się nie odzywał wcale. — Pan z daleka? — O! Z bardzo dalekich krajów, od tureckiej granicy — bąknął podróżny — a pan? — Ja? Jeremiasz Piętka, do usług — skłonił się — dziedzic Pobereża, które dawniej do Śniehoty należało… Były chorąży kawalerii, dziś domator, w długach po uszy, pięcioro dzieci, żona sekutnica, gradobicie co roku… Najnieszczęśliwszy człowiek! Gdyby dobra myśl nie trzymała na nogach, dawno by mnie na mogiłki zanieśli, ale ja choć bieda, to hoc! Widzi pan — mówił śmiejąc się — nie taję się z niczym, choć przed nieznajomym; u mnie co w sercu, to na języku, a co w kieszeni, zaraz idzie do gardła. Znają mnie tu, żem dobry człowiek. Mieliśmy dziś z dawnymi kolegami maleńką pijatyczkę, może mi po niej trochę szumi w głowie, ale to nic. Żydzie, daj wódki… Po winie wódka rozprasza humory, probatum estt12 Zaczął się śmiać i wnet podśpiewywać: Tańcowała ryba z rakiem. Lecz z humorem lada jakim. Rak w tył ciągnie, naprzód rybka Więc galarda13 nie szła szybka. Nim do końca doszli sali Muzykanci się pospali…* I tubalnym głosem powtarzał, śmiejąc się: — Muzykanci się pospali! Wesołemu panu Jeremiaszowi Piętce, ojcu pięciorga dzieci, mężowi ogadanej za sekutnicę kobiety i dziedzicowi Pobereża, przypatrywali się wszyscy, a on, dla rozgrzania się znać, z nogi na nogę podskakiwał, nic na obcego świadka nie zważając. — A pan od tureckiej granicy? — podchwycił po śpiewie. — To bardzo piękna rzecz tak długą odbyć podróż i napatrzyć się różnej turecczyźnie, choć świętych tureckich, widzi pan, i u nas dosyć. Po to nie ma co jeździć tak daleko. Rozśmiał się znowu. Aaron niósł mu na talerzu kieliszek i flaszkę trzymał, w ręku. — Wie pan co, panie od tureckich granic, samemu pić wódkę jakoś markotno. Gdybyś mi pozwolił w ręce asana dobrodzieja?… Podróżny, nic nie mówiąc, ruszył się z miejsca, a gdy wstał i o pół głowy okazał się słuszniejszym od Piętki, a w ramionach szerszym dwakroć od niego — respektem go natchnął wielkim. Milczące jego wstanie, posępna twarz, zmieszała wesołego szlachetkę. Podróżny w szerokie dłonie raz i drugi klasnął, wnet z sąsiedniej stajni wpadł jeden z dwóch jego towarzyszów. — Hej! Mości Szabiński — rzekł — puzdro z wódką mi podaj, słyszysz? I ręką Aaronowi wskazał, aby odszedł z szabasówką. — Pozwolisz mi asindziej — rzekł z dumą pewną — abym ja go na moją wódkę zaprosił. Turcy nie piją nic, oprócz kawy i wody a szerbetu14, ale ja mam węgierską śliwowicę, której gęby warto dać. Skłonił się Piętka. — Nie jestem od tego, aby z nową wódką zabrać znajomość. Jednakże — dodał — gdybyś mi waćpan dobrodziej raczył wprzód objawić, z kim mam honor… Nieznajomy oczyma błysnął i zawahał się chwilę, a potem wycedził przez zęby: — Paweł Szczuka… — Szczuka? Czekajże acan dobrodziej — zamruczał Piętka. — Szczuka… Lucium a cauda!15 Szczukowie tu w naszych stronach bywali, matka pana Śniehoty była de domo16 Szczukówna, podkomorzanka łucka… — Ja z innych jestem Szczuków — odparł, marszcząc się, krótko podróżny. Podano wódkę. Puzdro