Projekt okładki Dariusz Rybicki Opracowanie redakcyjne Maria Czernik Opracowanie typograficzne Luiza Pindral i Copyright by Ewa Nowacka and Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo Wrocław 2001 ISBN 83-04-04595-8 Skład i łamanie Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo Druk i oprawa Opolgraf SA Opole, ul. Niedziałkowskiego COŚ W RODZAJU WSTĘPU Mgła zamazywała obrysy bloków, wieszała się pasmami na dotkniętych mrozem badylach w balkonowych skrzynkach, czołgała się nad poszarzałą trawą wydeptanych trawników. Tłumiła odgłos kroków, odrealniała zwyczajność. Mogło się wydawać, że tym przedrannym czasem znikli ludzie i ich codzienne sprawy, że za węgłem rozłożystego gmaszyska wcale nie ma ruchliwej ulicy, samochodów, przystanków, przechodniów, tylko pustka, gdzie mgła się ściele nad samą ziemią. - O co chodzi? Pies naprężył smycz, czujnie postawił uszy, podniósł przednią łapę, ale w okolicy nie przemykał się żaden koci kształt, gołębie jeszcze spały, nie nadleciały gawrony. Pora była zbyt wczesna, by czarne ptaszyska miały zacząć godną wędrówkę po trawnikach, przerzucając wielkimi dziobami zeschłe liście, zmięte papierzyska i plastikowe torebki. Więc dlaczego Dżoki zachowuje się nieufnie, węsząc coś ekscytującego i niepokojącego zarazem? - Co jest? - Szarpnięcie smyczą. - Długo tak będziesz stał? Przecież nic się nie dzieje, nikogo nie ma. Ale wystarczyło popatrzeć tam, gdzie spoglądał pies, i już się znało powód tej ekscytacji. Przewiesiwszy nogi na zewnątrz, na parapecie parterowego okna siedział chłopak, dziwnie wykręcając górną część tułowia, a uchylone skrzydło odcinało od ludzkiego wzroku jego barki, szyję i głowę. Gdyby nie adidasy i nogawki dżinsów, można by myśleć o diable Borucie, który lubił się pojawiać w poćwiartowanym kształcie, ale Boruta, jako żywo, w dżinsach nie chodził, preferując kontusz i palone buty. 5 - Myślisz, że to włamywacz? - zapytałem wiedząc, że przypuszczenie jest nonsensowne, bo jaki włamywacz, nawet o tak wczesnej porze, będzie demonstracyjnie siedział na parapecie, widoczny ze wszystkich stron, chroniony tylko niskim ścieleniem burej mgły. - Ale masz rację, Dżoki, to nie jest zwykły sposób opuszczania lokalu. Rzeczywiście, dziwna sprawa. Chyba podejdziemy bliżej. Dżoki potrafi ciągnąć nie gorzej niż traktor; jeżeli się nie chce jechać nosem po ziemi, należy prawie biec za prącym naprzód psem. Tyle że to ja wyznaczałem kierunek zbliżania się do uchylonego okna, chodziło o wybranie takiego kąta obserwacji, który pozwoliłby zobaczyć, co się kryje wewnątrz, a nie być widzianym. - Stój, Dżoki. Właściwie nie byłem zdziwiony, spodziewałem się czegoś takiego. Ten smarkacz, który powinien jak najprędzej zniknąć, oczywiście nie miał nic lepszego do roboty jak całowanie dziewczyny. A ta smarkata też dobra sobie, lada chwila zaczną skrzypieć osiedlowe windy, ludzie ruszą do pracy, zaspane emerytki przetrą oczy i rozpłaszczą nosy na szybach. Prosty instynkt samozachowawczy nakazywałby jak najprędzej pożegnać nocnego gościa, opuszczającego w tak oryginalny sposób gniazdko miłości, i jednym zdecydowanym ruchem zamknąć okno. Tak sądzę ja, ale moja opinia nie musi być słuszna. Wiele się zmieniło od czasów, kiedy sam byłem młody, całowało się dziewczynę o zmroku w parku, przy pożegnaniach pod bramą domu, na wakacyjnych spacerach; sama myśl, że można by spędzić noc w jej łóżku, podczas gdy za ścianą chrapaliby rodzice, wydawała się prawie świętokradcza i bluźniercza, praw-dopodobniejsze już byłoby przespanie od zmroku do świtu w legowisku głodnego tygrysa lub spędzenie nocy na szczycie najokazalszej sekwoi w parku Yellowstone pod zimnym światłem nieznanych konstelacji. - Spokój, Dżoki. Spokój, nic złego się nie dzieje. Dżoki inaczej oceniał sytuację, w gardzieli przewalił się głuchy bulgot i nagle mglistą, bezludną ciszę rozdarł basowy 6 klang; podekscytowany potrafi wydać z siebie coś w rodzaju ryku. W oknie poruszyło się gwałtownie, chłopak już deptał wątłe krzaczki posadzone ku ozdobie pod ścianą, ta smarkata wychyliła się na zewnątrz, gnana chęcią oddania ostatniego pocałunku, ale on odbiegł, nie oglądając się za siebie; gdyby się obejrzał, pewnie by wrócił na jeszcze jedno długie pożegnanie. A Dżoki szczekał i szczekał, nie milknąc nawet wtedy, gdy zamknęło się okno, a chłopak roztopił się we mgle, jakby go nigdy nie było. - Cholera, że to policji na coś takiego nie ma - spłynęło ku nam z wysokości. - Drze takie bydlę mordę, ludziom spać nie daje. Zrób pan coś z tym psem, boja z panem zrobię co trzeba. - Cicho, Dżoki. Już dobrze. Cicho. Ciągnąc oburzone psisko w stronę domu, pomyślałem sobie, że twórcza fantazja Szekspira nie wyczarowała żadnego psa w ogrodzie Kapuletów; z pewnością mistrz ze Stratfordu umyślnie wykreślił ze swojego scenariusza zarówno rosłe brytany, jak i delikatne, ale szczekliwe charciki, ich obecność zakłóciłaby lub zmieniła diametralnie nieśmiertelną scenę balkonową. Ale czemu przychodzi mi coś takiego do głowy? Czy pocałunki w oknie na parterze wielkiego bloku mogą mieć coś wspólnego z miłosnymi uniesieniami Julii i Romea? Gdzie róże Werony? Gdzie miesięczna poświata? Gdzie słowicze trele? Znałem tę małą. To znaczy, nie znałem jej, chociaż wiedziałem, jak ma na imię i kim są jej rodzice. Pamiętałem ją z ku-bełeczkiem i łopatką w piaskownicy, skaczącą przez gumę naciągniętą na kostki nóg, gubiącą zęby, paradującą w śnieżystej sukience od pierwszej komunii, jeżdżącą na wrotkach, rosnącą, rozkwitającą. Była częścią tutejszego pejzażu, jak drzewa i ławki, jednym z wielu dzieci, które tutaj się urodziły i tutaj dorastały. No i popatrzcie - toto małe tak już wyrosło, że przyjmuje potajemne, nocne wizyty, niebaczne na czyhające za ścianą rodzicielskie gniewy. Pan Józef rękę miał ciężką, starszy syn, który wyrósłszy na ludzi, opuścił rodzinne pielesze, wiele mógłby o tym powiedzieć. Rodzic nie zwykł się przejmować wychowawczymi no- 7 winkami, spuszczając solidne baty, kiedy widział potrzebę pedagogicznego działania. Tej małej nie bijał, zostawiając małżonce kształtowanie charakteru młodszej latorośli, zaś pani Teresa dziewczynkę rozpieszczała, chwaląc na prawo i lewo jej zdolności, zalety i nadzwyczajne przymioty charakteru. - Pani nie uwierzy - perorowała przed osiedlowym sklepem, gdzie spotykało się wszystkich - ale Wiola ma bezwzględny słuch. Co jej zaśpiewasz albo zagrasz, wszystko powtórzy bez pomyłki. A w szkole pierwsza uczennica, każde świadectwo z paskiem, a jakże. Pewnie aktorką zostanie, wiersze mówi tak uczuciowo, że płakać się chce. - Tak, zdolna dziewczynka - zgadzała się uprzejmie rozmówczyni pani Teresy. - I dobrze wychowana, zawsze „dzień dobry" powie, nie tak jak inne dzieciaki. Z panem Józefem miewałem różne konszachty, jak wszyscy zresztą na naszym osiedlu; dorabiał naprawami i niewielkimi remontami: powiesić karnisz, założyć uszczelkę, wymienić zamek, przybić półwałek mocujący korytarzowy chodnik. Był milkliwy, skąpo odmierzane słowa dotyczyły przeżartego rdzą gwintu lub konieczności użycia wiertarki dla wbicia w ścianę haka. - Jakby na tamtej, o, ścianie - wyciągnięty palec wskazywał kierunek - toby zwyczajnie młotkiem wbił, bo tam cegła. Tutaj płyta, bez wiertarki się nie obejdzie. Udarowa musi być, zwykłą nie da rady. Zupełnie inne koneksje łączyły mnie z panią Teresą. Kilkanaście lat temu, odpowiadając na potrzeby ogółu, rozpoczęła podróże, z których przywoziła rozdęte wszelkim dobrem torby. Wedle własnego scenariusza sprzedawała: temu środkowy schab, tamtemu połeć słoniny, temu pęta wonnej, swojskiej kiełbasy, owemu niewielki kawałek pasztetówki z patyczkiem ściskającym flak. Próżno było wpływać na zmianę jej decyzji, miała swoich faworytów i swoje antypatie, chociaż trudno było zgadnąć, jak dokonuje wyborów. Nie wiadomo, dlaczego znalazłem łaskę w jej oczach, było to ważne, tym ważniejsze, że zawsze trzymałem duże psy, które nie chciały poprzestawać na samej kaszy. Pani Teresa za 8 psami nie przepadała, czemu dawała dobitny wyraz w filipi-kach skierowanych przeciw właścicielom czworonogów, ale mnie darzyła zupełnie irracjonalną sympatią. - Dla pieska - mówiła, wręczając mi gnat obrośnięty mięsem. - Nic pan nie płaci, to w prezencie. Zaraz sobie pomyślałam, że tę kostkę odłożę dla pana profesora. W mieszkaniu na parterze, gdzie następowała dystrybucja naturaliów, pojawił się wtedy nowy komplet kuchennych mebli, dywan zaścielający duży pokój od ściany do ściany, kryształy wystawione na pokaz. Kaszanka i karkówka ulegały metamorfozie, przemieniając się w święcące nowością dostatki. - Coś się z tego ma - stwierdzała pani Teresa, bawiąc się małym odważnikiem. - Pewnie, bywa, że nie tylko spiszą, ale i towar zabiorą, za to, jak się uda, i ludziom dobrze zrobię, i sama też skorzystam. Myślę nową wersalkę kupić, stara już do niczego. Trzeba dodać, że pani Teresa, odświętnie przystrojona, każdej niedzieli wędrowała do kościoła na mszę. Na drzwiach co roku wypisywała poświęconą kredą K+M+B. Wiolka, ta smarkata wymieniająca ostatnie pocałunki w przedrannej godzinie, była córką pani Teresy i pana Józefa, dzieciakiem rosnącym w cieniu obrotnej matki i milkliwego ojca. Ile dzisiaj może mieć lat? Piętnaście? Nie, chyba więcej. Szesnaście albo siedemnaście. Ładny wiek, chociaż starsza od Julii z Werony, ale i tak ładny wiek, w sam raz do przeżycia wielkiej miłości. - A ty znowu czego? - Nosem jak potężna, czarna trufla Dżoki obniuchiwał jakąś kępę trawy. - Czy moglibyśmy zakończyć ten spacer? Przechadzki przed piątą rano nie należą do moich ulubionych czynności. Ktoś minął nas prawie biegiem, pewnie się spieszył na pierwszy autobus, który za chwilę pojawi się na przystanku. Też zniknął we mgle za węgłem bloku, przepadł w przedrannej szarości. Już w windzie wyłożyłem Dżokiemu swoje pretensje. - Widzisz, to wszystko przez ciebie. Gdybyśmy wyszli jak co dzień, o rozsądnej zwykłej porze, nie poznałbym tajemnicy 9 Wioli, bądź co bądź, córki znajomych ludzi. Teraz jestem dysponentem sekretu i nie bardzo wiem, jak powinienem się zachować. Myślę, że najrozsądniej będzie, jeżeli obaj, ja i ty, zapomnimy o tym, co widzieliśmy. A jak ty uważasz? Nie dowiedziałem się, co uważa Dżoki. Jeszcze dobrze nie zamknęła się za moimi plecami winda, gdy zza najbliższych drzwi rozległo się przebrzydłe, falsetowe ujadanie. To mały york, nieprzyjaciel Dżokiego, oznajmiał, że jest i czuwa. Czy można się dziwić, że z gardzieli Dżokiego wydarł się najgroźniejszy ryk, jaki mój pies w ogóle był w stanie wydać? A w tej sytuacji mówienie o cudzych tajemnicach nie miało cienia sensu, dobrze to rozumiałem. CZARY JEDNEJ NOCY Ludzi natłoczyło się a ludzi, szpilki nie wsadzisz. Już dawno zmietli kanapki z dużej tacy, opróżnili puszki piwa, red bulla i czegoś fikuśnego, co smakowało jak lekko szczypiący sok jabłkowy, ale dawało niezłego kopa. Z rąk do rąk krążyło kilka butelek, lepiej wychowani ocierali rękawem szyjkę przed podaniem flaszki następnemu amatorowi, mniej obyczajni oddawali szklany przedmiot bez żadnych zbytecznych ceremonii. - Spirytus odkaża wszystko. - Dżentelmen się syfa nie lęka. Dżentelmen syfa ma. - Kto się boi HIV-a. - Chciałbyś. Głupoli HIV omija z daleka. Niektórzy próbowali tańczyć, chwiejąc się w miejscu; techno z kompaktu cisnęło ciężkim, żelaznym rytmem, monotonnie, głucho - natrętnie wzywało do poddania się nakazowi muzyki; bardziej zamroczonym zwidywały się uderzenia serca zgodne z wybijanym taktem, pulsowanie krwi w skroniach równie gęste i ciężkie jak ten rytm. - Cześć. 10 - Cześć. Jak leci? - Można wytrzymać. A ty? - Jako tako. Wiesz, jak jest. - Jasne. I pytania, i odpowiedzi trzeba wykrzykiwać na cały głos nawet wtedy, kiedy się stoi obok rozmówcy. Muzyka zalewa wszystko, jest jak walenie młotem w kowadło, buch, buch, buch, bez przerwy, bez litości, stale, ciągle. Tak trzeba, muzyka na imprezie musi być na fuli, po to są kolumny i wzmacniacze, jak się bawić to przy czadowych rytmach; tu nie remiza, gdzie się gra disco polo, nie imieniny u cioci, gdzie pitoli się walczyka z ebonitowej płyty na starożytnym adapterze, nikt tu żadnych bluesów nie potrzebuje. Właściwie Daniel nie zna tych ludzi, to tam, to tu mignie wśród imprezujących znajoma twarz, przyszedł, bo nie miał co robić w ten sobotni wieczór, w kieszeni ani centa, rodzina jak zawsze pędzi do nauki, w telewizorze same rzewne chały, tylko siąść i płakać, a na dodatek zjechała ciotka z prowincji. Tę noc Daniel prześpi na dmuchanym materacu, ciotka jest osobą schorowaną i należy jej się odpoczynek w łóżku. Z dwojga złego lepiej przebalangować noc, nawet między niemiłymi i nieznanymi ludźmi, niż nadmuchać materac i ułożyć się między regałem a donicą z okazałą rośliną hodowaną przez matkę. Szkoda, że przyszedł tak późno, z żarcia już nici, nawet okruszka nie zostało, nic, kompletnie nic. Pewnie i napić się nie dadzą, każdemu nie dają - tylko kumplom. Jakby przepchał się do Arka, pewnie mógłby także przechylić butelkę do ust. Arek mówił, że zna tutaj wszystkich, a tych najważniejszych, to już na pewno. Kto tu jest ten najważniejszy? Czyja jest ta impreza? Urodziny? Imieniny? Coś z okazji? Albo i bez okazji. Tak po prostu. Arek gdzieś się zawieruszył, może jest w drugim pokoju, może na schodach, skąd słuchać podniesione głosy i brzęk tłuczonego szkła. Należy się rozejrzeć, przecież musi gdzieś być, nie rozpłynął się, nie zdematerializował, nie odleciał na latającym dywanie ani na miotle czarownicy. Obrót głowy w prawo, 11 / obrót głowy w lewo, stanąć na palcach, trochę wychylić się do przodu, będzie lepiej widać. Twarz dziewczyny miga przez jeden moment, krótki jak ruch powieki, Daniel wcale nie jest pewny, czy naprawdę zobaczył duże, szeroko otwarte oczy i zarys twarzy ujętej długimi włosami, chyba mu się tylko coś wydawało. Tak jak się wydawało, że odczytał w szeroko otwartych oczach pytanie. A jeżeli nawet nie było to złudzenie - czy to ważne, że jakaś dziewczyna stara się przepchać między ludźmi, uginając szyję pod ciężarem lejących się z góry metalicznych, rytmicznych uderzeń? Pewnie nie było ważne, tyle że Daniel zapragnął jeszcze raz zobaczyć tę twarz. W takiej jednej książce widział kiedyś obraz przedstawiający anioła, ten anioł grał na czymś dziwnym - struny napięte na baniastym pudle rezonansowym, i tak samo pochylał głowę, jak ta widziana przez okamgnienie nieznajoma. Głupie, no nie? Gdyby powiedział o tym chłopakom, pękliby chyba ze śmiechu. Zobaczyć anioła! Ale jaja. Popychany przez nieznajomych i znajomych (Arka jednak gdzieś wcięło na amen) znalazł się przy otwartych balkonowych drzwiach. Balkon był strasznie maleńki, tak maleńki i ciasny, że musiał z całej siły przywrzeć plecami do ściany, by wtłoczyć się na przestrzeń wyznaczoną przez barierkę. Z dziewiątego piętra, nocą, blokowisko wydawało się odmienione: tyle okien, jedne ciemne i zaślepię, inne promieniujące światłem kolorowym lub białym. Daleko, bardzo daleko w dole ciemność trochę tajemnicza, a trochę przerażająca, co by się stało, gdyby skoczyć? „Ale durnowate myśli chodzą człowiekowi po głowie, czas się zabierać z tej beznadziejnej imprezy, chyba lepiej już byłoby odcierpieć rodzinny wieczór ze schorowaną ciotką na okrasę, a potem umościć się na dmuchanym materacu". Mimo tych rozsądnych przedłożeń podsuwanych sobie samemu, Daniel spróbował mocniej pochylić się do przodu, było niełatwe, ciasnota sprasowała go jak ściśnięty mocno sand- \z, równie wiele swobody ruchu miałoby się między ścia- 12 nami kreciego tunelu. Kto buduje takie balkony? Do czego to ma służyć? - Na dole nic nie widać. To, że na reszteczce przestrzeni nie wiadomo skąd znalazła się ta dziewczyna, Daniel uznał za fakt naturalny i zrozumiały sam przez się, jakby czekał na spotkanie i wiedział, że ono musi nastąpić. I to, że odezwała się do niego, spłaszczonego między chropowatością ściany i metalową barierą też przyjął jako coś, czemu dziwić się specjalnie nie należy. - A co ma być widać? - Trochę się stropił tonem swego pytania, prawie nieprzyjaznym. - Jest tam coś ekstra? - Nie ma. Normalka. Nie wydawała się urażona niechęcią Daniela. - Jak chcesz ekstrawidoków, to szoruj na Pałac Kultury. -Chyba musiała się uśmiechnąć, mówiąc to, przynajmniej tak wydawało się Danielowi. - Świeżo po remoncie. - A może ja wolę widok z Everestu? - Może być - zgodziła się dziewczyna. - Everest duża rzecz. Na stwierdzeniu, że Everest jest dużą rzeczą, rozmowa utknęła, jej było łatwiej na tym przyciasnawym balkoniku, laska jak trzeba, nieduża, szczupła, ale to i owo rysuje się przez mocno opiętą bluzkę. Pewnie zaraz odejdzie, a Daniel dałby wiele, bardzo wiele nawet, żeby nie odchodziła, tylko została z nim razem, zawieszona nad ciemnością rozciągającą się tam, w dole. - Dobrze się bawisz? - zaryzykował. Na balkoniku przynajmniej nie trzeba było krzyczeć, łomot techno rozrzedzał się w nocnym powietrzu. - A ty? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Jak ludożerca na przyjęciu wegetariańskim. Chyba nie złapała grepsu, bo nie roześmiała się, tylko zapytała poważnie i rzeczowo: - No, więc jak? Dobrze czy źle? - Nijako. - Sporo ludzi, muzyka jak trzeba. O co chodzi? - O nic. Nie zgłaszałem żadnych zażaleń, o ile mnie pamięć nie zawodzi. Zaraz, a może to twoja impreza? 13 - Mojego chłopaka, jak chcesz wiedzieć - oznajmiła tę rewelację poważnie, chyba nawet z pewną nutką dumy, przecież była nie byle kim, tylko dziewczyną gospodarza imprezy. - To jego osiemnastka. Daniela zdenerwowała solenność tego oświadczenia i dlatego umyślnie postanowił upokorzyć dziewczynę. - Osiemnastkę kończy, a zadaje się z przedszkolakami? Dopiero po dłuższej chwili ciszy padło: - Kompletny kretyn. Teraz powinna była cofnąć się do zatłoczonego pokoju, wystarczyło przesunąć się wzdłuż ściany. - Przepraszam - prawie się dławił tymi przeprosinami, zrobi wszystko, tylko niech ona nie odchodzi. - Na żartach się nie znasz? - Zawsze tak zagajasz do dziewczyn? - Jednak nie odeszła, została. - Cienki w te klocki jesteś. - Jeszcze w nic nie graliśmy. - I nie zagramy - parsknęła jak rozgniewana kotka. - Nie wiem, dlaczego wietrzę się tutaj w towarzystwie facia, który gada od rzeczy. Myślę, że mnie szukają. - Jakby naprawdę szukali, toby już znaleźli. Drzwi otwarte. Wcale się nie ukrywamy. Szmyrgnęła niczym mysz, jeden ruch i był już sam, zawieszony w przestrzeni, jeżeli można mówić o zawieszeniu kogoś rozprasowanego na ścianie z metalową poręczą wciśniętą w żołądek. Potrwało nieco, nim udało mu się uwolnić z obustronnego zacisku i z powrotem wmieszać w imprezującą ciżbę; musiał stracić sporo czasu w swoim odosobnieniu, w pokojach najwyraźniej się przeluźniło, część ludzi już sobie gdzieś poszła, może na inne imprezy, może zwyczajnie do domu. Kilka ubzdryngolonych stworzeń posypiało tu i ówdzie, ktoś na fotelu, ktoś na wersalce, a ktoś inny stał z policzkiem złożonym bokiem na parapecie okna, to musiało być diablo niewygodne. Przez papierosowy dym przebijała się słodkawa woń jointa. - Gdzie jest Arek? 14 - Który Arek? - Zapytany nie wyglądał zbyt przytomnie, co nie znaczyło wcale, by nie warknął ze złością: - Ty kto jesteś? - Daniel. - Zjeżdżaj, Danielku. - Wiesz, co się robi z takim, który pcha się tam, gdzie go nie prosili? - dobiegło z boku. - Ciesz się, że masz zęby na swoim miejscu. Byczysko w rozciągniętym swetrze, z wytatuowanym smokiem nad przegubem dłoni, zionie na kilometr nie przetrawionym piwem i wódczanym odorem, ma wyraźnie ochotę skuć komuś mordę. Daniel nadaje się w sam raz do zademonstrowania bokserskich umiejętności lub wirtuozerii kick boxingu. Na początek tamten szarpie za koszulę, jeszcze niemocno, jakby na próbę, oczekując na reakcję. Daniel martwieje, tylko spoko, nie jest zbyt dobry w te klocki, ćwiczył kiedyś karate, ale to się skończyło po kilku treningach, mocowań i przepychanek z kolegami można nie liczyć, to tylko zabawa. Ten w rozciągniętym swetrze wygląda, jakby z niejednego pieca chleb jadł, tacy jak on bywają żołnierzami mafii albo ochroniarzami jakichś podejrzanych agencji. Jeżeli w ogóle coś potrafi, to potrafi bić. - Patrz, jakiego ma boja. - Cieszy się właściciel rozciągniętego swetra. - Zaraz się rozpłacze. Wokół Daniela zbiera się trochę ludzi, najwyraźniej oczekujących soczystej bójki. Impreza była denna, za to zakończenie warte uwagi. Są zdegustowani bierną postawą zaczepianego, woleliby bardziej ekscytujący rozwój wypadków. - Co cię będzie byle kto szarpał - podbechtuje z boku łamiący się tenorek. - Przyłóż mu, niech wie, że z łapami tylko pod kościół. - Z wieży w bańkę. - Kopa w jaja. Tych dobrych rad jest wiele, z chóru podszczuwąjących wyłamuje się czyjś pojednawczy głos: - Dajcie mu spokój. Czego od niego chcecie? Dziwne, że kaźń się ciągle jeszcze nie zaczyna, chociaż palce 15 tamtego dalej ściskają koszulę Daniela, jeden nieostrożny, niebaczny ruch, a zacznie się bicie nie na żarty. Na szczęście odnajduje się Arek, niezbyt przytomny, ze szklistymi źrenicami, niby patrzy, ale nic nie widzi. Chociaż może i widzi, bo odzywa się ugodowo: - Daj mu spokój, Peter. Jest w porządku. - Przyszedł z tobą? -Tak jakby. - Przyszedł, to niech idzie w cholerę. Nazwany Peterem zwalnia chwyt. Teraz można zrobić w tył zwrot i godnie, bez pośpiechu, opuścić lokal. Tyle że Daniel nie może tego zrobić bez jeszcze jednego spojrzenia na dziewczynę o twarzy ujętej długimi pasmami włosów, wydających się ciążyć smukłej szyi, dziewczynę podobną muzykującemu aniołowi ze starego obrazu. Ta chęć jest tak silna, że przemaga instynkt samozachowawczy. Przecież jeżeli zostanie, przyczepią się do niego, to pewne jak w banku, dostanie łomot, bańki lub wpierdol, chociażby dlatego, że nie ma już ani jednego łyku wódki na dnie żadnej butelki, a wszystkie puszki po piwie stały się niematerialnie lekkie po wysączeniu z nich ostatniej kropli. - Na co czekasz? - Chce wiedzieć właściciel rozciągniętego swetra. Daniel uzmysławia sobie z pewnym trudem, że to chyba musi być dzisiejszy jubilat, chłopak dziewczyny o dużych, zdziwionych oczach. - Głuchy jesteś? Powiedziano, żebyś zjeżdżał. I to ino mig. - No dobra. - Nie będzie się wykłócał nie wiadomo o co, chociaż ta dziewczyna była kimś sprawiającym, że nieudana noc w przetłoczonym mieszkaniu, wypełnionym masywnym, tępym rytmem, tytoniowym dymem i kwaśnawym zapachem rozlanego piwa... więc ta dziewczyna była jedynym usprawiedliwieniem faktu, że spędził tutaj kawałek dzisiejszej nocy i nie żałował tego czasu. Ale to przecież nie znaczy wcale, że i ona uznała jego obecność i te kilka wymienionych słów za coś wartego uwagi i zapamiętania. - Ja zostaję. - Arek wyglądał tak, jakby miał usiąść pod ścianą i zachrapać na cały głos. - Młoda godzina. 16 Jeszcze tylko długie, taksujące spojrzenie w głąb mieszkania i trzeba jednak postawić pierwsze kroki w stronę klatki schodowej. Nie ma na co czekać, ona z pewnością już dawno poszła, nie zawracając sobie głowy przypadkowym rozmówcą z balkonu. Na podeście schodów stało jakichś dwóch, niedopitych i niedobawionych, rzucili za Danielem kilka wiązanek, ale zrobili to bez przekonania, ot, dla zasady, pęta się taki po schodach, więc należy mu nawtykać. - Zamknijcie mordy - odrzucił z dołu schodów. Odległość była bezpieczna, jeśli ruszą za nim w pościg, zdąży umknąć, ale nie wyglądało na to, żeby mieli ochotę na pogoń za kimkolwiek. Miał słuszność, nie ruszyli z miejsca. Zbiegał w dół zastanawiając się, czy ona naprawdę odeszła. Bo jeżeli jest tam jeszcze wśród pustych butelek i zgniecionych puszek po piwie, to przecież musi przyjść chwila, kiedy powędruje do domu, nie będzie chyba zbierać tego całego chłamu, budzić śpiących, przesuwać mebli na swoje miejsce, zmywać i wycierać. Przecież gdzieś mieszka i ktoś na nią czeka, paląc długo w noc światło. Miasto w nocy jest paskudne, ciemne obrysy domów wydają się dużo większe niż za dnia, gałęzie drzew przypominają szponiaste paluchy zaczajonej wiedźmy, oświetlone witryny wcale nie kuszą i nie przyciągają, są tylko plamami światła; to dziwne, ale czujesz się bezpieczniej w ich bliskości, a przecież ta pustka, oświetlona czy nie, pozostaje pustką. Co się może ukrywać za kioskiem z gazetami? W tamtej bramie? We wgłębieniu ściany? Za pniem starego drzewa? Tam, gdzie mieszkasz, wszystko jest znane, ciemny kształt przebiegający przez smugę światła to tylko śmietnikowy kot, upiorny chrobot w ciemności to nic innego jak kawałek oderwanej blachy uderzający w ścianę, a zwalisty drab idący przez ciemność prosto na ciebie to nie żaden złoczyńca, tylko pan Tadzio podążający na nocleg do piwnicy, gdzie ma usłane leże ze starych gazet i podartego koca. Tutaj jest inaczej, raczej nie idziesz, ale skradasz się przez mrok, czujny i skupiony, analizując wszystkie nieznane nocne 17 odgłosy, przepatrując wszystkie miejsca, gdzie mogłoby się kryć potencjalne zagrożenie. Ale głupol z niego, że dał się wyciągnąć na imprezę, muzyka do kitu, zamiast ludzi byle jaka zbieranina bez składu i ładu, koryto żadne, a wypić by można, gdyby się przyniosło jednego czy drugiego drinka ze sobą. Już lepiej było w domowych pieleszach słuchać o chorobie ciotki i o kolejnych etapach podejmowanych kuracji... Musi tu być chyba jakiś przystanek, autobus nocny niepewna rzecz, ale lepsze to niż dymanie przez pół miasta piech-tą. O, tam jest coś takiego, po drugiej stronie ulicy. Przemierza jezdnię skosem, nawet z daleka nie widać żadnych reflektorów, miasto śpi; można powiedzieć: wszyscy, którzy mają coś w głowie, śpią, a on, Daniel, tłucze się jak kto głupi pustymi, wymarłymi, nieznanymi ulicami dlatego tylko, że zachciało mu się pójść na imprezę do jakiegoś chłopaka, którego nigdy nie widział na oczy. Dno. Kompletne dno. Czuje, jak ziewanie po prostu rozdziera mu szczęki, jest zmęczony, cholernie zmęczony. Nagle uświadamia sobie, jak trudno mu stawiać stopy, pomyślałby kto, że nasypano mu do adidasów ciężkiego, mokrego piasku. - Gdzie idziesz? Jej kroki są tak lekkie, że prawie niedosłyszalne. Mogła iść za nim już dłuższą chwilę, a on nie słyszał jej wcale, poziewa-jący i szurający podeszwami po asfalcie, jakby był zreumaty-zowanym staruszkiem. Jeszcze nie pojmując, kto się do niego odzywa, Daniel prostuje się, znowu jest młody, silny, sprawny. Ziewanie? Jakie tam ziewanie, wcale mu się nie chce spać, ani odrobinę. - Odprowadzić cię? Mieszkasz gdzieś tutaj? - Ktoś twierdził, że Daniel jest zmęczony i senny? To nieprawda. Może w tej chwili wyruszyć pieszo na biegun północny, do Patagonii albo gdziekolwiek indziej. - A może jedziesz autobusem? - Mieszkam tam. - Machnęła dłonią ku grupie zwalistych gmachów. - Niedaleko. Piotrek chciał mnie odwozić. Bez sensu, prawda? - Powinien cię odprowadzić. 18 - Po co? Spod ziemi by wykopał takiego, który by mi zabrał dziesięć groszy. - Tak go się boją? - Może nie Piotrka, ale jego kumpli - zaśmiała się cichutko. - Chociaż jego też się boją, schodzą mu z drogi. Postanowił przerwać te zwierzenia, było mu przykro słuchać o sławie otaczającej nimbem owego Petera czy Piotrka, kieszonkowego gangsterka, najpewniej złodzieja samochodowych radioodbiorników czy wymuszacza haraczu od przekupek na bazarze. Ona nie powinna być dziewczyną kogoś takiego. Wystarczy przypomnieć sobie tamto ryło, żeby zrozumieć, że tej dziewczyny nic nie powinno łączyć z właścicielem poroz-ciąganego swetra i kolorowego tatuażu. - Jednak cię odprowadzę. - Jak chcesz. Nie wydawała się ani zachwycona, ani zniesmaczona propozycją, przyjęła ją bez entuzjazmu, ale i bez sprzeciwu, chcesz, to chodź, nie chcesz, odejdź w swoją stronę, mnie właściwie wszystko jedno, tak to mniej więcej można było zrozumieć. Poszła przodem, szybko, jakby można było dogonić uciekający czas, jakby trzeba było i należało biec przez tę noc wolną od ludzi, samochodów, hałasu; miejską noc pocącą się ku chmurom wyziewami spalin i smrodem asfaltu. Mało brakowało, żeby zaczęli biec oboje. Co to, ćwiczy do biegów przełajowych, czy jak? - Poczekaj, chcę cię o coś spytać. - Nie zatrzymała się, tylko skinęła głową, pytaj, jak musisz. - Przypadkiem wyszłaś na ten, pożal się Boże, balkon? - Było duszno. - Tylko dlatego? - A po co się wychodzi na balkon? - Stałem tam dosyć długo. - Ach, o to ci chodzi. Nie wyobrażaj sobie, że śledziłam, co robisz. W ogóle cię nie zauważyłam, jak chcesz wiedzieć. - Nieprawda. Czy ma jej przypomnieć o tym spojrzeniu, które poczuł na swojej twarzy, o pytaniu w szeroko otwartych oczach? O co 19 chciała spytać nieznajomego, przypadkowego gościa, prawie przybłędę? Na pewno się nie mylił, to spojrzenie było przeznaczone dla niego i dla nikogo więcej. Za to dałby sobie głowę uciąć, nawet tutaj, nawet w tej chwili. - Myśl sobie, co chcesz. Nie mogę ci zabronić. Zabrzmiało to jakoś dziwnie miękko, niby było zaprzeczeniem, ale w tonie jej głosu kryło się przyzwolenie na dalsze pytania, wręcz przynaglenie, by nie zwlekać z zaspokojeniem ciekawości. - No dobra. Powiedzmy, że nie zauważyłaś mnie, ale na tym balkonie wcale nie musiałaś zaczynać gadki. - Blisko jej dom, za moment zatrzasną się drzwi i Daniel nie dowie się najważniejszego. - Mogłaś postać i pójść. - Pewnie, że mogłam. Ale nie jestem takim kołkiem, żeby nie powiedzieć czegoś do sieroty, która wygląda, jakby chciała skoczyć w dół. - Skoczyć w dół? Za dużo oglądasz filmów. - Wyglądałeś jak sierota. Naprawdę tak wyglądałeś. - Zatrzymała się i powtórzyła prawie z gniewem. - Nie wciskaj kitu, zresztą tak właśnie jest, kiedy stoisz wysoko, to zawsze musisz pomyśleć, że można skoczyć. - Prawda, tak się myśli. - No widzisz. - Jej głos zabrzmiał prawie przyjaźnie. - Cholerny poprzeczniak jesteś, na czarne mówisz białe dla samej zasady. Bawi cię to? Nagle, najnieoczekiwaniej dla siebie samego objął tę nieznaną dziewczynę, przytulił tak mocno, że to musiało boleć. Szarpnęła się słabo raz i drugi, potem poddała się uściskowi, długie włosy rozsypały się po rękawach koszuli, wielkookie liczko wtuliło się w zagłębienie pod jego obojczykiem. Trwali w niewygodnej pozycji, zwarci w jednotwór, niezdolni rozplatać uścisku. Delikatnie, prawie bezcieleśnie, przesunął palcami po wygięciu jej szyi obnażonej przez rozsypane włosy, dotknął ciepłej konchy ucha i delikatnego puchu nad skronią, to było coś takiego, jakby dotykał ptaka, jeden gwałtowny, nieostrożny ruch i zafurkoczą skrzydła, odleci. 20 - Mała - szeptał, nie znając jej imienia. - Moja mała. Podniosła ku niemu twarz, w nocy jej oczy wydawały się czarne, czarniejsze od otaczającego mroku, niepewny zarys brwi, czoło dzianie białe, jakby od jasnej skóry promieniowało ukryte światło. - Kocham cię - raczej westchnęła, niż wypowiedziała, może zresztą wcale nie były to takie słowa, ale przysiągłby, że to właśnie pochwycił w tym westchnieniu. - Kocham cię - powtórzył za nią jako coś rozumiejącego się bez zbędnych wyjaśnień. Czy to nie zdumiewające wyznawać miłość dziewczynie, której imienia się nie zna, którą widziało się przez kilka chwil zaledwie, którą trzyma się w objęciu na obcej ulicy w nocnym mieście, przed wielkim, ogromnym bloczyskiem, wznoszącym się niczym wieża Babel ku chmurom? Jak można komuś nieznanemu mówić o miłości? Daniel tak naprawdę nikomu jeszcze tego nie powiedział, nie licząc jakichś nieważnych sentymentów, nie oglądając się na zapewnienia miłości, w które od początku nie wierzył ani on sam, ani adresatka takich wyznań. Tym razem było to coś innego. Prawdziwego. Musiał, po prostu musiał to powiedzieć głośno, a miałby ochotę wykrzyczeć ciemnym oknom, śmietnikowym kotom i nocnemu niebu. Wszystkim. Nie był oszołomem, nieodpowiedzialnym, szurniętym smarkaczem, nic z tych rzeczy. Nie zdarzyło się przez osiemnaście lat, jakie przeżył, że wariował dla zdobycia choćby przelotnego zainteresowania adorowanej akurat dziewczyny, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przez te wszystkie lata odczuł na widok dziewczęcej twarzy zdumienie, trwogę i fascynację, jak się stało dzisiaj; nie, nie dzisiaj, wczoraj, już dawno po północy, nie wyobrażał sobie nawet, że mógłby mówić o miłości komuś prawie nieznajomemu. Przecież nie wie o niej nic. Zupełnie nic. Informacja zerowa. Jak ona ma na imię? Czy wolno pytać o coś tak trywialnego drobną, ciepłą istotę, która przylgnęła do niego całą sobą, blisko, jak najbliżej, i milczy? Ona jest z kimś. Z tym Peterem czy Piotrkiem, wszystko 21 jedno, jak go zwali, przed chwilą opowiadała o strachu, który ją chroni; nie pasuje do niego, taki drab nie powinien się nawet zbliżać do czegoś tak kruchego i jasnego, porcelanowa laleczka, o właśnie, to jest to. W serwantce mamy stoi takie delikatne cudo, trącisz końcem palca i pozostaną żałosne skorupki. Niemożliwe, żeby to była prawda o niej i o tamtym Piotrku z wytatuowanym smokiem nad przegubem, specjalnie podwinął rękawy rozciągniętego swetra, żeby każdy zobaczył skrzydlate monstrum. Tacy jak on popijają leniwie piwo, mają sporo kasy, znikają na kilka dni, wracają, nikt nie pyta, gdzie byli i po co, tylko głupie małolaty wzdychają z nabożeństwem na ich widok, wyobrażając sobie jakieś sekwencje z filmów: pisk opon ostro hamującego samochodu, nocne strzelaniny, policyjne blokady, sylwetki uciekających widziane przez noktowizor, nagle wybuchające pożary, zwłoki na noszach starannie opakowane w plastik. Ale ona, ta dziewczyna, chyba już powinna wyrosnąć z tych fascynacji. Jak zapytać o tego Petera? Czy w ogóle można pytać o coś takiego kogoś, komu się przed okamgnieniem wyznało miłość? Pocałowała go pierwsza. Chwyciła za ramiona, przygięła ku sobie, śmiesznie i wzruszająco wspięła się na palce. To był piekielnie niewygodny pocałunek, ale dla Daniela świat przestał istnieć w tej samej chwili, kiedy dotknął wargami jej ust. Prawie się zdumiał, że nie stoją na kwitnącej łące pod łukiem siedmiobarwnej tęczy wśród słowiczego pienia, że dalej jest wokół nich noc niegościnna i pusta, a wielkie bloczy-ska zdają się wlepiać w nich setki ciemnych, zmartwiałych okien. - Słuchaj, ja... - Nie dokończył, chociaż próbował odnaleźć słowa, które powinny być wypowiedziane. - Ja chciałbym tobie... Nie wiadomo, co zrozumiała z tych nieporadnych prób przekazania tego, co przepływało w jego krwi, wypełniało go całego, ale coś musiała jednak pojąć, bo zaszeptała: - Z Piotrkiem to dla zgrywu. Myślałam, że się będziesz bał. Wcale z nim nie chodzę. - Bał? Czemu? 22 - Bo tak. - Odstąpiła pół kroku do tyłu, już nie byli jednością. - Ja się przestraszyłam, kiedy cię zobaczyłam na tej imprezie. Aż mnie głowa zaczęła boleć. - Przestraszyłaś? - Nie wiedziałam, jaki jesteś. Rozumiesz? Chyba rozumiał, chociaż wcale nie był pewien tego swojego rozumienia. To musiało znaczyć, że chciała go takim, o jakim myślała, jeszcze nie wiedząc, kto będzie tym wybranym; wiedziała jednak już od dawna, jaki jest ten, którego powinna wybrać. - Teraz się już nie boisz? - Teraz już nie. - Zamotała na palcu pasmo włosów. - Jak szłam za tobą, to się jeszcze bałam... - Przerwała, odetchnęła głęboko, tak, jak się oddycha po biegu. - Bo jeszcze mogło się okazać, że to nie tak. W bajkach zapamiętanych z dzieciństwa jedno spojrzenie wystarczało, żeby rozkwitło uczucie, którego nie zniszczą ani zaklęcia złej czarownicy, ani trucizny macochy, ani przekleństwo rozwścieczonego maga, ani spisek podstępnych dworzan. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego przydarzyło się jemu, Danielowi, chłopakowi jak miliony innych chłopaków, ani głupszemu, ani mądrzejszemu, który nie mając nic lepszego do roboty poszedł na beznadziejną imprezę. To niemożliwe, ale się zdarzyło. Łatwiej się całować, kiedy ona stoi na krawężniku. Całują się długo, skóra gorąca i sucha, ona jest naga pod bluzką, kręci się w głowie, nie, tego nie można, nie tutaj, nie teraz. Ale chęć jest przemożna, tłumi rozum, odbiera rozsądek. „Kochanie, kochanie, kochanie" - pewnie mu się tylko wydaje, że wypowiada te słowa, chociaż na pewno chce je wypowiedzieć. Spojrzenie kątem oka, twarz dziewczyny przemieniona, inna, nic z tamtego świetlistego kruchego uroku, ale w tej metamorfozie fascynująca, takie ciężkie powieki kryjące oczy, bardziej zdecydowane linie zamykające owal, twarz jakby starsza, podniecająca, z przedziwnym ni to uśmieszkiem, ni to grymasem w kącikach warg. 23 - Nie - protestuje, ale się nie odsuwa, pozwala się dotykać. Jej także trudno jest przerwać ten czar, nie chce go przerwać, pragnie, żeby trwał. Mimo to ktoś powinien mieć chociaż resztkę rozsądku. W filmach, kiedy chcą się kochać, obsuwają się na czekające usłużnie łóżko, na trawę pełną stokrotek albo na leśny mech, mięciutki jak aksamitne poduchy. Tego tutaj zrobić nie można. I nie można się pieścić na samym środku chodnika pod rachitycznym świeceniem latarni, przecież ktoś może nie spać, spojrzy przypadkiem przez okno, a tu takie widowisko. Tylko tak trudno się oderwać, pragnie się bliskości, ciepła, dotyku. - Przyjdę jutro do ciebie - szepcze Daniel, jeżeli ktoś musi być tym mądrzejszym, to on podejmie się tej roli, chociaż nic nie kosztowało go tak wiele, jak ta decyzja. - Daj mi adres. Albo telefon. Proszę. Wygląda na to, że dziewczyna nad czymś się zastanawia, to nie jest łatwe myślenie, potrząsa głową, jakby czemuś zaprzeczała, marszczy brwi, na gładkim czole tworzy się zmarszczka, ledwo widoczny cień. - Tamto okno. - Mija dłuższa chwila, nim dotrze do Daniela sens tych słów. - Ja otworzę. - Twoi rodzice? - krztusi. - Mama na nocnej zmianie. Ojca nie obudzisz, choćbyś mu nad głową strzelał. Tak, oczywiście, rozumie. To okno? Nie ma sprawy. Chwile rozciągają się jak pasma miodu, może mijają minuty, może stulecia. Daniel czeka cały przemieniony w słuch i wzrok, czy usłyszy prawie niedosłyszalne szurnięcie uchylanego okna, czy zauważy drgnięcie ramy, poszerzający się otwór. Właściwie nie wie, jak znalazł się w ciepłej, gościnnej ciemności; przeskoczył parapet, wbiegł z rozpędu, wczołgał się? To nieważne. Ważne, że jest przy niej. Nie trzeba nic mówić. Nie teraz. Teraz nie. Jednak ona się odzywa, wypowiada tchnieniem swoje imię: - Wiola. 24 CUDZE TAJEMNICE Cóż kryć grzech, w naturze ludzkiej leży ciekawość, gdyby nie ona, pramatka Ewa nie interesowałaby się tajemnicą Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego, zatem my wszyscy nie ponosilibyśmy zbiorowej odpowiedzialności za nadmiernie rozbudzoną chęć poznania. Od momentu świadkowania scenie okiennej, wyznaję, o różnych porach późnowieczornych i nocnych, zgasiwszy światło, oddawałem się, stojąc przy szybie, obserwacji niewielkiego odcinka panoramy osiedla. Nie było to łatwe. Romeo pojawiał się w różnych dniach tygodnia, raz później, raz wcześniej, ale zawsze wtedy, gdy w oknach gasła błękitnawa poświata od ekranu telewizora, cichły ostatnie kroki wracających i spóźnieni właściciele psów kończyli już prawie nocne spacery. Przeskok spod ściany poprzez parapet odbywał się tak szybko, że aż budził podziw (podczas dziennego spaceru odkryłem spory kamień podtoczo-ny pod owo okno, niby nic, a zawsze kilkanaście centymetrów mniej do pokonania). Gdy sekretny gość znikał z pola widzenia, można było przerwać obserwacje. Potem, uznawszy sprawę za nieinteresującą, przestałem wystawać z nosem przy szybie, osłonięty białym festonem firanek. Nie miałem obowiązku zawiadamiać pana Józefa i pani Teresy o związku ich córki z pojawiającym się nocami nieznajomym. Zresztą pewnie by nie uwierzyli, sam bym nie uwierzył w taką opowieść, uznając ją za konfabulację bezsennego emeryta z początkami sklerozy. - Wiesz, Dżoki, od początku świata rodzice usiłowali upilnować cnoty swoich córek i od początku świata ponosili klęskę za klęską. Być może Dżoki był tego samego zdania co ja, ale to wątpliwe. Mój pies był psim casanową, uwodzicielem, donżuanem. Dybał na cnotę postawnych dobermanek i rotwąjlerek, emablował fertyczne.pudliczki i foksterierki, darzył karesami delikatne jan^ezki"Fiń)4pśkie yorki o sierści zawiązanej na kokardkę na czubku łebka. Jestem prawie pewien, że namawiał 25 № ^л %,...... ;/ioas% znajome suczki do sprzeniewierzenia się posłuszeństwu i rzucenia bez namysłu w podniecającą miłosną grę, oczywiście z nim w roli głównej. - No, dosyć wgłębiania się w cudze sprawy. Robota czeka. Zresztą poważni ludzie nie powinni podglądać smarkaczy. Śmiem suponować, że jestem poważnym człowiekiem. Mam rację, Dżoki? Robota czekała od dawna. Jakiś czas temu pewne pismo zamówiło u mnie esej, szkic albo coś podobnego o sławnej parze kochanków. Szkic miał być popularny (pismo przeznaczone dla płci pięknej), a jednocześnie artystyczny i wyrafinowany (pismo zaszczepiało czytelniczkom snobizm, niby ogrodnik szlachetny pęd róży wśród kolców szypszyny). Nawet mnie ta propozycja ucieszyła, co nie znaczyło wcale, że natychmiast zabrałem się do wertowania materiałów. Nie sądzę, bym mógł lepiej opisać dzieje Ginewry i Lancelota, Tristana i Izoldy czy Romea i Julii, niż to zrobili ich twórcy, pomijając już drobny fakt, że są to postacie literackie i jako takie niezbyt się nadają do egzemplifikacji zwykłych ludzkich losów; literatura jest zawsze ozdobniejsza niż życie, chociaż wymyślane przez nią perypetie często nie dorównują tym, które stwarza rzeczywistość. A gdyby tak Beatrycze i Dante? Oboje byli ludźmi z krwi i kości, chodzili ulicami Florencji, mijali te same portale kościołów, te same bramy pałaców, te sama wnijścia do mieszczańskich kamienic. Rodzina Alighieri, patrycjuszowska i można, ciążyła ku cesarstwu, z monarszej dłoni spodziewała się zaszczytów i nadań, nie oglądała się na papieski tron w Rzymie. Walka cesarstwa z papiestwem podzieliła italskie rody, chociaż już minęło przeszło sto lat od chwili, kiedy papież Grzegorz spoglądał z murów Canossy na klęczącego w pyle cesarza Henryka okrytego pokutnym worem. Dante przekazał potomnym, że pierwszy raz ujrzał Beatrycze, kiedy miał niespełna dwanaście lat. Napisał: ujrzałem, nie wspominając ani słowem o miłosnych schadzkach, szeptanych wyznaniach, szalonych planach snutych wspólnie, chwilach rozkoszy. Więc ujrzał - i co dalej? 26 Spróbujmy sobie wyobrazić średniowieczne kamieniczki wyznaczające wąski szlak ulicy, bokami płynie złowonny rynsztok, tu i ówdzie przemknie się syty, obżarty miejski szczur, manewrując zręcznie między wyrzucanymi z okien odpadkami, końskim pomiotem*, zeschłym burzanem, garściami słomy przyniesionymi przez wiatr z podmiejskich wzgórz... Idzie sobie młodzieńczyk Dante, szata z cienkiego, flandryjskiego sukna, ściągnięta kosztownym pasem, nogawice kitajkowe, bo to pański syn, płaska czapka z piórem, kosztowna broń przy pasie, no i ciżmy, owe sławne trzynastowieczne ciżmy, powód zgorszenia moralistów i dewotów. Skórka miękka, szycie kunsztowne, kolor żywy (najmodniejszy modry, ale i czerwony jest w cenie) i te nosy, długie, podwinięte ku górze, by nie przeszkadzały w chodzeniu. Idzie młodzieńczyk Dante i patrzy pod nogi, łatwo w plugastwo wdepnąć. Aliści śmiech posłyszał, więc oczy podniósł i zobaczył ją, Beatrycze. Czy była mu rówieśna? Młodsza? Starsza? Nie wiadomo. Mistrz cechowy szewski, messer Portinari, człek zamożny, miał w swoim warsztacie wybór obuwia niemały, obok ciżem - buty do konnej jazdy, obok pospolitych trepów do gospodarskiego obrządku - nabijane ćwiekami skórznie dla pielgrzymów i wędrowców, szyte z futer papucie ku domowej wygodzie i haftowane trzewiczki. Córce szewskiego mistrza niczego nie brakowało, dom był zamożny, ojciec w procesjach nosił zapaloną świecę przed baldachimem osłaniającym celebransa. Nie puszczając się na żadne hazardy, wybrał dla jedynaczki odpowiedniego narzeczonego. Bankier zawsze przyda się w rodzinie. I oto młodzieńczyk Dante spotkał Beatrycze. Jest synem wielkiego rodu, ona córką rzemieślnika, poślubić jej nie może, bo za niska urodzeniem, uczynić swoją kochanką nie wolno, to córka obywatela Florencji, mistrza cechowego, członka kościelnych bractw. Za młoda była, żeby włosy rozjaśniać merkuriuszem, jak czyniły to dojrzałe niewiasty; złote włosy, które przez tyle lat * pomiot - tu: odchody zwierzęce 27 wspominał Dante, dała jej natura, tak jak białą skórę i błękitne oczy. Ówczesna moda nakazywała dziewczynom przygładzanie pukli na skroniach, nacierano je często wołowym szpikiem, by leżały gładko, wszelako na barkach mogły się rozsypywać jak nici złotogłowiu, trefiono je, ujmowano w siatki naszywane perłami, wiązano wstęgami; najczęściej ozdobą były kwiaty, wianeczki nosiły i dziewice z wielkich domów, i dziewki z przydrożnej oberży. Przybierzmy Beatrycze w suknię z wysokim stanem, niech będzie barwy rdzawej. Głęboko rozcięte rękawy ukazują jedwab błękitnej koszuli, cienki, śliski jak ciało węża, kosztowny, za jeden łokieć takiego jedwabiu kupisz z dziesięć łokci najprzedniejszego sukna barwionego urzetem albo marzanką. Ponieważ biją dzwony z kampanili*, poślijmy Beatrycze do kościoła. Nie, nie samą. Pójdzie z rodzicielami albo pod opieką starej, zaufanej służącej, nigdy nie dość baczenia na dziewiczą cnotę. Wejście w progi kościoła jest dla młodzieńca sposobnością okazania wybranej dziewczynie swojego uczucia. Czeka przy kropielnicy na ukochaną, by jej podać na dłoni wodę święconą. Ich palce stykają się przez okamgnienie, potem ona może mu półgłosem podziękować. Ale to nie koniec. Trzeba wybrać takie miejsce w kościelnej nawie, by znaleźć się przy miłej, gdy z rąk do rąk pocznie przechodzić pacyfikał - pięknie wyszlifowana tabliczka z kości słoniowej. O co chodzi? O to, że pacyfikał się całuje. Jeżeli Dante poda go Beatrycze, to ona dotknie wargami tego samego miejsca, którego dotknęły jego wargi. Jeżeli Beatrycze poda pacyfikał Dantemu, on ucałuje ślad jej pocałunku. Urocze, choć niezbyt higieniczne. Dodajmy, że pobożnisie zgorszeni tymi miłosnymi podstępami, wymogli skasowanie obrzędu, równoważnika dzisiejszego znaku pokoju. Mam już wszystko, dekoracje, stroje, postacie, tylko nie mam romansu. Beatrycze z pewnością wiedziała, że młody Alighieri ściga ją spojrzeniami, niby przypadkiem pojawia się * kampanila (z wł.) - dzwonnica w formie wieży 28 na jej drodze, czeka przy kropielnicy, podaje pacyfikał. Ta wiedza nie znaczyła zbyt wiele, gdyż Beatrycze rozsądnie wyszła za mąż, urodziła dzieci; z powiewnej, bladej, złotowłosej dzieweczki przeobraziła się we florencką mieszczkę targującą się na rynku o ceny owczego sera, winnego moszczu czy ryb poławianych w Arno. Nie żyła zbyt długo. Wątłość i bladość mogły znamionować gruźlicę, chorobę zbierającą wówczas sute żniwo. A Dante, wygnany ze swojego miasta, pamiętał każdy kamień w murach i pamiętał Beatrycze, niematerialną, prawie bezcielesną, równą aniołom. Była dla niego fantomem, zjawą, obrazem. Czy kiedykolwiek powiedzieli do siebie słowa, które nie były konwencjonalnym pozdrowieniem? Czy kiedykolwiek zaryzykowali spotkanie bez mnogich świadków wokół? Czy Beatrycze nosiła jeszcze w sercu wizerunek Dantego, gdy krajała ślubny kołacz dla sproszonych na weselisko krewnych i przyjaciół? - Napisałbyś coś takiego, Dżoki? Romans bez romansu. I ta dziewuszka, Beatrycze, taka niedookreślona, galaretowata, można powiedzieć, buzia w ciup, rączki w małdrzyk, jak się kiedyś mówiło. Muszę poszukać jakiejś innej pary kochanków, bardziej przemawiającej do wyobraźni. Albo przeczytam sobie po raz drugi „Vita nuova". Tymczasem mijały dnie, tygodnie, miesiące, przeszła wiosna, lato nagrzało asfalty do konsystencji topionej smoły, na drzewach ukazały się pojedyncze złote i czerwonawe liście, ostro odcinające się od zielonego jeszcze tła. Pochłonięty swoimi i Dżokiego sprawami najzwyczajniej zapomniałem o wizytach nocnego gościa. - Panie profesorze... - Wygląd pani Teresy mógł każdego przestraszyć. - Pan do gazet pisze, to może mnie pan coś poradzi. - Przepraszam, ale nie wiem, w czym mógłbym... - Chodzi o Wiolkę. - Załamała ręce niczym heroina na scenie, chlipnęła. - Jej zupełnie rozum odebrało. Ach, więc tak powróciło do mnie wczesnowiosenne spotka- 29 nie o przedświcie. Swoją drogą, cóż mógłbym pomóc strapionym rodzicom, których córka za wcześnie uległa popędowi własnej krwi i za młodo zakosztowała męskich uścisków. Cofnąć nic się nie da. Rozdzielenie siłą występnej pary wydaje się co najmniej wątpliwe. O, za czasów Dantego dziewczynę, która zapomniała o nakazach przyzwoitości, można było po prostu zabić, a gdy rodzic czy brat miał litościwe serce - zawsze było możliwe zatrzaśnięcie za skalaną klasztornej kraty. - Ale co się stało, pani Tereso? - Chytreńko udawałem, że nie mam o niczym pojęcia. - Na mózg Wiolce padło. Już jej mówię: jak bez niego nie możesz, to bądźcie razem, ale szkoły, dziecko, nie rzucaj. On skończy, ty skończysz, proszę bardzo, możecie iść do ołtarza. - Wykonała kilka kolistych ruchów chusteczką wokół oczu. -A ona do mnie, że się nie będzie kryła, nie jest żadną złodziejką ani oszustką i chce brać ślub. - Przecież jest niepełnoletnia. - Konkordatowy ślub jej dadzą. - Takiej smarkatej? -Tak. - Czy ona... - Chrząknąłem z zażenowaniem, pytanie było bardzo osobiste. - Czy ona spodziewa się dziecka? - Nie! - prawie krzyknęła pani Teresa. - Jakby miał być dzieciak, tobym coś rozumiała, a tak wcale nie wiem, o co jej chodzi. Z mężem dla świętego spokoju zgodziliśmy się, żeby była z tym Danielem, niechby nawet mieszkał u nas, pomieścimy się, kiedy syn na swoim, ale ona ciągle o tym ślubie; „to, mamo, już na zawsze", mówi. A naprawdę to wszystko czyste fanaberie. No, niech pan profesor sam powie, po co ślub? Inni rodzice na zbity pysk by tego miglanca wyrzucili, córkę na klucz zamknęli... Nowoczesna jestem, ale tego ślubu całkiem nie rozumiem. Po co to wszystko? Przyznam się, że też niewiele pojmowałem z tej rodzinnej tragedii. Najdziwniejsze było, że odkrycie nocnego gościa nie zaowocowało właściwie żadnymi konsekwencjami, jakby rodzice dziewczyny z góry godzili się na taki rozwój wypadków. Owszem, słyszałem o tym, że współczesne wychowanie naka- 30 żuje tolerancyjnie odnosić się do życia seksualnego własnych dzieci; dawno minęły czasy, kiedy skalaną cielesnym grzechem pociechę wyrzucano na próg, obarczywszy na drogę rodzicielskim przekleństwem. Teraz podobno przynosi się nieletnim grzesznikom śniadanie do łóżka, jak informowano mnie drżącym ze zgorszenia głosem. Mógłbym w rewanżu opowiedzieć o japońskim średniowiecznym obyczaju przynoszenia młodym kochankom porannego posiłku: jeżeli na tacy były ryżowe ciastka, młodzieniec wiedział, że może rozpocząć formalne konkury, ale nie widziałem potrzeby rozszerzania czyichkolwiek horyzontów poznawczych. - Po co jej ten ślub? - Pani Teresa wracała wciąż do tego, co jej się wydawało najistotniejsze. - Ledwie siedemnaście skończyła, druga licealna, do matury szmat czasu, jeszcze się trzy razy odkocha i zakocha. Jak ślub weźmie, klamka zapadła. Tłumaczę jak komu dobremu, proszę, płuca wygadam, a Wiola nic, tylko ślub i ślub. Może pan, panie profesorze, jakoś jej przemówi do rozsądku. - O ile dobrze zrozumiałem, w zasadzie nie ma pani nic przeciwko związkowi córki z tym młodym człowiekiem? - Mam, bo to wszystko czysta głupota, ale co zrobić, kiedy Wiola się uparła. Płacze, przestała jeść, mówić, tylko się kocem na głowę przykryje i leży jak ten kloc. Do szkoły nie idzie, nieumyta, nieuczesana, jedna rozpacz. No więc zgodziliśmy się, bo co mieliśmy zrobić. Wyglądało na to, że w tamtym domu energiczną matką i mrukliwym ojcem rządzi smarkata; wymuszała posłuszeństwo wcale niepięknymi, ale bardzo skutecznymi sposobami, dyskontując uczucie bez żadnej litości. Teoretycznie rodzice winni się cieszyć z chęci zalegalizowania i uświęcenia ciał obcowania, ale się nie cieszyli, co jasno wynikało ze słów pani Teresy. - W zasadzie, proszę pani, ten ślub niewiele zmieni. - Ja się dziwię, że pan profesor takie dyrdymały opowiada! A co będzie, jak się Wiola ocknie, jak jej to całe kochanie przejdzie, jak o życiu poważnie pomyśli? - Są także rozwody. 31 - Chyba pan żartuje. - Popatrzyła na mnie z pogardliwą litością: niby stary, niby uczony, a najprostszych rzeczy nie wie. - Ona musi kościelny brać, do cywilnego jeszcze lat ma za mało. Na to dictum tylko pokiwałem głową. Potem ustaliliśmy wspólnie, że wpadnę do nich pod jakimś pretekstem i przy okazji spróbuję podjąć dialog z zakochaną i niemądrą dziewczyną. - Niedobrze, Dżoki, być starszym panem. - Bulwiasty nos poufale trącał moją rękę w psim pocieszaniu. - Niedobrze się mieszać w cudze sprawy, nie mając pojęcia, na czym zasadza się istota konfliktu. Niedobrze kreować się na sędziego, kiedy nie ma się żadnych kwalifikacji do rozstrzygania spraw ważnych i mniej ważnych. Tym niemniej do rozmowy doszło. Podczas wymiany zdań uświadomiłem sobie, że widziana z bliska Wiola jest bardzo ładną dziewczyną, a w wyraźnej sprzeczności z jej kruchą delikatnością pozostawał charakter, ten wielkooki aniołek odznaczał się uporem i głuchotą na cudze racje. - Co z tego, że będę razem z Danielem? Sam pan wie, jak mnie i jego obgadają za plecami. Po ślubie to co innego. - Popatrzyła mi prosto w oczy szeroko otwartymi źrenicami. - Naprawdę? - My się kochamy. - Bywają posunięcia, których cofnąć nie można. - I o to chodzi. Żeby nie można cofnąć. - A jeśli będziesz żałowała? - To ja będę żałowała. Nie pan, nie mama, nie ojciec tylko ja sama, nikt inny. - Nie jesteś sama. Jest was dwoje. Czy twój chłopak też chce tego samego co ty? - Tak. - Niezachwiana pewność dźwięczała w jej głosie, chyba się zdziwiła, że w ogóle można wątpić w tożsamość ich pragnień. Nie osiągnąłem nic ku zawodowi pani Teresy i swojej hańbie. Tyle, że po tej rozmowie miłosne uniesienia Dantego i Beatrycze nagle zaczęły mi się wydawać wyblakłe niczym sta- 32 re malowidło i mdłe jak lukrecja. Ta para pięknie wpisała się w normę obyczajową swojego czasu, bez buntu, bez sprzeciwu, pokornie podporządkowała się temu, co przyzwoite, chwalebne, słuszne i godne pochwały. Chyba muszę poszukać innej pary kochanków. - Śmieszne, że na stare lata kibicuję romansowi, który wcale nie powinien mnie obchodzić. Gdybyś nie wymusił wtedy spaceru przed piątą rano, nie wiedziałbym o miłosnych komerażach* w parterowym mieszkaniu sąsiedniego bloku. Tak, Dżoki. Chociaż nie. Wizyta matki naszej Julii nie pozostaje w żadnym związku z tym, czego byliśmy świadkami. Dobrze, że mamy swoje lata, Dżoki. Młodość to bardzo wdzięczny okres życia, ale nigdy nie robi się tylu głupstw co wtedy. MARZENIA SPEŁNIONE Dni uciekały jak wystraszone myszy, jeszcze się dobrze nie rozwidniło, a już nadchodził wieczór. Żyło się dla tego wieczoru, bo wtedy można było kolejny raz przekroczyć zaczarowaną granicę, zapomnieć o wszystkim, co nie było Wiolą, zatracić się, rozpłynąć, poczuć się po raz pierwszy w życiu bohaterem historii, które dotąd oglądało się tylko na ekranie. Owszem, chodził do technikum, nawet pisał jakieś sprawdziany i z czegoś odpowiadał, toczył pogaduszki z kolegami, no i spotykał się z Wiolą na mieście, ale chodzenie ulicami, lizanie jednej porcji lodów (kiepsko z kasą), wymieniane słowa znaczyły niewiele, prawdziwe bycie razem przychodziło z zapadnięciem mroku. - Jest taka propozycja, żebym z kolegą pilnował hurtowni. - To wygłówkował, by nocne nieobecności nie dziwiły domowników. - Coś niecoś wpadnie z tego stróżowania. - I pójdziesz na lekcje niedospany? - Matka nie byłaby mat- * komeraże (z fr.) - intrygi, nieporozumienia 33 ką, gdyby nie powiedziała czegoś takiego. - Zastanów się, to może być niebezpieczne. Nie macie broni, a nie daj Boże, jakiś napad... Nie zgadzam się. Kategorycznie zabraniam. Daniel tłumaczył rozsądnie i długo, że tak naprawdę w tej stróżówce to się śpi, jest tam łóżko polowe i koce, zaś niebezpieczeństwa nie ma, w magazynach są zabawki dla dzieci. Kto słyszał o bandytach rabujących klocki lego, lalki Barbie i pluszowe misie? - To czego macie pilnować? - Może być pożar albo wichura zerwie dach, zresztą nie będę chodził codziennie, tylko w niektóre dni. Matka nie wyglądała na przekonaną, ale nie stawiała oporu, kiedy poszedł w noc pełnić wartowniczą służbę; ostatecznie oglądała te same telewizyjne filmy co wszyscy i była świadoma, że młodzi ludzie, kiedy im się trafia taka okazja, nie powinni unikać możliwości zarobienia pieniędzy. Te pieniądze, których wcale nie było, strasznie skomplikowały Danielowi życie. Bo czy można prosić o kieszonkowe, gdy ma się już własne dochody? Kiedy został odkryty po północy w pokoju Wioli, poza strachem i zażenowaniem odczuł autentyczną ulgę; długo, za długo wyobrażał sobie, co będzie, gdy zostanie zdemaskowany i wydany na łaskę i niełaskę nieznanych i groźnych ludzi. Okazało się, że było sporo krzyku, trochę płaczu (płakała Wiola i niewykluczone, że on sam), jedno uderzenie, po którym poleciał na ścianę (bił zaspany facet w gatkach i podkoszulku), a kiedy wszystko zostało wykrzyczane i wypłakane, policzek i ucho spuchły i posiniały, po opadnięciu emocji okazało się, że Danielowi włos z głowy nie spadnie. - Co to za zwyczaje zakradać się nocą jak złodziej? Przecież możesz do Wioli przychodzić w dzień - podsumowała zmęczona wyraźnie nocnym rejwachem kobieta, która była matką Wioli. - Też sobie narzeczonego znalazła! - warknął właściciel podkoszulka, mniej skłonny do ugody i kompromisu niż małżonka. - Na pęczki takich sprzedają i jeszcze proszą, żeby kupić. 34 Podczas tych dramatycznych wydarzeń Daniel dowiedział się, że szczuplutka i delikatna dziewczyna zawsze dostaje to, na czym jej zależy. Pełen podziwu dla jej determinacji, w jakimś sensie poczuł się odsunięty na boczny tor i zmarginali-zowany, to Wiola dyrygowała sytuacją, jego głos się nie liczył. Zresztą pokażcie takiego, który przyodziany ledwie w bokserki, na tle rozgrzebanego tapczanu, nocą w cudzym domu powie nieznanym, rozwścieczonym ludziom coś sensownego. - Nie będę już pilnował hurtowni - oznajmił matce przy porannej kawie. - A ten siniak to skąd? - Głupstwo. Uderzyłem się po ciemku o jakąś skrzynię. Może tajemnica dodawała cudowności nocnym schadzkom, może to, że od pierwszego dotknięcia rozpoczynali miłosne misterium, kochali się aż do zupełnego wyczerpania, mgły pod powiekami, omdlałości w całym ciele. Potem, gdy leżeli oniemiali i spokojni, nie chciało się gadać, bo o czym można mówić w takiej godzinie? Byli dwoma połówkami rajskiego jabłka, jakby ta sama krew płynęła pod ich skórą i jedno serce biło w piersiach. Rozumiały się ich ciała, uczyli się wspólnej rozkoszy, byli pojętnymi uczniami, każda noc przynosiła nowe odkrycia, czarujące i niespodziewane. Bez tajemnicy, bez forsowania okiennego parapetu, bez groźby zdemaskowania coś jednak uleciało bezpowrotnie. Niby byli ci sami, wzajemne przyciąganie nie osłabło, mogli wspólnie spędzać dużo więcej czasu niż dawniej, a jednak żałował tamtych godzin sekretnych i okraszonych lękiem. Przed zdekonspirowaniem, spotykając się w dzień, na ludzkich oczach, nie rozmawiali o niczym istotnym, wiadomo było, że najważniejsze rozegra się podczas spotkania w cieniach wieczoru. Teraz okazało się, że Wiola ma klarowną wizję dalszego ciągu i wyklucza jakikolwiek sprzeciw. - Weźmiemy ślub. - Aleja nic nie mam. I nie wiem, co moi rodzice... Parsknęła urągliwie, niebaczna, że sprawia przykrość lekceważeniem jego problemów. 35 - Oni nic nie wiedzą. Chyba nie wolno tak zaraz, na łapu--capu, stawiać ich pod ścianą. - Widziałeś, co było z moimi? Jak wpadli, myślałam, że cię zabiją. Prędko im złość przeszła. Z twoją familią będzie tak samo. Nie była ciekawa Danielowych racji i wyjaśnień, należał do niej, więc miał obowiązek pragnąć tego samego co ona. - Zaraz cię chciałam, jak tylko zobaczyłam. - Stopą przesunęła po jego udzie. - Przyszłam do ciebie, pamiętasz? Trochę się dziwiłam, taki fajny chłopak, a liczy drzewa na trawniku. Potem już myślałam, że cię nie dogonię, jak dogoniłam, to się bałam, że jesteś sztywniak, jakiś harcerz albo co... - Mogłaś się naciąć. - Chyba nie. - Nigdy się nie nacięłaś? - Zgadnij. Specjalnej chęci na zgadywanie nie miał. Wiola, oglądana w świetle dnia, wydawała się, nie wiedzieć czemu, zupełnie inna niż ta, którą tulił w ciemności. Przez te miesiące ostro zaznaczał się podział: Wiola na ulicy czy w parku upodabniała się do innych dziewczyn, a tylko on wiedział, że istnieje inna Wiola, tajemnicza, kusząca, wabiąca z nieodpartą siłą; ta, dla której poszedłby bez wahania na koniec świata, skoczyłby w krater wulkanu wypełniony ognistą magmą, przepłynąłby ocean zjeżony grzywami białych pian. Po dekonspiracji pozostała już tylko jedna Wiola, kochana, pożądana, ale odarta z czegoś trudnego do nazwania. Daniel miałby duży kłopot, gdyby kazano mu zdefiniować, co się właściwie zmieniło we wzajemnym układzie; przecież było dobrze albo jeszcze lepiej, skończyły się nocne wyprawy, tajemne schadzki, lęk przed odkryciem. Teraz mógł bez konspiracji najzwyczajniej przycisnąć dzwonek i powiesić kurtkę na wieszaku w przedpokoju jak każdy, kto przyszedł z wizytą. Chwile zbliżeń ciągle były cudowne, pragnął ich całym sobą, ale kiedy Wiola wstawała z tapczanu, naciągała bluzę, zapinała suwak i wsuwała stopy w domowe kapcie, zaczynały się rozmowy, podczas których mówiła tylko ona. 36 - Przestawimy meble. Musisz mieć kąt dla siebie, półkę na książki. - Nie przeprowadzam się jeszcze. - Jak weźmiemy ślub, będziesz mieszkał tutaj. Mama już się zgodziła. Ojciec pomarga, pomarga i też się zgodzi, taki jest, zawsze musi pokazać swoje ale. Podłożywszy ramię pod głowę, Daniel leniwie pozwalał przeciekać słowom obok, właściwie nie miał zamiaru brać na serio planów przyszłego bytowania, dobrze jest, jak jest, za rok skończy technikum, wtedy będzie się martwił, co dalej. Jak ona sobie to wyobraża? Stanie przed rodzicami i powie: „Mamo, tato, żenię się"? Nietrudno sobie wyobrazić, co usłyszy, wyśmieją go, wyszydzą, nazwą nieodpowiedzialnym idiotą albo przygłupim dzieciakiem, który nie ma pojęcia, w co się pakuje. A on cieszył się całym sercem perspektywą ślubu. Będzie zawsze razem z Wiolą, związany na wszystkie lata, jakie są przed nimi. Ona i on, jak w piosence. - Słyszysz, co do ciebie mówię? - Słyszę. - Dlaczego nie odpowiadasz? - Głupio mi, że będę na łasce twoich rodziców. - Daj spokój. Też masz się czym przejmować. To moja rzecz, nie twoja. Był starszy, ale to ona miała wizję ich wspólnego życia, obmyśliła już wszystko łącznie z przestawieniem tapczanu pod okno. Suknia ślubna miała być długa i biała, bukiet ze storczyków, przyjęcie w restauracji, skromne, tak ze czterdzieści osób, może trochę więcej. Po ślubie mieli nadal chodzić do szkoły, gdyby w liceum robili jakieś hopki, przeniesie się do wieczorówki. - Słuchaj, może by poczekać z tym ślubem? - Chociaż tak powiedział, bał się, że Wiola na serio weźmie jego wahanie. Tego ślubu nie wyrzekłby się za nic w świecie. - Nie będziemy czekać. - Czemu? - Jak się kochamy, to musimy być razem. Po to się bierze ślub. Żeby wszyscy wiedzieli, jak jest. 37 -1 tak wiedzą. - Naprawdę? Powiedziałeś swoim rodzicom? Tutaj dochodzili do zapalnego punktu. Wiola, nie wiedzieć czemu, uważała, że Daniel powinien jasno postawić sprawę, bez kluczenia i wykrętów, on zaś był świadomy, że tego rodzaju demonstracja odbierze mu resztę samodzielności, skazując na łaskę i niełaskę rodziców Wioli, bądź co bądź zupełnie obcych ludzi. Skąd miałby wytrzasnąć pieniądze? Ślubny garnitur? Pracę? Prawo do bycia odpowiedzialnym, dorosłym, żonatym człowiekiem. Kochają, do jasnej cholery, naprawdę ją kocha, poszedłby do ołtarza nawet w tej chwili, ale nie może samodzielnie decydować o swoich losach. - Powiedziałeś czy nie? -Nie. - Boisz się? Ja się nie bałam. - Nie wszyscy są tacy sami. - Muszą się zgodzić. A jak nie, też sobie damy radę. - Położyła się obok Daniela, pocałowała w gniewnie napięte mięśnie szyi. - Spoko, nie denerwuj się. Będziemy ze sobą na zawsze, wszyscy nam będą zazdrościli, zobaczysz. Kocham cię. - Nawet twoja mama jest przeciwna ślubowi - wytoczył najcięższą artylerię. - Mówi, że możemy poczekać, nie pali się. - To moja mama i ja z nią rozmawiam. Ty pilnuj swoich spraw. - Nie ma twoich i moich. - Jaki ty jesteś - rozżaliła się nagle. - Ja dla nas mogłabym zrobić nawet coś najgorszego, a ty palcem nie chcesz ruszyć. Trzeba było zaraz się zwinąć, ty w swoją stronę, ja w swoją, i cześć. Nie było to wcale takie proste. Potajemne spotkania były najcudowniejszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła w życiu, tak cudowną, że nie ośmielił się zwierzyć komukolwiek nawet z cząstki tego, co przeżywał. Przeszłość należała do bajki, do czarodziejskiej historii, ale co mógł poradzić, że teraźniejszość krępowała swobodę, zmuszała do nieszczerości, stawiała przed wyborami, których jeszcze nie był zdolny dokonać. 38 I tak jak ona go wtedy zagarnęła, jej pozostawił kształtowanie wspólnych losów. Trudno, on nie jest pewny, czy ma rację. Wiola wie, że ją ma. No, to proszę bardzo, niech będzie tak, jak sobie wymyśliła. W kancelarii parafialnej zero przeszkód, tyle, że nauki przedmałżeńskie odbywają się tu i tu, w takich to a takich terminach, czyli podróże po całym mieście, ze wschodu na zachód i z północy na południe. „U bierzmowania pan był? Pani też? Pani jest bardzo młoda. Rodzice wyrażają zgodę? Doskonale, doskonale. Szczegóły ceremonii omówimy we właściwym czasie. Szczęść Boże". Rodzice zachowali się, jak było z góry do przewidzenia. Prosili, żeby się zastanowił, co robi, określając decyzję jako idiotyczny, szczeniacki pomysł. - Z czego będziecie żyli, jeśli to nie tajemnica? - Mieszkanie u rodziców Wioli, utrzymanie też. Może coś się uda zarobić, postaram się. Zresztą nie wiem. - Musisz to zrobić? - Wcale nie muszę. Chcę. - Kliniczna głupota, ale proszę bardzo. Chcesz sobie zmarnować życie, marnuj, twoja wola, twoje życie. Myślałem, że mam mądrzejszego syna. Mimo nieprzyjaznych demonstracji zgodzili się na spotkanie z rodzicami Wioli. Wypili kawę, zjedli ciasto, trącili się kieliszkami pełnymi szampana i udawali, że wszystko jest w porządku. Był im głęboko wdzięczny za okazaną powściągliwość. Ale Wiola wybuchnęła łzami autentycznej rozpaczy. - Patrzyli na mnie jak na krzesło. Jednego dobrego słowa. Nic. Coś ty im o mnie nagadał? Siedziałeś jak kołek. - Miałem fikać koziołki albo chodzić na rękach? Pytanie pozostało bez odpowiedzi, chociaż było jasne, że w wymyślonym przez Wiolę scenariuszu miała być wzruszająca scena powitania oblubienicy przez przyszłych teściów, zachwyty, ochy i achy, może jakiś rodzinny klejnot podarowany wybrance syna, może jakaś deklaracja dotycząca zabezpieczenia materialnych interesów nowo powstającej komórki rodzinnej. 39 Po początkowej niechęci do pomysłu córki pani Teresa nagle zmieniła diametralnie stanowisko, okazało się, że ochoczo wesprze to, co wylęgło się w głowie Wioli. Suknię wypożyczyły razem, wspólnie też wzięły się do odnawiania pokoju i przestawienia mebli w przyszłym lokum nowożeńców, ramię w ramię prowadziły pertraktacje z proboszczem, zakrystianem i organistą, w duecie też odwiedziły liceum, by dowiedzieć się, jakie jest stanowisko dyrekcji w sprawie małżeństwa. - Cóż, nigdzie w regulaminie nie jest powiedziane, że uczennica nie może być mężatką. - Okulary dyrektorki podjechały na czoło, gdy zadała to samo pytanie, które zadawali wszyscy: - A może poczekać z tym ślubem? Konieczności, jak słyszę, nie ma, więc trochę czasu na przetestowanie uczuć chyba nie zawadzi. Od kiedy rodzice nie tyle się go wyparli, ile zaczęli traktować z pobłażliwością przeznaczoną dla istoty przygłupiej i niepoważnej, Daniel znalazł się w orbicie wpływów tamtego domu i tamtych ludzi, podporządkował się, jak tego oczekiwano, był wdzięczny, starał się być pomocny we wszystkich sprawach, które mu powierzano, usłużnie zgłaszał swój akces, jeżeli tylko spoczął na nim wzrok Wioli albo przyszłej teściowej. Najdziwniejsze, że kilku kolegów dopuszczonych do sekretów jego losu najwyraźniej Danielowi zazdrościło, nie mieliby nic przeciw temu, żeby im samym przydarzyło się coś podobnego. - Masz łeb, stary. - Co sobie użyjesz, to twoje. - Kurde, z łóżka bym przez miesiąc nie wyłaził, jakby mi się taka szprycha trafiła. - Staraj się trafić w dziesiątkę. Popijemy i na chrzcinach. A może ci pomóc? Prawdziwy kolega nie cofnie się przed niczym. Okazało się więc, że matrymonialne plany zamiast spodziewanych drwin wywołały ogólny aplauz. Wiola miała rację. Mąż to zupełnie coś innego niż chłopak, z którym się sypia. Zona to coś nieskończenie lepszego od dziewczyny, która poznała, co oznacza połączenie ciał. - Coniugo carnalis, połączenie ciał - uświadomiono Da- 40 niela na naukach przedmałżeńskich - służy płodzeniu potomstwa. Z półsłówek wymienianych przez uczestników owych spotkań jasno wynikało, że ostatnią rzeczą, jakiej pragną, jest rozmnażanie, aczkolwiek dwie z pouczanych źle znosiły swój błogosławiony stan, zaś kilku, prawie rówieśników Daniela, oczekiwało w nieodległych terminach potomstwa. - Tobie też zaciążyła? -Nie. - To po co się pchasz do ołtarza? Szczaw jesteś. Jeszcze trochę byś sobie po kawalerce pohulał. - Nie twój biznes. - Nie mój - zgadzał się skarcony. - Ja tylko tak sobie. Z samego ślubu, finału zdarzeń rozpoczętych pocałunkiem pod osłoną nocy, Daniel zapamiętał niewiele. Garnitur pożyczony od zasobnego kuzyna pił go pod pachami, muszka uciskała gardło, buty (też pożyczone) okazały się diablo niewygodne. Ten obłok bieli przy jego boku był niewątpliwie Wiolą, z góry lały się potężne organowe tony, uginały płomienie świec, coś powtarzał za księdzem; obrączka, którą nasunięto mu na palec, okazała się za ciasna, nim wyszli z kościoła, palec spuchł i poczerwieniał. Błyskały jakieś flesze, facet z potężną kamerą biegł przed nimi, obsypywano ich ryżem i drobnymi monetami. Kwiaty, mnóstwo kwiatów - kolejne bukiety Wiola podawała asystującym druhnom. Danielowi bukietów nie dawano, za to uściskał mnóstwo nieznanych ludzi, a od niektórych przyjął krew-niacze, gratulacyjne pocałunki. Chyba byli między nimi także rodzice, ale tego wcale nie był pewien, tak się pogubił w tym całym ślubnym rozgardiaszu. - Piękna para. - Młoda jak aniołek. - Dzieciaki prawie, a proszę, jak poważnie myślą. Od sakramentu zaczynają. - Tak powinno być, wtedy i ta pornografia by się skończyła, i ta cała niemoralność, co nas zatruwa. Podobno umyślnie, żeby do sekt werbować. 41 Goście jedli, pili, wykrzykiwali „gorzko, gorzko" albo „gorzkie wino, bardzo gorzkie wino", podnosili radosną wrzawę, kiedy Daniel całował Wiolę, i wracali do pełnych talerzy i pełnych kieliszków. Wesele było ze wszech miar udane, nawet nie zabrakło bójki - dwaj bliżej nieznani pociotkowie jęli się szarpać, rękoczyny były raczej niemrawe i w końcu adwersarze zasnęli na dwóch sąsiadujących krzesłach w najprzykładniej-szej zgodzie i harmonii. Spróbujcie tańczyć w zbyt ciasnym garniturze i w pijących pantoflach, sparaliżowani strachem, że napięta do granic możliwości marynarka za moment pęknie, a w spodniach puści suwak; mimo to Daniel płynnie zawirował z białym obłokiem kryjącym Wiolę. - Widzisz, jak dobrze - zaszeptała. - Cudownie jest. - A ty się bałeś. - Wcale nie. Pannie młodej należy mówić słowa słodkie jak dojrzałe mandarynki, cieszyć się z jej radości, zapewniać, że dzieli się radość i szczęście, przysięgać, że tak jak dziś, jak teraz, przetańczą życie objęci i niesieni przez muzykę. Danielowi coś takiego kołatało się pod zbolałą czaszką, był równocześnie pełen satysfakcji i oblężony przez niejasne, lecz dokuczliwe obawy. Stał się dorosły trochę wbrew własnej woli, ulegając chceniom dziewczyny, która pojawiwszy się nagle, przewróciła całe jego życie na drugą stronę, a zrobiła to tak, jakby nie istniała żadna inna alternatywa. - Cieszysz się? Jasne, że Daniel się cieszy, naprawdę jest fajnie. Wiola wygląda ślicznie, po prostu fotos z magazynu mody, jego koledzy wodzą maślanym wzrokiem za atłasowymi pantofelkami, wypisującymi kroki tańca na parkiecie, za haftowanym obrąbkiem sukni osłaniającym szczupłe kostki obciągnięte białymi pończoszkami. Miła jest świadomość, że wszyscy wiedzą, iż to jego kobieta. Niejeden wiele by dał, żeby się znaleźć na miejscu Daniela, lalka z klasą, dla takiej nietrudno stracić głowę, nic dziwnego, że pragnął tego ślubu. Zaślubione, kupione, tak powiadają. 42 Weselna noc zdaje się nie mieć końca i gdy w końcu lądują na znanym tapczanie w ciasnym pokoiku (za ścianą matka Wioli opowiada komuś głośno o weselu, jest zdania, że przekąski za świeże nie były, no i podali tatara, a ona mówiła, żeby nie podawać, bo z tymi krowami to doprawdy nie wiadomo, jak jest), zrzucają paradne stroje, biały tiul ląduje na podłodze, przykładają głowy do poduszki. Nikt ich nie budzi, śpią prawie do południa, dzisiaj niedziela, nigdzie się nikomu nie spieszy, no, może do kościoła, ale przecież nie młodej parze, która wczoraj odstała przed ołtarzem ślubną ceremonię. Za ścianą toczy się normalne życie, szczękają naczynia, leje się woda do zlewu, szura przesuwane krzesło, ktoś dzwoni do drzwi, pachnie świeżo zaparzoną kawą. Wpółobudzony Daniel analizuje te hałasy, nim uświadomi sobie, że dziewczyna z twarzą prawie wtuloną w poduszkę jest jego żoną. Jak kiedyś dotyka szyi, gładzi końcami palców delikatne pasemka włosów nad karkiem, przesuwa dłoń po szczupłym, gładkim ramieniu, obejmuje uściskiem krągłość łokcia. Kocha Wiolę, mógłby czuwać nad śpiącą do skończenia czasów, nic więcej, tylko czuwać i patrzeć na drgające koniuszki rzęs, na różową małżowinę ucha, na gładkość policzka, na przywiędły płatek róży przylepiony poniżej łopatki, niczym tajemniczy znak. „Jesteś moja" - myśli, ale nie chce wypowiedzieć głośno tych słów, niech zostaną wiadome tylko jemu. Miesza się zachwyt, oddanie, czułość. Razem jest cudownie, a to sprawia, że czuje się doroślejszy, mądrzejszy, silniejszy, nie da skrzywdzić swojej dziewczyny, usunie z drogi każdą przeszkodę. Ona może być spokojna, kiedy Daniel jest przy niej. Niech śpi, oddychając lekko, niech jej się śnią najpiękniejsze sny, niech się uśmiecha przez sen. Jedyna widoczna powieka drga i unosi się ku górze, odsłaniając skrawek źrenicy, ciało wypręża się i prostuje, spod łopatki opada w pościel stłamszony płatek róży. - Dzień dobry, żono. Nie odpowiada, tylko przywiera do niego, pocałunek, do- 43 tknięcie, noc poślubna w poweselne południe, słodko jest kochać się bez lęku, ignorować głosy i krzątaninę za drzwiami, znowu widzi twarz stężałą, ostrzejszą niż codzienna, odchyloną w tył, taką samą jak tamtej nocy. - Dobrze ci było? Tak pytają w filmach po miłosnej scenie, ale te słowa wcale nie brzmią dobrze, są tekstem z innej sztuki, przeznaczonej dla innych aktorów. Odpowiedź jest skąpa. -Mhm. Nigdy nie prowadzili rozmów po zbliżeniu, ale to było wyjątkowe, uroczyste, można powiedzieć, drugiego takiego nigdy nie będzie, więc Daniel brnie dalej, czując podświadomie niezręczność i miałkość tego, co może przekazać. - Mnie jest z tobą zawsze dobrze. - Wiem. - Kochasz mnie? Wiola siada na łóżku, rozgląda się wokoło, zauważa sponiewierane biele ślubnej sukni, zdeptane, atłasowe pantofelki uplatały się w haftowane falbany w przeplocie z białymi pończochami. - Jak to się dopierze? - Wpatruje się w tłustą plamę, zmartwiona, prawie bliska płaczu. - Kiedy kapnęłam sosem? A może to nie sos? Plama okazuje się o wiele ważniejsza niż miłosne wyznania, teraz można mówić tylko o tej plamie albo o tym, czy wybielacz usunie to szkaradzieństwo, bo może lepiej namoczyć w mydlanych płatkach i spróbować zaprać. Półodziana Wiola ze ślubną suknią w objęciach wychodzi, by odbyć konsultację z matką, porzuca Daniela bez jednego słowa. No, nie. Na progu coś jednak mówi: - Ubieraj się. Zaraz będzie obiad. 44 CO WIDAĆ Z OSTATNIEGO RZĘDU Dżoki jest zakochany w morelowej pudliczce. Pudliczka jest malutka, cała w złotawych kędziorkach, bardzo frymu-śnie ostrzyżonych; od kilku dni, gdy subtelna pięknotka przyciąga licznych wielbicieli, smycz z ręki pani przeszła w wypróbowaną dłoń pana. Pan jest zwalisty, porusza się powoli, ale pewnie niczym bojowy czołg, pod pachą trzyma zakopiańską ciupagę, którą posługuje się bez żadnych względów dla adoratorów pudliczki. Mało brakowało, a i ja zapoznałbym się z ciupagą. Mimo że zapierałem się ze wszystkich sił, Dżoki powlókł mnie tam, gdzie spacerowało jego bóstwo; nie jestem ułomkiem, ale ponad sześćdziesiąt kilo samych mięśni to energia trudna do opanowania, tym bardziej, że psisko w romantycznym zapale zlekceważyło wpijającą się w szyję kolczatkę i moje krzyki. - Won z tym kundlem - ryknął obraźliwie właściciel pudliczki (Dżoki ma rodowód i metrykę). - Won, bo łapy poprze-trącam. - Nie mogę - wysapałem resztką sił. - Nie mogę utrzymać. Puszczona w ruch ciupaga minęła o włos moją głowę. - Pan zwariował! - W tej sytuacji mogłem się zdobyć na o wiele dosadniejsze określenie obrońcy cnoty, ale w zacietrzewieniu zapomniałem, jakimi obraźliwymi epitetami mógłbym się posłużyć. - Won! - wrzasnął tamten z posiniałym z wściekłości obliczem. Przerażona, być może furią swego pana, pudliczka nagle wyrwała smycz z jego palców i ruszyła przed siebie kokieteryjnym galopkiem, jak spod ziemi pojawił się obok niej jamnik, po paru sekundach do jamnika dołączył kundel z zawadiacko zakręconym ogonem, jako trzeci zalotnik ruszył w pogoń Dżoki, zmuszając mnie do zatykającego dech sprintu. Nim doszło do skandalu i mezaliansu, nadbiegł zwalisty właściciel i szermując ciupagą zmusił adoratorów do odstąpienia, po czym z pudliczka w objęciach odbiegł, tupiąc jak stado 45 zdenerwowanych słoni. Biegnąc, wyrażał się bardzo niepochlebnie, nie wiadomo czemu, głównie o mnie. - Zlekceważymy tego osobnika, Dżoki. Na twoim miejscu odkochałbym się po dzisiejszym incydencie. Panienka, nie przeczę, pociągająca, ale właściciela ma paskudnego. To nie dla nas towarzystwo. Zakochany Dżoki bardzo mi przeszkadzał w skupieniu się nad przygotowywanym szkicem. To biegał do drzwi piszcząc, to zaczynał wyć niczym stare wilczysko, to szczekał gęstym basem, to drapał framugę pazurami, to ni z tego ni z owego wydawał serię dziwnych odgłosów, przypominających szloch i potępieńcze jęki. Znałem ten repertuar na pamięć, co nie znaczyło wcale, że potrafiłem go znosić ze stoickim spokojem. Odgrzebałem historię o Ginewrze - wcale nie o żonie Artura od Okrągłego Stołu. Odkryta przeze mnie Ginewra należała do możnego rzymskiego rodu Orsinich. Kształtna, żywa jak szczygiełek, śmieszka z dołeczkami w policzkach, została zaręczona z Francesco Dorią, pewnie nikt się nastolatki nie pytał o sentymenty, małżeństwa - mówiono wówczas - zawiązują się w niebie. Nietrudno jednak sobie wyobrazić dziewuszkę, ogromnie podnieconą przygotowaniami do ślubnych uroczystości, podekscytowaną odwiedzinami narzeczonego, przymierzającą wyprawne stroje i klejnoty. Zresztą może kochała Dorię, kilkaset lat temu dziewczęta potrafiły poczuć żywsze bicie serca, ujrzawszy przez półuchylone drzwi przyszłego małżonka. Zakładam, że Ginewra była zakochana i z radością myślała o chwili, kiedy Francesco wsunie ślubny pierścień na jej palec. W wieczór poprzedzający dzień zaślubin odwiedziły oblubienicę przyjaciółki, zajadały się łakociami, chichotały, a wreszcie urządziły wielką zabawę w chowanego. Chowanie się w ogromnych pałacowych salach, gdzie jedynym oświetleniem była księżycowa poświata, sącząca się przez grube, gomółkowate szybki, stanowiło zabawę podniecającą; łatwo się ukryć, trudno odnaleźć ukrytą, jeżeli sama nie zdemaskowała swojej kryjówki. Wyobraźmy sobie pełganie wysoko uniesionego łuczywa, lekkie kroki przebiegających dziewcząt, niewyraźną grę cieni 46 i świateł, śmiech i piski. Świetnie bawiły się tego wieczoru dziewczęta zaproszone na panieński wieczór Ginewry, ale nim straże miejskie odtrąbiły gaszenie wszelkich ogni, w pałacu Orsinich radość ustąpiła miejsca rozpaczy. - Która z was ostatnia widziała Ginewrę? - Ona schowała się w kominku, więc ją zaklepałam, kiedy zobaczyłam, że tam jest. - A potem? - Ja znowu kryłam, a ona razem ze wszystkimi pobiegła się schować. Po komnatach krążą rodziciele jutrzejszej oblubienicy, służba, rówieśnice. Płomyki kaganków rozjaśniają ciemność, uginają się płomienie łuczyw, gardła chrypną od nawoływań. Prze-patrują komnatę po komnacie, zaglądają w zasnute pajęczyną zakamarki, schodzą do piwnic, zaglądają na poddasze, płosząc światłem i głosem śpiące na krokwiach gołębie. Rozstąp się ziemio, nie ma Ginewry. Przepadła. Szukają całą noc do białego świtu, modlą się głośno do świętych wspomożycieli, obiecują hojne zapisy dla kościołów i klasztorów, złorzeczą i lamentują. Zniknięcie jest niepojęte, odźwierny, człek godny zaufania, przysięga, że nikt obcy tego wieczoru nie wchodził do pałacu. Co się stało z Ginewra? Już zaproszeni wypełniają główną nawę kościoła, już drużbowie narzeczonego kiełznają paradnie przystrojone rumaki. Gdy zaczną bić dzwony, orszak ślubny wyruszy po narzeczoną. Nie zadzwoniono Ginewrze na ślubne gody, serca dzwonów pożegnały umarłą, bo rodziciele i zrozpaczony oblubieniec doszli do wniosku, że tylko śmierć mogła zabrać narzeczoną, ściąć ją kosą pośród zabawy, szczęśliwą i roześmianą. Mieli rację. Rozbawiona Ginewra wybrała na skrytkę wielką skrzynię o wieku opatrzonym ciężkim, żelaznym ryglem. Sama zatrzasnęła pokrywę swojej trumny. Znaleziono jej szkielet pół wieku później, gdy odnawiano pałacowe komnaty. Najpierw podejrzewano jakąś tajemną zbrodnię, co w tamtych czasach nikogo nie dziwiło, potem ktoś przypomniał sobie o dziewczynie, która zaginęła w wieczór poprzedzający ślubne uroczystości. 47 Biedna Ginewra, biedny Francesco, smutna opowieść. Ale, prawdę powiedziawszy, to wszystko niezbyt pasuje do opowieści o parze kochanków. Może się kochali, może nie, to że mieli wymienić pierścionki o niczym nie świadczy, małżeństwa zawierano często między ludźmi, którzy się prawie nie znali. Jeżeli jesteśmy przy ślubnych uroczystościach, to otrzymałem zaproszenie (na kredowym papierze w eleganckiej kopercie) na prawdziwy obrządek związania rąk stułą. Nie miałem zbyt wielkiej ochoty występować w roli jeszcze jednego gapia w tłumie krewnych i przyjaciół, wszelako uznałem, że coś mnie łączy z młodą parą. Wtedy na przedraniu mgła była gęsta jak królicze futerko, a w tej mgle dziwnie wyglądał człowieczy kształt, skręcony frymuśnie na okiennym parapecie, kapryśna pokrętność tej pozy zapisała się w mojej pamięci chyba na zawsze. - Nie będziemy mieli, Dżoki, żadnych miłosnych dramatów i zbrodni w afekcie, tylko pobłogosławione po bożemu stadło i ogólne zadowolenie wszystkich zainteresowanych. Krótko mówiąc - rzecz kończy się pozytywnie niczym szkolna czy-tanka. Pewnie Dżoki zamachałby ogonem, potwierdzając konstatację, gdyby nie pozbawiono go w szczenięcym niemowlęctwie tej psiej ozdoby. Mógł ledwie pokiwać kucyperkiem, resztecz-ką ogona, niepoważnym ogryzkiem. Rzeczywiście ludzi było dużo, dostrzegłem licznych sąsiadów z osiedla; lata handlowej działalności pani Teresy uczyniły ją znaną i popularną. Panna młoda urocza, pan młody zesztywniały od emocji, wpółuduszony śnieżystą muchą, chusteczka w palcach teściowej in spe* robiła doskonałe wrażenie na zgromadzonych, tak jak powściągliwość pana Józefa obleczonego w nowiusieńki garnitur. Jednym słowem ceremonia odbyła się godnie, nie byłoby jednak o czym pisać, gdyby nie przypadkowa konwersacja pod kościelnymi schodami z dwójką nieznajomych. - Pan jest krewnym panny młodej? - zagadnęła mnie za- * teściowa in spe (lac.) - tu: przyszła teściowa 48 troskana kobieta. - Jaka ona właściwie jest? - Zawahała się, rumieniec podpełzł aż do nasady włosów. - Proszę mi wybaczyć, wiem, że to brzmi obcesowo, ale my o niej zupełnie nic nie wiemy. - Ja też o niej nic nie wiem, poza tym, że podobno zawsze miała dobre stopnie i, jak twierdzi jej matka, zdolności aktorskie i muzyczne. - Czy uważa pan za normalne, żeby taka para smarkaczy, bez matury, bez pracy, bez grosza przy duszy tak pompatycznie legalizowała swój związek? Cały czas mówiła kobieta, towarzyszący jej mężczyzna milczał z poszarzałą, zaciętą twarzą; wyglądał jak ktoś chory. W tle brzęczały drobne pieniążki toczące się po chodnikowych płytach, akurat obsypywano nowożeńców bilonem tudzież garściami ryżu, błyskały flesze, radosny gwar prawie zagłuszał słowa. - Pewnie się pani zdziwi, ale matka panny młodej miała te same obiekcje. - Mogła zabronić. Bez jej pomocy i wsparcia to niedomyśla-ne małżeństwo w ogóle nie doszłoby do skutku. - Zabraniała. - Nie wierzę. - A jednak to prawda. - Więc co się stało, że zmieniła zdanie? - Tego to ja, proszę pani, wiedzieć nie mogę. Jestem tylko dalekim znajomym rodziców panny młodej, a nie powiernikiem myśli i sędzią uczynków. Teraz do rozmowy wtrącił się milczący dotąd mężczyzna. - Zostaliśmy postawieni w bardzo niezręcznej sytuacji, bo my, proszę pana, nie mieliśmy pojęcia, że nasz syn jest z kimś aż tak poważnie związany. Nic na to nie wskazywało. Nagle -jak grom z jasnego nieba - komunikat: on się żeni. - Jest pełnoletni - stwierdziłem niemądrze. - Owszem, ma dowód osobisty, być może za kilka miesięcy otrzyma świadectwo maturalne, ale to chyba za mało na coś tak odpowiedzialnego jak związek małżeński. - Najwidoczniej on jest innego zdania. 49 Wypowiedziawszy ten komunał poczułem złość do samego siebie: „nie mądrzyj się staruszku, nie rezonuj. Co cię upoważnia do wygłaszania sądów płaskich jak naleśnik? Kto ci dał prawo oceny wydarzeń, o których nie masz pojęcia?". Z dziejowej perspektywy ta para wsiadająca właśnie do samochodu przybranego we wstążki i kwiaty to nieomal ma-tuzalemy; niegdyś uważano, że dwunastoletnia dzieweczka i ró-wieśny młodzieńczyk to radujące niebiosa i ziemię stadło. Nikt się nie dziwił czternastoletnim położnicom ani szesnastoletnim wdowom, żyło się krótko, nie zwlekano z wejściem w dorosłe sprawy, im prędzej, tym lepiej. - Życzę z całego serca, by doznali państwo pozytywnego zawodu. Nie zawsze znamy własne dzieci, więc może się okazać, że są o wiele dojrzalsze i mądrzejsze niż się wydawało. Oby tak właśnie było. Pociecha, której można było oczekiwać od nieznajomego uczestnika ślubnych uroczystości sprawiła, że oboje wymamrotali coś w rodzaju niejasnych podziękowań i wycofali się ku zasadniczej grupie weselników. Patrząc w ślad za nimi zobaczyłem, że po schodach nie tyle schodził, ile spływał rozdziany już z ceremonialnych szat kapłan udzielający ślubu. Z boku zabiegła mu drogę pani Teresa, śmieszne, ale wyglądała jak podstarzała dziewczynka sypiąca kwiatki przed celebransem, nie odważyła się kroczyć u boku schodzącego, jakaś zmalała i nieważna, eskortowała księdza do drzwi oczekującego samochodu. Nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy, że ta uchwycona w przelocie scenka rodzajowa coś oznacza. Co? „Dajże sobie spokój, człowieku, z układaniem puzzli, których części wcale do siebie nie pasują. Zajmij się czymś konkretnym i pozytywnym. Pójdź z Dżokim na długi spacer, zdejmij zasłony z okna i zanieś do pralni, masz to zamiar zrobić już od kilku miesięcy. Napisz wreszcie ten szkic. Uporządkuj bałagan na biurku, tam tylko dziada z babą brak". Jednak nie moje sprawy ciągle pukały do moich drzwi. Chociażby przypominając ślubne obrządki, komentując szczegóły ceremonii, analizując gesty i spojrzenia. 50 - On na młodą wcale nie patrzył. - Życia pani nie zna. Akurat będą się sobie przyglądali przed ołtarzem. Kiedy indziej napatrzyli się, ile trzeba. - Wioletka przepięknie wyglądała. Wprost aniołek. - Z różkami. Terenia daje się córce za nos wodzić. Jakby Wiola kazała jej skoczyć z Pałacu Kultury, to nawet by nie zapytała, po co ma skakać, tylko poleciała głową w dół. - Nie ma pani racji. Sam ksiądz proboszcz wspominał, że pochwalić trzeba rodziców, którzy nie pozwalają na wolną miłość i prowadzą dzieci do sakramentu. Po tym stwierdzeniu zapadła pełna szacunku cisza, bowiem jego słuszności nikt przy zdrowych zmysłach kwestionować nie mógł. Przysłuchiwałem się tej konwersacji, trzymając Dżokiego na smyczy, nie mogłem ruszyć w przestrzeń - w perspektywie dalekiej uliczki przesuwała się powoli i godnie zwalista sylwetka właściciela morelowej pudliczki. Groźnie uniesiona ciupaga świadczyła, że nadal z determinacją gotów jest bronić cnoty powabnej suczki. - Widzisz, jak romanse komplikują życie nie tylko psom, ale i ludziom? Mam nadzieję, że twoje uczucie minie za kilka dni i będziemy mogli wybierać takie trasy spaceru, jakie tylko zechcemy. Znasz porzekadło: czas leczy wszystko? Miłość także. I tę szczęśliwą, i tę nieszczęśliwą. A miłość do pudliczek w szczególności. NIEŁATWO BYĆ DOROSŁYM Dni pociekły swoim biegiem. Daniel budził się przez wiele ranków z uczuciem zagubienia i niepewności. Gdzie jest? Potem widok podręczników i zeszytów na półce uświadamiał mu, że on, Daniel, małżonek Wioli, przebudził się po raz kolejny na tapczanie stojącym w pokoju, który domownicy nazywali kiedyś „pokojem Wiolki", a teraz określają jako „pokój młodych". 51 Mieszkało się normalnie, nie lepiej i nie gorzej niż w rodzinnym domu. Pani Teresa gotowała smacznie, pierożki z mięsem, serem, z kapustą, naleśniki takie i owakie, zawiesiste zupy na zasmażkach, no i mistrzowski popis kulinarnych umiejętności: kopytka z sosem grzybowym - po prostu rozpływały się w ustach. Piekła także doskonałą szarlotkę i - od wielkiego dzwonu - sernik oblewany czekoladą. Pani Teresa sprawiała, że przepocone skarpetki, nieświeża bielizna i koszule z wyszmelcowanymi mankietami zmieniały się w skarpetki, bieliznę i koszule pachnące i czyste. Czuł się po trosze zażenowany taką troskliwością, dałby radę przechla-pać nieduże pranie w umywalce, nie święci garnki lepią, ale poddał się bez walki po usłyszeniu: - Mama byłaby chora, jakbyś spróbował sam prać. Nie będzie narażał teściowej na choroby, niech pierze na zdrowie, jeśli jej to służy. Nikt rozsądny nie wierzga przeciw ościeniowi. Wychodzili z domu razem. Wiola do tramwaju, on do autobusu. Wracali osobno, to było naprawdę fantastyczne uczucie: przekręcić klucz w drzwiach i dowiedzieć się, że to drugie już wróciło i czeka. Czasami opowiadali sobie nawzajem o szkolnych porażkach i klęskach, czasem milczeli, leżąc obok siebie, czasem Wiola uczyła się czegoś głośno, powtarzając wiele razy formuły matematycznych czy fizycznych wzorów lub kolumny nieregularnych czasowników. Lubiła głośno czytać wiersze. Dobrze jej to szło, modulowała frazy, ściszała głos, podnosiła do krzyku. Dziwił się, że w tym gardziołku pełnym ptasich świergotów może się skrywać ton obcy i groźny. - Pójdę do szkoły teatralnej. - Zamykała tomik wierszy. -Jeszcze w podstawówce polonistka mówiła, że mam talent. Jeżeli przy tych wydarzeniach była obecna pani Teresa, końcowe zdania zamykające brzmiały: - Gdzie ty tam pójdziesz, dzieciaku. Teraz trzeba myśleć, co jest, a nie niebieskie migdały łapać. Co ważne, to ważne. Trudno było dyskutować z tak oczywistymi stwierdzeniami. W każdym razie wspólne bytowanie uprzytomniło Danie- 52 łowi, że pani Teresa traktowała Wiolę jako kombinację geniusza intelektu, anioła ze świetlistym nimbem nad czołem i delikatnie kruchego bibelotu. Być może swoimi fascynacjami zaraziła męża, aczkolwiek pan Józef w sprawie smaku pest-kówki i przydatności klucza francuskiego do odkręcania zlewowego kolanka miał z pewnością własne zdanie, to w tym, co się tyczyło córki, potrafił patrzeć tylko oczami małżonki. Coś z blasku poświaty otaczającej Wiolę opromieniało także Daniela, chociaż wiadomo było, że jest istotą, która zaistniała w tym domu przez Wiolę i dla Wioli. - To nie jest zły chłopak - chwaliła zięcia pani Teresa. -Może tylko taki za bardzo w sobie, do ludzi nieotwarty, ale z Wiolką to tak się dobrali jak w korcu maku. Jedno za drugim ciągnie, wszystko razem i razem. Dla obojga małżeństwo było wygodną i bezpieczną przystanią, gdzie można się kochać jak i kiedy się chce. Korzystali z tej możliwości, może z mniejszym zapałem niż wtedy, kiedy musieli ukrywać swoją miłość; trochę spowszedniały pieszczoty i pocałunki, strach, jak się okazało, był dobrą przyprawą. Daniel żałował tych godzin, kiedy każde trzaśniecie drzwiami w bloku, każde kroki na korytarzu, każde poruszenie za ścianą mogło oznaczać niebezpieczeństwo. Romantycznie, nie ma co, wszystkie powieki skleja sen, gdzieś z daleka dobiega groźba śmietnikowego kocura, prawie nic nie widać w ciemności, zamiast wzroku masz słuch, węch i dotyk, opuszkami palców niczym ślepiec poznajesz gładkość ramion, krągłość piersi, zarys brodawek, sprężystość brzucha. Cały byłeś w tym dotykaniu, omglony zapachem skóry, lekkim powiewem potu przemieszanym z aromatem kwiatów, świadomy drżenia przebiegającego przez tamto ciało, łowiący uchem przyspieszenie oddechu, do zadyszki, do jęku prawie. Pod wspólną kołdrą też jest fajnie, tylko inaczej. Zresztą od pierwszego uścisku minął prawie rok, wydorośleli, zmądrzeli, zmienili się. Daniel, nim zakwitną kasztany, dostanie świadectwo maturalne - trzeba się uczyć. Tylko kilku chłopaków wie, że jest żonaty, i dotąd dochowują sekretu, inni nie wiedzą i bardzo dobrze. Znany ze złośliwości profesor fizyki na pewno | 53 nie szczędziłby przytyków i drwin. Tumanem Daniel nie jest, ale i orłem trudno go nazwać, jakoś mu idzie, raz lepiej, raz gorzej, w sumie da się wytrzymać. Wcale nie zwrócił uwagi na coraz częstsze i dłuższe konferencje Wioli i teściowej. Przegadywały wieczorami długie kwadranse przy kuchennym stole, podczas gdy Daniel zmagał się ze swoją pracą dyplomową. Był nawet wdzięczny Wioli, że zostawia go samego, jej obecność często sprawiała, że nie potrafił się skupić. - Zadowolony jesteś, synu? U rodziców bywał raz na tydzień, raczej z obowiązku niż z potrzeby. Wydawali się pogodzeni z losem, zadawali tylko takie pytania, jakie należało zadać, i przyjmowali z życzliwą wyrozumiałością odpowiedzi. - Jak ci idzie w szkole? Gdy zaczynał się żegnać, ojciec wyciągał z portfela banknot: - Pewnie potrzebujesz na książki... W ciągu miesiąca zbierała się z tych darowizn wcale pokaźna sumka. Zatrzymywał z niej tyle, żeby kupić bilet miesięczny i mieć parę groszy na wszelki wypadek, resztę oddawał teściowej. Dziwne, ale Wiola miała o to pretensję, uważała, że powinien za te pieniądze sprawić jej niespodziankę w postaci czegoś szalonego, niemądrego i czarującego. - Ogromnego psa Pluto albo olbrzymiego miśka. - Po co ci misiek? - Żeby był. - Zastanawiała się ze zmarszczonym czołem. -Albo wiesz, w galerii na piętrze są francuskie perfumy w malusieńkich flakonikach, strasznie drogie. Wąchałam próbkę. - Kiedyś kupię ci te perfumy. - Nie chcę kiedyś, chcę teraz. I bransoletkę z białego złota. - To już wszystko? - Nie rozumiał marzeń Wioli. Dorosła kobieta a marzy o zabawkach czy perfumach. - Wcale nie. Jakbyś nie oddał mamie tych pieniędzy, kupiłabym sobie koronkowe body. To bardziej trafiało do przekonania, oglądał fotosy roznegliżowanych dziewczyn, filmy, gdzie bohaterki przyodziane I 54 w seksowną bieliznę uwodziły twardych facetów; jego Wiola też mogłaby się stać podobna do tych ze zdjęć i z ekranu. - Dostaniesz body. Powinna się ucieszyć, ale nie cieszy się wcale. - Nie będę nosiła. - Spod rzęs ukradkiem przygląda się Danielowi, na coś czeka. - To nie dla mnie. - Czemu? - Bo już nie. Czy mu się wydaje, że słowo „już" zostało mocniej wyakcentowane? Nie będzie sobie łamał głowy nad zagadkami, które mu podsuwa, ma mnóstwo innych ważnych zajęć. - W porządku. Nie chcesz nosić, to nie noś. Z Wiolą rozmawia się teraz niełatwo, zrobiła się kapryśna jak królewna z dziecinnych bajek, tego nie chcę, tamto niedobre, owo nie takie. O byle co się obraża, bywa nawet, że zaczyna płakać bez powodu. Przecież widzi, że Daniel kreśli albo liczy, a wybiera akurat ten czas, żeby zapytać: - Kochasz mnie? - Kocham - odpowiada byle jak, machinalnie. Kiedy skończy wykres, będzie gotów włożyć wiele uczucia w swoje wyznanie, teraz po prostu nie ma czasu. - Nie kochasz mnie. To nie jest żadne przypuszczenie, ale stwierdzenie nie podlegające dyskusji. Chyba trzeba oderwać się od rysownicy i przytulić Wiolę. Dopiero w tym przytuleniu, w bliskości i cieple, odgarnąć puszyste włosy nad uchem i wyszeptać jak tajemnicę: - Kocham cię. Tak trzeba postąpić, sęk w tym, że kiedy przerwie się pracę, to już się do niej nie wróci, przynajmniej dzisiejszego wieczoru. Robotę ma pilną, jest umówiony rano z profesorem na konsultację, jeśli nawali, trudno się będzie wytłumaczyć. I w ogóle nawalić nie może, pracę dyplomową robią razem z kolegą. Jak to będzie wyglądało, kiedy pokaże niedokończony wykres? - Moglibyśmy pogadać później? Odpowiedzi nie ma, za plecami szmer, Wiola przesuwa się | 55 ciasną szczeliną między nim a tapczanem; w tej wędrówce łokciem potrąca przybory kreślarskie, może przypadkiem, może umyślnie zrzuca pudło na podłogę i niebaczna na to, co się stało, wychodzi głośno zatrzaskując za sobą drzwi. - Mogłabyś uważać - woła za nią Daniel. Wołanie jest niepotrzebne, wiadomo, że Wiola ani nie wróci, ani nie wytłumaczy się ze swojego niezgrabstwa. Ten ich pokój to właściwie klitka, trudno się ruszyć, nie zaczepiając o coś, nie są płaskimi wycinankami z papieru ani bezcielesnymi marami, tylko żywymi, normalnymi ludźmi zajmującymi część skąpej przestrzeni. Uspokojony tymi myślami pracuje pilnie pochylony nad rysownicą, rozsypany chłam pozbiera potem, nieważne. Robi się późno, nawet bardzo późno, Wiola powinna rozesłać ich łóżko jak każdego innego wieczoru. Zwinąwszy starannie swoje prawie ukończone dzieło, Daniel wyrusza na poszukiwanie zaginionej. - ... jemu trzeba powiedzieć - to teściowa. - Tymczasem się obejdzie - to Wiola. - Chyba wiesz, co robisz. - Wiem. Dialog jest prowadzony półgłosem, żadnych konspiracyjnych szeptów, ot, rozmowa matki z córką przy kuchennym stole na tle zlewozmywaka i ociekarki do naczyń. Siedzą wygodnie, przed każdą kubek herbaty, na talerzyku jakieś ciasteczka, Wiolka łokcie wbiła w stół, zwiniętymi kułakami podpiera brodę, wygląda na to, że ciąży jej głowa. Na widok Daniela obie uśmiechają się i teściowa pyta: - Napijesz się może herbaty? Świeżo parzona. Owszem, napije się, nawet chętnie. Herbatnikiem też się poczęstuje. Nie odmówi jeszcze jednego, smaczne, kruche. Błogo rozleniwiony gorącą herbatą wpatruje się w lauferek zdobiący ścianę, wyhaftowano na nim człekopodobnego stwora z garnkiem w górnej kończynie, z garnka unosi się wyhaftowana krzyżykami para, zaś napis wyszyty czerwoną nicią zawiadamia, że „co ja ugotuję, to wszystkim smakuje". - Jeszcze babci Wiolki praca. Teraz już nikt tak nie potrafi. 56 - Ciekawa rzecz - stwierdza tylko po to, żeby coś powiedzieć. Nikt nie podtrzymuje tematu, słowa zawisają w próżni. Daniel ma niejasne wrażenie, że one obie czekają na coś, ale co to ma być, nie wiadomo. Błogostan mija, pojawia się nieprzyjemnie mdlące uczucie: obawa? niepewność? - Idź do łazienki. - Przez cały ten czas Wiola nie zmieniła pozycji, dalej podpiera ciążącą głowę kułakami. - Nie będziesz przez całą noc tutaj siedział. -A ty? - Pogadam jeszcze z mamą. - Poczekam na ciebie. - Nie czekaj. Śpij. Jest to niezwyczajne, każdego wieczoru powtarza, że nie potrafiłaby już zasnąć bez niego. Z własnej woli wyrzeka się misterium wspólnego rozbierania, wspólnego układania się w pościeli, moszczenia pod kołdrą, przedsennego, ostatniego pocałunku (nie musi być ostatni, ale to inna sprawa), wspólnego zasypiania. Ale i to nie wzbudza niepokoju Daniela, prawdę powiedziawszy, marzy o tym, żeby przyłożyć głowę do poduszki, i to jest dominujące pragnienie. Zasypia tak szybko, jakby spadał w miękki, czarny szyb. Śpi bez snów, zwidów i majaków, rzec można, śpi jak zarżnięty. - Siódma godzina! Pochylona teściowa wygłasza swoją kwestię kilkakrotnie, coraz bardziej podnosząc głos. Poduszka obok nietknięta. - Gdzie Wiola? - A gdzie ma być? Je w kuchni śniadanie. Daniel przeciera zaspane oczy i wreszcie udaje mu się powiedzieć to, co wydaje się istotne: - Nie kładła się? - Czemu miałaby się nie kłaść? Co się Dankowi uroiło? Oboje patrzą na sierocą poduszkę, na której dzisiejszej nocy nikt nie spał, Daniel z niedowierzaniem i rosnąca irytacją, teściowa z wyrozumiałym półuśmieszkiem. - Ach, o to Danielowi chodzi? Żadnego sekretu nie ma, zagadałyśmy się do późnej nocy i ja sama zaproponowałam, I 57 żeby się przespała ze mną. Wersalka szeroka, obie się doskonale zmieściłyśmy. -A ja? - Niby co? No właśnie, co. Czy można mieć do kogoś pretensję, że nie chcąc przerywać cudzego snu, wybrał inne niż zazwyczaj leże? Czy jest coś nagannego w tym, że matka z córką spędziły noc na jednym posłaniu? Mimo tych słusznych przedłożeń Daniel czuje się i wyprowadzony w pole, i oszukany. Oszustwo jest nieduże i niewinne, ale jednak mogła mu powiedzieć, że tę noc zamierza spędzić daleko od niego. On by tak nie postąpił, jest tego pewien. - Wstaje Daniel, czy mam wodą polać? Dobra, wstaje. Zrobiło się późno, dosyć tych komeraży, jak się nie pospieszy, wyjdzie o suchym pysku, do obiadu głodem będzie handlował. W kuchni Wiola płucze talerzyk, leje się woda. - Zaspało się? Używa formy bezosobowej, tak jakby zapomniała jego imienia, ale jest uśmiechnięta, życzliwa i pomocna. - Chcesz, to posmaruję ci kanapki? Kiełbasa? Ser? Proszę bardzo, może być ser, może być kiełbasa, jak uważa. Jest taka ładna, gdy marszcząc brwi starannie rozprowadza nożem margarynę, kraje cienkie plastry wędliny, otwiera paczkę z serem, prawdziwa gospocha. Kiedy cmoka Wiolę w policzek, ona jest trochę oburzona czułością nie w porę, a trochę rozbawiona przypływem uczucia. - Ej, słoniu w składzie porcelany! - Nie jestem słoniem, tylko najdzikszym krwiożerczym tygrysem. Broń się, bo cię pożrę! - By przydać prawdy deklaracji, Daniel chwyta ze stołu słoiczek. - Tygrysy najlepiej lubią mięsko z musztardą - tu spojrzenie na nalepkę - może być sarepska. - Głupcio. - Całują się, zapominając nie tylko o kanapkach, ale i o tym, że najwyższa pora wyruszać w coranną drogę. - Już by czas mieć trochę rozumu. - Teściowa wkracza ni- 58 czym anioł z ognistym mieczem wypędzający grzeszników. -Na figle-migle jest swoja pora. Odpędzony od Wioli Daniel jeszcze w tramwaju nie może pozbyć się wrażenia, że po tym pocałunku mogło nastąpić coś ważnego. Nabrał takiego przekonania, słysząc ton, jakim nazwała go głupciem, i czując, jak jej wargi ustąpiły pod naciskiem jego ust, gdy tam, przy kuchennym stole, przywarła do niego całą sobą, poddając się, pożądliwa i pokorna, znowu naprawdę jego. „Fatalne babsko - znieważył bezgłośnie teściową. - Stara wiedźma". Tego dnia dał się wyciągnąć chłopakom na piwo. W szkle bursztynowy napój przybrany pienistą koronką wyglądał jakoś inaczej i odświętnie, obecność popijających stwarzała zapomniany nastrój wspólnoty, koleżeństwa, jedności, gadało się łatwo i bez oporów o rzeczach jednoznacznych i satysfakcjonujących. - Przyczepił się do mnie, jak rany. Ja, mówi, nigdy ci tych zajęć nie zaliczę. - Kiepska sprawa, ale jest na niego sposób. Ma fioła na punkcie starych samochodów. Wyciągnij go na taką gadkę, zaraz inaczej na ciebie spojrzy. - Nic na ten temat nie wiem, to mi zwisa kalafiorem. - Przejrzyj sobie jakąś knypę na ten temat. Będziesz mógł zajarzyć. Pociągając bez pośpiechu piwo przelecieli się po ostatnich modelach wozów, admiratorzy terenówek starli się z wielbicielami merców, audi czy volvo, adwersarzy pogodziła uwaga, że dobry japończyk to jest akurat to, o co chodzi. Z niewiadomych powodów nastąpił przeskok na medalowe szanse drużyn piłkarskich, okazało się, że istnieją jeszcze ciągle tacy, którzy wierzą w Legię, co zostało przyjęte ze zrozumieniem, ale i ze współczuciem. Przy następnych kuflach była mowa o trudnościach ze znalezieniem pracy, kiedy się ma już w kieszeni świadectwo maturalne. - W branży się nie załapiesz, chyba że masz dojścia. 59 - A patrzcie, tyle lat nam wmawiali, że motoryzacja to przyszłość. - Bo jest, tylko za dużo szpeniów się kręci. Takich, co to nic nie wiedzą, ale forsę i z kamienia wydoją. - Fakt. Po piwie miło szumiało w głowie, ciało wygodnie odpoczywało na krzesełku, w pogaduszki bliskie i zrozumiałe można się wtrącić jednym czy drugim dorzecznym zdaniem, ile to już czasu Daniel unikał męskiego towarzystwa? Przez ile miesięcy, niczym pustelnik eremita odcinał się z rozmysłem od tego, czym żyli rówieśnicy? On, kurde, wcale nie jest inny niż ci, którzy piją z nim razem, więc dlaczego dał się zagnać do wyimaginowanego narożnika, jeszcze nim się rozpoczęło prawdziwe starcie? Jednak usadowiony przed kolejnymi kuflami piwa czuł się dosyć szmatławo, tak jakby zdradzał albo umyślnie okłamywał Wiolę, chociaż prawda była jeszcze bardziej żenująca: cieszył się, naprawdę się cieszył, że tego popołudnia i wieczoru nie spędza z żoną, że dzisiaj jest tak, jak bywało przed jej poznaniem, że nie trzeba znosić babskich humorów albo pod dyktando teściowej nosić kapiące pranie do piwnicy, gdzie znajdowała się suszarnia. - Wiola jest w porządku. - Może to głos sumienia zagłuszał diabelskie podszepty. - Jest w porządku i koniec. Bez dyskusji. Zamówił jeszcze jedno piwo, chociaż wlał w siebie już całe hektolitry. Przed zmąconym wzrokiem pętało się za ścianką kufla coś niezdefiniowanego, jakiś robak czy co? Albo rybka, taki cierniczek czy piskorzyk? Chcąc pochwycić pływające w kuflu szkaradzieństwo, począł wiosłować na ślepo palcem pośród kołnierza piany. - Ten ma dosyć. - Panowie, trzeba go jakoś wyprowadzić, bo będzie draka. - Niech siedzi, jak mu dobrze. Nie mogąc palcem natrafić na owego robaka czy rybkę, Daniel desperacko zanurza w kuflu całą dłoń, cokolwiek to jest, zaraz pochwyci. Przesunięty na brzeg stolika kufel wylewa swoją zawartość na przypadkowego piwosza, idącego w stro- 60 nę bufetu, a następnie rozbija się na posadzce na setki ostrych, szklanych odłamków. Trudno powiedzieć, co się działo dalej. Pamięta krzyk (cudzy? własny?), ból, tępe uderzenie o coś tyłem czaszki, próby wyrywania się, chyba jakąś jazdę w ciasnym, niewygodnym wnętrzu. - Nazwisko, imię, miejsce zamieszkania... Co się stało? Kim jest ten mężczyzna w białym fartuchu, skąd on, Daniel, wziął się w tym obskurnym wnętrzu, gdzie mdli od smrodu odkażających środków i zawiesistej kombinacji moczu, wymiocin i brudu. - Rozbieraj się. - Ale dlaczego... Nie dane mu jest dokończyć kwestii. Fachowo obezwładniony, pozbawiony resztek godności wraz z odzieżą, zostaje wepchnięty pod lodowate strugi natrysku, po czym nagi i mokry zostaje przypięty pasami do wyrka i nakryty smrodliwym kocem. Najpierw się szarpie, stara uwolnić, próby słabną, tracą wigor i nąjnieoczekiwaniej dla siebie Daniel zapada w głęboki sen. Ranek jest koszmarny, głowa pęka (swoją drogą, skąd wziął się ten krwiak obejmujący część czoła, powiekę, policzek i nos?), coś mu się kołacze, aha, to jest izba wytrzeźwień, a on jest pensjonariuszem tej izby, jakieś ohydztwo pływało w piwie, pamięta, że pływało, pewnie się zatruł, tak, z pewnością to było zatrucie. Okazuje się, że portfel gdzieś wyparował, pieniędzy miał niewiele, ale coś niecoś tam jednak miał, w depozycie brakuje też zegarka, niezła marka, dostał od rodziców na osiemnastkę. - Przepraszam, ale brakuje pieniędzy. - Każdy z was tak gada. - Ja naprawdę miałem. - Miałeś, ale nie masz. Krótka mowa. Sanitariusz jest najwyraźniej zbrzydzony pretensjami Daniela i niechętny do dyskusji na temat losu biletów banku narodowego. - Przepije jeden z drugim, zgubi, na kurwy wyda, a potem 61 czepia się jak pijany płotu - przechyliwszy się przez blat biurka zapytał, zadając cios przemyślany i bolesny. - Płacisz teraz, czy rachunek na domowy adres? Usłyszawszy, ile kosztuje lodowaty prysznic i sen pod śmierdzącym kocem, Daniel miał ochotę głośno zaszlochać. Nie ma pieniędzy. - A to już nie moja sprawa. Podpisz. - Podsunął wymięty arkusz. - Żadnych pretensji nie masz, żegnamy się w zgodzie. Ludzie na ulicy albo omijali go wzrokiem, albo przeciwnie, przyglądali się z wyraźnym niesmakiem zmiętoszonemu osobnikowi z wielkim siniakiem i z jednym okiem ginącym w fioletowej opuchliźnie. Po prostu żywy eksponat na wystawę o szkodliwości napojów wyskokowych. Najgorsze było jednak przerażenie rosnące gdzieś od żołądka, mącące bicie serca, dławiące oddech w krtani. Co powie Wioli? Co może jej powiedzieć? Co się z nim stanie, kiedy go wypędzi? Gdzie pójdzie? Im bliżej był domu (szedł pieszo, bilet miesięczny przepadł wraz z pieniędzmi), tym kroki stawały się mniej pewne, a strach niczym wielka ośmiornica rozczapierzał coraz szerzej macki, odbierając wprost zdolność myślenia. Miałby ochotę uciec jak najdalej, wsiąść, o, choćby w tamten autobus, dojechać gdzieś, gdzie nikt go nie zna, i ukryć się w cudzej piwnicy, w węźle ciepłowniczym, na strychu, w norze wygrzebanej w ziemi, skryć się przed wszystkimi ze swoją hańbą i strachem, zgubić się tak, by go nikt nie znalazł. Dobrze byłoby umrzeć w tej kryjówce, Wiola musiałaby wybaczyć, więcej - zapłakałaby, widząc go na marach. Myśli są gęste jak klej, szare i dosmucające, a naokoło wiosna, młode listeczki na drzewach, zawadiackie kępy mleczy na trawnikach pałają złotem, wróble z ćwierkaniem staczają pojedynki, szare maluchy trzepoczą się w zwarciu, które z boku obserwuje samiczka, paradnie nadęte gołębie tokują pod nogami przechodniów. Jasno, słonecznie, wesoło, w tej słoneczno-ści lezie jak ślimak osobnik z posiniałą, opuchniętą twarzą i duszą na ramieniu. Nie pasuje do wiosny, wiosna także nie pasuje do niego. 62 W domu nie ma nikogo, na próżno przyciska z całej siły dzwonek. Mimo że zaginął, udali się do swoich zajęć, nie warują przy telefonie, nie biegają wypytując przechodniów; po prostu wyszli jak codziennie rano. Gdzie klucze? Przetrząsa kieszenie, odwraca do góry nogami, grzebie pod odprutą podszewką kurtki. Nie ma kluczy, przepadły wraz z pieniędzmi i zegarkiem. Zrezygnowany przysiada na ostatnim stopniu schodów, bo co może zrobić innego? Zapada w półsen, w tym półśnie Wiola uśmiecha się malinowymi wargami, wcale nie jest rozgniewana tylko rozbawiona, zdaje się, że płyną kajakiem, dziób ślizga się po ciemnej spokojnej wodzie między liśćmi grążeli i kępami trzciny. Wiola rzuca do wody obrączkę, złote kółko unosi się pod powierzchnią, niemożliwe, złoto zaraz tonie, a to się unosi, aż wielka ryba chwyta je otwartym pyskiem, połyka. - Przylezie taki pijak na schody i zanieczyszcza - wdziera się w sen cudzy głos. - Daj spokój - mityguje ktoś drugi. - To ten mąż Wiolki. - Winszuję, ale nie zazdroszczę. Chciała męża, to ma męża. - Oni wszyscy tacy. Daniel nawet nie rozlepia powiek, nie jest ciekaw, kto go wymija po stopniach schodów, niech sobie gadają, co chcą, na zdrowie, gorzej już być nie może, sam najlepiej wie, jak głupio się zeszmacił. A może pójść do rodziców, wybaczcie, okradziono mnie, nie mam grosza, biletu, kluczy. Zegarka też nie mam. Czy mógłbym się umyć, przebrać, są przecież moje stare ciuchy, nie wyrzuciliście, prawda? Pomysł dobry, wadę ma tylko jedną, ale zasadniczą. Rodzice też są w pracy, ojca firma jest nawet niedaleko, ale nigdy, przenigdy nie pokaże się taki brudny, posiniaczony i zapuch-nięty obcym ludziom. Już lepiej czekać na półmrocznych schodach na sąd i karę i odcierpieć to, co przyjdzie. Znowu przysypia. Dużo jest tych kolumn, rzeźbionych, malowanych, prostych i pokręconych, coś podobnego do niekończącej się nawy kościelnej z plamami kolorowego światła 63 przesączonego przez szyby witraży; Daniel wędruje między kolumnami, przekracza barwne jeziorka światła na posadzce, konfesjonał, znaczy - trzeba się spowiadać. Przysuwa twarz do kratki, zgrzeszyłem, i tak dalej, ale tam, w tym konfesjonale zamiast spowiednika siedzi Wiolka i milczy. - Boże, co się z tobą porobiło! To nie jest głos śnionej Wiolki, tylko żywej teściowej objuczonej torbą z zakupami. Daniel usiłuje się podnieść, to nie jest takie proste, wreszcie przybiera postawę pionową. Chociaż na schodach jest ciemnawo, uwadze pani Teresy nie uchodzi ani siniak, ani opuchlizna, ani tragiczny stan garderoby zięcia. Początkowe zdumienie a nawet radość ze szczęśliwego powrotu zaginionego, nagle przeradza się w złość, niczym nie tłumioną, jawną i otwartą: - Wiolka sobie oczy wypłakuje, a taka świnia z kolegami przez całą noc chla. Jakbym ja takiego chłopa miała, tobym mu łeb wrzątkiem wyparzyła i pognała, im dalej, tym lepiej. A won, kiedy domu i żony taka moczymorda uszanować nie umie! - Ja zaraz wytłumaczę... - A co tu jest do tłumaczenia? - Postawiła torbę przy wycieraczce i wydała wstępny werdykt. - Ja Daniela za drzwi nie wpuszczę, trudno i darmo. Jak chce, niech siedzi i na Wiolkę czeka. Będzie tak, jak ona zdecyduje. Zechce wpuścić, to wpuszczę, przegna, to jej pomogę, rozumie Daniel? Ująwszy torbę za uszy zrobiła półobrót w stronę drzwi. - Powiem, że nie spodziewałam się, że Daniel coś takiego wystroi. I to jeszcze w taki dzień. ŻYCIE SOBIE, LITERATURA SOBIE Sam nie wiem, ile już kartek i karteluszków pokryłem wypiskami z opasłych foliałów, nagromadziło się tego chłamu tyle, że nie sposób się w tym połapać ani wygrzebać ze stosu 64 tej jednej, potrzebnej akurat notatki. W papierach także można utonąć, a żaden wielkouchy bóg Ea nie podszepnie mi dobrej rady, żebym zbudował korab i spuściwszy go w odmęty pożeglował co żywo ku gościnniej szym brzegom, opuszczając papierowe grzęzawisko. - Gdyby nie złudna nadzieja, że coś z tego da się wykorzystać, dokonałbym heroicznego aktu upchania tej makulatury w śmietniku. - Jak zwykle Dżoki był słuchaczem uważnym, na co wskazywały lekko uniesione uszy. - Wszelako nie po to gromadziłem niepotrzebne nikomu szpargały, żebym własnoręcznie niweczył owoce tych starań. Redaktorka, która niegdyś zamówiła szkic, felieton lub esej o sławnej parze kochanków, odzywała się od czasu do czasu w telefonie, i jak można przypuszczać, z grzeczności lub przez szacunek dla mojej czcigodnej siwizny przypominała, że czasopismo, które reprezentuje, ciągle jeszcze cierpliwie czeka na płody mego talentu. Było to zarazem krępujące (nie dotrzymuję ustalonych terminów, jestem niesumienny) i krzepiące (muszą mnie jednak cenić, jeżeli zgadzają się czekać tak długo). Przyszło mi do głowy, że wielka miłość powinna trwać aż poza wrota czasu, śmierć nie gasi takiego uczucia, pozostaje ono niezmienne nawet wtedy, kiedy znakiem pozostaje tylko płacz i wspomnienie, gdy pamięć musi wystarczyć za to, co było żywe, autentyczne, cielesne, zmysłowe. Ale jak potraktować historię Filipa zwanego Pięknym i Joanny noszącej przydomek Szalonej? Było to małżeństwo dynastyczne. Arcykatolicki król hiszpański Ferdynand, po rozważeniu politycznych racji, postanowił związać córkę z księciem z rodu Habsburgów. Nie na darmo Filip nosił swój przydomek, był wyjątkowo urodziwy, urzekał nie tylko fizyczną urodą, ale także dworską ogładą, rycerskim ćwiczeniem, wesołością i swobodą w sposobie życia. Joannę oczarował od pierwszego słowa, jakie wypowiedział; od tej chwili kochała go wiernie, chociaż to nie było łatwe uczucie. Piękny książę był nader romansowy, dwór pełen młódek niezbyt przejętych nakazami cnoty, pod słońcem renesansu grze- 65 szono z wdziękiem przecież nawet gromowładny Zeus darzył czasami pocałunkiem spłonioną pasterkę; czytajcie Owidiusza, Teokryta, Biona Horacego, zapamiętajcie, że trzeba cieszyć się chwilą, chwytać ją, mieć dla siebie. Niech zakapturzeni moraliści straszą piekielnymi ogniami, czas człowieka jest czasem ziemskim. Wieczność czeka? Może czekać, po to jest wiecznością. Wybaczając Filipowi wszystko, Joanna chciała dla siebie bardzo niewiele zadowoliłaby się nawet pozorami czułości i szacunku, chociaż jednej rzeczy pragnęła żarliwie, cielesnych zbliżeń г pięknym małżonkiem, nawet wymuszonych przez konwenans, wyszantażowanych przez rodzinne komeraże, wy-błaganych przez nią samą, wypłakanych, a może i wymodlonych. Ten królewski mariaż, ani lepszy, ani gorszy od wielu innych królewskich mariaży, nie byłby wart zapamiętania, gdyby nie to, co stało się po śmierci Filipa. Co było powodem zgonu, nie wiadomo. Na próżno puszczano mu krew, przystawiano pijawki za uszami i pojono chorego odwarami ze złotem i rtęcią. Na próżno Joanna na klęczkach błagała niebiosa o zmiłowanie, na próżno odprawiano msze w intencji chorego, na próżno składano na jego piersi relikwiarz z cuda czyniącymi szczątkami. Filip zmarł. Po odprawieniu ceremoniału przysługującego zmarłemu księciu, po uroczystych egzekwiach w wonnych chmurach spalanego kadzidła, złożono ciało w trumnie. Okryta kirami Joanna objawiła dworowi swoją wolę. Ona sama poprowadzi orszak żałobny do miejsca wiecznego spoczynku, które wybrała dla ukochanego. Ale nie zdradziła, gdzie karę konie okryte ciężkimi kapami mają zaciągnąć wóz z trumną. To była długa podróż. W napotkanych kaplicach i kościołach, w jakichś wioskach i mieścinach leżących na uboczu głównych traktów, ku przerażeniu tak orszaku, jak i mieszkańców owych osad, Joanna polecała zdejmować wieko trumny. To straszliwe pożegnanie ze zmarłym trwało całe tygodnie, niepomni na obowiązki służby dworzanie towarzyszący Joannie po prostu uciekli, zostawiając swoją panią na górzystym 66 bezludziu. Posiwiali, poważni mężowie duchowni i świeccy usiłowali przerwać pochód, przedkładając Joannie wymownymi słowy, że miarą jej uczucia do Filipa winno być oddanie jego szczątków ziemi. - Pani, dusza twego zmarłego małżonka boleje w niebie-siech, że cielesna powłoka doznaje niewygód i udręczeń podczas dalekiej drogi. - Powiedziane jest: pogrzebać umarłych. Czy pojmujesz to, księżno? - Pani, wiadomo ci przecież, iż ciało jest jeno okryciem dla duszy, suknią przywdziewaną na dni ziemskiego żywota. Gdy dusza odchodzi, ciało jest jak znoszony płaszcz, oddaj je ziemi, tam bowiem winno czekać Dnia Sądu. Joanna nie słuchała. Wewnętrzny głos kazał jej dzień po dniu podążać za zmarłym, jakby myślała, że go wskrzesi swoją miłością i nadzieją. Aż wreszcie siłą przerwano tę wędrówkę, wyprzężono czarne konie z żałobnego wozu, zdjęto kapy z ich grzbietów, zabito na głucho trumienne wieko i spuszczono ciało Filipa w mroki kamiennej krypty. Zaś Joannę, na rozkaz jej rodzica, króla Ferdynanda, zamknięto w dobrze strzeżonym zamku. Obłąkanej nawet, królewskiej córce, należały się specjalne względy, tylko że szaleństwo Joanny było szaleństwem z miłości, zawstydzającym i dziwacznym, niezrozumiałym i ośmieszającym, więc odcięto żałobnicę od świata i zrobiono wszystko, by jej imię przepadło w ludzkiej pamięci. Ta czerń jest bardzo malownicza, tak mi się zdaje. Czarne konie, czarne kiry, czarna trumna, wdowa spowita w czarne chusty. Krajobraz po widnokrąg wypalony słońcem, bezdrzew-ny, skalisty, z ziemi wyłażą kamienne buły, kopyta krzeszą iskry, gdy zetkną się z twardością głazu. Po obu stronach doliny stoki uciekają do góry, najpierw łagodnie dźwigają na sobie oliwne gaje i kamienne domostwa nisko przywarte do stromizny, potem stają się górskimi zboczami, krającymi niebo ostrym grzebieniem skał. Czy słychać cykady grające w kępach traw? Nie słychać, bowiem Joanna zapłaciła hojnie za modły i śpiewy, członkowie bractw i mnisi nie ustają w su- 67 plikacjach*, gdy milkną jedni, drudzy podejmują przerwane modły. Pewnie, że to malownicze, ale broń nas Boże od takiej miłości, która nie potrafi odkreślić granicy między życiem a śmiercią. Zresztą miałem pisać o kochankach, a gdzież jakikolwiek dowód, że Filip kochał Joannę tak, jak ona kochała jego? Że się z nią ożenił? Wolne żarty! W królewskich rodach zawierano związki, opierając się na relacjach posłów, byle kandydatka czy kandydat nie miał zbyt widocznych wad fizycznych i nie uchodził za pomieszanego na rozumie, a przystępowano do wymiany pierścieni. - Zdaje się, Dżoki, że i tym razem pokpiłem sprawę. - Widocznie zbyt często przedstawiałem psu ogrom rozterek, zwierzak postukując pazurami po parkiecie wyniósł się do przedpokoju, byle dalej od moich skarg i wątpliwości. - Zaczekaj, jeszcze mam coś niecoś do powiedzenia. Skąd wiesz, że to będzie nudne? Romans, którego początku ja i Dżoki byliśmy świadkami, także poszarzał i zbladł, stając się samą prozą. Ten chłopak, zdaje się, skończył szkołę, spotykaliśmy go zaraz po siódmej, jak maszerował do autobusu - wygląd miał solidny, budzący zaufanie, przypominał teraz pana Józefa, swojego teścia. Poruszał się nie za prędko i nie za wolno, było oczywiste, że podąża do określonego celu i nie będzie tracił czasu na żadne głupstwa. „Jak to szybko można zapomnieć, że się jest młodym" -zapomnienie czy pamięć nie podlegały moim osądom, pomyślało mi się tak tylko. - Chyba nikt by nam nie uwierzył, gdybyśmy zdradzili, że był niegdyś kieszonkową wersją Romea. Przysiągłbym przed każdym trybunałem, że Dżoki rozumie każde moje słowo, a nawet po swojemu uczestniczy we wszystkich moich sprawach, chociaż fakt pozostawał faktem, psisko miało awersję nie tylko do głośno artykułowanych rozterek twórczych, ale także zupełnie konkretne pretensje do * suplikacje (z łac.) - modły błagalne 68 niegdysiejszego Romea. Nigdy nie zapomniał go obszczekać. Najwidoczniej uważał to za obowiązek. - On już nie wychodzi oknem. Od dawna opuszcza budynek drzwiami. O co ci chodzi, Dżoki? Spacerujemy sobie wzdłuż trawników, Dżoki wita się ze znajomymi, gradacja serdeczności przy powitaniach jest widoczna nawet dla takiego profana jak ja. Bokserkę liże się czule w ucho, jamnika protekcjonalnie trąca nosem, przystrojony w kosztowne futro wilczur sprawia, że sierść się podnosi na karku, a łapy zaczynają stąpać sztywno i powoli, na teriera w ogóle nie należy zwracać uwagi, a widziana w oddali more-lowa pudliczka wywołuje serię ekstatycznych pisków. Psisko jest wierne uczuciu sprzed miesięcy, zawsze próbuje zmusić mnie do pokłusowania w stronę, gdzie spaceruje suczka przybrana w misternie skędziorkowane futerko. Niechęć Dżokiego do niegdysiejszego Romea jest o tyle niezrozumiała i dziwna, że pies nie zwykł sobie zawracać głowy mieszkańcami osiedla; z nielicznymi wyjątkami, które obdarza skąpo dawkowaną sympatią, większości najzwyczajniej nie dostrzega. Oczywiście nie dotyczy to właścicieli psów, do nich Dżoki ma wyraźny stosunek uczuciowy, negatywny bądź pozytywny, ale przecież przyłapany ongi w przedrannej porze młodzieniec nie miał i nie ma żadnego psa. Za to zwykłą rzeczy koleją niedługo będzie miał dziecko. Gdybym przypadkiem nie zauważył deformacji figury Wioli i ociężałości jej kroków, zostałbym o tym poinformowany i to z wielu niezależnych od siebie źródeł. - Gładka na twarzy, żadnych plam, więc będzie chłopczyk, ja to panu mówię, bo jakby dziewczynka, toby miała ostudę, wie pan, takie plamy. - Dobrze się wyliczyli, on pracuje, ona zaraz szkołę kończy. Dziecko przyjdzie jak na zamówienie. - Wiola ładnie w ciąży chodzi. - A pani Terenia to wnusia czeka, a czeka. Już wyprawka przygotowana. Głos ogółu brzmiał przychylnie, uważano powszechnie, że narodziny uradują nie tylko rodziców i dziadków, ale są dowo- 69 dem, że młoda para nie stosuje żadnych zakazanych sztuczek, nie myśli o używaniu życia czy dorabianiu się własnego dywanu, i odpowiedzialnie traktuje swój związek. - Myślałby kto, że ta Wiolka ma fiu-bździu w łepetynie, a ona do spowiedzi chodzi, poważnie patrzy na życie. - Zawsze mówię, że z domu najważniejsze się wynosi. Pani Terenia religijna kobieta, jak tam z panem Józefem to nie wiem; nic dziwnego, że Wiola od małego miała przykład. Jabłko od jabłoni daleko nie upadnie. - Niech tylko zdrowo urodzi. - Tak, bo to różnie bywa. Tyle teraz tych chorób, kiedyś takich wcale nie było, diabli wiedzą, co się może przyplątać. Gdy ścigany pogłosem dyskusji na tematy medyczne oddalałem się od informatorek, mogłem sam obejrzeć przyszłą matkę, odbywającą zdrowotną przechadzkę. Cerę rzeczywiście miała zdrową, tyle że trudno było teraz rozpoznać w niej szczuplutką, wielkooką dziewczynę, nie - dziewczynkę raczej o cho-chlikowatym wdzięku, przywodzącą na myśl dziecinne bajki. Teraz przytyła, rysy zgrubiały, włosy, kiedyś lśniące i ciężkie, stały się matowe i jakby przerzedzone, stąpała ciężko, patrząc uważnie na czubki pantofli, jakby się lękała, czy nie zobaczy przed sobą kamienia, kłody drzewa lub podobnej przeszkody. Mimo rozmowy sprzed roku nie kłanialiśmy się sobie, ani nie wymienialiśmy zdawkowych uwag. Dżoki nie tolerował jej męża, ja z bliżej niesprecyzowanych powodów nie aprobowałem Wioli. W zasadzie powinna mi być absolutnie obojętna, ale w mojej obojętności kryła się pokaźna dawka niechęci. Dlaczego? Tego nawet położony na tortury nie potrafiłbym wytłumaczyć. Pewnie podświadomie irytowała mnie jej młodość i to jeszcze, że mimo prawie zerowego życiowego doświadczenia nie miała zwyczaju liczyć się ze zdaniem ludzi mądrzejszych od siebie. Doskonale pamiętam, że wcale mnie nie słuchała, równie dobrze mogłem ze swoją oracją wystąpić do wiszącej pod sufitem lampy albo do rozpierającego się w donicy fikusa. - Każdemu według jego marzeń. - Pozwalałem, by pies wlókł mnie tam, gdzie zwykła spacerować morelowa pudlicz- I 70 ka. - Ty chcesz chociaż z daleka zobaczyć swoje bóstwo, ja chcę wreszcie napisać zamówiony niemal przed wiekami szkic, pani Teresa chce mieć wnuka, nasz Romeo zapragnął zostać ojcem. Z tego wszystkiego twórczość pisarska okazuje się najtrudniej spełnialna. Obawiam się, że minie jeszcze dużo czasu, nim serio zabiorę się do realizacji zamówienia. Biedna pani redaktor, nie masz pojęcia Dżoki, ile teraz się płaci za rozmowy telefoniczne. OBRÓT KOŁA W STRONĘ PRZECIWNĄ Miał wreszcie to świadectwo maturalne. Pomny konsekwencji odwiedzania pubów, odmówił stanowczo udziału w koleżeńskiej imprezie i powędrował, jak Bóg przykazał, w domowe pielesze. To znaczy, nie do końca prostą drogą, gdyż trzymając w dłoni karton z podpisami i pieczęciami zboczył z kursu i odwiedził matkę w aptece. - Jakoś mi poszło. - Starał się wygłosić komunikat lekko i niefrasobliwie. - Powiedz tacie, że ma syna z dyplomem technika. Matka podsunęła w stronę klientki całe mnóstwo torebeczek i pudełeczek, coś wystukała na komputerku, nim zażądała: - Pokaż. Mogło się wydawać, że szuka na arkuszu śladów fałszerstwa, podrobionych podpisów czy czegoś takiego, poczuł się prawie obrażony tą nieufnością. Po dokonaniu oględzin matka rozjaśniła się, odprężyła. - Cieszę się, że nie zrezygnowałeś. Przy twoich pomysłach wszystko się mogło zdarzyć. Jestem z ciebie dumna. Pewnie powiedziałaby coś jeszcze, gdyby nie staruszek z plikiem recept. Daniel patrzył z boku na znany od dzieciństwa rytuał wypisywania jakichś skomplikowanych wyliczeń na brzegu karteluszków, można by chyba wreszcie zrezygnować z tych matematycznych łamigłówek. 71 - Co zamierzasz? - Uporawszy się z pisaniną, matka odwróciła się do Daniela. - Idę do pracy. - Co to za praca? - Taka tam. Jeszcze nie wiem. Staruszek odebrał leki, rozmowa mogła być kontynuowana. - Nie myślisz o studiach? - O wyprawie w Himalaje także nie myślę. A w ogóle, wiesz, że mam obowiązki i nie wolno mi obrywać gruszek z wierzby. Matka otworzyła i zamknęła szufladę pełną opakowań polopiryny. - Dziecko kiedy się urodzi? - Na jesieni. W październiku chyba. Tyle sobie powiedzieli. Nie było to zbyt dużo, ale nie było także mało, bał się pretensji, żalów i pouczeń, żądań nie do spełnienia, nadziei, której nie mógłby zadośćuczynić, nic takiego się nie stało, przyjęto do potwierdzającej wiadomości to, co miał do zakomunikowania. Technikum skończył, będzie ojcem, idzie do pracy. Od kiedy został zmiażdżony skonfederowaną pogardą żony i teściowej, starał się pokorą i posłuszeństwem zasłużyć na odkupienie, wszelako anioł z ognistym mieczem wykazałby więcej miłosierdzia i zrozumienia dla człowieczych słabości niż córka i matka. Na każdym kroku wypominano mu niewdzięczność, kłamstwo, pociąg do alkoholu, marnotrawienie cudzych (cudzych!) pieniędzy, pijackie ekscesy i zupełny zanik uczuć wyższych. - Mogła przez ciebie poronić, draniu. - Mamo, daj spokój. Co ja go obchodzę. Tyle, co nic. - Chociaż o tej dziecinie by pomyślał, kiedy o tobie nie chciał. - Myślisz, mamo, że spytał, co ze mną jest? Mogłam umrzeć, a on by z kolegami popijał. - Że ja kogoś takiego pod dach wpuściłam. Córkę rodzoną mu oddałam. Świdrowały go te głosy bez żadnego miłosierdzia, usprawiedliwienia nie przewidywano, wyrok został wydany z góry, 72 nic go zmienić nie mogło. Przy okazji niejako Daniel mógł się dowiedzieć, że obecnie Wiola i pani Teresa zamieniły się rolami. Niegdyś to córka narzucała matce swoje chcenia i obojętnie odganiała, niczym dokuczliwe komary, matczyne sugestie i rady; teraz matka dyrygowała domowym ładem, podporządkowując sobie samowolną latorośl i jej małżonka na dodatek także. Jasne było, że Wiola łaknie autorytetu, mądrości porządkującej świat, które to walory odkryła nagle w lekceważonej dotąd matce. - Pewnie, że kazał ci brać ślub, wiedział przecież, że wy na kocią łapę... - Myślałam, że będzie inaczej. - Myślał indyk o niedzieli. Mnie trzeba było pytać nie księdza Wojciecha, co on, za przeproszeniem, o życiu wie. - Teraz mama tak mówi, a wtedy, że mam robić to, co ksiądz Wojciech każe. - Bo weź, dziecko, na rozsądek. Czy nie lepiej z błogosławieństwem, a nie byle jak? Ja plotek nie lubię, ludzkiego gadania się boję, po co byle kto miałby sobie język strzępić. Zresztą ty sama w kółko nic innego tylko ślub i ślub. - Skąd mogłam wiedzieć, że... Pogadywały w kuchni nie przyciszając głosu, mogły się nie przejmować kimś takim jak Daniel; słyszy czy nie słyszy, wielkie mi mecyje. Nowinę o mającym przyjść na świat rzucono mu mimochodem, prawie ze wzgardą. - Wiola jest w ciąży. Trzeci miesiąc. Oznajmiwszy to teściowa obróciła się plecami i chwyciła za rączkę patelni, na której smażyły się kotlety. W tej pozycji dodała jeszcze: - Chciała Danielowi powiedzieć wcześniej, ale Daniela wcale nie obchodziło, co z nią się dzieje. - Uprzedzając ewentualne protesty rozwinęła swoje widzenie sprawy: - Naburmuszy się i siedzi, coś tam dłubie, ani na nią popatrzy, ani nie zapyta. Gorzej niż z wrogiem pod jednym dachem mieszkać. Oskarżenia były z gruntu nieprawdziwe, lecz Daniel pomawiany o wszystkie grzechy główne, bronić się nie mógł. Prawdą było, że się spił, wdał w jakąś bójkę, wylądował w izbie 73 wytrzeźwień, stracił dokumenty i pieniądze, a wreszcie za jego przyczyną pojawił się słony rachunek za noc spędzoną poza domem. Rachunek zapłacili jego rodzice, fakt, co nie znaczyło wcale zwolnienia od przewiny. No i jeszcze, że tych nieprawości dopuścił się akurat w dniu, kiedy Wiola miała zamiar przekazać mu wieść o przyszłym ojcostwie. Gdyby mu wyrosły anielskie skrzydła, a nad czołem pojawił się świetlisty krąg aureoli, też niewiele by pomogło. To, że teściowa zepchnęła go do kotła pełnego ognistej smoły, przyjmował bez buntu jako coś naturalnego, ale to, że Wiola, jego Wiola, okazywała więcej odrazy i pogardy niż jej matka, trudne było do zniesienia. Sto razy próbował jej wytłumaczyć fatalny zbieg okoliczności, który go ubezwłasnowolnił, poniżył i uplatał w sytuację bez wyjścia, nie chciała słuchać albo mówiła tak, jakby Daniel był notorycznym kłamcą i zdeklarowanym opojem: - Cóż, musisz się czasem napić. Pieniądze były twoje, wydałeś je, jak miałeś ochotę. Nie mam pretensji. Nieco więcej serca okazali mu teść i szwagier, który zjechał na kilka dni z dalekiego miasta. - Baby wszystkie takie same. Zawsze zrobią z igły widły. - Olej te gadki. Zobaczą, że ci wisi, dadzą spokój. - Młoda mniej jest zawzięta niż starsza. Ale bywa odwrotnie. Czasem i młoda tak ci da popalić, aż się ciemno przed oczami zrobi. Gdy chcieli mu nalać szklaneczkę wiśniowej nalewki z goryczką, Daniel wystraszył się tak, jakby mu podsuwali kieliszek wypełniony trucizną. Pod pozorami dobrodusznej męskiej solidarności wietrzył podstęp. Odmówił kategorycznie. - Z ciebie, koleś, chłopa nie będzie - skonstatował szwagier. - Chłop musi mieć ikrę, ty niedorobiony jesteś. O żadnych wakacjach mowy nie było. Łaził całymi dniami, poszukując pracy, gdziekolwiek się pojawił, okazywało się, że anons jest od dawna nieaktualny, że już zatrudniono kogo innego; że kwalifikacje Daniela są za niskie bądź nie takie jak potrzeba, że jest za młody, za stary, że akurat nie ma osoby, która mogłaby przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną, 74 że zawiadomią, kiedy oferta będzie aktualna. Każdy powrót dokładał nowych udręczeń, gdyż Wiola i jej matka żywiły głębokie przekonanie, że Daniel tylko udaje, że szuka pracy, że je zwodzi rzekomymi trudnościami, że jakby się postarał, to już dawno znalazłby godziwie opłacane zatrudnienie. - Jak Oleś poszedł z ogłoszenia, to na drugi dzień robił w warsztacie. - Albo Jolka w McDonaldzie. - Krysię pamiętasz? Jest kierowniczką w supersamie. Przytaczane przykłady sprawiały, że zupełnie utracił wiarę we własne siły. Owi pociotkowie czy znajomi znajdowali satysfakcjonujące posady od ręki, on, Daniel, łaził jak kto głupi i wszędzie pokazywano mu figę. Może one mają rację. Coś z nim jest nie tak, jak trzeba. Dlaczego czuje się jak małż wyciągnięty ze skorupy, bezbronny i słaby? Mimo to podążał wytrwale podług adresów zakreślonych w gazetowych ogłoszeniach, zły czar musi się wreszcie przełamać, niepowodzenie zmienić w sukces. Zresztą on musi, urodzi się dziecko, już teraz teściowa odprowadza nienawistnym spojrzeniem każdą łyżkę, jaką Daniel podnosi do ust, bez ogródek daje do zrozumienia, że skończyła się darmocha. Jakeś mąż i ojciec to masz zarabiać, nikomu na karku nie będziesz siedział bez końca. - Znowu nic? - informuje się Wiola. -Nic. - Zawracanie głowy. Brzmi to tajemniczo, ale i groźnie. - O co ci chodzi? - Po co pytasz. Wiesz sam. Pocałunek w kuchni przerwany przez teściową był ostatnim cielesnym kontaktem z Wiolą, która zachowywała się teraz tak, jakby ślubowała dożywotnią czystość. Nie spali razem, unikała wszelkich dotknięć i przytuleń, odwracała głowę nawet wtedy, kiedy chciał ją po prostu cmoknąć w policzek. Co się stało z tą dziewczyną tak chętną do zbliżeń, pełną inwencji, prowokującą, nienasyconą w miłości? Niewiele wiedział o ciąży, błogosławionym stanie, jak lubi- 75 ła powtarzać teściowa, pewnie tak musi być, dziecko się urodzi i odnajdzie się dawna Wiola, ta która tak go chciała, że związała się z nim na zawsze. Przecierpi te kilka miesięcy, trudno. Tylko nigdy, przenigdy nie przyzna się nawet przed samym sobą, że wcale na to dziecko nie czeka, nie pragnie go; więcej, dałby bardzo wiele, żeby brzuch Wioli przestał rosnąć. Co się stało, to się nie odstanie, ale Daniel nie jest przygotowany na przyszłe ojcostwo. Złapali go w pułapkę, można powiedzieć, nie wyrwiesz się, kraty solidne, zapadnia nie do sforsowania, podkopu nie zrobisz. - Jest praca w stolarni. Od czegoś trzeba zacząć. Popracuje przy wiórach i pokostach, potem znajdzie coś ciekawszego. Dobra, może być stolarnia. Praca okazała się idiotyczna, typu: przynieś, podaj, pozamiataj. Właściciel był jakąś dziesiątą wodą po kisielu, czyli krewniakiem pana Józefa, co dawało pewne niewielkie przywileje, w sumie jednak Daniel czuł się upokorzony. Dyplom technika w szufladzie, a na co dzień bejcowanie desek, od bejcy śmierdziały ręce, ubranie, włosy, nawet nocami prześladował go ten zapach; perspektywy na to, że pozwolą mu na bardziej kreatywne zajęcia były nader iluzoryczne. Pracodawca lubił opowiadać, że dawniej terminowało się całe lata, nim majster pozwolił wziąć do ręki strug lub piłę; na takie drewno, jak wiśnia, grusza, jesion praktykant mógł tylko z daleka popatrzeć, nikt partacza bliżej nie dopuścił. Domowy reżim jednak trochę zelżał od dnia, kiedy Daniel pierwszy raz powędrował do pracy. Teściowa zapakowała kanapki, Wiola pożegnała go czymś niezbyt wyraźnie wyartykułowanym, co mogło znaczyć: - Nie wracaj późno. Od tego dnia wędrował rankami do warsztatu. Żadna z instytucji, gdzie złożył w swoim czasie aplikacje, nie odezwała się ani słowem, próżno zaglądał do skrzynki na listy lub z nadzieją wypytywał, czy nie było telefonu. Niczym pokutująca dusza skazany został na bezterminowe nakładanie bejcy i pokostu pośród strużyn i wiórów, w rzężeniu pilarek, jęku 76 strugów i jazgocie wiertarek. Drobniusieńkie trociny wbijały się w szwy, osiadały na włosach, sklejały rzęsy, powodowały kichanie i kaszel. Trociny denerwowały teściową-.- - Mógłby Daniel jakoś porządnie się czyścić, bo wszędzie tego pełno, a dywanu wcale wytrzepać nie można. To, co robił, nie budziło entuzjazmu rodziców, uważali, że poszedł po najmniejszej linii oporu, że marnuje sobie życie, a taka praca nie stwarza żadnych perspektyw na przyszłość. - Zastanów się, człowieku, przecież wasze wydatki się zwiększą, dziecko to kosztowne przedsięwzięcie, a ty zamykasz sobie drogę zawodowego awansu. Może byś chociaż pomyślał o studiach wieczorowych. - Bylibyśmy gotowi pomóc ci, przynajmniej finansowo. - Synu, nie mogę uwierzyć, że twoje ambicje krążą wokół fornirowania regałów czy mocowania nóg do stołowych blatów. Najpewniej mieli słuszność, lecz Daniel nie czuł się na siłach puszczać na niepewne wody, nie mając pewności, czy samodzielnymi poczynaniami nie zburzy kruchego status quo, względnej równowagi między nim a Wiolą. Miłości między nimi nie było, ale nie było też tej niedawnej agresywnej i nieskrywanej niechęci. Nie miał pojęcia, bo nikt go nie poinformował, że Wiola za poradą matki przerwała naukę, aż się wierzyć nie chciało, że podjęła taką decyzję, wzorowa uczennica, recytatorka wierszy, opoka koła teatralnego, a jednak zdobyła się na to. - Sama wiem, co robić. - Ucięła próbę rozmowy. - Gdybyś był inny, tobym prosiła o radę. - Stracisz rok. - I kto to mówi? - Mogłabyś pójść na studia. Ja pracuję. Nim Wiola zdążyła otworzyć usta, pani Teresa, krzątająca się w sąsiednim pokoju, uznała za właściwe wyłożyć swój punkt widzenia. - Niech się Daniel nie czepia jak pijany płotu. Wiola zrobi maturę eksternistyczną. - Na tym trudnym słowie nieco się 77 zająknęła. - Żadna inna niepotrzebna. Papier musi mieć, bo jej do egzaminu nie dopuszczą. - Do jakiego egzaminu? - Do szkoły teatralnej. - A dziecko? - Niby aktorki dzieci nie mają? Po wygłoszeniu kwestii teściowa wróciła do wycierania kurzu, strzepując co pewien czas ściereczkę. Naprzeciwko Daniela siedzi Wiola, dziewczyna, z którą kochali się tak, jakby poza zespoleniem nie istniało nic więcej; dziewczyna, którą widział w snach, której uśmiech był cudow-niejszy od uśmiechu Giocondy; dziewczyna, która dla niego podeptała zakazy i nakazy i która wreszcie, by nie stracić go podczas wędrowania coraz bardziej doroślejącym i coraz trudniejszym światem, związała go ze sobą węzłem nie do rozplatania, czyniąc tak z porywu serca. To wszystko prawda, ale nie minęło zbyt wiele czasu, a obojętnie patrzy na niego, pojadając posmarowany dżemem rogalik; trudno zgadnąć, co ją cieszy, czego żałuje, czy wróci to, co ich wiązało, czy tylko oboje będą wlekli jarzmo tłoczące do ziemi. A on sam? Gdzie podział się chłopak, trochę dziecinny, trochę niepoważny, który dla swojej dziewczyny zrobiłby wszystko, wystarczyło jedno słowo, jedno spojrzenie i dawał się okręcić wokół dziewczęcego paluszka, podatny niczym jedwabna nić. Teraz trochę się jej boi, trochę się dziwi minionym fascynacjom, obok niej czuje się niepewny, przepłoszony, czemuś winny, ale czemu, tego nie wie. Chciałby, naprawdę chciałby dowiedzieć się, czy jeszcze coś znaczy dla Wioli. Jaka odpowiedź go usatysfakcjonuje? Trudno powiedzieć, ale cokolwiek odpowie, będzie lepsze od tego balansowania na kładce wąskiej jak ostrze miecza - jeden nieostrożny krok i ześlizgniesz się w przepaść. Tymczasem siedzą naprzeciwko siebie nastroszeni, milczący, w oczekiwaniu, które z nich pierwsze złamie pieczęć niemoty. - Czegoś mi nie powiedziałaś - ryzykuje Daniel. - O czym? 78 - O szkole. I o tym egzaminie. - Mówiłam, że będę aktorką. - Dużo rzeczy się chce. - Wbrew sobie przybiera ton mentorski, chce być tym mądrzejszym i starszym. - Nie przypuszczałem, że traktujesz to serio. Wiola dojada rogalik, oblizuje palce. - Wszystko traktuję serio. Ostatecznie jest mężem, ojcem dziecka, które nosi, a traktowany jest od dawna jak rupieć, który tylko zawadza, wyrzuciłoby się grat z przyjemnością, ale z jakichś powodów jest to niemożliwe. - Mnie nie traktujesz serio. Mija dłuższa chwila, nim otrzymuje odpowiedź. - Dlaczego mi to zrobiłeś? Znowu o tamtym? Ile razy można się tłumaczyć z wypicia nadmiernej ilości piwa? Ile razy można przepraszać za nieszczęsną sekwencję niefortunnych zdarzeń? - Tłumaczyłem, że... - Ja nie o tym. - Jej twarz jest blisko, źrenice rozszerzone, w jakiejś książce czytał o paleniu wzrokiem, spojrzenie prawie dotykalne, czuje je na skórze. - Ja o dziecku. Wciągając głęboko powietrze Daniel usiłuje zrozumieć to, co przed chwilą usłyszał. Głęboko w mózgu zaczyna kręcić się karuzela, kołowrót obrazów, słów, myśli obraca się coraz prędzej i prędzej, rozmazane smugi barw, nic dorzecznego w tym wirze nie znajdziesz, co ona powiedziała, o Boże, co ona powiedziała? - Zrobiłeś mi to. - Odsuwa się, przykrywa źrenice powiekami. - Bo twoje miało być na wierzchu, mama mnie ostrzegała, że tak będzie, nie wierzyłam, a ty to zrobiłeś. Zostaje oskarżony o coś, co się dokonało poza jego wolą i świadomością, ale się dokonało, fakt. Które z nich myślało, że zostaną rodzicami, kiedy się kochali tak, jak się kochali wiele razy od momentu, gdy Wiola uchyliła nocą okno swego pokoju. Kochali i nie działo się nic, co mogłoby stanowić ostrzeżenie; zapomnieli, a przynajmniej Daniel zapomniał, że zespolenie może być czymś innym niż doznaniem rozkoszy we wzajemnym 79 uścisku. Coś mu się tam tłukło w pamięci, że są jakieś pigułki czy inne środki, Wiola zna je na pewno, nie pytał o to, ona też nie zająknęła się na ten temat. I oskarża go. Oskarża, że on umyślnie. Gotów jest rzucić siedzącej przed nim słowa chamskie, wulgarne i obrzydliwe. Napraszałaś się. Pierwsza byłaś do tego. Przypomnieć ci, jak mnie dotykałaś? Całowałaś? Co mi szeptałaś do ucha? Nie pamiętasz? Musisz pamiętać. Tyle że to, co chce powiedzieć, zostaje owinięte w określenia plugawe, jakby właśnie one mogły najlepiej określić to, co Wiola powinna usłyszeć. Więc może lepiej milczeć, boją milczenie płoszy, przekreśla pewność głoszonej racji, nawet odbiera apetyt na następny rogalik, który odkłada nienapoczęty. Nagle Daniel wybucha. - Nie wiedziałaś, skąd się biorą dzieci? Trzymajcie mnie, bo pęknę ze śmiechu. Ona nie wiedziała! Wiola zdaje się nie słyszeć urągliwości krzyku. - Wiedziałam, ale nic nie mogłam zrobić. Ty mogłeś. W takim jednym micie (miał kiedyś duży kolorowy tom pełen opowieści o bogach i herosach), na drodze do Teb zaczaił się potwór zadający podróżnym zagadki. Kto nie odgadł, zostawał strącony w przepaść, gdzie roztrzaskiwał się o kamienie. Zagadki były trudne, ale nie trudniejsze niż to, co usłyszał przed chwilą. - Co ja mogłem? No, co? Wiola podnosi się, ujmuje za uszko czajniczek pełen świeżo zaparzonej esencji, rozgląda się za filiżanką, gdzieś tu być musi. Szura spodeczkiem, z dziobka imbryczka kapią gorące krople, rozlewając się na ceracie. - Pomyśl - proponuje, jakby chodziło o coś oczywistego. -Gdybyś chciał, byś się domyślił. Napełnia filiżankę złotobrązowym płynem, strasznie mocna herbata („czy w jej stanie w ogóle wolno pić coś takiego?" -też masz o czym myśleć, Danielu), zastyga z imbryczkiem niepewna, czy uczynić gest dobrej woli. Decyduje, że tak, napełnia drugą filiżanką i podsuwa Danielowi. 80 - Świeżo naparzona. Popijają wspólnie herbatę rozdzieleni płaszczyzną stołu, rzeczywiście mocna i okropnie gorąca w dodatku, ale dobrze jest pić herbatę we dwoje, w milczeniu łamanym tylko przez delikatne szczęknięcie łyżeczki o brzeg czy dno. To nie jest złe milczenie, nie jest wrogie, nie kryje żalu ani niechęci; może to, co winno być powiedziane, powiedziane zostało i należy pozwolić czasowi, by przyniósł zrozumienie. - Chcesz rogalika? Jeszcze są. Więc istnieje dalej więź, którą uważał za zerwaną. Są razem, jedzą i piją tak samo jak kiedyś, wyciąga rękę i dotyka dłoni Wioli, tej dłoni, która ściska rogalik. Gładzi palce obejmujące księżycek ciasta, przegub pod mankietem, rękaw bluzy. Ona nie cofa się, nie zrzuca gładzącej ręki, przyjmuje pieszczotę trochę tak, jak kot karesowany przez dziecko, tyle czasu nie mógł nawet bliżej do niej podejść, nie mógł dotknąć, więc odczuł to przyzwolenie jako łaskę, widomy znak pojednania. Nie odważył się na przygarnięcie Wioli, coś go ostrzegało przed niewczesnymi czułościami, poczeka na znak zachęty, na coś, co upewni, że ona go nie odepchnie. - Pyszna herbata. - Wypełnić czymkolwiek ciszę wiszącą nad kraciastą ceratą kryjącą blat. - Wyjątkowo aromatyczna. - Mama kupuje zawsze assam. - Bardzo dobry. Wymieniają te nic nie znaczące uwagi niczym ludzie, którzy przypadkowo spotkali się w dworcowym bufecie czy przy kawiarnianym stoliku, te zdania niczego nie ukrywają, znaczą dokładnie tyle, ile znaczą, żaden mag, żadna wróżka nie odczyta z nich przyszłych losów, nie odgadnie intencji, nadziei, marzeń. - Matura eksternistyczna to małe piwo. - Czy Danielowi się tylko wydaje, czy Wiola trochę podsunęła się z krzesłem w jego stronę? - Trochę się zapłaci i załatwione. I jest dojście do jednego magika z komisji. - Po co dojście? Dobra jesteś. - Życia nie znasz? Mama mówi, że znajomość zawsze się przyda, jakby co. 81 Denerwujący jest praktycyzm rodziny Wioli, ich zdaniem wszystko da się załatwić, kiedy się zna odpowiednich ludzi albo wie się, kto przyjmie pieniądze i ile za te pieniądze skłonny jest zrobić dla ofiarodawcy. Teściowa posiada niepoślednią wiedzę na ten temat. Dla Daniela sąsiad z brodą to tylko sąsiad z brodą, pani z szóstego piętra to pani z szóstego piętra, właściciel szczekliwego jamnika to tylko właściciel szczekliwe-go jamnika, dla teściowej to pan prokurator, pani ordynator ze szpitala, pan redaktor z ważnej gazety. Wcale by się nie zdziwił, gdyby znalazł notes, w którym pani Teresa odnotowała adresy potrzebnych ludzi, z wyszczególnieniem stopnia ich przydatności. - No, skoro twoja mama tak twierdzi... Wiola odsuwa krzesło z szurnięciem (więc jednak zbliżyła się do Daniela). - Czego chcesz od mamy? Karmi cię, opiera, załatwiła pracę. Gdzie mieszkasz? U moich rodziców mieszkasz. Kochać ich nie musisz, ale szanować, jak najbardziej. - Czy nie szanuję? - Nie szanujesz. Miała słuszność, mimo trwogi, jaką w nim budziła, Daniel nie potrafił wygenerować w sobie pozytywnych uczuć dla teściowej; pod pozorami poczciwości kryła przyziemność, wąziutkie widzenie rzeczy, niewątpliwą hipokryzję, a nade wszystko niechęć do zięcia, zamaskowaną, a jakże, a jednak wyłażącą spod każdego zdania i każdego gestu. Teść, równie przyziemny jak jego połowica, miał jedną ogromną zaletę, nie mieszał się w cudze sprawy, nie usiłował przeprowadzać skomplikowanych manewrów, nie miał ambicji zawłaszczenia życia córki ani życia zięcia. W stosunku do pana Józefa nietrudno zachować życzliwą neutralność, w stosunku do pani Teresy na niechęć odpowiadało się instynktownie niechęcią. - Nie mam ani prawa, ani zamiaru, Wiolu, osądzać twoich rodziców. - Ładnie się powiedziało, tylko pochwalić. - Przykro mi, że zarzucasz mi coś, od czego jestem naprawdę daleki. - To dobrze. 82 Znowu jest jakby trochę bliżej, z wyraźną uwagą słucha wyjaśnień, chyba jest usatysfakcjonowana tym, co słyszy. W porządku, jak iść - to na całość, żadnych tam marszy i kontr-marszy po marginesach, z przytupem prosto do celu. - Zmieniłem się, sama to musisz przyznać. Fakt, że boli mnie i bolała twoja nieufność, traktujesz mnie jak obcego, jak kogoś, kto przypadkiem zaplątał się w twoje życie, a ja bym dla ciebie zrobił wszystko. Nie oskarżaj mnie więcej. Nie chciałem cię urazić. I przykro mi, że cię zawiodłem. Ładnie słucha, uważnie. Daniel pociągają ku sobie, otoczona ramieniem na jego kolanach rozmazuje łzę spływającą po policzku, przytula się. Teściowa w przyległym pokoju po cichutku przymyka drzwi. Nie będzie przeszkadzała w jednaniu. Dzisiaj nie. SŁYSZANE, NIEWIDZIANE Poruszała się wolno, poważnie - rzec można; ciemna, muskularna, z wyraźnie wymodelowanymi mięśniami karku i klatki piersiowej. Potężny łeb nosiła dosyć nisko, pewnie ciążył szyi, ogryzeczek ogona nie zasłaniał kształtnego tyłeczka z wdzięcznie zaznaczoną brązową plamą. Tego samego koloru akcenty zdobiły nogi, pierś i pysk, zabawne plamki nad oczami nasuwały myśl o rysunku dziecka. Najnowsza flama Dżo-kiego była pozytywnie nastawiona do świata i jego mieszkańców, z jednym jedynym wyjątkiem: nie znosiła dzieci ujeżdżających hulajnogi. Rower - proszę bardzo, deskorolka - owszem, wrotki - mogą być, jedynie hulajnogi wywoływały w Sabinie nie ukrywaną irytację i obrzydzenie, narażając na nieprzyjemności nie tyle dziatwę odpychającą się czubkiem adidasa od chodnika, ile właścicieli Sabiny. Żądano kagańca, specjalnie spreparowanych kolczatek, krótkiej smyczy i mnóstwa innych restrykcji, grożąc w razie niespełnienia surowymi konsekwencjami. 83 - Być właścicielem rottweilera a męczennikiem, to mniej więcej to samo. - Pan Sabiny, nader kontaktowy obywatel, lubił się skarżyć na ciężki los. - Mass media wbiły ludziom do głowy, że psy tej rasy to urodzeni mordercy, rozszarpujący na setki fruwających kotlecików każdą żywą istotę, dlatego to, co byłoby darowane każdemu innemu psu, biednej Sabinie darowane nie będzie. Zapomniawszy o morelowych kędziorkach, czarnym nosku i wdzięcznym truchciku, Dżoki zwrócił uczucia do Sabiny. Było to zakochanie platoniczne, mój pies lubił być w jej pobliżu, kopać z nią nory w trawnikach (nie wolno tego robić, ale niech tam), obszczekiwać wspólnie użytkowników hulajnóg, trzymać w zębach drugi koniec patyka, który znajdował się w pysku Sabiny, gonić za tą samą gumową piłką, krótko mówiąc, robić to samo, co akurat robiła ona. Cokolwiek to było, Dżoki uznawał za fascynujące i ochoczo zgłaszał swój akces do wspólnego działania. Masywna Sabina jest kokietką co się zowie, niby przypadkiem otrze się bokiem o bok, w przelocie liźnie kartoflowaty nochal Dżokiego, podczas wydzierania patyka lub piłki odda mu palmę zwycięstwa, by nie ranić męskiej ambicji, wreszcie udawanym zainteresowaniem dla innego psiego kawalera rozpala jego uczucia do białości. Kokieterię dawkuje chytrze, zależy jej na obecności Dżokiego i jego adoracji, co wcale nie znaczy, że jest gotowa wyrzec się swobody wyboru. A nuż pojawi się jeszcze atrakcyjniejszy wielbiciel? Gdy przekładam stosy notatek, wertuję opasłe księgi, zapisuję, przekreślam, nanoszę dodatkowe poprawki, Dżoki patrzy na mnie ze zdziwieniem. Gdyby dany mu był dar mowy, pewno bym usłyszał: „Mając codziennie przed oczami prawdziwe uczucie, szukasz nie wiadomo czego i tracisz mnóstwo cennego czasu. Sabina i ja, to jest temat dla ciebie". Dla mnie z pewnością tak, wątpić jednak należy, czy także dla czytelniczek magazynu przeznaczonego dla płci zwanej niegdyś białą. To powinno być coś wysmakowanego, wysublimowanego, egzotycznego może. Jeżeli egzotycznego, to wybór Japonii wydaje się jak naj- 84 ■ bardziej na miejscu. Biały szczyt Fudżi, kwitnące sady wiśniowe, krzyk odlatujących gęsi, jesienne noce na ryżowiskach, kiedy wieśniacy piją sake i rywalizują w układaniu strofo trudnym metrum. Oczywiście uporządkuję galimatias, święto kwitnącej wiśni nie będzie towarzyszyło świętu kwitnącej chryzantemy, fale oceanu zaś nie obmyją stóp Fudżi. Młodziutka dama dworu, przystrojona w siedem jedwabnych szat nałożonych jedna na drugą, uczesana w chryzantemę, z wyrysowanymi wysoko na czole kształtnymi liniami brwi (tylko prostaczki nie golą brwi danych przez naturę), ze starannie poczernionymi zębami (prostaczki kontentują się przyrodzoną bielą zębów), była mimo swej młodości wytworną istotą. Nic też dziwnego, że znalazła się w orszaku cesarzowej, nie powierzono jej, oczywiście, tak odpowiedzialnych funkcji jak noszenie wachlarza lub puzdra z kosmetykami, ale pozwolono przebywać w pobliżu najczcigodniejszych na dworze osób. Dziewczynka w jedwabnych szatkach ukrywała starannie tęsknotę za domem, trochę się bała tych wszystkich otaczających ją ludzi; czuła się przy nich nieważna jak listeczek niesiony przez wiatr, jak krucha muszelka nad brzegiem morza, którą zdepczą nawet łapki ptaka, bezbronna jak gąsienica pełznąca bezkresem łąki pod obojętnym żarem słońca. Starała się poważnie kroczyć w orszaku, ukazywać rąbki strojących ją kimon, nie burzyć misternie ułożonych włosów, milczeć i dbać o to, by nie zasłużyć na gniew ochmistrzyni. Uroczystość w cesarskich ogrodach odbywała się jesienią, już po zmroku zapalono lampiony, w miękkim świetle jedwabne tkaniny stały się olśniewające, twarze kobiet przywoływały na myśl lica bogiń, mężczyźni przemienili się w bohaterów ze starych legend, którzy ostrzem swoich mieczy gromili smoki i demony. Najsilniejszy blask padał od cesarskiej pary, rzekłbyś, że oczy ślepną od tego blasku. Mała dama dworu nagle zatęskniła za ogrodem swego ojca, za klangorem żurawi przelatujących nad łupkowymi dachami, za wiatrem wiejącym od gór, za zapachem żywicy, księżycem płynącym nad ryżowiskiem. Łzy napłynęły do oczu dziewuszki uczesanej w chryzantemę, chyłkiem, milczkiem wysunęła się 85 z barwnego orszaku i ukryła w ciemnym ogrodowym pawilonie. Mogła płakać do woli, nikt nie widział jej łez. Szlochała więc, wciągając między łkaniami powietrze, ocierała łzy rękawem paradnego kimona i byłaby wypłakała smutek ze swego serca, gdyby nagle z ciemności nie odezwał się męski głos: - Czy mógłbym, pani, uczynić coś, co zmniejszyłoby twój żal? - Wybacz, o panie, że zakłóciłam twój spokój niemądrym płaczem, ale może wytłumaczeniem będzie, że ten wieczór przypomniał mi ojcowski dom. - Skąd, pani, pochodzisz? Nie mogli się zobaczyć, bowiem gęsta ciemność zalegała wnętrze ogrodowego pawilonu, mimo to ich rozmowa popłynęła jak nurt górskiego strumienia, swobodnie i śmiało. Okazało się, ze lubią tak samo zapach spalanego drzewa w zimowe dni, grę cieni na wodzie, zieleń kłoszącego się ryżu, gorącą kąpiel, danie z surowej ryby i słodkie, okrągłe ciasteczka, które piastunki chowają przed dziećmi w koszyczkach plecionych ze słomy. - Wydaje mi się, panie, jakbym wraz z tobą poszybowała daleko stąd. - Pewnie sądzisz, pani, że jestem nieokrzesanym wieśniakiem, który nie potrafi ocenić zaszczytu, jakim jest możność przebywania na dworze. Atoli wiesz sama, że niewielu jest tu ludzi, z którymi można rozmawiać tak, jak z tobą. Powiedz, czy puszczałaś kiedyś w ten jesienny czas latawce? Mała dama dworu roześmiała się głośno. - O tak, panie. Moi bracia kleili wspaniałe smoki z długimi ogonami, które unosiły się tak wysoko, że czasami ginęły nam w błękicie nieba. - Jak dorosłem, wypisywałem na swoich latawcach dwuwiersze i umyślnie odcinałem wstęgę, by doniosły moje przesłanie jak najdalej. Może znalazłaś taki latawiec? - Nie miałam takiego szczęścia, panie, ale jestem pewna, ze spodobałyby mi się wiersze ułożone przez ciebie. - Takie jak ten: „Mgła na skrzydłach gęsi osiada, samotny jestem na dworze w Nyjama"? 86 Chociaż nikt tego nie mógł widzieć, mała dama dworu pochyliła głowę na znak uznania i podziwu. - Zazdroszczę ci, panie, umiejętności układania słów w kunsztowne strofy. - Jeżeli znalazłem łaskę w twoich oczach, pozwól, że powiem ci jeszcze kilka strof, które niegdyś ułożyłem. Lecz nim to się stało, w ogrodach podniósł się gwar, cesarska para zbierała się do odejścia, w ślad za nią ruszyła cała rzesza asystująca ceremoniom. Dziewczyna zerwała się z miejsca i przerażona, że ktoś odkryje jej nieobecność, wybiegła z pawilonu. Nie znała imienia mężczyzny ukrytego w mroku, nie widziała jego twarzy, słyszała tylko głos, nic więcej. Przez tygodnie, miesiące, lata natężała słuch, chwytając z daleka nawet echa rozmów, była pewna, że rozpozna ten głos zawsze i wszędzie. Nieznajomy bez twarzy i imienia rozpłynął się, zniknął, może był widmem, fantomem, majakiem wyobraźni. Ale ona pamiętała każde słowo rozmowy i żyła nadzieją spotkania - aż przyszła chwila, że przyjęła zaloty pana kwitnących włości, któremu służyli liczni samuraje, i odjechała z cesarskiego domu w zamkniętej lektyce, niesionej na barkach tragarzy. Nie była nieszczęśliwa, znalazła łaskę w oczach swego pana, urodziła dzieci. Nie była też szczęśliwa, bo każdego dnia zadawała sobie pytanie: co by się stało, gdyby złączyła swój los z tamtym nieznanym człowiekiem. Myślała o kaczkach przybranych w cynamonowe pióra sunących ciemnym ciekiem wody, o delikatnych kitach trzcin, o ryżu gwiazd zasypujących pola niebios, latawcach bujających pod niskimi chmurami, myślała o tym wszystkim, lecz naprawdę były to myśli o nim - niewidzianym, nieznanym, wytęsknionym, przecież mogliby razem oglądać świat, gdyby się powtórnie spotkali. Kiedy jej włosy posiwiały, a plecy zgarbiły, zawiozła swoją wnuczkę na cesarski dwór. Jak ona sama niegdyś przybraną w siedem jedwabnych kimon, z pięknie poczernionymi zębami i brwiami wyrysowanymi prawie pod nasadą włosów. Przyjęto ją z szacunkiem należnym żonie wielkorządcy i długoletniej damie dworu cesarzowej. Była obecna przy audiencji, na któ- rej cesarz przyjął starego wodza, długie lata wojującego na północnych wyspach. Gdy usłyszała pierwsze słowa, wiedziała, że to on, poznałaby ten głos wszędzie, nawet taki jak teraz, zmieniony przez trudy i choroby, zmatowiały od zimnych wiatrów i lodowatej mgły, ochrypły od wydawanych rozkazów, zniekształcony przez mijające lata. Była tak niedaleko od niego, kilka kroków zaledwie. Mogła podejść i zapytać: „Czy pamiętasz, panie, jak w ciemnym pawilonie rozmawiałeś z dziewczyną przed wielu, bardzo wielu laty?" Gdyby odrzekł, że pamięta, rzekłaby: „To byłam ja". Tak myśli stara kobieta, wsparłszy dłonie na ramionach stojącej przed nią wnuczki, młodziutkiej, rozkwitającej, trochę zawstydzonej, a trochę przekornej. Na śliskim jedwabiu te dłonie wyglądają jak liście jesieni - nim opadną, jeszcze żyją, ale ich czas już nadchodzi. Nie podejdzie, nie zapyta o nic. Zostanie tam, gdzie jest. Ani jej, ani jemu nic nie da przypomnienie czegoś, co stać się mogło. Milczenie to jedyny dar, który może teraz ofiarować wytęsknionemu. To bardzo ładna opowieść o miłości, spisana prawie tysiąc lat temu, cała w półtonach, niedopowiedzeniach, niuansach. Trudno ją jednak nazwać opowieścią o kochankach, bo czy mężczyzna ukryty w ciemności też chciał odnaleźć dziewczynę, czy jej głos i to, co mówiła, zapadł w jego pamięć równie mocno, jak w pamięć małej damy dworu? O tym nie dowiemy się nigdy, bo stara kobieta nie podeszła do steranego latami wodza, nie usłyszała odpowiedzi na swoje pytanie, a my nie usłyszeliśmy tej odpowiedzi razem z nią. Igno-ramus et ignorabimus mówiąc uczenie, co znaczy: nie wiemy i wiedzieć nie będziemy. Szkoda. Przypuszczam, że pani redaktor (swoją drogą wyjątkowo wytrwała i trudno się zniechęcająca osoba) byłaby zadowolona z japońskiej opowieści, gdyby ją można wzbogacić o wyznanie starego mężczyzny. Nasi Romeo i Julia mają dzidziusia. Niemowlak ma mętne, granatowe oczka, czerwoną buźkę, reszta jego cielesności jest 88 zawinięta i spowita w mnogie beciki, śpioszki, kocyki, czy jak się tam nazywają okrycia przeznaczone dla osesków. Najbardziej oczarowana jego przyjściem na świat jest niewątpliwie pani Teresa, aczkolwiek i nasza osiedlowa Julia nie bez dumy popycha przed sobą wózek. Do spacerującej podchodzą damy w różnym wieku i sycą się konwersacjami na temat komplikacji porodowych, pielęgnacji niemowląt, wskazań ogólnych dla karmiących matek, rad dietetycznych i opisów porodów własnych i cudzych. - ...cała we krwi leżała, a położne kawę piły. - Za nic bym się nie zgodziła, żeby mąż był przy porodzie. - Wydziwiają a wydziwiają, dawniej żadnych szkół rodzenia nie było i dobrze. - Kuzynka z Torunia to ciążę przenosiła prawie o miesiąc. - A moja siostra nim wreszcie urodziła, to dwa poronienia miała. Szeroko niósł się pogłos tych opowieści, trudno ich było nie słyszeć, sprawy poważne traktować należy z należytą atencją, ale umykałem nie tylko od rozpisanych na głosy dialogów, wstyd wyznać, starałem się okrążać szerokim łukiem wózek z nowo narodzonym. Mówiąc szczerze, niewiele wiem o dzieciach, a o oseskach zupełnie nic. W zasadzie nie wierzę, że sam kiedykolwiek byłem zapakowanym w tobołek projektem na człowieka, aczkolwiek będące w moim posiadaniu fotosy przedstawiające naguska na kosmatej skórze zaprzeczają tej niewierze. Poznawszy stan uczuć macierzyńskich Wioli tudzież bab-cierzyńskich pani Teresy, nie miałem jakoś okazji podziwiać szczęśliwego ojca maleństwa. Widywałem go rankami, kiedy spieszył się do swoich zajęć, widywałem go także nad wieczorem, gdy powracał, rozsiewając silną woń bliżej niesprecyzo-wanych chemikaliów. Temu chyba należało przypisywać niechęć Dżokiego. Jeżeli ja swoim niedoskonałym powonieniem wyłapywałem ostre zapachy, co dopiero musiał czuć mój pies, właściciel truflowatego nochala niezawodnie analizującego wszelkie wonie. - Sczerniał, wychudł, ale nie zacytowałbym za poetą, że dziwnie wyszlachetniał. - Kiedy rozmawiałem z Dżokim w miej- 89 scach publicznych, zawsze ściszałem głos, świadomy, co mogę usłyszeć od przypadkowego przechodnia, kiedy wyjdzie na jaw, że konwersuję z psem. - Ile może mieć lat? Pewnie dwadzieścia, ale powiem ci, Dżoki, że on był bardzo krótko młody, dzisiaj już nie jest, wygląda jak kurtka po wielu praniach. Porównanie pralnicze mnie samego zaskoczyło trywialną oczywistością. W tym chłopaku coś się obluzowało, osunęło, przestawiło. Bez przesady, żadnych łysin, podbródków, brzuszków, nic z tych rzeczy, szczupły, sprężysty, rusza się zwinnie, tylko jest w nim widoczna nawet dla mnie niepewność, ktoś wyłączył wewnętrzne światło, pewnie zrobił to on sam, czując się w obowiązku być statecznym, poważnym człowiekiem. - Młodość, rzecz piękna, ale mija nie leczona - paradoks jak paradoks, nie gorszy od innych. - A w ogóle może i dobrze, że stworzyliśmy legendę o szczęśliwej młodości? Tak naprawdę, młodość bywa dosyć okropnym okresem życia, tyle że nie pamiętamy jej udręczeń, tylko pozytywy. Nie chciałbym, Dżoki, być jeszcze raz młody. Mówiąc prawdę, na starzenie się też nie mam zbytniej ochoty. Że się starzeję, świadczą dowodnie spacerki wzdłuż osiedlowych trawników, rozmowy z Dżokim, zainteresowanie drugorzędnymi sprawami, i niemożność skupienia się nad czymś konkretnym i sensownym. Kiedy, u diabła, wyknocę wreszcie ten esej? I dlaczego, do cholery, nieproszony pcham nos w cudze sprawy? Co mnie może obchodzić mąż Wiolki, choćby wyglądał jak don Kichot na pięć minut przed finalnym atakiem na wiatraki? Co mi do dziecka tej pary? Czy mnie mogą obchodzić życiowe plany matki noworodka? Nie jestem zobowiązany słuchać utyskiwań pani Teresy ani jej zachwytów, bo miesza w prawie równych proporcjach radość z gorzkimi żalami. - Jakie to dziecko mądre, panie profesorze, tak patrzy, jakby wszystko rozumiało. - Tymczasem dziecko spało z wyrazem staruszkowatego niezadowolenia na małej twarzy. - Pytam zięcia, jak go ochrzcimy, ojciec bądź co bądź, a on, pan profesor sobie wyobrazi, powiada: niech Wiola wybierze. Jakby to córka, rozumiem, ale to syn. Dla syna ojciec imię wybiera, tak od początku świata ustanowione. 90 Miałbym niejakie wątpliwości co do ładu ustanowionego po stworzeniu, co nie zmieniało faktu, że zięć wyraźnie nie był faworytem pani Teresy. - Jakby nie ja, to już dawno by przepadł jak ruda mysz. Ani o niczym nie pomyśli, ani nie zarobi jak trzeba, w domu do niczego, w towarzystwie też nie do ludzi, a Wioli świat zawiązał. Wiersze tak pięknie mówiła, a żeby pan profesor wiedział, jak śpiewała. Lepiej niż niejedna artystka. Oczywiście mogłem przypomnieć pani Teresie, że to jej Wiola zawiązała temu chłopakowi świat w niemądrej wierze, że pierwsze porywy miłosne będą trwały wiecznie i nie ulegną żadnej dewaluacji. Przecież sama prosiła mnie, żebym spróbował odwieść córkę od ślubnych projektów. Potem się wycofała, ale kto zrozumie kobiecą logikę: nie chce, chce, i znowu nie chce, by za moment oświadczyć, że zawsze chciała. Nietrudno zgadnąć, że ognie się wypaliły, wieczna miłość -jak perpetuum mobile - nie istnieje. Po prostu i najzwyczajniej przepala się i zostawia po sobie garstkę popiołu lub w korzystniejszym wariancie - przeradza się w przyjaźń, wspólne ciągnięcie wozu po grudowatej, wyboistej drodze, zgodne parcie na szleje, ciągniesz ty, ciągnę ja, gdzieś tam dowleczemy ciężar. Za wysoko zapalił się płomień. Tak myślę. Grzywa ognia pochłonęła nagle cały świat, zwinęła się w błyskach, w złocie i czerwieni, gorąca do bólu łuna zapłonęła nad widnokręgiem fantastyczną feerią barw, istniał tylko spalający płomień i nic nie mogło istnieć poza nim; więc kiedy się dopalił, próżno dmuchać na tlące się gdzieniegdzie w popiele węgielki. Coś tam się zatli, wątły języczek ognia obliże słomkę czy patyczek, ale już nie wskrzesi się płomiennej wspaniałości. - Z wnuka jest pani przecież zadowolona. - Pani Teresa patrzy z niepokojem na wielki łeb Dżokiego w bliskości śpiącego noworodka, nie daj Boże, psisko zechce zajrzeć do wózka i nieszczęście gotowe. - Proszę się nie bać, Dżoki jest godny zaufania. Zapewnienie owo nie trafia do przekonania pani Teresy, odsuwa się na bezpieczną odległość wraz z oseskiem śpiącym w wózku. 91 - Jestem zadowolona i nie jestem. - Pochylona poprawia coś pod budką. - Wiola, panie profesorze, jakby się ten Daniel nie przyczepił, każdego mogła mieć. Sama się śmiałam, że z Józkiem kawalerów kijami będziemy odganiali, tyle się tego tałatajstwa zleci. Pan już starszy człowiek, to pan sądzi, że dobrze jest, jak jest, oby gorzej nie było. A czy my, pan albo ja, wiemy, na ten przykład, co dobre, a co złe? Tym głęboko filozoficznym stwierdzeniem zakończyła rozmowę. - Ona ma rację - monologowałem, patrząc na zabawy Dżo-kiego i Sabiny, ekstatyczne gonitwy i przepychanki dwóch potężnych psisk. - Każda ocena jest zawsze względna, nie ma sądów bezwarunkowo prawdziwych i bezwarunkowo nieprawdziwych, przynajmniej wtedy, gdy wygłaszają je ludzie. Mimo to zaryzykuję: Sabina jest wspaniała. Zgodzisz się ze mną, Dżoki, prawda? KOŁO OBRACA SIĘ DALEJ Więc mały już istniał. Widziany przez szpitalną szybę wydawał się wzruszająco maleńki i kruchy, nosek jak guziczek, zaciśnięte mocno powieki, drobniutkie piąsteczki uniesione ku uszkom. Żeby pokryć niemęskie wzruszenie Daniel przełknął kilka razy ślinę, co pozwoliło mu rzucić swobodnie, czystym głosem uwagę: - Kawał chłopa. - Kubek w kubek taki jak Sebastian. - Teściowa też patrzyła przez tę samą szybę. (Sebastian był jej synem, bratem Wioli, tym samym, który zarzucał ongi Danielowi brak ikry i ogólne nieudacznictwo). - Nie wydaje mi się. - A widział Daniel Bastka po urodzeniu? Jak nie widział, niech się nie mądrzy. Ja widziałam i wiem, co mówię. Przez pierwsze dni trzeba było poruszać się na palcach, 92 mówić szeptem, bo inaczej z wózka odzywał się płacz, przypominający miauczenie dręczonego kota. Pozamykano na głucho wszystkie okna, każde uchylenie drzwi wywoływało strach przed przeciągami, w dusznym cieple mały spał, ssał nie rozlepiając powiek i moczył kolejne pampersy wyciągane z kolorowych opakowań. Daniel właściwie z ulgą przyjmował odpędzanie go od wózka, nie przyznawał się przed samym sobą do strachu, jaki w nim budziło dziecko, najzwyczajniej nie czuł się na siłach dotykać czegoś tak małego i kruchego łapskami stwardniałymi i wyżartymi od bejcy, pokostów i kleju; dobrze, że nie każą mu przewijać ani podawać butelki, widok małego ewoko-wał gdzieś z głębin pamięci lęk przed dotknięciem zaskrońca wygrzewającego się w słonecznej plamie lub nowo narodzonych królików podobnych do gołych, różowych myszy. Używano go do czynności zwykłych i nieskomplikowanych, każdego wieczoru wyciągał zza szafy dwie starannie oheblo-wane deski (prezent pociota ze stolarni) i umieszczał je na wannie. Następnie wydobywał z pawlacza plastikową miskę, którą wieńczył przygotowany uprzednio postument. - Gotowe. Można kąpać małego. Ponieważ po kąpieli należało powtórzyć wszystkie czynności tylko w odwrotnym porządku, któregoś wieczoru rzucił myśl, że miskę można by stawiać na stole w kuchni, cerata nie ucierpi. - Daniel to ma chyba nierówno pod sufitem - zdenerwowała się teściowa. - W kuchni lufcik nieszczelny, gaz się ciągle pali, a okap przecież całej trucizny i smrodu nie wyciągnie. Już by czas mieć trochę rozumu. Brakiem wiary w pełnię władz umysłowych Daniela zaraziła też Wiolę; gdzie te czasy, kiedy czuł się przy swojej dziewczynie mądry i władczy. Wszystko, co niegdyś był skłonny zapisywać na plus, okazywało się teraz żałosne i bylejakie, cóż z tego, że pamiętał prawo Maxwella czy Dopplera, wiedział, co to jest mantysa, i umiał narysować przekroje różnego typu gaź-ników, kiedy nie potrafił zarabiać PRAWDZIWYCH pieniędzy i, jak się okazało, słabo nadawał się na PRAWDZIWEGO mężczyznę, PRAWDZIWEGO męża tudzież PRAWDZIWEGO ojca. 93 Obarczono go także grzechem samolubnego egoizmu. - Mogłeś chociaż spytać, czy ja też chcę. - Kiedy miałem pytać? - No wiesz - oburzała się Wiola; przytyła, rozrosła się, wysokie piersi, krągłe pośladki zachęcające do swawolnych klapsów. Gdzieś się podziała, zgubiła szczuplutka dziewczyna ze wspomnień. - Cham jesteś i tyle. Wzdychała głęboko. - Moje życie skończone, ale ciebie to nie wzrusza. Jak się zastanowić, to ich życie zaczęło się - albo jeśli ona tak sądzi, skończyło - w tym samym momencie, kiedy zaczęli się całować w marcową noc pod latarnią mżącą skąpym światłem. To ona była rozgrywającym, używając piłkarskiej terminologii, z jej woli stali się kochankami, z jej woli wymienili obrączki przed ołtarzem, dlatego że ona tak chciała, Daniel dał się ubezwłasnowolnić, przestał być sobą, a stał się mężem Wioli, zięciem pani Teresy i pana Józefa, szwagrem Sebastiana i pracownikiem niewykwalifikowanym w stolarni. Stało się tak przez nią i dla niej. A dziecko? Skąd można wiedzieć, z którego uścisku się poczęło? Nikt o tym nie myślał. W filmach planuje się poczęcia, zapala się świece, stawia bukiety róż i nim oddechy staną się płytkie i pospieszne, mówi się partnerowi, że pragnie się potomstwa; ale Daniel jest dostatecznie dorosły, żeby wiedzieć, że życie nie jest filmem, a film życiem. - Podoba ci się imię Karol? - Może być. Tak ochrzcimy małego? - Wolałabym Szymona. Aleksander też mi się podoba. - Niech będzie Aleksander. - Jaki ty jesteś - rozżalała się nagle Wiola. - Wszystko ci jedno, jak mały będzie miał na imię. Karol, dobrze, Aleksander, jeszcze lepiej. Jak nie wiesz, weź kalendarz, przejrzyj, coś wybierzesz. Na przykład: Maksymiliana. Albo Mariusza. - Maksio to fajne imię. - Dla psa - odparowywała prawie z gniewem. Już dawno wybrała imię, a rzeczą Daniela było odgadnąć, które z nich należy nadać oseskowi śpiącemu w wózku pod kocykiem w różowe misie. Pewnie łatwiej byłoby zgarnąć główną wygraną w „Mi- 94 lionerach", niż precyzyjnie rozwiązywać zagadki podsuwane przez Wiolę. - Daniel sam nie wie, czego chce. - W sukurs ruszała teściowa. - To imię mu niedobre i tamto nie takie. Na patrona trzeba zwrócić uwagę, patron najważniejszy. Dlaczego mu dokuczały, skoro wiedziały równie dobrze jak on, że decyzja już została podjęta i jego zgoda czy niezgoda nie ma najmniejszego znaczenia; dręczyły go solidarnie, jeżeli Wiola zadawała pierwsze pchnięcie ostrzem imaginacyjnej szpady, następne było dziełem teściowej. Jeżeli do ataku ruszała pani Teresa, momentalnie Wiola szła jej w sukurs, chyba nie były to działania wyrozumowane lub ustalone podczas poufnych narad, po prostu każda z nich poczuwała się do wspólnoty działania. - Jeździ takim długim wozem - relacjonowała pani Teresa. - Pytał, czy mnie podwieźć, mówię, że nie trzeba, dziękuję. Nim odjechał, zapytał co u ciebie. - Co mu mama powiedziała? - Że w porządku. - Więcej nie pytał? - Nie pytał. Zabrzmiało to jak trzaśniecie wiekiem trumny. O ile można się było zorientować, chodziło o jakiegoś znajomego chłopaka, który miał się niegdyś do Wioli. Może nawet o tego Petera, od którego urodzin wszystko się zaczęło, chociaż zapewniała Daniela żarliwie, że właściwie nic ich nigdy nie łączyło, znajomość z podwórka, można powiedzieć, takie tam smarkate wygłupy. Ale teraz ów Peter vel Piotrek, rozparty w długim samochodzie, mógł się jawić wyobraźni jak utracony na zawsze skarb. Nie miał samochodu, skórzanej kurtki, eleganckich garniturów, komórki, laptopu, teczki z szyfrowym zamkiem; zarabiane przez niego pieniądze, być może, częściowo pokrywały koszty utrzymania i nic więcej. Dotacje od rodziców stały się sporadyczne, familia od urodzenia się małego była raczej skłonna finansować wydatki na noworodka - wózek, pampersy, zasypki, oliwki, śpioszki, maciupcie buciczki (po co buciczki ko- 95 muś, kto nie może chodzić?), haftowane koszulki, kombinezo-nik - strasznie dużo było tych dóbr potrzebnych oseskowi, więc dobrze, że łożyli, ale to sprawiało, że źródełko zasilające osobisty budżet Daniela obecnie wyschło i nic nie wskazywało, by kiedykolwiek jeszcze trysnęło gotówką. Od teściów też nie mógł oczekiwać niczego więcej, niechętnie bo niechętnie, ale musiał przyznać, że i tak robili spory wysiłek dając im dach nad głową, pełny talerz i światło każdego wieczoru. Daniel już wiedział, że nic nie spada z nieba, a przecież tak niedawno w ogóle nie zastanawiał się nad tym, do czego właściwie służą pieniądze i skąd się biorą w portfelach innych ludzi. - Nie mogła mama mu powiedzieć, że go pozdrawiam? Dalszy ciąg rozmowy rozwijał się w przewidziany sposób, Wiola wspomniawszy to, co było, robiła jakieś usiłowania, by związać zerwaną osnowę, pani Teresa podchodziła do tych prób z wyraźnym sceptycyzmem. - Jak kto się śpieszy, za przeproszeniem, na piechotę za swoim leci. Jakby trochę poczekał, toby coś podjechało. - Co też mama. - W głosie Wioli było tyle samo urazy, co zrozumienia dla stanowiska matki. - Niczego mi nie żal, tylko byłam ciekawa, jak mu się w życiu ułożyło. Przy tym wszystkim obie zajmowały się małym bez zarzutu, dziecko było nakarmione (przechyl, niech się uleje), przewinięte (pampersy na noc, bo drogie, na dzień wystarczy zwykła pieluszka), wykąpane, wyspacerowane (zimno, daj drugi kocyk) i obdarzone porcją czułości (maluszek mamusi, sroczka kaszkę warzyła, pyzula śliczna, koci, koci łapci). Tandem działał niezawodnie, bez usterek i potknięć, między kobietami i dzieckiem nie było miejsca dla nikogo. A już na pewno nie dla Daniela. - Będzie się nazywał Mariusz. Chrzest odbył się uroczyście, mały zapatulony w koronkowe powiewności, z przypiętym do kapki bukiecikiem kwiatów, z zupełną obojętnością przespał ceremonię, chociaż inne noworodki darły się wniebogłosy. Rodzice chrzestni dzierżyli przystrojone świece, z góry lała się organowa muzyka, zaś liczni 96 goście robili półgłosem stosowne spostrzeżenia, dotyczące tak nowo ochrzczonych, jak i osób towarzyszących. Daniela i Wiolę spotkało szczególne wyróżnienie. - Bardzo rad jestem widzieć twoje dzieciątko, Wiolu. -Nierozdziany z ornatu ksiądz przystanął obok nich w drodze do zakrystii. - Przypadła ci nagroda za podjęcie słusznej decyzji. Z całego serca gratuluję - tu odwrócił się do Daniela. -Pana to ja chyba nie widuję na niedzielnych mszach. Kto z Bogiem, Bóg z nim, warto sobie zapamiętać. Miło, że pogratulował im właśnie, że nazywał Wiolę po imieniu, że dotknął ciemnego meszku na główce małego gestem błogosławieństwa. Pani Teresa aż rozkwitła w szczęśliwym uśmiechu, wszyscy zebrani widzieli na własne oczy, jaką życzliwością ksiądz darzy jej córkę, wnuka i zięcia, bowiem w tak podniosłej chwili Daniel pełnił z godnością rolę ojca. - Jak go będziecie wołać? - Chciała wiedzieć jakaś kuzynka pochłaniająca trzeci kawałek domowego keksu. - Riuszek? Maruś? - Maruś ładniej. - Wycudowane imię. - Krytykująca zręcznie zebrała z obrusa okruszki. - Nie lepiej zwyczajnie ochrzcić? U nas jedna córeczce Samanta dała, druga Rebekę wynalazła. Ja nowomodnych imion nie lubię. Za to keks pyszny, musisz mi dać przepis, Tereniu, mnie bakalie na spód spadają. W warsztacie trzeba było postawić jedną i drugą flaszkę, grzech nie wypić za Mariuszka; koledzy klepali go po plecach, ściskali w przypływie nagłych uczuć, wysuszyli butelki do ostatniej kropli i nawet nie zauważyli, że Daniel nie wychylił nawet jednej kolejki. Pilnował się od czasu tamtego opilstwa, och, jak się pilnował. Powoli, niczym krab ukwiałem, obrastał życiem, którego wprawdzie nie wybrał, ale nie potrafił odrzucić. Koledzy z technikum gdzieś się rozpierzchli, gdy któregoś z nich spotykał, przyrzekali sobie nawiązać rychły kontakt i na tym się kończyło, rodzice sądzili, że jest szczęśliwy w roli męża i ojca, nie pytali o nic, zachowując starannie dystans; książkową wiedzę pogubił, nie miał czasu zaglądać do branżowych pism ani szu- 97 kać w telewizorze programów poszerzających horyzonty, zresztą domownicy nie zezwoliliby na odcinanie kolejnych odcinków seriali na rzecz trudno zrozumiałego nudziarstwa, cierpienia jakiejś Felicyty czy Mercedes były o wiele ważniejsze. - Tamta chce się za niego wydać i tę dziewczyninę w łyżce wody by utopiła, jakby tylko mogła. - On to oczu nie ma. - A który mężczyzna ma? - Są tacy. - Phi - zadrwiła teściowa - z mężem żyjesz, dziecko urodziłaś i jeszcze ci romanse po głowie chodzą. Romanse to są w książkach i w telewizorze. Sama zobacz, co masz z tego twojego kochania. - Może i coś mam - odcięła się wyraźnie poirytowana Wiola. Dwa lata z okładem to strasznie dużo jak na miłość i strasznie mało jak na uporządkowanie życia. Patrząc z boku - w porządku, pokochali się, pobrali, Daniel skończył technikum, pracuje, mają co jeść i gdzie mieszkać. Czy tego pragnęła Wiola biorąc ślub? Czy to naprawdę scenariusz wymarzony podczas sekretnych spotkań, godzin tylko im dwojgu znanych? Chyba nie mogliby szeptać między jednym a drugim uściskiem o kopytkach na obiad, rachunku za telefon czy soczkach dla małego. I nie mogliby marzyć o ciasnocie pokoiku, gdzie ledwie mieścili się z wózkiem, i gdzie piętrzyły się wszędzie tetro-we pieluchy, paczki z pampersami, ręczniki i bielizna - po prostu ani tak, ani siak, ruszyć się trudno, trzeba odtaczać wózek albo przechodzić po tapczanie, ciasno jak w więziennej celi. „Marzyć to sobie można - brzmiała jedna z mądrości teściowej - ale tym kartofli nie pokrasisz". Pewnie nigdy Daniel się nie dowie, co sobie wymarzyła Wiola, prąc do ślubu i dorosłego życia, teraz zazdrośnie chroniła swoje myśli przed mężem, może je zwierzała matce, a może już nikomu. Nie da się jednak wykluczyć, że szczęście jawiło jej się takie właśnie, jakie jej przypadło w udziale. Ostatnio przestała wspominać o szkole aktorskiej. Prawdę powiedziawszy, przestała ją interesować zewnętrzność, książki poszły do kąta pod kaloryferem, z wiadomości wyłuskiwała opisy przestępstw 98 • btkarskie ciekawostki, reszta jej wcale nie interesowała, mogłoby nie być polityków, debat, kongresów, partii, umów, wojen, rozejmów, interwencji, reform i tysiąca podobnych spraw. Wszystko to byłoby czytelne i w pełni zrozumiałe, gdyby Wiola oddała się bez reszty misterium macierzyństwa. Znał ją dostatecznie dobrze, by mieć świadomość, że wcale tak nie było; trywializując sprawę, można by stwierdzić, że Wiola niczym wytrawny pokerzysta robiła dobrą minę do złej gry. Rozmawiać na ten temat nie mogli. Było w ogóle bardzo niewiele spraw, o których mogli rozmawiać. Mijające dni zamazywały się w smugę szarości, ważne, nieważne, kto to wie. Chociaż pozornie nie zmieniało się nic, mały rósł jak na drożdżach, prawie każdy dzień przynosił rewelacje: położony na brzuszek dźwigał do góry głowę, granatowe mętne oczka coś zaczęły spostrzegać, malutkie rączki sięgały po kosmyk włosów, płacz nabrał indywidualnych tonów - inaczej brzmiał, gdy mały domagał się pożywienia, inaczej, gdy anonsował, że nie lubi leżeć w mokrej pieluszce, inaczej, gdy przebudziwszy się w środku nocy zawiadamiał świat o swojej samotności. - Chowa się, na psa urok, zdrowo. - Sąsiadki i kumy wpadały teraz o różnych porach, obecność niemowlęcia działała jak magnes, teściowa i Wiola nie miały nic przeciwko demonstrowaniu małego zainteresowanym. - Teraz to dzieciaki na różne choroby zapadają, głowa mała, żeby spamiętać na co, a Marusia pani doktor w przychodni nie może się nachwalić, za przykład stawia. - Tak, tak, najważniejsze to zdrowie - zgadzały się wizy- tantki. - W naszą rodzinę poszedł. Ilekroć Daniel słyszał zapewnienie, że malutki ludzik w niczym nie przypomina ojca, a wszystko odziedziczył po matce i jej bliskich, robiło mu się przykro, aczkolwiek jego stosunek do Marusia był nijaki i chłodnawy; oczywiście fajnie, że chłopaczek rośnie i tyje, że już nie budzi bezradnego przestrachu, ale nie przesadzajmy, płacze każdej nocy nie należą do przyjemności, mokre pieluchy nie pachną fiołkami ani rezedą, a codzienne kilkakrotne potykanie się o wózek jest w najwyższym stop- 99 niu irytujące. Więc dlaczego przeżywał ambiwalentne emocje na wieść, że niemowlak ma oczy Wioli, czoło Sebastiana, uszy pana Józefa, a zarys twarzy babci, pani Teresy. Czy to nie wszystko jedno? Będąc obecny podczas jednej z wizyt, zdobył się na zuchwalstwo. - Mały będzie miał oczy takie jak ja. W niezręcznej ciszy zapadłej po tej wypowiedzi, teściowa odkaszlnęła. - Daniel się na dzieciach nie zna, a jak się nie zna, niech głosu nie zabiera. - To nawet nie było skarcenie, tylko stwierdzenie oczywistości. - Jak Maruś wyrośnie, to się Daniel przekona, kto miał rację. Został zaskoczony maturą Wioli. Tak jak sobie obmyśliła, zdała jako eksternistka, znakomicie i bez żadnych szczególnych przygotowań. Wycałował ją w przedpokoju, świadectwo maturalne upadło na podłogę, zaskoczona tymi serdecznościami nie wyrywała się z objęć, a Daniel czuł się tak, jakby składał gratulacje kuzynce czy koleżance a nie własnej żonie, nie dziewczynie, której pożądał i za którą skoczyłby w ogień, nie matce swojego dziecka, nie kobiecie, która kierowała jego życiem, naginając je do obmyślonych przez siebie planów, pomysłów, marzeń wreszcie. - Duża rzecz, bo to naprawdę nie byle co urodzić dziecko i zdać maturę. Jestem z ciebie dumny. - Tak tylko mówisz. - Naprawdę jestem dumny. - Cieszę się, że jesteś. Zabrzmiało to dokładnie jak dialog z któregoś z seriali oglądanych przez Wiolę i teściową, a ponieważ tak zabrzmiało, można było mieć wrażenie, że zostało powiedziane dokładnie to, co powiedziane być miało. Do kolacji było porzeczkowe wino lub do wyboru wytrawna wiśniówka własnej roboty, świeżo upieczona szarlotka i mnóstwo ochów i achów, zachwytów nad charakterem Wioli, jej zdolnościami i determinacją. Zachwytom przysłuchiwał się także Maruś, wystrojony w nowiutkie śpioszki. 100 - Mamę masz na medal. - Pocałuj mamusię. - Przechylono niemowlę ku Wioli, rozległ się płacz. - Co za pomysły! - Wstając z miejsca Daniel przewrócił krzesło, zrobił taki ruch, jakby chciał wyrwać synka z rąk teściowej. - Proszę oddać dziecko. Płacz Marusia nasilił się, niemowlę przerażone podniesionymi głosami zanosiło się, biesiadnicy porzucili pełne kieliszki i skupili wokół teściowej z rozpłakanym oseskiem w objęciach. - Wszystko musisz popsuć - syknęła Wiola. - Wszystko, czego się dotkniesz. Przez ten nieszczęsny incydent nie mogło być mowy o małżeńskiej nocy, a została obmyślona w szczegółach przez Daniela, przygotował, co powie Wioli, stworzył imaginacyjny scenariusz pełen pikantnych szczegółów miłosnego zbliżenia; to musiało się udać, przypomnieć im obojgu czas, kiedy się kochali. Wydawało się, że ta noc po dniu, w którym fetowano triumf Wioli powinna ich zbliżyć i, trzeba pecha, Daniel sam przekreślił coś, co mogło być ważne dla nich obojga. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy Wiola wytoczyła wózek z synkiem do drugiego pokoju, oznajmiwszy: - Śpię z mamą. Marusia zabieram, żeby ci nie przeszkadzał. - Zostań - poprosił bez żadnej nadziei. - Porozmawiamy. - Nie bardzo mamy o czym. - Chciałem ci powiedzieć... - Powiesz mi to jutro. Z tymi słowami zniknęła, zamykając za sobą starannie drzwi, jakby się bała, że Daniel ruszy w ślad za nią i przemocą wyegzekwuje mężowskie prawa. Swoją drogą, czy to nie dziwne, że dziewczyna z temperamentem Wioli zupełnie przestała interesować się seksem, unikała kontaktu cielesnego, wykręcała się i wymawiała: jestem zmęczona, nie dzisiaj, głowa mnie boli, dziecko może się obudzić, chyba mam gorączkę, proszę nie, nie mogę, domyśl się, czemu nie mogę, nie, nie, nie. Czyżby budził w niej niechęć? Niemożliwe. Był skłonny przypisywać tę niechęć macierzyństwu, ostatecznie on wycho- 101 dził do pracy, Wiola zostawała z Marusiem, tyranem ukrytym w pulchnym ciałku niemowlęcia, który nie tolerował opieszałości czy opóźnień w zabiegach otaczających jego osobę, płaczem wymuszając bezwzględne posłuszeństwo. Można się było umęczyć do siódmego potu, a wieczorem nie czuć nóg ani rąk po dniu spędzonym z oseskiem. Świadectwo maturalne coś jednak zmieniło w tym skamieniałym, wypłowiałym układzie, gdzie wszystko powtarzało się w monotonnych odsłonach, sekwencje takich samych dni mnożyły się i znikały, nie pozostawiając wspomnień, radości ani żalu. Wiola przypomniała sobie, że jest ciągle młodą dziewczyną, zaczęła myć włosy co drugi dzień, pudrować nos i używać pomadki do ust. Narzuciła sobie ścisły reżim jedzeniowy, odsuwała talerze z kopiasto nałożonym makaronem, ziemniakami, kluskami, zupy nalewała dla siebie tylko na dno, odmawiała konsumpcji pieczonego boczku, duszonych żeberek czy tłustej karkówki. Nawet szarlotkę przestała darzyć względami, krając sobie mikroskopijne kawałeczki. - Zagłodzisz się na śmierć, dziewczyno. - Rozpaczała pani Teresa, autentycznie zdruzgotana lekceważeniem jej kuchennych talentów. - Będziesz wyglądała jak śmierć na chorągwi. Lepiej przy tuszy a w zdrowiu niż w suchej kości i w chorobie. Wiola zdawała się nie słyszeć biadań matki. Codziennie wysuwała spod szafy łazienkową wagę, pozostałość z okresu handlowej działalności pani Teresy, pochylała się nad strzałką i albo uśmiechała sama do siebie, albo wykrzywiała wargi w grymasie niezadowolenia. Proces zrzucania zbędnych kilogramów okazał się skomplikowany i przebiegał powolnie, ale przebiegał, i Wiola z satysfakcją robiła zaszewki na spódnicach i spodniach, przeszywała guziki i haftki. - Patrz, jaka luźna. - Okręcała się przed Danielem. - Niedawno w ogóle nie mogłam tego włożyć, a teraz proszę, znowu w porządku. Ponownie stawała się delikatną dziewczyną ze wspomnień, lekką i kruchą, chociaż jej twarz pozostała pełna i zaokrąglo- | 102 na, w tych okrągłościach niknęły oczy, owszem, ładnie wykrojone i wymowne, ale już bez tego zaklętego w źrenicach pytania. „Fajna laska, tyle że inna niż wtedy" - myślał Daniel, obserwując manewry z wagą i kontrole przed srebrną powierzchnią lustra; Wiola podnosiła ramiona w górę, obracała się na palcach, by badawczym spojrzeniem obrzucić profil ciała, najbardziej niepokoił ją brzuch, starała się go wciągnąć, ale mimo tych starań efekt nie był zadowalający. Podniecał się, patrząc na wpół rozebraną, ale tłumił zdobywcze zapędy, bojąc się, że znowu zniszczy okres spokoju i równowagi. Żyli niczym para emerytów, bez burz, napięć, złości, aż wydawało się dziwne, że jeszcze nie tak dawno tęsknili do siebie, kochali się, cieszyli każdą wspólną chwilą, pragnęli bliskości, ciepła, dotknięcia. - Co u ciebie? - Nic. A u ciebie? - Też nic. Tak mniej więcej wyglądały rozmowy, kiedy wracał z pracy. O czym miał opowiadać? Że Jurek zaprószył sobie oko? Że pękła obudowa piły tarczowej? Że kanar w tramwaju złapał paniusię bez biletu, a ta paniusia nawtykała mu tak, że uszy puchły od samego tylko słuchania? Że w salonie samochodowym wystawili nowy model renaulta, bardzo fajny, ze wszystkimi bajerami? Jedynym ożywieniem zwyczajnej monotonii była nieoczekiwana propozycja kolegi z technikum. - Jest miejsce w serwisie. Bierzesz? - Jasne. - Wal do kierownika i powołaj się na mnie. Nie chcąc zapeszyć, w tajemnicy pobiegł do przyszłego pracodawcy. Robota w sam raz, na pewno mu leżała, wynagrodzenie na początek takie sobie, jak się sprawdzi, będzie więcej, tyle że wszystko na czarno. Powiedział, że się zastanowi. Zaraz za bramą dogonił go kolega. - Baran, skończony matoł! - O co chodzi? 103 - On się zastanowi! Zastanowi! - Nie wiadomo czemu niewinne stwierdzenie brzmiało jak wulgarny epitet. - Myśli, że będą czekali na szanownego pana z orkiestrą dętą i bukietem. Teraz możesz się zastanawiać do usranej śmierci. Miał słuszność. Kiedy Daniel następnego dnia zatelefonował z komunikatem, iż po przemyśleniu jest skłonny przystać na zaproponowane warunki, usłyszał, że miejsce już zostało obsadzone. Do tej porażki nie przyznał się nikomu, nawet matce, która wykazywała najwięcej zrozumienia dla jego spraw. Lękał się nawet pomyśleć, co usłyszałby od Wioli, gdyby wiedziała, jak niemądrze rozegrał sprawę; ofiara, niezguła, niedorobie-niec - brzmiałoby jak komplementy na tle tego, co mógłby usłyszeć. Wychodziło na to, że był skazany, niczym potępiona dusza na piekielne ognie, na robotę w stolarni. Awansował wprawdzie od bejcy i kleju do obsługi elektrycznego struga, tym niemniej praca była beznadziejna, męcząca i bez żadnej perspektywy na przyszłość. - Dwa i pół miliona bezrobotnych, chłopie. - Właściciel po wychyleniu puszki piwa był nastawiony refleksyjnie. - Wiesz, co to jest? Jak tak sobie posiedzisz rok, dwa bez zasiłku, to gdyby ci diabeł kazał wychodek czyścić, byś do tego gówna w podskokach leciał. Robotę trzeba szanować, dzisiaj ją masz, jutro: koniec balu, panno Lalu. Inaczej wyobrażał sobie dorosłe życie, spodziewał się dla siebie samego wielkiej jak tort urodzinowy porcji szczęścia, kraj słodkości, ile chcesz, i jedz na zdrowie. W praktyce dorosłość jest jak niewygodny, uwierający but, gdy podłożysz kawałek tektury pod stopę, to zaraz przyszwa zacznie obcierać albo gdzieś z boku wylezie ostry jak igła sztyft i wbije się w bezbronną skórę. Pewnie każde życie jest takie właśnie, byle jakie i szare, tylko w książkach, filmach, w teatrze opowiada się o losach barwnych jak rajski ptak, niezwykłych wydarzeniach, cudownych zbiegach okoliczności. - To ja już do fryzjera pójść nie mogę? - To też było nowe w ich życiu, znowu Wiola zaczęła spory z matką. Nieważne, takie sobie utarczki, lecz najwidoczniej przeminął czas podpo- 104 rządkowania. Z tym faktem Daniel wiązał niejasne, ciche nadzieje. - Dla kogo chcę wyglądać? Choćby dla siebie. Ze się przefarbowałam? Wszyscy się farbują, więc i mnie wolno. Głupio wyglądam? Mnie się podoba. Rzeczywiście w ognistorudych włosach wyglądała dziwnie; kiedyś Daniel oglądał film o harleyowcach, takie dziewczyny siedziały na tylnym siodełku, za plecami opiętymi skórą, wiatr szarpał włosami, burzył je nad czołem niczym fale niespokojnego morza. Nikt na jej widok nie pomyślałby o muzykującym aniele, prędzej o dziewczynie gangstera. Mogło się zresztą wydawać, że Wiola świadomie i umyślnie przeprowadza taką stylizację, czarne rajstopy albo legginsy, miniowa, dużo rudych włosów. O ile dawniej, popychając wózek, wyglądała jak każda inna młoda matka, teraz oglądano się za nią, kobiety ze zgorszeniem, mężczyźni z zainteresowaniem. - Cóż to, pani Tereniu, Wiola się na artystkę wybiera, czy co? - Ja ciągle córkom powtarzam, że takiej wymalowanej, wypacykowanej ludzie nie szanują. Teściowa głęboko przeżywała krytyczne sądy, chociaż broniła córki zażarcie jak lwica, spróbuj powiedzieć jedno złe słowo, w zamian dwadzieścia usłyszysz. Ale i ona sądziła, że dzieje się coś wymykającego się spod kontroli i nieprzewidzianego, tylko wcale nie wiadomo co. Kontrolować zaś poczynania Wioli było niemożliwością, kto będzie chodził za dorosłą kobietą albo urządzał przesłuchanie: gdzie była, z kim się widziała, dlaczego wróciła później niż zapowiadała i gdzie posiała prawie nowe rękawiczki. - Gdzie ty Marusia po nocy ze sobą ciągasz? - Byłam u koleżanki. - Dziecko tyle czasu na głodniaka trzymać! - Właśnie, że wcale nie. Wzięłam butelkę z mieszanką i u Beaty podgrzałam. Mama się nie martwi, ja dziecku krzywdy nie zrobię. Nagle Wiola stała się demonem towarzyskości, codziennie odwiedzała jakieś przyjaciółki, o których istnieniu Daniel nie 105 miał pojęcia, bo dotąd nie pojawiały się w jej życiu, opowiadała o nich tak, jakby Daniel miał obowiązek znać na pamięć ich biografie. - Chodziłam z nią do gimnazjum, nie pamiętasz? - Sto razy o Krysi opowiadałam, że pracuje w handlu. - Brunetka, musisz ją pamiętać z naszego wesela. Jej siostra złapała mój bukiet, taka smarkata, i nie chciała oddać. Gdy w niedzielę wracała z mszy i szykowała się do spaceru z wózkiem, zgłaszał akces do towarzyskich kontaktów. - Mógłbym pójść z tobą do Krysi. - Prawie jej nie znasz. O czym będziesz rozmawiał? Zresztą wypoczywaj, stale się skarżysz, że jesteś niewyspany. Będzie cichutko, ani mnie, ani Marusia. Możesz spać do samego obiadu. Ładnie, że się troszczyła o jego wypoczynek. Prawdę powiedziawszy, ochoty do odwiedzin nieznanych sobie osób wcale nie miał, starał się tylko uniknąć pretensji Wioli, która przy innych okazjach wielokrotnie gromiła jego nietowa-rzyskość i brak umiejętności podtrzymywania kontaktów z ludźmi. Tymczasem Mariuszek przestał się mieścić w wózku, należało kupić łóżeczko, co definitywnie przekreśliło możność poruszania się w pokoiku i tak zagraconym do granic absurdu. Wózek powędrował na korytarz, gdzie przypięto go do kaloryfera grubym łańcuchem opatrzonym solidną kłódką. - Jak zechcą ukraść, to ukradną. - To, że teść wypowiedział się na temat zabezpieczenia było niezwykłe, bo nigdy nie robił uwag związanych nawet luźno z prywatnym życiem córki. - Co to jest, przeciąć łańcuch. Tyle, co nic. Podrośnięty Maruś miał w twarzyczce coś z dawnego wdzięku Wioli, duże oczy patrzyły uważnie i pytająco, małe usta uśmiechały się trochę niepewnie, a trochę tajemniczo, w gaworzeniu Daniel wychwytywał ptasie zaśpiewy, tak kiedyś czarujące w głosie Wioli. Z pewnym zażenowaniem uświadomił sobie, że niemowlę podoba mu się, ponieważ nie jest to jakieś sobie dziecko, a jego syn. - Podobny do ciebie. - To, że matka dostrzegała podobień- 106 stwo nie było niczym szczególnym, ale dostrzegali je zupełnie obcy ludzie. - Widziałem pańską małżonkę z synkiem. Jakby z pana skórę zdarł. Więc przyglądał się uważnie, chcąc naocznie stwierdzić więź między sobą a małym. Nieświadomie powołując dziecko z niebytu (może pośród białopiórych, małych aniołków trzepoczących w zaświatach), przekazał mu jednak jakąś cząstkę siebie. Ciekawe, jaki będzie ten Maruś? Dotąd nie dręczył się takimi pytaniami, życząc sobie, by synek nie wrzeszczał po nocach i nie zużywał tylu kosztownych pampersów. Najwidoczniej zainteresowanie dzieckiem było dostatecznie czytelne, by zaniepokoić teściową. - Co się tak Daniel kręci jak lis przy kurniku? - Przyglądam się tylko. - Dotąd jakoś się Daniel bez przyglądania obywał. - Maruś urósł ostatnio i chyba mnie już poznaje. Pani Teresa, uśmiechnąwszy się krzywo, skinęła głową, co mogło znaczyć, że podziela zdanie zięcia lub że tej opinii zaprzecza; gest był niejednoznaczny i trudny do obiektywnej oceny. Gdyby się zastanowić, od czasu pewnego zaognienia stosunków z Wiolą, teściowa stała się łaskawsza dla Daniela, ograniczyła wyraźnie krytyczne oceny, zaprzestała podjazdowej wojny toczonej pod byle pretekstem, momentami była tak wyrozumiała i opiekuńcza, jak w tych pierwszych dniach po ślubie. Daniel jednak nie zaprzątał sobie głowy postępowaniem pani Teresy, już dawno przypisał ją do rodzaju istot obmierzłych i dokuczliwych jak komary w lecie, i nie miał zamiaru dokonywać żadnych korektur w ocenach. Ale to, co usłyszał, zabrzmiało doprawdy zadziwiająco. - Może i Maruś jest trochę podobny do Daniela. - Ja myślę. - To było wszystko, na co się zdobył, pozostawiając imaginacyjną prawicę wyciągniętą do zgody w samotnym zawieszeniu. Teściowa wzruszyła ramionami i wyszła, zamykając tak energicznie drzwi, że mogło to być traktowane jako trzaśniecie. Pozostawiony sam na sam z oseskiem Daniel rozejrzał się 107 na boki, jakby na kawałeczku podłogi mógł się ukryć podglądacz, i podłożywszy dłoń pod plecki, wyjął małego z łóżeczka. Zrobił to po raz pierwszy, dotąd wręczano mu synka do potrzymania, udzielając stosownego instruktażu: palce pod główkę, oprzeć na przedramieniu, mocno trzymać. Po raz pierwszy zbliżył policzek do krągłej główki, dotknięcie miękkich włosków przypomniało chwilę, gdy przesuwał palce po karku Wioli. Pocałował małego. Czuł się zażenowany tymi niemęskimi czułościami i wzruszony bliskością synka. - Kupię ci rower - obiecał półgłosem, sam podśmiewając się z tej obietnicy, rower dla ludzika, który nie potrafi jeszcze chodzić. - Górski. Ze wszystkimi bajerami. Niemowlę, nie mrużąc powiek, wytrzymało spojrzenie, nagle rozjaśniło się, uśmiechnęło, na maleńkich wargach pękły bąbelki śliny, bezzębna buźka wyrażała uciechę; zrozumiał, jak rany, zrozumiał, pomyślało się Danielowi. Udało się ukryć przed Wiolą tajne konszachty z Marusiem, pewnie nie byłaby zadowolona, że Daniel samowolnie przekroczył granicę, którą wyznaczyła. Chyba tajemnica udanej egzystencji z Wiolą polegała na trzymaniu się reguł, jakie ona obmyśliła. Trudność zaś na tym, że nikt poza nią nie znał prawideł gry, ba - nawet nie miał pojęcia, że taka gra się toczy. Zresztą nie widywali się zbyt często. Daniel pracował, Wiola, po okresie domowego aresztu spowodowanego ciążą i porodem, maturą i pieczą nad noworodkiem, ciągle gdzieś wychodziła, czasem popychając wózek z Marusiem, a czasem obciążona tylko torebką. Nieraz, gdy wracał z pracy, denerwował się jej nieobecnością, jakby to, kto naleje mu kartoflanki, miało jakieś znaczenie. Ukrywał jednak irytację, nie miał zamiaru sprawiać satysfakcji teściowej. - Wiola za pracą się rozgląda. - Przecież nie zadał żadnego pytania, więc po co wyjaśnienie? - Daniel sam wie, jaka to ciężka sprawa. Brzmiało przekonywająco. Wieczorami, gdy spowici w kokony osobnych kołder gotowali się do snu, próbował zdobyć szerszą informację. - Znalazłaś coś ciekawego? 108 - Och, daj spokój. - Albo ziewała naprawdę, albo udawała, że ziewa. - Spać mi się chce. Porozmawiamy rano. Nie rozmawiali. Daniel parzył się gorącą herbatą i na stojąco rwał zębami chleb, zawsze był spóźniony, zawsze się spieszył, to nie była pora na żadne pogaduszki. Wcale nie pamiętał, że chciał o czymś rozmawiać. Szef wysłał Daniela z fakturą. Załatwienie przebiegło sprawnie i szybko, nie musiał wracać do stolarni. Pokręcił się po mieście, pogapił na wystawy, czuł się po trosze jak na wagarach, niewiele ostatnio miał czasu dla siebie. Zaświtało mu, by wpaść do kina, od niepamiętnych czasów nie oglądał filmu na dużym ekranie, ten „Gladiator" mógł być ciekawy, zwalczył pokusę, kilkadziesiąt złotych na bilet to niemało, czułby się także winny, nie dzieląc przyjemności z Wiolą. Nie, nie może kupić biletu. Dalszy spacer po mieście nie miał większego sensu, pogoda parszywa, wiosna w tym roku taka jakaś pokręcona, raz ciepło, drugiego dnia śnieg pada i dmucha lodowatym wiatrem wciskającym się za kołnierz. „A temu co odstrzeliło, żeby na trawniku stawać? Mało mu ulicy? Wóz i owszem, ciemne audi, dobrze by mieć coś takiego. Dziewczyna rozmawiająca z kierowcą ma rude włosy tak jak Wiola. Dużo lasek nosi teraz rudy kołtun. Ma rude włosy tak jak Wiola... 0 Boże, wcale nie «jak», bo to jest Wiola, to na pewno jest Wiola, ta dziewczyna pochylona ku niewidzialnemu kierowcy. Z kim rozmawia? Czyj to -wóz? Widzi Daniela, czy nie widzi, zagadana, zapatrzona, oślepła na zewnętrzność? Podejść? Otworzyć drzwi wozu? Krzyknąć?" Daniel stoi bez ruchu, nie potrafiłby zrobić jednego kroku, przymurowało go do ziemi, a przecież to nic nie znaczy, że Wiola rozmawia z kimś w zamkniętym samochodzie, lepiej wygodnie pod dachem niż pod tym zimnym ciurkaniem, które właśnie zaczyna zraszać wyrudziały trawnik, chodnikowe płyty, dach ciemnego audi i stojącego bez ruchu Daniela. Najlepiej odejść. Ona sama wyjaśni, z kim rozmawiała, kiedy za moment spotkają się przy łóżeczku Marusia. Nie musi 109 być zazdrosny, żaden z niego Otello, podejrzliwy też nie jest, dlaczego miałby być podejrzliwy? - Czemu Daniel tak wcześnie? - Załatwiałem coś w banku, dla szefa. Teściowa piastująca dziecko na kolanach ma za plecami okno, przez to okno widać Wiolę z rudymi włosami rozrzuconymi na ramionach, idzie sobie powoli, niespiesznie, odwróciła się, pomachała ręką. - Obiadu jeszcze nie ma - komunikuje teściowa, wykręca bokiem głowę, chcąc zobaczyć to, co obserwuje Daniel. Nie może już widzieć córki, Wiola zniknęła z pola widzenia. - Co takiego ciekawego zobaczył? - Nic. Coś mi się wydawało. Nim teściowa zdąży pociągnąć łyk kawy ze stojącej przed nią szklanki, Wiola wparowuje do kuchni. - Cześć, maluszku. - To do Marusia. - Coś wcześnie dzisiaj? - To do Daniela. - Byłam u Kryski. - To do wszystkich. UCZUCIA MOŻNA PRZENICOWAĆ Kiedy zaczepiam karabińczyk smyczy na kółku obroży, Dżoki drży cały z chęci natychmiastowego wyrwania się za drzwi, zdeptania łapami mokrego trawnika, obsiusiania latarni, gdzie wszystkie psy z okolicy zostawiają wizytówki, i pociągnięcia mnie tam, gdzie zwykła spacerować Sabina. Zdarza się, że o tej samej porze pojawia się także fertyczna Махі, nieśmiała, ale zalotna Funia i piękny dandys, Leon, wypielęgnowany dalmatyńczyk, za którym pani nosi miseczkę z suchą karmą, bo może piękniś ozdobiony setkami drobnych łatek zechce coś przekąsić na przechadzce. Psi savoir-vivre nie pozwala tak sobie, po prostu, podbiec do siebie. I Dżoki, i Sabina stają jak wryte, rozdziela je kilkanaście metrów, patrzą uważnie, kontemplacja może trwać długo, aż któryś z psów przełamie bezruch, ruszając biegiem ku 110 oczekującemu. Dopiero wtedy następuje radosne powitanie, podskoki, lizanie po uszach, szybkie obroty całym ciałem, taki psi balet, manifestacja radości. Bywa, że zachęcam Dżokiego, by to on pobiegł do wybranki. - Dość tej zabawy w żonę Lota. Ruszaj, ona czeka. Kiedy Sabina już wie, że jest najważniejsza z psiego towarzystwa, następują kolejne przywitania. Za Махі należy zrobić sprinterską rundę, ciężki Dżoki nie jest w stanie dogonić suki, która jak rudy płomień przecina powietrze, wszelako dobre wychowanie nakazuje ruszyć w pogoń. Nieśmiałej, drobnej Funi trzeba pozwolić dokładnie się obwąchać, Funia nigdy nie jest pewna, czy Dżoki to rzeczywiście Dżoki. Najbardziej skomplikowany ceremoniał towarzyszy kontaktom z pięknym Leonem. Oba samce obchodzą się na sztywnych łapach, z lekko zjeżoną sierścią na karku, każdy z nich stara się wyglądać groźnie i okazale. Demonstracja siły może trwać dłużej lub krócej, zależy to od aktualnego humoru, ale także od bliskości obserwujących te wydarzenia psich dam. Ponieważ jednak są dobrymi znajomymi, zadośćuczyniwszy konwenansom, okazawszy sobie nawzajem gotowość do bojowego starcia, rozchodzą się w najpiękniejszej zgodzie. - Jak Leon się zirytuje, traci apetyt - martwi się pani trzymająca miseczkę. - Gdyby nie Dżoki, pewnie by coś zjadł. W zasadzie dobrze, że traci apetyt, wyobrażam sobie, jakie pandemonium musiałoby się rozpętać, gdyby miska stanęła na ziemi. Inne psy przypuściłyby szturm do przysmaków i, aczkolwiek Dżoki jest niewątpliwie dżentelmenem, mam wątpliwości, czy zgodziłby się, by suczki spałaszowały to, na co on sam miałby ochotę. - Nie stwarzajmy sytuacji ekstremalnych - radzę właścicielce dalmatyńczyka. - Eksperymenty tego rodzaju zwykle źle się kończą. Stoimy sobie nad rozległym trawnikiem, psy biegają, my rozmawiamy. Jesteśmy z konieczności czymś w rodzaju klubu dyskusyjnego, bo co mamy robić, kiedy nasze zwierzaki wspólnie się bawią. 111 - Ludzie, proszę pana, dzielą się na tych, którzy już zostali napadnięci i na tych, którzy dopiero napadnięci zostaną. - Dziwi się pani? Przeszło dwa miliony bezrobotnych. Z czego mają żyć? -Wyrwali mi torebkę, rozumiem, ale dlaczego uderzyli w tył głowy? Do czego komu potrzebny wstrząs mózgu? - Mało wysublimowane, nieprofesjonalne sposoby działania. Dawniej po torebce zostawał tylko pasek i trzeba było nieźle pogłówkować, żeby zgadnąć, kiedy dokonano kradzieży. - Tak - zgadzała się pani od Махі, rudy płomień zataczał coraz szersze koła po trawniku. - Tak, to prawda. Dawniej porządni złodzieje odsyłali dokumenty. - Co też pani wygaduje! Porządny złodziej! - Wolę złodzieja profesjonalistę niż bandytę, który na zakończenie rabunku pchnie nożem. - Osobliwy gust. - A ja państwu mówię, że trzeba przywrócić karę śmierci. Zresztą sam minister tak twierdzi. Słyszałam w telewizji. Jak widać, klub dyskusyjny nie stroni od tematów ogólniejszych, scysji między dyskutantami nie ma, chociażby z tego powodu, że następnego dnia nasze psy muszą się spotkać tutaj właśnie, co stwarza konieczność poprawnych, więcej, serdecznych kontaktów między uczestnikami wymiany zdań. Świat mi się zamknął w wąski krąg psich igraszek, nieważnych pogaduszek, dyskusji o temperaturze wyziębłej herbaty, plotek słuchanych bez entuzjazmu, ale jednak niewątpliwie słuchanych. Moi - może powinienem powiedzieć - nasi osiedlowi Romeo i Julia stali się ostatnio znowu bohaterami opowieści starszawych niewiast, wymieniających pod rachitycznymi lipkami ostatnie newsy. - Terenia jak duch chodzi, blada, oczy zapuchnięte. - Cieszyć się z czego nie ma. - Patrz pani, jakie to dziewuszysko. Jak ją zaczęło swędzić, musiał być ślub. Ale jednego jej za mało, drugiego sobie poszukała. - Jej mąż ładny chłopak. I porządny. Do pracy chodzi. Nie pije. 112 - Jej, moja kochana, wcale ładnego nie trzeba. Porządnego też nie. O co innego się rozchodzi. - Przecież wiem. Tego dzieciaczka tylko szkoda. O ile dobrze rozumiałem, Julia złączywszy losy z losami Romea (ojciec Laurenty też w wersji lokalnej) szybko zbrzy-dziła sobie małżeńskie rozkosze i znudzona monotonią pożycia poszukała miłosnych emocji. Balkon (czytaj: okno) mogłem wykreślić ze swoich wspomnień, tak jak je wykreśliła Julia, Romea potraktować jak najzwyczajniejszego rogacza, postać śmieszną i po trosze godną współczucia, w finale zaś uznać, że amory współczesne nie umywają się nawet do miłosnych wydarzeń sprzed wieków; są pospolite, trywialne, nudne i najwyżej nadają się na tworzywo dla plotkarek. Zakładając, że pani redaktor nie zapomniała jeszcze o zamówionym szkicu, znalazłem coś, co powinno zadowolić najwybredniejszych koneserów kronik wypadków miłosnych. Władający księstwem Rimini ród Malatesta konkurował od dawna z rodem da Polenta, serię trucicielskicb. tudzież skrytobójczych wydarzeń przerwały gody małżeńskie. Giovanni da Polenta ofiarował rękę swojej córki Franceski jednemu z Ma-latestów. Między zwaśnionymi rodami nastało zawieszenie broni. Sciancato Malatesta, małżonek Franceski dowodził oddziałami zaciężnych żołdaków, na ich czele dokonywał łupieżczych wypraw, zapłatę przyjmował nie tylko od sojuszników księstwa Rimini, przyjmował ją także od wrogów, sprzedawał śmierć i chcjał, by mu za to odpowiednio płacono. Był doświadczonym wojownikiem, ale nie budził ciepłych uczuć w sercu młodej małżonki; stary, kulawy, maniery wyniósł z obozowej latryny i spod żołnierskiego namiotu. Franceska zaś nie tylko grywała pięknie na wioli, nie tylko haftowała złote kwiaty na humerałach i manipularzach*, ale była pilną czytelniczką romansów. Opłakiwała nieszczęsny los Izoldy o Białych Dłoniach, podziwiała szlachetnego Parsifala, wielbiła rycerskiego Artura, władcę Camelotu, po cichu ma- * humerały, manipularze - fragmenty stroju liturgicznego 113 rzyła o spotkaniu z czarodziejką Morgana lub o zbłąkanym jednorożcu, który złożyłby głowę na jej łonie i zapłakał złotymi łzami. - Ta znowu psuje oczy. - Sciancato Malatesta wyrywał żonie karty z miłosną opowieścią. - Lepiej byś dopilnowała służby, pełno darmozjadów w pałacu, a myszy pod nogami śmigają i od kurzu w nosie kręci. Skarcona Franceska popłakiwała po kątach, małżeńskie noce ze Sciancato niczym nie przypominały zbliżeń Izoldy i Tristana, żadna Brangien nie podsuwała miłosnego napoju, ciężko było znosić uściski, od których mogły popękać żebra, i mężowskie całusy woniejące winem i czosnkiem. Na szczęście Malatesta często wyruszał na czele swoich zbirów, wtedy opuszczona małżonka szukała pociechy i bratniej duszy. Prostacki Sciancato miał młodziutkiego brata Paola, smukłego chłopca o nieśmiałym uśmiechu. Paolo nie lubił zapachu dymu obozowego ogniska, woni końskiej mierzwy, odoru skrzepłej krwi, smrodu niepogrzebanych zwłok na bitewnym polu. Tak jak Franceska cenił świat marzeń, rzeczywistość budowaną ze słów, podróże odbywane w imaginacji, współuczestnictwo w czynach i uczuciach romansowych bohaterów. - Patrz, Paolo. - Rozkładała rękopis, inicjały znaczone czerwienią farby. - Patrz, Paolo, to opowieść o miłowaniu pani Gi-newry i Lancelota, najdzielniejszego z rycerzy. Czytali wspólnie. Gdy jedno dochodziło do ostatniego rządka liter na końcu karty, rzucało pytające spojrzenie, czy drugie za nim nadąża. Na pergaminie spotykały się ich palce, w pochyleniu dotykały ramiona, czuli wzajemnie ciepło swych ciał. Gdy doczytali do miejsca, gdzie połączyły się wargi pani Ginewry i rycerskiego Lancelota, odsunęli od siebie zapisane karty, obejmując się uściskiem tak silnym, że prawie bolesnym. Byli stworzeni dla siebie, miłosna opowieść nie była rajfurem, była przeznaczeniem. - Panie - donosił sługa ściągający skórznie z nóg Sciancato tak w nadziei nagrody, jak i z czystej chęci czynienia zła. -Niepiękne sprawy działy się pod twoją nieobecność. Twój brat i młoda pani splugawili twoje ślubne łoże. 114 - Tedy nie mam już żony ani brata. Zabił oboje takim samym ciosem, otwierając tętnicę na szyi. Nie drgnęła ręka, zabijał już wiele razy, wiedział, jak przeciąć nić życia. Ponieważ jednak zgładzeni należeli do rodu Malatesta, zarządził uroczysty pogrzeb z biciem dzwonów, zapalonymi gromnicami, kwiatami na marach i psalmami zakapturzo-nych mnichów. - Zrządzeniem Bożym odeszli razem z tego świata. Odprowadził mary, na których niesiono żonę i brata, na miejsce wiecznego spoczynku; podziwiano hart serca Sciancato, taki cios zmiażdżyłby niejednego, przecież niedawno święcił ślubne gody, całe miasto widziało, jak orszak weselny prowadził nowożeńców do pałacu Maletestów, gdzie zamczyste mury i okna podobne były do strzelnic. Prawda o śmierci kochanków nie wyszła z pałacu Sciancato, domownicy i służba znali swego pana, wiedzieli, że bez zmrużenia oka zada następne ciosy. Rogacz jest śmieszny, kondotier* Malatesta nie chciał być pośmiewiskiem, pragnął być sędzią i katem w jednej osobie, aniołem śmierci. Ale już po kilku dniach praczki nad rzeką, gracze w morę* na stopniach katedry, przekupki na targowisku, roznosiciele wody i tkacze przy krosnach powtarzali sobie z ust do ust o wielkiej miłości i żałosnym końcu obojga młodych. Franceska i Paolo stali się legendą, opłakiwały ich tysiące, tysiące złorzeczyły mordercy. ;,Jeśli to nie jest historia o kochankach, to historie o kochankach w ogóle nie istnieją - wzdychałem z zadowoleniem, wgłębiając się w szczegóły opowieści. - Czego chcieć więcej? Młodzi i piękni, oboje z inklinacjami humanistycznymi (nie zapominajmy, że to XIII wiek!), zgładzeni okrutnie przez tępego żołdaka, który zalał krwią delikatny kwiat uczucia, okutymi buciskami wdeptał w ziemię coś, czego nawet nie pojmował". Po zastanowieniu się doszedłem do nieodkrywczej w zasadzie konkluzji, że poryw, który pchnął ku sobie Franceskę i Paola, wcale nie musiał być wysublimowanym uczuciem. * kondotier (z wl.) - dowódca oddziałów zaciężnych * mora - włoska gra hazardowa 115 Sciancato jest stary, stary i kulawy, żonę traktuje jak pierwszą lepszą dziewkę ciągnącą za kondottą, nocami chrapie rozwalony na wznak, urynę oddaje w popiół kominka i bez wstydu puszcza wiatry. Nie poznawszy uścisku miłości Franceska zapragnęła dowiedzieć się, za co oddał życie Tristan, dlaczego Ginewra stawiała w zastaw cześć niewieścią i czemu dziewice białymi dłońmi obmywały ciało Parsifala. Więc ciekawość czy miłość? Ucieczka przed nielubym czy prawdziwe uczucie? Już nie pamiętam, jaki malarz epoki romantyzmu namalował tę parę, dwa nagie splecione ciała naznaczone krwawym piętnem, spowite jednym grobowym całunem. W tej śmierci nie ma spokoju, wygięcie ciał, ułożenie rąk, twarze zmarłych noszą prawie teatralne piętno dramatyzmu, chce się powiedzieć, krzyczą o życie, by dokończyć to, co przerwano im w pół gestu, w pół słowa, w pół pocałunku. „Czy istnieje miłość szczęśliwa?" - pytam sam siebie. Wszystko, o czym mógłbym napisać, jest mokre od łez, wilgotne od westchnień, wypełnione niespełnieniem i tęsknotą; echem odbija się samotny płacz, skarga, której nie słyszy nikt. My, ludzie, zawsze lubiliśmy ekstremalne, nadjaskrawe efekty, nikogo nie interesowało zwyczajne życie i zwyczajna radość. - Nie znasz literatury, Dżoki - z otwartym tomem zwracam się do leżącego na tapczanie psa - ale z powodzeniem uprawiasz cieszenie się każdą chwilą. Coś się chyba da zrobić z kochankami z Rimini. Gdybym połączył ich miłość i śmierć z wędrówką Dantego po piekle, mógłbym opowiedzieć, na co skazał nieszczęsnych wielki poeta. „Porzućcie wszelką nadzieję" głosi napis nad wejściem do podziemnego świata pełnego smrodu palonej siarki, ognistych jęzorów, przepaści nieskończonych jak wieczność, lodowych jezior, gdzie Franceska i Paolo cierpią karę nie mającą końca. „Drogi messer Alighieri, za co zepchnąłeś ich do piekielnej otchłani? Za miłość? Ty, który w «Vita nuova» tak wymownie, tak sugestywnie mówiłeś innym o własnym uczuciu!" Zaczynam się irytować hipokryzją Dantego, jakby po tylu stuleciach mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie, ale ta iryta- 116 cja zniechęca definitywnie do opracowywania dziejów Fran-ceski urodzonej da Polenta i Paolo Malatesty. - Powinienem się interesować prawdziwymi ludźmi, a nie fantomami z przeszłości. W dodatku jestem skłonny traktować przywołane przez siebie widma jak przechodniów na ulicy, klientów z osiedlowego sklepu, nabywców gazet z tego samego kiosku co ja, pasażerów tej samej windy czy znajomych posiadaczy psów. Udzielanie samemu sobie reprymendy nie ma większego sensu, słuchaczem monologów jest tylko Dżoki, zaś Dżoki traktuje wszystko, co mówię, z aż krępującą atencją. - Chcesz mieć admiratora, kup sobie psa. Zaczyna mi się wydawać nonsensowne, że poszukuję tych moich kochanków przed setkami a nawet tysiącami lat, gdzieś na końcu świata, pod cieniem pinii, w graniu cykad, wśród ryżowisk, gdzie na miedzach rosną bambusowe zarośla o złocistych kolankach i wąskich jak groty liściach, w cieniu Pirenejów czy nad brzegami Arno. A dlaczego Laura i Petrarka nie mogliby się nazywać na przykład Łukasz i Małgorzata i poznać się, powiedzmy, w Geancie podczas świątecznych zakupów, a nie w kościele Świętej Krwi w papieskim Avignonie? Mógłbym ich wymyślić. Albo mógłbym nie wymyślać, tylko posłużyć się tym, co jest nieomal w zasięgu wyciągniętej ręki. Wiola i Daniel, też dobrze brzmi. Szalone, głupie uczucie dwojga smarkaczy zakończone nieoczekiwanie solennym ślubem. