Szumski Jerzy - Pan Samochodzik i złoto Inków 1
Szczegóły |
Tytuł |
Szumski Jerzy - Pan Samochodzik i złoto Inków 1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Szumski Jerzy - Pan Samochodzik i złoto Inków 1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szumski Jerzy - Pan Samochodzik i złoto Inków 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Szumski Jerzy - Pan Samochodzik i złoto Inków 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JERZY SZUMSKI
PAN SAMOCHODZIK I... ZŁOTO INKÓW
TOM I
CZORSZTYN
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Wykute z toledańskiej stali ostrze szpady Francisca Pizarra ze świstem przecięło
piasek Wyspy Koguciej, rysując na nim głęboką linię na plaży Galio.
Kondotierzy patrzyli na swego dowódcę. Wsparty na szpadzie ocierał pot z
wychudłej twarzy.
- Amigos - zgrzytliwie chrypiał jego głos - po jednej stronic bieda, głód i
harówka, łzy i upokorzenia. A tu nadzieja na bogactwa. Stamtąd powraca się do
Panamy, do nędzy. Stąd rusza się do Peru, ku jego kosztownościom!
Wśród zgromadzonych na plaży poruszenie, szepty:
- Jak się zwie to państwo? Phiru? Op-hiru? Piru? Peru?
- A diabeł z nim tańcował, jak je zwać! Byleby tam złota i kamuszków było po
szyję!
- Taa... Ale po tamtej stronie wyciętej w piasku krechy niedaleko zakotwiczony
stoi statek, który ma resztkę nas ocalonych zawieźć do Panamy. Tam choć medyk
opatrzy rany, a tu? Złota jeszcze nie widać, tylko wciąż nowe rany i wrzody...
Tylko dwunastu stanęło po tej stronie wykreślonej na piasku linii, gdzie zimno
uśmiechał się ich dowódca. Ale oczy płonęły mu odblaskiem dalekiego złota.
Tak powstał oddział nazwany przez historię “Trzynastką z Wyspy Koguciej”.
Trzynastką, która odkryła Peru.
Był rok 1527. Niby taki sam dla wszystkich czas, ale dla Tawantinsuju - “państwa
czterech stron świata”, czyli przyszłego Peru, zaczął on zatrważająco
przyspieszać. W 1535 roku powrócił Pizarro. Towarzyszyło mu 63 jeźdźców i 200
piechurów; niektóre źródła wspominają o 62 jeźdźcach i 106 pieszych ( w tym było
30 kuszników i 3 muszkieterów). Prowadzili ze sobą trzy armatki strzelające
kamieniami. Armatki wystrzeliły tylko raz, 16 listopada 1532 roku w Cajamarce,
podczas ujęcia władcy Inków, Atahualpy.
Około dwustu ludzi przeciwko dziesięciomilionowemu narodowi dysponującemu
trzystutysięczną armią? Kpiny? Bezlitosny żart z tych kilkuset Hiszpanów? Może
nadmiar pychy, porwanie się z motyką na słońce?
Nic z tego! Wyborne, przemyślane działanie. Oparte na znajomości psychiki
Indian. Wypróbowane już podczas podboju Meksyku przez Corteza: pochwycić władcę
i nie dbać o resztę!
W dniu 16 listopada 1532 roku potężny władca Inków, Atahualpa, został ujęty
przez garstkę napastników pośród swej wielotysięcznej świty.
Zwycięzcy jeszcze łudzili swego jeńca:
- Niech twoi poddani napełnią złotem tę komnatę o wymiarach 9x7 metrów tak
wysoko, jak sięgniesz ręką, a te dwie mniejsze komnaty srebrem, to będziesz
wolny.
Posłuszni rozkazom Inkowie gromadzili kosztowności...
Wreszcie 29 listopada 1533 roku Atahualpa został uduszony garotą, rodzajem
metalowego pierścienia zaciskanego gwintem. W zamian za przejście na katolicyzm
udało mu się unknąć spalenia na stosie. Umarł więc z nadzieją, że jego dusza nic
straciła swego ciała, do którego będzie mogła w każdej chwili wrócić. Umarł
ochrzczony jako Francisco... Czyżby jedyna udana kpina ze zwycięskiego
Pizarra?...
*
Minęły ponad cztery stulecia... W odległej o tysiące kilometrów od Peru Polsce,
w miasteczku Bochnia, młody człowiek pisał:
Sprawozdanie z prac przeprowadzonych na zamku w Niedzicy dnia 31 lipca 1946
roku.
Przeprowadzone dnia 31 lipca 1946 roku prace odkrywcze na zamku w Niedzicy były
rezultatem odszukania w archiwum kościoła Świętego Krzyża w Krakowie dokumentu
adopcji ostatniego potomka emigracyjnej linii Inkasów przez rodzinę Benesz-
Berzeviczych. Dokument ten, spisany dnia 21 czerwca 1797 roku na zamku w
Niedzicy, między innymi określa ściśle miejsce, w którym ukryto, celem
zachowania go, najcenniejszy skarb sieroty, będący przynależnym mu spadkiem jako
testament Inków.
Prace w Niedzicy rozpoczęto od formalnego zawiadomienia o tym i zaproszenia
miejscowego sołtysa, przedstawicieli Strażnicy WOP-u oraz Leśnictwa Spiskiego.
Prace właściwe rozpoczęto o godz. 11.45. Prowadzili je pod moim kierunkiem
szeregowcy WOP-u. Rozpoczęliśmy je od stwierdzenia, że ostatni stopień schodów
pierwszej bramy górnego zamku, będący właściwie progiem tej bramy, jest
jednolitym blokiem skalnym, w którym wykuto próg o profilach renesansowych,
przechodzących w swej dolnej partii w płytę o surowym obrysie, stanowiącą część
podłogi wnętrza wspomnianej bramy. Blok ten, wpuszczony na wapnie pomiędzy
podstawy renesansowych odrzwi, był od stu co najmniej lat nie naruszony,
wnioskując ze stanu skruszenia zaprawy wapiennej, którą boki były zalane. Po
odkopaniu z ziemi i gruzu przystąpiono do podważania go w kierunku na zewnątrz
bramy. Próg leżał na podkładzie z dzikiego kamienia i gruzu. Pierwszy przekop
tego podłoża, rozpoczęty od lewej strony na przeciętnej głębokości 30 cm, nie
dał rezultatów. Drugi, pogłębiający, rozpoczęty z przeciwnej strony, odsłonił
nie zauważony w pierwszej chwili niewielki fragment ciemnego przedmiotu,
przypominający kawałek zmurszałej gałęzi. Dopiero w chwili rozpoczęcia trzeciego
pogłębienia zainteresowano się rzekomą gałęzią, która okazała się długą na 18
cm, a na 3,5 cm grubą tubą, jak później stwierdzono ołowianą, na końcach
spłaszczoną, pozawijaną i zaklepaną, a następnie, jak świadczą o tym zakrzepłe
krople metalu, jeszcze raz roztopionym metalem oblewaną. Po jej otwarciu (nożem
odkrojono jeden z zaklepanych boków) ukazał się pęk zbutwiałych i jakby
skwaśniałych rzemieni, powiązanych w różnorodne węzły. Rzemienie te na swych
dwunastu końcówkach zaopatrzone były w sczerniałe blaszki. Późniejsza analiza
wykazała, że było to trzynastokaratowe złoto. Ogólna waga tych blaszek wynosi
około 8 g. Było to bez wątpienia pismo kipu. Trzy wyraźnie odznaczające się
grupy blaszek odnoszą się do trzech części testamentu, o których wspomina akt
adopcji. Dalsze poszukiwania pod progiem ni dały rezultatów. Prace zakończono
założeniem progu na jego pierwotne miejsce, usunięciem śladów robót oraz
spisaniem i podpisaniem protokołu przez cały czas obecnych dziesięciu świadków.
