Wiktor Żwikiewicz KAJOMARS (Manifest Degeneracji) „I tak zajaśniał niebieski zwierzyniec, że cały świat odmłodniał” (Ferdousi, „Księga królewska’) I Niebo oślepło, a zaraz potem wytrzeszczyło jedno oko zmasakrowane kraterami i drugie też jakieś kostropate. — Jest! Jest! — wrzeszczał Biesnowaty. — Jeden na wszystkie losy kosmosu! Spojrzenie Anestezji całą słodycz oddało Jordanowi. Pilot zapadł się w amortyzacyjnym pęcherzu. Pot z niego walił wielkimi kroplami, jakby ze wzruszania łzawił całą twarzą. — Zaprosisz do siebie? — wdzięczyła się Anestezja. — Dokąd? — Nie wiem. Gdzie uwijesz gniazdko. — Zwracam honor, Jordan! — Biesnowaty nie ustawał w zachwycie. — Masz u mnie za to… Boże, co ja mówię! Nareszcie w domu! Jordan nie czekał, aż ostatecznie rozłączy się jego sprzężenie z modułem naprowadzającym. Zgarnął w pęk kable i szarpnął od skroni. Na czaszce zostało mu kilka różowych pęcherzy. Bardziej przytomnym wzrokiem wyjrzał w przestrzeń między rozchodzącymi się bilardowymi kulami Ziemi i Księżyca. — Nareszcie w domu — z ulgą powtarzał Biesnowaty. Jeszcze mlaskał językiem, na podniebieniu smakując tajemniczą błogość, kiedy coś parsknęło w szklanej studni za ich plecami. Pręty klatki sprężyły tam świetlisty sześcian, aż nadął się i przyjął formę kuli. W pajęczej sieci coś zadrgało ciemniejszą plamą, jakby chlipnęło i zacharkotało. Biesnowaty siedział z rozdziawioną gębą — tu patrzył, tam słuchał, a twarz mu pąsowiała — chwila i odrzuci zbędną chromosferę, a wewnątrz skurczy się jak biały karzeł. Zatrząsł się wreszcie — coś do niego dotarło. Może tamten charkot przełożył na ludzki język. — To się śmieje — powiedział zdumiony. Wzrokiem poszukał jednomyślności w oczach Anestezji. — Śmieje się! — powtórzył. — Daj spokój — westchnęła. — Z czego się śmieje, bydlę! — krzesał w sobie zadawnioną wściekłość. — Mówiłem, Jordan, żeby nie taszczyć ścierwa! Ostrzegałem! Można było zmumifikować. Zakonserwować! Zrobić kompot! Albo wypatroszyć… i czym popadnie! Słuchasz, Jordan? Przyhołubiłeś maskotkę? Teraz jej załóż kaganiec. Chwyć za pysk, mówię! Jak się do tego wezmę, nie będzie miało, bydlę, czym wyzionąć ducha! — Mówisz, że się śmieje? — cicho spytał Jordan. — Chichocze, Bestia! Zawsze była złośliwa. Pomiot parszywy, jak cała planeta, z której to wyciągnąłeś! — I nie wiesz, z czego się śmieje? — Ze złości! — A jeśli to bydlę, jak powiadasz, jest również entuzjastą empirii? Biesnowaty spode łba popatrzył na Jordana. — Ty o czym? — zapytał. — Tam popatrz — pilot podbródkiem kiwnął w perspektywę przestrzeni. Pokryte kraterami truchło Księżyca przesunęło się w bok, natomiast pyzata Ziemia nadęła się jeszcze, niby zmurszała purchawa, gotowa parchami strzelić w szklany nos statku. — Aal–l–le–ja–jo! — jęknął Biesnowaty. Miał minę koguta, któremu Czarna Kura Kosmosu zniosła niespodziankę w samym środku próżni, a sama przeskoczyła na mniej jałową grzędę czasu i przestrzeni. — Tfu! — splunął Biesnowaty. Bestia w klatce zarechotała donośniej. — Mówiłeś: nareszcie w domu — przypomniał Jordan. Przed nimi powolutku okręcała się monstrualna planeta, pozbawiona atmosfery, pokryta rdzawym liszajem, bez mórz i oceanów. W jej zapiekłej skorupie można było dostrzec kilka zygzakowatych szczelin, które podsiąkały szczątkowym błękitem. II Biesnowaty dłonią przejechał po twarzy, jakby sprzed oczu zdejmował pajęczynę. Niewiele pomogło. Może dlatego spragnione spojrzenie skierował w stronę Anestezji; ale to akurat było źródełko nie takich natchnień. Powrócił wzrokiem do szczelin wypełnionych błękitem. — Jest woda — wykazał się optymizmem wisielca. — To nie jest woda — głucho zaprzeczył Jordan. — Skąd wiesz? Anestezja wychynęła nieco ze swej kołyski. Pulchnym ramieniem przystawiła się do Jordana. Zapachniało przymilnie, lecz Anestezja po prostu dłonią pomachała przed oczami pilota. Potem musnęła jego łysy czerep i jednym paluszkiem połaskotała za uchem. Niby długi włos, siwy i samotny, zwisał tam zapomniany światłowód. — Korzysta z ostatnich sprzężeń — wyjaśniła. — Co z tego — oporniej kontaktował Biesnowaty. — Został na podglądzie. Biesnowaty wyciągnął ramię, jakby chciał odebrać Jordanowi i sobie do skroni przystawić strumyczek nadświadomości cieknącej ze sprzężenia z percepcją kosmicznego statku. Zrezygnował jednak i ręką odżegnał się od wynaturzonej zachłanności zmysłów. — Nadawaj — zażądał. Oczy Jordana zmatowiały zupełnie. Przez chwilę bezdźwięcznie ustami całował powietrze. — To atmosfera — odezwał się wreszcie. — Gdzie? — niecierpliwił się Biesnowaty. — W tych rozłamach powierzchni. — Całą tam wciągnęło?! — Gdzie reszta? — Tam wystarczy miejsca na całe powietrze, które kiedyś otulało kulę ziemską. — W tych szparach? — Niezupełnie. To, co widzicie, jest sferą oddaloną średnio o siedemdziesiąt kilometrów od naturalnego, w naszych czasach, poziomu oceanów. — Siedemdziesiąt tysięcy metrów — do siebie powiedział Biesnowaty. — Majestatycznie — rozmarzyła się Anestezja. — Nie jest to wyłącznie dach tego świata osłaniający przestrzeń wypełnioną powietrzem — swoją modlitwę za dusze zmarłych drewnianym głosem odmawiał Jordan. — Gazy wypełniają tam porowatą, wielowarstwową nadbudowę dawnego globu, z którego nienaruszone zostało tylko gorące jądro, ujęte w elektromagnetyczne karby. — Nadbudowa? — Biesnowaty coś kojarzył. — Nad stratosferę?! — Równikowy promień planety zwiększył się o dobrych siedemdziesiąt tysięcy metrów — powiedział Jordan. — Na biegunach trochę mniej, ale i tak dziewięćdziesiąt dziewięć procent masy powietrza znajduje się poniżej tego dachu. Na zewnątrz pozostała jonosfera, egzosfera i magnetosfera. — Czapką nakryli Czomolungmę — zdziwił się Biesnowaty. — Czo–Mo–lung–ma — powtórzyła Anestezja, a w jej ustach to niewinne słowo tchnęło tajemniczym fetyszyzmem. — A pod tym rdzawym dekielkiem — najeżył się Biesnowaty — nie ma żadnej powierzchni? — Jest, ale trudno policzyć. — Przestań cedzić! Mów, co wywęszyłeś! — Niewiele widzę. Poszczególne poziomy przenikają się. To jest prawdziwy labirynt. — Z czego to jest? — Masa planety nie uległa zmianie. — Więc? — Materiał budowlany był stopniowo wypiętrzany z wnętrza globu, przetwarzany i włączany w warstwową architekturę industrialno–urbanistycznego motywu. — Bicie piany! — zgrzytnął Biesnowaty. — Ta szkieletowa nadbudowa nakryła Ziemię jak rafa koralowa — ciągnął Jordan. — Następnie kontynuowano dalsze etapy drążenia i wspinania się do stratosfery. Tak powstał… układ zamknięty. — A co zrobili z wodą?! — zawołał Biesnowaty. — Skanalizowana. — Woda w kranach — krzywo zaśmiał się Biesnowaty. — Zamiast wiatrów hulają przeciągi. — To ma sens — zgodził się Jordan. Uniósł rękę, założył za ucho i stamtąd wyskubał ostatni siwy włos. — Wiele więcej nie zobaczę — stwierdził. — Niech to wszystkie bydlaki kosmosu! — zaklął Biesnowaty i potężną pięścią strzelił w nadstawioną dłoń. — Że też nam zdechł Synchromat… — Dzięki temu Jordan wykazał się instynktem — zauważyła Anestezja. — Spytaj, czy mu coś z tego zostało dla ciebie — odciął się Biesnowaty. Nad czymś intensywnie łamał głowę. — Ty, Jordan — zagadnął wreszcie. — Pozbierałeś się? — Mniej więcej — Jordan przymrużył oczy, jakby rzeczywistość sypnęła w nie garść piachu. — To pewnie astroinżynieria? — drążył Biesnowaty. — Potężna budowla. — Gdybyś taką, zamiast maskotek w rodzaju Bestii, znalazł podczas pałętania w kosmosie… — Oho! — Cywilizacja wyższego rzędu? — Do czego zmierzasz? — zmarszczył się Jordan. — Różnica względnego doliczania czasu, pokładowego i na Ziemi, nie jest znów taka wielka. Tych kilkaset… może tysiąc lat. Odwalili szmat roboty. Spodziewałeś się? Jordan ostrożnie pokręcił łysą głową. — A widzisz — ucieszył się Biesnowaty. — Co? Biesnowaty półleżał w amortyzacyjnym pęcherzu. Paluchami przegarniał kędziory na wypukłej piersi. W twarzy miał rozmarzenie, jakim nigdy dotąd nie natchnęła go Anestezja — nawet wtedy, gdy z powabnego akumulatora rozładowała szczytową frywolność. — W czym rzecz? — zaniepokoił się Jordan. — Nie ufałeś — stwierdził Biesnowaty. — Nie rozumiem. — Bo rozłączyłeś się z przystawką, dzięki której myślisz. — Daj spokój. — Nigdy nie wierzyłeś — twardo powiedział Biesnowaty. — Kiedy odlatywaliśmy, miałeś wątpliwości. — Bez przesady — szybko zareagował Jordan. — Każdy miewa rozterki. — Nie wobec fundamentalnych zasad rozwoju cywilizacji. — Staram się. — Krytykowałeś. — To inspiruje tych, którzy tworzą przyszłość. — Wypacza obraz rzeczywistości. A tobie podobnych obezwładnia. — Zawsze z nawiązką to odrabiałeś — Jordan nieufnie zajrzał w oczy Biesnowatemu, po czym pochylił głowę. Poskutkowało. — A więc? — Biesnowaty łagodniejszym tonem wrócił do sprawy. — Pamiętasz, co mówiłem, kiedy odcumowaliśmy od niebieskiej kuleczki? — Że… gdy wrócimy, to będzie… potęga. — Tłumaczyłem też, dlaczego? — Gdyż to jedyna właściwa droga. — O to, to! I co jeszcze? — Że największy przełom w rozwoju ludzkiego społeczeństwa dopiero się dokonuje. Dzięki rewolucji informatycznej. Jedynie właściwa, z tej rewolucji wyłoniona, dyktatura Informatycznego Systemu stworzy warunki do budowy nowej cywilizacji, potężniejszej niż to wydumali utopiści. — Słowo w słowo — ucieszył się Biesnowaty. Mimo wyraźnej satysfakcji jego oczy bystro zlustrowały sytuację przy skroniach Jordana, w poszukiwaniu tajnego kabelka, podłączonego do martwej pamięci Synchromatu. — A więc, jak ci się to teraz podoba? — zapytał. — Racja była po twojej stronie — westchnął Jordan. — Była, jest i będzie. Bydlę w klatce zarechotało po swojemu. Anestezja zanuciła coś cieniutko. Nagie słońce powoli nurkowało za horyzont pozbawiony widmowej otoczki atmosfery. Kosmiczny statek nasuwał się nad ciemną stronę planety. — Prawdziwie wielka idea jest nieśmiertelna — zadeklamował Biesnowaty. — I jedynie słuszna — Jordan dokończył magiczne zaklęcie. III Jeszcze w dole przewinęły się misterne żłobienia skorupy — zwykle wypełnione cieniem, rzadziej parujące błękitem. Na metalicznym pancerzu ujawniło się kilka brunatnych nacieków i jedno ramię jakby krwawego kleksa, ale w tej samej chwili statek zanurkował w stronę cienia. Tarcza globu osłoniła ich przed wiatrem słonecznym. — Spękana wydmuszka — szepnął Jordan. — Co powiedziałeś? — zainteresował się Biesnowaty. — Poza tym cisza w eterze. — Jak to? — zdziwił się Biesnowaty— — Fasada, masz rację, na miarę cyklopów — obojętnie podkreślił Jordan. — Ale w środku głucho jak w mogile. Coś jednak zachrobotało w ciemności. Może Bestia zmaterializowała w sobie korundowe pazury, po czym wycisnęła je z cielska na muskularnych prowadnicach i wczepiła się w energetyczne ramy klatki, jakby to były metalowe pręty. — Niby cisza, a chwyta za serce — zażartował Biesnowaty. — Módl się — pod nosem szepnął Jordan. — Może nie chwyci za gardło. Zdawało im się, że zawiśli nad czymś przepastnym i grząskim. Przeklęta Bestia wyczekała moment i tak szarpnęła się w elektromagnetycznych więzach, aż zakołysało kryształową kulą lądownika. — Trzymaj! — krzyknął Biesnowaty. — Za późno — bezradnie rozejrzał się Jordan. Słychać było, że w ciemności maca rękami i przelicza światłowody. Najwyraźniej zagapił się z podłączeniem do sterowania. Kula lądownika wykazywała się pewną niezależnością, ale trudno było rozeznać się w sytuacji. Jedynym źródłem światła był amortyzacyjny kokon Anestezji, gdzie różaną jutrzenką jarzyła się jej cielesność, niby lampa mamiąca ćmy do krematorium. — Spadamy — zdziwił się Jordan. — Z takiej odległości?! — Biesnowaty też wywęszył w tym batalistyczną aferę. — Daję światło. Propozycję wysunął Jordan, ale zarzewie poszło od Anestezji. Światło rozpełzło się w szklanych płaszczyznach, gdzie jej lubieżne gesty przeglądały się jednocześnie we wszystkich zaklęsłych zwierciadłach. Błyski rozpoznawały każdą drogę we wręgach światłowodów oplatających głowicę lądownika i zawróciły pieszczotę do punktu wyjścia, potwierdzając pełną automatyzację lądownika. — Protozoa! — zaklął Biesnowaty. — Coś ty zmajstrował, Jordan?! — To nie ja — kajał się pilot. — Duch Święty?! Jordan znów miał kilka srebrnych nici przystawionych do skroni. Twarz mu się skurczyła i czoło wycisnęło kilka dodatkowych kropli potu, jakby po czasoprzestrzennym przeskoku przemycił jednak pewien zapas wilgoci. — N–nie m–mogę… nic! — wystękał. — Pomóż mu, Anestezja! — wściekł się Biesnowaty. Już się wykluwała z amortyzacyjnej lęgni, cała chętna, gdy Jordan energicznie machnął ręką, aż mu szklane włoski zabrzęczały nad czaszką. — Ty bądź spokojny — powiedział do Biesnowatego. — Ja? — Ty masz szansę. — A co ja z innej gliny? — spod nasępionych brwi Biesnowaty podejrzliwie łypnął ślepiami. — Wydłubano nas z reszty technologii — przyznał Jordan. — To fakt. Ale to nasze zmartwienie. Ty jesteś czysty. Przecież fundamentem tej siły, która nas wyłuskała z antycznego modułu czasoprzestrzennego, jest bądź co bądź, tamten nowy wspaniały świat. Jordan wyciągnął ramię i skierował prosto w nieprzenikniony mrok, który ogromnym kręgiem rozpychał gwiazdy. — Nigdy nie widziałem takiej ciemności — wywinął się Biesnowaty. — Ale widziałeś budowlę godną Obywatela Kosmosu? — Każdy widział. — Aby tego dokonać, architekci moc sprawczą znaleźli w idei, której jesteś wyznawcą. — Wierzę. — Czego się więc obawiasz? Chwilę Biesnowaty ponurym wzrokiem szukał skojarzeń między twarzą Jordana a pulchnością Anestezji. Drgnął wreszcie; coś i w nim rozhuśtało żelazną klatkę, tak długo zatrzaśniętą na wszystkie spusty. Aż mu zadrgało w piersi i zaniósł się piekielnym chichotem. — Ja?! Ja mam się bać? — wykrztusił. — Najwyżej twojego towarzystwa! To wszystko, co mi rozwadnia szpik kostny! Ale ty… miałbyś powód. Tak czy inaczej… Można się bać! — Czego? — Przyszłości! Tego się bój, Jordan! Z pewnością ta planeta nie wyhodowała balsamu dla twoich atawistycznych skłonności. — Co miało być, już się stało. — O tak! Przyszłość świata, z którego wyemigrowaliśmy, stała się oto naszą teraźniejszością. Pewnie nie będzie w twoim guście… Ale, jeżeli się udało… — Co wtedy? — Też się bój. — Czego? — Kogo! Bój się mnie! Tu znowu zadudniło w piersi Biesnowatemu. Zarżał pełną gębą. Donośny śmiech znalazł rezonans w piersi tysiąckrotnie większej, sklepionej ze szklanych żeber i obciągniętej membranami chroniącymi przed próżnią. Przylepiec kontenera z klatką jakoś trzymał się głowicy lądownika, chociaż tę wyrwało z tulei łączącej z zasadniczym członem kosmicznego statku. Śmiech Biesnowatego znalazł odzew w cieniu Bestii, jak do skoku sprężonej we wnętrzu klatki. Tyle zgodności było w ich wspólnym chichocie, że Biesnowaty zazgrzytał zębami. — Zamknij mordę — wrzasnął ponad ramieniem. Echo tam nadal pogrywało zbereźnym rechotem. — Zgub to! — Biesnowaty szarpnął się w stronę Jordana. — Katapultuj! Niech się wywróci na lewą stronę! — Nie mogę — stwierdził Jordan bez szczególnej boleści. — Połaszczysz go nawet do własnego grobu! — zaperzył się Biesnowaty. — Wiem! Wiem! Łudzisz się! Tak to sobie wykombinowałeś, że przyjdą ciebie witać, a zobaczą troglodytę. Wtedy im pod nos podetkniesz to bydlę i… uwierzą, że jesteś o szczebelek bardziej zaawansowany w ewolucji! — Próbowałem zrzucić — przyznał się Jordan, ale jakoś niewyraźnie, jakby wstyd mu było przed Bestią za tę chwilę słabości. — Mam — Mam zewnętrzną blokadę systemu katapultowania. Jak słusznie zauważyłeś, jesteśmy na siebie skazani do grobowej deski. My również. — Mało ci Anestezji?! — Robiłem co mogłem… — Zachciało się Bestii. Kula lądownika, z przytroczonym pęcherzykiem klatki, zbliżała się powoli do powierzchni planety, wypiętrzonej nad zdatną do oddychania atmosferę. Nie posiadali skal ani zegarów dla ich oczu odmierzających czas i odległości w kosmicznej przestrzeni. Od chwili, gdy zamilkł Synchromat, niby ślepcy wędrowali w czasie i przestrzeni. Aż Jordan nauczył się dopieszczać zmysły przystawkami osieroconymi przez Synchromat. Tyle to dało, że przynajmniej trafił do Słońca. Nawet wstrzelił się między Ziemię i Księżyc. Lecz teraz ani on, ani Biesnowaty, nie wyczuwali odległości, jaka ich dzieliła od powierzchni monstrualnej planety. A jednak byli pewni, że trwa dyskretne przemieszczanie się lądownika w przestrzeni. Grawitację można oszukać własnym przyspieszeniem — pomyślał Biesnowaty. Lecz to nie była grawitacja. Tajemnicza siła w ich stronę wyciągnęła ramię ogromne, nie poddające się rejestracji żadnymi zmysłami. To ramię sięgnęło po statek wracający z kosmicznej włóczęgi i ukręciło mu szklany łeb. Dokonało tego z wystarczającą ostrożnością, żeby nie skaleczyć popiskujących wewnątrz wstydliwych grzeszników ewolucji. Potem mocarna garść zawinęła się wokół szklanej kuli i noc zaczęła wycofywać ramię z próżnego już worka kosmicznej przestrzeni. — Niech to parazoa! — klął Biesnowaty. — Żadnych przeciążeń! Co się dzieje? Przysiągłbym, że turlamy się samą siłą bezwładności… A jednak… To samo czujesz, Jordan? — Ciągnie nas. — A przynajmniej jest bardziej pociągające od Anestezji. — Też tak sądzę. — Mam wrażenie, że mi się pętelka zaciska na grdyce — sapnął Biesnowaty. — Czy we Wszechświecie istnieje moc bardziej nieuchronna od grawitacji? — Przeznaczenie — tajemniczo