Józef Ignacy Kraszewski Śniehotowie Legenda z XVIII wieku, spisana z opowiadania Czasy Stanisława Augusta I Karczma się zwała Baba. Osobliwego tego nazwania nikt nie umiał dokumentnie wytłumaczyć; nikt nie zapamiętał, kiedy ono jej było nadanym. W okolicy utrzymywano, że stała pod lasem od wieków wiecznych, a ekonom Rozwadowszczyzny, do której należała, człek rozumny i oczytany, który chętnie do książki zaglądał, gdy nic innego do czynienia nie miał, zaręczał, że na wielkiej mapie przed trzechset laty sporządzonej już oznaczoną była — Taberna, quae vulgo dicitur Baba1. Arendarz2, który ją trzymał, ze swej strony upewniał, iż przodkowie jego od kilkuset lat Babę tę dzierżawili i wódkę w niej sprzedawali. Być też to bardzo mogło, bo na dziesięć mil wokoło znano Aarona Kohn jako człowieka majętnego, wpływowego, zręcznego i przez stosunki od niepamiętnych czasów związanego z całym obywatelstwem tej części Polesia; a wiadomo, że kamień tylko w miejscu leżąc porasta. Stara owa Baba wyglądała tez niemłodo i nie kusiła się wcale o przyzwoitą postać. Był to budynek ogromny, bo szopa do niego przyparta niezmiernie go powiększała, z dachem wyniosłym i mchami okrytym, ze słupami misternie niegdyś wyrzynanymi u wjazdu, mieszczący w sobie nie tylko stajnię i wozownię na jakich dwadzieścia furmanek, ale szynkowną izbę obszerną, stancją gościnną i cały apartament dla rodziny Aarona. Sufint w szynku od palonego łuczywa, dymu i różnych wyziewów czarny był i lśniący, ściany brunatne, a ławy i stoły używaniem wyślizgane — świadczyły, że niejednemu służyły pokoleniu… Las, na którego kraju stała Baba, niegdyś gęsty i podszyty, teraz składał się tylko z sosen i dębów ogromnych kilkudziesięciu, rzadko rozsianych na wygonie, a dopiero o kilkoro staj3 młodsza gęstwina, leszczynami, osiczyną i brzozami zarosła, usprawiedliwiała nazwanie boru. W drugą stronę widać było pola piaszczyste, szeroki przez nie przewijający się gościniec i w wielkiej odległości grusze i topole, wśród których się wioski było można domyślać. Nie żałowano ziemi pod drogę, a że na nizinie i kałuże, i starych wyciętych drzew korzenie, a pnie napróchniałe uczyniły ją niewygodną do przebycia — ludzie sobie coraz nowe robili objażdżki i gościniec z dziwną się rozlegał swobodą. Smętne było uroczysko to u kraju lasu, nad którym stare drzewa osamotnione, opalone, pokaleczone stały, jak żałobna drużyna na cmentarzu. Karczma też miała fizjognomią ponurą, wyglądała czarno, zasmolono, złowrogo. Gdy pod wieczór wśród ciemności para jej okien okopconych czerwonawym, słabym od pieca zabłysnęła światełkiem, zdawało się, jakby potwór jakiś krwawymi spoglądał na gościniec oczyma. Od karczmy do wsi Rozwadowa było pieszo pół godziny drogi, około Baby nikt nie mieszkał, bo zrujnowana kuźnia od dawna była pustą — jednak Aaron nie obawiał się tu sam jeden z rodziną przebywać, bo w poczciwym Polesiu z dawna nikt o rozboju nie słyszał. Dodać przy tym potrzeba, że gościniec, który latem i zimą nigdy nie spał, którędy się ciągnęły niezliczone wozy i biedy4, włościanie, Żydzi, szlachta — był opiekunem i stróżem dla Baby. Często się trafiało, iż i po północy, i nad rankiem stukano do wrót, a ognia nigdy prawie nie wygaszano. Wieczorem jesiennym (było to w końcu zeszłego stulecia) wicher dął w sposób cale nieprzyjemny. Stary Aaron z rękoma na plecach założonymi stojąc pod piecem, zdawał się mu przysłuchiwać. Znał on wszystkie głosy wiatru i burzy, jakie okolica wydawać była zwykła, a nigdzie może dziwniej i straszniej nie wyły one, jak tutaj. W kominach, na poddaszu, w szopie, na podwórzu wiatr świstał, szumiał, jęczał, grzmiał, chychotał, huczał, a niekiedy takimi tony się odzywał, iż najwytrwalsi ludzie czuli się zaniepokojonymi. Coś się gadać do nich zdawało, gniewnie, wściekle, groźno; czasem wiatr śmiał się szydersko, to dyszał pośpiesznie, jakby zmęczony, to uciekając wzdychał i niby konał, by po chwili wrócić i wstrząsać znów dachem gospody. Na starym Aaronie, zajętym rachunkami i myślącym o czym innym,, ta muzyka żywiołów czyniła chwilami wrażenie cale nieprzyjemne… Gładził brodę, wydymał usta i szeptał coś po cichu, jakby jakie zaklęcia. Dwa razy podszedł do okien i ręką się zasłoniwszy od światła, starał przejrzeć, co się tam działo na dworze i za każdą rażą wracał z wolna do pieca zadumany. Na kominie przy nim, u rozłożonego ognia jeść gotowała sługa, starając się ogień zabezpieczyć od wichru, który wpadał szerokim kominem i ogień z dymem niósł na izbę. W izbie nie było nikogo więcej oprócz starej żebraczki, która pokornie wszedłszy, nawet z pleców nie zdejmując węzełków, na ławie przysiadła i na kiju się oparłszy, w cieplejszej nieco atmosferze snem zmorzona, drzemała. Nie śmiała ona odejść daleko od proga, zajęła róg ławy tylko. Miała na sobie szarą siermięgę łataną, na nogach kurpie5, na twarzy sczerniałą chustę, która jej czoło osłaniała, a na plecach kobiałkę i sakwy, sznurami do ramion przymocowane. Nikt do niej nie zagadał, gdy weszła, i ona do nikogo… Stary Aaron popatrzał tylko; umieściła się w kątku nie żądając nic, oprócz spoczynku. Burza wzmagała się ku nocy. Mrok wieczora zmieniał się w ciemności, które niebo osłonione chmurami powiększało. Na gościńcu było pusto, a w gospodzie smutniej. Aaron miał się na rogu stołu w pierwszej izbie zabierać do modlitwy wieczornej wedle zwyczaju, bo był człowiekiem religijnym i pobożnym — książkę już był wyniósł z szafeczki w drugiej izbie do ściany przybitej, która całą jego talmudyczną bibliotekę mieściła, gdy zdało mu się, że coś zatętniało na dworze. Nastawił ucha, przypuszczał bowiem prędzej złudzenie niż możliwość, by ktoś tak późno i w taką porę do jego karczmy zakołatał… Wtem rżenie konia wywiodło go z wątpliwości. Książkę położył na stole i z ciekawością zdawał się oczekiwać, jakiego mu to gościa wiatr przypędzi. Stara żebraczka, siedząca u drzwi, zbudzona z drzemki podniosła też głowę i spojrzała ku wchodowi — kogo Pan Bóg przyniesie. Blask od ogniska padł na jej twarz na pół osłoniętą i zarysował wychudłe lice, pomarszczoną skórą okryte, mimo wieku regularnych jeszcze i niemal pięknych kształtów. Coś szlachetnego biło z tej twarzy, wyrazem nie znękania i wyczerpania, ale gorączką i rozdrażnieniem. Spostrzegłszy, że odkryła ruchem tym twarz, wprzódy zasłoniętą, pociągnęła chustę gwałtownie i spuściła głowę. Za drzwiami słychać było uderzenia ręki, która szukała klamki, by je otworzyć. Po chwili gwałtownie popchnięte przy pomocy wiatru rozwarły się ze stukiem i mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dziwnie odziany, schylając głowę wsunął się do gospody. Tuż za nim widać było dwóch innych, idących w ślad, ale łatwo było poznać, że ten, co przodował, miał do tego prawo. Aaron, znający wszystkich w sąsiedztwie i okolicy, od razu poznał, że podróżny był z daleka. Niezwyczajne też miał na sobie ubranie, choć naówczas strój był bardzo rozmaity i dowolny. Barczysty, silny, rozrosły jak dąb, z głową szpakowaciejącym włosem okrytą i kołpakiem futrzanym odzianą, oblicze miał opalone, czarne, w nim oczy czarniejsze jeszcze, a broda rozczochrana, bujna, szeroka, spodu twarzy dojrzeć nie dozwalała. Miał na sobie tułubek6 z czarnych baranków, pokryty jedwabną materią, podpasany włóczkowym cienkim pasem, który kilkakroć był obwinięty i na węzeł z przodu związany. Szerokie szarawary czerwone zwieszały się buchasto na buty czarne, podróżne, do kolan sięgające. Rapcie, które się kryły pod pasem, trzymały szablę krzywą turecką, podniesioną do góry i błyszczącą bogatą oprawą. Dwaj idący za nim w kożuszkach krótkich, w czapkach baranich, w pasach czarnych, niby dworzanie, niby słudzy, jeden z czekanem7 w ręku, drugi z pistoletem na sznurze u boku, oba z szablami w pochwach stalowych — zdali się gotowi na skinienie i oczyma szukali pańskiego wejrzenia. Lecz podróżny nie ku nim, ale się po gospodzie rozglądał. Jedną rękę trzymał za pasem, drugą na rękojeści szabli. Aaron zbliżył się, uchylając jarmułki8. — Ty tu jesteś gospodarzem? — stłumionym głosem spytał przybyły. — Do usług jaśnie pana — z pewną powagą odparł Żyd, nie posuwając się zbyt blisko. — Możesz nas tu przenocować? — podchwycił wkoło tocząc oczyma podróżny. — Przenocować? — powtórzył Żyd nieco zafrasowany. — Przenocować? Jaśnie pan niewygodny tu nocleg mieć będzie… Była wprawdzie izba dla podróżnych, ale do mnie rzadko kto zajeżdża, to tam obrok zsypano, a tu… — No, i tu się na sianie przespać można — rzekł, oglądając się jeszcze gość, któremu z oczów tak patrzało, że Aaron nie miał mu się ochoty sprzeciwiać. — Ale o pół milki — odezwał się, pomyślawszy nieco — prosto jak strzelił do Rozwadowa, droga piaszczysta, równa… Tam by jaśnie pan znalazł lepszy nocleg niż u mnie… Czy w plebanii, czy na dworze. Podróżny milcząc zdjął kołpak i położył na stole, włosy mu na szyję spłynęły, a zarazem zaświeciła łysina, bo bujny niegdyś zarost głowy trzymał się już tylko dokoła obnażonej czaszki. Aaron ukradkiem począł mu się przypatrywać bardzo bacznie. W istocie ciekawa to była głowa i twarz, niepodobna do tych, których się codziennie spotyka, coś nie obuzdanego9, dzikiego świeciło w oczach bystrych, coś żołnierskiego było w ruchach, coś nakazującego w głosie — na wardze zarosłej drgał mu wąs, jakby i on się gniewać miał ochotę. — A po co mi do stu katów — zawołał — w ciemną noc wichrowatą wlec się jeszcze jaką godzinę do Rozwadowa. Choć oczy wykol… Wiatr konie wywraca… Wszak w szopie miejsca dosyć na ośm koni? Ośm koni zabrzmiało dziwnie w uchu Aarona. — A owsa choć po garncu dla nich stanie — dodał podróżny i spojrzał na idących za nim. Ci, ni słowa nie mówiąc, ruchami głowy potwierdzili pańskie zdanie. Skinął na nich, aby nie pytając arendarza się rozgościć, sam ławę ująwszy ręką silną zbliżył ją nieco ku ogniowi i siadł na niej. Rozgaszczanie się to wskazało Aaronowi jego obowiązek, lecz stary zwykł był bawić tylko przybyłych, a przyjęcie ich zdawał zwykle na posługacza, który w tej chwili dojąkiwał w drugiej izbie wieczorną modlitwę. Zapalono latarkę i Moszko, wciągnąwszy na się opończę10, poszedł z nią do szopy, wrota z wnętrza już zaparte odmykać. Tymczasem zadumany podróżny patrzył na ogień, jakby zapomniał co się wkoło niego działo — jakaś myśl go znać chwyciła nagle i z lichej gospody kędyś daleko na świat wywiodła. Nie spostrzegł nawet Aarona, który stał, oczekując rozmowy, poczuwając się do obowiązku utrzymania jej. Niedaremne też było jego oczekiwanie, bo gość po chwili, zbudzony z tej zadumy, twarz ku niemu zwrócił, czarne oczy wlepił w niego bystro i zdał się pilno badać stojącego przed sobą — jak gdyby nieledwie odgadywać go pragnął. Milczące to badanie czyniło na starym tak nieprzyjemne wrażenie, iż po kilkakroć poruszył się, poprawił pasa, pociągnął włosów, pogładził brody i oczy wreszcie ku ogniowi zwrócił. Właśnie w tejże chwili podróżny go zagadnął: — Dawno na tej karczmie siedzicie, mości arendarzu? Uśmieszek przebiegł usta starego. — Z przeproszeniem jasnego pana, jam się tu urodził, mój ojciec, dziad i pradziad na tej karczmie siedzieli… Podróżny, nie zdziwiony wcale, potrząsł głową. — Do kogóż ona należy? — A do Rozwadowa — odparł powoli Żyd. — Pan zapewne z daleka jedzie… — Ja? — uśmiechnął się nieznacznie gość. — A! Bardzo z daleka, bardzo z daleka! A Rozwadów—że czyj? — Z dawien dawna do panów Śniehotów należy. Podróżny z dumą cofnął się od ognia ku stołowi, podparł na ręku i zdawał oczekiwać dalszych objaśnień, ale Żyd urwał nagle. Chwila milczenia ciężką była dla obu, bo i Aaron westchnął, i podróżny patrząc na ogień coś z piersi dobył, jakby mu w niej ciężyło tchnienie. — Do Śniehotów, powiadasz waść? — odezwał się z cicha. — Do Śniehotów, więc ich tu dużo jest tych panów Śniehotów? Aaron, widocznie już wzięty na spytki, nie miał nadzwyczajnej ochoty do dalszego opowiadania. — To tak się mówi — dodał po namyśle — bo majątek zawsze do tej familii należał. Znowu nastąpiło milczenie, które przerwało tylko westchnienie nowe, ale te dało się słyszeć u drzwi, gdzie dotąd siedziała stara żebraczka z osłonioną twarzą. Gość spojrzał w tamtą stronę, popatrzał i nic nie dopatrzywszy, oprócz nieforemnej kupy łachmanów okrywającej kobietę skuloną na ławie, odwrócił oczy. Ale westchnienie to zdradziło biedną kobietę. Aaron ją dopiero zobaczył i pomiarkował, że ta towarzyszka wcale dla pana, jadącego ośmią końmi, nie była tu stosowną. Więc choć wiatr wiał na dworze i trząsł drzwiami, postąpił parę kroków i odezwał się głosem stłumionym: — Widzicie, że tu panowie zajechali; idźcież sobie… Stara patrzała spod chusty na Żyda, ale się nie ruszyła wcale. — Słyszycie? — powtórzył Aaron. Kobieta podniosła głowę, chusta opadła jej z czoła, światło oblało twarz i podróżny, ujrzawszy ją, począł się wpatrywać z nadzwyczajnym zajęciem. Starej usta drżały i ręce. — Idźcież stąd! — powtórzył Aaron. Kobieta popatrzyła na mówiącego i rozśmiała się. W śmiechu była boleść przejmująca. — A nu! Stara! — zawołała, jakby sama do siebie. — A nu! Won! Na wicher i słoty… Won! Panowie do karczmy zajechali, idź ta i giń pod płotem… O! Dobrzy ludzie! Dobrzy ludzie!.. Podróżny słuchał i jakby mrowie po nim biegało od tego głosu; odwrócił się do Żyda. — Dajże jej zostać! — zawołał rozkazująco. — Mnie ona nie wadzi u progu… Sam… żołnierz, jam po świecie się włóczył i o łachmany nawykłem się ocierać, a — Bóg widzi — życie nauczyło, że łachman często od atłasu więcej wart… Zostań, stara. Gdy to mówił, żebraczka, która się była podniosła przysłuchując się głosowi temu, poczęła drżeć i siadła na ławie, prędko na twarz naciągąwszy chustę. Gość oparł się na ręku i dumał. Aaron stanął zmieszany nieco i wolnym krokiem na dawne swe miejsce powrócił. Ten epizod znowu zamknął wszystkim usta, kobieta spod chusty spoglądała na podróżnego. Aaron go mierzył oczyma… Ocknął się znowu zadumany. — Znałem niegdyś Śniehotów; nie tu, może i nie tych — rzekł przybylec. — Powiedz mi, panie arendarzu, co za jedni? Żyd się namyślał. — Co mają być za jedni — odezwał się z powagą. — Co ja panu o nich powiedzieć mogę? Szlachta stara, ludzie godni… Dawniej do nich więcej włości należało, teraz ino Rozwadów… Panowie z panów, choć teraz to zubożało… — I zamilkł. Podróżny zdawał się więcej oczekiwać, lecz Żyd już tylko brodę gładził. — Jakże przyszło do ubóstwa? Ruszył Aaron ramionami. — Kto może wiedzieć, jak do niego przychodzi?… Dopust Boży… I chcąc pokazać, że do dalszej nierad rozmowy, Aaron poszedł ku ogniowi i słudze. Wtem z ławy wstała żebraczka. Wlokąc nogami, spierając się o kiju, z wolna zbliżyła się i stanęła naprzeciw zamyślonego podróżnego. Chusta jej znowu z czoła opadła, siwe bujne włosy w nieładzie zsuwały się na czoło i policzki. Czarne oczy podniosła na gościa i uśmiechać się zaczęła. — Wyście mnie, paneczku, ulitowali się, to ja wam o Śniehotach rozpowiem. Ja tutejsza!… Aaron wam prawdę zatai, a ja się niczego nie boję.. Mnie już nadojadło życie, mnie żaden pan nic nie zrobi… Zasieką, to zasieką, zamkną, to zamkną, zabiją, Bóg zapłać… Ruszywszy ramionami ciągnęła dalej: — Ej, to stare dzieje! Kto starego Śniehotę pamięta? Wtem Aaron przerwał jej nieco zniecierpliwiony: — Siedziałabyś, babo, w kącie cicho… Także się wyrwała do rozmowy… — Dać jej pokój! — zawołał podróżny. — Niech mówi… I dobywszy srebrny pieniądz, rzucił go babie pod nogi. Podniosła go, a ręką drżącą ku ziemi podziękowała i tryumfującym wzrokiem rzuciła na Żyda. Aaron targał brodę. — Z przeproszeniem jaśnie pana — rzekł obrażony — nie trzeba jej słuchać. Ją tu wszyscy znają: to Hanka Hajdukówna, co ma w głowie pomieszano… Będzie pleść androny, nie ma czego słuchać… Kobiecie oczy zabłysnęły i uśmiech otworzył usta, w których spod zmarszczek błysnęły po raz pierwszy dwa rzędy białych zębów, wśród twarzy wynędzniałej, zjawiających się na dowód jakiejś siły zwierzęcej, która tę biedną istotę przy życiu trzymała. Zęby te, drobne, kształtne, ostre, świeciły jak w paszczęce wilka, głodne życia i żeru. One jedne i oczy drugie czyniły z tej ruiny zagadkę. Coś młodego żyło w tym próchnie… Rozśmiała się: — A nu, tak, wszyscy znają Hankę Hajdukównę za życia starosty dworkę…. Hej, hej! Za którą chamy i pany szalały, nim ona oszalała, jak ją zamknęli na chleb i wodę po rózgach… Aaron aż się skrył do alkierza11, słuchać nie chcąc. Uderzyła się w piersi. Podróżny, namarszczony, rzekł ponuro: — Mów o Śniehotach, nie o sobie… Kobieta zamilkła. Zdało się, jakby wątpliwość jakaś zamknęła jej usta, jakby ją coś przestraszyło i onieśmieliło. Zmieniła nagle głos, postawę, spuściła głowę, posmutniała i spokorniata. — A co mówić o Śniehotach? Ojciec był starostą, dwóch było synów u niego..— Jeden od drugiego o rok młodszy… Starosta młodszego kochał, a starszego cierpieć nie mógł. Któż może wiedzieć, dlaczego? Starszy z młodszym nienawidzili się… jak bracia… Kto może wiedzieć, dlaczego? — powtórzyła. — A potem starszy, gdy mu się życie sprzykrzyło na dworze, znikł dnia jednego bez śladu i przepadł jak w wodę… jak w wodę — szepnęła cicho stara, mówiąc niby do siebie. — Ojciec wszystko oddał młodszemu, tamtego wydziedziczył. Matka była dawniej zmarła… Został ojciec z faworytem, oj, został na skaranie swoje, bo gdy starszego nie stało, jedynak ojca zmienił w sługę i urągał się schorzałemu, i zapomniał o nim. Na barłogu skonał stary, przeklinając serce własne, a bijąc się w piersi, że syna skrzywdził i Bóg go za to pokarał. Ot jak było, paneńku! A było i więcej, czego usta mówić nie chcą i o czym lepiej zapomnieć, co lepiej pogrzebać, aby ludzie nie wiedzieli… Otarła jakby łzę z twarzy i mówiła dalej, znów jakby sama do siebie, patrzając w ziemię: — Ojca pochowali w prostej trumnie sosnowej… Wynieśli po cichu, pogrzebali ubogo, i dopieroż się życie zaczęło! Ożenił się Śniehota; Bóg dał dzieci dwoje; zmarła żona, jak kosą podcięta, za nią synek jeden i drugi… Został wdowiec sam. W rok na dworze było wesele… Poczęło się znowu życie z młodą panią… Bóg dał dzieci troje… Aż się śmiało na rozwadowskim dworze… Najmłodsze Bóg wziął pierwsze, w pół roku drugie, w tydzień po nim trzecie, w rok żonę. Chciał się żenić Śniehota, nie poszła już za niego żadna. Żal mu serce ściskał. Porzucił Rozwadów, pojechał w świat, pojechały i wioski prędko, tylko jedna została… I on sam, sam, w tej samej izbie, na tę sarnę chorobę jęczy teraz, gdzie ojcu dał dogorywać… Zasłoniła twarz chustami i poszła mrucząc usiąść u proga. Podróżny słuchał, jakby o czym innym myślał; oprzytomniał, gdy zamilkła. Aaron, który od progu przysłuchiwał się też rozmowie, zburzony i gniewny niemal, wystąpił teraz przed gościa swojego. — Co pan słucha — rzekł — albo w tym słowo prawdy? — Jak to? Więc by ona kłamała? — Jej się śni — począł Żyd — ona już dawno na tym świecie nie żyje. Prawda, że starosta miał dwóch synów i że się jeden z nich oddalił i przepadł, ale to był zły człowiek. On ani ojca, ani matki nie słuchał, a z bratem się jedli… Starosta chorował, miał łamanie w kościach; co dziwnego, że umarł, gdy syna w domu nie było. Teraźniejszy nasz pan dwa razy się żenił… Dzieci mu się nie hodowały… Chorowity jest, ale przecie chodzi o swej mocy i doktorowie go obiecują uleczyć, a kto majątku nie stracił na te ciężkie czasy? — Więc zostali tylko przy Rozwadowie? — począł gość. Aaron miał mu odpowiedzieć, gdy drzwi ktoś otworzył, jakby je siłą wysadzono, i słuszny mężczyzna, ze śpiewką na ustach, z podskokiem raźnym, wpadł nagle do gospody, wołając: — Kto w Boga wierzy, wódki kieliszek, bom zmarzł do kości! II Nowy ten gość, na którego z ukosa spojrzał Aaron bez wielkiego respektu, nieco się opamiętał, gdy nieznajomego mężczyznę, siedzącego z zasępionym czołem przy stole, zobaczył. Oblało go to jakby zimną wodą, ale nie chciał pokazać po sobie, że zmienia humor dla jakiegoś wstydu przed obcym. Skłonił się nieco siedzącemu panu, który mu ukłon oddal dosyć niedbale, zatarł ręce i wesoło krzyknął do Żyda: — Aaronie, niedowiarku, wódki szabasówki, piwa, miodu, czego chcesz, ale daj mi się czym rozgrzać, bo mi zęby dzwonią. A wichrzysko z deszczem, że już chyba do domu się nie dowlokę… A to pora, choć psy gnać! I stanął przy ogniu. Spojrzał na nieznajomego, buńczuczną przybierając postawę. Ten się nie odzywał wcale. — Pan z daleka? — O! Z bardzo dalekich krajów, od tureckiej granicy — bąknął podróżny — a pan? — Ja? Jeremiasz Piętka, do usług — skłonił się — dziedzic Pobereża, które dawniej do Śniehoty należało… Były chorąży kawalerii, dziś domator, w długach po uszy, pięcioro dzieci, żona sekutnica, gradobicie co roku… Najnieszczęśliwszy człowiek! Gdyby dobra myśl nie trzymała na nogach, dawno by mnie na mogiłki zanieśli, ale ja choć bieda, to hoc! Widzi pan — mówił śmiejąc się — nie taję się z niczym, choć przed nieznajomym; u mnie co w sercu, to na języku, a co w kieszeni, zaraz idzie do gardła. Znają mnie tu, żem dobry człowiek. Mieliśmy dziś z dawnymi kolegami maleńką pijatyczkę, może mi po niej trochę szumi w głowie, ale to nic. Żydzie, daj wódki… Po winie wódka rozprasza humory, probatum estt12 Zaczął się śmiać i wnet podśpiewywać: Tańcowała ryba z rakiem. Lecz z humorem lada jakim. Rak w tył ciągnie, naprzód rybka Więc galarda13 nie szła szybka. Nim do końca doszli sali Muzykanci się pospali…* I tubalnym głosem powtarzał, śmiejąc się: — Muzykanci się pospali! Wesołemu panu Jeremiaszowi Piętce, ojcu pięciorga dzieci, mężowi ogadanej za sekutnicę kobiety i dziedzicowi Pobereża, przypatrywali się wszyscy, a on, dla rozgrzania się znać, z nogi na nogę podskakiwał, nic na obcego świadka nie zważając. — A pan od tureckiej granicy? — podchwycił po śpiewie. — To bardzo piękna rzecz tak długą odbyć podróż i napatrzyć się różnej turecczyźnie, choć świętych tureckich, widzi pan, i u nas dosyć. Po to nie ma co jeździć tak daleko. Rozśmiał się znowu. Aaron niósł mu na talerzu kieliszek i flaszkę trzymał, w ręku. — Wie pan co, panie od tureckich granic, samemu pić wódkę jakoś markotno. Gdybyś mi pozwolił w ręce asana dobrodzieja?… Podróżny, nic nie mówiąc, ruszył się z miejsca, a gdy wstał i o pół głowy okazał się słuszniejszym od Piętki, a w ramionach szerszym dwakroć od niego — respektem go natchnął wielkim. Milczące jego wstanie, posępna twarz, zmieszała wesołego szlachetkę. Podróżny w szerokie dłonie raz i drugi klasnął, wnet z sąsiedniej stajni wpadł jeden z dwóch jego towarzyszów. — Hej! Mości Szabiński — rzekł — puzdro z wódką mi podaj, słyszysz? I ręką Aaronowi wskazał, aby odszedł z szabasówką. — Pozwolisz mi asindziej — rzekł z dumą pewną — abym ja go na moją wódkę zaprosił. Turcy nie piją nic, oprócz kawy i wody a szerbetu14, ale ja mam węgierską śliwowicę, której gęby warto dać. Skłonił się Piętka. — Nie jestem od tego, aby z nową wódką zabrać znajomość. Jednakże — dodał — gdybyś mi waćpan dobrodziej raczył wprzód objawić, z kim mam honor… Nieznajomy oczyma błysnął i zawahał się chwilę, a potem wycedził przez zęby: — Paweł Szczuka… — Szczuka? Czekajże acan dobrodziej — zamruczał Piętka. — Szczuka… Lucium a cauda!15 Szczukowie tu w naszych stronach bywali, matka pana Śniehoty była de domo16 Szczukówna, podkomorzanka łucka… — Ja z innych jestem Szczuków — odparł, marszcząc się, krótko podróżny. Podano wódkę. Puzdro było okute srebrem, flaszki kryształowe, tacka do nich srebrna, podróżny przybór pański. Dworzanin podał i przekąskę. Piętka napił się i ręką po piersiach pogładził. — Z niebieskich migdałów pędzona wódka — rzekł — eliksir długiego życia… Wlewa w człowieka ciepło, aż mi się w oczach rozjaśniło… — Siadaj waćpan — rzekł podróżny od tureckich granic. — Pozwolisz mi asindziej stać — zawołał Piętka — wódka mi nie pójdzie w nogi, ale dla równowagi na drugą nogę… Szczuka mu nalał kieliszek i znowu po piersi dłonią przesunął Piętka. — Ognista wódka! — rzekł. — Wolę ją od najlepszego wina. Wino te niepoczciwe Węgry teraz fabrykują z dajweldrelkiem17, wody w nim co niemiara, oszukaństwo czyste… Człek leje, leje w siebie, a nie czuje, że się jak bąk ożłopał… To mówiąc, usiadł już nie proszony i wziął się do przekąski. — Dokądże, jeśli wolno pytać, dążysz waćpan dobrodziej? — zapytał Szczuki. Na odpowiedź czekać było trzeba trochę, podróżny namyślać się zdawał. — Byłem długie lata na Wołoszczyźnie — rzekł — stęskniło mi się za krajem. Chciałem go zobaczyć. Jadę w Brzeskie, gdzie się spodziewam znaleźć familią; ano mi nie pilno… Prawdę rzekłszy, postarzałem, wędrówki mi się naprzykrzyły, chciałbym się w kraju okupić. — Okupić czy okpić? — śmiejąc się zawołał Piętka. — Bo u nas to często na jedno wychodzi. Rad widać był niezdarnego konceptu, bo sam się z niego śmiać począł. — Wiesz asindziej co — dodał — przychodzi mi myśl doskonała: ja bym się chciał wyprzedać, pan byś się żądał okupić; pal diabli, ja ci sprzedam Pobereże, żonę sekutnicę i pięcioro dzieci, które się będą hodowały, bo wrzeszczą… — Żonę i dzieci ekscypując18 sobie, ha — gdyby Pobereże było nie bardzo drogie, kto wie… — Aaron! — zawołał Piętka. — Chodź tu, Aaronie, arcykapłanie szabasówki, chodź, powiedz: co warto Pobereże? Żyd, który nie opodal stojąc słuchał, ramionami ruszył. — Albo ja mogę wiedzieć? — bąknął Izraelita. — Ojciec mój dał za nie dwanaście tysięcy czerwonych złotych — mówił Piętka — jest na nim, chwalić Boga, moich długów dziesięć — razem dwadzieścia i dwa tysiące… i rzecz skończona. I znów śmiać się począł. — Za las wycięty jeszcze by mi cóś należało bonifikować19 — dodał po namyśle — bo grunt gotowy pod pole doskonały… Proso tylko posiać i majątek gotowy. Jeżelibyś zaś acan dobrodziej wziął sobie moje sekutnicę i dzieci, wytrąciłbym mu ex pretio valoris20, po tysiąc czerwonych złotych za sztukę. Widzicie, że wysoką cenę do nich przywiązuję, bom dobry mąż i ojciec. Co się tyczy żony, waćpan dobrodziej już jesteś łysy, zatem ci z głowy włosów wyrywać nie będzie… Cha! Cha! Cha! Aaron zgorszony spluwał i ramionami ruszał; Szczuka patrzał z politowaniem jak na wariata. — Żart żartem — odezwał się po przestanku — chcesz waćpan Pobereże sprzedać? Jutro mu służyć będę, obejrzę, a któż wie, zładzim się może… Aaron mrugnął na Szczukę z daleka, Piętka chwycił go za rękę. — Zgoda — rzekł — proszę jutro na barszcz. Wiatr się trochę ustatkował, ja taki do mojej jejmości pojadę i dobiję się, a jutro czekam w Pobereżu. Mam projekt przeniesienia się do Warszawy, gdzie wuj stryjeczny w kancelarii królewskiej pracuje. Przez niego się do wojska nazad dostanę, a żonę i dzieci w dworku osadzę, bo tam jakiś mam na Woli. Gospodarstwo, niech go porwą, rzecz przemierzła, już mi tu siedzi — pokazał na gardło — na wsi nie ma z kim żyć… Słowo daję, że sprzedam Pobereże. To mówiąc, wstał pan Piętka. — Verbum nobile21. Jutro na barszcz… — Będę się stawił — odparł Szczuka. — Stąd do mnie mało co więcej jak milka. Jedzie się na Rozwadów, od młynka w prawo, za krzyżem w lewo, od grobelki wprost i dwór już widać. A! Gdybyś mi się jeszcze do jejmości chciał umizgać, a odmówił ją — śmiejąc się dodał Piętka — to by dopiero było szczęście… Ale komu w drogę, temu czas. Zawrócił się na pięcie. — Bądź zdrów, Aaronie, arcykapłanie! — I wnet zanucił na odchodnym drugą piosenkę: Z tamtej strony rzeki kąpała się wrona, A pan Piętka myślał, że to jego żona. Hej, Piętko, hej, niebożę! Wrona żoną być nie może! I to mu się wydawało tak śmiesznym, że się od drzwi odwrócił, aby się nasycić uczynionym wrażeniem, ale Szczuka już siedział za stołem podparty na łokciu i na ogień spoglądał. Aaron stał przed nim, jakby tylko czekał oddalenia się szaławiły. — To były żarty — rzekł, oczyma badając gościa — bo juści pan Pobereża nie myśli kupować? — Dlaczego nie? — odezwał się Szczuka. — W istocie okupić bym się gdzieś, choćby w tej okolicy, pragnął… — Las wycięty, pnie tylko sterczą… Nim drugi narośnie, nas nie stanie — mówił Żyd. — Pola zajałowiałe, płotu kawałka całego nie ma… — ramionami ruszył. — Widział pan tego dziedzica, jak u niego w głowie, tak w wiosce. Pobereże miało niegdyś grunta niezłe, las był masztowy, budowle za starosty erygowano22 nowe, ale to dziś pustki i ruina. Dwanaście tysięcy czerwonych złotych zapłacił ojciec Piętki, a dziś to i dziesięć niewarte. Długu przepaść… Piętka pójdzie z torbami. Mówiąc Aaron przestawał co słów kilka, jakby odpowiedzi jakiejś i głosu czekał; nie odezwał się wszakże pan Szczuka, a że w tej chwili siano na posłanie wnoszono i ludzie weszli, rozmowa się przerwała. Żyd jednak krążył niespokojny. — Jeśli jaśnie pan w istocie ma ochotę co kupić, a czemu nie Rozwadów? — dodał. — Czyżby go przedał Śniehota? — On dawno by się go zbyć chciał, gdyby kupca znalazł; ale cóż! Ludzie sobie mówią, że Rozwadów jak koń malikowaty; na nim się nie szczęści… Spojrzał mu w oczy. — Ludziom się nie szczęści — przerwał podróżny — za co ma majątkowi? — Jaśnie pan ma słuszność! — odparł Aaron. — Rozwadów lepszy, a nie będzie drogi… — Więc Rozwadów i Pobereże — zawołał spokojnie Szczuka — nie jestem od tego. Jadę jutro do tego Piętki, waćpan ruszaj do Rozwadowa, a jeśli się interes złoży, dostaniesz piękny gościniec ode mnie… Żyd się skłonił i jarmułki uchylił. — Czemu się złożyć nie ma! — dodał. — Ja nawet gościńca nie potrzebuję, tylko tej łaski pańskiej, abym przy arendzie został, bo tu moje dziady i pradziady żyli… Szczuka westchnął i głowę skłonił. — Bądź tego pewnym — rzekł. — Niech się pan w Pobereżu zatrzyma do popołudnia; ja tam przybędę — dodał z wolna. — Z naszym panem Śniehotą ja jeden mówić umiem, a z nim niełatwo. — Cóż za człowiek? — spytał Szczuka. Aaron oczy w ziemię spuścił. — Co mówić? — szepnął. — To jest człowiek nieszczęśliwy i po wszystkim… — Uchylił jarmułki. — Dobranoc jaśnie panu. I wyszedł. W czasie rozmowy nie wiedzieć jak i kiedy stara żebraczka zniknęła z izby. Posłanie dla podróżnego było gotowe, rzucił się na nie w ubraniu. III Pobereże, w którym pan Jeremiasz Piętka z żoną, jak mówił, sekutnicą i pięciorgiem dzieci królował, leżało na oddalonej granicy Rozwadowa. Wieś i folwark były przez Śniehotów dokupione lat temu ze sto, dawniej należały do Czarneckich, możnej rodziny, której gałąź jedna mieszkała tu i wymarła. Gdy Śniehotowie po nich nierychło już kupili opuszczony majątek, stary dwór był w ruinach. Połowę jego zrestaurowano, pół pozostało z pozabijanymi oknami i drzwiami dla nietoperzy i szczurów. Czarneccy byli ludzie bogaci i żyli po pańsku — w opuszczonej domu połowie mieściły się sale z poopadłymi sufitami, komnaty ogromne bez posadzek, korytarze, kaplica; do tego wszystkiego nikt teraz nie zaglądał, gdyż chodziły wieści, że tam się cóś ukazywało, że po nocy nieboszczykowie wyprawiali tam uczty i hałasy, że dusze pokutowały. I za pana Piętki więc ta skazana na powolną śmierć domu połowa pozostała nie zamieszkałą, oddzieloną, a w nocy pod jej oknami nawet ludzie przebiegali szybko, nie śmiejąc się oglądać. Okna były tarcicami na głucho pozabijane, drzwi także; co się wewnątrz działo i z dachem pogniłym, o to się nikt nie troszczył. Druga połowa domu niewiele piękniej wyglądała, ale żyć w niej było można i rodzina Piętki mieściła się tu prawie wygodnie, bo nie była wymagająca. Pan też rzadko miejsca zagrzał, chyba gdy mu Pan Bóg dał gości, co się rzadko trafiało, bo nic ich tu nie wabiło, a gościnność pana Piętki, serdeczna bardzo, była równie uciążliwa jak najniegościnniejsze przyjęcie. Piętka, chcąc się okazać wylanym dla gości, męczył ich, poił kwaśnym piwem i winem, obarczał najdziwaczniejszymi podarkami, dom przewracał do góry nogami, zatrzymywał, nękał — słowem, nieznośnym czynił pobyt u siebie. Po nocy wyjechawszy z Baby, dostał się już nade dniem do swojego Pobereża. Wszystko tu spało, ale na odgłos znajomego biczyska i głosu pozrywali się wszyscy. Biedna żona, istna męczennica, piękna, blada, zmęczonej twarzy, wypłakanych oczów kobiecina, wyszła ze świecą naprzeciw męża, który ją gwałtownie pochwycił w objęcia i począł całować jak najserdeczniej. — Robaczku mój! Po cóż ty sama wstałaś! — zawołał. — Po co ci się było ruszać z łóżeczka, zmiłuj się, a to się jeszcze zaziębisz… Okrzyczana za sekutnicę kobieta w istocie była biedną, zahukaną i serdecznie przywiązaną do męża, którego kochała, nie mogąc go ani do domu przywiązać, ani do pracy nakłonić. Ująwszy ją wpół, wszedł podśpiewując pan Jeremiasz do izby i z gościnnej na palcach udał się razem z nią do dziecinnego alkierza. W istocie pięcioro dziatwy, zdrowej, pyzatej, rumianej, różnego wieku, od dziesięcioletniego chłopaka do trzyletniej dzieweczki, spało po łóżeczkach i kołyskach. Piętka, który tak się chwalił, że rad by pozbyć się razem i żony, i konsolacji23 — zaglądał do każdego z dzieci najczulej, twarz mu się śmiała, całował je ostrożnie, żeby im snu nie przerywać i widać było, że mu w piersi serce biło. Lecz czułość ta trwała chwilę, poszli z jejmością razem do bokówki, gdzie rzuciwszy się na krzesło Jeremiasz, na miłego Boga kwaśnych ogórków zażądał. Jejmość, osłoniwszy się chustą, poszła sama ze świecą do spiżarni. Pozostawszy z sobą Piętka, jakby tknięty zgryzotą sumienia, począł sobie swe rozpasane wyrzucać życie… Westchnął parę razy, ręką uderzył o stół. — E! Ba! — dokończył. — Dziś żyjem, jutro gnijem! Co tam! Jakoś to będzie! Aby dzień do wieczora!… Dzieci!… Kogo pan Bóg stworzył, tego nie umorzył — wezmą po mnie humor wesoły i spryt i dadzą sobie rady na świecie… Gdy jejmość weszła z ogórkami, na które się rzucił chciwie, już zgryzoty sumienia były przetrawione, zapomniane i humor wracał dobry, bo Piętka długo się frasować nie umiał. Spojrzał na smutną a piękną twarzyczkę żony i uśmiechnął się do niej. — Kasiu, moja złota! — zawołał. — Na drodze szczęście mnie spotkało. Wiesz co, na te przeklęte Pobereże mam kupca! Z nieba mi spadł! Jutrom go na obiad zaprosił… Człek jakiś majętny od Turczyzny czy od Wołoszczyzny, tęgi chłop, znać groszowity… Przyjedzie majątek oglądać… Trzeba go przyjąć co się zowie! Kobieta ręce załamała. — Jeremku, mój drogi! — krzyknęła. — Zlituj się, chybaś zapomniał, co się w domu dzieje! Ja prawie chleba nie mam… W spiżarni pustki, w piwnicy nic… Jakże my go, czym przyjmiemy! — E! Głupstwo! — zawołał gospodarz. — Pulpetów żadnych nie trzeba, czym chata bogata, tym rada… Zaraz trzeba Iwasia kazać obudzić, niech do biedki zaprzęże i jedzie do miasteczka, ażeby mi „czuj duch” o świcie wracał z polędwicą i z baryłką wina od Grossmana. Ja napiszę… — Ale na borg nie dadzą… — Da, musi dać, bo go juchę powieszę na gałęzi albo psami zaszczuję… Tak mi Boże dopomóż… Da, ja napiszę do niego… Kobieta siedziała z załamanymi rękoma, z oczyma wlepionymi w podłogę. — Jeremku mój — zawołała z boleścią — a na cóż ci Pobereże, ostatni przytułek, sprzedać? Cóż my z sobą poczniemy, gdzie my się podziejem? — Otóż widzisz, serdeczna Kaśko moja złota, że nic nie rozumiesz się na interesach. Pobereże funta kłaków nie warto. Psi grunt, paskudztwo, jałowe pola… Pojedziemy do Warszawy. Dzieci nam brat pomoże wychować, ja do wojska wstąpię. Kapitalik nam zostanie… Piętkowa słuchała, głową potrząsając. — Jeremku mój — wyszeptała po cichu — ty złote masz serce, ale grosz się u ciebie nie utrzyma… Dostaniesz pieniędzy i nie odpoczniesz, póki ich nie stracisz, póki ci ich dobrzy przyjaciele nie wydrą. Już ciebie znam… — Kasiu! Jesteś niesprawiedliwą — krzyknął głośno. — Cicho! Pobudzisz dzieci! — przerwała kobieta. Jeremiasz głos zniżył, ale począł ciszej mówić żywo: — Tak, jesteś niesprawiedliwą… Ja hulam z desperacji; jak się interesa uregulują — zobaczysz, ustatkuję się… Małżeństwo poczęło rozmowę i Piętka żonę przekrzyczał. Tymczasem Iwasia trzeba było wysłać do miasteczka i Kasia wyszła spłakana, rozmyślając o dniu jutrzejszym. Poczciwy pan Jeremi padł na łóżko i po przygodach dni kilku, wielce Pracowitych, chrapnął kamiennym snem do godziny dziesiątej. W domu już od niepamiętnych czasów wszyscy byli na nogach i ów nieszczęsny obiad się dla gościa w kuchni warzył, a pokoje umiatały, gdy Kasia poszła nareszcie męża obudzić, aby miał czas się odziać, nim zapowiedziany kupiec przyjedzie. Biedna kobieta, głęboko zmartwiona zapowiedzianą przedażą, płakała cały ranek, oczy miała czerwone. Piętka, gdy ze snu twardego nareszcie się rozbudził — ujrzawszy żonę przy sobie, ledwie się przeżegnał, począł ją ściskać i całować. Trochę bólu serdecznego ten uścisk zapłacił. Jeremi się porwał, przypomniawszy, co go czekało, i dowiedziawszy o godzinie, wybiegł do studni, aby głowę sobie zmyć, i kazał wołać podstarościego. Podstarości, alias24 włodarz, pan Mięta, stary człek, męczennik poczciwy, jak wszyscy w Pobereżu, który kochał pana i klął go razem, litując się losu żony i dzieci, zwlókł się pod studnię, gdzie na zimnym wietrze Piętka, obnażony do pasa, ablucje25 spartańskie odbywał. — Mięto, serce moje — zawołał do niego Jeremi, grubym ręcznikiem poczynając się ocierać. — Mięto, w twoich rękach dziś losy moje. Jak ty mnie stary zdradzisz, to mi się nie pokazuj na oczy… — Na Boga miłego — odparł spokojnie podstarości — o cóż idzie? Już słyszałem od jejmości, że się kupiec stręczy. Czy się to godzi Pobereże sprzedawać? A! Panie! — Milczałbyś! Ja wiem, co robię — zawołał Jeremi. — Sprzedać muszę, długi mnie, z pozwoleniem, jak w..y obsiadły. Albo sobie w łeb strzelić, albo chyba raz wyleźć z tej kałuży… — A któż jegomości w nią wepchnął? — spytał stary z powagą. — Tu nie czas na lamenty; jam żołnierz, u mnie po komendzie wszystko! Słuchaj stary, trzeba łgać, nie ma ratunku, żeby się Pobereże bardzo źle nie pokazało. Wszak pszenicę sieliśmy tego roku… Stary głową począł trząść. — Korzec na ogrodzie wysieliśmy — rzekł — i to mietlica zjadła. — Po cóż to gadać! Sieliśmy pszenicę i basta. Rozumiesz, bydło wyzdychało na wiosnę. Zresztą, bylebyś milczał, ja resztę biorę na siebie… Z głową na piersi zwieszoną milczący Mięta się oddalił ku folwarkowi, widać go było, jak szedł, sam do siebie mówiąc i machając rękoma, jak chustkę coraz z kieszeni kapoty dobywał i nią się ocierał, i jak desperackim ruchem w progu folwarku stanął, a po chwili znikł. Tymczasem dzieci się pobudziły i nawykłe do swobody, około dworu dokazywały. Nawet trzyletnia Zośka w ganku z niańką stała. Jeremi, świeżo umyty, po kolei chłopców brał na ręce, całował, śmiał się i zapomniał na chwilę o biedzie. Jak stał, w jednej koszuli, musiał usiąść w ganku i synów na kolanach wozić: Jechał sobie pan, pan, Na koniku sam, sam. Za nim… itd. a dzieci się śmiały i wrzeszczały. Zabawa ta, do której i dziewczynka wyciągała rączęta, trwała jeszcze w jak najlepsze, gdy na gościńcu ukazały się wozy od strony karczmy Baby i Rozwadowa. Jejmość, jeszcze nie ubrana, wybiegła, ręce łamiąc. — Jeremku, kochanie, a toż gość twój jedzie! A ty w koszuli. Powstał popłoch między dziećmi straszny. Zarazem jejmość ujrzała gęsi, indyki i kaczki, które nie pytając gospodarowały po podwórku. — Tomek! Tomek! Pozapędzać drób! — rozległo się w ganku. Tomek z folwarku wypadł i w to mu graj, począł polowanie. Ptastwo zruszyło się całe jak przed jastrzębiem, krzyk, wrzawa, dziewka Paraska w pomoc wybiegła, psy zaczęły szczekać, słowem sądny dzień, aż gospodyni, uszy zatknąwszy, schroniła się do dworu. Jeszcze folwarczna służba nie ułatwiła się z drobiem, gdyż indyk stawił czoło Tomkowi i Parasce i bronił swojej rodziny, unguibus et rostro26, gdy przed bramą stanął wóz wielki węgierski, kocami wysłany; cztery konie w nim jak orły Czarne, za nim mniejszy drugi ze służbą, też czterokonny. Z obu po bokach pozatykaną widać było broń w pokrowcach; dwór zbrojny, woźnice wąsate i na smyczy u wozu drugiego dwa charty ogromne, kosmate, wilczej szerści — choć nimi niedźwiedzie szczuć. Jeremi jeszcze czamarkę27 wdziewał i czuprynę przygładzał, gdy to wszystko w dziedziniec paradnie zajechało i pan Szczuka, trochę wykwintniej odziany, ale zawsze z wołoska czy z turecka, w ganku wysiadł, gdzie pod ten czas tylko najśmielszy i najstarszy synek Piętki, z kijem schowanym za siebie, znalazł się na przyjęcie. Chłopak był śmiały jak ojciec, popatrzał w oczy przybyłemu, który mu się smutnie uśmiechnął i nic nie mówiąc poprzedził do izby gościnnej. Tu jeszcze od świeżego zamiatania z pośpiechem tuman kurzu powoli dopiero opadał; nie było nikogo, ale Piętka zapinając czamarę wpadł zaraz obcesowo, uśmiechnięty, ochoczy, i gościa począł wrzawliwie przyjmować. — Naprzód konie do stajni, dwór pański na ekonomią, do podstarościego. Siadaj, królu mój, rozgość się. Żona zaraz wyjdzie… Rozglądając się powoli milczący gość usiadł. Na jego twarzy we dnie widać było wyraziściej, niż przy świetle karczemnego ogniska, ślady życia przebytego w trudzie i mozołach. Śniady był, opalony na czarno, kilka blizn tylko białych na twarzy szramami świeciło. Rycerska była postać, poważna, zamyślona, smutna. Wesołość Piętki Jeremiego osobliwie odbijała przy tym zasępionym człowieku, który śmiać się nie umiał. — No widzisz, waćpan dobrodziej, Pobereże — począł szybko Piętka — toż to złoty kraj i majątek, jakiemu drugiego równego nie ma na kuli ziemskiej. Tylko mu gospodarza brak, a ja — ja żołnierz, ja nie rolnik… Cała bieda na tym! Polesie, gadają, hm, a ja tu skroś pszenicę sieję i rodzi… Żyto wylęga — słowo daję — mostem leży i dlatego mi tego roku porosło, jak zaczęło lać… Łąki, panie — chce się samemu trawę jeść! Tak mi Boże dopomóż. Las wycięty — prawda — ale puścił się, no! Jeszcze takiej młodzieży w lesie nigdzie nie widziałem. Wąż się nie przeciśnie… A cóż pan powie na dwór — pański, kasztelański. Ja tam go tyle nie potrzebuję i pustką połowa stoi, ale drzewo zdrowe sto lat będzie trwać! Choć bale i asamble28 dawać. W ogrodzie najprzedniejsze na cały świat gruszki i jabłka, aleje, szpalery… Czego dusza zapragnie! Słowem, jedz, pij i popuszczaj pasa… Gdybym ja był gospodarz… Przybyły pan Szczuka milczał, nawet z twarzy ponurej nie można było zmiarkować, jakie na nim wrażenie czynił widok Pobereża i gadanina dziedzica. Temu się usta nie zamykały. Nieśmiało, z oczyma spuszczonymi, blada i drżąca, wyszła nareszcie pani Piętkowa, z obawą podnosząc wzrok na gościa, który ją witał z atencją29 razem i zdziwieniem. Wczorajsze nazwisko sekutnicy zupełnie do jej twarzy i postawy nie przypadało. — Moja żonka — zaprezentował wesoło Piętka, całując ją w głowę. — Kobieta złota, ale co ja od niej cierpię! Kasia spojrzała. Piętka się w kułak rozśmiał i ucichł. Wnet też, rozwarłszy drzwi, począł wołać Iwasia, aby przekąski podawano. — Nieszczęśliwie acan dobrodziej trafiłeś — odezwał się do Szczuki — boję się, żebyś nie był głodny… Mieliśmy tu przypadek, o którym nie wiedziałem wczoraj jadąc — piwnica mi się zawaliła i przygniotła cały zapas win starych, mogę powiedzieć na jakie tysiąc czerwonych złotych… Niczego nie żałuję, jak tego tokaju… Żona stała w płomieniach, Jeremi ciągnął dalej nie zmieszany: — A że nigdy jedna bieda nie dokuczy, w spiżarni się zatliło… Szkody mam w samych korzennych zapasach na paręset czerwonych złotych… Gdy mi żona o tym wczoraj powiedziała, małom włosów z głowy nie darł… — Mój mości dobrodzieju — przerwał Szczuka — ja nie nawykłem do wygódek, mnie wszystko dobre… Piętka zaczął go ściskać. — Z takimi ludźmi — zawołał — to żyć i umierać! Karaj Boże do wieku!30 Iwaś wniósł właśnie flaszkę wódki, chleb czarny, trochę masła, wędzoną kiełbasę z pomarszczoną wielce i trochę popleśniałą skórą i dwa śledzie obłożone cebulą. Biedna pani Piętkowa wstydziła się swojego ubóstwa. Jeremi nadrabiał fantazją. — Jeszcze tego na dobitkę było potrzeba — rzekł — że ochmistrzyni, u której są klucze, bo jejmość, słabowitego zdrowia, wyręczać się nią musi, mając dosyć do czynienia z bębnami, ochmistrzyni pojechała na odpust i klucze z sobą zawiozła czy zamknęła, a wszystkie nasze srebro pod nimi… Dosyć, że dziś się cyną i gliną musimy obejść; a sreberka mam niczego… Po twarzy jejmości znowu płomienie biegały, a oczy trzymała wciąż spuszczone. Wódki się napiwszy, przekąsiwszy sumaryjnie, Piętka na oględziny dworu i wsi zaprosił. Wezwano podstarościego, który popatrzał, skłonił się i poszedł milczący. Osobliwsza rzecz — gość, którego oprowadzano, tak jakoś przeczuciem dziwnym zdawał się znać wszystkie kąty, że więcej on ich, niż oni jego wiedli. Nawet ścieżki wybierał, jakby po nich wczoraj chodził. Piętka opuszczenie majątku straszliwe tłumaczył, wykłamując się najzuchwalej, nadrabiając żartami, zagadując, aby gość nie widział tego, czego mu nie bardzo chciał pokazywać. Wysunęli się i na pola, lecz pan Szczuka, objąwszy je okiem, niewielką miał ochotę szczegółowo się w nich rozpatrywać. Pora obiadowa się zbliżała, gdy z wolna poczęli nazad iść do dworu. Pozostawała po drodze do widzenia szopa stara, czarna, pogarbiona, odrapana, straszna, w której niegdyś znajdować się miał browar — tak zwano gorzelnię, gdzie wódkę Aaron pędził. Był tam kocioł pęknięty i przepalony i kilka kadzi rozeschłych. Piętka ten budynek i cały aparat wysoko szacował, dowodząc, że tam niewiele co brakło, a można było wódkę pędzić i że woda tak była doskonała, iż nigdzie takiego wydatku z zacieru nie było naokół, jak w Pobereżu. Szczuka słuchał, nie zaprzeczał i dobrodusznie zdawał się wszystko przyjmować. Z lica jego i oczu najbieglejszy znawca nic by był wyczytać nie mógł. Oględziny przeciągnęły się dość długo i Piętka zdawał się naumyślnie zwlekać z powrotem do dworu, może aby dać biednej żonie czas przygotowania się do obiadu, a więcej pono dla ukartowanej gry pewnej, na której skutek niechybny rachował. Wysyłając Iwasia do miasteczka na myśl mu przyszło wezwać sobie w pomoc do sprzedaży niejakiego rejenta Ozorowicza, słynnego doradcę wszystkich pieniaczów; człeka, który uchodził w okolicy za najtęższą głowę — ale zarazem opoja i szulera, przy którym się grosz nie trzymał, który łaknął zarobku zawsze i z sumieniem był w takiej komitywie, że mu dozwalało robić, co żywnie zapragnął. Pan Prot Ostoja Ozorowicz (tak się podpisywał, choć mu Ostojowie herbu przeczyli), był człek wyszczekany, pokaźny, personat, sprytny bardzo, ale na wszystko dla grosza gotów. W kartce swej do niego nagryzmolił tylko Piętka: „Przybywaj asindziej jutro, nie pytając czemu, upiecze ci się gratka — ale udaj, żeś zajechał przypadkiem. Mądrej głowie dość na słowie. Czekam z obiadkiem”. Ozorowicz najął Żydka i przystawił się. Źle tylko obrachował się, wzywając go, Piętka, bo rejent rodzonego brata gotów był sprzedać i w drodze już sobie powiedział: — Protku, kochanie, nie bądźże kpem, a jeśli sprawa jaka wypadnie, obrachuj, z której strony „hroszy” — Piętka goły jak bizun… Gdy na dziedziniec wchodzili, ujrzeli u wrót stojącą żydowską furkę, której chude koniska obrok w workach zawieszony jadły, potrząsając nimi do góry, a w ganku słusznego mężczyznę, czapka na bakier, ręka pasem i w zanadrzu plik papierów. Oczy miał wypukłe, czoło pyszne wąs zawiesisty, postawę senatorską, tylko go to szpeciło, że na twarzy czerwonych plam było mnóstwo i nos jesienną barwę przybrał, karmazynowo–fioletową… Piętka zaraz u fury spytał Żyda: — Kogóżeś to przywiózł? — Pana rejenta Ozorowicza! — A, bodaj go diabli, gość nie w porę gorzej Tatara! — zawołał Piętka, maskując grę. Rejent w ganku na nich czekał. — Szanownego pana mego — rzekł z dala, czapkę podnosząc — darujesz i przebaczysz, że jadąc do Rozwadowa, nie mogłem się oprzeć pokusie, aby czcigodnego mojego łaskawcy nie odwiedzić i nie złożyć mu mojej atencji. Poczęło się prezentowanie, przy którym Szczuka zimno i bardzo neutralnie się zachował. Piętka w ogóle nierad był z niego jakoś, rozruszać go nie mógł, rozgadać nie umiał, spenetrować nie było podobna. Z góry i tajemniczo, pańsko, zimno ze wszystkimi się obchodził. — Mruk — mówił w duszy Piętka — coś w nim, jakiś diabeł siedzi, że się tak zamyka, ale dobędziemy z niego, co tam ma! Oho, spoję go przy obiedzie. Na to upojenie beczułeczka była wina, przywieziona wprawdzie od Grossmana, była wódka na jarzębinę nalewana, było piwo; szło tylko, czy gość da to wlać w siebie. Do zachęty jedyny był Ozorowicz… Zaraz w progu mąż ten bystry objął sytuację, domyślił się, o co chodziło, lecz popatrzywszy na Szczukę zmiarkował, że daleko by było korzystniej jemu pomagać niż Piętce. Nim przyszli, miał się czas u czeladzi dowiedzieć o ośmiu koniach, napatrzył dwór pana Szczuki i wymiarkował, że kabza musi być nabita. A Piętka słynął z długów i golizny… W ślad za Szczuką wszedł rejent do pokoju, gdzie pani siedziała z dwoma starszymi synkami, umytymi powtórnie i już trochę zasmolonymi po umyciu. Przed nią stała wódka przedobiednia, która dała asumpt31 gospodarzowi do unoszenia się nad wczorajszą śliwowicą. Szczuka kazał zaraz flaszkę podać. Poszedł więc kieliszek kołem, od wacana do wacana, raz i drugi, bo wódka była przedziwna. Chwalili wszyscy i w głowach zaszumiało, gdy gospodyni do obiadku, przepraszając zań z góry, poprosiła. Jej staraniem, choć porządków w domu wielkich nie było, stół znalazł się schludnie zastawiony — bielizna czysta i łyżek nie zabrakło, czemu się sam Piętka dziwował. Zieleniak przywieziony od Grossmana okazał się, jak on mówił: ,,pijabilis”‘. Zamiast goryczki miał wprawdzie kwasek barszczykowaty, ale że podany barszcz kwaśniejszy był jeszcze — uchodził. Rozmowa padła zaraz na majętności wiejskie, ich ceny, na interesa krajowe, na przyszłe kontrakty i różne inne sprawy kieszeni. Ozorowicz dowodzić zaczął, że majątku ziemskiego niełatwo się było teraz dokupić. Piętka wtórował, wszystko to jednak było grochem na ścianę, bo Szczuka ani przeczył, ani twierdził, słuchał. Po kilku kieliszkach gospodarz wpadł in medias res32, mówiąc wprost o sprzedaży Pobereża. — A to prawdziwie — rzekł — szczęśliwy traf tu przywiózł rejenta, bo nikt lepiej od niego nie zna ceny, przechodu majątków i naszych interesów… Z nim jesteśmy jak w domu; jego głowa to archiwum. Rejent się uśmiechał. Przy stole jednak do traktowania żadnego nie przyszło. Szczuka pił, co mu nalewano, jadł i przyskwarzone i niedopieczone, przydymione i stęchłe — a milczał, że z niego słowa nie było można dobyć. Wino, piwo, wódkę połykał jak wodę i nic na nim znać nie było. — O, to gracz! — mówił po cichu Piętka. — To gracz! Tymczasem z beczułki więcej wysączył Ozorowicz i on sam, niż ów gość obojętny i zamyślony. Gdy od stołu się ruszyli, jejmość, która miała ciągle łzy w oczach, uciekła; Piętka poszedł po papiery, zaczęto na serio już się brać do interesu. — Jakże się panu Pobereże podoba? — spytał gospodarz. — A cóż? Majątek w ruinie — rzekł Szczuka — jak dla mnie — ujdzie, dam sobie z nim rady. Zechcesz sprzedać, warunki będą przystępne, kupię — nie, to pojadę dalej. Oburzył się na „ruinę” Piętka, ale zaprzeczyć nie mógł, że trochę było gospodarstwo opuszczone. Rozprawiano nie spiesząc wcale, gdy jeden z dworzan pana Szczuki wywołał go, oznajmując, że w ganku nań Aaron czeka. Zaintrygowało to wszystkich, lecz dopytywać nie śmieli, o co chodziło; Szczuka wyszedł. Gospodarz byłby się podkradł dla podsłuchania rozmowy, lecz gość z arendarzem wysunęli się w dziedziniec. Aaron stary miał minę kwaśną. — A cóż? — zapytał Szczuka. — Ani słuchać nie chce o sprzedaży — odparł Żyd — daremnom się starał go na to namówić. Zburczał mnie. — Wola jego! — rzekł zimno Szczuka, dobywając sakwy i biorąc z nie trzy czerwone złote, które w rękę włożył Aaronowi. — A to za fatygę — dodał — upierać się nie będę… Stary faktor33 skłonił się nisko — piękne węgierskie dukaty przemówiły do serca jego. — Przyznam się jaśnie panu — począł kłaniając się — że mnie bardzo żal i pana Śniehoty, i tego, że my tu jaśnie pana mieć nie będziemy. Ale z panem Śniehotą rada trudna… Ledwie go fizyk trochę podreperował, człek niemłody, ano mu w głowie świta, chce się żenić trzeci raz, nu! I na co to jemu?… — Nie wiesz, z kim? — zapytał Szczuka. — Jaśnie pan tu naszych panów znać nie może. To panienka uboga, a matka, z pozwoleniem, głupia… — Jak się zowią? — Oni tu mają trzech chłopów… Wdowa się nazywa Zębowska. Jej mąż był kasjerem u Sapiehów… Niewielkie to rzeczy! — machnął ręką. Szczuka, jakby mu tego było dosyć, skłonił głową i pożegnawszy Żyda powrócił do dworu. Tu już Piętka miał czas się rozmówić z Ozorowiczem, a rejent mu wyperswadował, żeby na niego zdał sprawę i samych ich z sobą zostawił. Stało się, jak Ozorowicz chciał; zamknęli się z papierami w tak zwanej kancelarii, w której ani pióra całego, ani kalendarza nie było. Mrok już padał, gdy niecierpliwy Piętka powrócił i zastał Szczukę nad papierami. — Dziesięć tysięcy czerwonych złotych daje — szepnął [mu rejent] na ucho — ale chce w aktach kwerendy34, a długi tyle wynoszą… — Pal go diabli — cicho rzekł Piętka — niech mi da do ręki gotówką dwa tysiące czerwonych i niech sobie z kredytorami robi, co chce… Niech się za łby wodzą. Na tej podstawie rozpoczęły się umowy i nie doprowadziły do niczego. Nazajutrz postanowiono jechać do akt do Łucka. Szczuka nocował; posłano po owies do Kołków, bo Piętka swój był Żydom sprzedał i konie zgoninami żywił. Biedna Kasia płakała w kątku… IV Śniehota, mieszkający w Rozwadowie, nie był starym jeszcze, ale go smutne życia przygody i własna natura, niespokojna, namiętna, zgryźliwa, nad lata przybiły i zgniotły. Wyglądał staro, mizernie, prawie straszno. Obawiali się go wszyscy, a kto mógł, unikał. Chodziły o nim najdziwniejsze wieści, że się ze starym ojcem źle obchodził, że żony dwie zamęczył, że dzieci pomorzył surowością i szałem, jaki go czasem opanowywał. Przypisywano mu też ucieczkę brata starszego, a wiadomo było, że cały potem majątek zagarnął, z którego teraz jeden Rozwadów pozostał. Życie Śniehoty było osobliwe, tak mało zrozumiałe, jak on sam. Były czasy, gdy niby sobie skarbiąc miłość ludzką, zbliżał się do sąsiadów, spraszał, przyjmował, pana chciał udawać, potem się zamykał, nie odmykając drzwi nikomu, kwaśny, zły, chory. Rok jeden cały w łóżku przeleżał, kawęcząc… Rozrzutność zastępowało u niego nagłe skąpstwo; ludzkość — wstręt do wszystkich; słowem, żył wybrykami i fantazjami. Ludzie rozwadowieccy obawiali się go i lekceważyli. Nigdy przewidzieć nie było podobna ani jak się z kim obejdzie, ani co jutro zrobi, ani jakim się okaże. Przychodziły nań miesiące skruchy i nabożeństwa, gdy co dzień mszy na klęczkach słuchał, potem pół roku w kościele nie bywał i spowiedź wielkanocną przepuścił.’ Aaron, który do niego przybył z ofiarą korzystnej sprzedaży Rozwadowa, zastał go wcale też inaczej, niż się spodziewał. Odmłodzony był, ogolony, ubrany jak od święta i choć mizerny, nadrabiał fantazją, udawał humor dobry. Ale gdy mu Żyd opowiedział, o co chodziło; nagle, jakby minę prochem wysadził, zaperzył się okrutnie. — A co to ja, bankrut!? Facjendarz35, żebrak, którego chcecie puścić z torbami? — zawołał. — Ja mam Rozwadów sprzedawać? Dlaczego? Któż to mi na gardle siedzi? Chcielibyście się mnie pozbyć? A to mi także piękny projekt! Aaron się uląkł i począł tłumaczyć tym, iż mu się tu nie szczęściło, że z przywiązania do niego myśl tę poddawał, ale go ukołysać nie mógł. Konie stały u ganku; wyjechał zaperzony Śniehota, a Żyd do Pobereża przybył oznajmić jak rzeczy poszły; nie mógł sobie darować stary fałszywego kroku, lecz miał nadzieję, iż dziedzic tego za złe nie weźmie. Drugiego czy trzeciego dnia Aaron już się był uspokoił, gdy z Rozwadowa po niego przysłano, aby do dworu natychmiast jechał. Zaprzężono więc biedkę i stara klacz bułana zawiozła go przed wrota. W ganku czekał nań Śniehota, chodząc niecierpliwie. Ledwie go zobaczywszy z dala począł wołać: — A co? Gadajże, czy Pobereże sprzedane? Żyd, u którego się Ozorowicz zatrzymał na chwilę, odparł, że wedle wszelkiego podobieństwa przedaż przyjdzie do skutku, iż Piętka na dwu tysiącach dukatów do ręki przestaje, a kupiec tysiąc osiemset ofiarował i sto czerwonych złotych porękawicznego36 samej pani. — Cóż to za człek? — marszcząc brwi począł Śniehota. — Skąd go tu licho przyniosło? Jakiś przybłęda? Nikt go nie zna, obcy… Wlezie mi pod bok i gotów pokoju nie dać. Aaron, który za pierwszą swą winę pragnął rozgrzeszenia i usiłował się przypochlebić panu, począł jak najobszerniej i najdokładniej opisywać owego Szczukę, jego przybycie, spotkanie z Piętką i co potem nastąpiło. Weszli do pokoju, a tu arendarz się zdziwił, bo dawny nieład i opuszczenie, które panowało w Rozwadowie, znikły i dom znowu przybrał bardzo przyzwoitą postać. Znać na nim było staranie… Sam pan też wyglądał inaczej, ale choć udawał raźnego i wesołego, chwilami się marszczył i posępniał. Nie krył się z tym, że mu nowy sąsiad nie był na rękę. — Z tym szaławiłą Piętką było mi — tak z nim, jak bez niego. Nie lazł mi przynajmniej w oczy, bo wiedział, że pieniędzy nie pożyczę, owsa mu nie dam i jego głupich konceptów słuchać nie lubię. Kto wie, co będzie z nowym tym… Między Rozwadowem a Pobereżem, że to były majątki w jednym ręku, są dyferencje37 na łąkach i w lesie. Gotowy proces, a nim do niego przyjdzie, bijatyka, bo ja swego nie daruję… Aaron starał się go pocieszać i uspokajać, jak umiał. Trwała rozmowa długo, gdy Śniehota nagle się obróciwszy do niego, zawołał: — Słuchaj Aaron! Ja wierzę, że ty mi dobrze życzysz… Co byś ty powiedział, gdybym się ja chciał raz jeszcze ożenić? Żyd milczał długo. — No, co myślisz, mów… Przyjmę, co powiesz. — To jest taka sprawa — odezwał się zagadniony — że w niej każdy sobie sam najlepiej poradzić może… Według naszego zakonu, każdy się powinien żenić, póki ma siły i zdrowie. Ano — jeśli wolno spytać — z kim się jasny pan żeni? — To jeszcze na dwoje babka wróżyła — odezwał się z cicha Śniehota — co byś powiedział na pannę Zębowską? Żyd zamilkł, ale głową kiwał. — Uboga dziewczyna, to prawda — mówił Śniehota — matka ma nędznych trzech chłopków i bodaj mało co w kuferku, ale panna wychowana przy księżnie, piękna i rezolutna… — Tylko winszować — odpowiedział Aaron, wiedząc, że w takich sprawach sprzeciwianie się nie pomaga nic, a zniechęca. Śniehota westchnął smutnie. — Młode to, a jam już trochę poddeptany… — i urwał. Mówili dłużej, zwrócił rozmowę gospodarz w końcu i dodał: — Znasz tego Szczukę? Jeślibyś go widział, uprzedź, proszę, żeby mi wizyty nie oddawał, ja go znać nie chcę i nie potrzebuję. U mnie nie bywa nikt, niech mi da pokój. Nie wiem, czemu śmierdzi mi ten człek od czasu, jak chciał Rozwadów kupować. Na tym się skończyło. W kilka dni gruchnęła wieść po całym sąsiedztwie, rozwieziona przez Ozorowicza, że Pobereże zostało sprzedane. Biedna Kasia, siedząc na kufrze, płakała; dzieci, widząc matkę we łzach, zawodziły boleśnie, a Jeremek uszczęśliwiony klęczał przed jejmością i po rękach ją całował, zaprzysięgając poprawę i statek. Wynosili się do Warszawy. Szczuka narzucił coś jeszcze, aby zaraz objąć majątek. W kilka tygodni nie było ani śladu Piętki w Pobereżu, tymczasowo bowiem wyniósł się do miasteczka, a we dworze nowe rozpoczynało się panowanie. Nadchodząca już zima przeszkodziła tylko niecierpliwemu nabywcy natychmiast wziąć się do restauracji domu; oczyszczono połowę i nieznany człek wniósł się do niej. Podstarości Mięta, choć nie na wiele przydatny, utrzymał się w obowiązku; dworscy ludzie zostali wszyscy na miejscach, ale nowe życie weszło z nowym dziedzicem do Pobereża. Grosz płynął i ład niebywały zaprowadzano wszędzie. Zaraz po objęciu dworu, z wielkim przestrachem i grozą wszystkich, Szczuka rozkazał drzwi do pustej części domu odbić i poszedł ją opatrzeć. Nikt z ludzi nie ważył się zrazu pójść za nim; ciekawi zaglądali od progu. Lat wiele już upłynęło, jak tam ludzka nie postała noga. Ruina była okropna. Sufity leżały na podłogach, ściany miejscami środkowe popróchniały tak, że je palcem przebić było można. Ptastwo, myszy, szczury lęgły się swobodnie, grzyby rosły pod ścianami, żółte jakieś mdłe roślinki, wynikłe, długie gałązki i liście blade ku szparom i słońcu wyciągały. Stęchliznę i gnilec czuć było wszędzie. W pośrodku tego straszliwego zniszczenia, gdzieniegdzie jednak pozostał ślad dawnego życia: kilka kamiennych kominów, stare piece kaflowe, okładziny rzeźbione, w których poszarpanego obicia wisiały ostatki. W dawnej kaplicy drewnianego ołtarza i czterech podobnych lichtarzy nikt nie ruszył; poopadało z nich złocenie, a ewangelie i epistoły zbutwiały od wilgoci. Na ścianach obrazów poczerniałych rozpoznać nie było podobna, co przedstawiały. Szczuka obszedł dokoła sale i gabinety; może miał myśl cóś z tego kazać zrobić jeszcze, bo główny ścian wianek dobrze się jeszcze trzymał, ale o tym nikomu nic nie powiedział. Człowiek był w ogóle zamknięty, milczący, zagadkowy, nie szukał znajomości i nie odtrącał ich — słuchał chętnie, mówił niewiele. Czas spędzał, że to jesień była, u komina, przykładał po polanie do ognia, patrzał tak godzinami na ognisko i milczący siedział do późnej nocy. Słudzy, co z nim przybyli, zdawali się pana naśladować. Spodziewano się z nich coś dobyć o tym Szczuce, co zacz był, co dawniej porabiał — ano jeden, jak drugi ledwie obojętnym słowem zbywali ciekawych. Ozorowicz, który przy kupnie zrobił znajomość z panem Szczuką i zwąchawszy grosz u niego niezmiernie mu nadskakiwał, przesiadywał tu czasem po całych dniach. I ten jakoś nic z niego nie wyciągnął, a tę tylko uczynił uwagę, że Szczuka zdawał się, nie wiadomo skąd, czerpać doskonałe informacje o okolicy, o ludziach, bo lepiej znał ten kraj, w którym był nowym, niżby się można było spodziewać. O pół mili od granicy Pobereża, w Myzie, miała owych trzech chłopów pani Zębowska, wdowa. W maleńkim dworku mieszkała tu z Domką, córką swą, o którą właśnie stary Śniehota się miał starać. Mąż Zębowskiej służył niegdyś za kasjera u Sapiehów, jejmość, sama z dworu księżnej, wyszła za niego, córka jej przy młodej księżniczce się wychowywała. Śmierć Zębowskiego kobiety nawykłe do trochę lepszego świata zmusiła szukać przytułku na wsi, bo i starej księżnej wkrótce na świecie nie stało, i księżniczka za mąż wyszła. Wdowa z córką musiała się przenieść, jak sama mówiła, w tę obrzydłą dziurę i rozpaczała, że ją los na Polesie skazał. Zębowska wdowa, choć dobrze niemłoda, stroiła się i krygowała, a panna — nikt by nie powiedział, że to na trzech chłopkach siedziało! Domcia była aż nadto piękną panienką, dobrze tego świadomą, że jej Pan Bóg dał twarzyczkę niczego. Mówiła ona po francusku, śpiewała włoskie arie, czytała książki, lubiła rozmowę, odzywała się stylem dosyć wyszukanym, i — nie mając przed kim popisać z talentami — musiała, równie jak matka, rozpaczać, że ją przeznaczenie na tę pustynię rzuciło. Zębowskie obie, matka i córka, wybierały się już drugi rok ciągle do Warszawy, do jakichś krewnych i zawsze dla pewnych przeszkód wybrać nie mogły. Podróż ta stała na programie, mówiono o niej ciągle; jakim sposobem Śniehota zrobił z sąsiadką znajomość i pociągniony zalotnością i wdziękiem Domki wpadł na myśl uszczęśliwienia jej — nikt nie wiedział. Dziwniejsza daleko rzecz, że Szczuka w kilka tygodni po objęciu Pobereża, nigdzie jeszcze nie zajrzawszy, jednego poobiedzia, gdy pono wiedział przez Aarona, że Śniehota był w miasteczku, ruszył w odwiedziny do pani Zębowskiej. Mówiono tu o nim wiele, ale się go ani śmiano spodziewać. Zdziwiła się pani kasjerowa niezmiernie, gdy bryczka zaszła i Szczuka się jej przedstawił jako sąsiad proszący zabrać znajomość. Jeden rzut oka na człowieka dał poznać jejmości, że ten sąsiad musiał w świecie bywać i znał lepsze towarzystwa; Śniehota się przy nim smutnie wydawał ze wszech względów… Panna też wyszła nie bez wielkiej ciekawości do tego gościa, który zająć ją umiał ożywioną rozmową i obejściem, książęcy dwór przypominającym. Być może, iż do dobrego wrażenia przyczyniło się i to, że o bogactwach dziedzica Pobereża szeroko mówiono, a Pobereże w każdym razie więcej było warte od odłużonego Rozwadowa. Pani Zębowska starała się okazać z najlepszej strony, mówiąc cały czas o książęcym dworze, o książętach, o swych znajomościach i o projektowanej podróży do Warszawy, aby córce nie dać zardzewieć w tym Polesiu obrzydłym. Szczuka, jakby tylko dla sąsiadki, był wesół jak nigdy. Z panną Domką hartował, kilka miłych jej powiedział komplementów i mimo że człowiek był niemłody, łysy, niepiękny, uczynił na kobietach nader miłe wrażenie. — Jak to zaraz znać, kto na świecie bywał — mówiła po jego odjeździe Zębowska. — To dworak! To bywalec! I nie można powiedzieć — wygląda wiele jeszcze na swój wiek młodo, nie tak, jak ten wywiędły Śniehota… Pani Zębowska osobą była praktyczną i nie taiła przed córką swoich pomysłów i planów. — Powiem ci szczerze — dodała — gdyby temu na myśl przyszło się starać o ciebie, ja bym go wolała. Ja się tego Śniehoty boję. Czasem jak spojrzy, gdyby mieczem przeszyje, i choć nie jestem przesądna, a ludzie o nim straszne rzeczy gadają… Zamyślona panna Domka nic nie odpowiedziała, matka mogła słusznie wnosić z tego, iż była może jej zdania. Jednakże obie panie z pierwszych odwiedzin wcale nic wnosić nie chciały, aby nie doznać zawodu. Tegoż samego wieczora powrócił Śniehota z miasteczka i dowiedział się przez swoich szpiegów, iż Szczuka był w Myzie. Pobladł jak ściana. Miał on od początku jakiś instynktowy wstręt do tego nieznanego mu człowieka; teraz przemienił się on prawie w nienawiść — ściął usta i zmilczał… Dawało to grubo do myślenia, iż z całego sąsiedztwa Szczuka pierwszą wybrał Myzę. Nazajutrz przed południem, całą noc spędziwszy bezsennie, poleciał Śniehota do wdowy. W progu już blady i zmieniony, drżącym głosem zagaił: — Był tu, słyszę, ten przybłęda… Szczuka… Szczuka! Jaki Szczuka?! Ja go zmuszę się wymodlić, bo moja matka była Szczuczanka… Przybłęda jakiś i nie wiedzieć skąd… wywłoka! Taki miał sposób mówienia dziwaczny Śniehota, gdy był poruszony. Naówczas nie zważał, gdzie się znajdował i co sobie z jego gwałtowności wnosić mogli drudzy — nie był panem siebie, unosił się. Słowa te, wyrzeczone w progu do pani Zębowskiej, którą zastał samą w pokoju, zdziwiły ją i zastraszyły; zmieszała się. Śniehota, którego po raz pierwszy widziała w takim gniewie nie dającym się wytłumaczyć, zwłaszcza w domu obcym, i tak obcesowo wybuchającym — zmiarkował, że zamiast poprawić, popsuje sobie może sprawę. — Przepraszam, moje dobrodziejkę — rzekł całując ją w rękę —uniosłem się, bo… bo, widzisz, asińdźka… Nie dokończył; wdowę ujęło to, że spokorniał. — Siadajże pan — odezwała się — juściż w tym ani złego, ani dziwnego nie ma nic, że sąsiad nas odwiedził, człek poważny i dobrze wychowany, światowy: co waćpan masz przeciwko niemu! Śniehota się znowu zaperzył. — Nie chcę go znać! Ot co! Nie chcę się z nim spotykać. — Dlaczego? — Wystaw sobie, asińdźka, chciało mu się Rozwadowa; przysyłał do mnie, czy go nie sprzedam. Co to ja — bankrut? A zresztą… nie lubię go, bo nie lubię, i kwita. Ale po cóż tu przyjeżdżał? — W gościnę. — Tak, stary kawaler, słyszę, powiedzieli mu o pięknej pannie… — I uśmiechnął się gorzko: — Asińdźka będziesz teraz miała dwu najmniej do wyboru. Spojrzał w oczy Zębowskiej, która zaatakowana, spoważniała i ostygła, nie chcąc odpowiadać. — Ja na wyprzódki z nikim chodzić nie myślę — odezwał się zaraz nie doczekawszy odpowiedzi — clara pacta38, przyjeżdżam się wprost oświadczyć pannie Domicelli. Nastąpiło milczenie i namysł ze strony pani Zębowskiej. — Mój mości dobrodzieju — odezwała się, ton pewien arystokratyczny przybierając — ja com raz rzekła, tego nie mam zmieniać zwyczaju. Domcia ma swą wolę; podobaj się jej, niech się zgodzi na mariaż39, ja nie rzeknę słowa, a między nami mówiąc, ponieważ mam dla niego szacunek, z Domcią nie życzę spieszyć, aby się nie rozkaprysiła, powoli nawyknie do pana… — Albo i do kogo innego! — prychnął Śniehota, wstając. Sukienka zaszeleściała, matka głową dała znać; zamilkł — wchodziła właśnie ta, o której była— mowa. Panna była śliczna, nade wszystko hoża, pięknego wzrostu, biała, pulchna, wykarmiona przez mamę na miejskim mleku, różowa, z oczyma ognistymi, z usty jak korale i nosząca swą piękność, jakby mówić chciała ciągle do ludzi: patrzcie i uwielbiajcie! Nawet na dzień powszedni ubierała się z trochą zalotności i przesady. Dnia tego miała różę w włosach, zerwaną w wazonie, a suknię jedwabną, jakby się gościa spodziewała. W tym małym dworku i ciasnej izdebce było jej jakby nieswojo, jak na popasie; stworzoną była do pałaców i sal balowych. Na widok Śniehoty uśmiechnęła się, ale tale, że w uśmiechu trudno był poznać, czy ironia, czy wesołość przeważała. Stary się zerwał z krzesła, usiłując przybrać miłą fizjognomią, ale blada, zmęczona fizys40 tylko mu się wykrzywiła. Po pierwszym powitaniu piękna panna usiadła trochę opodal, wspierając się na łokciu, wyszukując pozycji, w której by jej było do twarzy. Po krótkim namyśle Śniehota znać uznał słuszność macierzyńskiej przestrogi, gdyż zaczął mówić o rzeczach obojętnych i zabawiać Domcię opowiadaniami o stolicy. Spędził tak pół godziny obok niej, nie wiedząc sam, jakie czynił wrażenie — panna mu się uśmiechała, rzucała czasem słówko, ale gdy na nią nie patrzał, zakrywszy się chusteczką, ziewała. Nie dała mu jednak poznać, że ją nudził. Zmierzchało, gdy Śniehota rad nierad, nie wstrzymywany, pożegnał się i odjechał. Bryczka jego od ganku ruszała, a dwie kobiety poglądały przez okno. Matka zwróciła wzrok na córunię jedynaczkę. Były z sobą na stopie bardzo poufałej, dziecko aż nadto się rozpieściło. — No, co powiesz — odezwała się zaraz matka — wpadł tu jak burza, wściekły na tego Szczukę, że śmiał nas odwiedzić. — Ja słyszałam wszystko z bokówki — odparła zimno córka. — Cóż ty na to? Ja go ledwie wstrzymałam, żeby ci się dziś nie oświadczył. — Ano wiem — westchnęła Domcia. — O też to widzi mamcia, co to na wsi siedzieć, w tej dziurze… Ja bym w Warszawie jak chciała za mąż poszła, a tu… — Tak! Tak! A nimbyś poszła za mąż — poczęła prawie gniewnie matka — zjedlibyśmy co jest… i ja bym na łasce musiała zostać na stare lata. — Mama myśli bo o sobie… Ta wymówka tknęła panią Zębowskę; rzuciła się nieco i wnet pokromiła. — Gadaj, co chcesz; wiem co robię… Choć w twoją miłość dla mnie mierzę, ale ty będziesz zależeć od męża, a ja… — Bardzo przepraszam! — zawołała Domcia. — Mąż będzie zależał ode mnie! — Albo — albo… Zamilkły obie, ruszając ramionami; służąca wniosła świecę z umbrelką i starym zwyczajem wchodząc, odezwała się: — Niech będzie pochwalony. — Nikt jej jednak nie odpowiedział, bo na dworze książęcym obyczaj ten uważano za parafiańszczyznę. Czekano z rozmową dalszą, dopóki by nie odeszła dziewczyna. Córka się miała czas namyśleć. — Powiem mamie otwarcie — rzekła, poprawując mitenki41. — Teraz, gdy się zjawił ten pan Szczuka, który też tu był nie darmo, ja się muszę dobrze namyśleć. Śniehota impetyk, dwa razy wdowiec… Mówią, że w domu jest nieszczęście, wolałabym tego Szczukę… Ano zobaczymy; na tej pustyni, na naszych trzech chatach, młodego kawalera nie znajdę. Nawet gdyby był, to niewiele będzie wart… Zobaczymy, zobaczymy… — Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz — dodała Zębowska. Córka majestatycznie wstała z krzesła, spojrzała w zwierciadło, ziewnęła, poprawiła włosy, różę wyjęła z nich i włożyła do szklanki, coś zanuciła pod noskiem i jakby nie zważając na matkę, poszła z wolna do swojej bokówki. Zębowska z westchnieniem wzięła się do kluczów i mrucząc coś, pociągnęła do gospodarstwa, którego nie cierpiała. V W czasie niebytności Śniehoty w Rozwadowie dwór jego, jak zwykle, cały się wyniósł na folwark, korzystając z chwili swobody. W kuchni gwar i zajęcie panowało nadzwyczajne; ludzie, którym cicho tylko wolno było rozmawiać przy panu, kłócili się i śmiali na całe gardło. W dziedzińcu nie było nikogo, psy spały, drzwi domu na klamkę tylko były zamknięte i zapewne korzystając z tego chwilowego opustoszenia, żebraczka, którąśmy widzieli w karczmie u Aarona, otwarła furtkę, popatrzyła w dziedziniec i o kiju powlokła się wprost do dworu. Tu w sieniach, nie zastawszy nikogo, znać spoufalona z miejscowością, otworzyła sobie drzwi gościnnego pokoju i weszła do niego, najmniejszej nie okazując obawy. Nikogo tu nie było. Służba cała gziła się na folwarku, w kominie dogorywał ogień ów poleski, co nigdy prawie nie wygasa. Kilka polan olszowych leżało przygotowanych do podkładania. Hanna Hajdukówna przywlokła się do komina, wzięła drzewo i nałożyła ogień, który sycząc zaraz objął suche polana. Potem obejrzała się dokoła, siadła na stoiku, podparła na kiju i zadumała. Była tu jak w domu… Zegar w kącie idący powoli i trzaskanie drzewa w kominie czasem przerywały ciszę. Siedziała tak dosyć długo, nikt nie przychodził; wreście dał się słyszeć tętent bryczki, wołanie głośne w podwórzu i sieni, ale to bynajmniej nie zmieszało Hanny. Posłuchała i nie ruszyła się z miejsca. Otwarły się drzwi, wpadł Śniehota. Spojrzał na oświeconą izbę, zobaczył babę siedzącą przed ogniem i stanął jak wryty. Za nim szedł sługa. Zdawało się, że rozgniewany krzyknie nań, aby precz wyrzucono żebraczkę. Lecz znać zmiarkował się — sługę odesłał, drzwi zamknął j wyczekawszy chwilę, zakrzyknął: — Wariatko utrapiona… ty… jakaś, co ty tu robisz?! Jakeś śmiała!… Stara zwróciła dopiero głowę ku niemu. — Dobry wieczór, panie Śniehoto, dobry wieczór — a co? Czekałam na was… Zimno na dworze, parę polan przyrzuciłam do ognia — to co? — Nie wiesz, że ci tu nogą stąpić nie wolno, ty, bydlę jakieś? — zakrzyczał nogami bijąc o podłogę stary, któremu oczy błyszczały czerwono. — Precz mi zaraz stąd! Precz, pókiś cała! — Ano bij — rzekła baba spokojnie — toć będzie nie pierwszyzna gwałt od ciebie… Kości mi nie żal… Będę krzyczała, niechaj ludzie słyszą, co pan robi ze swoją dawną kochanką… To mówiąc wstała, śmiejąc się. — Lubeczek! Kochany! — mówiła szydersko, podnosząc rękę, jakby go pogłaskać chciała. — Jaki ty dla mnie zawsze był dobry! A ja taka szelma, niewdzięczna! J głową zaczęła poruszać z ramienia na ramię, a Śniehota stał, jedząc się z gniewu. — Co prawda, to prawda! Ty anioł, mój lubeczku, a ja szatan w spódnicy… Ty taki dobry był, a ja tobie nadojadła tyle… Ot i teraz! — Po cóżeś tu przylazła, ty babo nieznośna? — począł, dławiąc się słowami swymi Śniehota. — Nie masz chaty, nie masz syna, nie powinnaś siedzieć za piecem i oczów na świat nie pokazywać? Nie! Tobie wszystkiego mało, ty się musisz ze swą zawróconą głową po świecie włóczyć i… dalibóg, że cię zamknąć każę… Baba nie ulękniona głową potrząsała. — Lepiej jak szczurowi daj, lubeczku, trucizny, to się pozbędziesz! — zawołała. — Odsyłasz mnie do chaty… Jakaż chata? Do syna… Jakiż to syn? To twój syn, a nie mój… Ja go nie chciałam mieć; jam przeklinała, gdy się z nienawistnego ojca narodził… On mnie nie cierpi, a ja jego… Tak jak ciebie. Wszystko ja tobie winna, te łachmany, te łzy, tę starość na rozstajnych drogach… Ty! Ty! Pogroziła mu pięścią. — Precz! — wołał Śniehota, na drzwi wskazując. — Pójdę, nie bój się, nie zajmę ci dworu, bobym na ciebie patrzeć długo nie mogła. Przyszłam tylko, lubeńku, jak zawsze… Ty wiesz, ty pamiętasz— Jak chmura przed burzą, jak wiedźma przed nieszczęściem— Ty wiesz… Kiedy Ci Pierwsza zona umierać miała, przyszłam, jak dziś, powiedzieć: „Na pohybel”; kiedy ci dzieci umierać miały, oznajmiłam, bo mi Bóg dał to wiedzieć wprzódy, i śmierć drugiej żony… A teraz, wiem, ty chcesz się żenić trzeci raz, bezchrestny42 człowiecze, i ja ci przyszłam znowu powiedzieć: „Żeń się, na pohybel” — zgubił ci mnie, zamęczył ci ojca, wypędził ci brata… Żony ci poschły od łez, dzieci odebrał Pan Bóg… Na pohybel tobie! Na pohybel, za moje łzy, za moje życie! Za moje wszystko! Na pohybel! Podniosła rękę i powtarzając straszne przekleństwo wlokła się do drzwi, a Śniehota nie śmiał ani jej zatrzymać, ani słowem wyrazić. Dał jej bezkarnie wyjść, słuchając, jak z sieni jeszcze słała mu toż samo przekleństwo, dopóki głos jej, oddalając się, słabnąc, nie znikł wreszcie. Śniehota stał, nie mogąc się poruszyć z miejsca, patrzał w podłogę, drżał… Długi czas jak zdrętwiały pozostał, jak do podłogi wrosły; potem chwiejącym się krokiem posunął ku krzesłu stojącemu przed ogniem i padł na nie. W dziedzińcu słychać było psy ujadające, które babę do bramy szczekaniem gwałtownym przeprowadzały. Niekiedy zaskowyczał z nich który, jakby uderzony, i wycie a ujadanie rozpoczynało się znowu, coraz silniejsze, aż dopóki wrota się za nią nie zamknęły. We dworze zapanowała cisza, która w czasie pobytu Śniehoty surowo była nakazaną; chodzono na palcach, zniżano głos, nie śmiał się nikt ozwać ni rozśmiać. Hanna Hajdukówna, wydostawszy się za dziedziniec, stanęła, rozpatrując dookoła, jakby namyślała, gdzie ma iść, gdy od wsi nadbiegł ogromnego wzrostu chłop w narzuconej ledwie z prędka na ramiona siermiędze. Zobaczywszy ją, przypadł i pochwycił za rękę. — Skaranie Boże z wariatką! — zawołał. — A ty znowu we dworze była! A mnie jutro za to baty czekają — zawołał z gniewem. — Bodaj… Tu się wstrzymał pomiarkowawszy i głowę spuścił. — Do chaty! — rzekł groźno. — Słysz!… Do chaty! Żebraczka mu się wyrwała gwałtownie. — Co, ty mnie masz nakazywać? Ty, hej! Matwieju! Choć cię moje nosiły wnętrzności, strzeż się, aby cię usta matki nie przeklinały… Pójdziesz ty i twoi skroś ziemi, i z chaty pustka będzie… Strzeż się! Matki słowa Pan Bóg w niebiesiech słucha, nie zmuszaj ty mnie do przekleństwa!… Matwiej odstąpił parę kroków, groźba nań podziałała widocznie. Mruczał niewyraźnie pod nosem: — Kara boska z kobietą!.. A pan nade mną litości mieć nie będzie! — Bo on nad nikim jej nie ma — dodała Hanna. — Idź, skądeś przyszedł, ja do twej chaty nie pójdę… nie chcę… ale w świat. Swoje zrobiłam, dworu mi już nie trzeba… Mówiąc to, odwróciła się od niego, obejrzała, jakby szukając czegoś. W krzaku pod płotem leżały sakwy zrzucone, wzięła je milcząc, na plecy podniosła i w drugą stronę się powlokła. Matwiej postał, patrząc i nie śmiejąc zaczepić matki, wrócił do wsi. Noc była zimna i ciemna, droga mokra. Żebraczka, nie patrząc przed siebie, zaczęła iść nad brzegiem rowu szybko, znajomą sobie ścieżyną, która prowadziła ku Pobereżu. U komina w starym dworze siedział sam nowy dziedzic, odprawiwszy przed chwilą Miętę, gdy w dziedzińcu psy ujadać zaczęły. Zwykle taki tu spokój panował, że Szczuka, rozbudzony hałasem, klasnął na sługę. — Idź mi się zaraz dowiedz, na kogo psy ujadają — toć nie bez przyczyny. Albo wilcy się włóczą, a na nich nie pora, albo ktoś obcy. Po chwili powrócił sługa. — To jakaś włóczęga — rzekł — bodaj ta sama żebraczka, którąśmy widzieli w Babie u Aarona. Przywlokła się pod płot i legła zmęczona… — Niech ją na folwark wezmą — odezwał się Szczuka — rozumiesz? Nie godzi się biednego zostawiać. — Żydzi mówili, że wariatka… — Cóż z tego? — odparł Szczuka. — Niech jej w kuchni jeść i miejsce dadzą, rozumiesz?… Sługa, nie śmiejąc już nic odpowiedzieć, wyszedł, i wkrótce ujadanie psów ustało. Szczuka dłużej niż zwykle u ognia pozostał. Wreszcie ucichło wszystko we dworze; kury pierwsze piały, gdy się położył. Nazajutrz rano dzień wstał mglisty, gdy gospodarz wyszedł w ganek spojrzeć na konie prowadzone do wodopoju; od kuchni, zobaczywszy go, z wolna się przysunęła żebraczka, stanęła za kolumną w ganku, wlepiła oczy i pilno mu się przypatrywać zaczęła. Spostrzegł ją nareszcie. Pomiędzy wczorajszą Hanną Hajdukówną a dzisiejszą nie było najmniejszego podobieństwa, oprócz poszarpanych łachmanów i płachty, co ją okrywała. Stała spokojna i smutna, nie było można domyślać się obłąkanej. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ozwała się po cichu głosem ochrypłym. — Dziękuję litościwemu panu za nocleg i chleb. Bóg zapłać! Szczuka patrzał na nią smutnie, milczący, jakby unikał zbliżenia i rozmowy; Hanna postąpiła kilka kroków, ciągle mu się uparcie przypatrując. Ludzie byli poodchodzili. Gdy się zbliżyła do niego, uśmiech jej usta ściągnął i szepnęła po cichu: — Paniczyku, hej! Paniczyku! Wy myślicie, że ja was nie poznała! Szczuka drgnął, oglądając się dokoła. — Jakby ja was nie poznała, paniczu mój!… Wy może, to co innego! po mnie piekło przeszło… Każdy rok starczył za dziesiątek, ja oczy wypłakała, mnie się rozum w głowie wypalił… Ja Hanna Hajdukówną… Wy nie wiecie mojego losu! A, nie wiecie!… Szczuka, który długo zdawał się z sobą ważyć i walczyć i bojaźliwie oglądał dokoła — odezwał się, jakby zmiękczony żałośliwą jej skargą: — Wejdźcie do sieni. Sam pierwszy wskazał drogę, obejrzał się, żebraczka pospiesznie kroczyła za nim. W sieni nie było nikogo. Zwrócił się ku starej, która połę jego sukni chwyciwszy, całowała. — Jakby ja ciebie nie poznała, dobry paniczu… — Ale mnie tu nikt znać nie powinien — odparł z wolna i zmienionym głosem Szczuka. — Przyjdzie może czas — nie teraz, nie teraz jeszcze. Zatrzymał się chwilę i zamyślił. — Nie trzeba o mnie mówić nikomu… Wróciłem niepotrzebnie może, gdzie ludzie tylko to pamiętają, że tu mnie ojciec własny wydziedziczył i wypędził — ale mnie prześladowała tęsknota za borami i lasami, za kołyską, co mnie wyhodowała… Bóg dał, że na ojcowiznę wróciłem… Łza mu się w oku kręciła. — I tak, chodząc — odezwała się stara z wyrazem gniewu razem i radości mściwej — siedliście mu pod bokiem… Wyjedzcie mu serce… Jeżeli on serce ma, ten zbój, co wszystkich pogubił! Pogubił! — zapłakała, zachodząc się jękiem. — Paniczyku — mówiła dalej — ile to lat, jak wy nocką stąd uciekali. Nocka była ciemna, a ja po was płakała, płakała… A co potem było? Wy nie wiecie… Brat wasz mnie zmusił Bili mnie i katowali. Stary ojciec nic wiedzieć nie chciał, na wszystko pozwalał… Jak mnie, gdyby łachman, zszarzali, wydali za parobka. Mąż bił, ludzie pluli na mnie… Życie to było, oj, życie! — Macie więc męża i chatę? — zapytał Szczuka. — Mąż zmarł, dziecko zostało, którego ja nienawidzę… Co mi po nim? Co mi po chacie? Ja w niej siedzieć nie mogę, bo mnie tam dusi jak zmora! Wzięłam torby i poszłam w świat, nogi odchodziłam, szukając śmierci, a nie znalazłam jej… I płakała stara, a Szczuka stał z twarzą ponurą i słuchał, dziwnie poruszony. — Bóg widać mnie trzyma — mówiła, łkając ciągle — abym jeszcze widziała, jak pokarze i pomści… Widziałam ja, jak stary umierał, słyszałam pod oknami, jak skrzypki na wesele grały i jak ksiądz nad trupami odmawiał modlitwy… i jak on jęczał, gdy mu choroba łamała kości. I wstał!