15486
Szczegóły |
Tytuł |
15486 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15486 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15486 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15486 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Projekt okładki Dariusz Rybicki
Opracowanie redakcyjne Maria Czernik
Opracowanie typograficzne Luiza Pindral
i Copyright by Ewa Nowacka and Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo
Wrocław 2001
ISBN 83-04-04595-8
Skład i łamanie Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo
Druk i oprawa Opolgraf SA Opole, ul. Niedziałkowskiego
COŚ W RODZAJU WSTĘPU
Mgła zamazywała obrysy bloków, wieszała się pasmami na dotkniętych mrozem badylach w balkonowych skrzynkach, czołgała się nad poszarzałą trawą wydeptanych trawników. Tłumiła odgłos kroków, odrealniała zwyczajność. Mogło się wydawać, że tym przedrannym czasem znikli ludzie i ich codzienne sprawy, że za węgłem rozłożystego gmaszyska wcale nie ma ruchliwej ulicy, samochodów, przystanków, przechodniów, tylko pustka, gdzie mgła się ściele nad samą ziemią.
- O co chodzi?
Pies naprężył smycz, czujnie postawił uszy, podniósł przednią łapę, ale w okolicy nie przemykał się żaden koci kształt, gołębie jeszcze spały, nie nadleciały gawrony. Pora była zbyt wczesna, by czarne ptaszyska miały zacząć godną wędrówkę po trawnikach, przerzucając wielkimi dziobami zeschłe liście, zmięte papierzyska i plastikowe torebki. Więc dlaczego Dżoki zachowuje się nieufnie, węsząc coś ekscytującego i niepokojącego zarazem?
- Co jest? - Szarpnięcie smyczą. - Długo tak będziesz stał? Przecież nic się nie dzieje, nikogo nie ma.
Ale wystarczyło popatrzeć tam, gdzie spoglądał pies, i już się znało powód tej ekscytacji.
Przewiesiwszy nogi na zewnątrz, na parapecie parterowego okna siedział chłopak, dziwnie wykręcając górną część tułowia, a uchylone skrzydło odcinało od ludzkiego wzroku jego barki, szyję i głowę. Gdyby nie adidasy i nogawki dżinsów, można by myśleć o diable Borucie, który lubił się pojawiać w poćwiartowanym kształcie, ale Boruta, jako żywo, w dżinsach nie chodził, preferując kontusz i palone buty.
5
- Myślisz, że to włamywacz? - zapytałem wiedząc, że przypuszczenie jest nonsensowne, bo jaki włamywacz, nawet o tak wczesnej porze, będzie demonstracyjnie siedział na parapecie, widoczny ze wszystkich stron, chroniony tylko niskim ścieleniem burej mgły. - Ale masz rację, Dżoki, to nie jest zwykły sposób opuszczania lokalu. Rzeczywiście, dziwna sprawa. Chyba podejdziemy bliżej.
Dżoki potrafi ciągnąć nie gorzej niż traktor; jeżeli się nie chce jechać nosem po ziemi, należy prawie biec za prącym naprzód psem. Tyle że to ja wyznaczałem kierunek zbliżania się do uchylonego okna, chodziło o wybranie takiego kąta obserwacji, który pozwoliłby zobaczyć, co się kryje wewnątrz, a nie być widzianym.
- Stój, Dżoki.
Właściwie nie byłem zdziwiony, spodziewałem się czegoś takiego. Ten smarkacz, który powinien jak najprędzej zniknąć, oczywiście nie miał nic lepszego do roboty jak całowanie dziewczyny. A ta smarkata też dobra sobie, lada chwila zaczną skrzypieć osiedlowe windy, ludzie ruszą do pracy, zaspane emerytki przetrą oczy i rozpłaszczą nosy na szybach. Prosty instynkt samozachowawczy nakazywałby jak najprędzej pożegnać nocnego gościa, opuszczającego w tak oryginalny sposób gniazdko miłości, i jednym zdecydowanym ruchem zamknąć okno.
Tak sądzę ja, ale moja opinia nie musi być słuszna. Wiele się zmieniło od czasów, kiedy sam byłem młody, całowało się dziewczynę o zmroku w parku, przy pożegnaniach pod bramą domu, na wakacyjnych spacerach; sama myśl, że można by spędzić noc w jej łóżku, podczas gdy za ścianą chrapaliby rodzice, wydawała się prawie świętokradcza i bluźniercza, praw-dopodobniejsze już byłoby przespanie od zmroku do świtu w legowisku głodnego tygrysa lub spędzenie nocy na szczycie najokazalszej sekwoi w parku Yellowstone pod zimnym światłem nieznanych konstelacji.
- Spokój, Dżoki. Spokój, nic złego się nie dzieje.
Dżoki inaczej oceniał sytuację, w gardzieli przewalił się głuchy bulgot i nagle mglistą, bezludną ciszę rozdarł basowy
6
klang; podekscytowany potrafi wydać z siebie coś w rodzaju ryku.
W oknie poruszyło się gwałtownie, chłopak już deptał wątłe krzaczki posadzone ku ozdobie pod ścianą, ta smarkata wychyliła się na zewnątrz, gnana chęcią oddania ostatniego pocałunku, ale on odbiegł, nie oglądając się za siebie; gdyby się obejrzał, pewnie by wrócił na jeszcze jedno długie pożegnanie.
A Dżoki szczekał i szczekał, nie milknąc nawet wtedy, gdy zamknęło się okno, a chłopak roztopił się we mgle, jakby go nigdy nie było.
- Cholera, że to policji na coś takiego nie ma - spłynęło ku nam z wysokości. - Drze takie bydlę mordę, ludziom spać nie daje. Zrób pan coś z tym psem, boja z panem zrobię co trzeba.
- Cicho, Dżoki. Już dobrze. Cicho.
Ciągnąc oburzone psisko w stronę domu, pomyślałem sobie, że twórcza fantazja Szekspira nie wyczarowała żadnego psa w ogrodzie Kapuletów; z pewnością mistrz ze Stratfordu umyślnie wykreślił ze swojego scenariusza zarówno rosłe brytany, jak i delikatne, ale szczekliwe charciki, ich obecność zakłóciłaby lub zmieniła diametralnie nieśmiertelną scenę balkonową. Ale czemu przychodzi mi coś takiego do głowy? Czy pocałunki w oknie na parterze wielkiego bloku mogą mieć coś wspólnego z miłosnymi uniesieniami Julii i Romea? Gdzie róże Werony? Gdzie miesięczna poświata? Gdzie słowicze trele?
Znałem tę małą. To znaczy, nie znałem jej, chociaż wiedziałem, jak ma na imię i kim są jej rodzice. Pamiętałem ją z ku-bełeczkiem i łopatką w piaskownicy, skaczącą przez gumę naciągniętą na kostki nóg, gubiącą zęby, paradującą w śnieżystej sukience od pierwszej komunii, jeżdżącą na wrotkach, rosnącą, rozkwitającą. Była częścią tutejszego pejzażu, jak drzewa i ławki, jednym z wielu dzieci, które tutaj się urodziły i tutaj dorastały. No i popatrzcie - toto małe tak już wyrosło, że przyjmuje potajemne, nocne wizyty, niebaczne na czyhające za ścianą rodzicielskie gniewy.
