15508

Szczegóły
Tytuł 15508
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15508 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15508 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15508 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiktor Żwikiewicz KAJOMARS (Manifest Degeneracji) „I tak zajaśniał niebieski zwierzyniec, że cały świat odmłodniał” (Ferdousi, „Księga królewska’) I Niebo oślepło, a zaraz potem wytrzeszczyło jedno oko zmasakrowane kraterami i drugie też jakieś kostropate. — Jest! Jest! — wrzeszczał Biesnowaty. — Jeden na wszystkie losy kosmosu! Spojrzenie Anestezji całą słodycz oddało Jordanowi. Pilot zapadł się w amortyzacyjnym pęcherzu. Pot z niego walił wielkimi kroplami, jakby ze wzruszania łzawił całą twarzą. — Zaprosisz do siebie? — wdzięczyła się Anestezja. — Dokąd? — Nie wiem. Gdzie uwijesz gniazdko. — Zwracam honor, Jordan! — Biesnowaty nie ustawał w zachwycie. — Masz u mnie za to… Boże, co ja mówię! Nareszcie w domu! Jordan nie czekał, aż ostatecznie rozłączy się jego sprzężenie z modułem naprowadzającym. Zgarnął w pęk kable i szarpnął od skroni. Na czaszce zostało mu kilka różowych pęcherzy. Bardziej przytomnym wzrokiem wyjrzał w przestrzeń między rozchodzącymi się bilardowymi kulami Ziemi i Księżyca. — Nareszcie w domu — z ulgą powtarzał Biesnowaty. Jeszcze mlaskał językiem, na podniebieniu smakując tajemniczą błogość, kiedy coś parsknęło w szklanej studni za ich plecami. Pręty klatki sprężyły tam świetlisty sześcian, aż nadął się i przyjął formę kuli. W pajęczej sieci coś zadrgało ciemniejszą plamą, jakby chlipnęło i zacharkotało. Biesnowaty siedział z rozdziawioną gębą — tu patrzył, tam słuchał, a twarz mu pąsowiała — chwila i odrzuci zbędną chromosferę, a wewnątrz skurczy się jak biały karzeł. Zatrząsł się wreszcie — coś do niego dotarło. Może tamten charkot przełożył na ludzki język. — To się śmieje — powiedział zdumiony. Wzrokiem poszukał jednomyślności w oczach Anestezji. — Śmieje się! — powtórzył. — Daj spokój — westchnęła. — Z czego się śmieje, bydlę! — krzesał w sobie zadawnioną wściekłość. — Mówiłem, Jordan, żeby nie taszczyć ścierwa! Ostrzegałem! Można było zmumifikować. Zakonserwować! Zrobić kompot! Albo wypatroszyć… i czym popadnie! Słuchasz, Jordan? Przyhołubiłeś maskotkę? Teraz jej załóż kaganiec. Chwyć za pysk, mówię! Jak się do tego wezmę, nie będzie miało, bydlę, czym wyzionąć ducha! — Mówisz, że się śmieje? — cicho spytał Jordan. — Chichocze, Bestia! Zawsze była złośliwa. Pomiot parszywy, jak cała planeta, z której to wyciągnąłeś! — I nie wiesz, z czego się śmieje? — Ze złości! — A jeśli to bydlę, jak powiadasz, jest również entuzjastą empirii? Biesnowaty spode łba popatrzył na Jordana. — Ty o czym? — zapytał. — Tam popatrz — pilot podbródkiem kiwnął w perspektywę przestrzeni. Pokryte kraterami truchło Księżyca przesunęło się w bok, natomiast pyzata Ziemia nadęła się jeszcze, niby zmurszała purchawa, gotowa parchami strzelić w szklany nos statku. — Aal–l–le–ja–jo! — jęknął Biesnowaty. Miał minę koguta, któremu Czarna Kura Kosmosu zniosła niespodziankę w samym środku próżni, a sama przeskoczyła na mniej jałową grzędę czasu i przestrzeni. — Tfu! — splunął Biesnowaty. Bestia w klatce zarechotała donośniej. — Mówiłeś: nareszcie w domu — przypomniał Jordan. Przed nimi powolutku okręcała się monstrualna planeta, pozbawiona atmosfery, pokryta rdzawym liszajem, bez mórz i oceanów. W jej zapiekłej skorupie można było dostrzec kilka zygzakowatych szczelin, które podsiąkały szczątkowym błękitem. II Biesnowaty dłonią przejechał po twarzy, jakby sprzed oczu zdejmował pajęczynę. Niewiele pomogło. Może dlatego spragnione spojrzenie skierował w stronę Anestezji; ale to akurat było źródełko nie takich natchnień. Powrócił wzrokiem do szczelin wypełnionych błękitem. — Jest woda — wykazał się optymizmem wisielca. — To nie jest woda — głucho zaprzeczył Jordan. — Skąd wiesz? Anestezja wychynęła nieco ze swej kołyski. Pulchnym ramieniem przystawiła się do Jordana. Zapachniało przymilnie, lecz Anestezja po prostu dłonią pomachała przed oczami pilota. Potem musnęła jego łysy czerep i jednym paluszkiem połaskotała za uchem. Niby długi włos, siwy i samotny, zwisał tam zapomniany światłowód. — Korzysta z ostatnich sprzężeń — wyjaśniła. — Co z tego — oporniej kontaktował Biesnowaty. — Został na podglądzie. Biesnowaty wyciągnął ramię, jakby chciał odebrać Jordanowi i sobie do skroni przystawić strumyczek nadświadomości cieknącej ze sprzężenia z percepcją kosmicznego statku. Zrezygnował jednak i ręką odżegnał się od wynaturzonej zachłanności zmysłów. — Nadawaj — zażądał. Oczy Jordana zmatowiały zupełnie. Przez chwilę bezdźwięcznie ustami całował powietrze. — To atmosfera — odezwał się wreszcie. — Gdzie? — niecierpliwił się Biesnowaty. — W tych rozłamach powierzchni. — Całą tam wciągnęło?! — Gdzie reszta? — Tam wystarczy miejsca na całe powietrze, które kiedyś otulało kulę ziemską. — W tych szparach? — Niezupełnie. To, co widzicie, jest sferą oddaloną średnio o siedemdziesiąt kilometrów od naturalnego, w naszych czasach, poziomu oceanów. — Siedemdziesiąt tysięcy metrów — do siebie powiedział Biesnowaty. — Majestatycznie — rozmarzyła się Anestezja. — Nie jest to wyłącznie dach tego świata osłaniający przestrzeń wypełnioną powietrzem — swoją modlitwę za dusze zmarłych drewnianym głosem odmawiał Jordan. — Gazy wypełniają tam porowatą, wielowarstwową nadbudowę dawnego globu, z którego nienaruszone zostało tylko gorące jądro, ujęte w elektromagnetyczne karby. — Nadbudowa? — Biesnowaty coś