… Znowu mu się żyć zachciało… Na pohybel, na pohybel… — Nie przeklinaj — odezwał się Szczuka — pamiętaj, że nie człowiecza rzecz kląć i potępiać — zemsta Bożą sprawą, a kto ją sam chce dokonać, ten Bogu odbiera i Bóg mściwych karze… Cierpiałem i ja przez niego, a nie zwalałem ust przekleństwem… — Boś ty dobry był — dodała żebraczka — paniczyku mój. — Otarła łzy z wolna. — A ja zła byłam, zła jestem… Mnie jadu naleli do serca, gotował się w nim całe życie… Uspokoiwszy się nieco, poczęła znowu, patrząc w oczy Szczuce: — Panoczku, wiecie — on o trzecią się stara!.. Jeździ już do Myzy! Byłam ja tam, chciałam przestrzegać, nie dopuścili do nikogo! Ludzie mówią, że dziewczynę bałamuci… Dziewczyna uboga… Jeszcze mu z jednej trzeba krew wyssać… — Cicho — odparł Szczuka — dajcie pokój; spodziewam się, że z tego nic nie będzie. Jeździłem i ja do Myzy, poznałem się z kobietami; jeśli uratować można — uratuję. Żebraczka znowu w oczy mu wlepiła wzrok. — Wy jeszcze młody, panoczku, choć o rok starsi jesteście od niego — poczęła cicho. — Wam by się jeszcze ożenić należało, wam… Szczuka z niechęcią jakąś ręką poruszył, jakby nakazywał milczenie. — Idź, stara, na folwark — odezwał się. — Ile razy spocząć tu zechcesz i posiedzieć, dam rozkaz, aby cię przyjęto. Tu ci nikt złego nie uczyni. Spojrzał z politowaniem na mą i nagle wbiegł do pokoju, od wspomnień uciekając. Hajdukówna stała w progu sieni zamyślona, zapuściła płachtę na oczy i po cichu wysunęła na podwórze. VI Ówczesny ksiądz proboszcz parafialnego kościoła w Bereźnicy dc którego należało Pobereżer był świątobliwym człowiekiem, lecz miał obyczaj swój własny spełniania obowiązków pasterza dusz. Od wieki dwudziestu lat, naprzód będąc wikariuszem na parafii, potem dostawszy probostwo, najczęściej przestając z budnikami43 i szlachtą ubogą, z którą był potem za pan brat, obcując tylko z ludem i ewangelią, wyrobił sobie poważne stanowisko, które wszędzie zajmował, choćby go i na książęcy dwór wezwano. Posiwiawszy, zestarzawszy, tym przystojniej ojcostwo swe duchowne polubił, stanem i wiekiem podnosząc się na stanowisko, ponad którym jednego widział — Pana Boga. Ubogo odziany, w zbrukanej często sutannie, niepozorny, skulony, x apostolską prostotą wchodził na pokoje możnych, nie dając się niczem olśnić, nikomu sobie zaimponować. Szanować go też musiano, bo ni życiu jego nie było plamy, bo był czystym i nieugiętym, a ewangelią którą głosił usty, nosił w sercu. Zdawało się poczciwemu księdzu Oderanowskiemu, iż w społeczeństwie, którego opieka mu była powierzoną, powinien był czuwać nad wszystkim. Biegł więc proszony czy nie do każdego; odepchnięty ani się gniewał, ani zrażał, mówił słowa prawdy, znosił grubiaństwo z pokorą i w spokoju ducha czekał, aż posiane wejdzie ziarno. Ksiądz proboszcz postarzał już na tej ubogiej parafii, nad którą ni gdy innej nie żądał i na najbogatszą by nie zamienił. Gdy mu czasei1. głód dokuczał, bo do tego przychodziło, przy staraniach o kościółek cmentarz i ubogich — bez ceremonii szedł do pierwszej lepszej chaty i siadał do nędznego stołu mieszczanina lub budnika, w wesołym humorze, a o łaskawy Bóg krzyżykiem nawiedził… Znano go z tego, że mu ofiarować za wiele nie było można, bo rozdał natychmiast biedniejszym. — A0 to pięknie — mówił — to wy chcecie, żebym ja zapasy robił, jakbym w Opatrzność nie wierzył! Śliczny by był przykład dla drugich… Żebym ja w dostatkach opływał, apostołowie by się mnie wyparli, bo oni boso na ryby chodzili, a obłamkami się żywili!… Sutannę sprawiał mu ktoś jeden co roku; drugi zaopatrywał po trosze spiżarnię; inny pilnował, żeby było czym w piecu palić. Koni poty stało na plebanii, póki któremu biedakowi nie zdechł ostatni. Ksiądz Oderanowski z panem Śniehotą był niedobrze. Kilka razy mu powiedziawszy słowa prawdy, pono raz za drzwi wyproszony, próbował wprawdzie nawracać zatwardziałego grzesznika — czekał cierpliwie, lecz dotąd bez skutku. Po śmierci najbliższych przyjeżdżał do Rozwadowa pocieszać; gdy Śniehotą zaniemógł ciężko, chciał korzystać ze słabości, aby go skruszyć — nie potrafił jednak złamać twardego uporu człowieka, który wiary w sercu nie miał. Nie zraziło go i to nawet, że go odepchnął w chorobie — nie pogniewał się. To człowiek zbłąkany — mówił — ano miłosierdzie Boże wielkie, przyjdzie chwila opamiętania… Ja nie tracę nadziei… Śniehota go unikał, proboszcz bynajmniej. Owszem, witał go wesoło, rad był spotkać — i czekał. — Niech no, niech no! Pan Bóg cierpliwy, bo wiekuisty — szeptał cicho. — Nawróci się ta owieczka, nawróci — zobaczycie… Utrapienie wielkie miał z tym nieszczęśliwym Piętką, który szalał niepohamowany, spowiadał się, płakał, księdza po rękach całował, a nazajutrz wpadłszy w towarzystwo takich szaleńców, jak sam, rozpoczynał na nowo dawne życie. Pomimo tego żal było księdzu Oderanowskiemu, gdy się dowiedział, że Piętka majątek sprzedaje i wynosi się z okolicy. Nowy dziedzic Pobereża, na którego odwiedziny ksiądz czekał długo, nie pokazał się na probostwie. — Nie ma co — rzekł jednego dnia ksiądz Oderanowski — wypada mi pychę zrzucić z serca i pierwszy krok zrobić. Wózeczkiem swym rozbitym i końmi dosyć zmizerowanymi, bo w nieustannym były rozjeździe, proboszcz wyruszył jednego poobiedzia do Szczuki. Wiedział, że się on rzadko bardzo z domu oddala. Oprócz Ozorowicza i Aarona mało tu kto bywał; zdziwił się więc gospodarz, gdy wózek zobaczył, a w chwilę potem ubożuchnego staruszka, który przygarbiony, z uśmieszkiem zacierając, wszedł do pokoju ręce chrześcijańskim pozdrowieniem. — Było to moim obowiązkiem — odezwał się — duszyczko moja droga, nawiedzić nowego parafianina. Jestem proboszcz tutejszy… Szczuka, zmieszany nieco, wybąknął coś pod nosem i podał mu krzesło. Staruszek miał wzrok osłabiony, począł się przypatrywać gospodarzowi i milczący usiadł, jeszcze chuchając w przemarzłe dłonie. Ksiądz Oderanowski ciepła już potrzebował, a kożuszynę miał starą i rękawiczki podarte. — Nie spostrzegłem cię jakoś, duszyczko moja droga, w kościółku dotąd, ale oczy mam słabe, więc i zaturbowałem się o was… Szczuka dziękował. — No, jakże, jesteście kontenci z nabytku? A pewnie — mówił ksiądz — czemuż nie, człowiekowi byle z Bogiem, wszędzie być dobrze może. Nasze Polesie, choć go ludzie obgadują, śliczny kraj — chleba tyle, aby z głodu nie umrzeć, a nic nadto, aby rogi nie rosły… Lasy piękne, wody dosyć — czego chcieć, czego chcieć! Szczuka milczał ciągle… — A do kościółka, duszyczko droga, zapraszam… zapraszam… Kościółeczek mamy maleńki, ale schludny, modlić się w nim, Chryste miłosierny, jak dobrze, jak miło! Nie wierzycie… Mamy ołtarz N. Panny Maryi łaskami słynący i św. Antoniego, odpustów dwa, przez Stolicę Apostolską udzielonych… Czegóż chcieć, czego chcieć, duszyczko droga… Zatrzymał się księżyna mówiąc, jakby odpowiedzi wyglądał i czekał; gospodarz milczał uparcie. W tej chwili, gdy mu się ksiądz przypatrywał bacznie, promień słoneczny padł na twarz Szczuki i ksiądz Oderanowski zamilkł, jakby zmieszany. Przetarł oczy… — Choć to ciekawość grzeszna — dodał bojaźliwie — ale mi za złe nie weźmiecie, duszyczko droga, gdy was spytam, skąd wy jesteście, bo to się po świecie różnych Szczuków znało wiele. Słaby wzrok proboszcza, który się coraz bliżej przysuwał do gospodarza, nie dawał mu w zupełności rozpoznać rysów jego; zwłaszcza że Szczuka twarz odwracał i trzymać się ją starał w cieniu. — Myśmy z… Brzeskiego — rzekł cicho i krótko gospodarz. — Osobliwsza rzecz — dodał proboszcz — tu nasi Śniehotowie, a jak dziś to już jeden tylko, rodzą się ze Szczuczanki… i osobliwsza rzecz, duszyczko droga, wy macie jakby familijne rysy… To mówiąc, ksiądz wstał i choć mały a słaby, chwyciwszy niecierpliwie Szczukę za obie ręce zwrócił go twarzą ku sobie. — Ty jesteś Andrzej Śniehota! — zawołał. — Albo mnie oczy mylą, pamięć zawodzi, czy w głowie pomieszało! Ty jesteś Andruszka, któregom ja chłopakiem widywał i opłakał, ja cię katechizmu uczyłem! — Na miłość Bożą, cicho, mój ojcze — zawołał, rzucając mu się do rąk i całując je ze wzruszeniem mniemany Szczuka — ale jakże mogłeś mnie poznać po latach tylu?… — Albo ja wiem? Miłosierdzie Boże… ach! Coś mnie tknęło! I ksiądz ściskał odzyskanego syna marnotrawnego. — Co się z tobą działo! Gdzieś ty przepadł! Miły Boże, lat tyle, duszyczko droga, mów… Po męskiej twarzy pana Andrzeja łzy ciekły. Posadził księdza w krześle i swoje ku niemu przysunął. — Chcesz ojcze spowiedzi! Powiem ci wszystko, przygód wiele w życiu nie było, ale bólu dużo. — Mów, mów, duszyczko droga… Dziwne zrządzenie Boże… I ty znowu na ojcowiźnie… — Znaliście ojca naszego — mówił pan Andrzej — człowiek był zacny i dobry, ale słaby. Nie wiem czemu, od kolebki mnie nie lubił, a Jana kochał miłością, która by na dwu starczyła. Jan się popsuł pieszczotami. Gdy matki naszej nie stało, ja w domu musiałem wszystko znosić, co tylko ojcu podobało się i bratu narzucić na mnie, ja byłem winien wszystkiemu, ja przeszkodą, ja zwadą, ja niepokojem domowym… ja nieprzyjacielem. Cierpiałem, Jan nienawidził mnie, bom mu często był do złego zaporą i wyrzutem sumienia. Pytany przez surowego nad miarę ojca, mówiłem prawdę, a kłamstwo Jana brało górę nad nią. Karano mnie za niego… Znęcano się nade mną. Raz, miesiąc cały skazany na chleb i wodę, za słowo, które mi się przeciwko bratu wyrwało, zachorowałem ciężko.., Nikt mi w chorobie szklanki wody nie podał, oprócz litościwej dziewczyny, Hanny, której życiem może był winien… Byliśmy młodzi oba; Hanna była jak anioł piękna i nad swój stan rozumna. Podobała się Janowi… Jam jej od niego bronił. Raz, odpierając napaść, zgniotłem brata i w gniewie dałem mu naukę ciężką. Ojciec, do którego poszedł na skargę, kazał mi iść precz i więcej się na oczy nie pokazywać… Trzy dni błądziłem około dworu usiłując go przeprosić, pełzałem mu po nogach, ale Jan chory domagał się Kary i wypędzenia, ojciec j zmiękczyć nie dawał — musiałem iść, gdzie oczy poniosą. We dworze zakazano mi dać łyżki strawy pod największą karą… Ludzie litościwi wynosili chleb ukradkiem — w ostatku cóż robić było? Wyrzec się wszystkiego i zostać sierotą i włóczęgą. Jakże wam tu opisać ten życia początek? Ciężkie przechodziłem próby… Zaciągnąłem się do wojska… Choroba i niemoc wygnała mnie z niego, miłosierdzie ludzkie nie dało zginąć. Odzyskawszy siły, poszedłem na rolę i gospodarstwo cudze. Trochę umiejętności i zdolności pomogło mi, żem się wygrzebał… Handlować zacząłem końmi, od dwóch począwszy, a na stach kończąc. To mi dało grosz, wziąłem dzierżawę na Rusi. Na przemiany gospodarząc i konie z Turecczyzny wodząc, jeżdżąc po Krymie, nieraz do Konstantynopola, gdy mi dosyć szczęście służyło, a Bóg ratował w niebezpieczeństwach, dorobiłem się powoli grosza. Bywało się i na Siczy44, i u Ordy45, i za Bałkanami z kupcami… i dużo po szerokim świecie. Pasły się tabuny moje na Dzikich Polach46, a chodziłem z nimi na jarmarki ukraińskie. Grosz się mnożył — co potem? Niemiły mi był, bo szczęścia nie mógł przynieść z sobą. Im bardziej starzałem, tym więcej dojmowała tęsknica, tym głos po nocach odzywał się uparciej, abym na swoje śmiecie umierać powracał. Wiedziałem, że mnie wydziedziczył ojciec, że brat żył i ręka go Boża karała, że w kraju żywej duszy nie było, co by mnie pamiętała i zatęskniła po mnie, a ja tęskniłem za krajem, za ziemią, za powietrzem… Dusiłem się obcym, dławiłem chlebem wygnania… Sprzedałem w końcu wszystko i puściłem do domu, choć domum nie miał… Los chciał, że mi się tu okupić przyszło… — A też nie opatrzność Boża? — przerwał ksiądz, który płakał w czasie opowiadania. — A toż nie łaska Jego? Pan Andrzej zamilkł. — Cóż myślicie? — mówił ksiądz Oderanowski dalej. — Kryjecie się z nazwiskiem… Możeż to tak trwać? Godzi się to? Na co się to wreszcie przydało? — Nie chcę brata nabawić trwogą i niepokojem — począł Andrzej. — Dziwujcie się, wierzcie lub nie, ten brat zabił mnie i znękał — przecie zemsty dlań w sercu nie mam, bratem mi jest… Ani go niesławą okrywać, ani mu udręczenia dodawać nie chcę… Do nazwiska matki mam prawo, jak do ojcowskiego. — Ale z czystym czołem i sumieniem — przerwał proboszcz. — Po co się fałszem okrywać? Co to pomoże? Na co się to zda, duszo moja droga? Powiem prawdę! Stań jako widmo przed obliczem jego — może się zatwardziały upamięta… Prosta droga najlepsza… Nierychło odpowiedź na to otrzymał proboszcz, bo Andrzej się zamyślił głęboko. — Ojcze mój — rzekł — powiem ci stan mej duszy. Pokoju pragnę, nie walki. Przebaczyłem bratu i wszystkim, Bóg mi dał na swą ziemię powrócić, czyż mi więcej trzeba? Na co się dobijać więcej. Ojciec mnie wydziedziczył z mienia, więc i z imienia… Szanuję wolę jego, choć był w błędzie… Wróciłem do majątku pracą… Starość niech sobie płynie tu w ciszy, nie chcę więcej… Tu się nieco zająknął gospodarz. — Niepotrzebna ciekawość mnie poprowadziła do Myzy, gdziem słyszał o Jana konkurach. Nieszczęśliwy człek brzytwy się chwyta, chcąc żenić znowu… Proboszcz głową pokiwał. — Po co mu ożenienie — rzekł — gdy o trumnie prędzej by myśleć trzeba?… A tu jeszcze dziewczyna roztrzepana, Boże odpuść — i juściż, jeśli zań pójdzie, to chyba dla Rozwadowa. Ale z matką ani gadać… Obie umieją po francusku; zda się im, że rozumniejsze przeto od nas. Z mojej brudnej sutanny się śmieją. Jam dla nich prostaczek… Szła tedy rozmowa dalej, a księżyna pytał i płakał, i ściskał „duszyczkę drogą”, pracując nad nią tak skutecznie, iż w końcu skłonił pana Andrzeja, aby się z nazwiskiem i osobą swą nie taił. — Co się tyczy Jana, słuchaj waćpan, duszyczko droga — dodał, do odjazdu się zbierając — Janowi o was ja sam oznajmię — i od tego zaczniemy… — Rób, co chcesz, mój ojcze — odparł Andrzej — spokoju pragnę, więcej nic… Wieczór już był, gdy ksiądz Oderanowski z Pobereża ruszył, a że droga szła mimo Rozwadowa, nie chcąc odkładać, co raz miał na sercu — zajechał mrokiem do dworu. Tu dyspozycja znać była taka, żeby księdza nie przyjmowano. Wyszedł przeciw niemu sługa, popatrzył i mruknął, że pana nie ma. — Duszyczko droga, nie kłam — odezwał się proboszcz — wiem, że jest, bom się w karczmie i koło stodoły dowiadywał; powiedz panu, że proboszcz przybył z interesem pilnym. Sługa chciał się tłumaczyć jeszcze, gdy drzwi do gościnnego pokoju się otworzyły i pan Jan Śniehota głowę przez nie wystawiwszy, począł wołać: — Chory jestem, nie przyjmuję, przepraszam… — Duszyczko droga, kiedyś chory, to ci ksiądz równie jak doktor potrzebny, a ja nie przybyłem tu nudzić cię, ale ci powinszować. Mam interesa… Interes tak pilny i tak ważny, że sam byś żałował, gdyby mnie posłuchać nie chciał. — A toż co znowu? Cóż to za napaść! Ksiądz nie słuchając nic zbliżył się do drzwi, a pan Jan musiał mu j otworzyć. Uśmiechnięta twarz księdza Oderanowskiego coś wesołego wróżyła, gospodarz tym chmurniej go przyjął. Nie prosił nawet siedzieć, stał w pośrodku. — Cóż tam za gardłowa sprawa! — Istotnie, duszyczko droga, gardłowa — rzekł ksiądz, prowadzą go ku oknu. Mam ci sekret do powiedzenia i nie lada… — Na przykład… Proboszcz nie proszony usiadł w krześle i spokojnie twarz począł ocierać. — Duszyczko droga — rzekł — powiedz ty mnie, czy ci czasem kiedy na myśl twój starszy brat nie przychodził? Na wspomnienie to brata zuchwały dotąd wyraz twarzy pana Jam zmienił się okropnie, oczy zdawały mu się wyskakiwać z powiek, zadrżał… Śniehota, który w pośrodku izby ciągle stał, wzrokiem obłąkanym rzucił dokoła i upadł na krzesło najbliższe milczący. Westchnienie mu się z piersi dobyło razem z przekleństwem. — Samozwaniec jakiś! — zawołał. — Brat? — rozśmiał się szydersko. — My wiemy z pewnością i dowody znaleźć się na to powinny, że umarł. Tak — powtórzył, wpatrując się w księdza oniemiałego — tak To jakiś oszust, który sobie to imię przybrał, kto wie w jakim celu’. Może sądził, że ja umrę bezpotomnym, a on po mnie Rozwadów za garnie… Ksiądz wysłuchał wszystkiego cierpliwie. — Mój panie Janie, duszyczko droga — odezwał się poważnie — to co mówisz, podyktowała ci zła, niegodziwa niechęć do brata. Przecie; on się wcale ani ciśnie, ani chce przyznawać ci i narzucać — a ja sani powiadam ci, poznałem go… Nie mogę się mylić. Mimo lat tylu… głos, twarz, wszystko powiada, że on to sam jest! Powtarzam ci, żem go po znał… — Gdzież jest ten oszust? — zapytał Jan. — I owszem, chcę, żeby się jawnie stawił i prawnie mi dowiódł. — Ale od waćpana nie chce nic, nawet nazwiska… — zawołał ksiądz poruszony. — Opamiętajże się… Gdybym ja był sam Andruszki nie poznał, na dziś dzień nikt by o nim nie wiedział… Śniehota ręką machnął. — Ja nie mam, brata, nie znam brata, znać go nie chcę… Andrzej zmarł, to oszust! Ksiądz Oderanowski zasępił się. — Czas by było, duszyczko droga, i stare krzywdy a grzechy spłakać i — gdy się sposobność nastręcza, naprawić, co się zrobiło złego. Człowiecze! Duszyczko droga! Dosyć się nienawidziło, Pan Bóg kochać nakazuje… Gospodarz przechadzać się zaczął po izbie niecierpliwie, głowę trąc i sapiąc. — A dosyćże tego, księże proboszczu! — zawołał. — Nie jestem dzieckiem, siwe włosy mam, guwernera nie potrzebuję, a za to, co robię, przed Panem Bogiem sam odpowiem… Dajcież mi pokój… Jeśli mi się tu oto ważyć będzie nazwiska mojego używać, pójdziemy do sądu. Nie pierwszy to przykład, że ktoś cudze imię przybrał i nauczywszy się, co ma gadać, udaje nieboszczyka… Zresztą, mój dobrodzieju, ja brata nie chcę znać, ani prawdziwego, ani fałszywego. Kain, co na Abla podniósł rękę i co go dławił w pół śmierci, którego ojciec wyklął i precz wygnał z domu, bratem mi nigdy nie będzie. To zapewne ów pan Szczuka ma być Andrzejem? Łatwo się tego było domyśleć! Miłe mieć będę sąsiedztwo — rozśmiał się — ale i jemu mojego nie winszuję. Dobrze, że wiem, co się święci; będę wiedział też jak mam postępować. Ksiądz proboszcz widząc, że przytomność jego nie tylko nie pomoże, lecz rozdrażnić by mogła, wstał milczący, począł dziurawe rękawiczki naciągać, chustkę wełnianą zawiązał około szyi, strzepnął czapkę uszatą, aby łacniej na głowę weszła, i skierował się ku drzwiom. — Niech będzie Chrystus pochwalony! — odezwał się w progu. — I niech pokój zstąpi na was, a miłość na serce wasze… Westchnął i nie przeprowadzony wyszedł na ganek, wywołując uśpionego woźnicę, który czekając nań zdrzemnął się na koziołku… VII Pan Jeremiasz Piętka, któremu na zawadzie stawały rozmaite jeszcze nie spełnione przygotowania do wielkiej podróży, tymczasowo zamieszkał był w sąsiednim miasteczku. Najął dworek na przedmieściu z ogródkiem i stajenką i tu się z resztką inwentarza swojego wprowadził. A że ze wsi do dworku się przenosząc, choć wiele rzeczy nowemu dziedzicowi sprzedał, zawsze niełatwo się było pomieścić, sprzedawało się ciągle powoli za bezcen, co ciążyło. Tym sposobem grosz nowy coraz przypływał… Miasteczko nastręczało wiele sposobności do wesołego spędzenia czasu i choć pani Piętkowa stękała i płakała, on sam nigdy tak szczęśliwym nie był. Urzędnicy, dzierżawcy z okolicy, drobna szlachta niemal co dzień zjawiali się w miasteczku; Piętka był nad wyraz gościnny, zapraszał do siebie, ugaszczał, karty występowały na stół, bawiono się po całych dniach, niekiedy po nocach całych, a biedna sekutnica płakała… Mąż to ją zahuczał, to ją wycałował, to jej nie słuchał, a swoje robił, a życie to tak mu smakowało, że podróż do Warszawy zaczynała być wątpliwą, a strata ostatniego funduszu aż nadto pewną. — Dziś żyjem, jutro gnijem! — powtarzało się niemal co dzień, bo pan Jeremi za zasadę miał przypominać marność rzeczy ludzkich, naśladował Rzymian, było to jego carpe diem47. Napadała go chwilami skrucha ogromna, zaczynał żałować, przepraszać, zbierał się do pakunku, lecz znużony wprędce, wychodził do miasteczka po ćwieczki i sznurki, a wracał z kilką wesołymi przyjaciółmi Gdy żona mu przypominała obietnice i zaklęcia — poprzysięgał, że te być miało raz ostatni… Jednego dnia zimowego właśnie dobrane towarzystwo znajdowało się we dworku i zapamiętale grano w elbecwelbe48 pijając czymś kwaśnym, co Żyd nazywał winem, gdy w sieni posłyszeli goszczący ocieranie nóg, chrząkanie, pytanie, a po chwili wszedł do izby przezacny, kochany Pohoryło… W okolicy poczciwego Pohorylę znali wszyscy i wszyscy się w nim kochali— Był najsłodszy w świecie człowiek. Nigdy nikogo i nic nie potępił kochał hurtem cały świat — godził wszystkich, śmiał się, jadł, pił, ściskał i bawił niezmiernie. Nikt u niego nigdy chmurki na czole nie widział. Już spojrzeć nań była prawdziwa satysfakcja. Twarz miał księżycową, ale nie tego bladego upiora, co o północy błądzi po niebiosach — raczej wieczornego wesołego koleżki, co wychodząc na horyzont jakby z łaźni, czerwony, ogromny, zdaje się światu uśmiechać, dając mu , dobry wieczór”. W środku siedział nosek jak duży orzech włoski, a nisko, het, het pod nim usta obywatelskie, szerokie, rozwarte, z zębami białymi, stworzone do pożywania darów bożych nie półgębkiem. Usta te śmiały się nawet, gdy spał, a zęby, mimo lat czterdziestu kilku, gryzły orzechy, jakby jadły kaszę. Łysinę miał dorodną, gładką, wypolerowaną, świecącą, aż się w nią chciało go pocałować. Ile razy liczono czterdziestu łysych dla rozbicia mrozu49, Pohoryło był zawsze na pamięci i na rejestrze najpierwszym. Rozumie się, iż taka głowa nie mogła siedzieć, tylko na przysadzistej postaci, szerokoramiennej, niemal kwadratowej, stojącej na grubych nogach, krzywych nieco, czasem, niestety, nabrzękłych, ale dobrze zbudowanych. Ręce też miał zawsze jakby nabrzmiałe i pulchne do zbytku. Jednym chórem, gdy się ukazał we drzwiach, krzyknęli wszyscy w uniesieniu: — A! Pohoryło… Był pewnym wszędzie takiego przyjęcia, witał więc naokół, ucierając wąsika cienkiego i mrugając oczkami, które policzki tłuste ściskały niemiłosiernie. — A! Pohoryło… — a gospodarz dowcipny, przez skrócenie tylko: — A! Ryło, a Ryło! — Zaczęto aż śpiewać na różne tony, na przyjęcie, basem i dyszkantem. Piętka, który miał pasją do wierszy, zaintonował: Bodaj mu się szczęściło! Przybył Pohoryło! I nuż go ściskać. Ponieważ niejaki pan Zawadzki z panem Sikorą grali właśnie zajmującą partyjkę elbecwelbe i porzucić jej nie mogli, Pohoryło, przecisnąwszy się poza ich krzesłami, usiadł na kanapce ocalonej z Pobereża. — Cóż tam słychać? Skąd jedziecie? — Toć już wielką nowinę musicie wiedzieć! — zawołał przybyły trąc wąsy. — Wróble o niej na strzechach świergocą. — Co zaś? — Ano nie jadąc na teatrum, będziemy mieli bezpłatną tragedią doma — zawołał Pohoryło. Elbecwelbiści grę wstrzymywali, patrząc na przybyłego z ciekawością. Co to nowina w małej mieścinie, gdzie gdy się dwóch Żydków poczubi na rynku, tydzień o tym po dworkach rozprawiają. — Co za tragedią! — syczącym głosem odezwał się Sikora, który miał zwyczaj czuba do góry zacierać i usta jakby do świstania miał zawsze ściągnięte, bo mu się śniło, że był ładny. Co za tragedią? — Jeszcze pyta!… Toć wiecie pewnie. — Jakem żołnierz! — podchwycił Piętka. — Jak cię kocham, Ryło ty moje najdroższe, nie wiem nic… — Żartujecie! — Nie żartujem! — ozwali się razem Sikora, Zawadzki i Piętka. —Gadaj! — Ale dajże mi się czego napić! — rzekł umyślnie ściągający nowinę Pohoryło. Podano mu nalaną lampkę, którą na miarę wychylił zziębły gość i gęba mu się okrutnie skrzywiła. — Ależ to lura! — zawołał bez ceremonij. — Gdzieżeś ty to brał, Piętko, kochanie — a to ci Żydzi ocet za wino sprzedają. — Nie uważaj — odparł Piętka — kwaskowate, prawda, ano z zimna ci się wydało tak ostrym. Cale niezły zieleniaczek… — Aha! Zieleniaczek, bo z ześlonego50 wina bestia wyciśnięty… — I splunął. — Dam ci słodkiej wódki — rzekł Piętka. Pohoryło rękę wyciągnął: — Dawaj! — Nalano i wypito. — Gadajże — odezwał się Piętka. — Cała historia… a wszystkiemu kto winien? Piętka… — Ja? — zawołał gospodarz. — Ano posłuchajcie! Pohoryło miał żyłkę do opowiadania z partesów51 i jeśli co począł, wiedzieli wszyscy, że im nie daruje najmniejszego szczegółu. Był to narrator jak rzadko, znano go z tego talentu… Anegdotki, stare i znane, można było z ust jego słuchać z równą zawsze rozkoszą. — Jednej nocy jesiennej, powiada weredyczny Aaron, gdy i psa by był na podwórze nie wygnał, w Babie nie było żywej duszy — zapukano do drzwi, zahuczano: „Otwieraj…” Myślał Żyd, że zbójcy, gdy wszedł mężczyzna dorodny, czapka na bakier i noclegu się począł domagać. O pół milki będąc od Rozwadowa, tam jechać nie chciał, uparł się nocować w Babie. Było w tym przeznaczenie, fatum… Ledwie się ów nieznajomy roztasował, łamie drzwi niejaki nam znany, czcigodny obywatel Piętka i wpada… — Aha! Jestem w domu! — zawołał gospodarz. — Nie przerywaj! — zakrzyczeli Sikora i Zawadzki. — Cicho! — Piętce poczciwemu… — Bóg zapłać! — Nie przerywaj! — zahuczeli goście. — Poczciwemu Piętce — ciągnął dalej Pohoryło — na humorze nie zbywa nigdy. Choć nieznaJ.y wąsacz siedział skrzywiony jak środa na piątek, nuż go łaskotać, nuż kusić, aby za język wyciągnąć. Od słówka do słówka ów gość przy wódjoli52 spowiada się, iż chce kupić majątek; Piętka wyznaje, że rad by swój sprzedać. Kupić nie kupić, potargować można — jedźmy do Pobereża. I oto jak Imci Pan Jeremi Piętka osiadł na bruku, a Imci Pan tak zwany Szczuka — na Pobereżu. Ale dopiero historii początek… To wszystko nic — respice finem53. Jednym razem poczciwota, „duszyczko droga”, ksiądz proboszcz zajeżdża z siatką na ryby złowić nowego parafianina… Patrzy mu w oczy! Kie licho! Coś się znajomego ochapia… Tyś Andruszka Śniehota! — Nie może być! — zawołali, od kart się zrywając, Sikora z Zawadzkim. — Jak mi Bóg miły — kończył Pohoryło — wykryło się wszystko. Szczuka nie Szczuka, ale rodzony brat tego utrapionego, co dwie żony pogrzebał, a trzecią się zabiera zawędzić! Ksiądz, jak to go znacie, mąż ewangeliczny, wnet kobyłkami do Rozwadowa z oznajmieniem: „Znalazł się brat, pax hominibus bonae voluntatis”54. Ale ba! Śniehota słyszeć nie chce o tym: „Nie znam brata…” Rozumiecie tedy, co tu się za rzecz wywiązuje! Jeść się będą pan Jan z panem Andrzejem, a my na to patrzeć… Milczeniem przyjęto wiadomość. — Ale, z pozwoleniem — odezwał się sycząco Sikora — o cóż idzie? — O co? Jan o uzurpacją imienia zabiera się proces wytoczyć, pójdzie sprawa przed kratki… Przy tym co dzień, co godzina nowy powód do zadarcia — słowem, satysfakcja… Na post i na zimę nie mogło się nam nic trafić smaczniejszego. — Żebym był wiedział zawczasu, że Śniehota — odezwał się Piętka — żebym to ja był wiedział! Byłbym od niego pewnie jeszcze tysiąc czerwonych utargował więcej — bo to jego ojcowizna, pretium affectionis55, byłby musiał zapłacić. Ale nie — ukrył się, zakapturzył, symulował, podszył pod Szczuków i wydrwił u mnie majątek! Sikora usta ściągnął tak, że ledwie mu ich ślad pozostał, Pohoryło ręce otworzył, śmiejąc się. — Chodź — zawołał — duszo mej duszy, niech cię uściskam, Piętusiu kochany, dziecko moje!