Pan Józef rękę miał ciężką, starszy syn, który wyrósłszy na ludzi, opuścił rodzinne pielesze, wiele mógłby o tym powiedzieć. Rodzic nie zwykł się przejmować wychowawczymi no-
7
winkami, spuszczając solidne baty, kiedy widział potrzebę pedagogicznego działania. Tej małej nie bijał, zostawiając małżonce kształtowanie charakteru młodszej latorośli, zaś pani Teresa dziewczynkę rozpieszczała, chwaląc na prawo i lewo jej zdolności, zalety i nadzwyczajne przymioty charakteru.
- Pani nie uwierzy - perorowała przed osiedlowym sklepem, gdzie spotykało się wszystkich - ale Wiola ma bezwzględny słuch. Co jej zaśpiewasz albo zagrasz, wszystko powtórzy bez pomyłki. A w szkole pierwsza uczennica, każde świadectwo z paskiem, a jakże. Pewnie aktorką zostanie, wiersze mówi tak uczuciowo, że płakać się chce.
- Tak, zdolna dziewczynka - zgadzała się uprzejmie rozmówczyni pani Teresy. - I dobrze wychowana, zawsze „dzień dobry" powie, nie tak jak inne dzieciaki.
Z panem Józefem miewałem różne konszachty, jak wszyscy zresztą na naszym osiedlu; dorabiał naprawami i niewielkimi remontami: powiesić karnisz, założyć uszczelkę, wymienić zamek, przybić półwałek mocujący korytarzowy chodnik. Był milkliwy, skąpo odmierzane słowa dotyczyły przeżartego rdzą gwintu lub konieczności użycia wiertarki dla wbicia w ścianę haka.
- Jakby na tamtej, o, ścianie - wyciągnięty palec wskazywał kierunek - toby zwyczajnie młotkiem wbił, bo tam cegła. Tutaj płyta, bez wiertarki się nie obejdzie. Udarowa musi być, zwykłą nie da rady.
Zupełnie inne koneksje łączyły mnie z panią Teresą. Kilkanaście lat temu, odpowiadając na potrzeby ogółu, rozpoczęła podróże, z których przywoziła rozdęte wszelkim dobrem torby. Wedle własnego scenariusza sprzedawała: temu środkowy schab, tamtemu połeć słoniny, temu pęta wonnej, swojskiej kiełbasy, owemu niewielki kawałek pasztetówki z patyczkiem ściskającym flak. Próżno było wpływać na zmianę jej decyzji, miała swoich faworytów i swoje antypatie, chociaż trudno było zgadnąć, jak dokonuje wyborów.
Nie wiadomo, dlaczego znalazłem łaskę w jej oczach, było to ważne, tym ważniejsze, że zawsze trzymałem duże psy, które nie chciały poprzestawać na samej kaszy. Pani Teresa za
8
psami nie przepadała, czemu dawała dobitny wyraz w filipi-kach skierowanych przeciw właścicielom czworonogów, ale mnie darzyła zupełnie irracjonalną sympatią.
- Dla pieska - mówiła, wręczając mi gnat obrośnięty mięsem. - Nic pan nie płaci, to w prezencie. Zaraz sobie pomyślałam, że tę kostkę odłożę dla pana profesora.
W mieszkaniu na parterze, gdzie następowała dystrybucja naturaliów, pojawił się wtedy nowy komplet kuchennych mebli, dywan zaścielający duży pokój od ściany do ściany, kryształy wystawione na pokaz. Kaszanka i karkówka ulegały metamorfozie, przemieniając się w święcące nowością dostatki.
- Coś się z tego ma - stwierdzała pani Teresa, bawiąc się małym odważnikiem. - Pewnie, bywa, że nie tylko spiszą, ale i towar zabiorą, za to, jak się uda, i ludziom dobrze zrobię, i sama też skorzystam. Myślę nową wersalkę kupić, stara już do niczego.
Trzeba dodać, że pani Teresa, odświętnie przystrojona, każdej niedzieli wędrowała do kościoła na mszę. Na drzwiach co roku wypisywała poświęconą kredą K+M+B.
Wiolka, ta smarkata wymieniająca ostatnie pocałunki w przedrannej godzinie, była córką pani Teresy i pana Józefa, dzieciakiem rosnącym w cieniu obrotnej matki i milkliwego ojca. Ile dzisiaj może mieć lat? Piętnaście? Nie, chyba więcej. Szesnaście albo siedemnaście. Ładny wiek, chociaż starsza od Julii z Werony, ale i tak ładny wiek, w sam raz do przeżycia wielkiej miłości.
- A ty znowu czego? - Nosem jak potężna, czarna trufla Dżoki obniuchiwał jakąś kępę trawy. - Czy moglibyśmy zakończyć ten spacer? Przechadzki przed piątą rano nie należą do moich ulubionych czynności.
Ktoś minął nas prawie biegiem, pewnie się spieszył na pierwszy autobus, który za chwilę pojawi się na przystanku. Też zniknął we mgle za węgłem bloku, przepadł w przedrannej szarości.
Już w windzie wyłożyłem Dżokiemu swoje pretensje.
- Widzisz, to wszystko przez ciebie. Gdybyśmy wyszli jak co dzień, o rozsądnej zwykłej porze, nie poznałbym tajemnicy
9
Wioli, bądź co bądź, córki znajomych ludzi. Teraz jestem dysponentem sekretu i nie bardzo wiem, jak powinienem się zachować. Myślę, że najrozsądniej będzie, jeżeli obaj, ja i ty, zapomnimy o tym, co widzieliśmy. A jak ty uważasz?
Nie dowiedziałem się, co uważa Dżoki. Jeszcze dobrze nie zamknęła się za moimi plecami winda, gdy zza najbliższych drzwi rozległo się przebrzydłe, falsetowe ujadanie. To mały york, nieprzyjaciel Dżokiego, oznajmiał, że jest i czuwa.
Czy można się dziwić, że z gardzieli Dżokiego wydarł się najgroźniejszy ryk, jaki mój pies w ogóle był w stanie wydać? A w tej sytuacji mówienie o cudzych tajemnicach nie miało cienia sensu, dobrze to rozumiałem.
CZARY JEDNEJ NOCY
Ludzi natłoczyło się a ludzi, szpilki nie wsadzisz. Już dawno zmietli kanapki z dużej tacy, opróżnili puszki piwa, red bulla i czegoś fikuśnego, co smakowało jak lekko szczypiący sok jabłkowy, ale dawało niezłego kopa. Z rąk do rąk krążyło kilka butelek, lepiej wychowani ocierali rękawem szyjkę przed podaniem flaszki następnemu amatorowi, mniej obyczajni oddawali szklany przedmiot bez żadnych zbytecznych ceremonii.
- Spirytus odkaża wszystko.
- Dżentelmen się syfa nie lęka. Dżentelmen syfa ma.
- Kto się boi HIV-a.
- Chciałbyś. Głupoli HIV omija z daleka.
Niektórzy próbowali tańczyć, chwiejąc się w miejscu; techno z kompaktu cisnęło ciężkim, żelaznym rytmem, monotonnie, głucho - natrętnie wzywało do poddania się nakazowi muzyki; bardziej zamroczonym zwidywały się uderzenia serca zgodne z wybijanym taktem, pulsowanie krwi w skroniach równie gęste i ciężkie jak ten rytm.
- Cześć.
10
- Cześć. Jak leci?
- Można wytrzymać. A ty?
- Jako tako. Wiesz, jak jest.