kojarzył. — Nad stratosferę?! — Równikowy promień planety zwiększył się o dobrych siedemdziesiąt tysięcy metrów — powiedział Jordan. — Na biegunach trochę mniej, ale i tak dziewięćdziesiąt dziewięć procent masy powietrza znajduje się poniżej tego dachu. Na zewnątrz pozostała jonosfera, egzosfera i magnetosfera. — Czapką nakryli Czomolungmę — zdziwił się Biesnowaty. — Czo–Mo–lung–ma — powtórzyła Anestezja, a w jej ustach to niewinne słowo tchnęło tajemniczym fetyszyzmem. — A pod tym rdzawym dekielkiem — najeżył się Biesnowaty — nie ma żadnej powierzchni? — Jest, ale trudno policzyć. — Przestań cedzić! Mów, co wywęszyłeś! — Niewiele widzę. Poszczególne poziomy przenikają się. To jest prawdziwy labirynt. — Z czego to jest? — Masa planety nie uległa zmianie. — Więc? — Materiał budowlany był stopniowo wypiętrzany z wnętrza globu, przetwarzany i włączany w warstwową architekturę industrialno–urbanistycznego motywu. — Bicie piany! — zgrzytnął Biesnowaty. — Ta szkieletowa nadbudowa nakryła Ziemię jak rafa koralowa — ciągnął Jordan. — Następnie kontynuowano dalsze etapy drążenia i wspinania się do stratosfery. Tak powstał… układ zamknięty. — A co zrobili z wodą?! — zawołał Biesnowaty. — Skanalizowana. — Woda w kranach — krzywo zaśmiał się Biesnowaty. — Zamiast wiatrów hulają przeciągi. — To ma sens — zgodził się Jordan. Uniósł rękę, założył za ucho i stamtąd wyskubał ostatni siwy włos. — Wiele więcej nie zobaczę — stwierdził. — Niech to wszystkie bydlaki kosmosu! — zaklął Biesnowaty i potężną pięścią strzelił w nadstawioną dłoń. — Że też nam zdechł Synchromat… — Dzięki temu Jordan wykazał się instynktem — zauważyła Anestezja. — Spytaj, czy mu coś z tego zostało dla ciebie — odciął się Biesnowaty. Nad czymś intensywnie łamał głowę. — Ty, Jordan — zagadnął wreszcie. — Pozbierałeś się? — Mniej więcej — Jordan przymrużył oczy, jakby rzeczywistość sypnęła w nie garść piachu. — To pewnie astroinżynieria? — drążył Biesnowaty. — Potężna budowla. — Gdybyś taką, zamiast maskotek w rodzaju Bestii, znalazł podczas pałętania w kosmosie… — Oho! — Cywilizacja wyższego rzędu? — Do czego zmierzasz? — zmarszczył się Jordan. — Różnica względnego doliczania czasu, pokładowego i na Ziemi, nie jest znów taka wielka. Tych kilkaset… może tysiąc lat. Odwalili szmat roboty. Spodziewałeś się? Jordan ostrożnie pokręcił łysą głową. — A widzisz — ucieszył się Biesnowaty. — Co? Biesnowaty półleżał w amortyzacyjnym pęcherzu. Paluchami przegarniał kędziory na wypukłej piersi. W twarzy miał rozmarzenie, jakim nigdy dotąd nie natchnęła go Anestezja — nawet wtedy, gdy z powabnego akumulatora rozładowała szczytową frywolność. — W czym rzecz? — zaniepokoił się Jordan. — Nie ufałeś — stwierdził Biesnowaty. — Nie rozumiem. — Bo rozłączyłeś się z przystawką, dzięki której myślisz. — Daj spokój. — Nigdy nie wierzyłeś — twardo powiedział Biesnowaty. — Kiedy odlatywaliśmy, miałeś wątpliwości. — Bez przesady — szybko zareagował Jordan. — Każdy miewa rozterki. — Nie wobec fundamentalnych zasad rozwoju cywilizacji. — Staram się. — Krytykowałeś. — To inspiruje tych, którzy tworzą przyszłość. — Wypacza obraz rzeczywistości. A tobie podobnych obezwładnia. — Zawsze z nawiązką to odrabiałeś — Jordan nieufnie zajrzał w oczy Biesnowatemu, po czym pochylił głowę. Poskutkowało. — A więc? — Biesnowaty łagodniejszym tonem wrócił do sprawy. — Pamiętasz, co mówiłem, kiedy odcumowaliśmy od niebieskiej kuleczki? — Że… gdy wrócimy, to będzie… potęga. — Tłumaczyłem też, dlaczego? — Gdyż to jedyna właściwa droga. — O to, to! I co jeszcze? — Że największy przełom w rozwoju ludzkiego społeczeństwa dopiero się dokonuje. Dzięki rewolucji informatycznej. Jedynie właściwa, z tej rewolucji wyłoniona, dyktatura Informatycznego Systemu stworzy warunki do budowy nowej cywilizacji, potężniejszej niż to wydumali utopiści. — Słowo w słowo — ucieszył się Biesnowaty. Mimo wyraźnej satysfakcji jego oczy bystro zlustrowały sytuację przy skroniach Jordana, w poszukiwaniu tajnego kabelka, podłączonego do martwej pamięci Synchromatu. — A więc, jak ci się to teraz podoba? — zapytał. — Racja była po twojej stronie — westchnął Jordan. — Była, jest i będzie. Bydlę w klatce zarechotało po swojemu. Anestezja zanuciła coś cieniutko. Nagie słońce powoli nurkowało za horyzont pozbawiony widmowej otoczki atmosfery. Kosmiczny statek nasuwał się nad ciemną stronę planety. — Prawdziwie wielka idea jest nieśmiertelna — zadeklamował Biesnowaty. — I jedynie słuszna — Jordan dokończył magiczne zaklęcie. III Jeszcze w dole przewinęły się misterne żłobienia skorupy — zwykle wypełnione cieniem, rzadziej parujące błękitem. Na metalicznym pancerzu ujawniło się kilka brunatnych nacieków i jedno ramię jakby krwawego kleksa, ale w tej samej chwili statek zanurkował w stronę cienia. Tarcza globu osłoniła ich przed wiatrem słonecznym. — Spękana wydmuszka — szepnął Jordan. — Co powiedziałeś? — zainteresował się Biesnowaty. — Poza tym cisza w eterze. — Jak to? — zdziwił się Biesnowaty— — Fasada, masz rację, na miarę cyklopów — obojętnie podkreślił Jordan. — Ale w środku głucho jak w mogile. Coś jednak zachrobotało w ciemności. Może Bestia zmaterializowała w sobie korundowe pazury, po czym wycisnęła je z cielska na muskularnych prowadnicach i wczepiła się w energetyczne ramy klatki, jakby to były metalowe pręty. — Niby cisza, a chwyta za serce — zażartował Biesnowaty. — Módl się — pod nosem szepnął Jordan. — Może nie chwyci za gardło. Zdawało im się, że zawiśli nad czymś przepastnym i grząskim. Przeklęta Bestia wyczekała moment i tak szarpnęła się w