… Co za logika! Za to jedno wyrażenie pretium affectionis, dałbym ci konia z rzędem, gdybym go miał… Piętka się zadumał. — Bez żartu — rzekł — jak myślicie? Ja bym mógł dalipan proces mu zrobić o podejście… Wszyscy się śmiać zaczęli; Piętka się pogniewał. — Najlepiej — rzekł Zawadzki — pchnij chłopca do Szmula. Ozorowicz tam jest, to go się poradzisz… Duchem posłano po Ozorowicza, obiecując mu wieczerzę i wino. Tymczasem wszczęły się ogromne rozprawy… Co to będzie? Kto kogo zmoże? Czy Andrzej Śniehota jest istotnie zmartwychwstałym nieboszczykiem, czy samozwańcem? Zdania były podzielone. Piętka się zapalał myślą, że jeszcze jakie tysiąc dusiów z tej tragedii wyciśnie. Po dosyć długim oczekiwaniu przywlókł się nareszcie Ozorowicz. — W taką porę człowieka, co się rozebrał i miał iść do łóżka, turbować — rzekł w progu — trzeba nie mieć litości… Ściska go Piętka. — Na Boga, co ty na to? Co ty na to? — Na co? Ozorowicz, który nieźle był z mniemanym Szczuką i miał nadzieję być przez niego umocowanym, musiał ,,zażyć polityki”. Minę nastroił nadzwyczaj filuterną i tajemniczą, prychnął, wąsa pokręcił, głową rzucił, rękę rozstawił parę razy i skonkludował: — Panu Bogu wiadomo, co z tego będzie! — Ale cóż ty mówisz na Szczukę tego, jestli to prawdziwy Śniehota, czy… Ozorowicz ramionami ruszył. — To wiem — rzekł — że mąż stateczny, że worek ma nabity, że wysokiej edukacji człowiek i że wolałbym go na obiad niż pana Jana na śniadanie… Milczeli tedy, a Sikora naglił o skończenie elbecwelbe. — Ale słuchaj, Ozorowicz — wtrącił Piętka — na tym nie koniec, ów mnie okpił… Adwokat wielkimi spojrzał oczyma. — Hm? — spytał. — Kto? Kogo? — A ów! Kupował Szczuka, a kupił Śniehota! Rozumiesz to waść. Szczuce ja mogłem sprzedać za tę cenę, a gdybym wiedział, że ojcowiznę u mnie odkupuje Śniehota, byłbym go pociągnął. Czysta, jasna rzecz jak słońce. — Jasna, to prawda — wtrącił Pohoryło — ale żeby czysta, nie powiem… —. A! Tak, ja się mam delikatnością unosić, aby mi żona i dzieci z głodu marły… Pohoryło się zaczął śmiać, a Piętka, nachyliwszy się do ucha Ozoro—wiczowi, żwawo mu coś szeptał. Niezmiernie się ożywiła rozmowa, bo Ozorowicz, który od komina do komina nieustannie rzemiennym dyszlem jeździł56, nazbierał mnóstwo wiadomości. Powiadano tedy, że bracia już się zadarli, że Jan Andrzejowi bydło zabrał, ludzi pobił, że się odgrażał, że Andrzej do Myzy jeździł pannę Domicellę odmawiać, że gdyby bracia się kiedy spotkali, uchowaj Boże bodaj w kościele, mogło przyjść do awantury… Zajadłość zwłaszcza rozwadowskiego pana miała być niesłychaną… Po całym sąsiedztwie poszła wieść o przybyłym po latach tylu Śniehocie — piorunem. Towarzyszyło jej tysiące baśni, dodatków, historia jego przeszłości, proroctwa na przyszłość najosobliwsze. Niecierpliwiono się tym, że pan Andrzej siedział zamknięty, nikomu widzieć się nie dając, gdy wszyscy tak go ujrzeć pragnęli. Opowiadano też cuda o przywiezionych przez niego bogactwach, o kufrach pełnych złota, których dziesięciu ludzi dźwignąć nie mogło — o itp. Do późnej nocy u pana Piętki rozprawiano o tym, a pod wpływem zieleniaku i wódki gospodarz przyszedł ku północy do mocnego przekonania, iż najświętszym jego jest obowiązkiem poszukiwać na nabywcy Pobereża wyrządzonej jemu i dzieciom krzywdy przez podstępne nabycie. Ozorowicz ramionami ruszał i śmiał się, jednakże przyjął to ad referendum57… Pohoryło w wyśmienitym humorze pojechał nocować z i u Szmula. VIII Przez całą zimę rzeczy pozostały niemal nie zmienione; pomiędzy braćmi z jednej strony odgróżki, z drugiej obojętna cierpliwość — naprężały stosunki. Im z pogardliwszym chłodem obchodził się z nim dziedzic Pobereża, tym Jan stawał się zajadliwszym. Jednakże po rozważeniu stanu rzeczy nie miał go o co prawnie zaczepić. W Pobereżu sposobiło się ku wiośnie przebudowywanie dworu i wielkie jakieś ulepszenia w opuszczonym gospodarstwie. Na żądania Piętki nowy nabywca odpowiedział datkiem rzuconym mu z łaski, kazawszy tylko sobie zupełnie ze wszelkich pretensji na przyszłość pokwitowanie podpisać. Piętka za radą adwokata przyjął to, ale stał się najzajadliwszym nieprzyjacielem pana Andrzeja, nie mogąc go już ssać dłużej. Jedynym dotąd skutkiem widocznym wypadku tego było, że panna Domicella, mimo nalegań starego konkurenta, wstrzymała ostateczne słowo. Zdawało się, że pochlebiała sobie, iż wdzięki jej na drugim uczynią wrażenie, wolałaby była Pobereże od Rozwadowa, a owe okute skrzynie, o których rozprawiano, może też się do tego przyczyniły. Tymczasem pan Andrzej po odwiedzinach pierwszych, choć go przez arendarzy dochodziły wieści, iż tam by go bardzo dobrze widziano, że się go spodziewano, nie pojechał więcej do Myzy. Pan Jan bywał, nieznośnie się naprzykrzając, po dwa razy w tygodniu. Gdy półtora miesiąca tak upłynęło, pani Zębowska zaczęła na córkę nalegać, narzekać, prosić, przekonywać, dowodzić, że jej się na wierzbie gruszek zachciało, że i tego straci, i tamtego nie zyska, i zmusiła niemal pannę Domicellę, że naśmiawszy się, upłakawszy, na ostatek pierścionki zamieniła ze starym panem Janem… Z niezmiernym pośpiechem rozpoczęto zimą przysposobienie dworu do wesela, które się miało odbyć w zapusty. Oczyszczono opuszczone domostwo, zwożono co brakło, chciano, o ile możność dozwalała, wystąpić. Pan Jan jakby odmłodniał, krzątał się niezmiernie. W istocie też miał do czynienia wiele, bo panna Domicella, czując, że czyniła z siebie dla „starego grzyba”, jak mówiła otwarcie, ofiarę, wymagała od niego należącej jej kompensaty. Dyktowała jak dom być miał urządzony, co gdzie mieć w nim chciała, a gusta mając książęce i nie rachując się wcale z mężowską fortuną, narzucała mu ciężary ogromne. Syczał pan narzeczony cicho, obiecując sobie opłacić za to później, gdy jejmość już będzie w domu, ale milczał i był posłuszny… Panna Domicella z głową związaną, zła, gniewna, kwaśna, poiła zawczasu przyszłego małżonka octem i żółcią matrymonialną. Zbliżało się wesele. Pani Zębowska chciała je mieć huczne i zawiesiste, a nade wszystko ludne. Śniehota tak był zerwał powoli ze wszystkimi stosunki, iż mu niezmiernie było trudnym znaleźć przyjaciół. Krewni pani ekskasjerowej wprawdzie przybyć obiecywali licznie, a było ich dosyć na dworze Sapieżyńskim, których stopni pokrewieństwa i koligacji dojść było trudno — lecz ze strony małżonka liczba przyjaciół nader ograniczoną się znalazła. Ci, z którymi od dawna nie żył, jak Piętka z żoną, Sikora, Zawadzki, Pohoryło, zostali zaproszeni półgębkiem. Z dalszych okolic także ludzie zapomnieni, do których umyślnie jeździł Śniehota, przybyć obiecywali. Ślub naturalnie miał dawać proboszcz nasz staruszek, a że mu niesłychanie zgoda na sercu leżała, pod pozorem egzaminu przedślubnego pojechał do Myzy, gdzie rzadko bardzo gościł. Znał te panie z kościoła i konfesjonału, lecz gdy one, nawykłe do księży perfumowanych, jakoś kwaśno go przyjmowały, z ukosa poglądając na wyszarzaną sutannę — dał im pokój. Pomimo tego na tydzień przed uroczystością, po ostatniej zapowiedzi, wózek proboszcza zatoczył się przed dworem w Myzie. Już przez okno panna Domicella go poznała i sama nie mając ochoty nudzić się (jak mówiła) z prostym księdzem, nie umiejącym po francusku, wysłała matkę do niego. Przyjęto go, jak się przyjmuje natręta, którego grzeczność nie dozwala odepchnąć. Wyszła Zębowska napuszona, roztargniona, z góry spoglądając na księżynę, który na to bynajmniej nie zważał. Ona go traktowała jako coś niższego, on ją jako owieczkę, która z drogi się zbłąkała. Po wstępnych kilku słowach ksiądz przystąpił do rzeczy. — Jest moim obowiązkiem kapłańskim — odezwał się — korzystać z każdej okoliczności, by między moimi parafianami zgodę krzewić i miłość braterską. W. Pani dobrodziejce wiadomo, że Śniehotowie z sobą są jak pies z kotem… — Mój księżuniu — przerwała Zębowska — co tam o tym mówić, kiedy przyszły mój zięć, pan Jan, powiada, że to samozwaniec… — Jako żywo — odparł ksiądz — on go nie widział od dziecka. Byłoby świętym dziełem dobrej wróżby dla przyszłej żony pana Jana, aby na mężu swym zgodę wymogła… — A! Dajże nam z tym święty pokój! — ofuknęła Zębowska. —Także ci się zachciało, żebyśmy my… wdawały się w te zawikłane sprawy — a co to do nas należy?… — Pan Bóg by błogosławił, duszycz… — rozpoczął ksiądz; chciał powiedzieć wedle zwyczaju: duszyczko droga, ale mars na twarzy jejmości usta mu zamknął. Pan Bóg by błogosławił — poprawił się… i westchnął. Zębowska chodziła po pokoju, złotym piórkiem dłubiąc w zębach i naśladując ruchy księżnej pani, a na księdza prawie nie zwracając uwagi. Proboszcz umilkł. Gospodyni ciągle używała przechadzki zamyślona, na ostatek stanęła przed proboszczem. — Gdzie to słychana rzecz, mój księżuniu — rzekła — żeby się duchowieństwo w takie sprawy wdawało? Pozwól bo sobie jegomość powiedzieć, że to jest niestosowne… Ja księdza przy ołtarzu i w zakrystii znam, ale żeby mi miał rady dawać?… Ruszyła ramionami, staruszek podniósł głowę, posłuchał z uwagą, litościwym wyrazem twarz mu się dziwnie ubłogosławiła. Milczał, lecz ruszył się do wstania. — Ja moje owieczki — rzekł powolnie i łagodnie — znam u ołtarza i wszędzie, gdzie się spotkam z nimi, bo nigdy kapłanem i księdzem być nie przestaję. Powiedziałem, co mi kazało sumienie, a zatem, gdy się to wydaje niewłaściwym i zbytecznym — niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus. Pani Zębowska, która się może spodziewała i gotowała do rozprawy innej, a w niej chciała swą edukacją i wyższość okazać, zmieszała się nieco, widząc się tak sumaryjnie odprawioną, kilka kroków postąpiła za staruszkiem, jakby chcąc go przeprosić, wstrzymała się w progu i dała wynijść i odjechać. Zaledwie się wysunął, z bokówki wybiegła panna Domicella, nie ubrana, z włosami rozpuszczonymi, w trzewikach przydeptanych — bo tak najlepiej lubiła chodzić, gdy się nie stroiła do gości — i równie poruszona jak matka z ruchem groźnym na drzwi wskazała. — Także mi nauczyciel! Pilnowałby swojego nosa! — zawołała gniewnie. — Ale to tak tego starowinę zepsuli, że już sobie co chce pozwala… Żebyśmy my miały wdawać się w te rzeczy!… Obie kobiety zaperzyły się; miały na cały wieczór o czym rozprawiać. Usposobienie względem pana Andrzeja było najnieprzyjaźniejsze i przez wpływ Jana, i przez urazę ku niemu, iż położonym w nim nie odpowiedział nadziejom. Nadszedł nareszcie dzień ślubu; w obu dworach raczej dzień sądny niż radosny. Panna płakała i mdlała, stary małżonek się gniewał, wszystko się nie szykowało, gości wielu z różnych względów i powodów odmówiło… Wesele, które miało być huczne, obiecywało się być kwaśnym. Ponieważ proboszcz chciał i nie można było od niego wymagać, aby ślub dawał w domu, ogromna liczba ciekawych zebrała się w drewnianym kościółku bereźnickim, aby widzieć niedobraną parę. Wiele osób, co na weselu być odmówiło, kryło się po kątkach kościoła, aby zobaczyć Śniehotę z trzecią żoną idącego do ślubu… Rzadki też to był wypadek tylekrotnie powtarzanego małżeństwa, a pobożniejsi ślub ten uważali za świętokradzki niemal i sprośny. Spoglądano też na pannę i matkę jej z pewnym rodzajem politowania i niemal pogardy, że się dla mizernego grosza ważyły na związek z człowiekiem tak złej sławy i tak widocznie dotkniętym palcem Bożym. Kobiety, jakby czuły, co się koło nich działo, wielką dumą i napuszeniem odpłacały tłumowi. Śniehota, nie mogąc być młodszym, starał się przynajmniej wystąpić świetnie i przybrał się w najparadniejsze suknie, w najdroższe klejnoty swe. Całe to wesele, które chciał przepysznym uczynić, było rodzajem desperackiego i nierozważnego urągania się losowi. Na odłużony już Kozwadów pożyczono jeszcze, nabrano u lichwiarzy, bez nadziei i widoku oddania długów. Śniehota rachował może na kuferek pani Zębowskiej, o którym różnie mówiono; zresztą nie bardzo sobie sprawę z tego, co czynił; brnął po desperacku… Od czasu przybycia Andrzeja do Pobereża, gorączka jakaś opanowała brata. Było widocznym, że odgrażając się na niego, unikał wszakże spotkania z nim. Nie bywał nawet w kościele ani w miasteczku, aby s z nim nie zetknąć. Czasami oczy jego wylękłe, gdy się nie rozpoznana zbliżała postać, zdawały ze strachem odgadywać w niej tego brata… Ale że Andrzej też nie szukał go, stało się, że się wcale nie widzieli. Do dworu w Pobereżu ten i ów, szczególniej Ozorowicz, przywozili wszystkie plotki z sąsiedztwa. Był więc spokojny jego mieszkania uwiadomionym o wszystkim, o zaręczynach, o dniu wesela… Na kilka godzin przed ślubem, gdy już mieszczaństwo bereźnicki szlachta okoliczna, budnicy — zapełniali prawie przystrojony kościółek, a ksiądz staruszek w zakrystii się modlił, sposobiąc do błogosławieństwa, wóz węgierski zajechał do najlepszej w rynku gospody i z niej wysiadł dorodny mężczyzna, pięknie strojny, w którym się raczej domyślano, niż poznano Andrzeja Śniehotę. Nie przybył tu wypadkiem, bo widać było, po pięknym ubraniu, kołpaku, płaszczu z rysiami, butach czerwonych i dwóch dworzanach, także strojnych i szarawarowych, że się na tę uroczystość gotował. W; siadłszy przed gospodą, Andrzej ze swymi przybocznymi poszedł zaraz ku kościółkowi. Zrobiono mu, gdy wchodził, nieco miejsca, zaczęto szeptać, oglądać się, stawać na palcach, aby go zobaczyć, lecz że kościele było pełno, musiał przy kropielnicy u słupa stanąć, bo dali cisnąć się nie chciał. Prawie w tejże chwili usłyszano klaskanie z bata i powozy państw młodych ukazały się na gościńcu. Ruch się zrobił w kościółku, a choć organy milczały jeszcze, musiano dać sygnał kalikującemu, bo miech sapać zaczęły. Organista, zakasawszy poły, siadł z palcami nastawion) mi, aby w chwili wnijścia palnąć huczną introdukcją58. Ukazała się naprzód we drzwiach, cała w bieli, w zasłonie i wianki krasą młodzieńczą ozdobna, panna młoda, z minką pogardliwą, brwią mi zmarszczonymi, wargą wydętą… Za nią szedł w atłasach i aksamitach, głowa do góry, czapka na szabli, ze spinką brylantową pod szyją żółtoblady pan niemłody, którego dwie drużki niedorosłe i zziębłe pro wadziły. U kropielnicy należało wziąć święconej wody i przeżegnać się Śniehota się odwrócił, rękę wyciągnął, wzrok jego padł niespodziewani na stojącego poważnie u kropielnicy nieznajomego mężczyznę — ręka opadłą, trupia bladość okryła mu twarz… Zdało się, iż zemdleje i runie, bo się zachwiał na nogach. Przestraszone drużki chwyciły go pod ręce, chcąc pociągnąć za sobą, lecz wzrok Jana utkwił w nieznajomym człowieku z taką siłą, z takim natężeniem, oderwać się nie mogąc od niego — iż chwilę jakąś musiał się cały orszak cisnący do drzwi wstrzymać, zaczęto szeptać, nie wiedziano co robić. Panna młoda stała już u wielkiego ołtarza, a Śniehoty nie było… Wypadek ten zniecierpliwił ją, przestraszył, rozgniewał. Lecz organy huczały już, a Śniehota, opamiętawszy się, choć niepewnym krokiem, słaniając, zdążył z drużkami do ołtarza. W chwili spotkania się tych oczów, które kilkadziesiąt lat nie widziały się, a raz ostatni wrzące gniewem rozstały — w Janie widać było gniew prawie do wściekłości podniesiony, w Andrzeju spokój i przebaczenie, a bardziej prośbę i błaganie, aby jemu przebaczono; choć on skrzywdzonym się mógł nazwać. Nie zmieszał się wcale Andrzej, zwrócił potem ku ołtarzowi, zadumał i zdawał modlić po cichu. Ten krótki epizod nie uszedł oka przytomnych, w czasie ślubu opowiadano już o nim po cichu… Jan, który do ołtarza się spóźnił i ukarany został ostrym, mściwym niemal wejrzeniem przyszłej żony, tak był jeszcze przejęty swą przygodą, którą za zasadzkę umyślną poczytywał, iż przy samym obrzędzie zapominał się i ledwie sakramentalną umiał za kapłanem powtórzyć przysięgę. Ta postawa jego, której przyczynę nie wszyscy wiedzieli, uważaną była za złą wróżbę — matka płakała, pannie młodej paliły się oczy. Proboszcz z obowiązku wystąpił z przemową, której mało kto słuchał… Oprócz tego, co się w niej zwykło zawsze mieścić ogólnymi wyrazy, przypominał pierwsze obowiązki chrześcijanina — miłość, zgodę, spokój ducha, wzajemne uraz przebaczenie… Obu młodym małżonkom obrzęd wydał się wiekiem — ale, jak na świecie wszystko, skończył się i organ grał hymn wesela, a małżonkowie razem wychodzili ze świątyni. Śniehota znowu się miał zatrzymać u kropielnicy i trwoga a razem gniew całym wstrząsnęły. Z dala już rzucił okiem ku miejscu, gdzie stał ten, którego poznał po nienawiści, jaką dlań uczuł — sądził, że go tam nie znajdzie. Nieznajomy stał na swym miejscu nieruchomy, spokojny, z obliczem jasnym. Śniehota oczy spuścił, by go nie widzieć, i nie widział, ale czuł wejrzenie jego na sobie. Zrobiło mu się gorąco, słabo, krew zaszumiała w piersiach; czuł, jak mu prądami żarzącymi podstępowała do głowy, zalewała mózg, zamykała słuch, zasłaniała oczy — muzyka kościelna zmieniła się we wrzaw straszliwą, w śmiech urągania, w świst szyderstwa… Czuł, jak mu z dłoni wymykała się ręka żony, a potem ciemności okryły wszystko i nie słyszał nic, nie widział nic. We drzwiach kościelnych tłum się ściskał, ratując pana młodego, który zachwiawszy się, padł u samej kropielnicy na podłogę. Krzykiem rozległa się spokojna świątyńka wiejska, rzucili się bliżsi, chwytając omdlałego… Panna młoda przerażona o mało nie padła także i ledwie przez matkę podtrzymywana, chwyciwszy słup, potrafiła ustać na nogach. Śniehota był nieprzytomny i skostniały, wyniesiono go na podwórze, spodziewając się, że otrzeźwi powietrze — lecz to nic nie pomogło… Musiano co najśpieszniej słać po cyrulika, który się szczęściem znalazł za cmentarzem i zaniesionemu na plebanię natychmiast krew puścił. Cały przybór do wesela, goście zebrani, wszystko się rozproszyło, nie wiedząc jeszcze, czy obrzęd poczęty radośnie, smutnie się nie zakończy. Nie było najmniejszego widoku aby omdlały, a raczej uderzony krwią Śniehota, mógł dnia tego gości przyjmować. Ci więc, co do Rozwadowa jechać nie chcieli, rozeszli się po miasteczku, a chorego tymczasowo przeniesiono na jego żądanie, bo na plebanii zostać nie chciał, do domu najbliższego mieszczanina. Zębowska i żona, której obowiązkiem było nie odstępować męża, powlokły się gniewne i zrozpaczone za Śniehota, — lecz wszedłszy do dworku Domicella natychmiast osobny pokój sobie znalazła i w nim narzekać, płakać i przeklinać poczęła. Na męża ani patrzeć nie chciała… Małżeństwo pod okropną dla niej zaczynało się wróżbą, a nieszczęście, co ją dotknęło, nie do łez, ale do gniewu na samą siebie i na matkę pobudzało. Tymczasem Śniehota leżał, wprawdzie odzyskawszy zmysły i mowę, ale osłabły tak, iż ani się poruszyć, ani głośniej mógł przemówić. Widząc się osamotnionym, bo jeden tylko ksiądz był przy nim, rzucał oczyma, czy żony nie zobaczy, czy jej wnijścia nie doczeka — na próżno… Matka ją namawiała, aby dla oczu ludzkich szła choć na chwilę; odpowiadała jej tupiąc nogami i strzepując rękoma, gniewna coraz bardziej. W Rozwadowie czekano z ucztą na próżno, gdy chłopak konno przybiegł z wiadomością, iż pan od ślubu odchodząc padł rażony i nie wiadomo, czy żyć będzie. Zębowska z córką, widząc iż jej nie skłoni do powolności — pożegnawszy Śniehotę i wytłumaczywszy mu, iż Domcia z przestrachu zasłabła, wyjechała z nią do Myzy. Mocno nalegał mąż, aby do niego wprost się udały, do Rozwadowa, lecz Domcia się oparła. Trzeba prawdę przyznać, iż z przyjaciół Śniehoty kilku go nie opuściło, zostali na wszelki ewent59 w miasteczku. Piętka wniósł, aby pójść do ospody, tam coś przetrącić i czym się zakropić. Było to w porządku rzeczy, bo każdy się na uczty weselne gotując, żołądek miał próżny, słód dolegał. U tak zwanego Dąbrowickiego znalazł się pewnie miód niczego wcale i śledzie. Napytano chleb razowy, obwarzanki i ogórki, usmażono jajecznicy, w której tylko parę jaj było nie pierwszej świeżości i towarzystwo całe, gwarząc o okropnym wypadku, posiliło się, podpiło, a potem, siana sobie kazawszy nasłać, legło spoczywać… Następnego dnia dowiedziano się, że skutkiem energicznego charakteru Śniehoty, który nawet chorobę chwilowo zwyciężył, polepszenie było bardzo znaczne. Spodziewano się, iż za dni parę, choć osłabiony, będzie mógł przejechać do Rozwadowa. Był już zupełnie przytomnym, wydawał rozkazy, do dnia wysłał do żony dowiedzieć się o jej zdrowie i usilnie prosić, by do niego przyjechała. W Myzie cała noc spłynęła na sprzeczce między matką a córką, która nad ranem doszła do takiego rozdrażnienia, iż jedna i druga zamknęły się w osobnych pokojach i nie chciały się widzieć na oczy. Domicella wyrzucała matce, że ją uczyniła nieszczęśliwą, matka dowodziła, że jej wcale nie zmuszała itp. Posłaniec z Bereźnicy ledwie się mógł dostukać do nich, bo po płaczu i gniewach pospały się nad ranem. Odpisała po naradzie z córką Zębowska, że Domcia chora, ale jak tylko sił nabierze, przybędzie do Rozwadowa. Na siłach ciała wprawdzie Domci nie zbywało, bo na sobie całe ślubne ubranie w sztuki podarła, a atłas był gruby i mocny — lecz z siłami ducha źle było w istocie. Rozprzężone były i rozbite… Cały dzień smutne, spłakane chodziły po dworku, stękając i narzekając; ku wieczorowi dopiero wspólny interes, potrzeba wzajemnej narady zbliżyły córkę do matki. Z Bereźnicy przyszły pocieszające wiadomości, że pan Jan miał się lepiej i że pojutrze chce być w Rozwadowie, gdzie prosi, by żona czekała na niego. Nie opierała się już po namyśle jejmość młoda, zmiarkowawszy, iż przecie objąć dom, do którego pewnych praw nabyła, miała obowiązek na wszelki wypadek. A nuż by zmarł Śniehota?… Następny dzień spokojniej rachowano możliwe ewentualności i postanowiono, bądź co bądź, nie zwlekać z tą podróżą. Jakoż zadysponowano konie i dwie panie siadły milczące, aby się przenieść do Rozwadowa. Tu nie było jeszcze Śniehoty; służba czekała; weszły rozglądają się po pustce, a nikt się nie domyślił młodej pani w progu powitać, według starodawnego zwyczaju, chlebem, solą i cukrem. Klucznica przypomniała sobie za późno ten obowiązek i nadbiegła z półmiskiem gdy już obie kobiety siedziały w bawialnej izbie u komina, milczące smutnie się rozglądając po domu, który mimo przystrojenia pustką czuć było. IX Cisza panowała we dworze, służba czekająca na pana, którego się co chwila spodziewano, cała się zgromadziła w dziedzińcu i ganku. Dwie panie przybyłe nie śmiały same rozpatrywać się bardzo w przyległych pokojach, na które tylko pobieżnie, uchyliwszy drzwi, ostrożnie okiem rzuciły. Pani Zębowska siedziała w krześle, grzejąc się, młoda pani przechadzała z wolna, niekiedy stając przed zwierciadłem; przypatrywała się rumianej twarzyczce i czarnym swym oczom, zdając się dziwić, że z tymi wdziękami była zmuszoną wydać się za takiego starego grzyba. Tym imieniem zawczasu nauczyła się zwać swojego małżonka, napawając szczególnem uczuciem zemsty, którą miała wywrzeć na niego, za to, że się śmiał z nią ożenić. Od wypadku w kościele jeszcze się jej stał nie—znośniejszym. Matka musiała ją w narzekaniach powściągać co chwila. Z drugiego pokoju obok drzwi szklane wychodziły na ogród. Na zimę ich nie zatarasowano, gdyż tamtędy bliższa była z folwarkiem komunikacja. Właśnie pani Śniehotowa patrzyła w tę stronę, gdy za szybami drzwi ukazała się postać dziwna, zaglądająca do środka. Była to stara żebraczka, w płachtach i chustach, z kijem w ręku, przygarbiona, a zdająca się znać doskonale rozporządzenie domu, bo po chwili namysłu pokręciła klamką i śmiało, krokiem wolnym weszła do drugiego pokoju, co Domkę obruszyło. Było to zuchwalstwo niesłychane, popełnione z taką zimną krwią i śmiałością, że z brwią namarszczoną patrząca na to, młoda pani oniemiała. Żebraczka, drzwi za sobą zamknąwszy, nie zmieszana wcale, wsunęła się powoli na próg dwie izby dzielący, stanęła i zaczęła rozpatrywać w Śniehotowej, od stóp do głów ją oczyma mierząc. Odwróciła się na szelest Zębowska i obruszona zawołała: — A nie pójdziesz precz? Co to znaczy! A ty tu czego?! Stać we dworze, kiedyś przyszła za jałmużną… — Nie krzycz—no, jejmościuniu — spokojnie odpowiedziała żebraczka — ja tu nie za jałmużną przyszła, ale was zobaczyć… Jam tutejsza! Ja tu znam wszystkie kąty, bom ja tu bywała, o, o!… Zaczęła się śmiać dziwnie; kobiety spojrzały po sobie. — Chciałam was tu pozdrowić — mówiła dalej — ta i powinszować młodej jejmości, bo to nie ma, jak pójść za starego!… Nasz pan — dobry człek, tylko niecierpliwy… Ja jego dobrze znam, nim się jeszcze ożenił, jak chłopcem był. Wówczas ja byłam młoda i ładna, choć nie tak jak jejmość, ano niczego, kiedy panicze się aż o mnie mało nie pozabijali. Ano tak! Jak Bóg miły… Ten, którego ja lubiłam, poszedł w świat, a ten, com go nie cierpiała, temum musiała służyć, bo siekli i bili, i morzyli głodem… Niechże się zaprze tego, wydał mnie potem za mąż. Tać nie czyj, tylko jego syn, Matwiej… I rozśmiała się znowu. — At! Co to tam dziwnego! Po dworach nie takie rzeczy się dzieją… Później się pan też ożenił, jak mnie się pozbył; dobrą żonę miał pierwszą, co po tym? Taka była dobra, że mu się dała zamęczyć; ta i dzieci pomarły. Druga była rozumniejsza, ano się zagryzła z nudy, bo ją za próg nie puszczał. Z tej było troje, niebożątek, ale to Pan Bóg wiedział, dlaczego wziął do swojej chwały… Takie to dzieje, jejmościuniu, takie! A teraz wy tu przyszli królować na tych mogiłkach… Czemu nie? Tylko go ostro weźcie w ręce, a zapłaćcie mu i za mnie, i za brata, i za dwie żony, i za ojca! Toć to musi być, że was Pan Bóg na to przeznaczył, a nie na taką biedę, jak nas. Ja umyślnie się tu przywlokłam, póki jego nie ma, aby wam powinszować i radę dać… żebyście byli szczęśliwi. Albo się to on nie dosyć najadł ludzi, przecie czas, aby jego zjedli. Cha! Cha! Oniemiałe kobiety słuchały, same nie wiedząc, co począć. Domka bladła i czerwieniała, Zębowska łamała ręce, a żebraczka, widząc to, wcale się nie poruszała i ciągnęła dalej najspokojniej w świecie, oparłszy się plecami o ścianę: — Stary gach! Stary gach! — ciągnęła dalej, przypatrując się Domce. — Wybrał sobie smaczny kąsek! Ma gust pan Śniehota… No — jaka tam ja była, nie wiem, ludzie mówili, niczego… Druga żonka, co ja plotę pierwsza, boć to ja się tak nie nazywałam — toć pierwsza też była piękna, a oczki miała takie, co się płakać zdawały, choć się śmiała, drobne to było i wątłe. I zwiędła też prędko. Druga, krzepka i silna, dorodna, z nim wyschła na szczapę. Z wami tego nie będzie, teraz czas jemu schnąć, jęczeć i patrzeć, jak wy będziecie rozkwitać — i ginąć, ta mrzeć jemu… Ręką poprawiła chustkę, spojrzała z uśmiechem na Domkę, ukłoniła się podniosła wlokące łachmany i zwróciwszy znowu ku drzwiom szklanym, wyszła nimi powoli, zamykając je silnie za sobą. Córka spojrzała na matkę i padła na krzesło. Nieme były obie — płakały. — Na Boga, ja nie chcę, ja nie mogę tu pozostać ani znać tego człowieka, ani z nim żyć. Jedźmy do Myzy, uciekajmy! Ten ślub nieważny, ja go nie chcę! — krzyknęła Domka po oddaleniu się żebraczki. Matka szybko łzy otarła. — Cicho byś była — odezwała się — no, cóż tak osobliwszego w tym wszystkim, że miał dwie żony, o czym przecie wiedziałaś? A co ta głupia baba plotła, cóż to tam tak strasznego znowu? Teraz, kiedy się już tyle nacierpiało, tracić całą korzyść z tego, gdzie rozum? Człek stary, chory, apopleksją już raz miał. Dalipan, myślałam, że będziesz miała więcej rozumu! Z nim długo żyć nie będziesz, albo i cale nie. Rumiankiem go poić nie takie to straszne, póki testamentu nie napisze… Ramionami ruszywszy Zębowska, chustką się obwinęła i siadła. — To, z czego by się cieszyć trzeba, ciebie dopiero do desperacji doprowadza! Tym rozumowaniem, nie mającym wielkiego ciągu, ale pojętnym dla Domki, matka jej zamknęła usta. Po namyśle jeszcze Zębowska, patrząc w komin, dodała: — Albo to ja nie wiem? Słyszałam, jak doktor z Warszawy sprowadzony mówił o starym księciu: raz apopleksja to jeszcze nic , drugi raz, już jakby na podzwonne dali, a za trzecim, posyłaj po trumnę… Jemu niedługo, a przecież na Rozwadowie ci lepiej będzie niż na tej Myzie jak figa; trzy chłopy i dziesięć morgów w rękę. Tfu! — A jakież ja mieć będę prawo do Rozwadowa? — Zostaw to mnie — odezwała się żywo Zębowska. — Także by też warto było iść za podwójnego wdowca pannie z wianuszkiem, żeby jej majątku nie zapisał. Tego nikt nie widział na świecie. Już żeby najgorzej, to choć dożywocie… Domka ze wzgardą zżymnęła się na — dożywocie. — Niech tylko przyjedzie, zobaczysz — mówiła Zębowska — ja go sama wezmę w kuratelę. Nie trzeba go na chwilę odstępować, a musimy do tego doprowadzić, żeby rozporządzenie zrobił. Ozorowicz dawniej u mnie bywał, poszlę po niego i umizgnę się, a jego tu nasadzie—my do testamentu. Ale to trzeba z kredką i z główką, żeby starego nie nastraszyć albo nie pogniewać, boby nam gotów gęgnąć, nim będzie czarno na białym. Z roztargnieniem słuchała córka tych macierzyńskich nauk jeszcze, gdy w dziedzińcu dał się słyszeć ruch; sługa wbiegł oznajmić, że pana wiozą. Zębowska wyszła sama na ganek przeciw niemu i po chwilce wniesiono na pół raczej niż wprowadzono Śniehotę bladego, zdyszanego, zmęczonego podróżą, którego natychmiast trzeba było posadzić w fotelu, aby wypoczął i przyszedł do siebie. Z progu rzucił on okiem na Domkę, stojącą naprzeciw z twarzą chmurną, ale nie powiedzieli do siebie ni słowa… Sługom kazano wyjść zaraz i pilnować, aby we dworze było cicho; troskliwa o zięcia jejmość, korzystając z jego bezsilności, zagarnęła pod swe panowanie dom i sługi. Śniehota nie odzywał się ani przeczył, znający go jednak lepiej byliby postrzegli na jego twarzy oznaki gniewu i niecierpliwości, z którą się tylko obawiał wybuchnąć. Domka ani się doń zbliżyła. Oglądał się ku niej na próżno, siedziała w oknie chmurna i znudzona… Ku wieczorowi dopiero Śniehota, który się zdawał wysiłki robić nadzwczajne, aby odzyskać moc nad sobą i siłę, począł dawać oznaki, że mu się polepszyło. Najpierwszym było, iż ze nie kazał usiąść przy sobie; matka na próżno mrugała. Domka mu odmówiła tej łaski. — E! Tych tam czułości znowu nie potrzeba — odezwała się — niech no jegomość będzie zdrów… Albo to miła rzecz koło chorego siedzieć?