zaszeleściła Anestezja. IV Bestia w klatce zachłystywała się piekielną radością. Światło, na wszystkie strony promieniujące ze szklanej kuli, nie znajdowało oparcia w przestrzeni. Szeroko otwartymi oczami patrzyli przed siebie. Jordan zerkał czymś ponad to — czym, nie bardzo wiedział. Każdy kabelek łechtał ośrodek innych zmysłów, a nawet wciskał trzy grosze w luki między nimi. Połowa wszechświata mamiła ich jeszcze gwiazdami, reszta z powodzeniem obywała się bez świecidełek. Pierwszy Biesnowaty zobaczył połysk na czarnej, zdawałoby się — w nieskończoność rozciągniętej płaszczyźnie. Aż się wychylił z amortyzacyjnego pęcherza i przetarł oczy z energią, jakby chciał obie gałki wycisnąć z oczodołów i na dłoniach podać nieco do przodu. — Widzisz to, co ja? — Tak sądzę — odparł Jordan. — Przynajmniej tym razem. — Tym razem? — Zasadnicze różnice naszych światopoglądów ujawniają się, gdy patrzymy w dalszą przyszłość, albo wracamy do punktu wyjścia. — A mówiłem, że z przystawką lepiej myślisz. — To wygląda, jakby światło gwiazd osiadało na czarny aksamit. Zauważony przez nich gwiezdny blask ogromnym kręgiem rozchodził się po tarczy globu, w stronę horyzontu uciekał na fali względnie malejącej krzywizny powierzchni. — Ciekawe — odezwał się Jordan. — Popatrzcie, jak to wygląda bezpośrednio pod nami. — Nie widzę nic — zżymał się Biesnowaty. — Odbicie — po swojemu zagaworzyła Anestezja. — Jakie odbicie! — zaprotestował Biesnowaty. — Ciemna mogiła! — No właśnie — zarumieniła się Anestezja. — Jeżeli widzimy światło gwiazd, tym bardziej powinien tam odbijać się lądownik — podjął Jordan. — Świecimy pełną gębą. — Istotnie — zmarszczył brwi Biesnowaty. — A poza tym zwyczajnie zgaś lampę. Światła ze wszystkich stron zbiegły się do środka kryształowej kuli. Ostatnim błyskiem, niby świetlistą koroną, skoncentrowały się wokół czerepu Jordana. Potem ciemność wygodnie rozsiadła się między nimi. Biesnowaty rozejrzał się ze złością. Dostrzegł gdzieś resztki różowatości. Coś tam się guzdrało — miarowo rozchylał się klosz meduzy i rozdwojoną powabnią poruszał między różowymi, mglistymi koronkami. Biesnowaty zaklął. — Osobno trzeba prosić?! — warknął do Anestezji. — Nie musisz… Biesnowaty wzdrygnął się. Miał wrażenie, że nie tylko jej szept, ale gorące wargi też dotknęły jego ucha. — Wyłącz się! — rozkazał. — A żal — mruknęła pieszczotliwie i zgasła, ostatecznie rozczarowana. Kiedy Biesnowaty ze swojej muszelki znowu wyjrzał w przestrzeń, pochwycił tylko srebrzysty błysk na odległym horyzoncie. Wyglądało na to, że zbliżyli się do autentycznej marmurowej krypty, czarnej i ledwie przyprószonej gwiezdnym pyłem. Powierzchnia ta, widziana pod kątem ostrym, sprawiała wrażenie coraz cieńszego lusterka. Wreszcie głowica lądownika przebiła tę płytę, która — Bóg wie, jak dawno temu — zatrzasnęła się nad milczącym światem. Teraz dopiero trafili w absolutną ciemność. — Widzę — jak na ironię odezwał się Jordan. — Mów! — ponaglił go Biesnowaty. — Obejrzyj się. Biesnowaty posłusznie skręcił kark. W tym kierunku, skąd bez wstrząsu udało im się dobić do powierzchni, ciemność właśnie się zamykała, a w niej malał gwiezdny krąg — lekcja poglądowa, ilustrująca wykład o Wszechświecie wkraczającym w fazę umierania przestrzeni. — Co to znaczy? — zawołał Biesnowaty. — Jeszcze nie zgruntowaliśmy. — I kto wie, co nam pisane — czerwonym kleksem w miejscu warg błysnęła Anestezja. — Więc gdzie jesteśmy?! — Trudno wyczuć — głośno zastanawiał się Jordan — To sprawia wrażenie gigantycznej studni. Nadal się zapadamy. — Widzisz coś w dole? — To prawie siedemdziesiąt tysięcy metrów. Studnia się zwęża. Powietrze jest coraz gęstsze. Nie wiem, czy to naturalny wylot, czy pęknięcie. — Jak wyglądają krawędzie? — Warstwy, warstwy… Jak piętra. Tysiąckrotny przekładaniec. Chłodno tu. Brak podczerwieni. — Któż dziś pamięta, co to jest prawdziwe ciepło — zasmuciła się Anestezja. — Nie ma w tym życia? — jęknął Biesnowaty. — Nic. Chociaż… Tam, gdzie dno, tam coś się jarzy. — Jak z powietrzem? — Ciśnienie wzrasta. — Skład? — Nadaje się. — Dasz radę oświetlić ściany tego komina? — Po prostu zrobię iluminację. — Dosięgnie? — Jesteśmy w przełyku nie szerszym nad kilkaset metrów. — Też mogę? — każdemu z nich tą samą ochotą do ucha dotarła Anestezja. — Rób co chcesz! — Biesnowaty wzruszył ramionami. — Nareszcie! Znowu świętojańskie robaczki zakolebały się wokół głowy Jordana. Przez nitki światłowodów swoje wyznanie przelały w kielichy amortyzacyjnych pęcherzy. Błyskawice skoczyły do ścian przez lonty szklanych ścięgien. Tam wsiąkły w membrany, aż przeniknęły pancerz z kryształu i frunęły w przestrzeń. Nieoczekiwanie znalazły tam oparcie w czymś nieco gęstszym od próżni. Naelektryzowało się rzadkie powietrze. Jeszcze różowość wmieszała się w oschły błękit. To Anestezja zakwitła nad łupinką swego amortyzacyjnego strączka. Między uniesionymi ramionami jej różowe włosy zafalowały i rąbka tajemnicy uchyliły ponad bladym czołem. W środku twarzy zaokrągliły się królicze oczy. Niżej czerwone piętno strzeliło płomiennym językiem w dół i na dwoje rozdzieliło albinotyczną nagość. — Wściekła się — skwitował Biesnowaty. W rozświetlonej klatce miotał się cień Bestii. — Niech sobie pysk rozkwasi! — ze złością sapnął Biesnowaty. — Tam patrz! — zawołał Jordan. — Masz swoją sekcję zwłok! Za wypukłymi soczewkami ścian przepływały szare warstwy. Ich powolna perystaltyka, kiedy dążyły ku niebu, powodowała, że poczuli się jak w szklanej beczce opuszczani w poziomo karbowany, przed wiekami skamieniały przełyk. Gdyby znali tajemny język, wpisany w historię wypiętrzania tego gmachu, mogliby pewnie prześledzić ery, okresy i epoki, będące świadectwem zmagania się budowniczych z ciążeniem i przestrzenią; od holocenu, na miarę Homo Futurus, przez modyfikację jego paleogenu, triasu, dewonu i ordowiku, do korzeni genealogicznego drzewa życiowej przestrzeni, aż po archaik trwający jeszcze w gorącym jądrze globu. Jedne warstwy wypełniała ciemność. Inne przebłyskiwały szronem skrystalizowanym na zestalonej uprzednio, metalicznej flegmie. Szczególnie imponujące kępy kryształów rozrastały się na białych ryzomorfach grzybni albo pleśni — jednakowo skamieniałych przed tysiącem lat. W krzywym grymasie, zaczerpniętym ze śmiertelnego tańca obłędnych technologii, zastygła tam też piana żeliwna, tłustawa, zimna. Pod nią znów migotały ognie w kwarcowym wlewie, podobne do blaszek miki albo przypominające skrzydła szarańczy zatrzymanej w locie. Piętra następowały po sobie jak szczeble drabiny, nieskończoności prowadzącej w przedpiekle. Próżne ciemności rozgraniczane były jaśniejszymi żebrowaniami stropów. W pewnej chwili na pełnym obwodzie studni zapiął się potrójny pierścień białych pereł. Poszczególne kule nieco oblazły z chitynowej wylinki. Pod nimi następna, ciemnobrunatna warstwa. Jeszcze jedna. Szklane pęcherzyki zlały się ze sobą. Dopasowały się szczelnie, aż utworzyły pszczeli plaster. W każdej wydmuszce próżnia ogromna, szeroka i głęboka na setki metrów. W ich wnętrzach coś się czasami wije na posadzkach — jednocześnie pełza i trwa w bezruchu, jeżeli uprzednio nie wypadło przez krawędź cembrowiny, żeby zatchnąć się powietrzem w locie do dna nieosiągalnego dla żywej treści. We wnękach porosłych siwą sadzą ciemnieją otwory tuneli odchodzących poza ciasny horyzont. Znowu jaskółcze gniazda, niby wapienne gardła oberwane nad przepaścią. Czasami zwisa z nich jakieś śmiecie. Niciana parszywość i przezroczyste płachetki — zaczynają falować w powietrzu przepompowanym przez szklany tłok opuszczającego się lądownika. Głowica ledwie już mieści się w cembrowinie. Suche chusteczki, odjęte od pustych oczodołów, machają im na odchodne. Do dna oczy ześlizną się jeszcze z tysiąca pięter. Nagle błysk szeroki, słoneczny. Lądownik majestatycznie przenizuje złoty pierścień. Może kiedyś z próżniowych wnętrzy Wszechświata wychynęła olbrzymia dłoń Stwórcy. Nie dowierzając w parchatość nasienia, poczętego z jego przyzwolenia — jednym palcem ostrożnie tknęła smrodliwe guano. Ręka wzdrygnęła się i wycofała szybko. Ten akt niedowierzania zostawił po sobie studnię od nieba do ziemi, a w niej — wtopioną w śliskie wtedy, teraz skamieniałe ściany — zaręczynową obrączkę. Została zwrócona, jako widomy znak, że dalej przyjdzie tu życie pędzić samopas, bez błogosławieństwa Opatrzności. Znowu puste wnęki poniżej złotej obręczy. W każdej zaklęsłe lustro. W mgnieniu oka Anestezja może tam przejrzeć swoją dymną cielesność. Wszystkie zwierciadła, w przelocie, zaparowane jej nadprzewodliwym oddechem. A oni niżej. Głębiej. Bestia chichocze. Biesnowaty wyje i szykuje pięści. Jordan wyrywa szklane włosy z głowy. Anestezja nuci im słodką kołysankę. Tak spadają zgodnie, rozświetleni swobodnie, niby pochodnia strącona do dna, o jakim nie śniła przejrzystość kosmosu. V Biesnowaty wparł pięści w uda i tak siedział z ponurą gębą. Trwało to dobrą godzinę. W tym czasie nie reagował na wabienie Anestezji ani na głośno wyrażane rozterki Jordana. Przegrzane sfery lądownika przestały potrzaskiwać cienko. Kryształowa głowica została zaklinowana w zwężeniu monstrualnej studni. Poniżej rozpościerało się płaskie dno. Jego powierzchnia wyglądała jak żywe, zaróżowione ciało. Anestezja przypatrywała się temu z zaintrygowaniem, ale gładzizna w dole połyskiwała niewzruszoną, szkliwną powierzchnią. — Mam… głupie wrażenie — niepewnie zaczął Jordan. — Że co? — Coś się nie zgadza. — O tak! — warknął Biesnowaty — Widziałeś po drodze… Patrochy! Próchno! Z tego lamusa próbował wzrokiem wrócić w oś studni, gdzie przedtem do woli napatrzyli się zmartwiałym epokom technosfery. Zamiast perspektywy zmierzającej do nieba spojrzenie Biesnowatego starło się z pełnymi triumfu ślepiami Bestii. Dalej tkwiła w klatce, chociaż sprawiało to wrażenie, że ona sama, z nieprzymuszonej woli, okrakiem przysiadła na kuli lądownika i teraz napawa się wyższością. — Tfu! — szarpnął się Biesnowaty. — Bądź przeklęta! Na odlew strzelił w już rozchełstane poły amortyzacyjnego pęcherza i wyrwał się z przytulni. Anestezja jęknęła cichutko, gdyż gorączka jej wyobraźni z pewnością skleciła przy tym jakąś rozpustną wizję. — Po–wie–trze! — ryknął Biesnowaty nad uchem Jordana. Pilot drżącą ręką zmacał wreszcie potrzebny kabelek i przystawił sobie nad prawą brwią. — Coś nie tak — z przymgleniem w jednym oku wykazał trwałą bezradność. — Powietrze w normie. Nadaje się. Ale… — Gadaj! — pieklił się Biesnowaty. Wreszcie machnął ręką i przestał wisieć nad głową Jordana. Błyskawicznie rozdłubał torbiel pod oklapłym flakiem amortyzacyjnego pęcherza i wyszarpnął stamtąd knebel sterylizatora z chrząstkowym przylepcem. Ustnik zagryzł zębami. Chłonną przylgę dopasował do twarzy. Odkleił z powrotem, jakby go wzięła zadyszka albo większe gwarancje mogły dać butle z tlenem. Rozterki łatwo kompensował wściekłością, więc wściekle popatrzył na Jordana. — Już wiem! — ucieszył się Jordan. — Jałowe! Wszystko tutaj… śladu życia! Ani okruszyny! — Gdzie? W powietrzu? — Wszędzie. Pył jest doskonale jałowy. Brak mikroflory, mikrofauny… nic, nic! Nawet przetrwalników! — Cholera! — zaklął Biesnowaty. — Szlag trafił protista? — Totalna sterylizacja. — Och! — westchnęła Anestezja, a zawierała się w tym jednocześnie ulga, jako reakcja na potwierdzony brak konkurencji i przedsmak niewiarygodnych przestrzeni, zaułków i ślepych uliczek, domów i półmrocznych alków, jakie będzie można sobą zapełnić. — Poza tym brak przeciwwskazań? — zagadnął Biesnowaty. — Trudno zaręczyć. — Idę — Biesnowaty proklamował wcześniejszą decyzję. — Po co? — zdziwiła się Anestezja. — Chwileczkę — Jordan namarszczył się z wysiłku; wyraźnie nie mógł pozbierać się z inicjacją własnej osoby jako wtyczką w cudze zmysły, którymi w dodatku należało pomacać w miejscu, o jakim zupełnie nie miało się pojęcia, gdyż nie ma bardziej intymnej skrytki od naszej przyszłości. — Mówiłeś, że można rozchylić płuca — upewnił się Biesnowaty. Bez dalszych ceregieli przyłożył do twarzy swoją maseczkę. Cieniutkie nabłonki przykleił do worków pod oczami, dwa śliskie ścięgna zaciągnął na uszy — trzasnęły i twardo przylgnęły do policzków. Kilka fałdek, podobnych do blizn, zebrało się przy ustach i wyglądał w tym, jakby sobie na pysk wciągnął niewidzialny kaganiec. Jeszcze ruszył podpuchniętymi wargami. Chrapliwie wciągnął powietrze i przełknął, jakby teraz dopiero zachłysnął się żelatynowym, do przełyku i tchawicy dopasowanym kneblem. — W porządku — powiedział już bez chrypki. — Skąd taka pedanteria? — zdziwił się Jordan. — We własnym domu boisz się na próg splunąć? Stamtąd nic nam nie grozi. Chyba że z siebie nie mamy czego posiać. Anestezja zachichotała. — Wolę nie wąchać — warknął Biesnowaty. — Czort wie, czym tam cuchnie. — Dlaczego ma cuchnąć? — bardzo to zafrapowało Jordana. — Musi cuchnąć, jeżeli szlag trafił nawet drobnicę z Monera, Protista i Parazoa. — Bez nich trudno o bardziej wyrafinowany fetor. Chyba, że czysta chemia… — Największa zgnilizna to Homo sapiens. — O! — Jordan uniósł brwi. Biesnowaty odwrócił się do niego plecami, po czym bosymi nogami wdepnął w koryto z białoskórym Slime. Tylko mlasnęło trzykrotnie — najpierw od stóp do kolan, gdzie mu twardą skorupką ogarnęło łydki, potem wessało się na biodra, żeby trzecim chlipnięciem owinąć się wokół jego gardła. Na grdyce rozmasował biały kołnierzyk. — Zaczekaj — również Jordan gramolił się ze swojej torbieli. — Ubiorę się. Biesnowaty przymierzył do skroni konwencjonalny deflator. — Daj spokój! — przestraszył się Jordan. Biesnowaty raptownie zwrócił się do niego z poszarzałą twarzą. Wystawił wskazujący palec, jakby chciał nim przeszyć na wylot to coś, co struchlało w Jordanie. — Mundur i spluwa — wycedził — Rozumiesz? To była nasza ostatnia szansa. I jej trzeba się było trzymać. Obrócił się na pięcie i tym razem obydwiema nogami wdepnął w elektromagnetyczną odskocznię. Zobaczył jeszcze, jak dziwna fosforyczność otacza Anestezję. W jej oczach była rozpacz. Zdawała się wzrokiem wołać za nim: „Dokąd?! Po co?! Przecież tam nic nie ma! Nic! Nic żywego, co można dotknąć, och! Pokochać! Przynajmniej polubić troszeczkę…” Ona sama zrobiła się dziwnie ulotna, jakby ten fakt nie do pojęcia — czego szukają tam, gdy to coś, najważniejsze, jest tuż, tuż, pod ręką — objawił w niej wreszcie chęć i siłę, zdolne jej erotyczną cielesność natchnąć prawdziwie eteryczną wzniosłością. Raz jeszcze okazała wspaniałomyślność — posłała za nimi z ust czerwone, w powietrzu jak motyle skrzydełka otwierające się i łapczywie zamykające, szkarłatne serduszko; ale tylko Jordan wywalił na nią zdumione oczy. Biesnowaty już był na zewnątrz. Tam wzrokiem obiegł ciemne otwory, odchodzące od czerwonego placu, po czym mruknął pod nosem: „Zgnoili!” i pomaszerował na rekonesans. VI Jordan najpierw przysiadł w zeskoku. Potem padł na kolana i prawie czołem dobił do ziemi. Z napięciem wpatrywał się w szklistą powierzchnię, na jaką zesłał go elektromagnetyczny wysięgnik. — Boże, co to znaczy?! — szepnął do siebie z przestrachem. Jeszcze raz poszukał oczami, ale po Biesnowatym przepadło nawet echo oddalających się kroków. Jordan odważył się powtórnie wlepić wzrok w półprzejrzystą głębię pod sobą. Zdawało mu się, że widzi tam całą gamę różowości, nawarstwioną niby falbany naskórka, które następnie rozchyliły się we wstępującym wirze, kiedy wszystko tam było jeszcze płynne i żywe. Wieloznaczność ta stężała nagle. Zachowała w sobie przejrzystość, pozwalającą spojrzeniu z zewnątrz dotrzeć do tajemniczych intymności, lecz całość stwardniała jako fundament bardziej niewzruszony niż kamień. Teraz Jordan pod dłońmi czuł szkliwną kryptę, która na samym dnie tego świata nakryła groby pożądania, a w nich to wszystko, czego nie udało się dźwignąć do stratosfery. Jordan przetarł oczy. Miał wrażenie, że w różanomlecznej głębi widzi jak cienie, niby antropomorficzne ukwiały — z rozrzuconymi rękami i nogami, z białymi nitkami włosów wtopionych w kryształ, z twarzami utkwionymi w przeźrocze tego martwego jeziora, z jeszcze otwartymi oczami i ustami złożonymi do pocałunków, gdzie w kamiennej nieważkości więcej ciał garnęło się do siebie; ciał albo form gotowych palce i języki przyjmować w siebie, prężących zewnętrzną nagość i wewnątrz ciemną czerwienią karbowane mięśnie, rozchylających mleczne steatopygie i powiewających fartuszkami hotentotek — ku sobie, żeby nie zbliżyć się ani nie oddalić o milimetr, lecz trwać w nieustannym dążeniu i ucieczce, niby hieroglify wrysowane w matrycę orgii nigdy dostatecznie nie spełnionej we wzniesionym, nad ten gigantyczny zapis, gmachu technosfery. I wszystko to, kiedy tam Jordan błąkał się zauroczonym wzrokiem, trwało właśnie, przypominając gigantyczne akwarium, gdzie różowobokie, czerwonopłetwe ryb} i białoskóre robactwo zastygło na moment, a teraz czeka na niepojęty znak, żeby się ocknąć raz jeszcze z fenomenologii niebytu i powrócić do pierwotnego tarła. — Hej! Wróć! — krzyknął Jordan i zerwał się na równe nogi. Rozpaczliwie szukał Biesnowatego, ale ten odszedł i pewnie nie zaszczycił uwagą tej różowatości, która na przywitanie podlizała