elektromagnetycznych więzach, aż zakołysało kryształową kulą lądownika. — Trzymaj! — krzyknął Biesnowaty. — Za późno — bezradnie rozejrzał się Jordan. Słychać było, że w ciemności maca rękami i przelicza światłowody. Najwyraźniej zagapił się z podłączeniem do sterowania. Kula lądownika wykazywała się pewną niezależnością, ale trudno było rozeznać się w sytuacji. Jedynym źródłem światła był amortyzacyjny kokon Anestezji, gdzie różaną jutrzenką jarzyła się jej cielesność, niby lampa mamiąca ćmy do krematorium. — Spadamy — zdziwił się Jordan. — Z takiej odległości?! — Biesnowaty też wywęszył w tym batalistyczną aferę. — Daję światło. Propozycję wysunął Jordan, ale zarzewie poszło od Anestezji. Światło rozpełzło się w szklanych płaszczyznach, gdzie jej lubieżne gesty przeglądały się jednocześnie we wszystkich zaklęsłych zwierciadłach. Błyski rozpoznawały każdą drogę we wręgach światłowodów oplatających głowicę lądownika i zawróciły pieszczotę do punktu wyjścia, potwierdzając pełną automatyzację lądownika. — Protozoa! — zaklął Biesnowaty. — Coś ty zmajstrował, Jordan?! — To nie ja — kajał się pilot. — Duch Święty?! Jordan znów miał kilka srebrnych nici przystawionych do skroni. Twarz mu się skurczyła i czoło wycisnęło kilka dodatkowych kropli potu, jakby po czasoprzestrzennym przeskoku przemycił jednak pewien zapas wilgoci. — N–nie m–mogę… nic! — wystękał. — Pomóż mu, Anestezja! — wściekł się Biesnowaty. Już się wykluwała z amortyzacyjnej lęgni, cała chętna, gdy Jordan energicznie machnął ręką, aż mu szklane włoski zabrzęczały nad czaszką. — Ty bądź spokojny — powiedział do Biesnowatego. — Ja? — Ty masz szansę. — A co ja z innej gliny? — spod nasępionych brwi Biesnowaty podejrzliwie łypnął ślepiami. — Wydłubano nas z reszty technologii — przyznał Jordan. — To fakt. Ale to nasze zmartwienie. Ty jesteś czysty. Przecież fundamentem tej siły, która nas wyłuskała z antycznego modułu czasoprzestrzennego, jest bądź co bądź, tamten nowy wspaniały świat. Jordan wyciągnął ramię i skierował prosto w nieprzenikniony mrok, który ogromnym kręgiem rozpychał gwiazdy. — Nigdy nie widziałem takiej ciemności — wywinął się Biesnowaty. — Ale widziałeś budowlę godną Obywatela Kosmosu? — Każdy widział. — Aby tego dokonać, architekci moc sprawczą znaleźli w idei, której jesteś wyznawcą. — Wierzę. — Czego się więc obawiasz? Chwilę Biesnowaty ponurym wzrokiem szukał skojarzeń między twarzą Jordana a pulchnością Anestezji. Drgnął wreszcie; coś i w nim rozhuśtało żelazną klatkę, tak długo zatrzaśniętą na wszystkie spusty. Aż mu zadrgało w piersi i zaniósł się piekielnym chichotem. — Ja?! Ja mam się bać? — wykrztusił. — Najwyżej twojego towarzystwa! To wszystko, co mi rozwadnia szpik kostny! Ale ty… miałbyś powód. Tak czy inaczej… Można się bać! — Czego? — Przyszłości! Tego się bój, Jordan! Z pewnością ta planeta nie wyhodowała balsamu dla twoich atawistycznych skłonności. — Co miało być, już się stało. — O tak! Przyszłość świata, z którego wyemigrowaliśmy, stała się oto naszą teraźniejszością. Pewnie nie będzie w twoim guście… Ale, jeżeli się udało… — Co wtedy? — Też się bój. — Czego? — Kogo! Bój się mnie! Tu znowu zadudniło w piersi Biesnowatemu. Zarżał pełną gębą. Donośny śmiech znalazł rezonans w piersi tysiąckrotnie większej, sklepionej ze szklanych żeber i obciągniętej membranami chroniącymi przed próżnią. Przylepiec kontenera z klatką jakoś trzymał się głowicy lądownika, chociaż tę wyrwało z tulei łączącej z zasadniczym członem kosmicznego statku. Śmiech Biesnowatego znalazł odzew w cieniu Bestii, jak do skoku sprężonej we wnętrzu klatki. Tyle zgodności było w ich wspólnym chichocie, że Biesnowaty zazgrzytał zębami. — Zamknij mordę — wrzasnął ponad ramieniem. Echo tam nadal pogrywało zbereźnym rechotem. — Zgub to! — Biesnowaty szarpnął się w stronę Jordana. — Katapultuj! Niech się wywróci na lewą stronę! — Nie mogę — stwierdził Jordan bez szczególnej boleści. — Połaszczysz go nawet do własnego grobu! — zaperzył się Biesnowaty. — Wiem! Wiem! Łudzisz się! Tak to sobie wykombinowałeś, że przyjdą ciebie witać, a zobaczą troglodytę. Wtedy im pod nos podetkniesz to bydlę i… uwierzą, że jesteś o szczebelek bardziej zaawansowany w ewolucji! — Próbowałem zrzucić — przyznał się Jordan, ale jakoś niewyraźnie, jakby wstyd mu było przed Bestią za tę chwilę słabości. — Mam — Mam zewnętrzną blokadę systemu katapultowania. Jak słusznie zauważyłeś, jesteśmy na siebie skazani do grobowej deski. My również. — Mało ci Anestezji?! — Robiłem co mogłem… — Zachciało się Bestii. Kula lądownika, z przytroczonym pęcherzykiem klatki, zbliżała się powoli do powierzchni planety, wypiętrzonej nad zdatną do oddychania atmosferę. Nie posiadali skal ani zegarów dla ich oczu odmierzających czas i odległości w kosmicznej przestrzeni. Od chwili, gdy zamilkł Synchromat, niby ślepcy wędrowali w czasie i przestrzeni. Aż Jordan nauczył się dopieszczać zmysły przystawkami osieroconymi przez Synchromat. Tyle to dało, że przynajmniej trafił do Słońca. Nawet wstrzelił się między Ziemię i Księżyc. Lecz teraz ani on, ani Biesnowaty, nie wyczuwali odległości, jaka ich dzieliła od powierzchni monstrualnej planety. A jednak byli pewni, że trwa dyskretne przemieszczanie się lądownika w przestrzeni. Grawitację można oszukać własnym przyspieszeniem — pomyślał Biesnowaty. Lecz to nie była grawitacja. Tajemnicza siła w ich stronę wyciągnęła ramię ogromne, nie poddające się rejestracji żadnymi zmysłami. To ramię sięgnęło po statek wracający z kosmicznej włóczęgi i ukręciło mu szklany łeb. Dokonało tego z