- Jasne.
I pytania, i odpowiedzi trzeba wykrzykiwać na cały głos nawet wtedy, kiedy się stoi obok rozmówcy. Muzyka zalewa wszystko, jest jak walenie młotem w kowadło, buch, buch, buch, bez przerwy, bez litości, stale, ciągle. Tak trzeba, muzyka na imprezie musi być na fuli, po to są kolumny i wzmacniacze, jak się bawić to przy czadowych rytmach; tu nie remiza, gdzie się gra disco polo, nie imieniny u cioci, gdzie pitoli się walczyka z ebonitowej płyty na starożytnym adapterze, nikt tu żadnych bluesów nie potrzebuje.
Właściwie Daniel nie zna tych ludzi, to tam, to tu mignie wśród imprezujących znajoma twarz, przyszedł, bo nie miał co robić w ten sobotni wieczór, w kieszeni ani centa, rodzina jak zawsze pędzi do nauki, w telewizorze same rzewne chały, tylko siąść i płakać, a na dodatek zjechała ciotka z prowincji. Tę noc Daniel prześpi na dmuchanym materacu, ciotka jest osobą schorowaną i należy jej się odpoczynek w łóżku.
Z dwojga złego lepiej przebalangować noc, nawet między niemiłymi i nieznanymi ludźmi, niż nadmuchać materac i ułożyć się między regałem a donicą z okazałą rośliną hodowaną przez matkę. Szkoda, że przyszedł tak późno, z żarcia już nici, nawet okruszka nie zostało, nic, kompletnie nic. Pewnie i napić się nie dadzą, każdemu nie dają - tylko kumplom. Jakby przepchał się do Arka, pewnie mógłby także przechylić butelkę do ust. Arek mówił, że zna tutaj wszystkich, a tych najważniejszych, to już na pewno.
Kto tu jest ten najważniejszy? Czyja jest ta impreza? Urodziny? Imieniny? Coś z okazji? Albo i bez okazji. Tak po prostu.
Arek gdzieś się zawieruszył, może jest w drugim pokoju, może na schodach, skąd słuchać podniesione głosy i brzęk tłuczonego szkła. Należy się rozejrzeć, przecież musi gdzieś być, nie rozpłynął się, nie zdematerializował, nie odleciał na latającym dywanie ani na miotle czarownicy. Obrót głowy w prawo,
11
/
obrót głowy w lewo, stanąć na palcach, trochę wychylić się do przodu, będzie lepiej widać.
Twarz dziewczyny miga przez jeden moment, krótki jak ruch powieki, Daniel wcale nie jest pewny, czy naprawdę zobaczył duże, szeroko otwarte oczy i zarys twarzy ujętej długimi włosami, chyba mu się tylko coś wydawało. Tak jak się wydawało, że odczytał w szeroko otwartych oczach pytanie. A jeżeli nawet nie było to złudzenie - czy to ważne, że jakaś dziewczyna stara się przepchać między ludźmi, uginając szyję pod ciężarem lejących się z góry metalicznych, rytmicznych uderzeń?
Pewnie nie było ważne, tyle że Daniel zapragnął jeszcze raz zobaczyć tę twarz. W takiej jednej książce widział kiedyś obraz przedstawiający anioła, ten anioł grał na czymś dziwnym - struny napięte na baniastym pudle rezonansowym, i tak samo pochylał głowę, jak ta widziana przez okamgnienie nieznajoma. Głupie, no nie? Gdyby powiedział o tym chłopakom, pękliby chyba ze śmiechu. Zobaczyć anioła! Ale jaja.
Popychany przez nieznajomych i znajomych (Arka jednak gdzieś wcięło na amen) znalazł się przy otwartych balkonowych drzwiach.
Balkon był strasznie maleńki, tak maleńki i ciasny, że musiał z całej siły przywrzeć plecami do ściany, by wtłoczyć się na przestrzeń wyznaczoną przez barierkę. Z dziewiątego piętra, nocą, blokowisko wydawało się odmienione: tyle okien, jedne ciemne i zaślepię, inne promieniujące światłem kolorowym lub białym. Daleko, bardzo daleko w dole ciemność trochę tajemnicza, a trochę przerażająca, co by się stało, gdyby skoczyć?
„Ale durnowate myśli chodzą człowiekowi po głowie, czas się zabierać z tej beznadziejnej imprezy, chyba lepiej już byłoby odcierpieć rodzinny wieczór ze schorowaną ciotką na okrasę, a potem umościć się na dmuchanym materacu".
Mimo tych rozsądnych przedłożeń podsuwanych sobie samemu, Daniel spróbował mocniej pochylić się do przodu, było
niełatwe, ciasnota sprasowała go jak ściśnięty mocno sand-
\z, równie wiele swobody ruchu miałoby się między ścia-
12
nami kreciego tunelu. Kto buduje takie balkony? Do czego to ma służyć?
- Na dole nic nie widać.
To, że na reszteczce przestrzeni nie wiadomo skąd znalazła się ta dziewczyna, Daniel uznał za fakt naturalny i zrozumiały sam przez się, jakby czekał na spotkanie i wiedział, że ono musi nastąpić. I to, że odezwała się do niego, spłaszczonego między chropowatością ściany i metalową barierą też przyjął jako coś, czemu dziwić się specjalnie nie należy.
- A co ma być widać? - Trochę się stropił tonem swego pytania, prawie nieprzyjaznym. - Jest tam coś ekstra?
- Nie ma. Normalka.
Nie wydawała się urażona niechęcią Daniela.
- Jak chcesz ekstrawidoków, to szoruj na Pałac Kultury. -Chyba musiała się uśmiechnąć, mówiąc to, przynajmniej tak wydawało się Danielowi. - Świeżo po remoncie.
- A może ja wolę widok z Everestu?
- Może być - zgodziła się dziewczyna. - Everest duża rzecz. Na stwierdzeniu, że Everest jest dużą rzeczą, rozmowa
utknęła, jej było łatwiej na tym przyciasnawym balkoniku, laska jak trzeba, nieduża, szczupła, ale to i owo rysuje się przez mocno opiętą bluzkę. Pewnie zaraz odejdzie, a Daniel dałby wiele, bardzo wiele nawet, żeby nie odchodziła, tylko została z nim razem, zawieszona nad ciemnością rozciągającą się tam, w dole.
- Dobrze się bawisz? - zaryzykował. Na balkoniku przynajmniej nie trzeba było krzyczeć, łomot techno rozrzedzał się w nocnym powietrzu.
- A ty? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Jak ludożerca na przyjęciu wegetariańskim.
Chyba nie złapała grepsu, bo nie roześmiała się, tylko zapytała poważnie i rzeczowo:
- No, więc jak? Dobrze czy źle?
- Nijako.
- Sporo ludzi, muzyka jak trzeba. O co chodzi?
- O nic. Nie zgłaszałem żadnych zażaleń, o ile mnie pamięć nie zawodzi. Zaraz, a może to twoja impreza?
13
- Mojego chłopaka, jak chcesz wiedzieć - oznajmiła tę rewelację poważnie, chyba nawet z pewną nutką dumy, przecież była nie byle kim, tylko dziewczyną gospodarza imprezy. - To jego osiemnastka.
Daniela zdenerwowała solenność tego oświadczenia i dlatego umyślnie postanowił upokorzyć dziewczynę.