Protokół uzupełniono pieczęciami Gminy i Strażnicy WOP-u. Prace zakończono o
godz. 12.50.
Andrzej Benesz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ALEKSANDER KOBIATKO I ZWARIOWANY WYKRYWACZ METALI • CZY INKOWIE TRAFILI DO
NIEDZICY • MARZENIA, LEGENDY I AUTORYTETY • CZYM JEST KIPU • MŁODE ZIEMNIAKI I
NOWY TRABANT PANA SAMOCHODZIKA • NOCNE SPOTKANIE Z HISTORIĄ INKÓW
Wróciłem właśnie z Podlasia, gdzie usiłowałem rozwikłać tajemnice “znikającej
Madonny” i rozpakowywałem się w mym mieszkaniu na Ursynowie, gdy zadzwonił
telefon. Podniosłem słuchawkę.
- A, jesteś wreszcie! - zadudnił w niej głos pana Tomasza, mego przełożonego. -
I jak poszło?
- Nieszczególnie - wzruszyłem ramionami, choć szef nie mógł dostrzec tego gestu.
- Nie przejmuj się - wydawało mi się, że słyszę cichy chichot. - Wkrótce
będziesz miał okazję się zrehabilitować. Tylko bądź uprzejmy jutro pojawić się
skoro świt w robocie...
Powitany przez wesoły uśmiech sekretarki, panny Moniki, wszedłem do gabinetu
pana Tomasza.
Odziedziczone wraz ze stanowiskiem po dyrektorze Janie Marczaku ogromne biurko
zawalone było książkami. “Gościnny” stolik zaścielały, jedna na drugiej, mapy.
Książek nie brakowało także i na fotelach.
Szef nie wiedzieć dlaczego zatarł na mój widok ręce. Błyskawicznie uwolnił dwa
fotele od balastu, odsłonił skrawek stolika. Wcisnął przycisk interkomu:
- Kawencja dla mnie i to zielone świństwo dla naszego juniora - zawołał, gdy
zgłosiła się panna Monika.
“Kawencja, zielone świństwo (chodziło tu o mą ulubioną zieloną herbatę),
junior...” - pan Tomasz w świetnym humorze!
- Junior! - dostosowałem się do jego nastroju. - Równie dobrze może nazywać mnie
pan seniorem. Przecież po wyniesieniu pana na dyrektorski fotel nasza komórka ma
znów tylko jednego pracownika, czyli mnie.
- Do czasu, Pawełku, do czasu! - zaśmiał się szef. - Bądź cierpliwy, a będziesz
nagrodzony! Jak powiada...
- Kawa i herbata - wtrąciła od progu panna Monika.
Sięgnąłem po tytoń i fajkę, pan Tomasz po paczkę “Wiarusów”, którą odrzucił z
udanym wstrętem. Od dwóch tygodni rzucał powiem palenie. Tym razem pomocne mu w
tym miało być słonecznikowe ziarno, którego miseczkę postawił na stoliku i jął
łuskać z wprawą godną wiewiórki.
Pykałem fajeczkę pełen szacunku dla przełożonego.
- Bogate są w skarby Pieniny - odezwał się po chwili szef i pogładził leżącą
przed nim mapę.
Skinąłem głową:
- Ma pan na myśli bogactwa naturalne, świat zwierzęcy i roślinny czy też skarby
ukryte w górach przez tych, którzy w nich zbójowali lub też przed zbójami i
Tatarami uciekali?
- Mam na myśli coś większego - pan Tomasz uniósł w górę palec znaczącym gestem.
Popatrzyłem na ów palec z nagłym zainteresowaniem.
- Czyżby miał pan na myśli skarb Inków?
Pan Tomasz rozparł się w fotelu:
- A jeśli tak, to co?
Łyknąłem herbaty.
- Owszem, miło byłoby go odnaleźć. Jednak trzeba chyba go zapisać do legend, w
które tak bogate są Pieniny. Najpoważniejsze autorytety w tej dziedzinie sądzą,
że tę legendę wykorzystał na swój użytek młody jeszcze wtedy Andrzej Benesz,
przyszły przewodniczący Stronnictwa Demokratycznego i wicepremier...
- Autorytety? - zakrztusił się słonecznikiem pan Tomasz. - Ile to razy działałem
wbrew nim i to z jakim skutkiem! Myśl sobie co chcesz, ale dzwonił właśnie do
mnie Aleksander Kobiatko...
- Aha, ten emerytowany nauczyciel historii i społeczny opiekun zabytków z
Olkusza. Czyżby jego wykrywacz metali natknął się na coś ciekawego w Pieninach?
- zaśmiałem się.
Szef pokręcił głową.
- Nie śmiej się z jego wykrywacza metali, bo ten “Penetrator” jest lepszy od
twojego “Rambo”. A natknął się rzeczywiście. Kobiatko odwiedził Niedzicę i
Czorsztyn, a przy okazji powędrował trochę po okolicy. I wyobraź sobie, że w
jednym miejscu, na stoku nad zaporą czorsztyńską jego wykrywacz, jak mi
powiedział, “zwariował”.
- No, no...
- Właśnie: “no, no”. Wokół była lita skała, a “Penetrator” silnym sygnałem dał
znać, że metal jest tuż, tuż!
- Żyła rudy żelaza - mruknąłem.
- Daj spokój - ofuknął mnie szef. - Myślisz, że Kobiatko tego nie sprawdził?
Poprawiłem się w fotelu i przypaliłem zgasłą fajkę:
- Ale dlaczego akurat Inkowie? Nawet jeśli naprawdę byli w Niedzicy w XVIII
wieku?
- To już sugestia pana Aleksandra - szef sięgnął po nową porcję Słonecznika. -
Ponieważ inkascy inżynierowie słynęli z obróbki kamienia i przygotowywania w nim
skrytek i kryjówek niedostępnych dla niepowołanych, dlatego Kobiatko myśli, że
natknął się na jedną z nich. Inkowie...
- Może raczej Indianie - postanowiłem podroczyć się z szefem. - Inka to tytuł
królewski, z czasem co prawda rozszerzony na całą rodzinę króla, arystokrację i
najwyższych urzędników. Ale mówić o każdym mieszkańcu Peru Inka, to jakby
każdego Polaka nazywać królem...
- Nie mędrkuj - uciął pan Tomasz. - Wśród uciekinierów z Peru, szukających
schronienia w niedzickim zamku, była księżniczka Umina, żona Haumana, w którego
żyłach płynęła królewska krew, Haumana Tupac Amaru. I jej syn, ostatni dziedzic
rodu, Antonio. Że opiekunowie ich wywodzili się z inkaskiej arystokracji, to
pewne. Tak więc spokojnie możemy nazywać tych przybyszy z Ameryki Południowej
Inkami!
- Żartowałem tylko - uniosłem pojednawczym gestem ręce. - Czego możemy
spodziewać się w tej zesłanej przez legendę kryjówce?