wystarczającą ostrożnością, żeby nie skaleczyć popiskujących wewnątrz wstydliwych grzeszników ewolucji. Potem mocarna garść zawinęła się wokół szklanej kuli i noc zaczęła wycofywać ramię z próżnego już worka kosmicznej przestrzeni. — Niech to parazoa! — klął Biesnowaty. — Żadnych przeciążeń! Co się dzieje? Przysiągłbym, że turlamy się samą siłą bezwładności… A jednak… To samo czujesz, Jordan? — Ciągnie nas. — A przynajmniej jest bardziej pociągające od Anestezji. — Też tak sądzę. — Mam wrażenie, że mi się pętelka zaciska na grdyce — sapnął Biesnowaty. — Czy we Wszechświecie istnieje moc bardziej nieuchronna od grawitacji? — Przeznaczenie — tajemniczo zaszeleściła Anestezja. IV Bestia w klatce zachłystywała się piekielną radością. Światło, na wszystkie strony promieniujące ze szklanej kuli, nie znajdowało oparcia w przestrzeni. Szeroko otwartymi oczami patrzyli przed siebie. Jordan zerkał czymś ponad to — czym, nie bardzo wiedział. Każdy kabelek łechtał ośrodek innych zmysłów, a nawet wciskał trzy grosze w luki między nimi. Połowa wszechświata mamiła ich jeszcze gwiazdami, reszta z powodzeniem obywała się bez świecidełek. Pierwszy Biesnowaty zobaczył połysk na czarnej, zdawałoby się — w nieskończoność rozciągniętej płaszczyźnie. Aż się wychylił z amortyzacyjnego pęcherza i przetarł oczy z energią, jakby chciał obie gałki wycisnąć z oczodołów i na dłoniach podać nieco do przodu. — Widzisz to, co ja? — Tak sądzę — odparł Jordan. — Przynajmniej tym razem. — Tym razem? — Zasadnicze różnice naszych światopoglądów ujawniają się, gdy patrzymy w dalszą przyszłość, albo wracamy do punktu wyjścia. — A mówiłem, że z przystawką lepiej myślisz. — To wygląda, jakby światło gwiazd osiadało na czarny aksamit. Zauważony przez nich gwiezdny blask ogromnym kręgiem rozchodził się po tarczy globu, w stronę horyzontu uciekał na fali względnie malejącej krzywizny powierzchni. — Ciekawe — odezwał się Jordan. — Popatrzcie, jak to wygląda bezpośrednio pod nami. — Nie widzę nic — zżymał się Biesnowaty. — Odbicie — po swojemu zagaworzyła Anestezja. — Jakie odbicie! — zaprotestował Biesnowaty. — Ciemna mogiła! — No właśnie — zarumieniła się Anestezja. — Jeżeli widzimy światło gwiazd, tym bardziej powinien tam odbijać się lądownik — podjął Jordan. — Świecimy pełną gębą. — Istotnie — zmarszczył brwi Biesnowaty. — A poza tym zwyczajnie zgaś lampę. Światła ze wszystkich stron zbiegły się do środka kryształowej kuli. Ostatnim błyskiem, niby świetlistą koroną, skoncentrowały się wokół czerepu Jordana. Potem ciemność wygodnie rozsiadła się między nimi. Biesnowaty rozejrzał się ze złością. Dostrzegł gdzieś resztki różowatości. Coś tam się guzdrało — miarowo rozchylał się klosz meduzy i rozdwojoną powabnią poruszał między różowymi, mglistymi koronkami. Biesnowaty zaklął. — Osobno trzeba prosić?! — warknął do Anestezji. — Nie musisz… Biesnowaty wzdrygnął się. Miał wrażenie, że nie tylko jej szept, ale gorące wargi też dotknęły jego ucha. — Wyłącz się! — rozkazał. — A żal — mruknęła pieszczotliwie i zgasła, ostatecznie rozczarowana. Kiedy Biesnowaty ze swojej muszelki znowu wyjrzał w przestrzeń, pochwycił tylko srebrzysty błysk na odległym horyzoncie. Wyglądało na to, że zbliżyli się do autentycznej marmurowej krypty, czarnej i ledwie przyprószonej gwiezdnym pyłem. Powierzchnia ta, widziana pod kątem ostrym, sprawiała wrażenie coraz cieńszego lusterka. Wreszcie głowica lądownika przebiła tę płytę, która — Bóg wie, jak dawno temu — zatrzasnęła się nad milczącym światem. Teraz dopiero trafili w absolutną ciemność. — Widzę — jak na ironię odezwał się Jordan. — Mów! — ponaglił go Biesnowaty. — Obejrzyj się. Biesnowaty posłusznie skręcił kark. W tym kierunku, skąd bez wstrząsu udało im się dobić do powierzchni, ciemność właśnie się zamykała, a w niej malał gwiezdny krąg — lekcja poglądowa, ilustrująca wykład o Wszechświecie wkraczającym w fazę umierania przestrzeni. — Co to znaczy? — zawołał Biesnowaty. — Jeszcze nie zgruntowaliśmy. — I kto wie, co nam pisane — czerwonym kleksem w miejscu warg błysnęła Anestezja. — Więc gdzie jesteśmy?! — Trudno wyczuć — głośno zastanawiał się Jordan — To sprawia wrażenie gigantycznej studni. Nadal się zapadamy. — Widzisz coś w dole? — To prawie siedemdziesiąt tysięcy metrów. Studnia się zwęża. Powietrze jest coraz gęstsze. Nie wiem, czy to naturalny wylot, czy pęknięcie. — Jak wyglądają krawędzie? — Warstwy, warstwy… Jak piętra. Tysiąckrotny przekładaniec. Chłodno tu. Brak podczerwieni. — Któż dziś pamięta, co to jest prawdziwe ciepło — zasmuciła się Anestezja. — Nie ma w tym życia? — jęknął Biesnowaty. — Nic. Chociaż… Tam, gdzie dno, tam coś się jarzy. — Jak z powietrzem? — Ciśnienie wzrasta. — Skład? — Nadaje się. — Dasz radę oświetlić ściany tego komina? — Po prostu zrobię iluminację. — Dosięgnie? — Jesteśmy w przełyku nie szerszym nad kilkaset metrów. — Też mogę? — każdemu z nich tą samą ochotą do ucha dotarła Anestezja. — Rób co chcesz! — Biesnowaty wzruszył ramionami. — Nareszcie! Znowu świętojańskie robaczki zakolebały się wokół głowy Jordana. Przez nitki światłowodów swoje wyznanie przelały w kielichy amortyzacyjnych pęcherzy. Błyskawice skoczyły do ścian przez lonty szklanych ścięgien. Tam wsiąkły w membrany, aż przeniknęły pancerz z kryształu i frunęły w przestrzeń. Nieoczekiwanie znalazły tam oparcie w czymś nieco gęstszym od próżni. Naelektryzowało się rzadkie powietrze. Jeszcze różowość wmieszała się w oschły błękit. To Anestezja zakwitła nad łupinką swego amortyzacyjnego strączka. Między uniesionymi ramionami jej różowe