się ich stopom. Jordan zadarł głowę do soczewki lądownika, wduszonej w przewężenie studni jak ślepie obrane z powiek. Chciał wezwać bodaj Anestezję, ale wyobraził sobie, czego tutaj byłaby zdolna dostąpić jej nimfomania — aż mu wzrok zaćmiło. Nawet nie pożegnał się z Bestią, która powyżej porykiwała bez specjalnej wściekłości. Znalazł złoty środek między tym w górze, a tym pod stopami. Zwrócił twarz w tym kierunku i pomaszerował za Biesnowatym. VII Dopiero po przebyciu około czterdziestu metrów zbliżył się Jo białej ściany. We wszystkie strony rozchodziły się puste tunele. Czarne zawijały w górę, idące poziomo wypełnione były delikatną poświatą — żaden nie zstępował poniżej poziomu wyznaczonego przez powierzchnię różowego jeziora. Wyglądało to na fundamentalną ostateczność, jakiej w tym świecie nie przekroczy żaden podróżnik z krwi i kości. W górze mroki technosfery, w dole przez mętne posadzki resztki światła wyciska z siebie stygnące jądro planety. Ślimaki pełzają po szybie między dniem i nocą. Jordan zapuścił się w tunel o średnic) kilku metrów. Szedł tak długo, aż zatrzymał się przed jednoczesnym rozwidleniem trzech korytarzy i otworami jakichś studni docierających tutaj z wyższych poziomów. Ciągnęło go dalej, a jednak stał i wsłuchiwał się w martwą ciszę. Czuł się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy w kosmicznym statku po raz pierwszy podłączył się do zmysłów osieroconych przez Synchromat. Tam miał przed sobą pusty Wszechświat, tutaj też — gdyby było — potrafiłby dosięgnąć każdego echa, jakie od tysiąca lat błąkało się we wnętrzach technosfery wypiętrzonej przez umarłą cywilizację. Absolutna ciemność spoglądała stamtąd czarnymi oczodołami szybów. Wsłuchiwał się w mowę tych gardeł. Niepostrzeżenie pogłębiło się w nim uczucie, że oto przytknął ucho do maleńkiego otworu, poza którym zaczyna się monstrualna muszla. Jej zwoje bardzo długo zawijały się na coraz mniejszy rdzeń planety. Tymczasem warstwy epok, wiążących przyszłość z przestrzenią, zawierały w sobie coraz więcej tej właśnie przestrzeni, aż próżnia stała się istotą pomnika wzniesionego na styku materii z przestrzenią. Ostatniego piętra nie trzeba było wznosić. Zostało dane w chwili stworzenia tej rzeczywistości. Wystarczyło, żeby budowniczowie własnego nagrobka ostatnią epokę swojej cywilizacji włączyli w bezmiar Wszechrzeczy. Tak muszelka ewolucji otworzyła się w stronę kosmosu. I kosmos, jego pustka i martwota, stały się ostatecznym domem dla tej nicości, jaką Ziemia z siebie przesiedliła w kosmos. Jordan potrząsnął głową. Cóż mógł usłyszeć w nieskończenie pustych wnętrzach tego świata? A jednak słyszał. Wiatr słyszał. Wiatr, który nie był wiatrem. Przeciągi, jak to ujął Biesnowaty. Zapewne słońce, zaglądające w wylot pustej muszli, zwrócony w stronę kosmosu, natykało się promieniami na pierwszy zewnętrzny splot spirali prowadzącej do jądra planety. Pod tym dachem nagrzewało się powietrze. Potem kurcze ciśnienia przepompowywały gazy ze wschodu na zachód i odwrotnie. Tę wędrówkę powietrza Jordan słyszał nad sobą. Warstwy pięter były dla niego chmurami, których brzuchy trą o siebie, a przy tym trwają w stoickiej niewzruszoności, gdy pod nimi, nad nimi i miedzy nimi chrapliwy oddech przedziera się przez szklisto—metaliczne oskrzela. Jordanowi wydało się, że w tej mozolnej perystaltyce powietrza słyszy jakieś lokalne chroboty i szelesty, jakby liści przeganianych przez puste krużganki. Gdzieś tam turlały się suche zwitki, odrzucone przez ostatnią gałąź ewolucji, jaka się obłamała w tym świecie. Słyszał ich wędrówkę. Tam i z powrotem. Słyszał ich sen, gdy zalegały pod ścianami, i szepty, kiedy znowu wkręcały się w wiry powietrza, żeby przeskakiwać z poziomu na poziom i truchtem przebiegać przez metaliczne przełyki. Suche liście. Martwe wylinki. Nic żywego tu nie przetrwało. Jałowy świat. Bezsensowny wiatr. Dał się porwać jego delikatnemu podmuchowi. Bratał się z niewidzialnym listowiem. Podreptał przed siebie. Obrócił się wokół osi. Nie patrzył, dokąd go niesie. Dążył przed siebie, w próżnym labiryncie nie budząc więcej szelestu nad ten, jaki sam słyszał. Znowu nim okręciło, rzuciło w bok. Własnym ciałem, cieniutką, ledwie żyłkowaną membraną, przegrodził jakiś ślepy zaułek, a w nim — wytrzeszczył oczy — doścignął jeden z tych ulotnych szelestów i odciął mu drogę odwrotu. Jordan rękami i nogami zaparł się w przejściu. W zaułku trwało dziwne światełko. Żeby je widzieć, właściwie nie potrzebował wzroku. Czuł to. A jednak nie zamykał oczu, żeby nie ocknąć się nagle poza przytulnością zwyczajnych, ludzkich zmysłów. Widział coś szarego. Przynajmniej takie miał wrażenie, że w ciemnej uliczce skulił się kłąb mysiej sierści, podświetlony niespokojnie błękitną poświatą. Wyglądało na to, jakby ktoś, trochę nieporadnie, srebrne druciki powtykał w fosforescencję zamiast w żywe ciało. A jednak coś materialnie pulsowało w tym świetle i drgało z nieprawdopodobną szybkością, aż mętne barwy zlewały się w szarość, ruch stawał się bezruchem, a zmiana formy — trwającym bezkształtem. Tego było najwięcej — nieforemności właśnie, bezradności kształtu, jakby nieco bezpostaciowej mazi skuliło się w ciasną bryłę. To szare błocko przenikał deszcz, jego powierzchnia pochlipywała trzaskającymi pęcherzykami powietrza i czasami pisnęła gazem puszczanym z glejowatych bąbli. Lecz, tak naprawdę, nie było w tym gazu ani mazi, ani jej bełkotu i bulgotania. Samo światło zawierało w sobie tożsamość tych zjawisk, którym odjęta została nawet korpuskularna postawa i pozostała wibrująca, hipnotyczna fala. Nagle coś wzdęło ten kłąb. Rozciągnął się i uniósł nieco. Jordan zobaczył na ścianie jakby własny cień, a raczej małpią karykaturę. Jakby przekłuty bąbel zapadł się do środka — w stronę Jordana łypnęły rozmyte oczy. Potem coś się skręciło w miejscu, błysnęło bezwłosą odmianą różowego grzbietu i czmychnęło między jego rozstawionymi nogami. Jordan trwał bez poruszenia. Chciał wrosnąć w otaczającą go kamienność ścian, w nich odzyskać spokój i zapomnieć o tamtej szalonej migotliwości. Ściany odmówiły trwalszego oparcia. Ręce opadły mu do bioder. Zachwiał się i sprawiło mu to nieoczekiwany ból. Pomyślał, że odtąd każde poruszenie będzie go przyprawiało o zawrót głowy. Dziwnie zatęsknił do bezwładności kamienia, który poddaje się jedynie temperamentowi niebieskich sfer. VIII Nie bardzo wiedział, jak długo błąkał się w najniższym poziomie labiryntu, bez odwagi zwrócenia się w stronę ostatecznych ciemności. Jeszcze kilkakrotnie szelesty suchych liści przenosiły się opodal, lecz ani razu nie zeszły się ich drogi. Anomalię każdego ruchu traktował jako zabłąkane ognisko Opatrzności, która wyparła się pieczy nad całością tego świata. Wreszcie usłyszał bardziej realny dźwięk, jakby grzmot i cieniutki jęk elektryczności. Bez większej ochoty poszedł w tę stronę. Oczami uczepił się odrobiny rzeczywistego światła. Posadzka pod jego stopami nauczyła się czegoś ponad białą szarość. Wyszedł z labiryntu i posłał wzrok ponad różową powierzchnią. Krzyknął. W biegu do dna lądownika widział jeszcze cofającą się szklistą pępowinę. Również wewnątrz kryształowej kuli błyskawicznie zabliźniał się kanał, przez który została zrzucona klatka. Jordan usłyszał jazgotliwy śmiech. Tym razem nie było to urąganie Bestii. Od dołu widać było, jak w szklanej kuli Biesnowaty wymachuje ramionami nad dziwnie skuloną Anestezją. Jordan dobiegł do klatki. Elektromagnetyczne klamry nie puściły. Krawędzie topologicznych przesunięć energii iskrzyły się niby pręty rozgrzane do białości. Bestia w tej sieci trwała nieruchomo. Wlepiła w niego spojrzenie ogromnych oczu, źrenicach tak głębokich, że — podejrzewał — mogły pomieścić okrucieństwo całego Wszechświata. Nie zmieniła się od czasu, kiedy ją upolował na pewnej parszywej planecie. Tamten glob zerwał się z grawitacyjnej smyczy jakiegoś planetarnego układu albo — według Biesnowatego — był zwyczajnym Czarnym Karłem zagubionym w ciemności pyłowo—wodorowej chmury. Lubił Bestię. Podziwiał jej gwałtowność i, czasami, niezdecydowanie. Lubił jej prostotę, jawną zwierzęcość, chociaż żadnym instrumentem nie zdołał przeniknąć do jej wnętrza. Cały czas fascynowała go zawartość jej czarnego tułowia, który w najmniej spodziewanych momentach wystawiał potężne, szponiaste łapy, albo przemyślnie rozczłonkowane ręce, zdolne rozerwać każdą jedność — żywego ciała czy mechanizmu. Tylko klatki nie potrafiła rozplatać tymi rękami o charakterze łomów. Dlatego ją upolował. W pułapkę. Przedtem Biesnowaty przetestował połowę arsenału ze statku, a zostało mu tylko to, czym od razu mógł się rozliczyć z całym Czarnym Karłem. Jordan uchylił wzrok przed napastliwymi oczami Bestii. Wyciągnął ramię i zgiął palce, jakby się chwytał szczebla drabiny pod dnem lądownika. Automatycznie zadziałał elektromagnetyczny wysięgnik i Jordan znalazł się wewnątrz kryształowej kuli. — Tak! Tak! — wrzeszczał Biesnowaty. — Cholerne Bydlaki! Niech sobie zajrzą w ślepia! Śluźniaki! Pratchawce wtórne! Strzykwy! Skąposzczety! Nekrofile! Mandryle! Hipy! Drutowane łby! Na widok Jordana Biesnowaty skończył kompletowanie epitetów według sobie wiadomego klucza. — Widziałeś?! — zawołał. — Widziałem — powiedział Jordan i przez powietrze palcem dziobnął w stronę klatki rzuconej na różowe dno studni. — Niech patrzą! Wściekłość rozpierała Biesnowatego. Na twarz wylazła mu jakaś dziobatość, szkarłatne wypieki i fioletowe pręgi dawnych blizn. Wyraz oczu miał taki, jakby jego język strzępił się na własne konto, natomiast on sam, Biesnowaty, zapamiętał się w bólu po czymś utraconym bezsensownie i bezpowrotnie, jak to bywa z każdą wielką ideą. — Widziałeś ich? — napastliwie zaczepił Jordan. — Bydlaki! Degeneraty! Widziałeś, co z siebie zrobili? Zgnoili wszystko! Stłamsili! Nic nie zostawili! Nic! Jordan zastanowił się chwilę. — Może tak źle nie jest? — zapytał. Biesnowaty zakrztusił się, jakby zębami chwycił zawieszony w powietrzu, specjalnie na niego tam zastawiony knebel. — Co powiedziałeś? — wykrztusił. Jordan wzruszył ramionami. — A czego się spodziewasz? — zapytał. — Ze staną przed tobą przystojni i dumni, roześmiani od ucha do ucha, zahartowani pracą i z nadzieją przyszłości w oczach? I tak z nich będzie promieniowała energia, że — gdzie stąpną — wyrośnie kępka stokrotek? Durnie wymyślili, że praca uwzniośla. Przymus pracy zarżnie każdego orła. Herosów tworzy gra, zabawa, jeżeli jest grą wymagającą samozaparcia. — Milcz! — gwałtownie przerwał Biesnowaty. Z oczu mu patrzyło, jakby przestał liczyć, że Jordan doceni ten gest’ raz jeszcze ratujący go z opresji; poza tym Biesnowaty zmarszczył brwi i wyraźnie w sobie szukał usprawiedliwienia dla tej ostatniej, poza nim, człekokształtności, którą język czasami zwodzi na manowce. — Ty, słuchaj — powiedział wreszcie. — Nie patrzyłeś uważnie, co? Widziałeś ich sierściane uszy? Jak trzęsą tyłkami mandryli i ze strachu puszczają bąbelki? Przyjrzałeś się, jakie sobie pejzaże wytatuowali na pyskach? 1 jakie piórka powtykali w dziurki? Jordan poszperał w pamięci i porównał wrażenia. — No dobrze — powiedział. — Pęta się to przyślepe, półgłupie! — znowu poniosło Biesnowatego. — Zdegenerowane do rybonukleinowej podszewki! — Ale to nie może być — wtrącił Jordan — Parszywe mutanty! — Nie o to chodzi — perswadował Jordan. — Bardziej jednak, niż własnym zmysłom, ufam czujnikom Synchromatu, choćby on sam wykręcił się ze świadomości. — Co z tego? — Biesnowaty wytrzeszczył oczy. — Ten świat jest martwy. Tutaj nie zachodzą żadne procesy biochemiczne. W tym świecie nie ma życia. — Autotrofy! Jordan zastanawiał się chwilę. — To też życie — powiedział. — Ale nie musiałeś go koniecznie zwąchać. — Musiałbym wyłowić przynajmniej produkty rozkładu… — O to, to! — podchwycił Biesnowaty. — Produkty rozkładu! Wyśmienite! Że ja na to nie wpadłem! Tłumacz mu Anestezja! Jordan spojrzał przez ramię i wzdrygnął się na jej widok. Uciekł wzrokiem w stronę Biesnowatego, ale ten miał własną boleść do zabliźnienia. Zbyt mocno cierpiał za zdegenerowanie całości, żeby zajmować się dowcipami, jakie, nie po raz pierwszy pod bokiem wywija im Anestezja. Wszystko to dla podniesienia własnej atrakcyjności. Żeby wskrzesić apetyt, trzeba czasem nieco przegłodzić. Tym razem Jordan widział sztywną postać, szarą, trochę skuloną, jakby kantami ramion chciała osłonić reliktowe zwisy zamiast piersi. Mizernej rozpiętości przezroczystych rak starczyło, żeby okryć skarlałą płeć. Z góry patrzył na jej głowę — siwe włosy, starannie rozczesane na boki i nad karkiem związane w ciasny węzeł. Powoli uniosła twarz. Ledwie tam doszukał się akcentu warg. Ze zdziwieniem stwierdził, że jej twarz jest kanciasta, z wystającymi kośćmi policzkowymi, z kwadratowym czołem, ostrym nosem i wydatnym podbródkiem. Oczy miała zwyczajne, spokojne, jakby myślące. Wyszło z niej całe artystyczne zadęcie i zostało trochę pamięci po ograniczonej biologii. — Wy, ludzie — odezwała się chropowatym głosem — należycie do istot typu heterotroficznego. Aby żyć, musicie funkcjonować w środowisku biologicznym, włączając się w łańcuch pokarmowy. Heterotrofy nie są w stanie samodzielnie fabrykować substancji organicznych. — Takie już są zwierzęta — uśmiechnął się Jordan. — Również grzyby i bakterie — dorzuciła Anestezja. — Historia troficznego romansu zaczyna się w zielonych chaszczach albo od Protista — zarżał Biesnowaty. — Potem roślinożercy, mięsożercy i wreszcie bakterie gnilne, nasi grabarze–reducenci. — Co z autotrofiami — do rzeczy wrócił Jordan. — Swoje pokarmy komponują z surowców obecnych w świecie fizycznym, niekoniecznie uatrakcyjnionym przez środowisko biologiczne — wyjaśniła Anestezja. Przekonywająco w jej ustach zabrzmiało jedno słowo: uatrakcyjnienie”. — Byle podłączyć się do jakiegoś słońca — uzupełnił Biesnowaty. Jordan chwilę przyglądał im się z bezradnością. — Ale to, z czym się spotkaliśmy, to nie rośliny? — A nie! — ryknął Biesnowaty, jakby brak orientacji Jordana w tutejszych koligacjach rozdrapał w nim świeżą bliznę. — Jeszcze liżą kamień, zanim jęzory przerobią im się na blade korzonki. Na razie zeszli… O! Tam! Biesnowaty wskazał cień Bestii sprężony w klatce. — Właśnie — zauważył Jordan. — Po co opuściłeś klatkę? — Taka nasza natura, że gówno zrzucamy pod siebie! — pienił się Biesnowaty. — Miałeś świetny pomysł, żeby przywieźć Bestię! Krew z krwi, kość z kości! Jedno nasienie w każdej dziurze kosmosu! Dałem im! Niech mają pomnik. Niech się zachwycą! Nie są niczym więcej. Bydlaki! Degeneraty! Tacy zgnoją każdą świętość. Gdzieś mają ludzkość, cywilizację, przyszłość człowieka… Zajrzałeś któremuś w oczy? O… Takie tam mają centryfugi… Biesnowaty strasznie wykrzywił gębę. — Żadna myśl się w tym nie ustoi! — Może się mylisz? — Niech widzą, czym są! Zwierzaki! — A jednak żyją w tych podziemiach. — Żyją?! Jak trup żyje obracającymi się w nim robakami! Śmierć dała im się polizać, teraz cofa się do gardła. Już puszczają bąbelki! A jak rzygną wreszcie… Trupizm zaleje połowę kosmosu! — Posłuchaj, Bies… — Zwierzaki! — Może jednak… — Zwierzaki! — Przestań szczekać! — Zwierzaki! IX Biesnowaty najpierw długo się wściekał, wył i z góry spluwa} na Bestię przyczajoną w klatce. Aż nim miotało w łupinie lądownika. Wreszcie rękami wczepił się w ścięgna amortyzacyjnego pęcherza — zdawało się, że je rozerwie, ale on tylko zawył głośniej i twarzą przypadł do zwiniętej poduszki. Przyłożył do niej fizjonomię, jakby to była brzemienność Anestezji, po czym zaczął bić czołem w elastyczną pięść. Odrzutami dostawał po gębie, ale sam walił z zawziętością niedźwiedzia pragnącego dobrać się do miodu wewnątrz własnej czaszki, aż Jordan chwyci! za płowe kłaki i ukrócił to samoumartwienie za cudze grzechy. Potem Biesnowaty klapnął w kącie i tam ogarnął go przypływ choroby sierocej, więc długo biadolił nad kloaką cywilizacji, współczuł sobie, Jordanowi i proklamatorom niespełnionych manifestów. Od kiwani coś mu się pomieszało i użalił się nawet nad Anestezją. Wreszcie chlipnął, pociągnął nosem, wysmarkał się i znów zajrzał w twarz Jordanowi; cień rzeczywistości nie rozproszył ufności w jego oczach. Już Jordan pomyślał, że Biesnowatemu przeszło, ale ten nieoczekiwanie zwalił się u stóp Anestezji. Krew ciekła mu z rozbitych warg. Nie odkleił uprzednio sterylizatora, więc krew podsiąkała teraz pod przezroczysty nabłonek i nie można jej było zetrzeć. Poza tym czerwony zygzak od rozkwaszonej brwi zachodził mu na skroń. Tę nadwerężoną głowę opuścił na kolana Anestezji i tam kontynuował ciche pochlipywanie. Anestezja wyzbyła się absurdalnej wstydliwości; po prostu położyła mu rękę na głowie i pogłaskała miękko. Jordan we własnej amortyzacyjnej reanimatorni mógł wreszcie zająć się sobą. Ułożył się wygodnie i próbował nie myśleć. Nie sprawiało mu to trudności. Pamięć jednak prowadziła konspiracyjną, wywrotową działalność i co pewien czas, pod czytnik świadomości podtykała wykrzywioną bólem twarz Biesnowatego i sierściane błękit jakiejś pierwotniaczo—szczurzej ruchliwości, na który osobiście natknął się w podziemiu. Bał się przymknąć oczy, żeby senny majak zbytnio się