Pan Tomasz łypnął na mnie podejrzliwie, czy znów nie żartuję:
- Może to być srebrna trumna, w której złożono zamordowaną przez hiszpańskich
siepaczy w Niedzicy księżniczkę Uminę, albo też “posag” Antonia, na który
składały się ponoć trzy skrzynie złota. Do testamentu, wskazującego miejsce
ukrycia skarbu, a ukrytego pod progiem niedzickiego zamku dotarł ponoć 1976 roku
Andrzej Benesz, mianujący się spadkobiercy Antonia, ale nawet jeśli jego relacja
jest prawdziwa, to nic nie wskazuje na to, by skarb odszukał. Złoto czeka więc
może na odkrywcę. Ku twej przestrodze dodam, że strzeże go także klątwa
inkaskich kapłanów.
- Niech sobie strzeże, bo przyznam, że choć znana mi jest, tyle że
powierzchownie, opowieść o pienińskim skarbie Inków, to nie bardzo w nią wierzę.
Ot, legenda!
- A ty w kółko: legenda i legenda! - pstryknął ze mnie ziarenkiem słonecznika
pan Tomasz. - Heinrich Schliemann kierując się Iliadą odkrył skarb Troi!
- Troja z Iliady okazała się być głębiej ukrytą niż ta odkopana przez
Schliemanna - mruknąłem.
- Ale Schliemann skarb odkrył czy nie?! - zawołał pan Tomasz.
- No tak - odpowiedziałem potulnie - ale nieco trudno jest wyobrazić sobie Inków
nad Dunajcem. Gdzie Rzym, gdzie Krym...
- Wystarczy chcieć, a wszystko staje się proste - szef zapatrzył się w starą
mapę. - Sebastian Berzeviczy trafia do Peru. Tam żeni się (z tego związku
narodzi się Umina). Gdy wybucha powstanie Tupaca Amaru, oczywiście staje po
stronie Inków. Powstanie upada, a Hiszpanie grożą wymordowaniem całej rodziny
Tupaca Amaru. Sebastian postanawia więc ukryć Uminę z jej synem i mężem w
Europie. Chce też dokonać zakupów broni, aby lepiej przygotować nowe powstanie.
Mamy więc dwa motywy przewiezienia skarbu do Europy: pierwszy - zabezpieczenie
bytu przyszłego władcy Inków, drugi - wspomniany już zakup możliwie dużej ilości
różnorakiej broni. Trafia z rodziną i towarzyszami do Wenecji. Ale tu wpadają na
ich ślad Hiszpanie, którzy mordują Haumana. Sebastian postanawia uciekać dalej.
Poza zasięg nieubłaganych wrogów. Niedzica, rodowa siedziba Berzeviczych nadaje
się na taką kryjówkę doskonale. I tak oto mamy Inków w Pieninach. Niestety
Hiszpanie nie spuszczają z nich oka. Ginie Umina, a Antonio cudem uchodzi z
życiem. Sebastian ukrywa go u swego brata, chrzci jako jedno z jego dzieci. Ale
to już inna historia, jakby powiedział Kipling. Chciałeś mieć Inków w Pieninach,
to masz! Istnieje zresztą wersja, że żaden Sebastian do Peru nie zawędrował, a
dopiero ścigani przez Hiszpanów wysłannicy po zakup broni odkupili od
podupadłego finansowo arystokraty niedzicki zamek, by tu się ukryć. Ale tak czy
inaczej Synowie Słońca trafili w Pieniny! No więc jak, Pawełku, według ciebie
jest ziarno prawdy w legendzie niedzickiego zamku?
Uśmiechnąłem się:
- Poszukać go zawsze można!
- Właśnie! - rozpogodził się ponownie pan Tomasz. - A ponieważ zachomikowałeś
kilka dni urlopu, wspaniałomyślnie pozwalam ci wykorzystać je na wędrówkę w
Pieniny w towarzystwie pana Kobiatko. Sprawdzisz, co tam pod skałą piszczy.
- A jeśli żal mi będzie urlopu?
Szef rozłożył ręce:
- W Archiwum Głównym Akt Dawnych widziałem właśnie kilka tomów akt z czasów
Władysława IV, które aż proszą się, by ktoś się nimi zajął!
- To niech ktoś się zajmie.
- A ty nie masz ochoty?
- Nie mam czasu! Wyruszam z panem Aleksandrem nad Dunajec!
Roześmieliśmy się obaj.
- Gdzie spotkam pana Kobiatko? I po czym go poznam?
- Zarezerwowałem od jutra na jedną dobę dwa pokoje w Hotelu “Krakowiak”, jak
sama nazwa wskazuje w Krakowie. A co do poznania, to spytasz w recepcji.
Zresztą, jak zobaczysz starszego pana o długich siwych włosach, to na pewno
będzie on.
- Dwa pokoje? A na cóż taka rozrzutność?
- Kobiatko przepraszał, ale nie przyjedzie sam. Chce zabrać ze sobą w Pieniny
siostrzeńca...
Niechętnie wzruszyłem ramionami.
- Cóż, niech będzie i siostrzeniec. Spotkam się z nimi w “Krakowiaku”, pojadę w
Pieniny... Ale w to kipu nie wierzę. Nawet jeśli Andrzej Benesz naprawdę
odnalazł je pod progiem niedzickiego zamku. Przecież kipu, którego tajemnicy nie
rozwiązano do dzisiaj, to nie było pismo ani nawet alfabet. To tylko sposób
matematycznego zapisu, swego rodzaju liczydła! Tak uważają wszyscy fachowcy od
inkaskiej historii.
- Nie powiedziałbym, że wszyscy - szef popatrzył na mnie spod oka, w którym
błysnęła iskierka. - I uważaj, jak mówił bowiem Tupac Inka Yupanqui, jeden z
najbardziej czczonych władców peruwiańskich: “Nauka nie została wynaleziona dla
pospólstwa, ale ludzi szlachetnej krwi. Ludzi niskiego pochodzenia wbija ona
tylko w pychę, czyniąc ich próżnymi i aroganckimi. Tacy zaś nie powinni zajmować
się rządami, gdyż to mogłoby poddać wysokie urzędy w pogardę i narazić państwo
szkody.”
Żachnąłem się:
- Rozumiem, że takim prostakiem- szkodnikiem mam być ja?
Pan Tomasz rozłożył szeroko ręce.
- Tyś powiedział.
- A poza tym - dodał po chwili - jedziesz w Pieniny nie zajmować się kipu,
prawdziwym lub nie, a tylko pomóc wyjaśnić panu Kobiatko, dlaczego jego
wykrywacz, metali “zwariował” na wapiennym zboczu. No, gdybyś coś tak przy
okazji... to nie zabraniam, nie zabraniam! A ziemniaczki lubisz? - spytał ni
stąd ni zowąd.
- Młodziutkie, z masełkiem i koperkiem? Pycha! - odpowiedziałem automatycznie. -
Ale...
- No właśnie - zaśmiał się szef - a zawdzięczasz je Inkom, do których nie
czujesz sympatii. Masz tu dwa złote...
- A na co mi one?
- Kupisz sobie za nie w ulicznym stoisku gotowaną kukurydzę. Pychota. I w
dodatku też dar z dalekiego Peru!
Odtrąciłem ze złością monetę i wtedy zobaczyłem na nieskazitelnym mankiecie
szefa smugę smaru.
- Jak tam trabant? - spróbowałem odgryźć się za ziemniaczki i kukurydzę.
(Jak wiadomo, pan Tomasz, wypożyczywszy im Rosynanta, zakupił leciwego i
kapryśnego trabanta, zwanego za Odrą “ dorożką Honeckera”.)
- Znalazłem na niego kupca! - odparł z dumą mój przełożony.
- I jaki wóz teraz pan sobie kupi?