włosy zafalowały i rąbka tajemnicy uchyliły ponad bladym czołem. W środku twarzy zaokrągliły się królicze oczy. Niżej czerwone piętno strzeliło płomiennym językiem w dół i na dwoje rozdzieliło albinotyczną nagość. — Wściekła się — skwitował Biesnowaty. W rozświetlonej klatce miotał się cień Bestii. — Niech sobie pysk rozkwasi! — ze złością sapnął Biesnowaty. — Tam patrz! — zawołał Jordan. — Masz swoją sekcję zwłok! Za wypukłymi soczewkami ścian przepływały szare warstwy. Ich powolna perystaltyka, kiedy dążyły ku niebu, powodowała, że poczuli się jak w szklanej beczce opuszczani w poziomo karbowany, przed wiekami skamieniały przełyk. Gdyby znali tajemny język, wpisany w historię wypiętrzania tego gmachu, mogliby pewnie prześledzić ery, okresy i epoki, będące świadectwem zmagania się budowniczych z ciążeniem i przestrzenią; od holocenu, na miarę Homo Futurus, przez modyfikację jego paleogenu, triasu, dewonu i ordowiku, do korzeni genealogicznego drzewa życiowej przestrzeni, aż po archaik trwający jeszcze w gorącym jądrze globu. Jedne warstwy wypełniała ciemność. Inne przebłyskiwały szronem skrystalizowanym na zestalonej uprzednio, metalicznej flegmie. Szczególnie imponujące kępy kryształów rozrastały się na białych ryzomorfach grzybni albo pleśni — jednakowo skamieniałych przed tysiącem lat. W krzywym grymasie, zaczerpniętym ze śmiertelnego tańca obłędnych technologii, zastygła tam też piana żeliwna, tłustawa, zimna. Pod nią znów migotały ognie w kwarcowym wlewie, podobne do blaszek miki albo przypominające skrzydła szarańczy zatrzymanej w locie. Piętra następowały po sobie jak szczeble drabiny, nieskończoności prowadzącej w przedpiekle. Próżne ciemności rozgraniczane były jaśniejszymi żebrowaniami stropów. W pewnej chwili na pełnym obwodzie studni zapiął się potrójny pierścień białych pereł. Poszczególne kule nieco oblazły z chitynowej wylinki. Pod nimi następna, ciemnobrunatna warstwa. Jeszcze jedna. Szklane pęcherzyki zlały się ze sobą. Dopasowały się szczelnie, aż utworzyły pszczeli plaster. W każdej wydmuszce próżnia ogromna, szeroka i głęboka na setki metrów. W ich wnętrzach coś się czasami wije na posadzkach — jednocześnie pełza i trwa w bezruchu, jeżeli uprzednio nie wypadło przez krawędź cembrowiny, żeby zatchnąć się powietrzem w locie do dna nieosiągalnego dla żywej treści. We wnękach porosłych siwą sadzą ciemnieją otwory tuneli odchodzących poza ciasny horyzont. Znowu jaskółcze gniazda, niby wapienne gardła oberwane nad przepaścią. Czasami zwisa z nich jakieś śmiecie. Niciana parszywość i przezroczyste płachetki — zaczynają falować w powietrzu przepompowanym przez szklany tłok opuszczającego się lądownika. Głowica ledwie już mieści się w cembrowinie. Suche chusteczki, odjęte od pustych oczodołów, machają im na odchodne. Do dna oczy ześlizną się jeszcze z tysiąca pięter. Nagle błysk szeroki, słoneczny. Lądownik majestatycznie przenizuje złoty pierścień. Może kiedyś z próżniowych wnętrzy Wszechświata wychynęła olbrzymia dłoń Stwórcy. Nie dowierzając w parchatość nasienia, poczętego z jego przyzwolenia — jednym palcem ostrożnie tknęła smrodliwe guano. Ręka wzdrygnęła się i wycofała szybko. Ten akt niedowierzania zostawił po sobie studnię od nieba do ziemi, a w niej — wtopioną w śliskie wtedy, teraz skamieniałe ściany — zaręczynową obrączkę. Została zwrócona, jako widomy znak, że dalej przyjdzie tu życie pędzić samopas, bez błogosławieństwa Opatrzności. Znowu puste wnęki poniżej złotej obręczy. W każdej zaklęsłe lustro. W mgnieniu oka Anestezja może tam przejrzeć swoją dymną cielesność. Wszystkie zwierciadła, w przelocie, zaparowane jej nadprzewodliwym oddechem. A oni niżej. Głębiej. Bestia chichocze. Biesnowaty wyje i szykuje pięści. Jordan wyrywa szklane włosy z głowy. Anestezja nuci im słodką kołysankę. Tak spadają zgodnie, rozświetleni swobodnie, niby pochodnia strącona do dna, o jakim nie śniła przejrzystość kosmosu. V Biesnowaty wparł pięści w uda i tak siedział z ponurą gębą. Trwało to dobrą godzinę. W tym czasie nie reagował na wabienie Anestezji ani na głośno wyrażane rozterki Jordana. Przegrzane sfery lądownika przestały potrzaskiwać cienko. Kryształowa głowica została zaklinowana w zwężeniu monstrualnej studni. Poniżej rozpościerało się płaskie dno. Jego powierzchnia wyglądała jak żywe, zaróżowione ciało. Anestezja przypatrywała się temu z zaintrygowaniem, ale gładzizna w dole połyskiwała niewzruszoną, szkliwną powierzchnią. — Mam… głupie wrażenie — niepewnie zaczął Jordan. — Że co? — Coś się nie zgadza. — O tak! — warknął Biesnowaty — Widziałeś po drodze… Patrochy! Próchno! Z tego lamusa próbował wzrokiem wrócić w oś studni, gdzie przedtem do woli napatrzyli się zmartwiałym epokom technosfery. Zamiast perspektywy zmierzającej do nieba spojrzenie Biesnowatego starło się z pełnymi triumfu ślepiami Bestii. Dalej tkwiła w klatce, chociaż sprawiało to wrażenie, że ona sama, z nieprzymuszonej woli, okrakiem przysiadła na kuli lądownika i teraz napawa się wyższością. — Tfu! — szarpnął się Biesnowaty. — Bądź przeklęta! Na odlew strzelił w już rozchełstane poły amortyzacyjnego pęcherza i wyrwał się z przytulni. Anestezja jęknęła cichutko, gdyż gorączka jej wyobraźni z pewnością skleciła przy tym jakąś rozpustną wizję. — Po–wie–trze! — ryknął Biesnowaty nad uchem Jordana. Pilot drżącą ręką zmacał wreszcie potrzebny kabelek i przystawił sobie nad prawą brwią. — Coś nie tak — z przymgleniem w jednym oku wykazał trwałą bezradność. — Powietrze w normie. Nadaje się. Ale… — Gadaj! — pieklił się Biesnowaty. Wreszcie machnął