było okute srebrem, flaszki kryształowe, tacka do nich srebrna, podróżny przybór pański. Dworzanin podał i przekąskę. Piętka napił się i ręką po piersiach pogładził. — Z niebieskich migdałów pędzona wódka — rzekł — eliksir długiego życia… Wlewa w człowieka ciepło, aż mi się w oczach rozjaśniło… — Siadaj waćpan — rzekł podróżny od tureckich granic. — Pozwolisz mi asindziej stać — zawołał Piętka — wódka mi nie pójdzie w nogi, ale dla równowagi na drugą nogę… Szczuka mu nalał kieliszek i znowu po piersi dłonią przesunął Piętka. — Ognista wódka! — rzekł. — Wolę ją od najlepszego wina. Wino te niepoczciwe Węgry teraz fabrykują z dajweldrelkiem17, wody w nim co niemiara, oszukaństwo czyste… Człek leje, leje w siebie, a nie czuje, że się jak bąk ożłopał… To mówiąc, usiadł już nie proszony i wziął się do przekąski. — Dokądże, jeśli wolno pytać, dążysz waćpan dobrodziej? — zapytał Szczuki. Na odpowiedź czekać było trzeba trochę, podróżny namyślać się zdawał. — Byłem długie lata na Wołoszczyźnie — rzekł — stęskniło mi się za krajem. Chciałem go zobaczyć. Jadę w Brzeskie, gdzie się spodziewam znaleźć familią; ano mi nie pilno… Prawdę rzekłszy, postarzałem, wędrówki mi się naprzykrzyły, chciałbym się w kraju okupić. — Okupić czy okpić? — śmiejąc się zawołał Piętka. — Bo u nas to często na jedno wychodzi. Rad widać był niezdarnego konceptu, bo sam się z niego śmiać począł. — Wiesz asindziej co — dodał — przychodzi mi myśl doskonała: ja bym się chciał wyprzedać, pan byś się żądał okupić; pal diabli, ja ci sprzedam Pobereże, żonę sekutnicę i pięcioro dzieci, które się będą hodowały, bo wrzeszczą… — Żonę i dzieci ekscypując18 sobie, ha — gdyby Pobereże było nie bardzo drogie, kto wie… — Aaron! — zawołał Piętka. — Chodź tu, Aaronie, arcykapłanie szabasówki, chodź, powiedz: co warto Pobereże? Żyd, który nie opodal stojąc słuchał, ramionami ruszył. — Albo ja mogę wiedzieć? — bąknął Izraelita. — Ojciec mój dał za nie dwanaście tysięcy czerwonych złotych — mówił Piętka — jest na nim, chwalić Boga, moich długów dziesięć — razem dwadzieścia i dwa tysiące… i rzecz skończona. I znów śmiać się począł. — Za las wycięty jeszcze by mi cóś należało bonifikować19 — dodał po namyśle — bo grunt gotowy pod pole doskonały… Proso tylko posiać i majątek gotowy. Jeżelibyś zaś acan dobrodziej wziął sobie moje sekutnicę i dzieci, wytrąciłbym mu ex pretio valoris20, po tysiąc czerwonych złotych za sztukę. Widzicie, że wysoką cenę do nich przywiązuję, bom dobry mąż i ojciec. Co się tyczy żony, waćpan dobrodziej już jesteś łysy, zatem ci z głowy włosów wyrywać nie będzie… Cha! Cha! Cha! Aaron zgorszony spluwał i ramionami ruszał; Szczuka patrzał z politowaniem jak na wariata. — Żart żartem — odezwał się po przestanku — chcesz waćpan Pobereże sprzedać? Jutro mu służyć będę, obejrzę, a któż wie, zładzim się może… Aaron mrugnął na Szczukę z daleka, Piętka chwycił go za rękę. — Zgoda — rzekł — proszę jutro na barszcz. Wiatr się trochę ustatkował, ja taki do mojej