- Oczywiście, że trabanta - odpowiedział Pan Samochodzik - tylko nie 601, a tego
z silnikiem volkswagena polo. Odbyłem już takim jednym, co go mam na oku, próbną
jazdę. Wyciąga sto trzydzieści jak nic!
Cóż miałem powiedzieć na taki entuzjazm?
Pożegnałem się grzecznie i poprosiłem o wcześniejsze zwolnienie z pracy
dzisiejszego dnia.
Szef wyraził zgodę, ale nie omieszkał spytać:
- A dokąd tak wcześnie? Jakaś randka, co?
Zaśmiałem się:
- Owszem, randka. Z dziełami bogatymi w wiedzę o Inkach!
- A widzisz!
Szef zasalutował szklanką po kawie.
I tak oto moje raczej ciasne mieszkanko opanował potężny naród Inków, który nie
znając koła potrafił wznosić ogromne gmachy i świątynie tak dokładnie, że
pomiędzy ich wielotonowe głazy ścian nie można dzisiaj wcisnąć nawet żyletki.
Zawładnął mymi myślami i co tu ukrywać chyba sercem. Że wstąpił w moje ciasne
progi tylko na papierze? Cóż z tego. Liczy się skutek!
Książki, książki: Dzieje Inków przez nich samych opisane, Podbój Peru Williama
Prescotta, Państwo Inków Siegfreda Hubera, Inkowie naród słońca Carmen Bernard,
Pod klątwą kapłanów Aleksandra Rowińskiego...
Uff! Na jedne popołudnie i noc stanowczo za dużo!
Ale im dłużej czytałem, przeskakując od książki do książki, tym większa brała
mnie ochota, by rozwiązać tajemnicę ukrytego ponoć w Pieninach skarbu Inków.
Groziła mi co prawda klątwa kapłanów, przed którą ostrzegał Rowiński, ale co
tam!
Świt zastał mnie pogrążonego w lekturze i obłożonego stosami notatek...
ROZDZIAŁ DRUGI
ALEKSANDER KOBIATKO I JEGO SIOSTRZENIEC • TAJEMNICA JANUSZA • DOROŻKĄ PRZEZ
STARY KRAKÓW • CZYŻBY INKOWIE • KTOŚ NAS ŚLEDZI • ODKRYCIE PANA ALEKSANDRA •
“SPACER” JANUSZA • NOCNY GOŚĆ • CZY POZOSTAŁY JAKIEŚ ŚLADY WIZYTY
Do Krakowa dojechałem bez przeszkód. Po niedługimi błądzeniu odnalazłem
interesujący mnie Hotel “Krakowiak”. Zaparkowałem przed nim Rosynanta i
wysiadłem z wozu, gdy podszedł do mnie opalony starszy pan o długich białych
włosach.
- Sądząc po superpojeździe mam przyjemność z panem Pawłem Dańcem - uśmiechnął
się do mnie wyciągając dłoń. - Kobiatko jestem.
- Sądząc po superfryzurze nie może być pan nikim innym - odpowiedziałem żartem.
Na ławce opodal mignął mi błysk metalu. Zobaczyłem jak ciężko wspierając się na
Szwedkach (tak nazywają się inwalidzkie kule) wstaje z ławki szczupły chłopak,
szatyn lat około piętnastu, w okularach. Rozszerzone u dołu w tak zwane “dzwony”
spodnie usiłowały ukryć ortopedyczne buty.
Lekko kołyszącym się krokiem chłopak podszedł do nas. Uwolnił rękę z uchwytu
szwedki i wyciągnął ją ku mnie nieśmiałym ruchem:
- Jestem Janusz...
- To mój siostrzeniec, o którym wspominałem panu Tomaszowi - powiedział cicho
Kobiatko, nerwowym ruchem poprawiając spadające mu na oczy włosy.
Uścisnąłem szczupłą dłoń o lekko przykurczony palcach, które mocno zacisnęły się
na moich.
- Paweł Daniec. Miło mi, że będziemy razem tropić tajemnice Pienin - zaśmiałem
się. - Niech drżą duchy inkaskich kapłanów, które strzegą złota Inków!
Usłyszałem westchnienie ulgi pana Aleksandra.
Zza grubych szkieł okularów Janusza błysnęła ni to wesoła, ni to ostra iskierka:
- To może siądziemy na ławce i powiem panu Pawłowi, co i jak ze mną.
- Ależ Januszku, pan prosto z drogi! Może potem, jak już się rozpakuje, umyje...
Ale ja ruszyłem w stronę ławki. Rozumiałem Janusza. Chciał to mieć już za sobą -
moje nieufne spojrzenia, szepty z jego stryjem, nie wypowiedziane pytania.
Siedliśmy na ławce. Janusz milczał chwilę, wreszcie zaczął mówić spokojnym,
silącym się nawet na pewne lekceważenie głosem:
- Jestem chory na “mpdz”. Mózgowe porażenie dziecięce. Po łacinie nazywa się to
paralysis cerebralis infatum, po angielsku cerebral palsy. Moje przyjście na
świat przeciągnęło się ponad miarę i stąd nastąpiło niedokrwienie mózgu. A gdy
się już urodziłem, to leżałem “sztywnym bykiem” przez dwa lata. Gdyby nie
szczególna troska rodziców, leżałbym pewnie do dziś, a może nawet do śmierci.
No, ale przejdźmy do weselszych rzeczy: usiadłem mając dwa lata, mając trzy
stanąłem opierając się o poręcz łóżeczka. Pierwszy krok zrobiłem mając lat pięć.
W wieku lat siedmiu chodziłem już trzymając się balkonika. Teraz wystarczają mi
one - stuknął Szwedkami. - Jeśli nie liczyć ich, ortopedycznych butów i szkieł w
okularach, grubych jak szkła butelek, to jest ze mnie chłopak jak się patrzy! -
zaśmiał się krótko.
Pan Aleksander odchrząknął.
Popatrzyłem na Janusza uważnie:
- Czemu kpisz z tego, coś osiągnął? Mało znaną mi jest twoja choroba, ale wiem,
jak wielkiego wysiłku woli, cierpliwości i wiary wymaga, by okaleczony nią
osiągnął to co ty. Może więc lepiej mówiłbyś: “patrzcie, chodzę” niż: “jak
kiepsko chodzę”?
Chłopak wytrzymał moje spojrzenie. Uśmiechnął się:
- Skoro już jesteśmy przy chodzeniu, to może rzeczywiście pan Daniec pójdzie
rozgościć się w hotelowym pokoju, a my tu zaczekamy.
Wstałem z ławki.
- Mam nadzieję, że nie zapomniał pan swego wykrywacza metali? - zatroszczył się
nagle Kobiatko.
- Ależ skąd! - skinąłem uspokajająco ręką. - Ostatnio nigdzie się nie ruszam bez
mego “Rambo”. Wziąłem oprócz niego parę drobiazgów, które pomogą nam w
zmaganiach z tajemniczą skałą. No, ale o tym jutro. Co panowie planują na
dzisiaj?
- Chciałbym... - pan Aleksander poprawił się na ławce. - Janusz jeszcze nigdy
nie był w Krakowie... Chciałbym mu pokazać naszą dawną stolicę... I właśnie
myślałem, jak to zrobić najlepiej...
- O, żeby zwiedzić dokładnie cały Kraków i tygodnia chyba by nie starczyło, a
tam skarb w Pieninach czeka - zamyśliłem się. - Już wiem! Pojedziemy Rosynantem
najdalej jak się da w stronę Głównego Rynku, a tam wynajmiemy dorożkę, która
obwiezie nas po co ciekawszych zakątkach.