ręką i przestał wisieć nad głową Jordana. Błyskawicznie rozdłubał torbiel pod oklapłym flakiem amortyzacyjnego pęcherza i wyszarpnął stamtąd knebel sterylizatora z chrząstkowym przylepcem. Ustnik zagryzł zębami. Chłonną przylgę dopasował do twarzy. Odkleił z powrotem, jakby go wzięła zadyszka albo większe gwarancje mogły dać butle z tlenem. Rozterki łatwo kompensował wściekłością, więc wściekle popatrzył na Jordana. — Już wiem! — ucieszył się Jordan. — Jałowe! Wszystko tutaj… śladu życia! Ani okruszyny! — Gdzie? W powietrzu? — Wszędzie. Pył jest doskonale jałowy. Brak mikroflory, mikrofauny… nic, nic! Nawet przetrwalników! — Cholera! — zaklął Biesnowaty. — Szlag trafił protista? — Totalna sterylizacja. — Och! — westchnęła Anestezja, a zawierała się w tym jednocześnie ulga, jako reakcja na potwierdzony brak konkurencji i przedsmak niewiarygodnych przestrzeni, zaułków i ślepych uliczek, domów i półmrocznych alków, jakie będzie można sobą zapełnić. — Poza tym brak przeciwwskazań? — zagadnął Biesnowaty. — Trudno zaręczyć. — Idę — Biesnowaty proklamował wcześniejszą decyzję. — Po co? — zdziwiła się Anestezja. — Chwileczkę — Jordan namarszczył się z wysiłku; wyraźnie nie mógł pozbierać się z inicjacją własnej osoby jako wtyczką w cudze zmysły, którymi w dodatku należało pomacać w miejscu, o jakim zupełnie nie miało się pojęcia, gdyż nie ma bardziej intymnej skrytki od naszej przyszłości. — Mówiłeś, że można rozchylić płuca — upewnił się Biesnowaty. Bez dalszych ceregieli przyłożył do twarzy swoją maseczkę. Cieniutkie nabłonki przykleił do worków pod oczami, dwa śliskie ścięgna zaciągnął na uszy — trzasnęły i twardo przylgnęły do policzków. Kilka fałdek, podobnych do blizn, zebrało się przy ustach i wyglądał w tym, jakby sobie na pysk wciągnął niewidzialny kaganiec. Jeszcze ruszył podpuchniętymi wargami. Chrapliwie wciągnął powietrze i przełknął, jakby teraz dopiero zachłysnął się żelatynowym, do przełyku i tchawicy dopasowanym kneblem. — W porządku — powiedział już bez chrypki. — Skąd taka pedanteria? — zdziwił się Jordan. — We własnym domu boisz się na próg splunąć? Stamtąd nic nam nie grozi. Chyba że z siebie nie mamy czego posiać. Anestezja zachichotała. — Wolę nie wąchać — warknął Biesnowaty. — Czort wie, czym tam cuchnie. — Dlaczego ma cuchnąć? — bardzo to zafrapowało Jordana. — Musi cuchnąć, jeżeli szlag trafił nawet drobnicę z Monera, Protista i Parazoa. — Bez nich trudno o bardziej wyrafinowany fetor. Chyba, że czysta chemia… — Największa zgnilizna to Homo sapiens. — O! — Jordan uniósł brwi. Biesnowaty odwrócił się do niego plecami, po czym bosymi nogami wdepnął w koryto z białoskórym Slime. Tylko mlasnęło trzykrotnie — najpierw od stóp do kolan, gdzie mu twardą skorupką ogarnęło łydki, potem wessało się na biodra, żeby trzecim chlipnięciem owinąć się wokół jego gardła. Na grdyce rozmasował biały kołnierzyk. — Zaczekaj — również Jordan gramolił się ze swojej torbieli. — Ubiorę się. Biesnowaty przymierzył do skroni konwencjonalny deflator. — Daj spokój! — przestraszył się Jordan. Biesnowaty raptownie zwrócił się do niego z poszarzałą twarzą. Wystawił wskazujący palec, jakby chciał nim przeszyć na wylot to coś, co struchlało w Jordanie. — Mundur i spluwa — wycedził — Rozumiesz? To była nasza ostatnia szansa. I jej trzeba się było trzymać. Obrócił się na pięcie i tym razem obydwiema nogami wdepnął w elektromagnetyczną odskocznię. Zobaczył jeszcze, jak dziwna fosforyczność otacza Anestezję. W jej oczach była rozpacz. Zdawała się wzrokiem wołać za nim: „Dokąd?! Po co?! Przecież tam nic nie ma! Nic! Nic żywego, co można dotknąć, och! Pokochać! Przynajmniej polubić troszeczkę…” Ona sama zrobiła się dziwnie ulotna, jakby ten fakt nie do pojęcia — czego szukają tam, gdy to coś, najważniejsze, jest tuż, tuż, pod ręką — objawił w niej wreszcie chęć i siłę, zdolne jej erotyczną cielesność natchnąć prawdziwie eteryczną wzniosłością. Raz jeszcze okazała wspaniałomyślność — posłała za nimi z ust czerwone, w powietrzu jak motyle skrzydełka otwierające się i łapczywie zamykające, szkarłatne serduszko; ale tylko Jordan wywalił na nią zdumione oczy. Biesnowaty już był na zewnątrz. Tam wzrokiem obiegł ciemne otwory, odchodzące od czerwonego placu, po czym mruknął pod nosem: „Zgnoili!” i pomaszerował na rekonesans. VI Jordan najpierw przysiadł w zeskoku. Potem padł na kolana i prawie czołem dobił do ziemi. Z napięciem wpatrywał się w szklistą powierzchnię, na jaką zesłał go elektromagnetyczny wysięgnik. — Boże, co to znaczy?! — szepnął do siebie z przestrachem. Jeszcze raz poszukał oczami, ale po Biesnowatym przepadło nawet echo oddalających się kroków. Jordan odważył się powtórnie wlepić wzrok w półprzejrzystą głębię pod sobą. Zdawało mu się, że widzi tam całą gamę różowości, nawarstwioną niby falbany naskórka, które następnie rozchyliły się we wstępującym wirze, kiedy wszystko tam było jeszcze płynne i żywe. Wieloznaczność ta stężała nagle. Zachowała w sobie przejrzystość, pozwalającą spojrzeniu z zewnątrz dotrzeć do tajemniczych intymności, lecz całość stwardniała jako fundament bardziej niewzruszony niż kamień. Teraz Jordan pod dłońmi czuł szkliwną kryptę, która na samym dnie tego świata nakryła groby pożądania, a w nich to wszystko, czego nie udało się dźwignąć do stratosfery. Jordan przetarł oczy. Miał wrażenie, że w różanomlecznej głębi widzi jak cienie, niby antropomorficzne ukwiały — z rozrzuconymi rękami i nogami, z białymi nitkami włosów wtopionych w kryształ, z twarzami utkwionymi w przeźrocze tego martwego jeziora, z jeszcze otwartymi