- Osiemnastkę kończy, a zadaje się z przedszkolakami? Dopiero po dłuższej chwili ciszy padło:
- Kompletny kretyn.
Teraz powinna była cofnąć się do zatłoczonego pokoju, wystarczyło przesunąć się wzdłuż ściany.
- Przepraszam - prawie się dławił tymi przeprosinami, zrobi wszystko, tylko niech ona nie odchodzi. - Na żartach się nie znasz?
- Zawsze tak zagajasz do dziewczyn? - Jednak nie odeszła, została. - Cienki w te klocki jesteś.
- Jeszcze w nic nie graliśmy.
- I nie zagramy - parsknęła jak rozgniewana kotka. - Nie wiem, dlaczego wietrzę się tutaj w towarzystwie facia, który gada od rzeczy. Myślę, że mnie szukają.
- Jakby naprawdę szukali, toby już znaleźli. Drzwi otwarte. Wcale się nie ukrywamy.
Szmyrgnęła niczym mysz, jeden ruch i był już sam, zawieszony w przestrzeni, jeżeli można mówić o zawieszeniu kogoś rozprasowanego na ścianie z metalową poręczą wciśniętą w żołądek.
Potrwało nieco, nim udało mu się uwolnić z obustronnego zacisku i z powrotem wmieszać w imprezującą ciżbę; musiał stracić sporo czasu w swoim odosobnieniu, w pokojach najwyraźniej się przeluźniło, część ludzi już sobie gdzieś poszła, może na inne imprezy, może zwyczajnie do domu. Kilka ubzdryngolonych stworzeń posypiało tu i ówdzie, ktoś na fotelu, ktoś na wersalce, a ktoś inny stał z policzkiem złożonym bokiem na parapecie okna, to musiało być diablo niewygodne. Przez papierosowy dym przebijała się słodkawa woń jointa.
- Gdzie jest Arek?
14
- Który Arek? - Zapytany nie wyglądał zbyt przytomnie, co nie znaczyło wcale, by nie warknął ze złością: - Ty kto jesteś?
- Daniel.
- Zjeżdżaj, Danielku.
- Wiesz, co się robi z takim, który pcha się tam, gdzie go nie prosili? - dobiegło z boku. - Ciesz się, że masz zęby na swoim miejscu.
Byczysko w rozciągniętym swetrze, z wytatuowanym smokiem nad przegubem dłoni, zionie na kilometr nie przetrawionym piwem i wódczanym odorem, ma wyraźnie ochotę skuć komuś mordę. Daniel nadaje się w sam raz do zademonstrowania bokserskich umiejętności lub wirtuozerii kick boxingu.
Na początek tamten szarpie za koszulę, jeszcze niemocno, jakby na próbę, oczekując na reakcję. Daniel martwieje, tylko spoko, nie jest zbyt dobry w te klocki, ćwiczył kiedyś karate, ale to się skończyło po kilku treningach, mocowań i przepychanek z kolegami można nie liczyć, to tylko zabawa. Ten w rozciągniętym swetrze wygląda, jakby z niejednego pieca chleb jadł, tacy jak on bywają żołnierzami mafii albo ochroniarzami jakichś podejrzanych agencji. Jeżeli w ogóle coś potrafi, to potrafi bić.
- Patrz, jakiego ma boja. - Cieszy się właściciel rozciągniętego swetra. - Zaraz się rozpłacze.
Wokół Daniela zbiera się trochę ludzi, najwyraźniej oczekujących soczystej bójki. Impreza była denna, za to zakończenie warte uwagi. Są zdegustowani bierną postawą zaczepianego, woleliby bardziej ekscytujący rozwój wypadków.
- Co cię będzie byle kto szarpał - podbechtuje z boku łamiący się tenorek. - Przyłóż mu, niech wie, że z łapami tylko pod kościół.
- Z wieży w bańkę.
- Kopa w jaja.
Tych dobrych rad jest wiele, z chóru podszczuwąjących wyłamuje się czyjś pojednawczy głos:
- Dajcie mu spokój. Czego od niego chcecie?
Dziwne, że kaźń się ciągle jeszcze nie zaczyna, chociaż palce
15
tamtego dalej ściskają koszulę Daniela, jeden nieostrożny, niebaczny ruch, a zacznie się bicie nie na żarty.
Na szczęście odnajduje się Arek, niezbyt przytomny, ze szklistymi źrenicami, niby patrzy, ale nic nie widzi. Chociaż może i widzi, bo odzywa się ugodowo:
- Daj mu spokój, Peter. Jest w porządku.
- Przyszedł z tobą? -Tak jakby.
- Przyszedł, to niech idzie w cholerę.
Nazwany Peterem zwalnia chwyt. Teraz można zrobić w tył zwrot i godnie, bez pośpiechu, opuścić lokal. Tyle że Daniel nie może tego zrobić bez jeszcze jednego spojrzenia na dziewczynę o twarzy ujętej długimi pasmami włosów, wydających się ciążyć smukłej szyi, dziewczynę podobną muzykującemu aniołowi ze starego obrazu. Ta chęć jest tak silna, że przemaga instynkt samozachowawczy. Przecież jeżeli zostanie, przyczepią się do niego, to pewne jak w banku, dostanie łomot, bańki lub wpierdol, chociażby dlatego, że nie ma już ani jednego łyku wódki na dnie żadnej butelki, a wszystkie puszki po piwie stały się niematerialnie lekkie po wysączeniu z nich ostatniej kropli.
- Na co czekasz? - Chce wiedzieć właściciel rozciągniętego swetra. Daniel uzmysławia sobie z pewnym trudem, że to chyba musi być dzisiejszy jubilat, chłopak dziewczyny o dużych, zdziwionych oczach. - Głuchy jesteś? Powiedziano, żebyś zjeżdżał. I to ino mig.
- No dobra. - Nie będzie się wykłócał nie wiadomo o co, chociaż ta dziewczyna była kimś sprawiającym, że nieudana noc w przetłoczonym mieszkaniu, wypełnionym masywnym, tępym rytmem, tytoniowym dymem i kwaśnawym zapachem rozlanego piwa... więc ta dziewczyna była jedynym usprawiedliwieniem faktu, że spędził tutaj kawałek dzisiejszej nocy i nie żałował tego czasu. Ale to przecież nie znaczy wcale, że i ona uznała jego obecność i te kilka wymienionych słów za coś wartego uwagi i zapamiętania.
- Ja zostaję. - Arek wyglądał tak, jakby miał usiąść pod ścianą i zachrapać na cały głos. - Młoda godzina.
16
Jeszcze tylko długie, taksujące spojrzenie w głąb mieszkania i trzeba jednak postawić pierwsze kroki w stronę klatki schodowej. Nie ma na co czekać, ona z pewnością już dawno poszła, nie zawracając sobie głowy przypadkowym rozmówcą z balkonu.
Na podeście schodów stało jakichś dwóch, niedopitych i niedobawionych, rzucili za Danielem kilka wiązanek, ale zrobili to bez przekonania, ot, dla zasady, pęta się taki po schodach, więc należy mu nawtykać.
- Zamknijcie mordy - odrzucił z dołu schodów. Odległość była bezpieczna, jeśli ruszą za nim w pościg, zdąży umknąć, ale nie wyglądało na to, żeby mieli ochotę na pogoń za kimkolwiek.