w nim nie zadomowił. Mimo wszystko byłby zasnął, kiedy w dole usłyszał krótki, gardłowy krzyk Bestii. Na różowym tle jej ciemna sylwetka nastroszyła się ostrymi kudłami, jakby zlepionymi z opiłków żelaza wpasowujących się we wściekłe rozwichrzenie elektromagnetyzmu. Z punktu obserwacyjnego, zwieszonego nad tą areną, Jordan najpierw dostrzegł nieznaczne poruszenie na obwodzie owalnego placu. Miał wrażenie, że ciśnienie wyższych warstw wydusza z labiryntu tłustą maź, jakiej resztki uchowały się we wnętrzu ziemi, chociaż błocka nie starcza, żeby wypełnić jedną artezyjską studnię. Coś istotnie napuchło przed wylotami tuneli. Złudzeniem okazała się dopiero ciągłość strumieni, które następnie zaczęły cieknąć do środka placu. Wyraźnie widział pojedyncze sylwetki, zgarbione, podrygujące, kolebiące się z boku na bok, to znów przesuwające się płynnie, jakby oparcie dawał im śliski brzuch zamiast nóg. A jednak to byli ludzie. Był tego pewny, chociaż wszystka w nich świadczyło o pokrętnej, wewnętrznej niezborności. Idące postacie podtańcowywały. Były nagie, to znów czymś okryte — wewnętrzne rozkojarzenie szło w parze z ich zewnętrzną mimiką. Kilka łbów błysnęło rozbitym światłem, jakby je pokrywała rybia łuska. Zobaczył kark, na którym jeżyły się białe ości złączone przejrzystym nabłonkiem. Postacie falami dobijały do klatki. Tam zatrzymywały się na moment i ustępowały miejsca nowym zastępom. Z góry każda postać wydawała się inna —. jedna pręgowana przez chwilę, potem obsypana mieniącymi się cekinami; kolejna żółta, lecz przed Bestią niespodziewanie otrząsająca się nawet z tej barwy, aż pod spodem ujawniała się mdłą nagość. Ostateczne obnażenie ukazywało coś zupełnie nieokreślonego, jakby spod ostatniej powieki — a było ich nieskończenie wiele — wyskakiwała iskrząca się, pozbawiona źrenicy oczna gałka. Mnogość tych trzepoczących się maszkaronów skupiła się wokół klatki. Uniosły się rzęsy łusek, pawich piórek, kłaczastych brodawek — spod nich oczy patrzyły uważnie. Zupełna cisza trwała tam, w dole. Aż jedno ze stworzeń raptem uniosło plamistą głowę i dziobatą twarzą powędrowało ku światłu. Jordan wzdrygnął się — zajrzał w żałosną twarz pławikonika, któremu z czoła spełzał zielony kosmyk wodorostu. Wszystko to trwało może minutę. Gdzieś rozległ się krzyk jednocześnie ludzki i ptasi. W tylnich szeregach zatrzepotały ogromne skrzydła. Bestia ryknęła. Jordan dostrzegł postać, która wyrwała się przed krąg milczących widm. Chwilę podrygiwała w miejscu, po czym podjęła taniec ślepej kury, której brakuje słów, żeby coś wyrazić, więc chce to oddać trzepotaniem rąk o biodra i podrywaniem ostronosej głowy, zawzięcie wydziobującej z powietrza niewidzialne ziarna. Jordan zamknął oczy. Pamięć cofnęła się do ręki Anestezji, która powoli pieści głowę Biesnowatego, coś mu wyiskuje z kudłów, czym można zasiedlić martwy, zewnętrzny świat. X — Wstawaj! — wydzierał się Biesnowaty. — Obudź się, bo prześpisz końcówkę! Jordan potrząsnął głową i przetarł oczy. — Jaką końcówkę? — zapytał. — Tego świata! Jaka mu została! — rżał Biesnowaty. — Czego wytrzeszczasz gały? Biesnowatemu dopisywał humor. Aż mu klawiatura zębów grała między uszami. Jordan pomyślał, że wreszcie coś dopasował do tej kretyńskiej układanki — jeżeli zmysły S} nchrornatu nie odkryły śladów życia na tej planecie, znaczy to, że wszelkie ewentualne „życie” skupia się tutaj, w tych cholernych, zwierzo–czort–wie–jakich autotrofiach, bytujących w martwym, fizycznym środowisku. Żeby tutaj stwierdzić życie, trzeba od razu ustrzelić słonia. — Nie bądź mdły na gębie — dalej beształ go Biesnowaty — Przyśniło się cos wymiotne? Cha–cha–o–ho! Zmówiłeś się z Anestezją? Jordan pozwolił oczom wędrować za muzą. Trafiły od razu. Siedziała na swoim miejscu. Nie zmieniła się od czasu, kiedy go zmorzył sen. Tylko oczy opuściła i ręce skromnie położyła na piszczelowate uda. Pomarszczone piersi obwisły na niej z sutkami spuszczonymi na kwintę. Jordan zaniepokoił się — obrażona czy co? Zawsze była zazdrosna, kiedy przestawali trzymać się jej cielesnej kiecki. Oni mieli swoje tereny łowieckie, ona własną strefę wabienia. Powinno się to pokrywać, ale z tym różnie bywa. Przeklęta ciekawość. Potem taka zostaje w jaskini i usycha z tęsknoty. W każdej z nich, od stworzenia świata, było coś z modliszki. — Mamy dla ciebie niespodziankę — zakomunikował Biesnowaty. — Spójrz przez zwis! Jordan zerknął w dół. Na środku pustego placu iskrzyło się niewielkie, błękitne jajo. Wewnątrz było trochę zaróżowione gdzie przez obwódkę przeświecało dno studni. — N–nie — jęknął Jordan. Po chwili zrozumiał, że z zaciśniętymi pięściami stoi przed Biesnowatym. Czuł, jak ciarki chodzą po grzbiecie i słyszał, jak na ciemieniu szeleszczą reliktowe cebulki, nie bardzo mając co nastroszyć. — Koniec! Klapa na cztery łapy! — z zachwytem piał Biesnowaty. — Wyobraź sobie, jakie tam lecą wióry! Pod zewnętrznym roześmianiem gęby Biesnowatego Jordan dostrzegł niespodziewaną ziemistość, twardą zawziętość. — Pogoni na koniec świata! Do wspólnej mogiły! — Kto–to–zro–bił? — wycedził Jordan. — Przeznaczenie — Biesnowaty przedrzeźnił szeleszczące wyznanie Anestezji, po czym ryknął śmiechem. — Miałeś nosa, Jordan! A ja się dziwowałem, czemu to bydlę taszczysz przez cały kosmos! — Kto?!! — wrzasnął Jordan. — Samo poszło! Bydlę! Rozdmuchało twoją pułapkę. Teraz goń! Łap! Potykaj się o trupy! — Milcz — wychrypiał Jordan. — Na co im było drażnić Bestię? Cherlaki! Padalce! To ich śmierć! Bestia! Rozumiesz, Jordan? Tak długo będzie kosić, czarnomorda kostucha, aż wszelką parchatość wypleni spod ziemi! Wykarczuje do ostatniego półzdechłego korzonka! Tfu! Jordan chwycił się za głowę. Zdawało mu się, że słyszy Bestię szalejącą w podziemnych labiryntach. Puszczona ze smyczy dopada cherlawe cienie, zostawia kilka strzępów, resztę pieszczotą pancernej pięści rozmazuje po ścianach. Piekielny chichot wypełnił labirynt i przeniknął wewnętrzną ciemność Jordana. XI Kiedy poruszył obolałą głową, Biesnowatego nie było już w lądowniku. Jordan czuł się, jakby przed chwilą coś z zewnątrz chciało się z nim porozumieć, lecz daremnie dopukiwało się do drzwi zamkniętych w jego wnętrzu. Więc spróbowało wyważyć sejf. Rozległ się trzask — zamiast coś usłyszeć, po prostu obudził się z poczuciem paskudnej bezwładności, jakby teraz niewiele zależało od niego. Ciepła ręka Anestezji dotknęła jego rozpalonych dłoni — suchy badyl, poruszony wiatrem, podrapał go po czaszce. A przecież chciała mu przekazać odrobinę siebie. Odtrącił jej rękę. — Gdzie Biesnowaty? — zapytał. — Poszedł za nią. — Uzbrojony? — Nigdy nie opuścił statku bez broni. Raz jeszcze z góry bezradnie popatrzył na pusty kokonie klatki. To, co zostało, można by zmieścić w dwóch złożonych dłoniach. Pomyślał, że trzeba będzie zmienić matrycę klatki i udać się za Bestią. Nawet jeśli nauczyła się rozwiązywać pętlę, nowy program sprawi jej kłopot — przynajmniej na pewien czas. Tylko trzeba ją chwycić, zanim stanie się najgorsze. Miał nadzieję, że tymczasem Biesnowaty będzie jej dobrze następował na pięty i nie zostawi czasu na ulubione rozrywki. Pomyślał o tym i dziwne mrowienie zajrzało mu w oczy. Zrozumiał, że to wcale nie poza ścianami lądownika, lecz właśnie w ich krystalicznej masie zawiązały się krystaliczne węzły, jakby warkocze z anielskiego włosia albo migotliwością oznakowane tropy kwantowych mrówek. Usłyszał westchnienie; to ktoś ogromny, kto jego i Anestezję zawierał w sobie, przeciągnął się po śnie trwającym nad miarę. — Jesteś?! — radośnie zawołał Jordan. — Witaj — głos bez kierunku formował się pod szklanym podniebieniem lądownika. — Boże! Boże! — Jordan roześmiał się nagle, jakby i tutaj przez niebotyczną studnię wreszcie zajrzał słoneczny promyk chociaż on, Jordan, zwątpił już, że coś odmieni się na lepsze. — Nareszcie jesteś! Co z tobą było? Czekaliśmy tak długo! Pogodziliśmy się z myślą, że nie zobaczymy Ziemi… Wtedy spróbowałem ostatniej szansy. Wybacz. Podłączyłem się do twojego modułu naprowadzającego… Nie masz za złe? — Zawsze miałeś szczęście, Jordan. — Udało się. Nie mam pojęcia jak, ale teraz… Lepiej było nie wracać. Tkwimy tutaj… — Widzę. — Dlaczego nie było cię tak długo? Synchromat pomilczał trochę, jak człowiek, któremu potrzeba czasu na złapanie konceptu. — Nie wiem — powiedział wreszcie. — Ostatni we mnie zapis dotyczy Czarnego Karła. Właśnie upolowałeś Bestię i masz ją w klatce… Nic więcej. — Tak — do siebie powiedział Jordan. — Mam ją w klatce. Uśmiechnął się krzywo. — Zgadza się — przyznał. — Ale to raczej dziwny… zbieg okoliczności. — To nie był zbieg okoliczności. — Myślisz? — Nie doceniliście Bestii. Jesteś pewien, Jordan, że to ty ją chwyciłeś w swoją klatkę? — Jak inaczej? — Pozwoliła się złapać. — Nonsens! — I nie miała nic przeciwko temu, żeby ja dostarczyć do tatku, gdzie mogła sobie podporządkować Synchromat. — Jak?! I po co? — Po co? Mam w sobie pamięć wszystkiego, co stworzyła cywilizacja człowieka, od czasu oczywiście, gdy wy opuściliście Układ Słoneczny, a ja zostałem odłączony od Systemu Informacyjnego. Może też los nie musiał się do ciebie uśmiechać, żebyście wrócili tutaj? — Dlaczego? — Mnie mając pod kontrolą Bestia mogła pokierować statkiem. Jordan chwilę stał z otwartymi ustami. — Nie wierzę — powiedział wreszcie. — To dzika bestia. Jak ci tam, w dole. Na co jej to wszystko… I jak tego dokonała?! — Wiem jedynie to, co potrafili ludzie, którzy byli również moimi konstruktorami. To bardzo niewiele, jeśli chodzi o umiejętności Wszechświata. — Ależ to dzikie zwierzę! Synchromat zadumał się. — Jak ci na imię? — zapytał wreszcie. — Ty co?! Jordan. — Myślałem że zamieniliście się z Biesnowatym. Jordan zacisnął pięści. — Idę za nimi — powiedział. — Coś mogę ci zaproponować — z namysłem stwierdził Synchromat. — Coś z arsenału Biesnowatego. Jordan spostrzegł, że szklana posadzka pod jego stopami zmętniała nagle. Przed chwilą zdawała się być idealnie przezroczysta, a jednak mleczne obrzmienie pękło na dwoje i otworzyło ciemnowiśniową topiel. Przyklęknął i zapuścił tam rękę. Ze środka wyszarpnął zupełnie absurdalny przedmiot. Z jednej strony zakończony był białym pęcherzem, wielkości cukrowej głowy, z której bez wyraźnip zarysowanego podziału wyrastało coś w rodzaju żeliwnego strzępu podobnego do rdzawej, zmrożonej szmaty. Wewnętrzne strony wystrzępionych zadr pokryte były czerwoną kaprawatością. — Co to jest? — zdziwił się Jordan. — Chrzcielnica. — Jak?! — Tak nazwał to Biesnowaty. Resztę zabrał ze sobą. — Było tego więcej? — Wystarczyłoby na wyposażenie dwóch ludzi i wytopienie drugiej setki studni. To nie jest złom, chociaż trudno o inne skojarzenie. To działa. — Jak? — Przyłóż do ręki. Pasuje? No właśnie. Tylko nie wduszaj. — Chwileczkę — Jordan na moment przymknął oczy i potrząsnął głową. — Skąd to jest? — Z Czarnego Karła. — Tam… Nic nie było! — Mylisz się. Ustalił to Biesnowaty, zanim przytaszczyłeś Bestię w klatce. Przed około miliardem lat w tamtym świecie istniała potężna cywilizacja. Brak danych, żeby stwierdzić, czy była to rasa tubylców, czy też osiedliła się w martwym przedtem świecie. Biesnowaty znalazł tam ogromne miasto. W nim włamał się do arsenału. Tak to przynajmniej określił. Nie dziw się, że trafił akurat na arsenał; znasz jego instynkt. Od pewnego czasu Jordan miał wrażenie, że zapada się w czymś grząskim, wobec czego najlotniejsze piaski dają oparcie wystarczające na osiągnięcie przeciętnej wieku. — Dlaczego ja nic o tym nie wiem! — ryknął wreszcie. — Ze mną podzielił się informacją. — Inaczej nie mógł. — Owszem. Ale potem przywlokłeś swoją Bestię. I ja przestałem istnieć. Może miał powód, żeby przemilczeć sprawę. Tymczasem czym dysponował, odłożył na czarną godzinę. — Biesnowaty — przez zęby wycedził Jordan. — On lubi takie zabawki — powiedział Synchromat. — On nienawidzi Bestii — dodał Jordan. — Już teraz wyobrażam sobie dwa powody, dla których nie jest to takie irracjonalne — zauważył Synchromat. — Mów. — Na Czarnym Karle nie zostało nic, zupełnie nic, poza jednym miastem, pustym bardziej od tej ziemskiej skorupy. Jeżeli Bestia istniała już wtedy… — Przed miliardem lat?! — A cóż o niej wiemy? Co wiemy o pomysłowości przyrody? A jeśli to ona zniszczyła tamtą cywilizację… wytropiła wszystkich i wybiła do nogi… Może zjawiła się z kosmosu albo, na własną zgubę, skonstruowały ją tamte istoty? Prawdziwie doskonała maszyna do zabijania nie zadowoli się Jordanem i Biesnowatym. Po nitce trafi do kłębka… — Boże! — jęknął. — Ufaj mu — cicho powiedział Synchromat. — Cóż nam innego zostało. — Nam? — obłędnym głosem spytał Jordan. Rozerwał tył swojego amortyzacyjnego pęcherza. Ze schowka wydostał hełm. Doskonale zdawał sobie sprawę, jakie to śmieszne. Potem powtórnie wstąpił w koryto ze Slime. Biała masa podniosła mu się do kolan, potem brzuch i piersi ujęła w elastyczny gorset, świeżą śliskością napłynęła na opuszki palców, zakleiła nozdrza i uszy, między wargi wpłynęła parafiną wyczuwalną do pierwszego przełknięcia i przejechania językiem przez usta. Wobec tego pancerza mógł sobie darować hełm. Ale, jak mawiał Biesnowaty, do spluwy potrzeba munduru. Symbolu. Sztandaru Przynajmniej hełmu. Trudno zabijać bez oparcia w tradycji. Jordan postąpił krok w stronę elektromagnetycznej odskoczy Po drodze podniósł, odłożony na chwilę, hybryd złomu i nadmuchanego rybiego pęcherza. — Jeszcze jedno — odezwał się Synchromat. Jordan zatrzymał się w pół kroku. — Nazwaliście to Bestią — Synchromat mówił głosem relacjonującym przedawnione myśli. — Przed chwilą też powiedziałeś: „to dzikie zwierzę”. Człowiek wiele potrafi osiągnąć, ale nigdy w pełni nie doceniał pokory. — Po co mi to mówisz? — Pomyśl o tym, kiedy oko w oko zetkniesz się z tymi, których idziesz bronić. XII Biegł przed siebie. Z chwilą, kiedy przebudził się Synchromat, można było odrzucić strach przed zagubieniem się w labiryncie. W razie czego drogę powrotną odnajdą same nogi obute w Slime. Gnał więc na złamanie karku. W sobie szukał instynktu, jakim zwykle chełpił się Biesnowaty. Jordan nigdy nie był prawdziwym myśliwym. Mimo to nasłuchiwał. Szukał w przestrzeni tamtych szelestów, które poprzednim razem zwodziły go na manowce. Cisza panowała zupełna. Najpierw długo biegł korytarzem o wysoko sklepionych ścianach. Potem zagłębił się w zwyrodniałą porowatość — przez owalne otwory zaglądał do pomieszczeń, które od dołu były podświetlone mdłą jasnością. Nisze te przypominały gigantyczne pęcherze, pod mikroskopem oglądane w strukturze sinego pumeksu. Nic w nich nie znalazł. Może istniały rzeczy znaczące na wyższych poziomach technosfery — tutaj liściaste miotły wszelkie nadzienie starannie wydmuchały przez oddane im do dyspozycji tysiące łat. Albo więcej. W kilku miejscach dostrzegł jedynie suchy szlam wypełniający zaklęsłe dna. Nie odcisnął się tam żaden ślad. Jordan nie słyszał nic. Niewiele widział. Własnym ciałem drążył tę jałowość dla wszystkich zmysłów. Wzroku nie przyciągała najcieńsza pajęczyna, ani pleśń zakwitająca na ścianach szkarłatno–brunatnymi freskami. Nie było tu wilgoci, chociaż gdzieś, nad jarzącym się jądrem globu, wisiał pewnie brzuch ogromnego Oceanu, jak chmura wprawiony w osnowę technosfery albo zamrożony gdzieś, niby ostatni lodowiec we wnętrzu tej ziemi. Mimo nadczułości węchu, zawdzięczanej receptorom Slime, Jordan nie odkrył też odmiany zapachów. A przecież był pewien, że coś dzieje się w piszczelowych próżniach, że gdzieś — często w zasięgu ręki — gdyby można było pięścią przebić ścianę — trwa ruch, może gonitwa, do której nie potrafi się włączyć. Ostatni był między maruderami. A daleko w przodzie trwa piekielny wyścig. Na śmierć i życie — jeżeli mieszkańcy tego labiryntu potrafią jeszcze oddzielić byt od niebytu. Bestia pomoże. Gdzieś tam swoją obławę kontynuuje Biesnowaty. Może nie zdoła zabić Bestii, ale — gdy raz zwęszy trop — nie odpuści. Biesnowaty to urodzony myśliwy. Za tym samym zwierzęciem będzie szedł dzień, dwa, tydzień. W tym czasie parę razy da sobie w żyłę — nic więcej. U kresu polowania potrafi się zbratać z zaszczutą ofiarą — tak samo jest zziajany, wychudły, z obłędem w oczach i wściekłością, jeśli ktoś chce podejść z boku. Nawet na Czarnym Karle właśnie Biesnowaty zagonił Bestię. Jordan nadstawił pułapkę. Na tym polegało szczęście Jordana. Zawsze trafiał we właściwe miejsce. I w najbardziej odpowiednim momencie. Teraz zatrzymał się gwałtownie. Ściany dokoła były gładkie, szklistością wrośnięte w czarny kamień. Przed sobą zobaczył rękę. Szarobłękitne, zakrzywione pałce. Dłoń przymarszczona, obcięta przy nadgarstku. Ta dłoń wisiała w powietrzu. Skinęła na niego. Zahipnotyzowany postąpił w jej stronę. Dziwna to była ręka; niby ludzka, a jednocześnie obarczona niedoskonałością pierwotnego narzędzia. Trochę to przypominało rękę pitekantropa, żebrzącego pustą dłonią o palcach pokrytych połyskliwą, siną skórą. Z tej dłoni można już było wywróżyć przypisany całemu gatunkowi potencjał życia, serca i rozumu, lecz brakowało tam linii papilarnych, określających poszczególne osobniki — dopiero nieśmiało wykształcały się na opuszkach palców. Ręka