oczami i ustami złożonymi do pocałunków, gdzie w kamiennej nieważkości więcej ciał garnęło się do siebie; ciał albo form gotowych palce i języki przyjmować w siebie, prężących zewnętrzną nagość i wewnątrz ciemną czerwienią karbowane mięśnie, rozchylających mleczne steatopygie i powiewających fartuszkami hotentotek — ku sobie, żeby nie zbliżyć się ani nie oddalić o milimetr, lecz trwać w nieustannym dążeniu i ucieczce, niby hieroglify wrysowane w matrycę orgii nigdy dostatecznie nie spełnionej we wzniesionym, nad ten gigantyczny zapis, gmachu technosfery. I wszystko to, kiedy tam Jordan błąkał się zauroczonym wzrokiem, trwało właśnie, przypominając gigantyczne akwarium, gdzie różowobokie, czerwonopłetwe ryb} i białoskóre robactwo zastygło na moment, a teraz czeka na niepojęty znak, żeby się ocknąć raz jeszcze z fenomenologii niebytu i powrócić do pierwotnego tarła. — Hej! Wróć! — krzyknął Jordan i zerwał się na równe nogi. Rozpaczliwie szukał Biesnowatego, ale ten odszedł i pewnie nie zaszczycił uwagą tej różowatości, która na przywitanie podlizała się ich stopom. Jordan zadarł głowę do soczewki lądownika, wduszonej w przewężenie studni jak ślepie obrane z powiek. Chciał wezwać bodaj Anestezję, ale wyobraził sobie, czego tutaj byłaby zdolna dostąpić jej nimfomania — aż mu wzrok zaćmiło. Nawet nie pożegnał się z Bestią, która powyżej porykiwała bez specjalnej wściekłości. Znalazł złoty środek między tym w górze, a tym pod stopami. Zwrócił twarz w tym kierunku i pomaszerował za Biesnowatym. VII Dopiero po przebyciu około czterdziestu metrów zbliżył się Jo białej ściany. We wszystkie strony rozchodziły się puste tunele. Czarne zawijały w górę, idące poziomo wypełnione były delikatną poświatą — żaden nie zstępował poniżej poziomu wyznaczonego przez powierzchnię różowego jeziora. Wyglądało to na fundamentalną ostateczność, jakiej w tym świecie nie przekroczy żaden podróżnik z krwi i kości. W górze mroki technosfery, w dole przez mętne posadzki resztki światła wyciska z siebie stygnące jądro planety. Ślimaki pełzają po szybie między dniem i nocą. Jordan zapuścił się w tunel o średnic) kilku metrów. Szedł tak długo, aż zatrzymał się przed jednoczesnym rozwidleniem trzech korytarzy i otworami jakichś studni docierających tutaj z wyższych poziomów. Ciągnęło go dalej, a jednak stał i wsłuchiwał się w martwą ciszę. Czuł się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy w kosmicznym statku po raz pierwszy podłączył się do zmysłów osieroconych przez Synchromat. Tam miał przed sobą pusty Wszechświat, tutaj też — gdyby było — potrafiłby dosięgnąć każdego echa, jakie od tysiąca lat błąkało się we wnętrzach technosfery wypiętrzonej przez umarłą cywilizację. Absolutna ciemność spoglądała stamtąd czarnymi oczodołami szybów. Wsłuchiwał się w mowę tych gardeł. Niepostrzeżenie pogłębiło się w nim uczucie, że oto przytknął ucho do maleńkiego otworu, poza którym zaczyna się monstrualna muszla. Jej zwoje bardzo długo zawijały się na coraz mniejszy rdzeń planety. Tymczasem warstwy epok, wiążących przyszłość z przestrzenią, zawierały w sobie coraz więcej tej właśnie przestrzeni, aż próżnia stała się istotą pomnika wzniesionego na styku materii z przestrzenią. Ostatniego piętra nie trzeba było wznosić. Zostało dane w chwili stworzenia tej rzeczywistości. Wystarczyło, żeby budowniczowie własnego nagrobka ostatnią epokę swojej cywilizacji włączyli w bezmiar Wszechrzeczy. Tak muszelka ewolucji otworzyła się w stronę kosmosu. I kosmos, jego pustka i martwota, stały się ostatecznym domem dla tej nicości, jaką Ziemia z siebie przesiedliła w kosmos. Jordan potrząsnął głową. Cóż mógł usłyszeć w nieskończenie pustych wnętrzach tego świata? A jednak słyszał. Wiatr słyszał. Wiatr, który nie był wiatrem. Przeciągi, jak to ujął Biesnowaty. Zapewne słońce, zaglądające w wylot pustej muszli, zwrócony w stronę kosmosu, natykało się promieniami na pierwszy zewnętrzny splot spirali prowadzącej do jądra planety. Pod tym dachem nagrzewało się powietrze. Potem kurcze ciśnienia przepompowywały gazy ze wschodu na zachód i odwrotnie. Tę wędrówkę powietrza Jordan słyszał nad sobą. Warstwy pięter były dla niego chmurami, których brzuchy trą o siebie, a przy tym trwają w stoickiej niewzruszoności, gdy pod nimi, nad nimi i miedzy nimi chrapliwy oddech przedziera się przez szklisto—metaliczne oskrzela. Jordanowi wydało się, że w tej mozolnej perystaltyce powietrza słyszy jakieś lokalne chroboty i szelesty, jakby liści przeganianych przez puste krużganki. Gdzieś tam turlały się suche zwitki, odrzucone przez ostatnią gałąź ewolucji, jaka się obłamała w tym świecie. Słyszał ich wędrówkę. Tam i z powrotem. Słyszał ich sen, gdy zalegały pod ścianami, i szepty, kiedy znowu wkręcały się w wiry powietrza, żeby przeskakiwać z poziomu na poziom i truchtem przebiegać przez metaliczne przełyki. Suche liście. Martwe wylinki. Nic żywego tu nie przetrwało. Jałowy świat. Bezsensowny wiatr. Dał się porwać jego delikatnemu podmuchowi. Bratał się z niewidzialnym listowiem. Podreptał przed siebie. Obrócił się wokół osi. Nie patrzył, dokąd go niesie. Dążył przed siebie, w próżnym labiryncie nie budząc więcej szelestu nad ten, jaki sam słyszał. Znowu nim okręciło, rzuciło w bok. Własnym ciałem, cieniutką, ledwie żyłkowaną membraną, przegrodził jakiś ślepy zaułek, a w nim — wytrzeszczył oczy — doścignął jeden z tych ulotnych szelestów i odciął mu drogę odwrotu. Jordan rękami i nogami zaparł się w przejściu. W zaułku trwało dziwne światełko. Żeby je widzieć, właściwie nie potrzebował wzroku. Czuł