Miał słuszność, nie ruszyli z miejsca. Zbiegał w dół zastanawiając się, czy ona naprawdę odeszła. Bo jeżeli jest tam jeszcze wśród pustych butelek i zgniecionych puszek po piwie, to przecież musi przyjść chwila, kiedy powędruje do domu, nie będzie chyba zbierać tego całego chłamu, budzić śpiących, przesuwać mebli na swoje miejsce, zmywać i wycierać. Przecież gdzieś mieszka i ktoś na nią czeka, paląc długo w noc światło.
Miasto w nocy jest paskudne, ciemne obrysy domów wydają się dużo większe niż za dnia, gałęzie drzew przypominają szponiaste paluchy zaczajonej wiedźmy, oświetlone witryny wcale nie kuszą i nie przyciągają, są tylko plamami światła; to dziwne, ale czujesz się bezpieczniej w ich bliskości, a przecież ta pustka, oświetlona czy nie, pozostaje pustką. Co się może ukrywać za kioskiem z gazetami? W tamtej bramie? We wgłębieniu ściany? Za pniem starego drzewa?
Tam, gdzie mieszkasz, wszystko jest znane, ciemny kształt przebiegający przez smugę światła to tylko śmietnikowy kot, upiorny chrobot w ciemności to nic innego jak kawałek oderwanej blachy uderzający w ścianę, a zwalisty drab idący przez ciemność prosto na ciebie to nie żaden złoczyńca, tylko pan Tadzio podążający na nocleg do piwnicy, gdzie ma usłane leże ze starych gazet i podartego koca.
Tutaj jest inaczej, raczej nie idziesz, ale skradasz się przez mrok, czujny i skupiony, analizując wszystkie nieznane nocne
17
odgłosy, przepatrując wszystkie miejsca, gdzie mogłoby się kryć potencjalne zagrożenie. Ale głupol z niego, że dał się wyciągnąć na imprezę, muzyka do kitu, zamiast ludzi byle jaka zbieranina bez składu i ładu, koryto żadne, a wypić by można, gdyby się przyniosło jednego czy drugiego drinka ze sobą. Już lepiej było w domowych pieleszach słuchać o chorobie ciotki i o kolejnych etapach podejmowanych kuracji...
Musi tu być chyba jakiś przystanek, autobus nocny niepewna rzecz, ale lepsze to niż dymanie przez pół miasta piech-tą. O, tam jest coś takiego, po drugiej stronie ulicy.
Przemierza jezdnię skosem, nawet z daleka nie widać żadnych reflektorów, miasto śpi; można powiedzieć: wszyscy, którzy mają coś w głowie, śpią, a on, Daniel, tłucze się jak kto głupi pustymi, wymarłymi, nieznanymi ulicami dlatego tylko, że zachciało mu się pójść na imprezę do jakiegoś chłopaka, którego nigdy nie widział na oczy.
Dno. Kompletne dno.
Czuje, jak ziewanie po prostu rozdziera mu szczęki, jest zmęczony, cholernie zmęczony. Nagle uświadamia sobie, jak trudno mu stawiać stopy, pomyślałby kto, że nasypano mu do adidasów ciężkiego, mokrego piasku.
- Gdzie idziesz?
Jej kroki są tak lekkie, że prawie niedosłyszalne. Mogła iść za nim już dłuższą chwilę, a on nie słyszał jej wcale, poziewa-jący i szurający podeszwami po asfalcie, jakby był zreumaty-zowanym staruszkiem. Jeszcze nie pojmując, kto się do niego odzywa, Daniel prostuje się, znowu jest młody, silny, sprawny. Ziewanie? Jakie tam ziewanie, wcale mu się nie chce spać, ani odrobinę.
- Odprowadzić cię? Mieszkasz gdzieś tutaj? - Ktoś twierdził, że Daniel jest zmęczony i senny? To nieprawda. Może w tej chwili wyruszyć pieszo na biegun północny, do Patagonii albo gdziekolwiek indziej. - A może jedziesz autobusem?
- Mieszkam tam. - Machnęła dłonią ku grupie zwalistych gmachów. - Niedaleko. Piotrek chciał mnie odwozić. Bez sensu, prawda?
- Powinien cię odprowadzić.
18
- Po co? Spod ziemi by wykopał takiego, który by mi zabrał dziesięć groszy.
- Tak go się boją?
- Może nie Piotrka, ale jego kumpli - zaśmiała się cichutko. - Chociaż jego też się boją, schodzą mu z drogi.
Postanowił przerwać te zwierzenia, było mu przykro słuchać o sławie otaczającej nimbem owego Petera czy Piotrka, kieszonkowego gangsterka, najpewniej złodzieja samochodowych radioodbiorników czy wymuszacza haraczu od przekupek na bazarze. Ona nie powinna być dziewczyną kogoś takiego. Wystarczy przypomnieć sobie tamto ryło, żeby zrozumieć, że tej dziewczyny nic nie powinno łączyć z właścicielem poroz-ciąganego swetra i kolorowego tatuażu.
- Jednak cię odprowadzę.
- Jak chcesz.
Nie wydawała się ani zachwycona, ani zniesmaczona propozycją, przyjęła ją bez entuzjazmu, ale i bez sprzeciwu, chcesz, to chodź, nie chcesz, odejdź w swoją stronę, mnie właściwie wszystko jedno, tak to mniej więcej można było zrozumieć.
Poszła przodem, szybko, jakby można było dogonić uciekający czas, jakby trzeba było i należało biec przez tę noc wolną od ludzi, samochodów, hałasu; miejską noc pocącą się ku chmurom wyziewami spalin i smrodem asfaltu. Mało brakowało, żeby zaczęli biec oboje. Co to, ćwiczy do biegów przełajowych, czy jak?
- Poczekaj, chcę cię o coś spytać. - Nie zatrzymała się, tylko skinęła głową, pytaj, jak musisz. - Przypadkiem wyszłaś na ten, pożal się Boże, balkon?
- Było duszno.
- Tylko dlatego?
- A po co się wychodzi na balkon?
- Stałem tam dosyć długo.
- Ach, o to ci chodzi. Nie wyobrażaj sobie, że śledziłam, co robisz. W ogóle cię nie zauważyłam, jak chcesz wiedzieć.
- Nieprawda.
Czy ma jej przypomnieć o tym spojrzeniu, które poczuł na swojej twarzy, o pytaniu w szeroko otwartych oczach? O co
19
chciała spytać nieznajomego, przypadkowego gościa, prawie przybłędę? Na pewno się nie mylił, to spojrzenie było przeznaczone dla niego i dla nikogo więcej. Za to dałby sobie głowę uciąć, nawet tutaj, nawet w tej chwili.
- Myśl sobie, co chcesz. Nie mogę ci zabronić.
Zabrzmiało to jakoś dziwnie miękko, niby było zaprzeczeniem, ale w tonie jej głosu kryło się przyzwolenie na dalsze pytania, wręcz przynaglenie, by nie zwlekać z zaspokojeniem ciekawości.
- No dobra. Powiedzmy, że nie zauważyłaś mnie, ale na tym balkonie wcale nie musiałaś zaczynać gadki. - Blisko jej dom, za moment zatrzasną się drzwi i Daniel nie dowie się najważniejszego. - Mogłaś postać i pójść.
- Pewnie, że mogłam. Ale nie jestem takim kołkiem, żeby nie powiedzieć czegoś do sieroty, która wygląda, jakby chciała skoczyć w dół.