… Śniehota spuścił oczy tylko… Matka starała się to naprawić. — Domka to czyni z troskliwości o wasze zdrowie, bo istotnie potrzebujesz spokojności… Mąż się nie odezwał… Na noc zostawiono mu cyrulika, a dwie kobiety naprzeciwko się ulokowały. Tak się rozpoczęło małżeńskie pożycie dziedzica Rozwadowa… Nazajutrz baczna na wszystko pani Zębowska potajemnie z kartką pchnęła do Ozorowicza, bo się jej zdawało, że około Śniehoty jest bardzo niedobrze. Układała plany, jak ma chodzić około niego i około córki interesu. Wszystko to jednak rozbiło się o rzecz nadzwyczajną, niespodziewaną, niesłychaną. Drugiego dnia rano, cyrulikowi dawszy w kark, Śniehota się ubrał i wstał. Chwiał się na nogach, był jak pijany jeszcze, ale chodził i siłą woli ogromną chorobę zmógł. Gdy o tym dano znać Zębowskiej, poleciała do niego, chcąc go gwałtem położyć do łóżka, ale stary ani jej odpowiedział nawet. Żelazny człek rozpoczął gospodarstwo od tego, że wysłuchawszy raportów swoich donosicieli, kucharzowi, dwom chłopcom i jednemu woźnicy, którzy wyszczerbili zapasy na ucztę weselną zgotowane i podchwycili coś butelek, kazał dać po dwadzieścia batów… Klucznica na folwarku posłyszawszy o tym, ucieszyła się: — Chwalić Boga, to już pan wyzdrowieje! — rzekła. — A lepiej dla nas wszystkich, żeby on tu rządził niż ta młoda pawica, co tak się roztacza tu, że na nikogo ani spojrzy, ani słowa nie powie! Drugim aktem pana Śniehoty było, że po obiedzie, siadłszy przy Zębowskiej, odezwał się do niej chłodno: — Bardzo jestem acani dobrodziejce wdzięczen za jej trudy, ale żeby to jej nie szkodziło i żeby na tym gospodarstwo w Myzie nie cierpiało… My tu sobie z Domką już rady damy, niech jejmość dobrodziejka do domu zajrzy… Ludzie, aby ich z oka spuścić, to wiadomo… kradną. Zamilkła Zębowska wahając się chwilę, czy wybuchnąć z wymówkami za niewdzięczność i taką odprawę, czy pomiarkować się i dysymulować60, aby ze starym nie zrywać. Drugi środek znać musiała za lepszy poczytać, gdyż nic zrazu nie odpowiedziała. — Ja już i tak dziś wybierałam się do Myzy zajrzeć — odpowiedziała po namyśle — ale… widzisz, kochany zięciu, trzeba z początku mieć wzgląd na Domkę, żeby jej zrazu tęskno i obco tu nie było… Śniehota głową pokiwał tylko; kobiety poszły z sobą poszeptać w kątku, a młoda pani, która zrazu chciała uciekać, po namyśle nic już nie miała przeciwko temu, żeby matka odjechała. Zębowska, usłyszawszy to, a przypisując sobie tu rolę główną, urażona na córkę, odwróciła się szybko, kazała konie zaprzęgać i nawet nie żegnając się zagniewana wyjechała, poprzysięgając, że nie wróci, aż ją córka prosić o to będzie musiała. — Zobaczymy — wołała w gniewie, odjeżdżając — zobaczymy, jak sobie ta głupia gęś da rady. Dobrze. Zobaczymy! Niech popróbuje! Ale jeżeli do Myzy ucieknie, to jej, dalipan, drzwi zamknę przed nosem. A, już tak — to tak! Pojechała gniewna do domu kasjerowa, położyła się do łóżka, leżała w nim z głową związaną dzień i dwa, czekając córki lub posłańca, ale żadnej stamtąd nie było wieści. Nie dopominano się o nią wcale. Od ludzi wiedziała tylko, że Śniehota się miał lepiej. Tydzień jeden upłynął, drugi rozpoczął. Zębowska zaczynała być już niespokojną, co się tam dzieje. Zarówno miłość macierzyńska, bo po swojemu córkę kochała, jak chęć rządzenia się pchały ją do Rozwadowa. Po namyśle jednak napisała do córki, dowiadując się o nią i męża, i otrzymała odpowiedź, iż jegomości było lepiej, a ona sama była zdrową. Nie zapraszano jej wcale. Tymczasem Ozorowicz, który kartkę od pani Zębowskiej odebrawszy i wiedząc, że ona jest w domu, zjawił się jednego przedobiedzia właśnie, gdy na obiad nie było nic, oprócz jajecznicy i grochówki. Trzeba było na gwałt kurę zabić, aby mu, jak mówiła pani, gębę zatkać. Ozorowicz przybywał zawsze głodny i spragniony. Flaszkę z wódką gdy postawiono, nie było już co o nią potem pytać. Pił, aby się pokrzepić, aby ochłodzić, aby rozgrzać, na jedną nogę, na drugą, dla trójcy, dla parzystej liczby, dla konkokcji61, dla humoru, za zdrowie, dla robaka, ale pił, póki tylko było co pić. O interesie z nim mówić na czczo nie było podobna, myśl mu się dopiero wyjaśniła, gdy się z kieliszkiem zobaczył. Zębowska, teraz w zupełnie odmiennym położeniu, nie mogła się zajmować czynnie testamentem, tylko napomknęła prawnikowi, iż powinien by „bośmy wszyscy śmiertelni” nakłonić Śniehotę, żeby też przecie majątkiem rozporządził. Nadmieniła przy tym, że kto już raz miał apopleksyjkę… — Moja mościa dobrodziejko — rzekł Ozorowicz — to wszystko prawda — ale ze Śniehota tym niełatwa sprawa. Jego i apopleksja nie weźmie i prawnik nie namówi, i żona nie okulbaczy, i matka żonina nie zdurzy. Jego trzeba znać, to twardy kęs do zgryzienia. Zębowskiej, po kilku dniach samotnego rozmyślania, Ozorowicz, mimo że wódką od niego mocno czuć było, prawie miłym się stał gościem. Rozgadali się, zagrali po obiedzie parę pul mariasza62, ale nic nie postanowiono. Prawnik miał to w zasadzie, iż śpiewać darmo, boli gardło i dopóki nie widział dla siebie pewnych korzyści, do niczego się nie brał. Flaszkę wódki wypił, obiad zjadł, kawy potem jeszcze dostał i pojechał, nic nie przyrzekłszy. Co się działo w Rozwadowie, nikt nie wiedział. W końcu drugiego tygodnia sprzykrzyło się i stęskniło Zębowskiej. — A, co mi tam, pojadę, jużciż mnie nie wypędzą, a będę na własne oczy widziała, co się tam dzieje. Po obiedzie kazała koniom zajść, i ruszyła. Serce jej mocno bić zaczęło, gdy dwór zobaczyła, w tej chwili odezwała się miłość prawdziwa dla dziecięcia — zwilżyły się oczy, żal się jej go zrobiło. Domki rzuconej tak na pastwę staremu Minotaurowi63. W ganku nie było nikogo, nie wyszedł nikt na przywitanie. Zdawało się jej, że ktoś wyjrzał zza szyb i że to była Domka, ale nie wybiegła do niej. Dopiero w pokoju gościnnym spotkała ją córka. Wcale nie zbladła, ani spłakana, ani zbiedzona, ze spokojną twarzą. Uściskały się. Dała znak gospodyni, aby mówić po cichu, bo mąż spał po obiedzie. Poszły razem do pokoju młodej pani. — A cóż? A cóż? — zaczęła matka. — No, jakże? Co się u was dzieje? Jak ty z nim? — Co ;ma być? — odparła Domka, wstrząsnąwszy pięknymi ramionami. — Co ma być? Juściżem ja wiedziała, po co tu jadę, że tu żadnego szczęścia mieć nie mogę. Trudno ze starym grzybem, ano po tej chorobie, choć się zrazu ruszał i chciał wszystko wziąć w ręce, spowolniał — a ja co mogę, to robię, aby życie znośne było. Dosyć, że mnie słucha… Klucze mi oddał. To mówiąc Domka zarumieniła się, zwycięsko spojrzawszy na matkę. Zębowska miała tę pociechę przekonać się, iż nauki jej zdrowe w las nie poszły. Uścisnęła ją w milczeniu. — Chwała Panu Bogu! — rzekła. — Dalej już pójdzie, bo to ta pierwsza chwila najgorsza; jakby był górę wziął, już trudno potem się rewindykować64. Po chwili rozmowy cichej wyznała znowu Domka, iż się już wcale nie boi i że z nim sobie da rady. Matka tedy przypomniała Ozorowicza i testament. — Będzie na to czas — odezwała się młoda pani — on choć słaby, ale pociągnie. Z nim obcesowo nie można, a powoli to się zrobi… Tak się zdawała pewną siebie Domka, iż Zębowska już więcej o to ją nie zagadywała. Ze swej strony jejmość chwaliła się spiżarnią, zapasami, dostatkiem, który po maleńkich w Myzie przyborach gospodarskich, bardzo się jej znacznym wydawał. Nie wiedziała wcale, jak stały istotnie interesa rozwadowskie, bo o ich opłakanym stanie nie miała się jeszcze czasu dowiedzieć. Gdy po śnie poobiednim zbudził się Śniehota i znać mu dano o przybyciu matki żony, pośpieszył zaraz na jej powitanie. Niczym było dla Zębowskiej widzenie córki na osobności, kamieniem probierczym być miało rozpatrzenie się, jak oni z sobą byli. Przybyła jej ta pociecha, iż się przekonała, że Domka nad mężem górę wzięła i starym obracała, jak chciała, a był dla niej powolnym w osobliwszy sposób. Czy choroba go tak zmieniła, czy miłość, czy zręczne z nim postępowanie, czy razem wszystko troje — domyślić się nie umiała. Chociaż wieczór był późny już, mróz ostry, nie wstrzymywano Zębowskiej, aby przenocowała. Po kilkakroć stary Śniehota wracał do tego, jak to niebezpiecznie jest na ludzi się spuszczać, szczególnie w małym gospodarstwie. Ledwie się z krzesła ruszyła Zębowska, nawet bez myśli wyjazdu, zaczęto się z nią zaraz żegnać. Musiała więc wyjechać z sercem zakrwawionym, smutna, zdziwiona i niedobrze rozumiejąc, co się tam działo z tą Domką, której teraz poznać nie mogła. W istocie młoda pani miała umysł spokojny, orzechy gryzła, chodząc podśpiewywała, śmiała się, a o starym grzybie mówiła tak, jakby go już miała w kieszeni. Wszelkie owe przedślubne desperacje znikły; pogodzona ze swym losem młoda pani przyznała się tylko matce do jednej rzeczy: — Aby stary pozdrawiał, powiozę go do Warszawy, tu na wsi nie ma co robić — ludzi nie ma! X Gdy u kropielnicy w kościółku padał pan Jan Śniehota, nieznajomy stojący u słupa rzucił się z innymi ratować go, był jednym z tych, co omdlałego wynieśli, lecz nim cyrulika sprowadzono, wysunął się nieznacznie i zniknął. Tegoż wieczora siedział w Pobereżu u siebie pan Andrzej z założonymi rękoma, oczekując na wiadomość, którą mu z miasteczka przywieźć miano, i odetchnął, gdy nareszcie od proboszcza odebrał karteczkę, że pan Jan miał się lepiej i że mu, przynajmniej teraz, żadne się nie zdawało grozić niebezpieczeństwo. Z niepokojem potem dowiadywał się ciągle, co się działo w Rozwadowie. Bliskie sąsiedztwo dwóch folwarków, stosunki, jakie tam miała Hanka Hajdukówna, która się nieustannie między Rozwadowem a Pobereżem włóczyła i do pana Andrzeja z raportami przychodziła — ułatwiały dowiadywanie się to i bardzo szczegółowe doniesienia o tym, co się działo u Jana. Ustał więc niepokój, który w początku okazywał Andrzej, wróciło dawne jego regularne, smutne i odosobnione dosyć życie. Dom wprawdzie miał otwarty, przyjęcie w nim było bardzo sute i pańskie, ale charakter poważny gospodarza dom ten czynił niezbyt ponętnym. Gawiedź, co się najwięcej włóczyć lubiła, tu mało znajdowała przyjemności, Andrzej był małomówny, zbytniej wesołości nie lubił, u niego się na wodzach zawsze trzymać było potrzeba. Gdy kto miarę przebrał, marszczył się i milczał. Zabawą główną były konie i sprawy rycerskie. Wkrótce po okupieniu Rozwadowa ludzie, z tatarska poprzebierani, przypędzili cały tabun do Pobereża. Stajnie i szopy trzeba było dla stadniny oczyszczać i rozszerzać. Sam pan mocno się nią zajmował. Często pół dnia spędził około swoich ulubieńców. Oprócz tego ku wiośnie zaczęto żwawo się brać do restauracji domu, a gdy śniegi topnieć zaczęły, słońce błysnęło, majstrowie posprowadzani już się około pustki krzątali. W sąsiedztwie nie było mowy, tylko o tym, a że pieniędzmi pan Andrzej sypał i nie żałował na nic, zrobiono mu reputacją bogacza wielkiego. Piętka się na niego wściekał za to. — Otóż to taka sprawiedliwość na świecie — wykrzykiwał — ja, co bym powinien mieć, bo umiem używać, co mam żonę i dzieci, goły jestem, a taki truteń, sam jeden jak palec, mruk, co tylko swoje kobyły kocha, opływa we wszystko. Gdzieś na Turecczyźnie rozbijał, bestia, czy co? Sikora i Zawadzki potakiwali mu. — Och! Och! Dorobić się uczciwym sposobem niełatwo! My to wiemy najlepiej. Musiał kawaler szarpnąć zakazanego owocu… Pohoryło dowodził, że mu złe z oczów patrzało, bo się nigdy nie rozśmiał. — A już wierzcie mi — dodawał — człowiek, co się nigdy nie śmieje, funta kłaków niewart. — No i to przecie wiadomo — konkludował Piętka — że swojego rodzonego brata, pokłóciwszy się o dziewczynę, o mało nie zadusił. Żeby ojciec nie przypadł, byłoby po nim. Prawda, że i Jasia nie tak wielka by była szkoda! Dał mu ojciec pro memoria65 na drogę boćkami66 i puścił w świat, ale złe nigdy nie ginie. Jan by marnie sczezł, a ten się jeszcze fortuny dochrapał. Kat go wie — może go bombizy67 na mahometanina przekabacili i za to mu się te dostatki dostały, że się swojego Boga zaparł. Wszystko być może. — Przecież w kościele bywa! — reflektował Pohoryło. — A co mu tam! Gotów taki człek i w meczecie, i w synagodze. Piętka był szczególniej nań zajadły. Z sąsiedztwa ten i ów zajeżdżał czasem do Pobereża, choćby dlatego, ażeby mieć potem o czym mówić. Ozorowicz, choć niewielkie ciągnął korzyści z Pobereża, wścibiał się tam, a nuż się co nie trafi. Donosił i on, co się działo w Rozwadowie. Wiosna już na dobre się rozpoczynała, na połowie domu pustej dach pobijano na nowo i krokwie musiano też w wielu miejscach odmieniać, gdy Ozorowicz raz z południa się przywlókł do Pobereża. Pana Andrzeja nie było we dworze, opatrywał stado, miał więc czas ciekawy zawsze prawnik rozmówić się z cieślami i murarzami, nim gospodarz nadszedł; zobaczył kominki nowe przywiezione kędyś aż z Krakowskiego, nagotowane kafle do pieców, stolarszczyznę, około której z Kolbuszowej sprowadzeni pracowali majstrowie, i powtarzał po cichu: — Po pańsku! Po pańsku! Zaimponowało mu to. — Czy się żenić myśli, czy co? Po co mu taki dom?… Ta myśl o ożenieniu, swatowstwie i porękawicznym ewentualnym, gdyby on mógł pośredniczyć, zdała mu się nader szczęśliwą. Zaczął nawet chodzić po głowie, czy panny naprędce nie znajdzie, lecz wtem właśnie nadszedł pan Andrzej. — Jak się asindziej masz? — Zdrów do usług pańskich. — Co słychać? — Po staremu. Jedne tylko wiozę nowinę, pan Jan nam ucieka… — A dokąd? — Żona go sup specie68 jego choroby wiezie do doktorów, do Warszawy… Prawdę mówiąc — dodał dowcipny Ozorowicz — jemu jak jemu, ale jejmości doktor potrzebny, bo z takim mężem niedołęgą… — Daj pokój — przerwał Andrzej — Jan młodszy o rok ode mnie. — A o dziesięć wygląda starszym, tak mi Boże dopomóż — dodał Ozorowicz. — Co metryka pomoże, kiedy kości łamią! — Więc wyjeżdżają? — zapytał gospodarz. — Aaron zaręcza, że już wszelkie do podróży przygotowania poczynione. Zębowska, którą zostawują na Myzie, słyszę, zła na córkę i zięcia niewypowiedzianie, bo się jej też chciało do Warszawy i w domu zięciowskim rej wodzić. — Dajmy temu pokój — przerwał surowo pan Andrzej — co nam do tego? — Zapewne, zapewne — potwierdził prawnik — lecz zawsze to rzecz ciekawa, co,’ gdzie i jak bliźni robią. Na podróż, mości dobrodzieju, w sekrecie na lichwę wysoką wzięto pieniędzy… Co to dalej będzie? Bo długi jak choroba, czas jakiś w ciele siedzi, potem wyrzuci na wierzch, owrzodzi, skanceruje — i dobije… — Niechże Bóg broni — rzekł Andrzej. ; Ozorowicz spojrzał zdziwiony. — Albo też to acan dobrodziej nieprzyjaciela swego tak bardzo by żałował? — zapytał. — Nie zapominajcie, że ten nieprzyjaciel jest mi bratem — odezwał się Andrzej — że choć on mi wrogiem, ja dlań nim nie jestem… Rozśmiał się adwokat. — Dobrze to mówić tak i generozją69 świecić — rzekł — ale człek ma krew. — Która, jak widzicie, ostyga! — dodał gospodarz. — Dziś mi go żal, urazy nie mam. — A tam by w Rozwadowie jegomości w łyżce wody utopili — mówił Ozorowicz — wiem na pewno. On sam, jejmość — godna połowica… Zębowska też. Zazdroszczą waszmości stada, domu, dostatku… wszystkiego. Andrzej ramionami ruszył, usiłując odwrócić rozmowę. — A jakże tam pan Jan z żoną? — zagadnął. — Mirabilis bombarda Dei70 — zawołał Ozorowicz..— Jak mówił… ale nie wiem kto… Jejmość istotnie jest mirabilissima71… Rzucało się to, pluło, wzdragało, nie chciało iść za starego, a jak poszła — od pierwszej niemal chwili siadła mu na kark i wio, hot! Ten utrapiony Jan, którego ludzie mieli za nie ujeżdżonego, uszy położył i posłuszny rusza, gdzie mu każą. — Milczał Andrzej, a prawnik, który się dobrał do flaszki i zakąski, coraz bardziej ożywiając się, mówił: — Jejmość podobno nie wie i nie domyśla się stanu majątku, bo groszem szasta, jakby go kopano w Rozwadowie. Ruina za progiem stoi… Tu objawiła się jaśniej przyczyna, dla której Ozorowicz tak się wyrażał niechętnie o Rozwadowie i gospodarstwie w nim. — Jedna jeszcze jest rzecz, której utaić nie mogę. Domka Zębowska, jeszcze gdy Śniehota projekta nie objawił, miała tam dojeżdżającego do niej młodego kauzyperdę72, fuszera, mości dobrodzieju — Serebrnickiego, ale to chłopak ładny, rezolutny i choć w głowie wróble mu się lęgną, koło kobiet chodzić umie… Znali się tedy, aż Zębowska mu dom wypowiedziała, bo się zlękła… Teraz, panie, Serebrnicki wypłynął w Rozwadowie jako prawny konsyliarz73 jegomości. Mnie… mnie nie chciano. E! Ozorowicz stary opój, stara kufa, a tymczasem Ozorowicz po pijanu rozumniejszy niż Serebrnicki, gdy trzeźwy, ale wąsiki ma do góry i oczko mu błyszczy, a usta się śmieją. Śniehota na to ślepy, a kto u niego najczęstszym gościem, najlepszym przyjacielem? Serebrnicki… Było napisano w księdze przeznaczeń, że mu ta żonka za tamte dwie zapłaci. Andrzej sucho przerwał: — To są plotki. — One się z palca nie ssą! — dodał Ozorowicz. — Mówię, co słyszę, relata refero74, a nie chcesz słuchać — retro75, chowam do kieszeni i cicho licho… Rozśmiał się i popił. Zaczęto mówić o czym innym. Jednakże parę razy zagadnął jeszcze o Jana Andrzej z daleka, nie dopuszczając tylko, aby sobie prawnik drwić z niego pozwalał. Z innych też źródeł potwierdzała się wiadomość o bliskim wyjeździe Jana Śniehoty do Warszawy. Dziwowano się powszechnie temu, że charakter jego tak nagle się zmienił, powtarzając przysłowie — kto się ożeni, ten się odmieni. Śniehota tak przykry w pożyciu dla dwóch żon, które stracił, Domce niedoświadczonej, młodej dawał się prowadzić, jak chciała. Zabierało się zrazu na graniczne spory i wojnę z bratem, dano jej pokój — kilka razy zajęto bydło na wypasach i wydano je sobie wzajemnie. O Andrzeju nigdy ani wspomnienia nie było w Rozwadowie. W tydzień Aaron doniósł, iż Śniehotowie wyjechali. Zębowska została sama na Myzie, lamentując na córkę i zięcia. W Pobereżu tymczasem fabryka76 około dworu szła niesłychanie szybko i ta pustka, w której dusze czyścowe pokutowały pod postaciami łasic, szczurów i nietoperzy — przybierała cale inną postać. Pokoje przystrajano, jakby pan Andrzej asamble i reduty miał w nich dawać. Mówiono w sąsiedztwie, że do sufitu jeden pająk brylantowy, sprowadzony z Warszawy, bajeczną sumę miał kosztować. — Ten człowiek ma gdzieś krocie w szkatułce, z którymi nie wie co robić — mówili sąsiedzi. Oprócz tego zaraz po ukończeniu i oschnięciu odnowionej połowy miano się zabrać do drugiej, aby ją też do lepszego przyprowadzić stanu. Ciekawość coraz więcej gości nasprowadzała do Pobereża, pojechał i Pohoryło, aby de visu77 móc o tych rzeczach mówić. Zdumiał się. — Czy acan dobrodziej myślisz tu bale wyprawiać? Czy chcesz obywatelstwo zgromadzać? Boć to bez myśli i celu nie jest — zapytał. — Nie mam żadnych projektów, ale chcę komuś dom po sobie porządny i schludny zostawić. — Przebaczysz mi ciekawość — dodał Pohoryło — wieśniak jestem; ażeby zostawić komu, trzeba mieć familią. Aby mieć familią, należałoby się ożenić. Rozśmiał się smutnie Andrzej. — Już mi tu Ozorowicz pięć panien swatał, szanowny sąsiedzie — rzekł — ale kiedy z młodszego ode mnie Jana dworowano, że się późno ożenił, cóż by dopiero było ze mnie?… Prosta rzecz! Jan, mój brat, bo choć nie chce, to mi jest bratem, ma młodą żonę, może mieć potomstwo, gotowi dziedzice. — Jak to! — podchwycił Pohoryło. — Waćpan byś im to oddał?… Im?… — A dlaczegóż nie? — A toć wrogi! Andrzej ramionami ruszył pogardliwie. — Nie mam ich za takich. — Toś człowiek święty — dodał stary brzuchacz i skłonił się. Andrzej się uśmiechnął; na tym się skończyło. Sąsiedzi dziwili się. Spodziewano się, że po ukończeniu domu zechce się nim pochwalić i sprosi na inkrotowiny78, ale się omylono. Ksiądz Oderanowski przyjechał domostwo odnowione poświęcić, napił się kawy, a że nie chciał wziąć paru dukatów, dostał furę zboża dla ubogich — i na tym koniec. Większe jeszcze zdziwienie obudziła wiadomość, że pan Andrzej po odjeździe brata pojechał odwiedzić Zębowskę. Ona sama uszom i oczom wierzyć nie chciała. Wyszła napuszona mocno. Andrzej był myśli swobodnej zupełnie i prawie wesół. — Przyjechałem się dowiedzieć — rzekł — jak się córce pani powodzi? Pytanie zmieszało jejmość, która oczy spuściła i końcami od chustki bawić się zaczęła. Co tu było odpowiedzieć! Nie chciała się zrazu przed obcym wydać z urazą do dziecka, z żalem do zięcia, ale naturę miała taką, że się jej ukryć z tym, co czuła, było trudno. — Ja tam nie miewam wiadomości — rzekła. — Domka nie ma czasu pisać, a pan Śniehota myśli o czym innym, kuruje się… Od słowa do słowa jednak ani się spostrzegła pani Dębowska, jak się użalać poczęła i na córkę, i na zięcia. Andrzej słuchał, mało mówiąc. Dowiedział się, że z powrotem nie wiadomo kiedy mogli przybyć Śniehotowie, bo dom najęli i bawili się dobrze. Wszystko to kwaśnym było dla matki. Starając się ją pocieszyć, o ile mógł i umiał, odjechał wreszcie gość, a po odjeździe jego głowę sobie poczęła łamać Zębowska, co znaczyła ta wizyta. Napisała zaraz o niej do córki. Rozeszło się to po okolicy — i najrozmaiciej zaczęło być tłumaczonym. W tydzień list nadszedł od córki, w którym, w imieniu własnym i męża, zalecała matce, ażeby więcej nie przyjmowała złego i przewrotnego człowieka, szukającego, jak by się wcisnąć do nich i uzyskać przebaczenie, itp. List był niedorzeczny lecz świadczył że w sercu Jana panowała zawsze nienawiść i gniew na brata i ze żona podzielała te uczucia. Zębowska, która była na bakier z córką i zięciem, odpisała wnet, wyłuszczając politykę swą, że przecież bogatego brata, który się żenić nie myśli odtrącać byłoby szaleństwem. Na ten list już nie było odpowiedzi. Dziedzice Rozwadowa bawili w Warszawie, w Pobereżu spokojnie było i życie jednostajnie płynęło, gdy jednego poranku, już ku jesieni, Ozorowicz zdyszany zjawił się w Pobereżu i pobiegł pana Andrzeja szukać w stajni, między końmi. — Wiesz pan, co się dzieje?… Wiesz? — No cóż takiego? — Przyjaciel jejmości pani Janowej, a ten… Serebrnicki… ponabywał wszystkie długi na Rozwadowie i majątek traduje79. — Co? Jak? — Tak jest, tak mi Boże dopomóż! Rzeczy widać ukartowane były z jejmością, czy… już nie wiem, dosyć, że z Rozwadowem panu Janowi przyjdzie się pożegnać… — Ale to nie może być!… — Niestety, tak jest! Serebrnicki, korzystając z niebytności pana Jana, poczynił kroki i tradycją rozciągnięto. Długów więcej niż majątku. Weksle wszystkie w ręku Serebrnickiego, a niektóre, rozgłosiwszy insolibilitatem80, ponabywał za psie pieniądze. Andrzej zamyślił się mocno i smutnie. — Oznajmionoż Janowi o tym? — Przecie jejmość w zmowie, na pewno… To się tam nie utai… Cała ta wiadomość wydawała się panu Andrzejowi jakąś mętną i niepewną. Zamilczał… Nazajutrz jednak przybył wylękły Aaron z Baby, potwierdzając smutną wieść, że na Rozwadowie rozciągnięto tradycją, a pan Serebrnicki potajemnie do Warszawy pojechał. XI I żelazo rdza przegryza, i na ludzi najtwardszych przychodzi chwila, gdy im energii zabraknie, a siły się wyczerpią. Tak się stało z panem Śniehotą… Choroba nagła, spowodowana wzruszeniem i gniewem, grożąca śmiercią, uczyniła go ostrożnym zrazu, w końcu słabym. Poddał się, aby nie walczyć i żyć. Domka, nad spodziewanie własne, z łatwością go pokonała i tam, gdzie się spodziewała wojny, znalazła pokorę, obojętność, doskonalną abdykacją81… Śniehotą na wszystko się zgadzał, przyjmował, co mu narzucono, jedno tylko go jeszcze poruszało — to wspomnienie brata, którego nienawidził i lękał się… Uzuchwalona tym powodzeniem młoda kobieta wprowadziła naprzód do domu Serebrnickiego, potem z wolna idąc za jego radami, łudzona jakimiś nadziejami, spiknęła się z nim na męża, którym się brzydziła i od którego pragnęła uwolnić. Prawnik obiecywał jej rozwód, panowanie na Rozwadowie, ożenienie i wykwitowanie82 Śniehoty, na którym wprzód, obyczajem ówczesnym, wymożono zapis dla żony, umiejętnie zredagowany. Człowiek, którego się dawniej obawiali wszyscy, był teraz w ręku dwojga ludzi, schwycony jak w potrzasku… Szło tylko o to, jak się go pozbyć… Oczów mu nikt nie śmiał i nie mógł otworzyć, bo nie miał przyjaciół i znękany nie posądzał, nie domyślał się nic, szedł ślepo do zguby… W Warszawie oddał się cały w ręce doktorów, obiecujących mu powrót do sił i zdrowia. Żona pilnowała ściśle spełnienia ich przepisów, tak że Śniehotą więźniem był w domu, a Domka swobodną. Szedł spać, gdy ona wybierała się do przyjaciółek na miasto, siedział w napalonej izbie obwinięty kołdrami, gdy ona świeżego używała powietrza. Morzono go głodem, zalewano lekarstwami i trzeba było natury tak silnej, jak jego, aby te leki straszliwe wytrzymać mogła. Domka, gdy mowa była o tym mężu, śmiała się i ruszała ramionami, nie nazywając go inaczej, jak starym grzybem… Przyjaciółki jej godne nie pytały jej inaczej o męża, tylko tytułując go, jak ona: — A cóż twój stary grzyb? Śniehota z rodzajem apatii nie dowiadywał się nawet, nie myślał o stanie swych interesów. Zabrane do Warszawy pieniądze z pomocą pani wyczerpały się szybko. Domka wiedziała, że nowy dług do zaciągnięcia będzie trudny, ale w odwodzie był pan Serebrnicki — i pozbędzie się starego grzyba. Jednego wieczora Śniehota jak zwykle poszedł do łóżka o dziewiątej. Sen go nie brał, myśli różne chodziły po głowie. Dnia tego żona się z nim obchodziła bez litości, czyniła mu wymówki, że ją oszukał mniemanym dostatkiem, że żyjąc ze starym jeszcze się oszczędzać musi. Była nielitościwą, jak bywają młode i piękne kobiety, którym się zdaje, że je ich wdzięk do szczęścia i przewodzenia na świecie uprawnia. Im mąż powolniejszym się dla niej okazywał, tym ona stawała się dla niego sroższą i zuchwalszą. Jan cierpieć musiał i moralnie, i fizycznie — zapominano o nim, a pamiętano tylko o sobie. Położył on się w łóżku; sen nie przychodził, rozmyślał nad swym położeniem, gdy w sąsiednim pokoju posłyszał naprzód otwierające się drzwi, potem ciche szepty szybkie, żywe, jak gdyby kto nadszedł obcy… Zwykle nie tak bardzo szanowano jego spoczynku, żeby aż głos zniżać miano, pani dysponowała i rozkazywała sługom, niekiedy krzykliwie, nie zważając, że męża obudzić może. Tą rażą zachowano jakąś dziwną ostrożność, która starego Śniehotę uderzyła mocno… Rozmowa, w której głos żony i jakiś drugi, niezupełnie mu obcy, ale nie dający się rozpoznać, słyszeć mu się zdawało, trwała bardzo ożywiona. Łóżko stało przy ścianie przeciwnej, ta zaś, u której mówiono, cienkie przeforsztowanie83 z tarcic, była niedaleko. Śniehota wpadł po cichu, zbliżył się tuż i przyłożył ucho; któryś z poprzedników w mieszkaniu tym, ciekawym będąc sąsiadów czy sąsiadek, powykręcał w ścianie