raz jeszcze skinęła na niego. Potem niby zjawa rozpadła się w powietrzu. Jordan nozdrzami chwycił zapach palonego mięsa. Skradając się dotarł do załomu szklistej ściany. Wyjrzał w nieco węższą odnogę korytarza. Z ciemnego tunelu patrzyła na niego błękitna twarz. Twarz bez oparcia w karku. Jak przedtem ręka, tak teraz płaski, niebieskawy księżyc wisiał w powietrzu. Tylko przez chwilę dopatrywał się w tym cech antropomorficznych. Raptowny kurcz wycisnął szkarłatne wypieki na czoło, policzki i wydęte wargi. W następnej chwili twarz pobladła strasznie, wyciągnęła się w przód i otoczyła białą krezą, jakby krótkodzioby ptak nastroszył się piórami gołębia perukarza. Pod białym kapturem zalśniły ogromne, pomarańczowe oczy. Ich wyłupiaste guzy pękły momentalnie i chlapnęły żółcią z igłami czerwonych rzęs. Twarz wyostrzyła się w krzywym e. Pod skórzanym guzem nosa zadrgały mięsiste wargi, wszystkie strony rozeszły się czarne pręgi — u nasady nosa, między nasępionymi brwiami, złożyły chiński znak. Straszny, tygrysi wzrok pociągnął Jordana wprost pod niewidzialną jeszcze łapę. Jordan miał już w oczach błyski rozwieranych zębów, kiedy cała twarz skurczyła się jak brunatna pięść. W gardle poczuł swąd i skwierczenie zwęglanego mięsa. Przed nim pulsowało serce zdławione w ogromnej garści, daremnie rozbryzgujące porcje czerwonego światła. Jordan posłusznie postąpił krok za gasnącym kagankiem. Przeszedł jakiś próg. Trzaskająca iskra pociągnęła za sobą smugę dymu i wbiła się w posadzkę. Zobaczył tam szeroko rozrzucone ciało. Żeby ulepić ludzki kształt, magiczna igła zszyła tam w jedno potężny zad antylopy i udo kangura, wyżej cętkowana sierść płasko przylegała do podbrzusza leoparda z jednej strony, z drugiej obwisła na pręgowanym brzuchu hieny. W pachwinach spod liniejącej sierści wyglądały płaty krokodylowej skóry pokryte rogowymi tarczami. Tam, gdzie powinna być płeć, szable dzika przebijały przez spieczone żarem kolce jeżozwierza. Za wzdętą piersią nie było widać odrzuconej głowy, natomiast od ramion rozwinęły się dwa płaty garbowanej skóry albo czarnej błony — pod jej luźnymi płachtami widać było skurczone, ludzkie ręce. Jordan wydał zduszony okrzyk. Zauroczony śmiercią parującą mu w twarz nie potrafił oderwać wzroku od tych dwóch rąk ubranych w rękawice ze skóry hipopotama. Wypukły ślad ramion pod skrzydłami dochodził do piersi, gdzie Bestia dotknęła ją gorącym oddechem. Tam w wypalonym kraterze pełgał jeszcze dziwny ognik, jakby dogasała oliwna lampka serca, bez którego może się obejść to ciało nikomu już niepotrzebne. XIII Nogi same wyniosły go na taflę różowego jeziora, skąd elektromagnetyczny wysięgnik podjął go i zgarnął do wnętrza lądownika. Mimochodem Jordan popatrzył na orzech klatki, ciasno zwinięty na dnie studni. — Jesteś — powiedział Synchromat. W drodze do amortyzacyjnego pęcherza niewidzialne ręce Synchromatu odwinęły z niego przejrzystą powłokę Slime i zassały ją w rynienkę reduktora. Jordan zwalił się w usłużnie nadstawiony kokon. Od czoła przez pierś i uda czuł świerzbienie skóry, jakby ze Slime został zdjęty tylko zewnętrzny nalot tamtego zapachu, który w nim samym trwał nadal. Pęcherz owinął go szczelnie. Poczuł w sobie ześrodkowanie akupunktury i przeskakujące z miejsca na miejsce całusy iniektorów. Znów twarzą wyjrzał nad kołnierz kołyski. — Znalazłeś? — nie pozwalał zapomnieć Synchromat. — Trupa — wypluł Jordan, gdyż to jedno słówko tkwiło mu przed językiem i między zębami. — Mogę? — cicho spytał Synchromat. — Właź. Nad brwią Jordan poczuł chłodny styk światłowodu. — Napatrzyłeś się? — szarpnął głową. — Tak myślałem — powiedział Synchromat. Jordana nie obchodziło, czy Synchromat myśli, ale ten miał potrzebę wypowiedzenia się po długiej nieobecności. — Zawsze uważałem, że wyobraźnia nie potrzebuje odwagi — zamruczał po swojemu. — To paradoksalne, lecz jak wspomniałem, wyobraźni potrzebna jest pokora. — Której my, ludzie, nie potrafimy dostąpić — podchwycił Jordan. — Może to i dobrze. Za bardzo lubicie się wtrącać w nie swoje sprawy. — Na przykład? — Nie stać was, żeby przyszłość zostawić w spokoju. Dłubiecie w niej nawet wtedy, gdy nie potraficie sobie dać rady z teraźniejszością i z własnymi rodowodami. Niewiele trzeba, żeby wasza wyobraźnia zaczęła przyszłości z gardła wyciągać ostatnie tajemnice, zanim w tej przyszłości zameldujecie się osobiście. Szczęściem zrozumienie sprawia wam większą trudność niż poznawanie. Słusznie, pomyślał Jordan. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności można zachować nieco ślepoty wobec przyszłości. W duchu dziękował również Bogu, że oszczędzono mu wyobraźni, dzięki której potrafiłby rozliczyć się z teraźniejszością. Nie chciał wiedzieć, czym było to, co stanęło na drodze Bestii przez niego przywiezionej z kosmosu. — Biesnowaty trzyma się — powiedział Synchromat. — Jak zwykle. Milczeli dłuższy czas, aż Jordan uświadomił sobie, że czegoś mu brakuje w mikroklimacie lądownika. Synchromat nie zostawił mu czasu na zastanowienie. — Chciałbym, żebyś coś jeszcze zrozumiał — odezwał się. — Tak? — Sądzę, że rozwikłałem zagadkę funkcjonowania tych istot w martwym świecie. Poza nimi bowiem rzeczywiście nie ma tutaj środowiska biologicznego. — To autotrofy — obojętnie powiedział Jordan. — Lecz tutaj nie dociera promieniowanie słońca, a światł0 z wnętrza ziemi jest zbyt anemiczne dla ewentualnej fotosyntezy zdolnej zaspokoić energetyczne zapotrzebowanie tak wielkich zwierząt. Odkryłem jednak, że szczątkowe jądro Ziemi wprawione jest w bardzo dziwny rezonans. Można przypuścić, że pewne mechanizmy biologiczne użytkują elektromagnetyczną energię z ustawionej w ten sposób Sfery Ładowania. Strefa ta obejmuje całą technosferę. — Sugerujesz, że te… zwierzęta nie potrzebują żadnego pokarmu poza energią? — To było realne już wtedy, gdy opuszczaliśmy Układ Słoneczny. — Żartujesz — powiedział Jordan. — Wiąże się to również z tym, co Biesnowaty powiedział o istotach, które przetrwały technologiczny etap rozwoju tej cywilizacji. — Co powiedział? — Mutanty. Degeneraty. — Skąd wiesz? — Dowiedziałem się, kiedy nie było tutaj ciebie ani Biesnowatego. Jordan poczuł kurcz w dole brzucha, jakby dopiero teraz jego wnętrzności reagowały na woń spalonego mięsa, z którego parowała, obdarzona zapachem, energia życia. Zrozumiał też, że coraz bardziej kogoś mu brakuje w pustej komorze lądownika. Kogoś bardzo bliskiego. I tego miejsca nie dopełnił sobą przebudzony Synchromat. — Najłatwiej zarzucić degenerację — podjął Synchromat. — Znasz historię swego gatunku. Zmieniały się czasy i zmieniali się ludzie. Odchodzące pokolenia często rzucały za siebie epitet degeneracji”. Degeneracja to wyradzanie się, zwyrodnienie, wynaturzenie. Lecz życie obala dogmaty. Wstępujący w życie od i odka rozbijają narzuconą im skorupę człowieczeństwa i społeczne więzy. Wszystko jest doraźne, nawet doktryny moralności, wynikające z wiary takich, jak Biesnowaty. — Oszczędź — powiedział Jordan. — Nie moralizuj. — Czasami dobrze jest powtórzyć sobie rzeczy oczywiste — zauważył Synchromat. — Może okazać się, że coś już nie przystaje do twojego życia. .— O co ci chodzi?! — wybuchnął Jordan. — Powiedzieliście o nich „zwierzęta”, z pozycji rasowych przedstawicieli formacji, która przeminęła bezpowrotnie. — Masz coś przeciw? — Wytłumacz mu — rozkazał Synchromat. Jordan powoli przekręcił się w amortyzacyjnym pęcherzu. Napotkał wzrok Anestezji. Zrozumiał, dlaczego zupełnie jej nie czuł. Przedtem wypełniała każdy ułamek tej szklanej kuli, jak każdą chwilę wolną w ich życiu. Teraz istniała tylko w tym twardym, szalonym spojrzeniu. Poza tym prawie jej nie było. Prześliznął się wzrokiem przez jej szarą, smutną nagość. — O przeznaczeniu strefy, zarejestrowanej przez Synchromat, dowiedział się on ode mnie — cicho zakomunikowała Anestezja. — A co ty masz z tym wspólnego? — zdziwił się Jordan. — Istnieję dzięki tej samej energii — uzupełniła. — Och! — parsknął nerwowo. — Jakoś nie służy. Natychmiast pożałował zbędnej ironii. Zaczął pojmować, do czego zmierza Synchromat i Anestezja. — Ty i Biesnowaty mówiliście o zwierzętach, o mutantach i degeneracji — powoli podjęła Anestezja. — Kim ja w tym czasie, i przedtem, byłam dla was? Jordan westchnął ciężko i wzruszył ramionami. — Synchromat chciał ci przypomnieć dawne czasy — podpowiedziała Anestezja. — Przedstawicieli gatunku Homo sapiens dzielono wtedy na mężczyzn i kobiety. — Dla przetrwania w ramach dynamicznej cywilizacji kobieta powinna była dochować wierności dwóm powinnościom — roześmiał się Jordan. — Pierwsza, to sztuka rodzenia dzieci i znajdowania w tym własnego szczęścia, druga, to sztuka czynienia mężczyzny szczęśliwym i odkrywania w tym szczęścia dla siebie. — Proste — stwierdziła Anestezja. — To kobiety miały dosyć rodzenia dzieci i tak zwanej dominacji „pierwiastka męskiego”. Żaden kłopot dla medycyny. Ale tym samym został usankcjonowany „męski” charakter całej cywilizacji. — A wy szybko zatroszczyliście się o swoją pogodę ducha. — Anestezja patrzyła mu prosto w oczy. — I skonstruowaliście dla siebie „Anestezję”. Kobieta zawsze potrafiła zadowolić wielu mężczyzn. Jakże często mężczyźnie sprawiało kłopot uszczęśliwienie jednej. Jordan ze zdumieniem przyglądał się Anestezji. — Co ty możesz wiedzieć na ten temat? — zapytał. Podniosła się ze swojej kołyski i stanęła przed nim naga i płaska, nie osłaniając mizernego ciała. Tylko gorączka oczu świadczyła o jakimś kontakcie z tajemniczą Strefą Lądowania. — Jestem twoja Anestezja — powiedziała poważnie. Światło zadrżało na jej powiekach, wzdrygnęły się szczupłe ramiona i podskoczyły sine koniuszki piersi. Zrozumiał, że Anestezja ledwie panuje nad falą obłędnej wesołości. Rozchichotała się wreszcie, a on pomyślał tylko, że tak zawsze było i być musiało — kobiety nigdy nie potrafiły zachować umiaru — z kobiecością i wtedy, gdy starały się naśladować mężczyzn. Zawsze im brakowało wiary w siebie. Odwrócił się od niej na pięcie i wstąpił w rynnę ze Slime. Biały język usłużnie oblizał go od pięt po łysą czaszkę. — Odpocząłem już — powiedział Jordan i podniósł z posadzki chrzcielnicę z Czarnego Karła. — Pójdę. .— Hej! — zawołała za nim Anestezja. Odruchowo zwrócił do niej twarz i w jej oczach znalazł bezgraniczną pogardę. Roześmiała się znowu. .— Jesteś dla mnie nikim! — zawołała, kiedy spadał w elektromagnetyczny rękaw wysięgnika. — Ty i ten drugi! Gdy myślę o was, nie potrafię z siebie wykrzesać ani iskierki! Nic! Nic! Nawet tego, jaką dla was byłam! I taką, o jakiej jeszcze się wam nie śniło! Długo mu w uszach dźwięczał jej śmiech. XIV Szedł krokiem sprężystym, jakby dopiero przebudził się z twardego, zdrowego snu. Już nie pędził na oślep. Dokładnie przemyślał łowieckie nawyki Biesnowatego i nabrał pewności, że ten tak będzie zachodzić Bestię, żeby nie mogła zbyt daleko odejść od lądownika. Poza tym Bestia bez nacisku trzymała się zasiedlonych partii labiryntu. Na wyższych poziomach mogłaby, co najwyżej, patroszyć wcześniej obezwładnione wnętrza technosfery. Jordan postanowił tak kierować swoimi krokami, żeby istniało prawdopodobieństwo przecięcia drogi Biesnowatemu i stawienie Bestii czoła z przeciwnej strony. Tym razem Jordan zostawił hełm w lądowniku. Zamiast niego na łysą czaszkę zatknął błękitno–świetlistą siatkę, jaką w przestrzeni odwzorowywały się topologiczne krawędzie klatki. Teraz paradował w tej cierniowej koronie. Sens obranej taktyki bardzo szybko potwierdził drugi trup. Chwilę patrzył na niego z góry. Zamiast skórzanych skrzydeł tym razem na boki rozpostarły się jakieś w dole czarne, wyżej śnieżnobiałe strzępy. To ciało zostało rozcięte, od sinej obrączki odbytu po gardło, jednym uderzeniem jakiegoś skalpela. Precyzyjne cięcie odwinęło skórę i mięśnie piersiowe na brzusznej stronie ciała. Po prawej wzdyma} się jeszcze żołądek mięśniowy, nieco wyżej z klatki piersiowej wypadły dwa płaty wątroby, spod której na ziemię spełzła pętla dwunastnicy. Między białymi krawędziami rozdartego mostka i jego grzebienia, między końcówkami innych kości tkwiło serce, a z boku prześwitywały jeszcze żółtawe płuca i fioletowe worki powietrzne. Wszystko było martwe. Jedna iskra nie tliła się w okolicach serca podobnego do krzemiennej buły. Brakowało krwi oraz innych wydzielin. Wszystko wyschło, niczym wylinka odrzucona przez bardziej żywotną duszę. Jordan obszedł to puste ciało. Pod jego stopami zaszeleściły czarne, potem białe pióra. Schylił się i ręką przesunął nad sflaczałym wolem i przełykiem, wzdłuż karbowanej tchawicy. Potem szybko przekręcił tamtą bezwładną głowę, żeby wreszcie zajrzeć jej w twarz. Pomyślał nawet, że zobaczy pokrytą pomarańczowymi skórnymi naroślami nagą głowę królewskiego kondora. Zamiast tego stwierdził, że głowa została odcięta tuż nad pierzastym kołnierzem. Dopiero teraz zwrócił uwagę na pewną robakowatość szyi. Nad resztki upierzenia wychylił się węgorzowaty tułów. Przypominało to smukłe ciało bezszczękowca, śluźnicy albo minoga. Tam, gdzie uprzednio dopatrzył się poderżniętego gardła, w rzeczywistości rozchylała się w pełni wykształcona gębowa przyssawka minoga. Z zewnątrz była obramowana białym, strzępiastym skórnym fałdem do środka z jasnego mięsa wysuwały się coraz dłuższe zęby boczne. Wreszcie w ciemnej jamie nieruchomo tkwił uzbrojony język. Niespodziewanie dla siebie samego Jordan pojął, że nie czuje brzydzenia do tej padliny, która w atmosferze pozbawionej bakterii gnilnych wysychała niby wylinka istoty, która dalej postanowiła obywać się bez pierzasto–sierścianej, maszkarnie skrojonej ułomności. Straszniejsza była precyzja, z jaką dokonana została ta sekcja. Można sobie było wyobrazić dociekliwość, z jaką Bestia pochylała się nad drgającym jeszcze trupem. Pewnie tak samo, jak teraz Jordan, również Bestia doszła do wniosku, że to do trzewi obnażone ciało zagadkę funkcjonowania zabrało w zaświaty. Tajemnica zawierała się w nieustannym przekształcaniu. Z takiej istoty nóż mordercy w każdej chwili wyrywa i rzuca o ziemię innego trupa. I każde zwłoki są pojedynczym, zatrzymanym kadrem filmu równie nieskończonego, jak ewolucja. Dlatego Bestia popędziła za następną ofiarą. Wreszcie do Jordana dotarło ostrzeżenie Synchromatu. Miał pewność, że niewiele tu znaczy ślepy zew mordu, gdyż krokami mordercy kieruje dociekliwość, która dawno przerosła zwyczajną zwierzęcość Bestii. XV Jordan długo siedział przed zimnym trupem na skrzyżowanych nogach. Siedział z zamkniętymi oczami. Wokół jego głowy rozjarzały się krawędzie topologicznej pułapki. Był jej zmysłami. Na powierzchni Czarnego Karła w dopełnienie matrycy założył obraz Bestii, jej postać, określoną dzięki wydolności wzroku człowieka. Teraz uczył klatkę rozpoznawania zapachów. Uczył skrzętne, klasyfikacji śladów zostawionych wokół zwłok. Wszystko to odbywało się dzięki jego woli i jednocześnie poza świadomością. Wreszcie zerwał się z posadzki podświetlonej dalekim, mglistym zarzewiem. Odtąd klatka potrafiła eteryczny obraz Bestii rozpoznać w najgłębszych ciemnościach. Ułożył też topologiczną łamigłówkę i miał nadzieję, że jej złożoność wystarczy na przytrzymanie Bestii przynajmniej na czas jej odtransportowania do lądownika, żeby następnie wystrzelić w kosmos. Chyba, że znajdzie się sposób, żeby ją zabić. Jordan odwrócił się od padliny i ruszył w poszukiwaniu właściwego miejsca. Nie wędrował długo. Najpierw z daleka dotarły do niego rubinowe błyski. Przeskakiwały między masywnymi kolumnami, jak trwożliwe wici, posłane z takiego miejsca, gdzie stało się coś strasznego i nie do odwrócenia. Jeszcze fam dogasa wiśniowe zarzewie. Stropy uniosły się tu znacznie wyżej, niż wszędzie, gdzie dotychczas dotarł. Wspierały się o posadzkę na filarach masywnych niby nogi mamutów. Spora odległość dzieliła go od właściwego ogniska dogasającego pożaru, kiedy przestąpił próg elastycznej, wewnątrz jeszcze półpłynnej, wiśniowej masy, która rozlała się po okolicznych zakamarkach labiryntu. Jego ciało, otulone elastycznym pancerzem Slime, nie reagowało na rosnącą temperaturę. Spokojnie przestąpił próg drugiego, późniejszego wylewu. Po ledwie zaskorupiałej powierzchni wkroczył wreszcie do gigantycznej komory. Zdawało się, że ta sala została straszliwym ogniem wytopiona między masywnymi filarami. Z niektórych wsporników zostały cienkie, przezroczyste nici albo szklane wstęgi przypominające ślinę miedzy rozwartymi zębami stalaktytów i stalagmitów. Ich nacieki przetrwały jedynie w odległości kilkudziesięciu metrów od centrum nowo powstałej jaskini. Jordan zatrzymał się w środku tego mauzoleum. Nie bardzo wiedział, skąd mu ta nazwa przyszła do głowy — mauzoleum. Jednego był pewien — niedawno w tym miejscu rozegrał się przeraźliwy dramat. Między czerwonymi ścianami powietrze nie zdołało w sobie wypalić zapachu śmierci. Wyobraził sobie, jak metaliczna sierść Bestii otrząsa się z gwiezdnej energii. Wewnętrznego żaru Czarnego Karła wystarczyło, żeby przez miliardolecie podładować Bestię mocą, która miała jej wystarczyć na urządzenie kolejnego cmentarza. Zdecydował się. To miejsce wybrał dla Bestii. Albo dla własnego trupa, żeby uwiarygodnić trwającą tu aurę śmierci. Zamknął oczy. Ramiona skrzyżował na piersi. Chwilę tak stał, coraz bardziej przytłoczony błękitną, rosnącą aureolą. Nad jego głową z wysiłkiem rozprostował się ogromny, drapieżny kwiat. Kielichem opuszczony w dół niechętnie wyzbywał się łysej czaszki na rzecz zwodnej obietnicy. Żyłkowane płatki tej korony nitkami fosforescencji zetknęły się z pierwszymi nitkami szklanej śliny. Dotarły do bardziej masywnych filarów i ścian, po czym zamknęły w ich masie albo zrealizowały założoną mimikrę. Przepadł najmniejszy ślad pułapki. Jordan mocno zacisnął w dłoniach chrzcielnicę z Czarnego Karła i ruszył, żeby wreszcie dogonić Bestię. XVI Znalazł ją w przestrzeni znacznie przekraczającej wytopione mauzoleum. Ciemność byłą tu horyzontem i jednocześnie przez tę ciemność z niewidzialnych stropów zwisały złote sople. Raz jeszcze uświadomił sobie, że jest to ostatnie miejsce we Wszechświecie, gdzie można liczyć na przychylność Stwórcy. Może dlatego wreszcie doścignął Bestię. Zobaczył ją nieco w dole, jakby we wklęsłości płytkiego krateru. Przypominała masywny kopiec stalowej sierści. Może przypadła do ziemi, sprężyła się i przygotowała do jednoczesnego skoku we wszystkie strony świata. Jej ostra sierść falowała jak żelazne opiłki poruszające się na powierzchni metalicznej góry, która w sobie samej dowolnie przemieszcza magnetyczne bieguny. Nigdy przedtem nie widział jej takiej strasznej. Pewnie też podłączyła się do Strefy Ładowania. Nie zdążył oswoić się z jej garbem tkwiącym w sercu mrocznej sali tronowej, kiedy zobaczył dziwaczny krąg otaczający Bestię. Postacie zgromadzone wokół tego ołtarza były dwakroć mniejsze od centralnego suwerena. Jordanowi zaczęło mrowić w oczach, jakby zewsząd spłynęły tu ławice ryb, a każda inna. Poza tym spełzły się po coś płazy i gady, z ciemności wyższych epok sfrunęły ptaki–maszkarony. Pierścień tego stworzenia wszelkiego wystawiał przed siebie łapy i nogi, pyski zwierząt myszokształtnych i płetwonogich, mordziastych wielbłądów z oślimi uszami, z rogami muflonów, w całości podobnych do krabów z filcowatymi płatami futra obłażącymi na grzbietach, to znów wężów połyskujących kostropatymi skórami. Przez żywe mięso na front tej fali występowała epoka coraz potężniejszych gadów — już miejscami z karłowatych ciał wychylały się masywne łby dinozaurów. Jordan zamknął i otworzył oczy. Znów tylko wszelki drobiazg w małpich podskokach zbliżał się do Bestii. Falowanie jej metalicznej sierści coraz dokładniej pokrywało się z kurczami pierścienia utworzonego przez zwierzokształtne istoty. Posłuszne Bestii szły do niej z wybałuszonymi oczami. Ona pulsowała dalej, wabiła jak ciemne gardło wiru, który rozkręca się nieuchronnie, aż wszelkie życie zmieści w sobie. Jeszcze podskok i pierwsze małpio–ptasie cienie zetkną się z najeżonym masywem Bestii. — Nie! — krzyknął Jordan. Jeszcze jego krzyk wisiał w powietrzu, kiedy dziesiątki twarzy zwróciły się ku niemu. — Precz! — wrzasnął. Maszkarony pierzchły w mgnieniu oka — wywiał je przeciąg podobny do huraganu. Jednak Bestia nie odstąpiła na krok. Chciał piekielną chrzcielnicę docisnąć do ramienia — rozpaczliwie szukał w pamięci jakiejś modlitwy, żeby to coś dało — gdy poczuł, że biały pęcherz przykleja mu się do podbródka i przelewa na środek twarzy. Jak przez płynną soczewkę poleciał do przodu. Przed jego twarzą jakiś połysk pośliznął się nieco szybciej, sięgnął po Bestię, a potem zwinął wokoło przestrzeń. Jordan zrozumiał, że on i Bestia tkwią w lokalnym pęcherzu czasu i trójwymiarowości. I nie ma stąd wyjścia. Przestrzeń została spięta dwoma węzłami. Pierwszemu na imię Jordan. Drugiemu — Bestia. Żeby wyjść, trzeba jedno rozwiązać. Lub przeciąć. Jordan ze zdumieniem zobaczył swoje nagie ramię, wyciągnięte do przodu, i dłoń uzbrojoną w błysk podobny do noża o klindze szerokiej, lecz pozbawionej grubości. Ten nóż mocno trzymał w garści. Przesunął spojrzenie wzdłuż połyskliwej klingi. Zobaczył wysoką postać. Białą. I nagą. Postać człowieka. Tak mu się przynajmniej wydawało. Światło tu było dziwne. Zamknięta przestrzeń połknęła ograniczoną porcję fotonów, które teraz kręciły się w lustrzanej pułapce. Jordan uważniej przyjrzał się postaci, która przed nim znieruchomiała w absolutnie fosforycznej nagości. Wystarczył krok, żeby jej dosięgnąć uzbrojonym ramieniem. Brzuch i pierś tej istoty pokryte były bladą skórą, aż półprzeźroczystą. Może nie zaznała światła, gdyż ten ktoś poczęty został przez wieczną noc Czarnego Karła. Wzrok Jordana najpierw zeskoczył z ostrza noża. Potem wspiął się przez połyskliwość smukłych nóg. Jak zahipnotyzowany Jordan chwilę spoglądał na koronkową płeć zwieszoną między udami. Wyżej był gładki brzuch z przeświecającą granulowatą zawartością. Potem klatka piersiowa, wyraźnie rozpięta na kratownicy zamiast na żebrach sierpowato dochodzących do mostka. Zobaczył cienkie ręce skrzyżowane na tej piersi. Wreszcie spojrzał w twarz wysokiej istoty. Płaska była, z ledwie dostrzegalną kreską starej blizny w miejscu ust, z maleńkim wzdęciem zamiast nosa, z lekko zapadniętymi, błoną zaciągniętymi oczodołami. Biała fałda tę twarz oddzielała od ogromnego, wypukłego czoła. Jordan wzdrygnął się. Przez napiętą skórę mógł tam zajrzeć do środka i zobaczyć gęsto fałdowany, siwy mózg. Zapatrzył się w to odkryte czoło, aż zrozumiał, że wszystko, co widzi, jest mętnym dagerotypem wobec jasności i otwartości, jaką on sam stanowił dla wzroku wybiegającego spod tego napuchłego czoła. Aż się pochylił do przodu. Lustrzany nóż zadrżał mu w ręku — każdy ruch budził w ostrzu indukcyjne prądy. Jordan wytrzeszczył oczy i patrzył w inne oczy, w ich tysiące, woskowymi gałkami obracające się wewnątrz ogromnej czaszki, gdzie naiwność Jordana pozwoliła mu dopatrzeć się gęsto karbowanego mózgowia. Wysoki łeb tej istoty wypełniała gruboziarnista ikra. Cała galaktyka skrzeku z dojrzewającymi kijankami źrenic. Ramiona tej samej mgławicy przeświecały przez skórę policzków, spod blizny ust, z nieznacznie wypukłego gardła. Te same, jak spod bielma wyglądające gałki oczne patrzyły na Jordana przez nagą pierś naprzeciwko. Czuł na sobie spokojne spojrzenie, bez specjalnej natarczywości, gdyż ktoś w rodzaju Jordana nie zawiera w sobie tajemnicy nieprzenikliwej dla takiego wzroku. Brak dociekliwości zastąpiła wyrozumiałość. Jordan zmrużył oczy, żeby nie widzieć ziaren ślepiących się z wnętrza istoty stojącej naprzeciw. Teraz w lekkim zamgleniu po prostu widział sylwetkę nagiego człowieka. Sam przed nim znalazł się nagi. Tamten miał pomnożony wzrok — on trzymał w dłoni szklistą klingę. Wreszcie pojął, dlaczego Biesnowaty broń z Czarnego Karła nazwał „chrzcielnicą”. Zamknęła ich w srebrnej misie skręconej przestrzeni. Twarzą w twarz. Nago idących na krwawy chrzest. Wystarczy uderzyć nożem. Jordan wyobraził sobie tysiące tamtych oczu, jak przez magnetyczną sierść Bestii beznamiętnie przyglądają się trupom tych nieszczęśliwców — w jednym jeszcze się tliła iskra życia, drugiemu nie dano czasu na modlitwę. Najpierw cofnął ramię. Krzyknął i pchnął całym barkiem. Lustrzane ostrze miękko szło przez powietrze. Nagle zadrgało mu w dłoni, jakby natknęło się na diamentowy rdzeń. Przez nadprzewodliwość klingi rezonans uderzył w Jordana, przeszył mu ramię, na wylot przebił pierś, świetlnym wiertłem wyskoczył między łopatkami i dopiero wtedy od wewnątrz naparł na ściankę srebrnej misy. Naczynie rozsypało się z kryształowym jękiem, a jego odpryski — szklisty szron w ognisku implozji — znowu usypały ogromny, fosforescencją prześwietlony kopiec. Puste labirynty, poziomy epok i wnętrze całej Ziemi przeszył śmiech Bestii. Nie było w nim wesołości. XVII Jordan znieruchomiał za progiem elektromagnetycznego wysięgnika. Chwilę węszył w sterylnym powietrzu. Zrozumiał wreszcie, chociaż nie opuścił oczu — Biesnowaty wrócił. Zobaczył go u stóp Anestezji. Biesnowaty leżał na szkliwnej posadzce. Jak wszedł, tak się pewnie zwalił, chociaż nie zostało przy nim nic z arsenału Czarnego Karła. Jego ogromne ciało sprawiało wrażenie porażonego ostateczną bezwładnością. Kosmatą głowę znów złożył na kolanach Anestezji. Pewnie szukał tam ukojenia. Anestezja siedział sztywna i anemicznymi palcami machinalnie przeczesywała włosy na głowie Biesnowatego. Jordan zbliżył się do nich. Przed Biesnowatym upuścił na podłogę bezsensowną krzyżówkę rybiego pęcherza z wyplutym kartaczem. — Masz swoją chrzcielnicę — powiedział. — Na okazję, kiedy zechcesz wybebeszyć coś mniejszego kalibru. Teraz dopiero spostrzegł, że Biesnowatemu od skroni za ucho odchodzą włosy dziwnie szare, jak przysypane popiołem. Tę sama stronę twarzy miał jakby okopconą. Jordan zrozumiał, jaki zapach osadził go w progu. Nieco wyżej napotkał wzrok Anestezji. Patrzyła i nic nie widziała. Odwrócił się i ciężko sapiąc dotarł do swojego amortyzacyjnego pęcherza. Zwalił się tam i chwilę odpoczywał z purpurową ciemnością w oczach. — Natknąłeś się na Bestię? — zaszeleścił Synchromat. Spod przymrużonych powiek Jordan widział, jak Biesnowaty powoli uniósł szarą, śmiertelnie zmęczoną twarz. — Tak myślę — odparł Jordan. — Mogę? — Nie — Jordan nerwowo odtrącił światłowód zmierzający do skroni. — Stało się coś? — Synchromat pracował za Anestezję, której troskliwości ledwie starczało na jednego. — To się nadaje na złom — Jordan wskazał chrzcielnicę waląjącą się obok Biesnowatego. — Przynajmniej Synchromat powinien mieć więcej kwantów w głowie. — O co chodzi? — zniecierpliwił się Synchromat. — To była naiwność sądzić, że tą dwururką sprzątnie się coś takiego, jak Bestia — ze znużeniem powiedział Jordan. — Bardzo wątpliwe, żeby Bestia rozwaliła całą cywilizację Czarnego Karła, zanim ktoś zdążył wypróbować te maszynkę redukującą proces mordownia do symbolicznego noża. Jeżeli Bestia przetrwała, a tamtych diabli wzięli, widocznie już wtedy dawała sobie radę z tą zabawką. Biesnowatemu głowa z powrotem opadła na kolana Anestezji. Synchromat milczał. Jordan czuł zewsząd jego wzrok na sobie, jakby nie mógł zająć się bezpłciowym flirtem Biesnowatego z Anestezją. Jordan spróbował zapomnieć o nich wszystkich. Popełnił podstawowy błąd — chciał być sam, a wrócił do ich wspólnego gniazdka. Mimo to musiał odpocząć. Po to samo zaszedł tu Biesnowaty. Jordan jeszcze czuł w sobie ból, z jakim go odrzuciła Bestia. Miał też niejasne wrażenie, że ostrze tamtego noża przez moment zostało zwrócone przeciw niemu. Szpic skalpela wyciął w nim najpierw otworek, wydłubał stamtąd kawałeczek mięsa i tak przygotował odpowiednio krągłą ramkę. Następnie rezonans klingi, idący wzdłuż ramienia, prosto w pierś wbił mu coś niewielkiego, w sam raz na ten otworek — odrobina bólu na czubku noża. Teraz wyczuwał to przy oddychaniu, nawet w zupełnym bezruchu. Zastanowił się, czy świadomość może sprawiać ból. Pod tym względem miał w sobie dużo luzu. Ale przynajmniej przeszedł chrzest. Resztę musi sam znaleźć. Albo zaczekać, aż w nim dojrzeje to, co otrzymał od Bestii. XVIII Półleżał ze wzrokiem bezsensownie wprowadzonym w oś studni Nie potrafił zasnąć. Wystarczyło przymknąć oczy, a złośliwa pamięć natychmiast dedykowała mu jeden zatrzymany kadr — akurat ten, chociaż tyle innych uwierało sumienie. Ten obraz nie pozwalał mu się odprężyć. Budził wątpliwości. Żywy krąg otaczał tam Bestię. — Mundur — powiedział Jordan raczej sam do siebie. — Nie szargać świętości. Choćby podkutymi buciorami wdepnąć w coś, co się dopiero zawiązuje. Delikatnie, jak mgła. I bełkoczące jak pierwotne błoto. Nie szargać świętości. Naszych. Nikt się nie odezwał. Biesnowaty przemilczał pewnie ze zmęczenia, Synchromat nie znalazł punktu zaczepienia dla jakiejkolwiek logiki. — Tyle mi zostało — westchnął Jordan. — Niesmak. Chciałbym coś zrozumieć. Przynajmniej to, czym jest Bestia i czego szuka. Jak długo można mnożyć trupy. Milczeli. — Takie mam wrażenie — podjął ostatnią próbę. — Ona nie chciała ich skrzywdzić. Najpierw usłyszał szelest. Ktoś śmiertelnie wykończony zwlekał członki z więziennej pryczy. Jordan nieco opuścił wzrok i zobaczył, jak Biesnowaty podnosi się z posadzki. Anestezja dalej nie potrafiła strawić sztywności: siedziała zapatrzona w inny wymiar rzeczywistości albo zasłuchana siebie. Na jedno wychodzi. Sucha była, prawie pozbawiona ciała. Kobieta zawsze przesadza z męskością. Szczególnie wtedy, gdy kojarzy się jej z inteligencją. — Zostaw — poprosił Synchromat. — Dawaj — ochryple zażądał Biesnowaty. Jedną dłoń trzymał rozcapierzoną w powietrzu. Nie doczekał się współpracy Synchromatu. Sam przestąpił mimo chrzcielnicy walającej się tam, gdzie ją porzucił Jordan. Sięgnął za wezgłowie swojego amortyzacyjnego pęcherza i z imadła wyszarpnął iniektor. Srebrny wąż z sykiem owinął mu się wokół nadgarstka. — Zostaw — powtórzył Synchromat. Biesnowaty prawą ręką przytrzymał końcówkę wtryskiwacza. Potem skulił się, jakby chciał srebrny pręt wbić sobie wzdłuż przedramienia — od nadgarstka do łokcia. Zastygł w tej pozycji. Potem odetchnął. Jego oddech był taki, jakby w ułamku sekundy na jedną stronę przesypała się cała klepsydra, zwykle odmierzająca kilka godzin. Jordan widział profil jego twarzy. Na szarej skórze zakwitły bladoróżowe wypieki. Wydawało mu się, że ta skamieniała twarz przymierza się do powtórnej młodości. Coś sucho strzeliło na podbródku — przylepiec sterylizatora dostał swoją porcję naskórka i stracił kontakt z resztą. Teraz odpadł od twarzy płatem przezroczystej, zbędnej wylinki. Czerwony podcień tuż przy czaszce uniósł nieco płowe włosy na głowie Biesnowatego. Na Biesnowatym wygładzało się całe ciało — dreszcz po nim przeszedł, jak świeża bryza po powierzchni stawu, który dawno pokrył się stęchłą rzęsą. Jeszcze się rozprostował. Nowy impuls wstrząsnął olbrzymim ciałem. Biesnowaty szarpnął ramieniem, gdyż nie wystarczyło rozwarcie palców, żeby z nich wypadł iniektor wczepiony w dłoń. Poczerniały wąż smagnął powietrze i z trzaskiem wpasował się w komorę imadła. Biesnowaty zatoczył się nieco. Potem jego głowa miękko okręciła się na byczym karku. Językiem przejechał przez spierzchnięte wargi i splunął strzępem sterylizatora odklejonym od podniebienia. Spod nasępionych brwi popatrzyły na Jordana niesamowite oczy — między powiek, wlano tam ołów, potem w każdy wlew skapnęła jeszcze kropla srebra. W tych oczach była pogarda dla nędzy kompromisów, nienawiść do odszczepieńców i litość dla tych najbardziej cherlawych, którym nie pomoże nieziemska technologia, chociaż powinny wystarczyć gołe ręce. Tak patrzył Biesnowaty, albo tak myślał Jordan. Zawzięta twarz tego pierwszego nagle rozmazała się w powietrzu. Coś tąpnęło w dnie lądownika. — W końcu go to zabije — stwierdził Synchromat. Gdyby się tym zainteresowały czyjeś oczy, mogłyby zobaczyć smugę wiatru nad najbardziej zaróżowionym dnem studni. XIX Jordan wylegiwał się w swojej kołysce. Minęła godzina. Druga. Znowu usłyszał szmer — gdzieś w pobliżu rozprostowała się nieco sucha, przedtem mocno ugnieciona kulka papieru. Uchylił powieki. Zobaczył cień Anestezji. Chwilę stała ze ślepymi oczami. W jej twarzy nie było żadnego wyrazu, przynajmniej nic z tego, co potrafiłby nazwać. Samotna szarość. Nie było już nawet twarzy. Stała z rachitycznymi gałązkami ramion zwieszonymi wzdłuż ciała. Obojętnie przyglądał się jej nagości. Nie było tego wiele. Prawie wcale. Znaczyło jeszcze mniej. Trochę się zdziwił — jak to możliwe? Została stworzona, żeby przy nich pełnić służbę na ołtarzyku kobiecości. Miała być ich pocieszycielką, ich ostoją, ich Anestezją — na każdą przypadłość w kosmosie. Duchy przodków ciągną do ziemi. Wrócili więc. Przestała być potrzebna. Lecz duchy przodków po długiej pielgrzymce nie znalazły ukojenia we wnętrzu pustej Ziemi. Teraz Anestezja osunęła się nieco w powietrzu. Była naga, a przecież nie dostrzegł jej kroków. Jak cień przesunęła się na tle obwodów Synchromatu wtopionych w ściany lądownika. Coś w niej jednak przetrwało nad niematerialną widmowością, gdyż odskocznia wysięgnika zareagowała na dotyk bosej stopy. Widział, przez wypukłą soczewkę dna, jak miękko spłynęła na różową taflę. Przez szklistą powiekę opornie przeświecało serce tej umierającej planety. — Jordan! — Synchromat próbował wyrwać go z odrętwienia. Nie reagował. Z góry patrzył na maleńką figurkę Anestezji. Kilka kroków postąpiła przed siebie. Pierwszy raz dotknęła stopą tej powierzchni, do której niebotyczna studnia przebiła się przez nawarstwienia epok oddzielających czas pierwszego mężczyzny i ostatniej kobiety. Zatrzymała się i pochyliła. Zrozumiał, że ona też przyklękła i — jak on za pierwszym razem — zajrzała pod krystaliczną kryptę, gdzie trwa jeszcze głębia jeziora osiągalna już tylko dla żywych duchem. Ze swojej wysokości Jordan widział szeroko rozciągniętą, dla niego nieprzezroczystą gładziznę. Niczego się tam nie rozpozna z dystansu. Z czegoś trzeba zrezygnować. Na tej membranie w dole klęczała postać. Widział jej siwe włosy związane w węzeł na karku i cienkim kosmykiem spełzające między kościane skrzydełka łopatek. Zamknął oczy. XX Myślał, że nigdy już nie będzie potrzebował wzroku. Miał wrażenie, że w nim samym dojrzewa, powoli otwiera się jedno oko