- Skoczyć w dół? Za dużo oglądasz filmów.
- Wyglądałeś jak sierota. Naprawdę tak wyglądałeś. - Zatrzymała się i powtórzyła prawie z gniewem. - Nie wciskaj kitu, zresztą tak właśnie jest, kiedy stoisz wysoko, to zawsze musisz pomyśleć, że można skoczyć.
- Prawda, tak się myśli.
- No widzisz. - Jej głos zabrzmiał prawie przyjaźnie. - Cholerny poprzeczniak jesteś, na czarne mówisz białe dla samej zasady. Bawi cię to?
Nagle, najnieoczekiwaniej dla siebie samego objął tę nieznaną dziewczynę, przytulił tak mocno, że to musiało boleć. Szarpnęła się słabo raz i drugi, potem poddała się uściskowi, długie włosy rozsypały się po rękawach koszuli, wielkookie liczko wtuliło się w zagłębienie pod jego obojczykiem. Trwali w niewygodnej pozycji, zwarci w jednotwór, niezdolni rozplatać uścisku.
Delikatnie, prawie bezcieleśnie, przesunął palcami po wygięciu jej szyi obnażonej przez rozsypane włosy, dotknął ciepłej konchy ucha i delikatnego puchu nad skronią, to było coś takiego, jakby dotykał ptaka, jeden gwałtowny, nieostrożny ruch i zafurkoczą skrzydła, odleci.
20
- Mała - szeptał, nie znając jej imienia. - Moja mała. Podniosła ku niemu twarz, w nocy jej oczy wydawały się
czarne, czarniejsze od otaczającego mroku, niepewny zarys brwi, czoło dzianie białe, jakby od jasnej skóry promieniowało ukryte światło.
- Kocham cię - raczej westchnęła, niż wypowiedziała, może zresztą wcale nie były to takie słowa, ale przysiągłby, że to właśnie pochwycił w tym westchnieniu.
- Kocham cię - powtórzył za nią jako coś rozumiejącego się bez zbędnych wyjaśnień.
Czy to nie zdumiewające wyznawać miłość dziewczynie, której imienia się nie zna, którą widziało się przez kilka chwil zaledwie, którą trzyma się w objęciu na obcej ulicy w nocnym mieście, przed wielkim, ogromnym bloczyskiem, wznoszącym się niczym wieża Babel ku chmurom? Jak można komuś nieznanemu mówić o miłości? Daniel tak naprawdę nikomu jeszcze tego nie powiedział, nie licząc jakichś nieważnych sentymentów, nie oglądając się na zapewnienia miłości, w które od początku nie wierzył ani on sam, ani adresatka takich wyznań.
Tym razem było to coś innego. Prawdziwego. Musiał, po prostu musiał to powiedzieć głośno, a miałby ochotę wykrzyczeć ciemnym oknom, śmietnikowym kotom i nocnemu niebu. Wszystkim.
Nie był oszołomem, nieodpowiedzialnym, szurniętym smarkaczem, nic z tych rzeczy. Nie zdarzyło się przez osiemnaście lat, jakie przeżył, że wariował dla zdobycia choćby przelotnego zainteresowania adorowanej akurat dziewczyny, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przez te wszystkie lata odczuł na widok dziewczęcej twarzy zdumienie, trwogę i fascynację, jak się stało dzisiaj; nie, nie dzisiaj, wczoraj, już dawno po północy, nie wyobrażał sobie nawet, że mógłby mówić o miłości komuś prawie nieznajomemu. Przecież nie wie o niej nic. Zupełnie nic. Informacja zerowa. Jak ona ma na imię? Czy wolno pytać o coś tak trywialnego drobną, ciepłą istotę, która przylgnęła do niego całą sobą, blisko, jak najbliżej, i milczy?
Ona jest z kimś. Z tym Peterem czy Piotrkiem, wszystko
21
jedno, jak go zwali, przed chwilą opowiadała o strachu, który ją chroni; nie pasuje do niego, taki drab nie powinien się nawet zbliżać do czegoś tak kruchego i jasnego, porcelanowa laleczka, o właśnie, to jest to. W serwantce mamy stoi takie delikatne cudo, trącisz końcem palca i pozostaną żałosne skorupki. Niemożliwe, żeby to była prawda o niej i o tamtym Piotrku z wytatuowanym smokiem nad przegubem, specjalnie podwinął rękawy rozciągniętego swetra, żeby każdy zobaczył skrzydlate monstrum. Tacy jak on popijają leniwie piwo, mają sporo kasy, znikają na kilka dni, wracają, nikt nie pyta, gdzie byli i po co, tylko głupie małolaty wzdychają z nabożeństwem na ich widok, wyobrażając sobie jakieś sekwencje z filmów: pisk opon ostro hamującego samochodu, nocne strzelaniny, policyjne blokady, sylwetki uciekających widziane przez noktowizor, nagle wybuchające pożary, zwłoki na noszach starannie opakowane w plastik. Ale ona, ta dziewczyna, chyba już powinna wyrosnąć z tych fascynacji. Jak zapytać o tego Petera? Czy w ogóle można pytać o coś takiego kogoś, komu się przed okamgnieniem wyznało miłość?
Pocałowała go pierwsza. Chwyciła za ramiona, przygięła ku sobie, śmiesznie i wzruszająco wspięła się na palce. To był piekielnie niewygodny pocałunek, ale dla Daniela świat przestał istnieć w tej samej chwili, kiedy dotknął wargami jej ust.
Prawie się zdumiał, że nie stoją na kwitnącej łące pod łukiem siedmiobarwnej tęczy wśród słowiczego pienia, że dalej jest wokół nich noc niegościnna i pusta, a wielkie bloczy-ska zdają się wlepiać w nich setki ciemnych, zmartwiałych okien.
- Słuchaj, ja... - Nie dokończył, chociaż próbował odnaleźć słowa, które powinny być wypowiedziane. - Ja chciałbym tobie...
Nie wiadomo, co zrozumiała z tych nieporadnych prób przekazania tego, co przepływało w jego krwi, wypełniało go całego, ale coś musiała jednak pojąć, bo zaszeptała:
- Z Piotrkiem to dla zgrywu. Myślałam, że się będziesz bał. Wcale z nim nie chodzę.
- Bał? Czemu?
22
- Bo tak. - Odstąpiła pół kroku do tyłu, już nie byli jednością. - Ja się przestraszyłam, kiedy cię zobaczyłam na tej imprezie. Aż mnie głowa zaczęła boleć.
- Przestraszyłaś?
- Nie wiedziałam, jaki jesteś. Rozumiesz?
Chyba rozumiał, chociaż wcale nie był pewien tego swojego rozumienia. To musiało znaczyć, że chciała go takim, o jakim myślała, jeszcze nie wiedząc, kto będzie tym wybranym; wiedziała jednak już od dawna, jaki jest ten, którego powinna wybrać.
- Teraz się już nie boisz?
- Teraz już nie. - Zamotała na palcu pasmo włosów. - Jak szłam za tobą, to się jeszcze bałam... - Przerwała, odetchnęła głęboko, tak, jak się oddycha po biegu. - Bo jeszcze mogło się okazać, że to nie tak.