jejmości pojadę i dobiję się, a jutro czekam w Pobereżu. Mam projekt przeniesienia się do Warszawy, gdzie wuj stryjeczny w kancelarii królewskiej pracuje. Przez niego się do wojska nazad dostanę, a żonę i dzieci w dworku osadzę, bo tam jakiś mam na Woli. Gospodarstwo, niech go porwą, rzecz przemierzła, już mi tu siedzi — pokazał na gardło — na wsi nie ma z kim żyć… Słowo daję, że sprzedam Pobereże. To mówiąc, wstał pan Piętka. — Verbum nobile21. Jutro na barszcz… — Będę się stawił — odparł Szczuka. — Stąd do mnie mało co więcej jak milka. Jedzie się na Rozwadów, od młynka w prawo, za krzyżem w lewo, od grobelki wprost i dwór już widać. A! Gdybyś mi się jeszcze do jejmości chciał umizgać, a odmówił ją — śmiejąc się dodał Piętka — to by dopiero było szczęście… Ale komu w drogę, temu czas. Zawrócił się na pięcie. — Bądź zdrów, Aaronie, arcykapłanie! — I wnet zanucił na odchodnym drugą piosenkę: Z tamtej strony rzeki kąpała się wrona, A pan Piętka myślał, że to jego żona. Hej, Piętko, hej, niebożę! Wrona żoną być nie może! I to mu się wydawało tak śmiesznym, że się od drzwi odwrócił, aby się nasycić uczynionym wrażeniem, ale Szczuka już siedział za stołem podparty na łokciu i na ogień spoglądał. Aaron stał przed nim, jakby tylko czekał oddalenia się szaławiły. — To były żarty — rzekł, oczyma badając gościa — bo juści pan Pobereża nie myśli kupować? — Dlaczego nie? — odezwał się Szczuka. — W istocie okupić bym się gdzieś, choćby w tej okolicy, pragnął… — Las wycięty, pnie tylko sterczą… Nim drugi narośnie, nas nie stanie — mówił Żyd. — Pola zajałowiałe, płotu kawałka całego nie ma… — ramionami ruszył. — Widział pan tego dziedzica, jak u niego w głowie, tak w wiosce. Pobereże miało niegdyś grunta niezłe, las był masztowy, budowle za starosty erygowano22 nowe, ale to dziś pustki i ruina. Dwanaście tysięcy czerwonych złotych zapłacił ojciec Piętki, a dziś to i dziesięć niewarte. Długu przepaść… Piętka pójdzie z torbami. Mówiąc Aaron przestawał co słów kilka, jakby odpowiedzi jakiejś i głosu czekał; nie odezwał się wszakże pan Szczuka, a że w tej chwili siano na posłanie wnoszono i ludzie weszli, rozmowa się przerwała. Żyd jednak krążył niespokojny. — Jeśli jaśnie pan w istocie ma ochotę co kupić, a czemu nie Rozwadów? — dodał. — Czyżby go przedał Śniehota? — On dawno by się go zbyć chciał, gdyby kupca znalazł; ale cóż! Ludzie sobie mówią, że Rozwadów jak koń malikowaty; na nim się nie szczęści… Spojrzał mu w oczy. — Ludziom się nie szczęści — przerwał podróżny — za co ma majątkowi? — Jaśnie pan ma słuszność! — odparł Aaron. — Rozwadów lepszy, a nie będzie drogi… — Więc Rozwadów i Pobereże — zawołał spokojnie Szczuka — nie jestem od tego. Jadę jutro do tego Piętki, waćpan ruszaj do Rozwadowa, a jeśli się interes złoży, dostaniesz piękny gościniec ode mnie… Żyd się skłonił i jarmułki uchylił. — Czemu się złożyć nie ma! — dodał. — Ja nawet gościńca nie potrzebuję, tylko tej łaski pańskiej, abym przy arendzie został, bo tu moje dziady i