otwory, które tylko papierem z lekka były pozaklejane. Wśród ciszy wieczora łatwo było mu podsłuchać rozmowę. Głos jakiś męski, znany, mieszał się z głosem jego żony, urywkami dochodziła go rozmowa… do! — Stary grzyb — mówiła Domka — leży już i śpi. To trup żywy, za próchno… nie ma się co o niego troszczyć… Byle się położył, śpi jak kłoda. Schorowany, niewiele mu tchu zostało… Możemy mówić śmiało, nie ma nikogo… Co waćpan przynosisz mi? — Wszystko jak najlepiej idzie. Długi na Rozwadowie ponabywane, tradycja wyrobiona; stary już tam, gdyby pięćdziesiąt lat procesował, do majątku nie dojdzie… — A czym i jak ma procesować — odezwała się kobieta — grosza nie ma i nikt mu nie da nic… — Teraz tylko idzie, kochana pani, abyś go porzuciła i zażądała rozwodu. Jeżeli się uprze nie pozwalać nań — to będzie z głodu marł i nic to nie pomoże, boć nie wieczny, a my możemy czekać. Pani siądziesz przy matce, ja w Rozwadowie, będziemy żyli razem… A gdy na rozwód się zgodzi, da się mu pensyjkę i ordynarią84. — Złe licho, od razu nie da się złamać, będzie próbował kąsać — mówiła Domka. Szept cichy był potem i niedosłyszalny; w Śniehocie kipiało wszystko. Nie mógł już wątpić o ohydnej zdradzie. Zrazu mu się zbierało jakby na atak podobny temu, który go obalił w kościele, lecz siłą woli, w człowieku potężną i niekiedy prawa wszystkie zwyciężającą, otrząsł się z nacisku, jaki uczuł w piersiach i mózgu, przeszedł do łóżka i szybko zaczął przyodziewać. Włożył na siebie tylko opończę i ciepłe buty. U łóżka stał gruby kij, z którym czasem się przechadzał. Drżącą ręką pochwycił go i chwiejnym krokiem powlókł się ku drzwiom. Przyłożył ucho do nich, aby się przekonać, że mu gach nie uszedł — lecz właśnie w tej chwili szept z dala oznajmił mu pożegnanie, drzwi przeciwne odemknęły się i Serebrnicki wysunął się, a cisza zupełna nastała w przyległej izbie. Śniehota namyślał się, co miał począć; zmiarkował, że na nic by się nie zdało hałasu narobić próżnego, gdy już gacha nie było — zwyciężył gniew, zwlókł się do łóżka, rozebrał i położył się. Wyrachował doskonale, iż te odwiedziny ostatnimi być nie mogą. Nazajutrz nikt by był po nim nie poznał, że go chęć zemsty i gorączka trawiły. Milczący był, zadumany, lecz słowa nie rzekł żonie, okazywał jej zwykłą powolność, a pod wieczór, udając sennego, zażądał wcześniej iść do łóżka. Nie sprzeciwiano mu się wcale. Domka została w drugiej izdebce. Pewien będąc, że go żona nie zajdzie, Jan pozostał na czatach ubrany z kijem w ręku, który dusił z niecierpliwością. Siadł pod samymi drzwiami, na próżno jednak… Słyszał, jak żona posadziła tu sługę dla pilnowania domu, a sama wyszła. Nie wróciła, aż późno w noc, półgłosem nucąc piosenkę. Nie było już na co czekać, stary legł; drugą już noc oka zmrużyć nie mógł. Paliło go gwałtowne zemsty pragnienie. Żałował, że pierwszego dnia wcześniej się z kryjówki nie wydobył. Miał I czas rozmyślać nad położeniem i szukać środków obrony, lecz nie miał nikogo za sobą — był sam, bezbronny; mógł się mścić, nie mógł ratować. W tej chwili namiętność go zaślepiała — nie szło mu o siebie i ocalenie, o pomstę tylko… Nienawidził tę kobietę, której uległ, której się dał opanować, a nigdy od niej nawet najmniejszej powolności nie doznał. Domka tak się nie domyślała stanu duszy swojego męża, iż nazajutrz, widząc go bledszym i mizerniejszym, żartowała sobie z niego i wyrzucała mu jak zwykle, iż się wybrał na starość grać rolę młodego małżonka. Śniehota zmilczał, obawiał się zdradzić i wyrwać ze słowem. Poszedł wcześnie zamknąć się w swojej sypialni, a raczej podsłuchiwać. Było już późno dosyć, gdy szept posłyszał znowu; serce mu bić zaczęło gwałtownie, czekał jeszcze, by się upewnić, iż gość przybył w istocie. Nie było w końcu wątpliwości. Z kijem w ręku jak widmo wskoczył do pokoju, w którym jejmość siedziała obok swojego plenipotenta85. Ukazanie się niespodziane Śniehoty zrazu ich osłupiło — miał czas zacząć bić po ramionach i głowie Serebrnickiego, a potem się porwał na żonę. Wtem silniejszy daleko młody mężczyzna widząc niebezpieczeństwo kobiety, pochwycił go za obie ręce i obalił na ziemię. Domka krzyknęła: — Wariat! — Towarzysz jej wołał: — Związać go, związać go! — Na próżno wyrywał się Śniehota i chciał krzyczeć, żona mu chustką zatkała usta, obawiając się w domu hałasu i awantury. — Dawaj jejmość ręczników czy sznura; związać go trzeba!… — Wariat! — wołali oboje… Pomimo najgwałtowniejszych wysiłków. Śniehoty związano mu w tył ręce, zawiązano usta, Serebrnicki skrępował nogi i wziąwszy pod pachy, zaniósł go na jego własne łóżko. Jan wpadł naówczas w stan jakiegoś omdlenia, który mu dozwalał słyszeć wszystko, co się wkoło niego działo, a nie dopuszczał ani drgnąć nawet. Oczy były jak za mgłą, krew czuł jak się przelewała falami po nim i sądził, że go udusi. Po dopełnieniu tego czynu Domka padła zmęczona na krzesło. — No, co z nim teraz począć? — zawołała. — Co zrobić z tym szatanem? Serebrnicki chodził zamyślony. — Co robić! W istocie, to diabla sprawa. Kto się mógł spodziewać, że podsłucha; jejmość zapewniałaś… — Bo nigdy się z łóżka nie ruszał, to trupisko przemierzłe! — zawołała z gniewem kobieta, pogardliwie patrząc na leżącego. — Co tu począć! Co począć! Śniehocie zdawało się na chwilę, że życie jego jest w niebezpieczeństwie. Serebrnicki okiem krwawym poglądał na niego, żona by pewno nie broniła; bezsilny, skrępowany, był na ich łasce. Dosyć było, ażeby silny chłop, który stał nad nim, palcami ucisnął mu gardło… Zimny pot wystąpił na skronie człowieka, który nigdy tak blisko nie zajrzał śmierci w oczy… Życie ubiegłe na myśl mu przyszło, wszystko, co drudzy z nim cierpieli, co jemu dojmowało. Zemsta Boża zwieszoną była nad głową jego… — Ta chusta go może udławić! — szepnął Serebrnicki. Domka ramionami ruszyła… — A, co mi tam! Niech się udusi! — rzekła obojętnie… Prawnik chodził po izbie, to stawał i patrzał na Śniehotę, którego twarz przybrała trupią bladość. — Żyje jeszcze — odezwał się. — Co począć? — bezmyślnie powtarzała kobieta. Wtem Serebrnicki jakby się ocknął; zawołał: — Co? Tu nie ma co robić! Jedna rzecz została… Pójdę do bonifratrów86, niech go wezmą. Zapłacę, powiem im, że furiozny87, aby go nie rozwiązywali i nie słuchali, co bredzi; pani potwierdzisz… — A? Co wariat, to wariat! — uderzając w ręce zawtórowała kobieta. — To ze wszystkiego najlepiej. Niech go zamkną… Ja go znam, on się własną żółcią i złością zatruje… Jedź do bonifratrów… Wtem zawahała’ się. — Ale ja z nim nie zostanę sama! — dodała. — Może się rozwiązać, ja bym życia nie była pewna. Serebrnicki przystąpił do łóżka i jak kłodą martwą poruszywszy obezwładnionego Śniehotę, umocował ręcznikiem związane ręce, aż zsiniały, popróbował nóg i chusty na twarzy. — Nie ma się czego obawiać — rzekł. — To co, ja z nim nie zostanę. A nuż, broń Boże… skończy?… Ja się trupów boję… — Sługa się też nie sprawi! — zawołał doradca. — Ale proszę zawołać go, poradzimy coś na to… Jejmość zbiegła zaraz po służących, lamentując na schodach, iż pan zwariował i że z nożem się rzucał do ludzi. Rozbudzeni wpadli na górę… — Ruszać po powóz — zakrzyknął Serebrnicki — zawieziemy go do szpitala… Stali słudzy nieruchomi, lecz pani rozkaz powtórzyła. Jeden z nich ośmielił się iść wreszcie i fiakra sprowadzić. Serebrnicki był zimny i przytomny jakby nic — sam ujął Śniehotę pod ręce, słudze go kazał ująć za nogi i tak zaniesiono go do powozu. Sam siadł przy nim i rozkazał jechać do bonifratrów. Godzina była późna, ulice puste. Śniehota na pół omdlały z gębą związaną; mogli więc nie obudzając uwagi niczyjej dostać się do furty. Tu Serebrnicki pośpiesznie dzwonić zaczął… W onych czasach nie było kontroli dzisiejszej ani obowiązku świadectwa prawnego dla zamknięcia człowieka za kraty. Nie przypuszczała społeczność chrześcijańska, ażeby rodzina, bliscy, dopuścić się mogli nadużycia tak straszliwego, jakim było uwięzienie samowolne zdrowego na umyśle człowieka. Gdy prawnik zadzwonił u furty, wypadł natychmiast czuwający braciszek. Serebrnicki twarz przybrał pomieszaną i strapioną. — Na miłość Bożą — zawołał — prowadźcie mnie do przełożonego. Przywiozłem z sobą niebezpiecznego wariata, który o mało nie stał się wielkiego nieszczęścia przyczyną. Trzeba go zamknąć… Nawykły do podobnych wypadków braciszek natychmiast posłał po księdza, który w tej chwili pośpiesznie nadbiegł — niespokojnie dopytując, o co by chodziło. — Przywiozłem z sobą obłąkanego — rzekł Serebrnicki. — Dawno już dawał znaki pomieszania, ale dziś w nocy porwał się do żony, ledwieśmy zdołali go związać. — Gdzież jest? — Tu w powozie, u furty. Natychmiast przełożony i dwóch powołanych braci zeszli ze światłem do fiakra, w którym blady, z gębą zawiązaną leżał półżywy Śniehota. — Ma wizje, przywiduje mu się nie wiedzieć co! Wykrzykuje na żonę, na swych najbliższych, obwinia, rzuca się. Leżał już w łóżku, gdy go to napadło; paroksyzm ten gwałtownie nastąpił, w nocy — mówił adwokat. — To bywa bardzo często — odparł przełożony — ale naprzód trzeba go zanieść do infirmerii88. Przybyły bardzo dobrze odgrywając rolę człowieka przejętego, wzruszonego, śpieszącego dla uspokojenia pozostałej familii, z namysłu zapomniawszy księdzu dać bliższe szczegóły o chorym, wcisnął mu dziesięć dukatów na pierwsze potrzeby — a sam jak najspieszniej siadł do powozu i zniknął. Bonifratrowie opatrzyli się za późno, że się nie rozpytali dobrze, byli jednak najpewniejsi, iż nazajutrz się zgłosi rodzina nieszczęśliwego. Serebrnicki natychmiast powrócił do mieszkania Śniehotowej, która siedziała gniewna i poruszona, nie wiedząc, co z sobą dalej czynić. — Tymczasowo — rzekł od progu — zamknąłem go u bonifratrów. Nim się rzeczy wyjaśnią, nim go uwolnią — bo i to być może — nie mamy co robić, pani moja — kazać pakować natychmiast i jechać; pani do matki, ja do Rozwadowa…. W istocie był to jedyny sposób wybrnięcia z katastrofy niespodziewanej, którą Serebrnicki po namyśle gotów był uważać za prawie szczęśliwą. — Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — szepnął nadąsanej pani — pozbyliśmy się starego… Niech sobie radę daje. Nic dziwnego, że gdy mnie z kijem napadł — przyjaciela i doradcę prawnego, musiałem go zamknąć do czubków. Ludzie rozwadowieccy zrazu stawali oporem, wahali się z posłuszeństwem nie bardzo im miłej pani, lecz Serebrnicki energicznie fukać zaczął i rozkazywać tak, że nawykli do biernego posłuszeństwa, ulegli wreszcie. Nad ranem pocztowe konie sprowadzone wiozły wyładowany powóz, w którym siedziała zmęczonych nieco rysów twarzy Domka i zuchwale poświstujący prawnik. W szpitalu, gdy na górę wniesiono Śniehotę i rozwiązano mu usta, mało w nim było ducha. Oczyma obracał, ale z piersi nierychło mógł dobyć głosu. Miał czas, gdy się nad nim znęcano, rozważyć, iż pasja i na nic się tu nie przydadzą, a obłąkanie potwierdzić mogą. Jakiś rodzaj rozpaczliwej apatii go opanował. Księża, którzy byli uprzedzeni, że im przywieziono furiata, nie mogli się oddziwić jego uspokojeniu. Jednakże przez ostrożność mu ani rąk, ani nóg jeszcze nie rozwiązano. Oswojony z wariatami różnego rodzaju, braciszek usiadł naprzód badać chorego. Śniehota przychodził do siebie Oczy wprawdzie dziko patrzały, ale ich wzrok nie zapowiadał gwałtownego szału. Czekano, aby się odezwał chory. — Wody!! — rzekł głosem słabym. Dano mu jej, do ust przyłożywszy szklankę i podniósłszy głowę. Przełożony siedział opodal nieco. — Mój ojcze — ozwał się Śniehota — to infamia89, ja… ja — wcale wariatem nie jestem i nie byłem; to ci podli, nikczemni… — Tak, tak — zawołał przełożony — uspokój się, kochany panie, my to wiemy. Chory jesteś; u nas tu wszystkie choroby leczą, a gwałtownych środków używa się tylko w razach gwałtownych; trzeba być posłusznym i nie buntować się. Dopust Boży. Śniehota zamilczał trochę! — Mój ojcze — odezwał się powtórnie do przełożonego — prosiłbym, abyście mi dozwolili z sobą pomówić sam na sam. Nie było w tym żadnego niebezpieczeństwa, starszy kazał się braciszkom oddalić i być na zawołanie. Gdy odeszli, stary począł opowiadać spokojnie całą historią swoją, żony i ostatni wypadek, który katastrofę sprowadził. Jakkolwiek wszystko to się wiązało dosyć dobrze, a w mowie nie było pomieszania śladów, ksiądz, któremu się trafiało widywać chorych długo bardzo przytomnych, dopóki paroksyzm ich nie napadł — nie wiedział, co o tym sądzić. Nie przypuszczał nadużycia nawet. Gwałtowny charakter Śniehoty, wśród tego opowiadnia, któremu starał się nadać cechę spokojną, wybuchnął parę razy. Wzruszenie sprowadziło rodzaj gorączki; wspomnienie brata, wypadków dawnych życia, niechęć ku ludziom — kilkakroć go poruszyły silniej. W wyrazach zabrakło związku. Przełożony w całej tej historii, nieporządnie opowiadanej, połapać się nie mogąc, na przemiany wątpił i upewniał się, iż miał przed sobą obłąkanego. Furii tylko, zapowiedzianej mu, nie znalazł — lecz postanowił być ostrożnym. Łagodnymi słowy starając się pocieszyć chorego i nakłaniając go, ażeby spoczął, zawołał braciszków, rozkazał opatrzeć straszliwie ściśnięte ręce, w które się płótno skręcone wpiło sznurem, zwolnić więzów, i zaleciwszy modlitwę, ufność w Bogu — odszedł do swej celi. Jeden z braci pozostał, czuwając nad nieszczęśliwym. XII W Pobereżu nic się nie zmieniało oprócz fizjognomii dworu i wioski. Pan Andrzej, nie mając innego zajęcia, wypieszczał tę swą majętność, czyniąc z niej jakby cacko, którym się zabawiał. Dom, ogród, wieś, stadnina na przemiany go ciągnęły; polepszał, naprawiał, a — co się ludziom naówczas w głowie nie mieściło — dużo pieniędzy kładł w majątek, tak że sąsiedzi mówili, iż za to, co włożył w Pobereże, już by drugie takie kupił. Ozorowicz, częsty gość do butelki, w której wcale dobrą starkę litewską dawano — znosił nowiny i plotki. Swatać przestawszy, bo mu się tu zupełnie nie powiodło, pochlebiał. Starał się rozbudzić ambicją i namówić do urzędu powiatowego pana Andrzeja, ale i tego stanowczo odmówił. Siedział tak raz gospodarz w ganku, młodzieży z matkami wypuszczonej w dziedziniec przypatrując się, gdy wózek pana mecenasa się zatoczył. — A ja tu, na ten raz, z ciekawą, dalipan, nowiną — zawołał Ozorowicz, wchodząc na ganek. — Wystaw sobie pan, Rozwadów tradują za długi. — A pan Jan gdzie? — W Warszawie! Pod jego niebytność się uwinęli. Słyszę, chory tam leży. Co dziwniej, jakoś mi się to w głowie nie mieści, jejmość, słyszę, przyjechała sama do matki, jego w ręku doktorów zostawiwszy. — Któż traduje? — zapytał Andrzej. — Ten filut Serebrnicki — rzekł Ozorowicz — między nami mówiąc, boję się, żeby i żony nie zatradował, bo bardzo z jejmością byli dobrze. Andrzej się ruszył, jakby go co rzuciło. — Mój Ozorowicz — zawołał — jeżeli to prawda, napij się wódki, przekąś co, ja ci konie dać każę, jedź i sprowadź mi tu Serebrnickiego. Ja do tradycji nie dopuszczę. Ozorowicz słuchał i uszom nie wierzył. — Co panu jest? — spytał. — Nieprzyjaciela, który na was poczciwej nie zostawił nitki, ratować? Po co? Kto to słyszał? — Mój panie Ozorowicz — odparł z dumą Andrzej — prosiłbym cię, abyś to robił, czego ja się domagam. Jedź i proś do mnie Serebrnickiego. — A jak nie zechce przyjechać? — To ja pojadę do niego — odparł Andrzej. — Majątek jest spadkowy, w każdym razie ja mam prawo do wykupu. Ozorowicz się rozśmiał. — Ano! Tak — to rozumiem! — zawołał. — Nastraszyć filuta i samemu Rozwadów zagarnąć! Andrzej nic nie odpowiedział. — Jedź, proszę cię. Klasnął na służącego. — Pani Janowa gdzie? U matki? — Mówiono mi, że w Myzie. — Dwie bryczki zaprzęgać — zadysponował Andrzej — pojadę do Myzy. Z człowiekiem tak energicznym nie było co dysputować. Ozorowicz, któremu choć mała gratka upiec się mogła — był posłusznym. Siadł i pojechał. Odjeżdżając widział, jak pan Andrzej na drugi wózek siadł i do Myzy ruszać kazał. Tp właśnie między córką a matką odbywała się scena gwałtowna, bo Zębowska przestraszona była przybyciem córki bez męża, choć nie wiedziała dobrze o wszystkim i o chorobie jej tylko powiedziano. Matka nie była może od Domki lepsza, ale obawiała się gąb ludzkich i języków — miała wstydu więcej. Nie kosztowałoby ją może postąpić sobie niewdzięcznie i nieludzko, lecz tak, aby się to nie wydało. Przybycie prawnika z córką razem, jawne ich z sobą stosunki, porzucenie chorego w Warszawie — rozgniewały matkę. Nie chciała nawet z poczatku przyjąć córki w domu. Drugi już dzień trwało zajadłe ucieranie się dwojga kobiet. Zębowska chodziła zaperzona, powtarzając, że ona o niczym wiedzieć nie chce i mieszać się do niczego. Gdy wśród tej sceny zatoczyła się bryczka i poznano w niej pana Andrzeja, Domka uciekła do bokówki, drzwiami trzaskając, a gość, wszedłszy, zastał tylko samą gospodynię, poruszoną widocznie, zagniewaną i nie bardzo mu radą. — Przepraszam panią, że ją inkomoduje90 — rzekł wchodzący. — Słyszałem, że pan Jan Śniehota chory w Warszawie, a tu mu majątek tradują, że żona jego wróciła. Rad bym się coś o tym dowiedzieć. Zębowska, poprawiając loków porozrzucanych i chustkę, nierychło na odpowiedź zdobyć się mogła. Namyślała się, co ma mówić, gdy pan Andrzej dodał: — Może bym mógł się widzieć z panią Janową? Panią Janowe, choć jej nie było widać, czuć było dyszącą tuż za drzwiami w bokówce i zaglądającą ciekawie przez szpary starych drzwi, źle spojonych. — Ale panowie — rzekła Zębowska — ja tam nie wiem, bracia czy nie, nie żyliście z sobą przecie. Co panu do Jana? Odpowiedź była niezręczna. Andrzej wysłuchał ją obojętnie. — Zostaw mi pani — rzekł po chwilce — pobudki, dla których się pytam, wstydzić się ich nie mam powodu. Mogę się widzieć z panią Janową? Zębowska nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Ja tam nie wiem— przebąknęła. — Kobieta chora, zmęczona… Tylko co tych słów domawiała, gdy dziwnym zrządzeniem Serebrnicki, za którym wysłał Andrzej tylko co, zajechał przed dworek i impetycznie wpadł do pokoju. Z widzenia pono znał pana Andrzeja; zobaczywszy go tutaj, zmieszał się. Zębowska sama, pono nie wiedząc, co robi, zawołała głośno: — A otóż chwała Bogu i pan Serebrnicki. — Bardzo szczęśliwie, żeśmy się spotkali — odezwał się, postępując ku niemu, Andrzej — właśnie ja Ozorowicza do pana posłałem. Co to jest za tradycja na Rozwadów? Sczerwieniał prawnik, schwycony niespodzianie, i począł bełkotać: — Cóż to ja się mam z tego tłumaczyć… Tradycja, tradycja za długi — po wszystkim… To mówiąc, spojrzał jakoś w oczy stojącemu naprzeciw Śniehocie i spotkawszy jego wzrok śmiało wymierzony ku sobie, spokojne oblicze, na którym widać było jakąś pewność czystej sprawy, mimowolnie zmieszał się, zmalał, skulił, spłonął — a sędzia byłby go z jednej fizjonomii winowajcą uznał. — Co się dzieje z panem Janem? — zapytał poważnie gość. Ten rodzaj inkwizycji zburzył prawnika; ruszył ramionami. — Albo ja wiem? Co to do mnie należy? Chory… Leży może w szpitalu czy u doktora… Śmieszna rzecz! Gdyby i zdrów był, nic by to nie pomogło, bo długów więcej niż majątku. Po tym zbyt gwałtownym i zdradzającym niepokój wystąpieniu Serebrnickiego, nastąpiło milczenie. Andrzej stał ciągle spokojny. — Przecież mi pan za złe nie możesz wziąć, że się o brata dopytuję? — rzekł cicho. Popłoch, jaki rzuciło na wszystkich stawienie się niespodzianie Śniehoty, był widoczny i mówił wiele; on sam mógł z niego wnioskować, iż sprawa nie musiała być czystą. Milczeli jeszcze, gdy z bokówki wyszła z palącą się twarzą, rozjątrzona Domka i ledwie głową kiwnąwszy gościowi, odezwała się grubiańsko: — Czegóż tu pan od nas chcesz? — Rad bym się dowiedzieć o panu Janie — rzekł spokojnie Andrzej. — To dopiero czułość w porę! — zawołała młoda pani. — Przecie panowie z sobą nie żyliście, on pana nienawidził… Skądże taka o los jego troskliwość! — Był mi zawsze bratem — odparł tym spokojniejszy Andrzej, że w tych, co go otaczali, widział jakiś przestrach i rozgorączkowanie. — Chory jest i pani go opuściłaś chorego. — Cóż komu do tego, pytam się! Co komu do tego! — odpowiedziała Domka. Po tych słowach, już urwawszy rozmowę z nią, pan Andrzej z zimną krwią zwrócił się do Serebrnickiego: — Mówiono mi, że pan ponabywałeś długi i tradujesz Rozwadów, mam sobie za obowiązek uprzedzić pana, iż to jest nasz majątek dziedziczny, rodowy i że ja mu w ręce obce przejść nie dam. Ażebyś pan na próżno nie rachował, wcześnie mu to oznajmuję. To mówiąc, skłonił się dokoła i widząc, że tu już ani robić, ani mówić nie ma co, wyszedł powoli. Adwokat stał zmieszany równie jak Domka. Ani on, ani ona nie mogli przewidywać żadnej interwencji ze strony tego brata, którego za obcego prawie uważali. Była to rzecz dla nich nowa, niespodziana i groźna. Samą postawą, mową, energią, a wreszcie zamożnością swą, pan Andrzej był strasznym. Serebrnicki zmiarkował, że stawiając mu się w pierwszej chwili za ostro i narażając go sobie, popełnił błąd nie darowany. Domka stała nadąsana, Zębowska mruczała coś niezrozumiałego. — Tego jeszcze brakło — mówiła — żeby się ujął za brata, to dopiero będzie śliczna kasza. Ale kto ją nawarzył, niechaj je, ja ręce umywam, ja umywam… — Niech z lichem wykupi sobie Rozwadów — odezwał się adwokat — jak mu wszystko policzę, dobrze go zapłaci. Przecie niejedna to wieś na świecie, znajdzie się za te pieniądze druga. Ano zobaczymy, czy ze mną do ładu dojdzie… Domka dała mu znak, wskazując matkę, i oboje wyszli do bokówki. Zębowska, nagniewawszy się, płakała, powtarzając ciągle: — Skaranie boże! Dotąd o wpakowanym tak zręcznie do bonifratrów panu Janie nic jeszcze słychać nie było, jednakże Domkę i jej wspólnika opanowywała trwoga. Mógł się uwolnić z tego więzienia, któż wie, mógł znaleźć obrońców, mógł napaść na dworek w Myzie… — Ja tu nie pozostanę! — wołała młoda jejmość. — Jeżeli, uchowaj Boże, wyzdrowieje — to człowiek mściwy, on mi nie daruje. Może być nieszczęście. Matka też rada się była pozbyć córki, nagląc, aby jechała do Rozwa—dowa, dokąd ona nie śmiała się udać. Nastąpiły z prawnikiem narady i postanowienie przebycia czas jakiś w miasteczku. Wyszła z oświadczeniem tym do matki pani Śniehotowa. — Ja widzę, że tu nie mam co robić — odezwała się. — Matka się mnie pozbyć rada, więc jutro rano się wybiorę; pan Serebrnicki konie przyśle. — A, jedź sobie, jedź! — odparła Zębowska. Kwaśno rozstała się z prawnikiem, który odjeżdżał zaraz, i Domka zamknęła się w bokówce, a Zębowska, związawszy głowę, w swoim pokoju. Wyjechała więc nazajutrz, prawie nie żegnając się, Domka do miasteczka, w którym już od dawna gościł Piętka, dotąd się wybrać nie mogąc do Warszawy. Serebrnicki zajął się sprawą. Oboje ciągle wyczekiwali jakiejś wieści o Śniehocie, lecz żadna nie nadchodziła. To ich nieco uspokajało. Mógł chory i stary zemrzeć, albo w istocie oszaleć z rozpaczy. Tygodnie i miesiące upływały bez żadnej o nim wiadomości. Tradycją rozciągnięto na Rozwadów, a do sądów podał protest pan Andrzej, zawarowujący prawo wykupna majątku. Ozorowicz rwał się niezmiernie do opiekowania tą sprawą, lecz Śniehota dodał mu drugiego prawnika, niezupełnie dowierzając jego zdolnościom. XIII Aaron siedział w pierwszej izbie karczemnej, w śmiertelnej koszuli i całym urzędowym przyborze do modlitwy, nad wielką księgą szeroko otwartą. Nikogo dnia tego pod wieczór w Babie nie było, tylko u drzwi odpoczywała drzemiąc zakwefiowana911 stara żebraczka. Wieczór cichy był i spokojny. Przez szyby okien przeglądało od zachodu krwawo zabarwione niebo; w pobliskim błotku modlitwę swą wieczorną krzykliwie odprawiały żaby, a niekiedy ozwało się górą przelatujące ptactwo, dążąc do gniazd na noclegi. Drzewa, szumiące niekiedy, stały teraz cicho jakby zdrzemane po dniu gorącym — nie ruszyła się żadna gałązka. Przed Aaronem paliły się dwie świeczki cienkie, leżące krzywo w mosiężnych lichtarzach. Z alkierza dolatywały głosy kobiet i dzieci. Parę wozów, znać z bliskich wiosek, zaskrzypiało na gościńcu i nie wstępując do gospody, dalej się powlokło. Na podwórzu był mrok, który zaledwie o kilkanaście kroków rozpoznać coś dawał. Aaron kończył już swe psalmy i powoli rozdziewał się z ubioru, składając go starannie; oczy jego obiegły całą gospodę pustą, padły na żebraczkę obojętnie, potem na kręcącą się sługę — ale myśl musiała być gdzie indziej. Stary Izraelita smutny był i roztargniony, nie ukołysała go nawet pobożna modlitwa. Miał już gasić świece niepotrzebne, gdy skrzypnęły drzwi, otwarły się z wolna, ale nikt nie wszedł nimi. Aaron popatrzał nieco niecierpliwy. Stał ktoś za nimi, jakby wnijść nie śmiejąc. Zrazu czekał gospodarz, potem ruszył się zobaczyć, kto zaglądał do gospody; lecz właśnie do Progu przystępował, gdy jakaś postać stojąca tuż, cofnęła się dalej. Żyd, który się nie obawiał nikogo, a ciekawym był, wyjrzał za drzwi i nie mogąc nic zobaczyć, postąpił krok dalej. U słupa stał człowiek oparty, z głową spuszczoną. Aaron zbliżył się tuż, przysunął głowę i krzyknął… — Ts! — dało się słyszeć słabym głosem. Na twarzy i w ruchach arendarza widać było przestrach wielki. — To nie może być! — zawołał sam do siebie. Przybyły go za rękę wziął. — Nie chcę — rzekł — żeby mnie widzieli. — W karczmie żywej duszy nie ma — szepnął Aaron, zapomniawszy o żebraczce. Stojący u słupa mężczyzna ruszył się, ale zachwiał; Żyd ujął go pod ramię i z wolna powiódł ku izbie. Właśnie wchodzili na próg, gdy na ławie siedząca żebraczka obróciła głowę, podniosła ręce, plasnęła w nie i zawołała głosem dzikim: — Pohybel! Usłyszawszy ten głos wchodzący rzucił się przerażony i rękoma oczy zasłonił. Gdy nie Aaron, padłby może, bo chwiał się na nogach. Żebraczka zaszła się naprzód jakby śmiechem jakimś jękliwym, ale głos jej uwiązł w gardle i urwał się nagle. Żyd tymczasem, szepcząc coś ciągle do przybyłego, gwałtem niemal ciągnął go do alkierza, z dala na żonę i wnuki dając znaki rękoma, aby precz ustąpili. Szli tak, a raczej się wlekli do drugiej izby, gdy Hanna Hajdukówna wstała z miejsca i poczęła sunąć się za nimi. Aaron nie miał czasu ani przytomności, ażeby ją powstrzymać. Przejęty był cały losem człowieka, którego znalazł pod swym progiem. Był to dziedzic Rozwadowa, pan Jan Śniehota… Żyd, jak wszyscy, o losie jego nie wiedział, oprócz że chorym pozostał w Warszawie; domyślano się jego śmierci… Przy wlókł się pieszo, w istocie osłabły, zmieniony, straszny, z brodą zarosła, z włosami rozczochranymi, w odzieży zniszczonej. Litość brała, patrząc na niego, Żyd też nie wahał się, żonę i wnuki do kąta zapędziwszy, wprowadzić go do najlepszej swej izby, co najprędzej posadzić, bo się ledwie trzymał na nogach. Aż do progu przysunęła się za nimi Hanna, z rękoma złożonymi idąc jak do modlitwy, lecz Żyd przed nią zamknął drzwi i zgromiwszy, iść precz kazał. Wsparty na wychudłej ręce siedział Śniehota długo milczący. Aaron stał przed nim, nie śmiejąc go ani badać, ani wyzywać do rozmowy, bycie samo, nędza mówiły najlepiej, co się z nim dziać musiało. Dopiero po długim wyczekiwaniu otworzyły się usta zbladłe staremu i szepnął: — Przyszedłem tu zdechnąć… Aaron nie umiał na to odpowiedzieć. — Rozwadów zatradowali? — spytał. — Kto tam siedzi? — Serebrnicki. — A ta… ta? — zapytał stary. Domyślił się Żyd, iż o żonę chodziło.. — Jejmość w miasteczku. Po tych kilku wyrazach, wyrzeczonych z trudnością, nastąpiło milczenie. — Żyje proboszcz? — spytał Śniehota. Zapytanie wydało się trochę dziwne Aaronowi… — Zdrów i żyje ksiądz Oderanowski. — Masz konia? — odezwał się stary. — Zawieź mnie do niego. Jest szpital przy kościółku, będę bliżej cmentarza. Wszystko to, co mówił, w ustach popędliwego, gwałtownego Śniehoty wydawało się Aaronowi tak dziwnym, że stał niemal osłupiały. — Niech pan tu odpocznie, ja siana przynieść każę; noc już… pan coś słaby… Gdzie się wlec — to mila. — Po dniu mnie wieźć? Ja nie chcę! — zawołał Śniehota. — Po dniu ja nie mogę. Zrozumiał to Żyd i odstąpił zaraz, aby wydać rozkaz zaprzęgania, żonie szepnąwszy, aby cokolwiek do jedzenia podała, ale jedzenie i napój Śniehota odtrącił, wody zażądał. Żydówki się kręciły wszystkie przestraszone, nie mogąc pozbyć i minąć żebraczki, która uparcie w progu stała. Aaron ją na próżno odprowadzał, wracała natychmiast. Tymczasem zaprzęgano i wyścielano wóz w szopie. Śniehota parę razy głowę podniósł i słabym głosem zapytał o konie. Przypadł do niego Aaron wreście i ująwszy pod rękę, prowadził do wozu, żonie nakazawszy wprzódy, aby żebraczkę z drogi sprzątnęła. Hanna wypchnięta została do szopy, stanęła przy wozie, tak że gdy Śniehotę do niego przyprowadzono, znalazła się tuż oko w oko… Stary na nią popatrzał obojętnie, podniósł oszarpaną połę opończy i pokazał jej. — Rada jesteś — ubrali mnie w łachmany… Hanna oczyma wielkimi popatrzała nań, ciekły z nich łzy ciche; szepnęła tylko: — Bóg! Bóg! Jedź z Bogiem. Wsadzono starego na wóz, na którym się zaraz osłaniając opończą położył. Aaron nie chciał go tak puścić samego i usiadł w nogach; fura —powlokła się z wolna piaszczystą drogą ku Bereźnicy. Już się na dzień zbierało, gdy się dobili do miasteczka i stanęli u wrót plebanii, otwartych nawet w nocy. Ksiądz Oderanowski, który przed godziną wrócił od chorego z Rudek, odmawiał przy świecy pacierze ranne; wyjrzał oknem i wyszedł na ganek. Na furze Śniehota spał snem twardym. Aaron w kilku słowach opowiedział po cichu, kogo mu przywiózł; złożył ręce ksiądz Oderanowski i przystąpił do wozu, ale budzić uśpionego litość brała. Stanęli nad nim i czekali. Dzień już był biały, gdy stary oczy otworzył i nad sobą ujrzał staruszka. W świetle rannym przerażającą wydawała się twarz wychudzona, policzki zapadłe, oczy zgasłe, usta spalone biednego człowieka, który w drodze pieszej, o głodzie niemal odbytej, ostatki sił wyczerpał. O swej też mocy nie mógł się teraz ani z wozu dźwignąć, ani wejść na plebanią. Proboszcz nie mówił słowa; wniesiono go pod ręce do łóżka wprost i legł na nim, nie pytając, co z nim robią. Nie nalegał ksiądz Oderanowski o tłumaczenie żadne — czekał. Dano mu jeść, spać, odpoczywać. Gdy wieczorem proboszcz wszedł, chory już siedział na łóżku i oczy wlepiwszy w podłogę, dyszał. Podniósł je na gospodarza. — A że ja jeszcze żyję! — odezwał się z wolna. — Myślałem, że gdzie nad drogą pod drzewem padłszy, zdechnę. Wiecie, co się ze mną działo? — Nie — tylko, żeście chorzy byli — rzekł ksiądz. — Chory?