W bajkach zapamiętanych z dzieciństwa jedno spojrzenie wystarczało, żeby rozkwitło uczucie, którego nie zniszczą ani zaklęcia złej czarownicy, ani trucizny macochy, ani przekleństwo rozwścieczonego maga, ani spisek podstępnych dworzan. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego przydarzyło się jemu, Danielowi, chłopakowi jak miliony innych chłopaków, ani głupszemu, ani mądrzejszemu, który nie mając nic lepszego do roboty poszedł na beznadziejną imprezę. To niemożliwe, ale się zdarzyło.
Łatwiej się całować, kiedy ona stoi na krawężniku. Całują się długo, skóra gorąca i sucha, ona jest naga pod bluzką, kręci się w głowie, nie, tego nie można, nie tutaj, nie teraz. Ale chęć jest przemożna, tłumi rozum, odbiera rozsądek.
„Kochanie, kochanie, kochanie" - pewnie mu się tylko wydaje, że wypowiada te słowa, chociaż na pewno chce je wypowiedzieć.
Spojrzenie kątem oka, twarz dziewczyny przemieniona, inna, nic z tamtego świetlistego kruchego uroku, ale w tej metamorfozie fascynująca, takie ciężkie powieki kryjące oczy, bardziej zdecydowane linie zamykające owal, twarz jakby starsza, podniecająca, z przedziwnym ni to uśmieszkiem, ni to grymasem w kącikach warg.
23
- Nie - protestuje, ale się nie odsuwa, pozwala się dotykać. Jej także trudno jest przerwać ten czar, nie chce go przerwać, pragnie, żeby trwał.
Mimo to ktoś powinien mieć chociaż resztkę rozsądku. W filmach, kiedy chcą się kochać, obsuwają się na czekające usłużnie łóżko, na trawę pełną stokrotek albo na leśny mech, mięciutki jak aksamitne poduchy. Tego tutaj zrobić nie można. I nie można się pieścić na samym środku chodnika pod rachitycznym świeceniem latarni, przecież ktoś może nie spać, spojrzy przypadkiem przez okno, a tu takie widowisko. Tylko tak trudno się oderwać, pragnie się bliskości, ciepła, dotyku.
- Przyjdę jutro do ciebie - szepcze Daniel, jeżeli ktoś musi być tym mądrzejszym, to on podejmie się tej roli, chociaż nic nie kosztowało go tak wiele, jak ta decyzja. - Daj mi adres. Albo telefon. Proszę.
Wygląda na to, że dziewczyna nad czymś się zastanawia, to nie jest łatwe myślenie, potrząsa głową, jakby czemuś zaprzeczała, marszczy brwi, na gładkim czole tworzy się zmarszczka, ledwo widoczny cień.
- Tamto okno. - Mija dłuższa chwila, nim dotrze do Daniela sens tych słów. - Ja otworzę.
- Twoi rodzice? - krztusi.
- Mama na nocnej zmianie. Ojca nie obudzisz, choćbyś mu nad głową strzelał.
Tak, oczywiście, rozumie. To okno? Nie ma sprawy.
Chwile rozciągają się jak pasma miodu, może mijają minuty, może stulecia. Daniel czeka cały przemieniony w słuch i wzrok, czy usłyszy prawie niedosłyszalne szurnięcie uchylanego okna, czy zauważy drgnięcie ramy, poszerzający się otwór.
Właściwie nie wie, jak znalazł się w ciepłej, gościnnej ciemności; przeskoczył parapet, wbiegł z rozpędu, wczołgał się? To nieważne. Ważne, że jest przy niej. Nie trzeba nic mówić. Nie teraz. Teraz nie.
Jednak ona się odzywa, wypowiada tchnieniem swoje imię:
- Wiola.
24
CUDZE TAJEMNICE
Cóż kryć grzech, w naturze ludzkiej leży ciekawość, gdyby nie ona, pramatka Ewa nie interesowałaby się tajemnicą Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego, zatem my wszyscy nie ponosilibyśmy zbiorowej odpowiedzialności za nadmiernie rozbudzoną chęć poznania.
Od momentu świadkowania scenie okiennej, wyznaję, o różnych porach późnowieczornych i nocnych, zgasiwszy światło, oddawałem się, stojąc przy szybie, obserwacji niewielkiego odcinka panoramy osiedla.
Nie było to łatwe. Romeo pojawiał się w różnych dniach tygodnia, raz później, raz wcześniej, ale zawsze wtedy, gdy w oknach gasła błękitnawa poświata od ekranu telewizora, cichły ostatnie kroki wracających i spóźnieni właściciele psów kończyli już prawie nocne spacery. Przeskok spod ściany poprzez parapet odbywał się tak szybko, że aż budził podziw (podczas dziennego spaceru odkryłem spory kamień podtoczo-ny pod owo okno, niby nic, a zawsze kilkanaście centymetrów mniej do pokonania). Gdy sekretny gość znikał z pola widzenia, można było przerwać obserwacje.
Potem, uznawszy sprawę za nieinteresującą, przestałem wystawać z nosem przy szybie, osłonięty białym festonem firanek. Nie miałem obowiązku zawiadamiać pana Józefa i pani Teresy o związku ich córki z pojawiającym się nocami nieznajomym. Zresztą pewnie by nie uwierzyli, sam bym nie uwierzył w taką opowieść, uznając ją za konfabulację bezsennego emeryta z początkami sklerozy.
- Wiesz, Dżoki, od początku świata rodzice usiłowali upilnować cnoty swoich córek i od początku świata ponosili klęskę za klęską.
Być może Dżoki był tego samego zdania co ja, ale to wątpliwe. Mój pies był psim casanową, uwodzicielem, donżuanem. Dybał na cnotę postawnych dobermanek i rotwąjlerek, emablował fertyczne.pudliczki i foksterierki, darzył karesami delikatne jan^ezki"Fiń)4pśkie yorki o sierści zawiązanej na kokardkę na czubku łebka. Jestem prawie pewien, że namawiał
25 № ^л
%,...... ;/ioas%
znajome suczki do sprzeniewierzenia się posłuszeństwu i rzucenia bez namysłu w podniecającą miłosną grę, oczywiście z nim w roli głównej.
- No, dosyć wgłębiania się w cudze sprawy. Robota czeka. Zresztą poważni ludzie nie powinni podglądać smarkaczy. Śmiem suponować, że jestem poważnym człowiekiem. Mam rację, Dżoki?
Robota czekała od dawna. Jakiś czas temu pewne pismo zamówiło u mnie esej, szkic albo coś podobnego o sławnej parze kochanków. Szkic miał być popularny (pismo przeznaczone dla płci pięknej), a jednocześnie artystyczny i wyrafinowany (pismo zaszczepiało czytelniczkom snobizm, niby ogrodnik szlachetny pęd róży wśród kolców szypszyny). Nawet mnie ta propozycja ucieszyła, co nie znaczyło wcale, że natychmiast zabrałem się do wertowania materiałów.
Nie sądzę, bym mógł lepiej opisać dzieje Ginewry i Lancelota, Tristana i Izoldy czy Romea i Julii, niż to zrobili ich twórcy, pomijając już drobny fakt, że są to postacie literackie i jako takie niezbyt się nadają do egzemplifikacji zwykłych ludzkich losów; literatura jest zawsze ozdobniejsza niż życie, chociaż wymyślane przez nią perypetie często nie dorównują tym, które stwarza rzeczywistość.