- Ależ to kosztuje! - żachnął się Kobiatko.
- Nie ma sprawy - uścisnąłem go za ramię - ja stawiam!
- Ależ!...
- Panie Aleksandrze, ja też mam ogromną ochotę przejechać się krakowską dorożką.
A potem na obiadek do Restauracji “Pod Aniołami”! Mają tam ogródek i przepyszną
staropolską kuchnię! Ulica Grodzka 35, zapamiętajcie! No, a teraz z lekka się
ochędożę (mówiąc po staropolsku) i ruszamy.
Udało mi się zaparkować Rosynanta w pobliżu kościoła pod wezwaniem świętych
Piotra i Pawła, słynnego ze znajdującego się w podziemiach grobu kaznodziei
jezuickiego Piotra Skargi (właściwe nazwisko: Powęski), którego kazania
wstrząsały Polską na przełomie XVI i XVII wieku.
Ruszyliśmy powoli Grodzką w stronę Rynku odprowadzani muzyką młodocianych
ulicznych akordeonistów, preferujących nie wiedzieć dlaczego repertuar znad
Sekwany.
Wchodząc na Rynek zerknęliśmy na kamienicę Morsztynowską, gdzie kupiec i bankier
krakowski Mikołaj Wierzynek podejmował w 1364 roku pięciu królów i dziewięciu
książąt, gości Kazimierza Wielkiego. Obecnie mieści się tu najsłynniejsza w
Polsce Restauracja “Pod Wierzynkiem”. Należałoby tam zajść, ale ceny! O rany!
Skupiliśmy więc uwagę na kościele Świętego Wojciecha, wzniesionym w miejscu,
gdzie według tradycji wygłaszał kazania patron świątyni.
Od wejścia do Sukiennic odstraszył nas tłok panujący między kramami, a do
mieszczącej się na piętrze galerii malarstwa z obrazami Matejki, Siemiradzkiego,
Chełmońskiego, Gierymskiego zabrakło właśnie biletów. Ruszyliśmy więc dalej,
obok owiniętego w plastykowy kokon remontowanego właśnie pomnika Mickiewicza.
I oto już postój dorożek! A na nim dorożka numer 1, własność pana Wojciecha
Ostrowskiego, zaprzęgnięta w pięknego kasztanka.
- To Wojtek Liliput, ma siedem lat - przedstawił nam swego rumaka dorożkarz i
dziarsko wskoczył na kozioł.
Janusz powoli podszedł do przodu dorożki. Patrzył to na wysoki kozioł, to na
szwedki.
- Śmiało, kawalerze! - zawołał pierwszy dorożkarz Krakowa. - Najpierw na cienką
ośkę, potem na grubą i już!
Dostrzegłem, jak zadrgały plecy Janusza. Zatrzymał się i już chciał zawrócić.
Położyłem mu rękę na ramieniu:
- No, wskakuj na kozioł!
- Co pan? - szarpnął się. - Nie dam rady.
- Dasz - uśmiechnąłem się do niego - tylko ci trochę pomogę.
- Ale ja nie potrzebuję!
- Jeszcze rok jakiś będziesz potrzebował, a potem wespniesz się nie tylko na
kozioł dorożki, a na dowolnie wybrany szczyt Tatr.
Okulary zabłysły.
- A żeby pan wiedział!
“Ten chłopak rzeczywiście pokona chorobę! - pomyślałem, pomagając Januszowi
wspiąć się na kozioł. Ostrowski przywitał go tam pełnym uznania skinieniem
głowy.
Wsiedliśmy z panem Aleksandrem Kobiatko do dorożki. I już mieliśmy ruszyć, gdy
dorożkarz machnął za siebie batem:
- Za nami kościół Mariacki, główna świątynia średniowiecznego Krakowa. Pierwotny
romański kościół został zastąpiony w XIV wieku gotyckim. Wyższa, licząca 80
metrów wieża została w XV wieku nakryta strzelistym hełmem. To z niej co godzinę
gra hejnał trębacz. Hejnał jest urywany na ostatniej nucie, na pamiątkę trębacza
ugodzonego strzałą wroga. Znajdujący się wewnątrz kościoła słynny ołtarz dłuta
Wita Stwosza jest obecnie w remoncie.
- Jedziemy!
Uwagę moją zwrócił stojący za Sukiennicami archaiczny niebieski tramwaj.
Dorożkarz wcisnął hamulec, w który, jak przystało na pojazd z końca XX wieku,
wyposażona była dorożka.
- Po lewej mijamy tramwaj przerobiony na studio Telewizji TVN, skąd
transmitowany jest program “Nocny tramwaj”.
Janusz skinął z uznaniem głową.
Ruszyliśmy dalej.
- Po lewej kościół Świętego Marka, a po prawej Polska Akademia Umiejętności -
kontynuował Ostrowski. - Zieleń przed nami to nasze słynne Planty zasadzone na
miejscu rozebranych przez Austriaków murów obronnych. Mijamy teraz kościół
Franciszkanów-Reformatów słynny z tego, że specyficzny mikroklimat panujący w
kryptach powoduje mumifikację złożonych w nich zwłok. Hetta! - ten okrzyk
odnosił się już do Kajtka Liliputa.
Koń posłusznie skręcił w prawo.
- A co trzeba zawołać, by skręcił w lewo? - spytał Janusz.
- Wichta! - odpowiedział Ostrowski, o mało nie powodując wypadku, bo Kajtek na
ten okrzyk spróbował skręcić w lewo. Ale pod dotknięciem bata wrócił do dawnego
kierunku biegu.
Skręciliśmy w Pijarską.
- Słynny Hotel “Francuski” - wskazał ręką pan Wojciech...
A mnie dosłownie zamurowało! Zobaczyłem bowiem ich! Dwoje Inków w centrum
Krakowa! On wysoki, lekko przygarbiony. W czarnej koszuli ozdobionej pod
kołnierzem haftem. Starszy mężczyzna o ciemnej cerze odbijającej od bieli włosów
i rysach, które przywykliśmy nazywać indiańskimi. Ona - młoda kobieta we
wzorzystej sukni, kruczoczarne włosy spinała złota opaska. Napotkałem uważny
wzrok lekko skośnych oczu.
“Może się zatrzymać. Podejść do nich” - pomyślałem.
Ale zanim zawołałem: “Stój”, tamtych dwoje zasłoniła rozgadana i
rozgestykulowana wycieczka Niemców. Gdy przeszli, przed Hotelem “Francuskim” nie
było już dwojga Inków...
Nasza dorożka toczyła się dalej, jej właściciel opowiadał właśnie o Muzeum
Narodowym, do którego się zbliżaliśmy i jego najważniejszym eksponacie “Damie z
łasiczką” pędzla Leonarda da Vinci.
A ja rozmyślałem o zdumiewającym spotkaniu pod hotelem: “Może to nie byli
Inkowie, a podobni do nich urodą zwykli polscy górale? A nawet jeśli to
przybysze z Peru, to nie mogą być zwykłymi turystami? Koniecznie muszą czyhać na
niedzicki skarb?”
Zbliżyliśmy się do jedynego pozostawionego fragmentu krakowskich murów
obronnych.
- Oto stare mury - machnął batem dorożkarz. - Zachowały się do dzisiaj trzy
baszty: Pasamoników, Stolarska i Ciesielska oraz jedna brama, Brama Floriańska,
która nazwę swoją wywodzi od patrona Krakowa, świętego Floriana. Od niej zaczyna
się Droga Królewska. Jak popatrzymy przez nią, zobaczymy średniowieczną budowlę
obronną, Barbakan, okrągły budynek o murach grubych na trzy metry. Powstał w
końcu XV wieku. A tam, spójrzcie: na murze przylegającym do Bramy Floriańskiej
wystawiają swoje prace różni malarze, najczęściej amatorzy i studenci Akademii
Sztuk Pięknych.