… Ano? Żona i gach wpakowali mnie do szpitala wariatów! Niełatwo się z niego było wyrwać. Mógłżem plamić stare imię nasze? Musiałem milczeć. Puścili mnie w ostatku. Cóż było, żebrać? Wstyd! Kraść? Nie umiem. Rozbijać? Siły nie miałem; takem się wlókł o dziadowskim chlebie. Po co? Aby choć tu kości złożyć. Żonie i gachowi nie dam rady. Ha, no — umrę. Ksiądz mnie darmo pochowa, skończy się wszystko. Proboszcz milczał. — Co tam jeszcze zawczasu o śmierci mówić — odezwał się, namyśliwszy — znajdzie się sposób i żyć. Ano — po bożemu, duchem spokojni żałując za grzechy… Teraz odpoczywaj jegomość i nie myśl, nad wszystko ani o krzywdzie, ani o zemście; zostaw to Bogu. Śniehota zmilczał posępnie. Gdy na probostwie stary proboszcz krzątał się około gościa swojego, pragnącego się ukryć — z karczmy przez Hannę, przez Żydów, którzy znali Śniehotę, natychmiast wiadomość o powrocie jego dobiegła do Rozwadowa. Serebrnicki wstawał rano obchodzić gospodarstwo, bo już tu się bawił w dziedzica i rolnika, gdy ekonom, zausznik jego, wpadł, zaledwie narzuciwszy na siebie przyodziewek, zwiastując niespodzianą nowinę. Gdy w progu stanął, ocierając się ręką, zdyszany, przelękły, młody prawnik zmiarkował, że się coś nadzwyczajnego przytrafić musiało — że się zapaliła stodoła lub ze spichlerza zboże skradziono. — Jaśnie panie! — zawołał przerywanym głosem ekonom. — Sądny dzień! We wsi i w karczmie powiadają, że stary Śniehota powrócił! Hanna go na własne oczy widziała w karczmie, a Aaron go, słyszę, nocką odwiózł do księdza proboszcza. Serebrnicki zbladł, nie wypadało mu jednak okazywać strachu przed subalternem92; nadrobił miną. — No to cóż? — przebąknął. — A mnie co do tego? To nie moja rzecz. Sąd mi oddał Rozwadów. Ekonom pokręcił głową. — Proszę tylko asana, panie Szkuryn, aby mi po wsi o tym nie gadano, nie rozprawiano, nie bałamucono; a Hanna Hajdukówna jeżeli mi myśli ludzi buntować, to ją pod ciupasem do powiatu odstawić, do sądu, jak wariatkę — albo zamknąć. Te wyrazy — jak wariatkę — wymknęły się mimowolnie prawnikowi, który zaledwie je wymówiwszy, zaczerwienił się, zmieszał i odwrócił. Szkuryn odparł: — Słucham, jaśnie pana — i poszedł. Serebrnicki, który dosyć często do pani Śniehotowej do miasteczka dojeżdżał — natychmiast konie zaprzęgać kazał. Po drodze jednak zawrócił do Baby i wysiadł w karczmie pod pozorem napicia się wody. Aaron był już z powrotem i kończył ranną modlitwę, był bowiem człowiekiem pobożnym. Serebrnicki go oszczędzał i trochę się obawiał. — Dzień dobry… Żyd się skłonił nisko; gościowi wody świeżej podano. — Co to oni plotą na wsi, jakoby stary Śniehota wrócił i że go stąd odwieziono do księdza proboszcza? Aaron nie widział potrzeby się zapierać. — A tak jest — odparł zimno — tak jest, wrócił w bardzo złym stanie, chory. Serebrnicki popatrzał, zakręcił się. — Proboszcz go przyjął? — A jakże. — Kiedy to było? — Wczoraj. Skończyła się rozmowa, prawnik siadł na bryczkę i pojechał. Pani Śniehotowa mieszkała w dworku, niedaleko od Piętków, a bałamut pan Jeremi w wolnych chwilach chodził ją konceptami zabawiać. Nie była od tego, bo się nudziła. Z Piętkową samą, zajętą swymi dziećmi, nie mogła się zgodzić, ale z jej mężem śmieli się i chychotali po dniach całych. Właśnie gdy Serebrnicki nadjechał, pan Jeremi był już z ranną wizytą. Gdy wszedł i zastał go, Domka się zaczerwieniła i zmieszała, a Piętka począł mocno się śmiać i podżartowywać, żeby dosyć zazdrosnego sprawnika93 w dobry humor wprowadzić. Zmarszczone jego brwi i mina posępna tak jednak nic dobrego nie zwiastowały, że Piętka pod jakimś pozorem zaraz do swojej sekutnicy się zrejterował. Po odejściu jego Serebrnicki siadł chmurny. — No, Śniehota wrócił — rzekł. Kobieta aż krzyknęła. — Nie może być! Cóż teraz poczniemy? — Aaron go odwiózł do księdza, leży chory; jeżeli zdechnie — niewielka szkoda, ale natura twarda, gdy pozdrowieje — mścić się będzie. Padła Śniehotowa na krzesło, wołając: — A ja nieszczęśliwa! Toś ty wszystkiemu winien”. Byłabym się spokojnie doczekała, żeby go choroba zjadła… a teraz… teraz… — A teraz ja dla was pracuję — odparł Serebrnicki — i kijami biorę, a jejmość z żonatymi gachami romansuje… — Nie plótłbyś… ty jakiś! — porwała się w gniewie Domka. — Jeszcze tego brakowało, żebyś ty mnie takie czynił wymówki… Zabrało się już na kłótnie, od słowa do słowa, lecz po namyśle nastąpiła zgoda. Interesa obojga nadto były połączone z sobą, powoli więc przyszło do pojednania. Domka narzekała na tego nieznośnego Piętkę, nazywała go szaławiłą, nicponiem — i przekonała Serebrnickiego, że go nie cierpiała. Narzekano wspólnie, nie mogąc wynaleźć środka, by grożące niebezpieczeństwo odwrócić. Śniehota mógł nie wiedzieć co pleść. Znaczna część dnia na lamentach i radach spłynęła. Serebrnicki wziął na siebie bliżej się dowiedzieć, co się święcić będzie. Miał w planie nawet udać się do proboszcza i przez niego ofiarować pewne układy, jeżeliby stary na rozwód chciał przystać… Niespokojnym był jednakże nie tylko o skutki gwałtownego postępku w Warszawie, ale nawet i o zajęcie Rozwadowa. Przez stosunki swe w sądach, korzystając z okoliczności, wyrobił sobie tradycją na majątku niezupełnie prawnie. Sam jako adwokat czuł najlepiej, że go dla braku wielu formalności pominiętych i wyrzucić precz, i pozwać było można. Szczęściem stary Śniehota nie miał o czym ani z kim się do procesu porywać. Ksiądz Oderanowski, nie mówiąc nic nikomu, trzeciego dnia, zostawiwszy Śniehotę nieco odżywionego pod dozorem cyrulika, sam zapowiedziawszy, że jedzie do chorego — siadł na wózek i kazał się wieźć do Pobereża. Tu właśnie wiadomość o Janie także doszła do dworu. Słyszano, że się na probostwie znajdował. Wybiegł Andrzej naprzeciw staruszka, który mu się rzucił na szyję. — Andruszko mój! — zawołał. — Może mi Bóg da, choć na późne lata, tę pociechę, iż ujrzę zgodę w waszej rodzinie. Jan, twój brat, u mnie jest. Przywlókł się pieszo, chory, wyrwawszy się ledwie ze szpitala od bonifratrów, dokąd go żona z gachem zamknęła; nieszczęśliwy — dogorywa. Napomknąłem już o was, ale słuchać nic nie chce. Krew w nim kipi jeszcze. Ale inna to rzecz mówić, a inna oko w oko się zetknąć. Może się serce odezwie, może znękany… Nie dał mu dokończyć pan Andrzej. — Mój ojcze — rzekł — rozporządzajcie mną. Gniewu nie mam, gotówem na wszelkie ofiary, chcę się z bratem pojednać. Wezmę sprawę jego w ręce, wezmę osobę jego do domu, dam, dam mu wszystko, czego potrzebować może, byle mi za to jednym braterskim uściskiem zapłacił. A! Ojcze mój! Ojcze mój! — zawołał. — Wy nie wiecie, jak mnie paliła piętnem kainowskim ta wściekła walka, którą stoczyłem z nim przed laty, po której musiałem iść pokutować w świat, sam, obcy, tułacz!. Jeżeli mnie z Janem pojednasz, do nóg ci padnę. Księdzu Oderanowskiemu aż się oczy śmiały; trząsł się z radości. — Słuchajże — odezwał się. — Pojedziesz ze mną do Bereźnicy, ale nie będziesz się pokazywał. Ja go po religijnemu starać się będę przysposobić. Dam ci znak, gdy zmięknie. Bóg łaskaw, dokonamy tego dzieła, wróci się spokój sumienia. Stało się, jak ksiądz Oderanowski chciał; wieczorem— pojechali razem do miasteczka. Pan Andrzej, wprowadzony do pierwszej izby, siedział na czatach, przysłuchując się rozmowie. Tego jednak dnia ani następnego chory nie dał się złamać. Nie oburzał się, nie odpierał nalegań proboszcza, ale zdawał się ich nie słuchać. Był w jakimś stanie zobojętnienia; machał ręką, nie odpowiadał, a gdy staruszek nań nacierał — mruczał, że Andrzej go nienawidzi i że on też nie chce znać brata. Na tę myśl, iż brat mógłby mu pomóc i ratować, zawołał: — Kto? On? A to lepiej ginąć, niż jemu jeszcze być wdzięcznym. Ja od niego nie chcę nic. Proboszcz prawie był zwątpił o skutku, gdy trzeciego dnia Śniehota opadł na siłach znacznie. — Pan Bóg cię, duszyczko moja droga, ratować nie chce, bo ty trwasz w uporze i nienawiści, nie przebaczając nawet bratu! Śniehota nie odpowiadał już nic… — Trzeba się pojednać — dodał proboszcz. — Nigdy w świecie! — mruknął Jan. — Ja go o przebaczenie prosić nie będę, a on mnie nie zechce. Nie czekając już znaku na te słowa wszedł Andrzej powoli i stanął naprzeciw łóżka chorego, który spojrzał, krzyknął i porwał się na pół z łóżka. — Bracie Janie — rzekł Andrzej, wyciągając ręce — ja przychodzę do ciebie żądając pojednania, choć całe życie pokutowałem, choć za ciebie ojciec mnie się zaparł. Starzy jesteśmy oba, włosy nam bieleją, dwóch nas tylko na świecie. Mamyż za uniesienie jedno gorącej krwi młodej pokutować? Bracie, bracie, niech się twe serce dla mnie otworzy… Bracie!… Choć Jan dzikimi nań patrzał jeszcze oczyma, rzucił się ku niemu przybyły i padł mu na piersi. Rozpłakali się oba, a ksiądz błogosławił i łzy toczyły mu się też po twarzy. — Niech przeszłość na wieki będzie zapomnianą! — Niech będzie zapomnianą! — powtórzył Jan. — Braćmi sobie bądźmy… Jan powtórzył: — Braćmi! — i osunął się na poduszki. W ten sposób niespodzianie, po latach kilkudziesięciu zajadłej nienawiści waśń braterska we łzach się poczciwych roztopiła. Jan chciał mówić o nieszczęściach swoich, ale ksiądz mu nie dozwolił. — Duszyczko droga, to rozżala nadaremnie, Andrzej bez mała już wie wszystko i ślubuje twoją sprawę za swoje. Wrócisz do Rozwadowa. Kazano choremu odpoczywać, lecz umysł jego niespokojny, teraz kiedy nadzieja pomsty nad żoną, która się z nim niepoczciwie obeszła, świtała — zapragnął jej gwałtownie. Przebaczył bratu nareszcie, musiał jednak na kogoś wywrzeć tę namiętność, która była nawyknieniem jego charakteru. Andrzej uważał, że to go odżywiało, krzepiło, gdy znowu mógł się gniewać i nienawidzieć. Natychmiast żądał rejenta, aby przed nim uczynić zeznanie, obwiniając żonę i jej gacha o zdradę, napaść i zamknięcie go podstępne w szpitalu dla obłąkanych. Wieść po okolicy rozeszła się była piorunem, że ksiądz pogodził braci, że bogaty Andrzej brał w ręce interesa Jana. Serebrnicki pomiarkował, iż sprawa jego źle stanąć może — zniknął. Domka z miasteczka, przelękniona, schroniła się u matki. Oczekiwano dalszych wypadków z trwogą. Andrzej niemal co dzień dojeżdżał do Bereźnicy, a przekonawszy się na ostatek, iż brat może znieść podróż, zabrał go z sobą do Pobereża. Tu umieszczono go wygodnie, otoczono staraniem i z wolna zaczął przychodzić do zdrowia. W miarę zaś, jak sił nabierał, chęć pomsty rosła. Choć interes przeciw żonie i nabywcy wekslów był w biegu, nie szedł on dosyć szybko w miarę żądań starego. O pojednaniu z żoną, które ksiądz Oderanowski zamierzał, mowy być nie mogło, on też, z obowiązku duchownego tylko o tym napomknąwszy — cofnął się. W takim stanie były rzeczy, gdy Ozorowicz przyjechał jednego rana do pana Andrzeja, niby tylko dla starki litewki, a w istocie dla wymacania, co się tu święciło. — No jakże, powinszować — rzekł — słyszałem o ślicznej zgodzie, o ozdrowieniu pana Jana, o rewindykacji Rozwadowa. Ale to… wszystko śliczne, piękne, a tymczasem rosa oczy wyje, nim się to pokończy. — A cóż my, stare graty, mamy do robienia? — ozwał się Andrzej. — Przynajmniej skubać Serebrnickiego będzie zabawka. — No, a ja bym cale co innego proponował, zgodę! Andrzej się rozśmiał. — Jaką? — Ot, wedle mojego widzenia, zezwolić na rozwód, niech sobie naprzód jejmość weźmie, ta mu za wszystkie jego grzechy zapłacił po wtóre, co popełnił długów na Rozwadowie, zwrócić mu, i niech idzie do kata. Z drugiej izby posłyszał to pan Jan, który już o kiju chodził. — Niedoczekanie tego łajdaka! — zawołał, ukazując się nagle. — Nie! Sprocesować go, wsadzić do wieży, przyprowadzić do ruiny, to dopiero będzie sprawiedliwość! Za gwałt i zdradę niech, jeśli nie gardło da — to infundo94 odsiedzi i grzywny płaci. — Tak, tak, a jejmość alimenta żonie będziesz musiał dawać za to, żeby ona go konsolowała — a do Rozwadowa nie dojdziesz i za lat dziesięć. — Pal go diabli z Rozwadowem! — zawarczał Jan. — Od czasu jakeśmy się z bratem pogodzili, obejść się mogę bez niego i czekać. Ozorowicz, rzuciwszy myśl do zgody, z którą podobno był wysłany przez Serebrnickiego — pofolgował i zmilczał, dał się jej i im wyburzyć. Wrócili po kilku godzinach do tegoż przedmiotu, i z flegmą wielką przenocował, nazajutrz de noviter repertis95, z argumentami występując silniejszymi, które Andrzeja przekonały. Jan się z bratem posprzeczał nawet. Ku wieczorowi jednak Ozorowicz punkta ugody notował na papierze i wyjechał, niepłonną mając nadzieję, że Serebrnickiego uratuje. Miał za to przyobiecaną sumkę dosyć przyzwoitą. W tydzień po tym zawarto umowę; Andrzej spłacał długi, tradycja ustępowała eo instante96 z Rozwadowa, i oba bracia jechali razem go obejmować. Na rozwód Jan serdecznie się zgodził, byle o kochanej żonie nie słyszeć więcej… XIV Kto by w lat pięć po opisanych wypadkach zajrzał do tego poleskiego kątka, zdziwiłby się i ucieszył widokiem tego życia, jakie tu dwaj bracia Śniehotowie prowadzili. Rozwadów i Pobereże połączone nowo wybitą szeroką drogą, na wprost przez błota i pola, były jakby jednym tylko domem, rozdzielonym na dwie części. Albo Jan gościł w Pobereżu, lub Andrzej jechał do Rozwadowa. Po długich latach rozłąki podawszy sobie dłonie, żyli istotnie po bratersku. Nie przeszkadzało to sprzeczać się łagodnie po kilka razy na dzień, ale zaledwie krew się cokolwiek poruszyła, uśmiechając się wyciągali ku sobie dłonie: — Dosyć tego… — Ale bo waćpan jesteś gorączka — mówił Jan. — Ty bo też nie ścierpisz najmniejszego sprzeciwienia. — Więc dać temu pokój! — Dać pokój! Nie powiemy, ażeby się zmienił charakter Jana, pozostał on zawsze zgryźliwym, ostrym, podejrzliwym; wspomnienie tylko poróżnienia, które obu życie zatruło, wstrzymywało go od wybuchów, a zimna krew i powaga Andrzeja ochładzała i opamiętywała brata. Upodobania mieli rożne, lecz się jakoś godzili z sobą i tolerowali wzajemnie. — To stado twoje, to darmozjady — mówił Jan. — Do czego się to zdało! To się nigdy w świecie nie opłaci trzymać. A kłopotu z tym, a biedy! Źrebięta zdychają; tamten się spleczył97, tamta zdychawiczała. Żebyś przynajmniej sprzedawał, a co najlepszego, to sobie chowasz, i tyle pociechy, że się popatrzysz, jak bryka. Andrzej się śmiał. — Asindziej, nie przymawiając, lubiłeś kobiety i nie miałeś z nich nawet tej pociechy, co ja z koni; brykały ci też, i na tym koniec. Jan posępniał; urywano rozmowę. Teraz, gdy zgoda święta zaszczepiona została, ludzie się też do Śniehotów garnąć zaczęli. Okazało się, że pan Andrzej nie darmo tak paradnie Pobereże zabudował. Na Nowy Rok, św. Jan, na Andrzeja, na Wielkanoc, na zapusty spraszano łaskawych sąsiadów, sprowadzano muzykę, zastawiano stoły i bawiono się, jak to za starych czasów bywało, nie myśląc o jutrze, sercem całym. Chociaż kobiet w domu nie było, dawały się namówić i panie na zapusty do skoków. Dwaj Śniehotowie, choć podtatusiali oba, ludzie majętni, mili w obejściu — zwracali na siebie oczy wdówek i panien, które przesiedziały na koszu kanoniczną godzinę. Pan Jan czasem miewał pokusy, ale Andrzej, który oko miał bardzo bystre — wstrzymywał go w porę. — Miałeś już tego dosyć — mówił — guza nie szukaj. Spluwał stary i szedł do kąta, a potem pokusy unikał. — Niechże ja — odzywał się potem do brata — zgoda, to żeń się ty. Lepiej ode mnie wyglądasz, niech choć popatrzę na szczęście twoje, a może Bóg da młodego Śniehotę, żeby było komu zostawić, co Bóg dał, a waszeć uratował. — Nóżki całuję — mówił Andrzej — nie pora mnie ani tobie. Lepiej tak zostańmy, jak jesteśmy. Weźmiemy gdzie sierotkę i wychowamy go razem, a przysposobiemy, to będzie bezpieczniej. W istocie znalazł pan Andrzej ubogiego Śniehotę i zaraz go do dworu wzięto. Tu dopiero zaczęły się gorące rozprawy, jak go prowadzić, ostro czy łagodnie, czego uczyć, do czego sposobić. Jan był za tą różdżką, którą Duch Św. jakoby kiedyś bić radził, Andrzej za surowością ludzką, poważną i beznamiętną — oba wszakże chłopaka, przywiązując się doń, pieścili. Jan wymawiał Andrzejowi, że go psuje, a sam pokątnie gorzej jeszcze bałamucił. Ale cel w życiu mieli. Chłopak, czternastu lat dopadłszy, konno jeździł jak centaur98, pływał jak ryba, wesół był jak ptaszę; co się tyczy nauki, tej tyle tylko chwycił, ile mu mimo jego wiedzy do głowy się dostało. Po zezwoleniu na rozwód przez pana Jana i spłaceniu Serebrnickiego, gdy prawo dozwoliło połączyć się rozwódce z gachem, ślub się odbył w miasteczku bardzo cicho bez występu. Pani Zębowska nawet na nim nie była. Piętka się tylko zaprosił z żoną, upił i krakowiaczki niedorzeczne wyśpiewywał. Państwo młodzi wzięli wieś zastawą w okolicy, a Serebrnicki, nie zapomniawszy, iż był prawnikiem, żywił nadzieję, że rachunkami tak dziedzica dojedzie, iż się tytułu dziedzictwa wyrzecze. Życie rozpoczęło się dosyć na pozór szczęśliwie, chociaż zgoda w małżeństwie trwała krótko. Zmarła żona Piętce, który po jej zgonie z desperacji po ziemi się tarzał — począł bywać, szukając pociechy w nieszczęściu, u państwa Serebrnickich; mąż był zazdrosny, Domka obraźliwa — powoli raj stał się piekłem. Szczęściem pani Zębowska też na lepszy świat poszła i trzech chłopów w Myzie zostawiła córce, która opuściwszy męża, zamieszkała tam sama jedna, wiodąc życie pustelnicze. Piętka dojeżdżał do niej — i przesiadywał. Serebrnicki, zostawiony sam sobie, mówiono, że pić zaczął, zestarzał przed czasem i w sknerstwie obrzydłym gnił na swej dzierżawie. Hanna Hajdukówna skończyła życie jako pokutnica, obchodząc święte miejsca i nigdy prawie się nie zatrzymując długo w swej okolicy. Poczajów, Kijów i inne słynne cudami kościoły zwiedzała nieustannie, dopóki raz w drodze, zmęczona, chcąc usnąć pod drzewem, nie zamknęła oczów na wieki. 1 Taberna, quae vulgo dicitur Baba (łac.) — karczma, która przez lud nazywana jest Baba. 2 Arendarz — dzierżawca, karczmarz. 3 Staje — jednostka powierzchni, przeważnie równa 1,2—1,5 ha. 4 Bieda, biedka — wózek dwukołowy, używany do niedalekiej drogi. 5 Kurpie — chodaki, łapcie, zwykle plecione z łyka. 6 Tułubek (z ros.) — kożuch, futro. 7 Czekan — broń obuchowo—sieczna w postaci siekierki, osadzona na długim trzonie. 8 Jarmułka — obcisła, płytka czapeczka, sukienna lub aksamitna, przykrywająca czubek głowy, noszona głównie przez Żydów. 9 Nie obuzdany — nie poskromiony. 10 Opończa — obszerny, długi płaszcz z kapturem, bez rękawów. 11 Alkierz — wysunięta narożna część budynku, kryta osobnym dachem lub wnętrze w chatach i dworkach szlacheckich (sypialnie, zwykle kobiece, pokoje gościnne). 12 Probatum est (łac.) — wiadomo, zgadza się. 13 Galarda (z fr.) — żywy, skoczny taniec towarzyski epoki Renesansu, wywodzący się z ludowego tańca lombardzkiego. * Ze starego rekopismu (przypis Autora). 14 Szerbet (z arab.) — na Wschodzie napój chłodzący z soku owocowego i cukru. 15 Lucium a cauda (łac.) — (poznać) szczupaka po ogonie. 16 De domo (łac.) — z domu. 17 Dajweldrelk (z niem.) — obrzydliwe lekarstwo, sok z rośliny zwanej czarcie łajno. 18 Ekscypować (z łac.) — wyłączać. 19 Bonifikować (z łac.) — zniżać cenę kupna. 20 Ex pretio valoris (łac.) — od wartości. 21 Verbum nobile (łac.) — słowo szlacheckie. 22 Erygować (z łac.) — wznieść, ufundować, założyć coś. 23 Konsolacja (z łac.) — pocieszenie; potomstwo, dzieci. 24 Alias (łac.) — inaczej, czyli. 25 Ablucje (z łac.) — obmycie rytualne ciała lub jego części, praktykowane przez ludy wschodnie. 26 Unguibus et rostro (łac.) — pazurami i dziobem. 27 Czamarka (z wł.) — ubiór męski zapinany pod szyję na guziczki, zbliżony krojem do kontusza. 28 Asambl (z fr.) — zebranie towarzyskie, bal, raut. 29 Atencja (z łac.) — okazanie komuś szczególnego szacunku, względów, wyróżnienie kogoś; poważanie. 30 Karaj Boże do wieku — porzekadło wzmacniające treść wypowiedzi; znaczy tu tyle, co — „Karaj mnie Boże tak dobrymi ludźmi, choćby cały wiek, skazuj mnie na nich” (oczywiście w znaczeniu pozytywnym, przewrotnie zawartym w słowie „karaj”). 31 Asumpt (z łac.) — pobudka, zachęta, okazja. 32 ln medias res (łac.) — od razu do rzeczy, do sedna sprawy. 33 Faktor (z łac.) — pośrednik, pełnomocnik. 34 Kwerenda (z łac.) — poszukiwanie, zwłaszcza po bibliotekach, archiwach. 35 Facjendarz (z łac.) — kupiec. 36 Porękawiczne — podarunek lub wypłata określonej sumy, którą ofiaruje nabywca dóbr ziemskich lub domu żonie sprzedającego. 37 Dyferencje (z łac.) — różnice, spór, nieporozumienie, np. zatarg o granice; grunt sporny. 38 Clara pacia (łac.) — jasne umowy. 39 Mariaż (z fr.) — wesele, ślub, małżeństwo. 40 Fizys (z gr.) — twarz, oblicze, fizjonomia. 41 Mitenki (z fr.) — damskie rękawiczki sięgające do połowy palców. 42 Bezchrestny (bezchrzestny) — nie ochrzczony. 43 Budnik — tak nazywano na Litwie i Rusi Mazurów, osiadających tam na prawie czynszowym wśród lasów. 44 Sicz — główny ośrodek Kozaków ukraińskich (zaporoskich), zakładany od XVI wieku na wyspach Dniepru. 45 Orda — nazwa feudalnego państwa mongolskiego i tureckiego. 46 Dzikie Pola — dawna nazwa Zaporoża, bezludnych stepów na brzegach dolnego Dniepru. 47 Carpe diem (łac.) — chwytaj dzień, tj. korzystaj z każdego dnia. 48 Elbecwelbe (żyd.) — rodzaj gry w karty. 49 Liczyć czterdziestu łysych dla rozbicia mrozu — prawdopodobnie chodzi tu o przysłowie „Dziewięciu łysych porachować”. Według wierzenia ludowego gdy w czasie silnych mrozów uda się naliczyć dziewięciu łysych — mróz zelżeje. 50 Ześlone wino — zmarznięte grona winorośli. 51 Partesy (z łac.) — nuty; fraz. opowiadać z partesów — prawić, mówić tak potoczyście, jakby się czytało, jak z nut, jak z książki. 52 Wódjola — wódula; rubasznie o wódce (forma, której użył Kraszewski, nie jest zaświadczona w źródłach). 53 Respice finem (łac.) — patrz końca, uważaj na koniec. 54 Pax hominibus boriae voluntalis (łac.) — pokój ludziom dobrej woli. 55 Pretium affectionis (łac.) — cena uczucia. 56 Rzemiennym dyszlem jechać — jechać dokąd, często zbaczając z drogi i wstępując tu i ówdzie. 57 Ad referendum (łac.) — do zreferowania, do zdania sprawy. 58 Introdukcja (z łac.) — wstęp poprzedzający główną część utworu muzycznego. 59 Ewent (z łac.) — wypadek, zdarzenie. 60 Dysymulować (z łac.) — ukrywać, zatajać chorobę lub jej objawy. 61 Konkokcja (z łac.) — trawienie, strawność. 62 Mariasz (z fr.) — rodzaj gry w karty. 63 Minotaur — w mitologii greckiej potwór o tułowiu człowieka a głowie byka. 64 Rewindykować (z łac.) — domagać się na drodze prawnej zwrotu zabranej własności. 65 Pro memoria (łac.) — dla pamięci, na pamiątkę czegoś. 66 Boćki — rzemień, kańczug zrobiony w Boćkach, miasteczku na Podlasiu, słynnym z wyrobów rymarskich. 67 Bombiza (śr. — łac.) — niezgrabny, brzuchacz. 68 Sub specie (łac.) — pod kątem. 69 Generozja (z łac.) — szlachetne pochodzenie. 70 Mirabilis bombarda Dei (łac.) — cudowna machina Boga; tu w znaczeniu przenośnym i ironicznym. 71 Mirabillissima (łac.) — najcudowniejsza, godna najwyższego podziwu. 72 Kauzyperda (z łac.) — lichy adwokat. 73 Konsyliarz (z łac.) — lekarz, doktor. 74 Relata refero (łac.) — powtarzam, co słyszałem, powiedzenie używane dla zrzucenia z siebie odpowiedzialności za wiarygodność opowiadanych szczegółów. 75 Retro (łac.) — w tył, z powrotem. 76 Fabryka — budowa; wznoszenie budowli; tu: większa robota wykonywana zbiorowo przez różnych rzemieślników. 77 De visu (łac.) — naocznie, z widzenia. 78 Inkrotowiny, inkrutowiny (z lit.) — wnosiny, wprowadzenie się, zwykle połączone z biesiadowaniem. 79 Tradować — zabierać rzeczy dłużnika na należny dług. W dawnym prawie polskim oddać dobra za dekretem sądowym w posiadanie tego, kto proces przewiódł i wygrał sprawę. 80 Insolibitatem (łac.) — niewypłacalność. 81 Dokonalna abdykacja — zupełna, kompletna rezygnacja. 82 Wykwitować — pozbawić własności, wyzuć z czegoś, puścić z kwitkiem. 83 Przeforsztowanie — prowizoryczna ściana z desek, przepierzenie, przegroda. 84 Ordynaria (z łac.) — część płacy pracowników rolnych, realizowana w zbożu ziemniakach, drzewie itd. 85 Plenipotent (z łac.) — pełnomocnik, osoba upoważniona przez mocodawcę do działania w jego imieniu. 86 Bonifratrzy — zakon katolicki założony w 1540 roku przez Jana Bożego w celu opieki nad chorymi; prowadzą szpitale głównie dla umysłowo chorych; w Polsce od 1609 roku. 87 Furiozny (z wł.) — wściekły, porywczy, gwałtowny. 88 Tnfirmeria (z fr.) — izba przeznaczona dla chorych w klasztorze, szkole, w wojsku. 89 Infamia (z łac.) — niesława, hańba, utrata czci i praw obywatelskich, stosowana zwłaszcza w epoce feudalnej. 90 Inkomodować (z łac.) — trudzić kogo, przeszkadzać komu. 91 Zakwefiowana, zakwefiona — zasłonięta; kwef — zasłona na twarz. 92 Subaltern (z łac.) — podporządkowany, podwładny; młodszy oficer lub urzędnik. 93 Sprawnik (z ros.) — osoba sprawująca jakąś funkcję, zarządca. 94 In fundo (łac.) — w lochu. 95 De noviter repertis (łac.) — ze świeżo znalezionymi… 96 Eo instante (łac.) — tym samym. 97 Spleczyć się (o koniu) — wybić łopatkę ze stawu. 98 Centaur — istota mityczna o postaci pól ludzkiej, pół końskiej