pradziady żyli… Szczuka westchnął i głowę skłonił. — Bądź tego pewnym — rzekł. — Niech się pan w Pobereżu zatrzyma do popołudnia; ja tam przybędę — dodał z wolna. — Z naszym panem Śniehotą ja jeden mówić umiem, a z nim niełatwo. — Cóż za człowiek? — spytał Szczuka. Aaron oczy w ziemię spuścił. — Co mówić? — szepnął. — To jest człowiek nieszczęśliwy i po wszystkim… — Uchylił jarmułki. — Dobranoc jaśnie panu. I wyszedł. W czasie rozmowy nie wiedzieć jak i kiedy stara żebraczka zniknęła z izby. Posłanie dla podróżnego było gotowe, rzucił się na nie w ubraniu. III Pobereże, w którym pan Jeremiasz Piętka z żoną, jak mówił, sekutnicą i pięciorgiem dzieci królował, leżało na oddalonej granicy Rozwadowa. Wieś i folwark były przez Śniehotów dokupione lat temu ze sto, dawniej należały do Czarneckich, możnej rodziny, której gałąź jedna mieszkała tu i wymarła. Gdy Śniehotowie po nich nierychło już kupili opuszczony majątek, stary dwór był w ruinach. Połowę jego zrestaurowano, pół pozostało z pozabijanymi oknami i drzwiami dla nietoperzy i szczurów. Czarneccy byli ludzie bogaci i żyli po pańsku — w opuszczonej domu połowie mieściły się sale z poopadłymi sufitami, komnaty ogromne bez posadzek, korytarze, kaplica; do tego wszystkiego nikt teraz nie zaglądał, gdyż chodziły wieści, że tam się cóś ukazywało, że po nocy nieboszczykowie wyprawiali tam uczty i hałasy, że dusze pokutowały. I za pana Piętki więc ta skazana na powolną śmierć domu połowa pozostała nie zamieszkałą, oddzieloną, a w nocy pod jej oknami nawet ludzie przebiegali szybko, nie śmiejąc się oglądać. Okna były tarcicami na głucho pozabijane, drzwi także; co się wewnątrz działo i z dachem pogniłym, o to się nikt nie troszczył. Druga połowa domu niewiele piękniej wyglądała, ale żyć w niej było można i rodzina Piętki mieściła się tu prawie wygodnie, bo nie była wymagająca. Pan też rzadko miejsca zagrzał, chyba gdy mu Pan Bóg dał gości, co się rzadko trafiało, bo nic ich tu nie wabiło, a gościnność pana Piętki, serdeczna bardzo, była równie uciążliwa jak najniegościnniejsze przyjęcie. Piętka, chcąc się okazać wylanym dla gości, męczył ich, poił kwaśnym piwem i winem, obarczał najdziwaczniejszymi podarkami, dom przewracał do góry nogami, zatrzymywał, nękał — słowem, nieznośnym czynił pobyt u siebie. Po nocy wyjechawszy z Baby, dostał się już nade dniem do swojego Pobereża. Wszystko tu spało, ale na odgłos znajomego biczyska i głosu pozrywali się wszyscy. Biedna żona, istna męczennica, piękna, blada, zmęczonej twarzy, wypłakanych oczów kobiecina, wyszła ze świecą naprzeciw męża, który ją gwałtownie pochwycił w objęcia i począł całować jak najserdeczniej. — Robaczku mój! Po cóż ty sama wstałaś! — zawołał. — Po co ci się było ruszać z łóżeczka, zmiłuj się, a to się jeszcze zaziębisz… Okrzyczana za sekutnicę kobieta w istocie była biedną, zahukaną i serdecznie przywiązaną do męża, którego kochała, nie mogąc go ani do domu przywiązać, ani do pracy nakłonić. Ująwszy ją wpół, wszedł