A gdyby tak Beatrycze i Dante? Oboje byli ludźmi z krwi i kości, chodzili ulicami Florencji, mijali te same portale kościołów, te same bramy pałaców, te sama wnijścia do mieszczańskich kamienic. Rodzina Alighieri, patrycjuszowska i można, ciążyła ku cesarstwu, z monarszej dłoni spodziewała się zaszczytów i nadań, nie oglądała się na papieski tron w Rzymie. Walka cesarstwa z papiestwem podzieliła italskie rody, chociaż już minęło przeszło sto lat od chwili, kiedy papież Grzegorz spoglądał z murów Canossy na klęczącego w pyle cesarza Henryka okrytego pokutnym worem.
Dante przekazał potomnym, że pierwszy raz ujrzał Beatrycze, kiedy miał niespełna dwanaście lat. Napisał: ujrzałem, nie wspominając ani słowem o miłosnych schadzkach, szeptanych wyznaniach, szalonych planach snutych wspólnie, chwilach rozkoszy. Więc ujrzał - i co dalej?
26
Spróbujmy sobie wyobrazić średniowieczne kamieniczki wyznaczające wąski szlak ulicy, bokami płynie złowonny rynsztok, tu i ówdzie przemknie się syty, obżarty miejski szczur, manewrując zręcznie między wyrzucanymi z okien odpadkami, końskim pomiotem*, zeschłym burzanem, garściami słomy przyniesionymi przez wiatr z podmiejskich wzgórz... Idzie sobie młodzieńczyk Dante, szata z cienkiego, flandryjskiego sukna, ściągnięta kosztownym pasem, nogawice kitajkowe, bo to pański syn, płaska czapka z piórem, kosztowna broń przy pasie, no i ciżmy, owe sławne trzynastowieczne ciżmy, powód zgorszenia moralistów i dewotów. Skórka miękka, szycie kunsztowne, kolor żywy (najmodniejszy modry, ale i czerwony jest w cenie) i te nosy, długie, podwinięte ku górze, by nie przeszkadzały w chodzeniu.
Idzie młodzieńczyk Dante i patrzy pod nogi, łatwo w plugastwo wdepnąć. Aliści śmiech posłyszał, więc oczy podniósł i zobaczył ją, Beatrycze.
Czy była mu rówieśna? Młodsza? Starsza? Nie wiadomo. Mistrz cechowy szewski, messer Portinari, człek zamożny, miał w swoim warsztacie wybór obuwia niemały, obok ciżem - buty do konnej jazdy, obok pospolitych trepów do gospodarskiego obrządku - nabijane ćwiekami skórznie dla pielgrzymów i wędrowców, szyte z futer papucie ku domowej wygodzie i haftowane trzewiczki. Córce szewskiego mistrza niczego nie brakowało, dom był zamożny, ojciec w procesjach nosił zapaloną świecę przed baldachimem osłaniającym celebransa. Nie puszczając się na żadne hazardy, wybrał dla jedynaczki odpowiedniego narzeczonego. Bankier zawsze przyda się w rodzinie.
I oto młodzieńczyk Dante spotkał Beatrycze. Jest synem wielkiego rodu, ona córką rzemieślnika, poślubić jej nie może, bo za niska urodzeniem, uczynić swoją kochanką nie wolno, to córka obywatela Florencji, mistrza cechowego, członka kościelnych bractw.
Za młoda była, żeby włosy rozjaśniać merkuriuszem, jak czyniły to dojrzałe niewiasty; złote włosy, które przez tyle lat
* pomiot - tu: odchody zwierzęce
27
wspominał Dante, dała jej natura, tak jak białą skórę i błękitne oczy. Ówczesna moda nakazywała dziewczynom przygładzanie pukli na skroniach, nacierano je często wołowym szpikiem, by leżały gładko, wszelako na barkach mogły się rozsypywać jak nici złotogłowiu, trefiono je, ujmowano w siatki naszywane perłami, wiązano wstęgami; najczęściej ozdobą były kwiaty, wianeczki nosiły i dziewice z wielkich domów, i dziewki z przydrożnej oberży.
Przybierzmy Beatrycze w suknię z wysokim stanem, niech będzie barwy rdzawej. Głęboko rozcięte rękawy ukazują jedwab błękitnej koszuli, cienki, śliski jak ciało węża, kosztowny, za jeden łokieć takiego jedwabiu kupisz z dziesięć łokci najprzedniejszego sukna barwionego urzetem albo marzanką. Ponieważ biją dzwony z kampanili*, poślijmy Beatrycze do kościoła. Nie, nie samą. Pójdzie z rodzicielami albo pod opieką starej, zaufanej służącej, nigdy nie dość baczenia na dziewiczą cnotę.
Wejście w progi kościoła jest dla młodzieńca sposobnością okazania wybranej dziewczynie swojego uczucia. Czeka przy kropielnicy na ukochaną, by jej podać na dłoni wodę święconą. Ich palce stykają się przez okamgnienie, potem ona może mu półgłosem podziękować.
Ale to nie koniec. Trzeba wybrać takie miejsce w kościelnej nawie, by znaleźć się przy miłej, gdy z rąk do rąk pocznie przechodzić pacyfikał - pięknie wyszlifowana tabliczka z kości słoniowej. O co chodzi? O to, że pacyfikał się całuje. Jeżeli Dante poda go Beatrycze, to ona dotknie wargami tego samego miejsca, którego dotknęły jego wargi. Jeżeli Beatrycze poda pacyfikał Dantemu, on ucałuje ślad jej pocałunku. Urocze, choć niezbyt higieniczne. Dodajmy, że pobożnisie zgorszeni tymi miłosnymi podstępami, wymogli skasowanie obrzędu, równoważnika dzisiejszego znaku pokoju.
Mam już wszystko, dekoracje, stroje, postacie, tylko nie mam romansu. Beatrycze z pewnością wiedziała, że młody Alighieri ściga ją spojrzeniami, niby przypadkiem pojawia się
* kampanila (z wł.) - dzwonnica w formie wieży
28
na jej drodze, czeka przy kropielnicy, podaje pacyfikał. Ta wiedza nie znaczyła zbyt wiele, gdyż Beatrycze rozsądnie wyszła za mąż, urodziła dzieci; z powiewnej, bladej, złotowłosej dzieweczki przeobraziła się we florencką mieszczkę targującą się na rynku o ceny owczego sera, winnego moszczu czy ryb poławianych w Arno. Nie żyła zbyt długo. Wątłość i bladość mogły znamionować gruźlicę, chorobę zbierającą wówczas sute żniwo.
A Dante, wygnany ze swojego miasta, pamiętał każdy kamień w murach i pamiętał Beatrycze, niematerialną, prawie bezcielesną, równą aniołom. Była dla niego fantomem, zjawą, obrazem.
Czy kiedykolwiek powiedzieli do siebie słowa, które nie były konwencjonalnym pozdrowieniem? Czy kiedykolwiek zaryzykowali spotkanie bez mnogich świadków wokół? Czy Beatrycze nosiła jeszcze w sercu wizerunek Dantego, gdy krajała ślubny kołacz dla sproszonych na weselisko krewnych i przyjaciół?
- Napisałbyś coś takiego, Dżoki? Romans bez romansu. I ta dziewuszka, Beatrycze, taka niedookreślona, galaretowata, można powiedzieć, buzia w ciup, rączki w małdrzyk, jak się kiedyś mówiło. Musz