to. A jednak nie zamykał oczu, żeby nie ocknąć się nagle poza przytulnością zwyczajnych, ludzkich zmysłów. Widział coś szarego. Przynajmniej takie miał wrażenie, że w ciemnej uliczce skulił się kłąb mysiej sierści, podświetlony niespokojnie błękitną poświatą. Wyglądało na to, jakby ktoś, trochę nieporadnie, srebrne druciki powtykał w fosforescencję zamiast w żywe ciało. A jednak coś materialnie pulsowało w tym świetle i drgało z nieprawdopodobną szybkością, aż mętne barwy zlewały się w szarość, ruch stawał się bezruchem, a zmiana formy — trwającym bezkształtem. Tego było najwięcej — nieforemności właśnie, bezradności kształtu, jakby nieco bezpostaciowej mazi skuliło się w ciasną bryłę. To szare błocko przenikał deszcz, jego powierzchnia pochlipywała trzaskającymi pęcherzykami powietrza i czasami pisnęła gazem puszczanym z glejowatych bąbli. Lecz, tak naprawdę, nie było w tym gazu ani mazi, ani jej bełkotu i bulgotania. Samo światło zawierało w sobie tożsamość tych zjawisk, którym odjęta została nawet korpuskularna postawa i pozostała wibrująca, hipnotyczna fala. Nagle coś wzdęło ten kłąb. Rozciągnął się i uniósł nieco. Jordan zobaczył na ścianie jakby własny cień, a raczej małpią karykaturę. Jakby przekłuty bąbel zapadł się do środka — w stronę Jordana łypnęły rozmyte oczy. Potem coś się skręciło w miejscu, błysnęło bezwłosą odmianą różowego grzbietu i czmychnęło między jego rozstawionymi nogami. Jordan trwał bez poruszenia. Chciał wrosnąć w otaczającą go kamienność ścian, w nich odzyskać spokój i zapomnieć o tamtej szalonej migotliwości. Ściany odmówiły trwalszego oparcia. Ręce opadły mu do bioder. Zachwiał się i sprawiło mu to nieoczekiwany ból. Pomyślał, że odtąd każde poruszenie będzie go przyprawiało o zawrót głowy. Dziwnie zatęsknił do bezwładności kamienia, który poddaje się jedynie temperamentowi niebieskich sfer. VIII Nie bardzo wiedział, jak długo błąkał się w najniższym poziomie labiryntu, bez odwagi zwrócenia się w stronę ostatecznych ciemności. Jeszcze kilkakrotnie szelesty suchych liści przenosiły się opodal, lecz ani razu nie zeszły się ich drogi. Anomalię każdego ruchu traktował jako zabłąkane ognisko Opatrzności, która wyparła się pieczy nad całością tego świata. Wreszcie usłyszał bardziej realny dźwięk, jakby grzmot i cieniutki jęk elektryczności. Bez większej ochoty poszedł w tę stronę. Oczami uczepił się odrobiny rzeczywistego światła. Posadzka pod jego stopami nauczyła się czegoś ponad białą szarość. Wyszedł z labiryntu i posłał wzrok ponad różową powierzchnią. Krzyknął. W biegu do dna lądownika widział jeszcze cofającą się szklistą pępowinę. Również wewnątrz kryształowej kuli błyskawicznie zabliźniał się kanał, przez który została zrzucona klatka. Jordan usłyszał jazgotliwy śmiech. Tym razem nie było to urąganie Bestii. Od dołu widać było, jak w szklanej kuli Biesnowaty wymachuje ramionami nad dziwnie skuloną Anestezją. Jordan dobiegł do klatki. Elektromagnetyczne klamry nie puściły. Krawędzie topologicznych przesunięć energii iskrzyły się niby pręty rozgrzane do białości. Bestia w tej sieci trwała nieruchomo. Wlepiła w niego spojrzenie ogromnych oczu, źrenicach tak głębokich, że — podejrzewał — mogły pomieścić okrucieństwo całego Wszechświata. Nie zmieniła się od czasu, kiedy ją upolował na pewnej parszywej planecie. Tamten glob zerwał się z grawitacyjnej smyczy jakiegoś planetarnego układu albo — według Biesnowatego — był zwyczajnym Czarnym Karłem zagubionym w ciemności pyłowo—wodorowej chmury. Lubił Bestię. Podziwiał jej gwałtowność i, czasami, niezdecydowanie. Lubił jej prostotę, jawną zwierzęcość, chociaż żadnym instrumentem nie zdołał przeniknąć do jej wnętrza. Cały czas fascynowała go zawartość jej czarnego tułowia, który w najmniej spodziewanych momentach wystawiał potężne, szponiaste łapy, albo przemyślnie rozczłonkowane ręce, zdolne rozerwać każdą jedność — żywego ciała czy mechanizmu. Tylko klatki nie potrafiła rozplatać tymi rękami o charakterze łomów. Dlatego ją upolował. W pułapkę. Przedtem Biesnowaty przetestował połowę arsenału ze statku, a zostało mu tylko to, czym od razu mógł się rozliczyć z całym Czarnym Karłem. Jordan uchylił wzrok przed napastliwymi oczami Bestii. Wyciągnął ramię i zgiął palce, jakby się chwytał szczebla drabiny pod dnem lądownika. Automatycznie zadziałał elektromagnetyczny wysięgnik i Jordan znalazł się wewnątrz kryształowej kuli. — Tak! Tak! — wrzeszczał Biesnowaty. — Cholerne Bydlaki! Niech sobie zajrzą w ślepia! Śluźniaki! Pratchawce wtórne! Strzykwy! Skąposzczety! Nekrofile! Mandryle! Hipy! Drutowane łby! Na widok Jordana Biesnowaty skończył kompletowanie epitetów według sobie wiadomego klucza. — Widziałeś?! — zawołał. — Widziałem — powiedział Jordan i przez powietrze palcem dziobnął w stronę klatki rzuconej na różowe dno studni. — Niech patrzą! Wściekłość rozpierała Biesnowatego. Na twarz wylazła mu jakaś dziobatość, szkarłatne wypieki i fioletowe pręgi dawnych blizn. Wyraz oczu miał taki, jakby jego język strzępił się na własne konto, natomiast on sam, Biesnowaty, zapamiętał się w bólu po czymś utraconym bezsensownie i bezpowrotnie, jak to bywa z każdą wielką ideą. — Widziałeś ich? — napastliwie zaczepił Jordan. — Bydlaki! Degeneraty! Widziałeś, co z siebie zrobili? Zgnoili wszystko! Stłamsili! Nic nie zostawili! Nic! Jordan zastanowił się chwilę. — Może tak źle nie jest? — zapytał. Biesnowaty zakrztusił się, jakby zębami chwycił zawieszony w powietrzu, specjalnie na niego tam zastawiony knebel. — Co powiedziałeś? — wykrztusił. Jordan wzruszył ramionami.