podśpiewując pan Jeremiasz do izby i z gościnnej na palcach udał się razem z nią do dziecinnego alkierza. W istocie pięcioro dziatwy, zdrowej, pyzatej, rumianej, różnego wieku, od dziesięcioletniego chłopaka do trzyletniej dzieweczki, spało po łóżeczkach i kołyskach. Piętka, który tak się chwalił, że rad by pozbyć się razem i żony, i konsolacji23 — zaglądał do każdego z dzieci najczulej, twarz mu się śmiała, całował je ostrożnie, żeby im snu nie przerywać i widać było, że mu w piersi serce biło. Lecz czułość ta trwała chwilę, poszli z jejmością razem do bokówki, gdzie rzuciwszy się na krzesło Jeremiasz, na miłego Boga kwaśnych ogórków zażądał. Jejmość, osłoniwszy się chustą, poszła sama ze świecą do spiżarni. Pozostawszy z sobą Piętka, jakby tknięty zgryzotą sumienia, począł sobie swe rozpasane wyrzucać życie… Westchnął parę razy, ręką uderzył o stół. — E! Ba! — dokończył. — Dziś żyjem, jutro gnijem! Co tam! Jakoś to będzie! Aby dzień do wieczora!… Dzieci!… Kogo pan Bóg stworzył, tego nie umorzył — wezmą po mnie humor wesoły i spryt i dadzą sobie rady na świecie… Gdy jejmość weszła z ogórkami, na które się rzucił chciwie, już zgryzoty sumienia były przetrawione, zapomniane i humor wracał dobry, bo Piętka długo się frasować nie umiał. Spojrzał na smutną a piękną twarzyczkę żony i uśmiechnął się do niej. — Kasiu, moja złota! — zawołał. — Na drodze szczęście mnie spotkało. Wiesz co, na te przeklęte Pobereże mam kupca! Z nieba mi spadł! Jutrom go na obiad zaprosił… Człek jakiś majętny od Turczyzny czy od Wołoszczyzny, tęgi chłop, znać groszowity… Przyjedzie majątek oglądać… Trzeba go przyjąć co się zowie! Kobieta ręce załamała. — Jeremku, mój drogi! — krzyknęła. — Zlituj się, chybaś zapomniał, co się w domu dzieje! Ja prawie chleba nie mam… W spiżarni pustki, w piwnicy nic… Jakże my go, czym przyjmiemy! — E! Głupstwo! — zawołał gospodarz. — Pulpetów żadnych nie trzeba, czym chata bogata, tym rada… Zaraz trzeba Iwasia kazać obudzić, niech do biedki zaprzęże i jedzie do miasteczka, ażeby mi „czuj duch” o świcie wracał z polędwicą i z baryłką wina od Grossmana. Ja napiszę… — Ale na borg nie dadzą… — Da, musi dać, bo go juchę powieszę na gałęzi albo psami zaszczuję… Tak mi Boże dopomóż… Da, ja napiszę do niego… Kobieta siedziała z załamanymi rękoma, z oczyma wlepionymi w podłogę. — Jeremku mój — zawołała z boleścią — a na cóż ci Pobereże, ostatni przytułek, sprzedać? Cóż my z sobą poczniemy, gdzie my się podziejem? — Otóż widzisz, serdeczna Kaśko moja złota, że nic nie rozumiesz się na interesach. Pobereże funta kłaków nie warto. Psi grunt, paskudztwo, jałowe pola… Pojedziemy do Warszawy. Dzieci nam brat pomoże wychować, ja do wojska wstąpię. Kapitalik nam zostanie… Piętkowa słuchała, głową potrząsając. — Jeremku mój — wyszeptała po cichu — ty złote masz serce, ale grosz się u ciebie nie utrzyma… Dostaniesz pieniędzy i nie odpoczniesz, póki ich nie stracisz, póki ci ich dobrzy przyjaciele nie wydrą. Już ciebie znam… — Kasiu! Jesteś