Wjechaliśmy na plac Świętego Ducha mijając teatr imienia Juliusza Słowackiego,
wzorowany na paryskiej Operze, i dom “Pod Krzyżem”, dawny, wzniesiony w XV wieku
Szpital Świętego Rocha.
- Daleko stąd do skarbu Inków - mruknął Kobiatko - włóczymy pana po Krakowie, a
tymczasem...
Uśmiechnąłem się:
- Może nie tak daleko, jak się panu wydaje!
Popatrzył na mnie zdziwiony, a ja obejrzałem się do tyłu, notując w pamięci
posuwające się za nami pojazdy.
- ...nazwę ulica Szpitalna wzięła stąd, że dużo tu było w średniowieczu szpitali
i lazaretów - dudnił głos Ostrowskiego, przekrzykujący uliczny hałas. - A teraz
Mały Rynek. Na kamienicy Szoberowskiej tkwi tablica na pamiątkę wydrukowania tu
w 1661 roku najstarszej polskiej gazety - “Merkuriusza Polskiego”.
- Można się zatrzymać na chwilę! - zawołałem. - Chciałbym popatrzeć sobie na ten
piękny rynek!
Dorożkarz zerknął na mnie zdziwiony tym nagłym zainteresowaniem, ale posłusznie
zatrzymał pojazd.
Mogłem więc spokojnie “popatrzeć sobie”. Na to, co zrobi jadąca od dłuższego
czasu za nami dorożka zaprzężona w siwka. Tak! Zatrzymała się przy wjeździe na
Rynek! Jej pasażerów interesowało więc nie tyle piękno Krakowa, co nasze skromne
osoby!
“Co robić? Podbiec do niej, ktokolwiek nią jedzie?... Nie! Spłoszę go. Lepiej,
żeby nie wiedział, że ja o nim wiem! - zaśmiałem się w duchu. - Jeśli naprawdę
interesuje się nami, to znajdzie się okazja do bliższego poznania!”
- Jedziemy!
- Wio!
I dorożka potoczyła się Stolarską w stronę Grodzkiej.
Zerknąłem przez ramię. Siwek także ruszył.
- Po prawej stronie trzy konsulaty niemiecki, amerykański i francuski. Po lewej
kościół Dominikanów. Jeszcze przed lokacją miasta znajdował się u romański,
wokół którego zaczęto tworzyć miasto - podjął Ostrowski - W 1922 roku biskup Iwo
Odrowąż przekazał świątynię sprowadzonym z Bolonii dominikanom.
Skręciliśmy w Dominikańską, a następnie w Grodzką, Drogą Królewską na zamek,
między kościołami Świętego Andrzeja i Świętych Piotra i Pawła. W jego pobliżu
dostrzegłem oczekującego nas Rosynanta. Jednak nie zakończyliśmy tu przejażdżki.
Kajtek Liliput ciągnął dalej...
Za białym murem przesunął się po lewej klauzurowy, czyli ściśle zamknięty
klasztor sióstr klarysek.
Otoczyły nas kościoły: na lewo ewangelicko-augsburski Świętego Marcina,
naprzeciw dwudzwonnicowy kościół Bernardynów, po prawej gotycki kościółek
Świętego Idziego z połowy XIV wieku. Najcenniejszym jego zabytkiem są stalle
marmurowe, zmontowane z fragmentów nagrobka świętego Jacka.
- Przed kościółkiem - poinformował dorożkarz - znajduje się Krzyż Katyński,
upamiętniający ofiary stalinizmu. Tu odbywają się manifestacje patriotyczne.
Obejrzałem się. Zaprzężona w siwka dorożka jechała za nami.
- No, a teraz Wawel! - zaśmiał się Ostrowski. - Ale tam to panowie powinni
wybrać się specjalnie! Ja tyle powiem, co po drodze: po lewej stronie katedra
wawelska, na której wieży zawieszony jest dzwon Zygmunt, największy w Polsce. Po
prawej mamy wylot ulicy Kanoniczej. Jest to część Drogi Królewskiej, zamieszkała
niegdyś głównie przez kanoników krakowskich; jednym z nich był Jan Długosz.
Mieszkali tu Matejko, Wyspiański, a także Karol Wojtyła, gdy był jeszcze
wykładowcą w Akademii Teologii. Tu od strony wjazdu na Wawel, naprzeciw
Kanoniczej, na murze są cegiełki piaskowca - to cegiełki darczyńców. Było około
2000 sztuk, zostało 925 cegiełek. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, nie było
sponsorów. To prywatne osoby dawały datki na utrzymanie Wawelu.
Z Podzamcza skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy wzdłuż Plantów mijając Papieską
Akademię Teologiczną. Po lewej, w perspektywie ulicy Piłsudskiego, odsłonił się
widok na Kopiec Piłsudskiego.
- A oto główny gmach Uniwersytetu Jagiellońskiego, Collegium Novum, wzniesiony
pod koniec XIX wieku. Przed Collegium Physicum możecie zobaczyć pomnik Mikołaja
Kopernika, dzieło Cypriana Godebskiego, z 1900 roku. Teraz zbliżamy się do
najstarszego budynku uniwersyteckiego, Collegium Maius, wzniesionego w XIV-XV
wieku. Część pomieszczeń jest wykorzystywana obecnie na cele reprezentacyjne, w
pozostałej mieści się Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego - pan Ostrowski nieco
już ochrypł. - A teraz wjeżdżamy pod kościół uniwersytecki Świętej Anny (jedno z
najcenniejszych dzieł baroku w Polsce), konsekrowany w 1709 roku, ufundowany
przez profesorów Uniwersytetu przy współudziale Jana III Sobieskiego. Naprzeciw
kościoła położone jest Kolegium Nowodworskie - dawne Gimnazjum Świętej Anny,
gmach wzniesiony w XVII wieku. Uczniem tej najstarszej polskiej szkoły średniej
był między innymi Sobieski. Obecnie mieści się tu Collegium Medicum UJ...
Dorożka minęła odrestaurowaną po pożarze Filharmonię Krakowską.
- Czy to nie zbyt męczące dla konia, tak codziennie kilka razy obiegać Kraków? -
zatroszczył się niespodziewanie Janusz.
- Ee tam! - zaśmiał się w odpowiedzi dorożkarz. - On tak biega tylko co drugi
dzień. Na zmianę z Jurkiem Siwkiem, szpakiem siedmiolatkiem.
- Szpakiem? - zaśmiał się Janusz.
- Taka sama dobra maść konia jak inne! - obruszył się pan Wojciech.
Obejrzałem się dyskretnie. I w tej chwili w jadącej za nami, zaprzężonej w siwka
dorożce coś błysnęło. Szkła lornetki? Nie! Raczej teleobiektyw aparatu
fotograficznego. “Chcą utrwalić mój obraz w pamięci” - zaśmiałem się w duchu,
poprawiając na siedzeniu dorożki.