Bestii. Utkwiła w nim takie spojrzenie, przed którym niepodobna się uchylić, gdyż Oko tkwi w tobie — jesteś jeg0 powieką. I nie uciekniesz przed jego ciekawością. Otworzył jednak własne oczy. Podniósł się ostrożnie. Wiedział, co do niego należy. Nie dlatego, że rozumiał więcej — po prostu nic innego mu nie zostało. Więc podniósł się — nagi. Bokiem obchodząc rekwizytornię Slime zbliżył się do odskoczni wysięgnika. Synchromat milczał. Też pewnie coś rozumiał. Jordan znieruchomiał w pół kroku: zastanowiło go, czy z tej samej przyczyny Synchromat milczał wtedy, kiedy odchodził Biesnowaty, a za nim Anestezja. — Zegnaj — szepnął przez ramię. — Trzymaj się — dziarsko odprawił go Synchromat. Kiedy zstąpił do dna niebotycznej studni, stwierdził, że Anestezja leży w samym środku przymglonej powierzchni. Wyglądało to tak, jakby przechyliła się, klęcząc nadal, i tak upadła na bok. Teraz leżała skulona, z łokciami przyciśniętymi do piersi. Twarz złożyła w dłonie, a cienkie kolana podciągnęła wysoko, prawie do podbródka. Maleńka była. Trochę przypominała pustą, z martwego nabłonka nadmuchaną laleczkę — bez odrobiny ciała w środku. Pewnie wystarczyłoby ją trącić palcem, żeby wewnątrz skorupki zaklekotało kilka zbędnych kostek. Oszczędził jej tego. Przeszedł obok, jak Biesnowaty, kiedy w lądowniku omijał porzuconą chrzcielnicę. Odchodząc pomyślał tylko, aż się zdziwił, skąd w nim wzięła taka myśl, że dawniej, podobno, kobiety nie mogły żyć bez miłości. Ale to przecież była Anestezja. XXI Długo nagi i bezbronny błąkał się w labiryncie dna najgłębszego z możliwych. Najpierw natknął się na dwa kolejne trupy. Potem wiele godzin przesiedział w kucki nad trzecimi zwłokami, jak długo tliła się w nich dziwna iskierka. Od każdej padliny czegoś się nauczył, chociaż otrzymał znacznie więcej — ale tego jeszcze nie wiedział. Uczył się, więc gdy skończyło się kolejne czuwanie nad zmarłym, wtedy przypadł do posadzek i tak pełzając zataczał szerokie kręgi — jeden po drugim, a koniec i początek każdego jednakowo prowadziły do znacznie ostygłego mauzoleum. Bywało, że w ciemności labiryntu usłyszał jakiś przeraźliwy krzyk i świst powietrza. Wtedy i jego ponosiło — zrywał się i pędził na oślep, na czworakach, jak zwierzę, albo sadząc nieprawdopodobnie długimi susami. Zapuszczał się daleko na tereny łowieckie Bestii. I wracał. I znowu wydawało mu się, że jak nietoperz frunie w ciemnościach zgęstniałych nad Czarnym Karłem, między skalnymi blokami oblepionymi sadzą — i przelatuje tuż nad głową Bestii. Aż ta zaczyna węszyć. Prędzej czy później zmoże ją ciekawość. Na chwilę zboczy z drogi, której cel zna ona jedna. Prześledzi natrętny trop, który już wielokrotnie krzyżował się z trajektorią jej obłędnego wyścigu. Jordan zostawiał za sobą trop niby–człowieka, niby–zwierzęcia. Niekiedy przypadał w ciemnym kącie. Nasłuchiwał z nadzieją, że w sobie samym usłyszy trzask sypiący niebieskimi iskrami — meldunek klatki. Wtedy nie trzeba już będzie kluczyć. Na razie wracał w ognisko zastawionej sieci. Dla odpoczynku zwijał się w kłębek na stwardniałej posadzce mauzoleum. Podłogi tutaj wyżarzyły się i ostygły wystarczająco, żeby bez szkody mógł na nich składać nagie ciało. Niespodziewanie, ale bez zdziwienia zobaczył białe drzazgi w tym zakrzepłym wylewie. Tysiąc półprzejrzystych kości zostały wtopione w szklane, wewnątrz jeszcze czerwone mięso. Ich widmowa obecność nie zepsuła mu dobrego samopoczucia. Spodziewał się tego. Poza tym było tu ciepło. Kiedy indziej zatrzymywał się w mniej znanych okolicach i wtedy czuł zewnętrzną obcość, a w sobie ziąb. Kulił się wtedy, szczękał zębami i próbował ciało ogarnąć ramionami, jakby to były skórzane skrzydła. Nigdy długo nie zostawał w tych miejscach — byle zostawić ślad. Pewnego razu poczuł w piersi przypływ straceńczej odwagi. Więc zagalopował się tak daleko, aż mu pod kopytami posadzka zaróżowiła się nieco inaczej niż w mauzoleum. Na chwilę wystawił łeb z tunelu w jakąś szczególną przestronność. Zobaczył wysoko osadzoną szklaną kulę — zaklinowała studnię i tkwiła tam bezsensownie. Pod nią dostrzegł szary zwitek — coś skulonego, co nigdy nie było zwierzęciem ani człowiekiem, ani nawet szczurem. Trochę to przypominało zwyczajną mysz rzuconą na patelnię różowego jeziora. Leżała tam, zwinięta w kłębek, a pod nią ostre światło coraz natarczywiej przebijało się przez posadzkę. Taka biel tam płonęła, że cherlawe ciałko robiło się jednocześnie popielate i przezroczyste. Wtedy właśnie, pierwszy raz nieco zdziwiony, opadł na przednie łapy i poczołgał się do przodu, aż dotarł do takiej przezroczystości, gdzie mógł zapuścić wzrok pod powierzchnię ciągle stabilnej płyty. Ujrzał tam ogromny wir, rozkręcający się powoli, z gęstej różowości wyciągający jakieś widma coraz bardziej cielesne. Ten wir zawiązał się tuż przy powierzchni różowego jeziora, dokładnie pod skulonym truchełkiem; było martwym okiem tego cyklonu. Szorując brzuchem Jordan odczołgał się stamtąd. Miał wrażenie, że w każdej chwili może się pod nim załamać topniejąca tafla i ogromne, czerwone usta rozchylą się i połkną go w dopełnienie jakiegoś szalonego odmętu. Zdołał się jednak wycofać. Dopiero na skraju tego przestronnego placu poderwał się na cztery nogi. Parsknął i potrząsnął grzywą. O szklaną tarczę uderzył przednimi kopytami i obejrzał się wstecz, jakby się łudził, że tam wstanie jeździec wysadzony z siodła, dogoni go i sięgnie po lejce, które bezpańsko skakały w powietrzu. Zamiast tego usłyszał inny krzyk. Tyle w nim było zapiekłej nostalgii, tyle samotności i nienawiści, że nie potrafiła tego ukoić szalona gonitwa i droga znaczona trupami. Wycie rozlegało się tuż, tuż. Może i Bestię przygnała tu ciekawość. Jordan poczuł dreszcz idący wzdłuż grzbietu — pewnie po prostu zwęszyła jego trop. XXII Biegł, biegł, kluczył jak zaszczute zwierzę. Raptem zatrzymał się w ciemności. Usłyszał przenikliwy świst. Widmowe światło wychynęło z owalnej perspektywy. Przefrunęło obok. Tylko mu w twarz tchnęło rozgrzanym powietrzem, kiedy coś przeskoczyło przez aerodynamiczny tunel — zdawałoby się szybsze od dźwięku. Długo stał z wytrzeszczonymi oczami i uświadamiał sobie, co też zobaczył. Jedno zapamiętał — kulę głowy torującą drogę. Nos, czoło i podbródek były zupełnie gładkie, lecz już na policzkach skóra marszczyła się gwałtownie, drgające fale wędrowały do uszu, trzepotały na wyciągniętej szyi. Reszta ciała zafurkotała jak proporzec strzępiący się od przesadnego pędu. Niewiele brakowało, żeby skóra spełzła z czaszki i przecie oporowi powietrza wystawiła suchą kość, a potem jeszcze odwinęła się z ramion i do przodu pchnęła bardziej chyżego, kościotrupiego gońca. Ten dalej skoczy z wyszczerzonymi zębami, nie bacząc na to, że od gorąca marszczą mu się gałki oczne jeszcze tkwiące w czaszce — nie wzrok, lecz instynkt jest prawdziwym myśliwym. XXIII Roześmiał się gniewnie. Nigdy nie potrafił tak walczyć. Nadawał się tylko do zastawiania wnyków. Widocznie Bestia tak chciała, że raz skrzyżowały się ich drogi. Teraz nikogo nie dogoni ani przed nikim nie ucieknie. Pobrnął dalej ze spuszczoną głową. Już nie plątał tropów. Nogi same zaniosły go do mauzoleum. Znowu nieco ostygło. Niedługo ziąb wypełni każdy zakątek we wnętrzu ziemi. Trzeba się hartować — nie zatrzymał się pod kopułą wypełnioną czerwonawym mrokiem. Po prostu przekroczył gnaty zalane szklaną polewą i zagłębił się w jakiejś niszy po przeciwnej stronie. Nie uszedł daleko. Przed nim w powietrzu wisiała ta sama lęka, która już raz w jego stronę wyciągnęła się z ciemności. Szarobłękitna, podobna do rozpostartej małpiej dłoni, trochę do łapki szczura. Tym razem nie skinęła, żeby go gdzieś prowadzić. Po prostu była w powietrzu, dłonią zwrócona do niego, niby w geście pozdrowienia. Plecami poczuł chłód, chociaż tam dopiero stygło mauzoleum. Zobaczył, jak przez błękitny nabłonek dłoni wychyliła się niebieskoszara twarz orangutana. Maska ta płaszczyła się, to znów dziwacznie zaokrąglała. Tylko oczy w niej tkwiły na tych samych miejscach, bardzo nieznacznie rozjeżdżając się na boki, połyskując odmianami szarości i obracając szarymi źrenicami. Jordanowi wydało się, że w tym błękitnym kołysaniu dostrzega znajomą migotliwość. Aż zmrużył oczy. Z maszyny czasu obserwował przeskoki dni i nocy, a w ich stroboskopowym pulsie łagodniejsze przepływy mętnych zieleni, sierścianej żółci, czerwieni i bieli. Odmiany następowały coraz wolniej. Odkrył ich przyczynę — ulepiec nieokreślonego oblicza pękał od czoła, wzdłuż nosa i przez plamę ust — w dół. Raz za razem rozłamy ujawniały nieco inną sylwetkę w dole. Jordan już coś wyławiał z każdego mgnienia. Najpierw otworzył się przed nim pęcherz woskowej larwy. Zmarszczone płaty odwinęły się, a spod nich wychynął łeb białawy, ciastowaty. Zbrunatniał nieco, poruszył długimi i mocnymi szczękami, jakby w stronę Jordana przetknął głowę olbrzymi strażnik termitiery. Jego ślepe oczy opuściły wzrok Jordana i ten poniżej dostrzegł postać bardziej zborną — nieforemnego goryla albo niedźwiedzia, który ciężko przysiadł na tylnych łapach. Pękła kolejna membrana i przed Jordanem wahnęła się głowa gigantycznego żółwia — spod oblepiającej ją wiotkiej skóry strzeliła ryża sierść, spełzła zmierzwionymi kudłami i rozdęła lśniące chrapy. Jeszcze Jordan szukał tam małpiej postury, kiedy zrozumiał, że ma przed sobą człowieka. Olbrzym ten dygotał strasznie, jak wduszony w niewidzialne krzesło elektryczne. Widać było porażające go fale energii. Trząsł się, wykręcał, przy każdym rozbłysku podskórnego światła mienił się cały. Na piersi pląsał mu wściekły tatuaż, a jakiś wewnętrzny kalejdoskop na ekranie twarzy wyświetlał szalone grymasy. Głowa już trzymała się ludzkiego kształtu, chociaż koleje,, pęknięcia od czoła rozprowadzały po niej lamparcie cętki, to znowu pręgi czarne i białe, gdy na twarz człowieka nakładało się przezrocze z głową zebry. Spod kolejnej przesłony sierści wystąpiło nagle coś różowego. Zgasło i znów odkryło czyste czoło. Przed sobą Jordan widział człowieka skręcającego się w potwornej męczarni, próbującego powstrzymać drgawki masywnego ciała. Czarne włosy ogromnym krzakiem wzdęły mu się nad czołem, roztrzepały wachlarzowatą falę, a w jej cieniu człowiek oparł się muskularnymi ramionami i spróbował wreszcie własne ciało ująć w karby. Nie zdołał. Lecz zmagał się nadal, błyskał zakleszczonymi zębami i dygotał, jak wąż syczał rozdętymi chrapami. Powoli ręce opadły mu do pasa. Osunął się na kolana. Pierś tego człowieka wzdymała się gwałtownym oddechem. Wyglądało, że biegł strasznie długo, zanim tu dotarł — potworne serce w tym ciele łomotało jak w bębnie. Z tego strasznego wysiłku, żeby poskromić własne zmęczenie, człowiek ten spalał się wewnętrznie. Najpierw falujące włosy osypały mu się na ramiona stalowoszarymi strąkami. Potem cały się jakoś wyciągnął. Był nagi, więc można było dostrzec zbrunatnienie skóry jego rąk, piersi i twarzy. Ubyło w nim ciała, a ramiona odkryły kanciastose stelaża. Twarz pokryła się głębszymi bruzdami. Przed chwilą krople potu występowały mu na czole i ciekły z policzków — nagle głowę owionął mroźny wiatr; szron pojawił się na brwiach, od skroni wślizgnął się między włosy, na policzkach i na piersi zakiełkował białymi nitkami. Powieki i wargi przestały drżeć w tej twarzy. Bliska była temu ostatecznemu spokojowi, kiedy realny świat dostaje należną sobie część — mumię wyschniętego ciała, z którego dusza rozgrzeszyła samą siebie. Ten człowiek nie posunął się tak daleko. Zatrzymał się pół kroku. Nad przepaścią. Jordan patrzył w ogromne, w dziwnym cieniu ukryte oczy starego człowieka. Nagi derwisz siedział przed nim na skrzyżowanych nogach. Białe włosy spływały mu z czoła na pierś i ramiona, długa broda dotykała stóp. Ręce podobne do mahoniowych sęków spoczywały na gałkach kolan. — Kto t–ty… jesteś — wyszeptał Jordan. Widać było, jak starzec targnął ustami, zanim je poskromił i odezwał się spokojnym głosem: — Kajomars. Głos był martwy, lecz echo tego słowa śpiewnie zapadło się w suchej piersi, jakby trafiło tam w studnię głębszą od tej, która z gwiazd do wnętrza ziemi sprowadziła lądownik. — Kajomars — powtórzył, kiedy Jordan wlepiał w niego nic nie pojmujące oczy. — Co to znaczy? — Wyszedłem do ciebie — powiedział starzec. XXIV Powiedział „wyszedłem” i znaczyło to, że specjalnie dla Jordana wyłonił się z obłędnego, wewnętrznego świata tych istot, którym nawet Bestia potrafiła wyrwać jedynie wnętrzności rejestrujące mgnienia metamorfozy. — Czy my… spotkaliśmy się już? — wyksztusił Jordan. Starzec skinął głową. — Przeżyłeś więc — domyślił się Jordan. Starzec uśmiechnął się i powoli pokręcił białą głową. — Umierałem wtedy — przyznał. — Lecz bliższy śmierci jestem teraz. — Nie rozumiem? — zdziwił się Jordan. — Wyszedłem do ciebie, aby pomóc tobie — Powiedział białobrody. — Wiem, że jesteś bliski zrozumienia. Wystarczy wskazać ci kierunek. Lecz są sprawy, na które złożyły się tysiąclecia, a które ty musisz rozliczyć w sobie, żebyś jeszcze jednego szaleństwa nie zabrał w ostatnią drogę wszystkich nas. Z jego oczu przebiło bezgraniczne znużenie. — Co mam zrozumieć? — Jordan pospieszył się z gotowością. — Kim jesteście? — Kim sam jesteś. — Mów — poprosił Jordan. Starzec chwilę patrzył przed siebie, a może do swojego wnętrza, skąd coś się rwało na zewnątrz, z czego utrzymaniem na wodzy kłopot miał większy niż z zachowaniem spokojnej twarzy. — Nigdy nie sądziłem — powiedział powoli — że to… tak boli. Ostrożnie uniósł jedną rękę i zajrzał w pustą dłoń. — To ciało jest martwe — powiedział. — Żyjesz przecież — zaprotestował Jordan. — Twoje jest martwe jeszcze bardziej. — O czym ty mówisz?! — Każda skończona forma jest martwa. Każdy kształt, który przyjmuje określone wymiary i jedynie w nich zawiera swój byt, jest martwy. Każdy byt, który jest tylko sobą i niczym więcej, jest martwy. — Ja żyję! — zawołał Jordan, gdyż patrząc w oczy starca musiał ten fakt potwierdzić głosem. — Dla mnie człowiek niewiele różni się od kamienia — powiedział derwisz, a sam miał twarz jak wyrzeźbioną z drewna. — Też jesteś człowiekiem! — O nie — trochę smutno uśmiechał się starzec. — A więc kim jesteś, ośmielając się twierdzić, że w tobie mieści się więcej, niż we mnie?! — Jestem Kajomars — trzeci raz powiedział stary człowiek. — Kajomars w twoją stronę obrócił się jedną z wielu swoich twarzy; twarzą człowieka, żeby móc porozmawiać z tobą. Jordan aż chwycił się za głowę i przed tą istotą przysiadł na ziemi. Tak skulony próbował zebrać myśli. — Mów, jak to się stało — wyszeptał wreszcie. — Zastanawiałeś się, czym człowiek różni się od zwierzęcia? Rozumem, powiesz. Rozum to myśl, myśl zmienna, ulotna, nieskończenie plastyczna i doskonaląca się. Myśl, to gra informacji. Jest to GRA coraz wspanialsza i bardziej skomplikowana. Czyż ten dynamiczny fenomen ma być po wsze czasy skazany na formę ciała, które znalazło się poza nawiasem ewolucji? To jakby gwiazdę zamknąć w glinianej urnie. Tylko ruch, przemiana, jedynie mnogość form jest prawdziwym życiem. Między człowiekiem a Kajomarsem różnica jest taka, jak między kamieniem a ptakiem. — Trzepoczącym się w klatce — do siebie szepnął Jordan. — Jeszcze tak! — podchwycił starzec i w oczach błysnął mu prawdziwy ogień. — Wierzysz w to? — zapytał Jordan. — Moją religią jest Teoria Fali — powiedział starzec. — Mów mi, jak to się stało! — zawołał Jordan. — Prędzej coś wtedy zrozumiem, niż gdy będziesz mi tłumaczył, w co wierzysz! Starzec ocknął się z wewnętrznego rozkołysania. — Słuchaj uważnie — odezwał się po dłuższym milczeniu. — Gdy we Wszechświecie rodzi się życie, stanowi ono podstawę organizacji przeciwstawnej prawom entropii, którym podporządkowany jest świat rzeczy martwych. Ta przeciwwaga, wobec pogłębiającej się entropii, swoją rolę spełnia tylko wtedy, gdy z każdym nowym bytem powstaje, lecz nie rozprasza się po jego osobniczej śmierci, jakiś trwały element. Nazwijmy to „duszą” Zawierają to w sobie wszystkie żywe stworzenia, chociaż w każdym osiąga różny stopień doskonalenia. — Więc forma biologiczna umiera — zawahał się Jordan —. a dusza zostaje, niezależnie od miary doskonałości, w różnym stopniu przypisanej roślinom, zwierzętom i rozumnym istotom? — Nie umiera. — Gdzież się podziewa? — W innej materii ożywionej. Każda istota w sobie stwarza własną duszę, poza tym jest obarczona „dziedzictwem pokoleń”. Podobnie organizm biologiczny posiada zapisaną w genach historię dochodzenia do ostatecznej formy — nie tylko siebie samego, ale całego gatunku. — Więc tego jest coraz więcej. — To napędowa siła ewolucji. Istota ewolucji nie jest zresztą niczym innym, jak empirycznym odzwierciedleniem tego wzrastającego potencjału niezależności Wszechświata od praw entropii. — Ależ przed człowiekiem na tej Ziemi wymarły miliardy żywych stworzeń! Dlaczego nie dostrzegaliśmy w sobie „dziedzictwa pokoleń”? — Filozofii nie można dostrzec, można ją sobie uświadomić — łagodnie uśmiechnął się białobrody mędrzec. — Podobnie jak dwoista natura genów uczestniczy w twojej ontogenezie i ewolucji gatunku, z czego ta pierwsza umiejętność jest dla ciebie bardziej