niesprawiedliwą — krzyknął głośno. — Cicho! Pobudzisz dzieci! — przerwała kobieta. Jeremiasz głos zniżył, ale począł ciszej mówić żywo: — Tak, jesteś niesprawiedliwą… Ja hulam z desperacji; jak się interesa uregulują — zobaczysz, ustatkuję się… Małżeństwo poczęło rozmowę i Piętka żonę przekrzyczał. Tymczasem Iwasia trzeba było wysłać do miasteczka i Kasia wyszła spłakana, rozmyślając o dniu jutrzejszym. Poczciwy pan Jeremi padł na łóżko i po przygodach dni kilku, wielce Pracowitych, chrapnął kamiennym snem do godziny dziesiątej. W domu już od niepamiętnych czasów wszyscy byli na nogach i ów nieszczęsny obiad się dla gościa w kuchni warzył, a pokoje umiatały, gdy Kasia poszła nareszcie męża obudzić, aby miał czas się odziać, nim zapowiedziany kupiec przyjedzie. Biedna kobieta, głęboko zmartwiona zapowiedzianą przedażą, płakała cały ranek, oczy miała czerwone. Piętka, gdy ze snu twardego nareszcie się rozbudził — ujrzawszy żonę przy sobie, ledwie się przeżegnał, począł ją ściskać i całować. Trochę bólu serdecznego ten uścisk zapłacił. Jeremi się porwał, przypomniawszy, co go czekało, i dowiedziawszy o godzinie, wybiegł do studni, aby głowę sobie zmyć, i kazał wołać podstarościego. Podstarości, alias24 włodarz, pan Mięta, stary człek, męczennik poczciwy, jak wszyscy w Pobereżu, który kochał pana i klął go razem, litując się losu żony i dzieci, zwlókł się pod studnię, gdzie na zimnym wietrze Piętka, obnażony do pasa, ablucje25 spartańskie odbywał. — Mięto, serce moje — zawołał do niego Jeremi, grubym ręcznikiem poczynając się ocierać. — Mięto, w twoich rękach dziś losy moje. Jak ty mnie stary zdradzisz, to mi się nie pokazuj na oczy… — Na Boga miłego — odparł spokojnie podstarości — o cóż idzie? Już słyszałem od jejmości, że się kupiec stręczy. Czy się to godzi Pobereże sprzedawać? A! Panie! — Milczałbyś! Ja wiem, co robię — zawołał Jeremi. — Sprzedać muszę, długi mnie, z pozwoleniem, jak w..y obsiadły. Albo sobie w łeb strzelić, albo chyba raz wyleźć z tej kałuży… — A któż jegomości w nią wepchnął? — spytał stary z powagą. — Tu nie czas na lamenty; jam żołnierz, u mnie po komendzie wszystko! Słuchaj stary, trzeba łgać, nie ma ratunku, żeby się Pobereże bardzo źle nie pokazało. Wszak pszenicę sieliśmy tego roku… Stary głową począł trząść. — Korzec na ogrodzie wysieliśmy — rzekł — i to mietlica zjadła. — Po cóż to gadać! Sieliśmy pszenicę i basta. Rozumiesz, bydło wyzdychało na wiosnę. Zresztą, bylebyś milczał, ja resztę biorę na siebie… Z głową na piersi zwieszoną milczący Mięta się oddalił ku folwarkowi, widać go było, jak szedł, sam do siebie mówiąc i machając rękoma, jak chustkę coraz z kieszeni kapoty dobywał i nią się ocierał, i jak desperackim ruchem w progu folwarku stanął, a po chwili znikł. Tymczasem dzieci się pobudziły i nawykłe do swobody, około dworu dokazywały. Nawet trzyletnia Zośka w ganku z niańką stała. Jeremi, świeżo umyty, po kolei chłopców brał na ręce, całował, śmiał się i zapomniał na chwilę o biedzie. Jak