- I tak to dojeżdżamy do Rynku - oznajmił dorożkarz. - Po lewej na rogu pałac
“Pod Baranami”. To w nim mieści się słynny kabaret, prowadzony przez wiele lat
przez zmarłego niedawno Piotra Skrzyneckiego. Owinięta w plastyk budowla przed
nami to wieża ratuszowa, obecnie w remoncie, jedyna pozostałość po zbudowanym w
wiekach XIII-XIV ratuszu. W pobliżu wieży wmurowano w nawierzchnię Rynku tablicę
upamiętniającą miejsce, gdzie w 1794 roku złożył przysięgę Tadeusz Kościuszko.
- Skoro jesteśmy znów na Rynku, to podziękujemy panu - zwróciłem się do
dorożkarza. Ten zatrzymał pojazd. Uiściłem należne pięćdziesiąt złotych i
pożegnałem się z panem Ostrowskim serdecznym uściskiem dłoni.
Pomogłem zsiąść z kozła Januszowi i ruszyliśmy w stronę Grodzkiej, przynaglani
przez rozbudzone długą przejażdżką apetyty.
Doszliśmy do Restauracji “Pod Aniołami” i skierowaliśmy się do jej ogródka.
Modliłem się w duchu, żeby trafił się nam wolny stolik. W sezonie ta znakomita
restauracja jest dosłownie oblężona i należy rezerwować miejsca telefonicznie.
Na szczęście już od wejścia dostrzegłem zwalniający się stolik! Nagle
zatrzymałem się. Twarz siedzącego przy stoliku po prawej od wejścia mężczyzny
wydała mi się dziwnie znajoma... Ależ tak! To premier Tadeusz Mazowiecki! Idący
za mną Kobiatko ukłonił się siedzącemu. Ten odkłonił się mu z uśmiechem.
Gdy zasiedliśmy już przy naszym stoliku, spytałem:
- To pan zna premiera?
Kobiatko pokręcił głową:
- Nie.
- Dlaczego więc pan mu się ukłonił?
- Sławnym i dobrym Polakom należy oddać cześć! - oznajmił stanowczo pan
Aleksander sięgając po kartę dań.
Zamówiliśmy po porcji kołdunów i po schabie a la Radziwiłł. Niebo w gębie!
Zaprawdę, restauracja zasługiwała na nazwę “Pod Aniołami”. Na deser wonna kawa
dla pana Aleksandra i dla mnie oraz cola dla Janusza. Nabiłem krzepko fajkę i
dopiero teraz, przypalając ją, zadałem pytanie zasadnicze dla naszego spotkania:
- Cóż to takiego wydarzyło się nad Dunajcem, że pański wykrywacz metali
“zwariował”?
Kobiatko musiał wyczuć ironię w moim głosie, bo aż uderzył dłonią w stół:
- A żeby pan wiedział, że “zwariował”!
- Tak?
- Zobaczy pan sam, jak dojedziemy na miejsce. Zobaczy pan i sprawdzi swoim
“Rambo”. Jak wrócimy do hotelu, to pokażę na mapie to zagadkowe miejsce!
- Jak pan tam trafił?
Kobiatko łyknął kawy:
- Ot, wybrałem się raz jeszcze, by popatrzeć na zamek w Czorsztynie i zamek w
Niedzicy, zwany Dunajcem. Ciekawiło mnie zwłaszcza, jak wpłynął na piękno
otoczenia wypełniony rok przedtem zbiornik Jeziora Czorsztyńskiego, spiętrzony
przez tamę w Niedzicy. No, ale na szczęście wszystko było jeszcze piękniejsze
niż przedtem. A turystów! Jeszcze tylu tam nie widziałem. Dyrektor Muzeum w
Niedzicy, doktor Jerzy Baranowski, aż żalił mi się, że mu niedługo zamek
zadepczą. Ponad dwa tysiące ludzi przechodzi codziennie jego komnatami i
korytarzami! No, ale wróćmy do mego odkrycia. Szedłem sobie ścieżką po
czorsztyńskim brzegu jeziora z Niedzicy do Czorsztyna myśląc, żeby odwiedzić po
drodze jaskinię zwaną Zbójecką Dziurą, wydrążoną w Zbójeckich Skałkach opodal
Czubatej Skały, zwanej także Czubatką. A nuż mój “Penetrator” wypenetruje w
jaskini jakieś ciekawe pozostałości po zbójcach...
- Stryjkowi skarb się zamarzył! - roześmiał się Janusz.
- Nie przeszkadzaj, jak starsi mówią - machnął ręką pan Aleksander. - Z daleka
już dostrzegłem wapienną skalicę Czubatki i kryjące się za drzewami Zbójeckie
Skałki. Zerknąłem jeszcze na leżący akurat po drugiej stronie przewężki jeziora
zamek w Niedzicy i polazłem w górę... Znalazłem Zbójecką Dziurę dość szybko, za
to mój znakomity wykrywacz metali nic w niej nie znalazł. Wyszedłem jaskini i,
chcąc odpocząć chwilę, odłożyłem na bok “Penetrator”, zapominając go wyłączyć...
Ledwo czujnik dotknął nagiej w tym miejscu skały, jak ci nie usłyszę sygnał!
Ech, pół dnia spędziłem próbując rozwiązać zagadkę ukrytą pod litym wapieniem.
To tu próbowałem podważyć, to w tamtą szczelinę wbić klinik kamienny. Opukałem
całą skałkę młotkiem i nic! A wykrywacz aż się sygnałem zanosił! Pomyślałem
sobie wtedy o tym na poły legendarnym pobycie Inków w Niedzicy i o ich
mistrzostwie w budowaniu kamiennych skrytek. I już chciałem wrócić po pomoc do
Niedzicy, ale przypomniałem sobie, że tam nikt, oprócz starego oprowadzacza
wycieczek, Franciszka Szydlaka, nie wierzy w Inków nad Dunajcem. No i
przestraszyłem się śmieszności - Kobiatko w zakłopotaniu przygładził włosy. -
Ale w tejże chwili przyszedł mi na myśl pański przełożony, pan Tomasz, którego
miałem szczęście poznać latem ubiegłego roku w Rynie. Pan Samochodzik i kolejna
tajemnica... A że słyszało się w naszej branży o pańskich zeszłorocznych
sukcesach: no bo jak nie skarb Hasan-beja, to pokonani niemieccy złodzieje dzieł
sztuki...
- Hm - odchrząknąłem zażenowany.
- ...może więc, jak nie pan Tomasz, to pan Paweł? - uśmiechnął się do mnie
opiekun zabytków. - Z tą myślą zaznaczyłem na skale miejsce, gdzie “Penetrator”
odzywał się najgłośniej i ruszyłem do Czorsztyna. Następnego dnia wróciłem do
Olkusza i zadzwoniłem do pana Tomasza. I tak to jesteśmy tu razem. Nie widziałem
tylko, że wyprawę po złoto Inków zaczniemy od przejażdżki krakowską dorożką -
zerknął na siostrzeńca.
Dostrzegłem, że Januszowi robiło się przykro.
- Ależ, panie Aleksandrze! Wie pan od jak dawna marzyłem o takiej przejażdżce
przez stary Kraków?! - położyłem dłoń na ręce Janusza. - Cieszę się, że wreszcie
doczekałem się jej. I to w tak miłym towarzystwie!
Chłopak poweselał:
- Ja też bardzo chciałem zobaczyć Kraków! To wspaniałe miasto. Tylko że
dotychczas... stuknął jedną szwedką o drugą - musiałem zajmować się czymś
innym...
Nad naszym stolikiem zapadło milczenie.
- Jeszcze tu wrócimy - odezwałem się po chwili - ale na razie: po złoto Inków!
Oczy Janusza błysnęły za okularami:
- Pan więc w nie wierzy?!