czytelna, tak samo twoja świadomość jest tylko najjawniejszą cząstką twojej psychiki. Świadomość jest dzieckiem podświadomości i nigdy nie wyprze się tych ciemnych koligacji. Podobnie dusza, której jeszcze nie odkryłeś w sobie, posiada własne rodowody, aż do pramatki–pleśni. Zamilkł na chwilę. Znowu zasłuchał się w siebie. — Po co to wszystko? — zapytał Jordan. — Jak wspomniałem, jesteśmy wyznawcami Teorii Fali — podjął temat uprzednio wzgardzony przez Jordana. — To, co w nas dojrzewa, jest powoli, lecz nieustępliwie wznoszącą się Falą— Prawdziwie wielka fala dojrzewa w oceanicznej głębi, gdy jeszcze nie widać jej na powierzchni. W tej ogromnej Fali, która łączy w sobie lokalne prądy i wiry Wszechświata, Kajomars jest ułamkiem wznoszącego się czoła. Co dalej — nie wiem. Grzbiet tej fali uniesie cały Wszechświat, lecz dokąd się potoczy — nie wiem. I nikt się nie dowie, nim rozwichrzony grzbiet tej Fali stanie się nowym Wszechświatem… Zdawało się, że stary człowiek coś jeszcze mamrocze do siebie, jakby się modlił do Boga, którego część już nosi w sobie, a na resztę musi jeszcze ciężko zapracować — on i każda osoba żywa, choćby tak mało znacząca jak Jordan. — Ależ ja nic nie czuję — krzyknął Jordan i palcami szarpnął pierś, jakby chciał na oścież otworzyć się przed szalonym prorokiem. — We mnie nic nie ma! — Jest — beznamiętnie stwierdził starzec. — I już to czujesz. Inaczej byś nie uwierzył i nie zrozumiał. — Nie rozumiem! Starzec przymknął oczy. Zachwiał się nagle, lecz zdołał wyprostować grzbiet. Tylko wzrok dalej miał zamroczony i kropla potu pociekła mu od skroni. — Ale już nie odmawiasz wiary — powiedział cicho. — Ucz się. Wiele doświadczysz, zanim coś wniesiesz od siebie, nim wzdymająca się Fala otrzyma mikroskopijne wsparcie z twojej strony. Zakrztusił się. Wyraźnie coś szarpało go od środka, ponaglało niecierpliwą ostrogą. — Nie mogę dłużej rozmawiać — wymówił z trudem. — Jeszcze ci coś wytłumaczę, rzecz ostatnią; dlaczego Kajomars jest taki, jaki jest. Potencjał Fali, która w tym miejscu kosmosu podnosiła się przez miliardy lat, zawierał się w całej ziemskiej biosferze. Był więc rozłożony na wszystkie żywe istoty, od mikroorganizmów, przez rośliny, zwierzęta, do człowieka. Lecz przyszedł czas, kiedy w tym świecie człowiek okazał się jedyną żywą istotą. — Został sam?! — wreszcie coś pojął Jordan. — Tak. Wtedy moc Fali skupiła się w jego duszy. — Tak narodził się Kajomars? — zapytał Jordan. Nie doczekał się odpowiedzi. Znalazł dziwną ulgę w starczej twarzy. Niesamowita istota już nie musiała w sobie tamować energii, pchającej ją na wyżyny nieodgadnionej Fali. Wreszcie zrzuciła kaganiec żelaznej woli, która ciało i świadomość trzyma płycizny. — Stój! — krzyknął Jordan. — Co dalej? Przecież… Bestia! Przed nim rytualny kształt i barwy rozchybotały się nagle. Stary człowiek skulił się, zapadł w sobie i z tej zapaści wyzwolił obłędną tęczę — szaloną radość z powrotu do prawdziwego życia. I mienił się chwilę frywolną zwierzęcością, jakby z derwisza eksplodowała natura błazna, który co chwila gębę wykrzywia w innym grymasie. Raptem w tym wirze pojawiła się mgielna polaryzacja. Coś, odchodząc, ponad ramieniem spojrzało na Jordana. Temu wydawało się, że widzi pozbawionego sierści, cięliście różowego szczura–olbrzyma, który wspiął się na tylne łapy i okręcił gładki pysk z potężnie sklepionym czołem, żeby za siebie obejrzeć się stalowymi oczami. Różowość ta obróciła się sama w sobie, wewnątrz zawinęła się jeszcze raz, jeszcze — coraz mniejsza cielesność. Aż przeraźliwy krzyk uniósł się w powietrze. Tak przenikliwy, że Jordan chwycił się za pierś, jakby to w nim załamała się wzbierająca fala, albo w tamtej postaci — zawierającej w sobie mnogość bytów, albo gdzieś jeszcze. Zrozumiał, że został sam na martwym brzegu. XXV Lecz ryk trwał nadal. Uderzał w metaliczne sklepienia, jak grzbiet fali nie potrafiący wyrwać się z muszli najciaśniej zwiniętej w samym sercu Wszechświata. Niebieska gwiazda zapalała się i gasła, szczątkowym śladem matrycy ugniatała czaszkę Jordana. Krzyk trwał — wibrujący, przenikliwy, aż Jordan zrozumiał — Bestia tkwiła w klatce! Nie można jej zabić, lecz można uwięzić! Szarpnął się wstecz od miejsca, gdzie przed chwilą objawił mu się władca pustej Ziemi. Skoczył przed siebie. Ani odrobiny żaru nie pozostało w mauzoleum. Twarzą wpadł w chłodną szarość. Zobaczył tam błękitny sześcian, wibrujący jak dzwon. Klatka runęła z wystygłego nieba i zwarła się szczelnie, podobna teraz do ogromnego kryształu — całkiem przezroczystego, jeśli nie liczyć iskrzenia na granicach misternego szlifu. Obłędny krzyk wzbił się nad stos białych kości. Zobaczył cień Bestii — dziwny, miotający się wściekle, przewracający ślepia i parskający pianą z pyska. Odkrył ślepą nienawiść w tych oczach. I rozpoznał oczy. Więc zaczął się cofać, żeby nie widzieć twarzy nabiegłej krwią, nie słyszeć obelg i okrutnego śmiechu, na jaki mogła się tylko zdobyć Bestia i Biesnowaty. XXVI Zataczając się, prawie oszalały ze świadomości i z tego, Co — poza świadomością — jeszcze w nim dojrzewało, wyszedł przed martwy labirynt. Za sobą zostawił szelest liści, które przed tysiącem lat opadły z drzewa ewolucji. Wyszedł nieco podobny do nich, ale niezupełnie. Zobaczył jutrzenkę pełgającą nad powierzchnią różowego jeziora. Nie zastanawiał się, czy cienka tafla utrzyma jego ciężar. Przez falującą mgłę dobrnął do miejsca, gdzie powinien na niego czekać wysięgnik lądownika. Tuż obok leżało coś skręcone, podobne do wielkiej mrówki, zwęglone tchnieniem z wnętrza Ziemi. Uniósł ramię i prawą dłonią wykonał ruch, jakby chwytał się najniższego szczebla drabinki. — Hej! — zawołał. Szklana kula wisiała nad nim. Nieruchoma. Zaklinowana w przewężeniu studni. Milcząca. Nieosiągalna. Cień ją wypełnił prawie do nieprzezroczystości. W tej plamie ledwie splatały się pajęcze obwody Synchromatu. — Zabierz mnie stąd! — krzyknął łamiącym się głosem — Zabierz stąd! Boże! Nie chcę być tutaj ani chwili dłużej! Wierzchem ręki otarł oczy i znowu wzniósł je do niedostępnej kryształowej kuli. — Już wiesz — usłyszał. — Pomóż mi! — zawołał. — Nikt więcej tobie nie pomoże — usłyszał głos Synchromatu, który jednocześnie nie był głosem Synchromatu. — A wiele jeszcze musisz się nauczyć, zanim przyjdzie czas, kiedy odetchniesz i znajdziesz spokój, o jakim jeszcze nie wiesz. I szczęście, którego nie podejrzewasz. .— Synchromat! — rozgniewał się. — Zabierz mnie stąd! — Nie ma już tego, któremu na imię Biesnowaty — usłyszał ten sam, spokojny głos. — Nie ma tego, kto nazywał się Jordan. Nie istnieje nikt, kto mógłby mi rozkazywać. Jeżeli nauczysz się żyć, jak nikt przedtem, i być tym, czym nikt nie był przedtem, staniesz się tym, którego będą słuchać wszyscy i wszystko. Nawet rzeczy martwe. — O czym ty mówisz? — Już się domyślasz, kogo ze sobą przywiozłeś na tę planetę. Bestia z Czarnego Karla jest ostatecznym ukoronowaniem ewolucji tamtego martwego świata. Jest tym, na czyj obraz i podobieństwo zbiegną się w jedność ostatnie żywe stworzenia tej Ziemi. — Synchromat! — zaprotestował rozpaczliwie. — Ja wiem, że nie człowiek był ostatnią żywą istotą w tym świecie! — To nie ma znaczenia — Synchromat wykazał obojętność dla tych spraw, które Jordana jeszcze napawały nierozumnym lękiem. — Istota z tej Ziemi zawierać będzie w sobie coś, co było niedostępne nawet dla Bestii. Od niej dostałeś siłę, która pozwoli ci zdobyć coś więcej. Czarny Karzeł ulepił Bestię jedynie na własną miarę. Natomiast ostateczna istota tej planety będzie też pierwszym ogniwem łańcucha, zdolnego łączyć ostateczne byty innych kosmicznych światów. — O czym ty mówisz?! — Masz w sobie jedno Oko Bestii. Jordan zaniemówił i chwilę po prostu stał, z głową zadartą i z zaciśniętymi pięściami. — Skąd to wiesz?! — wystękał wreszcie. Myślał, że Synchromat nie dosłyszy go na swojej wysokości, lecz nie docenił jego zmysłów, które były zmysłami nie tylko Synchromatu. — Bestia jest ze mną — usłyszał. Zrozumiał, czyj cień majaczył w kryształowym kielich lądownika. — Mówiłeś, że nie istnieje nikt, kto mógłby tobie rozkazywać! — rzucił gniewnie. — Bestia jest ze mną — powtórzył Synchromat — I ja jestem z nią. — Cóż wy możecie mieć ze sobą wspólnego! — Będę jej skrzydłami w kosmicznej przestrzeni, jak ona umożliwia mi lot w swoim wnętrzu i w duszy każdej żywej istoty, jaką spotykamy. Czeka nas długa droga do serca Wszechświata. Tam będziemy wypatrywać ciebie. Niewiele nam czasu zostało, żeby po prostu być sobą. Zegar czasu odmierza ostatnie godziny tego Wszechświata… — Zwariowałeś chyba! — Ciebie zostawiamy tutaj, żeby dopełnił się twój los. Nie będziesz mnie potrzebował, kiedy zechcesz stąd wyjść. — Co chcecie zrobić?! — Musisz zrozumieć, jak wiele straciłeś, pragnąc zyskać tak wiele. — Co utraciłem?! — Niedługo dowiesz się. Popatrz wokół siebie. Żegnaj! Nie dowierzał oczom, a jednak własne jego odbicie zmalało w wyłupiastym dnie lądownika. Ciepłe powietrze spłonęło mu po twarzy. Jeszcze gdzieś niewyobrażalnie wysoko lądownik błysnął przeskakując przez złotą obręcz. Po chwili tylko gwiazdy zaglądały w studnię, której dnem były jego przerażone oczy. XXVII Nigdy nie ufał gwiazdom. Teraz im też nie dowierzał. Musiał wyrwać wzrok z ich hipnotycznej migotliwości. Rozejrzał się wokół siebie i zobaczył jasność, przedtem trwającą we wnętrzu kryształowego jeziora. Teraz wyniosło ją nad powierzchnię. Jordan rozszerzonymi oczami wpatrywał się w falowanie tych mgieł. Pewien był, że w ich gęstości dostrzega tamte nagie ciała, przedtem wtopione w taflę jeziora i od spodu prześwietlone zarzewiem dogorywającego serca Ziemi. Teraz ich równość istniała sama w sobie; bez postronnej przyczyny, niby gorączka ciał, które tak długo były unieruchomione w bursztynie, aż w nich wezbrało pragnienie prawdziwego życia. Ostatnia zorza podniosła się nad czarną głębią. Coś wypaliło się we wnętrzu Ziemi i gwiazdom oddawało ostatnie tchnienie. Różowa mgła odkleiła się od ciemnej powierzchni i wznosiła się coraz wyżej. Jeszcze ostra biel tliła się przy środku jeziora, resztę już wyrzuciło w powietrze jak gejzer gorący albo ogromny kwiat, mgliście koronkowy, świetlną łodygą jeszcze zaczepiony w ziemi, chociaż wysoko w różanych płatkach obracała się twarz nieprawdopodobnie piękna, roześmiana, z serdecznością w oczach olbrzymich i nieskończenie głębokich. Wokół tej twarzy łagodnie falowały włosy, otulały ramiona wypełnione świetlną przytulnością, piersi kołyszące się jak dwa obłoki i spływały wzdłuż ciała nagiego aż do najcieńszej mglistości. Jordan stał ze wzniesioną głową i z kamieniem w sercu. Pewien był, że zna twarz tej dziewczyny, że gdzieś ją widział, chociaż nigdy — taką. Ta twarz, jak księżyc, wyłoniła się z nieprawdopodobnie długiego zaćmienia — może prawdziwe odbicie znalazła w różowym zwierciadle. Teraz uniosła się w powietrze, a za nią z grobów pożądania zmartwychwstały wszystkie nagie widma. Jak ćmy kołowały w dumnym wznoszeniu. Wzrokiem odprowadzał ich pochód do nieba, gdy ktoś stamtąd wyjrzał w jego stronę — łeb wielki i pyzata gęba. Uśmiechnęła się krzywo. Satyr mrugnął na niego okiem i goły brzuch podskoczył mu jak bęben. Ryży zbereźnik pulchną łapką chwycił swoją fujarkę lecz żaden dźwięk nie dotarł do Jordana. Powyżej jeszcze się rozpromieniły wszystkie twarze i zawirowały powietrzne tancerki stopy linoskoczków odbiły się od samej przestrzeni, bez szczebla materii. Całe to zmartwychwstanie dla Jordana trwało w grobowym milczeniu, gdyż — zrozumiał wreszcie — on został w grobie, na martwym brzegu, a tamta jego część, utracona, jeden krok postąpiła ku doskonałości. Może to był prawdziwy wymiar Fali którego nie dostrzegła mądrość Kajomarsa — nic się nie zawiązuje w ustałej toni; trzeba burzy, żeby fale rzuciły pianę w jakąś czeluść Wszechświata, gdzie wreszcie urodzi się prawdziwa Afrodyta, najpiękniejsza z pięknych. Ostatnie dymne pasmo wyśliznęło się z czarnej krypty i powędrowało w ślad za sprzężeniem Bestii i Synchromatu. Jordan zrozumiał, dlaczego Synchromat mówił, że to, co się narodzi na tej Ziemi, swojej pełni będzie musiało poszukać w kosmosie. Tymczasem zapadła zupełna ciemność i nawet nie dostrzegł, czy na powierzchni pustego zwierciadła pozostała sucha i zwęglona, najmniej znacząca część Anestezji. Raz jeszcze, jak Dogon–astronom spojrzał w pionowy komin najgłębszej jaskini świata. I rzeczywiście zobaczył w niebie pierścienie Saturna i cienie księżyców na jego powierzchni. Gdzieś tam wsiąkała kropla różowości, jaka trysnęła z umierającej Ziemi. Jordan na moment przymknął oczy. Kiedy je otworzył, wylot studni był zasłonięty przez znacznie bliższą, kosmiczną gębę; wyszczerbioną od ucha do ucha, jakby spryskaną wapnem, żeby nie cuchnęła, jeśli już taka uparta i chce dokończyć taniec śmierci. Jordan pomyślał, że ta przepowiednia od początku ciążyła nad kołyską Ziemi; Księżyc–wodzirej kościotrupią facjatą natrząsał się nad sąsiednim globem i nikt mu tego nie miał za złe, a nawet zbierał westchnienia kochanków, kiedy — szyderca — roztaczał nad nimi piękność księżycowej nocy. Jordan odwrócił się od tej tragicznej maski. Miał kilka ważnych spraw do załatwienia, zanim coś z siebie Ja ułomnym kochankom, którzy jeszcze gnieżdżą się pod ziemią. Przede wszystkim powinien rozliczyć się z Ostatnim Człowiekiem. Droga do jego więzienia nie była daleka. Wielopalczasta ręka mauzoleum, tym razem ubrana w rękawiczkę z niebieskawej szarości, słabym światłem gmerała w ciemnościach pobliskich korytarzy. Stanęli przed sobą twarzą w twarz. — Wypuść mnie stąd! — zażądał Biesnowaty. Jordan przyglądał mu się bez słowa. — Czego stoisz! — warknął Biesnowaty — I gapisz się?! Załóż to sobie na mózg! Niech w nim utrzyma jedną trzeźwą myśl! W każdym razie Biesnowaty otrząsnął się z wściekłości i zaskoczenia. Teraz stał ogromny, z wielkimi ramionami rozłożonymi na boki i żylastymi rękami wczepionymi w linie energetycznych załamań, niby w pręty klatki. Czasami mu tylko niebieskie iskry trzaskały spod palców. — Zabijałeś — powiedział Jordan. Biesnowaty roześmiał się ochryple. — Głupcem byłeś i jesteś! — powiedział. — Gniotłem paskudne robactwo! Teraz zjednoczymy nasze siły! Dobrze wiesz, jakie to bydlaki. — To również ludzie. — Ludzie?! — okrutnie zaśmiał się Biesnowaty. — Jak długo będziesz siebie okłamywać! Wiesz doskonale, że nie człowiek był ostatnią istotą, jaka przetrwała na Ziemi. Nie człowiek! Jordan miał przed oczami odchodzącą w mrok widmową postać bezwłosego szczura—olbrzyma. — To nie ma znaczenia — powiedział. — Głupcem jesteś! — zawołał Biesnowaty. — Ja wiem! Rozumiesz! Ja wiem, że — tak naprawdę — nie zginęło nic z tego, co kiedyś żyło na Ziemi! I znam sposób, jak tej padlinie wyrwać ludzi z gardła! I wszystko, co kiedyś było żywe. A przede wszystkim ludzi — takich, jak my! Jordan bez żalu patrzył w skurczoną od nienawiści twarz Ostatniego Człowieka. Długo tak patrzył, aż ten to spostrzegł. Wstrzymał oddech. Pobladł. Potem zapytał: — Kim ty… jesteś? — zapytał. — Kim jesteś, że chcesz być moim sędzią?! Jordan gotów był odpowiedzieć: „Jestem Kajomars”, lecz znowu poczuł w sobie Oko Bestii. — Nie wiem — odparł. Zobaczył, jak Biesnowaty mocniej zaparł się na szeroko rozstawionych nogach. Sześcian klatki zaokrąglił się nieco od siły, z jaką potężne dłonie naparły na krawędzie energetycznych linii. Biesnowaty wyprostował się. Dumnie uniósł głowę i z jawnym szyderstwem spojrzał Jordanowi prosto w oczy. Tak stał i czekał, a w twarzy miał spokój, gdyż wiedział więcej niż ten, któremu wydało się, że zamknął go w klatce. Tylko wydął wargi i odetchnął. Jordan powoli otwierał w sobie Oko Bestii. Widział, jak to spojrzenie z głębi jego piersi dotknęło Biesnowatego, aż ten skurczył się i powoli osunął na kolana. Już klęczał nad usypiskiem gnatów, które sam wprawił w szkliwo, żeby diament mauzoleum osadzić w pierścieniu martwej technosfery — na pamiątkę wszelkiego stworzenia tej Ziemi. Lecz on sam potężnymi rękami jeszcze trzymał się prętów klatki cienkich jak anielski włos. I nie spuścił głowy. Ze swojej strony Jordan spokojnie patrzył na niego Okiem Bestii. Wiedział już, dlaczego Ostatni Człowiek umiera z podniesionym czołem. On też był pewien, że wszystko, co żywe, umierając rozstaje się z najbardziej zewnętrzną formą, a właściwą naturą dopełnia i potęguje Falę, jak wzbiera w tych, którzy zostają. I Jordan zrozumiał, że zabić potrafi tylko ręce mordercy. Resztę, jako ten, który przetrwa, będzie musiał przyjąć i zwalczyć w sobie. Pod zewnętrzną obojętnością widział pogardę i zawziętość w twarzy człowieka, a jego oczach żarliwość nowych, bardziej obłędnych idei i wiarę w ich urzeczywistnienie. I wydało mu się, że te oczy, natchnione nowym pędem, już w nim składają swój testament: „Nim Fala wydźwignie nowego Stwórcę, potrzebny będzie Zabójca starego kosmosu. Tyle możesz dać z siebie. Nic więcej”. Biesnowaty zatrząsł się i upadł na wznak. Oczy miał szeroko otwarte. Może i on, bodaj wzrokiem, chciał doścignąć to coś, naprawdę ważne, czego dopełnienia w sobie i w nieskończoności Wszechświata szukać będzie Bestia, jaka wykluje się ze zmurszałej Ziemi.