stał, w jednej koszuli, musiał usiąść w ganku i synów na kolanach wozić: Jechał sobie pan, pan, Na koniku sam, sam. Za nim… itd. a dzieci się śmiały i wrzeszczały. Zabawa ta, do której i dziewczynka wyciągała rączęta, trwała jeszcze w jak najlepsze, gdy na gościńcu ukazały się wozy od strony karczmy Baby i Rozwadowa. Jejmość, jeszcze nie ubrana, wybiegła, ręce łamiąc. — Jeremku, kochanie, a toż gość twój jedzie! A ty w koszuli. Powstał popłoch między dziećmi straszny. Zarazem jejmość ujrzała gęsi, indyki i kaczki, które nie pytając gospodarowały po podwórku. — Tomek! Tomek! Pozapędzać drób! — rozległo się w ganku. Tomek z folwarku wypadł i w to mu graj, począł polowanie. Ptastwo zruszyło się całe jak przed jastrzębiem, krzyk, wrzawa, dziewka Paraska w pomoc wybiegła, psy zaczęły szczekać, słowem sądny dzień, aż gospodyni, uszy zatknąwszy, schroniła się do dworu. Jeszcze folwarczna służba nie ułatwiła się z drobiem, gdyż indyk stawił czoło Tomkowi i Parasce i bronił swojej rodziny, unguibus et rostro26, gdy przed bramą stanął wóz wielki węgierski, kocami wysłany; cztery konie w nim jak orły Czarne, za nim mniejszy drugi ze służbą, też czterokonny. Z obu po bokach pozatykaną widać było broń w pokrowcach; dwór zbrojny, woźnice wąsate i na smyczy u wozu drugiego dwa charty ogromne, kosmate, wilczej szerści — choć nimi niedźwiedzie szczuć. Jeremi jeszcze czamarkę27 wdziewał i czuprynę przygładzał, gdy to wszystko w dziedziniec paradnie zajechało i pan Szczuka, trochę wykwintniej odziany, ale zawsze z wołoska czy z turecka, w ganku wysiadł, gdzie pod ten czas tylko najśmielszy i najstarszy synek Piętki, z kijem schowanym za siebie, znalazł się na przyjęcie. Chłopak był śmiały jak ojciec, popatrzał w oczy przybyłemu, który mu się smutnie uśmiechnął i nic nie mówiąc poprzedził do izby gościnnej. Tu jeszcze od świeżego zamiatania z pośpiechem tuman kurzu powoli dopiero opadał; nie było nikogo, ale Piętka zapinając czamarę wpadł zaraz obcesowo, uśmiechnięty, ochoczy, i gościa począł wrzawliwie przyjmować. — Naprzód konie do stajni, dwór pański na ekonomią, do podstarościego. Siadaj, królu mój, rozgość się. Żona zaraz wyjdzie… Rozglądając się powoli milczący gość usiadł. Na jego twarzy we dnie widać było wyraziściej, niż przy świetle karczemnego ogniska, ślady życia przebytego w trudzie i mozołach. Śniady był, opalony na czarno, kilka blizn tylko białych na twarzy szramami świeciło. Rycerska była postać, poważna, zamyślona, smutna. Wesołość Piętki Jeremiego osobliwie odbijała przy tym zasępionym człowieku, który śmiać się nie umiał. — No widzisz, waćpan dobrodziej, Pobereże — począł szybko Piętka — toż to złoty kraj i majątek, jakiemu drugiego równego nie ma na kuli ziemskiej. Tylko mu gospodarza brak, a ja — ja żołnierz, ja nie rolnik… Cała bieda na tym! Polesie, gadają, hm, a ja tu skroś pszenicę sieję i rodzi… Żyto wylęga — słowo daję — mostem leży i dlatego mi tego roku porosło, jak zaczęło lać… Łąki, panie — chce się samemu trawę