Uśmiechnąłem się:
- Drogi mój, wykrywacze metali to raczej spokojne urządzenia i nie wariują.
Zwłaszcza w tak doświadczonych rękach jak twego stryja. Czy czeka nas w
Zbójeckich Skałkach złoto Inków, nie wiem, ale że coś nader interesującego,
jestem pewien! Byle tylko umieć się do tego czegoś dostać!
Pomarzyliśmy jeszcze chwilę o tym, jakie to skarby czekają na nas w Pieninach i
wyszliśmy z chłodu ogródka Restauracji “Pod Aniołami” w żar i gwar Grodzkiej. W
powietrzu mieszały się dźwięki akordeonów i skrzypiec ulicznych grajków. Otoczył
nas różnobarwny i różnojęzyczny tłum turystów, cieszących się rzadką tego lata
piękną pogodą.
Na moment stanąłem, bo wydało mi się, że mignęła mi zapamiętana spod Hotelu
“Francuskiego” suknia. Ale chyba tylko mi się tak wydawało... Postanowiłem więc
nadal nie mówić nic o niej i o dorożce zaprzęgniętej w siwka, która jechała
naszym śladem...
Wieczorem, po kolacji w hotelowym barze, Kobiatko zaproponował “wcześniejsze
przyłożenie głowy do poduszki”, abyśmy następnego dnia z nowymi siłami
zaatakowali Pieniny.
Ponieważ Janusz milczał, pomyślałem, że i on jest zmęczony. Powiedzieliśmy sobie
“dobranoc” i ruszyliśmy do swoich pokoi.
Wszedłem do swego i od razu poczułem, jak czoło pokrywają mi kropelki potu. To
rozprażone upalnym dniem mury promieniowały suchym i gorącym powietrzem. Nawet
szeroko otwarte okno niewiele pomagało. Na dworze też wciąż jeszcze panował
upał. Zerknąłem tylko jeszcze raz na mapę Pienin, by utrwalić w pamięci
położenie Czubatej Skały i Zbójeckich Skałek, i poczułem ogromną ochotę na
wyjście do przyhotelowego parku. Tam, na ławce, w towarzystwie wiernej fajeczki,
miałem zamiar podumać nad tajemnicami Pienin, zamku Dunajec (Niedzica) i
niespodziankami dzisiejszego dnia.
Z trudem udało mi się znaleźć wolną ławkę, gdyż wielu mieszkańców Hotelu
“Krakowiak” wpadło na taki sam pomysł jak ja i wolało zaczekać na parkowych
ławkach, aż z ich pokoi ustąpi żar lipcowego dnia.
Zapadał zmrok.
Nie rozpaliłem jeszcze fajki jak należy, gdy na zakręcie alejki dostrzegłem
znajomą mi już, wspartą na kulach, sylwetkę. Janusz!
Zauważyłem, jak bardzo idący ku mnie chłopak skupia całą swoją uwagę, wszystkie
siły na tym, by jak najmniej korzystać z pomocy szwedek. Chwilami, przez kilka
kroków, udawało mu się na nich nie opierać...
Nagle dostrzegł mnie i wyprostował się jeszcze bardziej.
- Dobry wieczór panu!
- Witaj, Janusz! Skąd bogi prowadzą?
Chłopak śmiechem zagłuszył ciężki oddech:
- W kółko prowadzą, panie Pawle! Jeszcze dwa okrążenia skwerku i będzie dosyć!
- Nie usiądziesz na chwilę?
- Dobrze. Ale za to dołożę sobie jeszcze jedno okrążenie... spaceru - parsknął
ironicznie. Prawie nie było widać, z jaką ulgą siada na ławkę.
- Będę ci towarzyszył.
Odłożył szwedki i otarł czoło z potu. Wzruszył ramionami.
- Dzięki, ale nie trzeba. Ten spacer to sprawa moja i mej choroby...
Zrobiło mi się głupio.
- Rozumiem i przepraszam. Nic lubisz kibicowania...
Zamachał rękoma.
- Och nie, nie tak! Głupio im się powiedziało! Gdyby nie “kibicowanie” moich
rodziców, lekarzy, terapeutów i przyjaciół, do dziś nie wstałbym z łóżka! To ja
przepraszam! Wiem, że pan chciał jak najlepiej! Tylko czasem trudno... - sięgnął
po szwedki. - Przepraszam. I już sobie pójdę... - podniósł się ławki jednym
ruchem, jakby bez wysiłku. - Nie mówię “dobranoc”, bo jeszcze będę tędy trzy
razy przechodził! - zaśmiał się i ruszył alejką.
Zasalutowałem mu ręką bez słowa.
“Ileż w tym drobnym, chorym chłopcu jest siły i woli. Ileż wiary i nadziei w
tym, który mógłby nie wiedzieć, nie chcieć wiedzieć, że one w ogóle istnieją!
Czy ja na jego miejscu byłbym tak samo silny?”
Długo po Januszu wróciłem do hotelu. W pokoju ciągle panowała duchota. Wziąłem
zimny prysznic. Ale ten widać zbytnio mnie orzeźwił, bo gdy położyłem się tylko
w spodenkach na zasłane łóżko, sen nie nadchodził. Mijał powoli czas jakichś
porwanych myśli, marzeń. W oddali kościelny zegar wydzwonił godzinę drugą...
Coś zasyczało!
Podniosłem się powoli, niezbyt pewien, czy ten syk nie jest jeszcze jednym
złudzeniem tej upalnej, plączącej myśli nocy. Ale nie!
Z szeroko otwartych drzwi do przedpokoju wypełzała w mym kierunku sycząc i
połyskując w świetle księżyca plastykowa rurka.
Poderwałem się z łóżka aż jęknęły sprężyny!
Syk ustał.
Nabrałem w płuca powietrza, mając nadzieję jeszcze wolnego od gazu i skoczyłem
do drzwi wejściowych. Chwila szamotania się z opornym zamkiem...
Wybiegłem na korytarz. Nikogo. Tylko ta przepchnięta szczeliną pod drzwiami
rurka, podłączona do leżącego na wykładzinie zbiorniczka o jaskrawo
pomarańczowej barwie, zapewne zawierającego gaz usypiający.
Nasłuchiwałem przez chwilę, czy gdzieś w ciszy śpiącego hotelu nie usłyszę
czyichś kroków, czy nie zadudni ruszająca winda. Cisza.
Ale nagle wydało mi się, że słyszę lekkie kroki, zbiegające na dół. Popędziłem
za nimi. Jedno piętro, drugie... Dobiegłem już do zakrętu na parter, gdy
usłyszałem cichy stuk wejściowych drzwi do hotelu.
Bardziej już z obowiązku niż potrzeby nie zwalniając kroku wbiegłem do holu.
Znalazłem się naprzeciw otwartych drzwi hotelowych i recepcjonistki próbującej
spojrzeć na mnie groźnie zaspanymi oczami
- To pan wszedł teraz do hotelu? - stłumiła ziewnięcie. - Przecież drzwi były
zamknięte na klucz!
- Ależ ja tu mieszkam. Proszę sprawdzić: Paweł Daniec, pokój 321... Ja tylko...
zapalniczka mi nawaliła. A że pracowałem późno w noc...
- Pracowałem? - uśmiechnęła się ironicznie recepcjonistka. - I tak nago
przybiegł pan szukać zapałek?
Poczułem, że się czerwienię. Faktycznie, jako jedyny strój miałem na sobie
spodenki kąpielowe, których nie omieszkałem wskazać z udana nonszalancją:
- Nago? Przecież jestem ubrany. W sam raz na tak