jeść! Tak mi Boże dopomóż. Las wycięty — prawda — ale puścił się, no! Jeszcze takiej młodzieży w lesie nigdzie nie widziałem. Wąż się nie przeciśnie… A cóż pan powie na dwór — pański, kasztelański. Ja tam go tyle nie potrzebuję i pustką połowa stoi, ale drzewo zdrowe sto lat będzie trwać! Choć bale i asamble28 dawać. W ogrodzie najprzedniejsze na cały świat gruszki i jabłka, aleje, szpalery… Czego dusza zapragnie! Słowem, jedz, pij i popuszczaj pasa… Gdybym ja był gospodarz… Przybyły pan Szczuka milczał, nawet z twarzy ponurej nie można było zmiarkować, jakie na nim wrażenie czynił widok Pobereża i gadanina dziedzica. Temu się usta nie zamykały. Nieśmiało, z oczyma spuszczonymi, blada i drżąca, wyszła nareszcie pani Piętkowa, z obawą podnosząc wzrok na gościa, który ją witał z atencją29 razem i zdziwieniem. Wczorajsze nazwisko sekutnicy zupełnie do jej twarzy i postawy nie przypadało. — Moja żonka — zaprezentował wesoło Piętka, całując ją w głowę. — Kobieta złota, ale co ja od niej cierpię! Kasia spojrzała. Piętka się w kułak rozśmiał i ucichł. Wnet też, rozwarłszy drzwi, począł wołać Iwasia, aby przekąski podawano. — Nieszczęśliwie acan dobrodziej trafiłeś — odezwał się do Szczuki — boję się, żebyś nie był głodny… Mieliśmy tu przypadek, o którym nie wiedziałem wczoraj jadąc — piwnica mi się zawaliła i przygniotła cały zapas win starych, mogę powiedzieć na jakie tysiąc czerwonych złotych… Niczego nie żałuję, jak tego tokaju… Żona stała w płomieniach, Jeremi ciągnął dalej nie zmieszany: — A że nigdy jedna bieda nie dokuczy, w spiżarni się zatliło… Szkody mam w samych korzennych zapasach na paręset czerwonych złotych… Gdy mi żona o tym wczoraj powiedziała, małom włosów z głowy nie darł… — Mój mości dobrodzieju — przerwał Szczuka — ja nie nawykłem do wygódek, mnie wszystko dobre… Piętka zaczął go ściskać. — Z takimi ludźmi — zawołał — to żyć i umierać! Karaj Boże do wieku!30 Iwaś wniósł właśnie flaszkę wódki, chleb czarny, trochę masła, wędzoną kiełbasę z pomarszczoną wielce i trochę popleśniałą skórą i dwa śledzie obłożone cebulą. Biedna pani Piętkowa wstydziła się swojego ubóstwa. Jeremi nadrabiał fantazją. — Jeszcze tego na dobitkę było potrzeba — rzekł — że ochmistrzyni, u której są klucze, bo jejmość, słabowitego zdrowia, wyręczać się nią musi, mając dosyć do czynienia z bębnami, ochmistrzyni pojechała na odpust i klucze z sobą zawiozła czy zamknęła, a wszystkie nasze srebro pod nimi… Dosyć, że dziś się cyną i gliną musimy obejść; a sreberka mam niczego… Po twarzy jejmości znowu płomienie biegały, a oczy trzymała wciąż spuszczone. Wódki się napiwszy, przekąsiwszy sumaryjnie, Piętka na oględziny dworu i wsi zaprosił. Wezwano podstarościego, który popatrzał, skłonił się i poszedł milczący. Osobliwsza rzecz — gość, którego oprowadzano, tak jakoś przeczuciem dziwnym zdawał się znać wszystkie kąty, że więcej on ich, niż oni jego wiedli. Nawet ścieżki wybierał, jakby po nich wczoraj chodził. Piętka opuszczenie majątku straszliwe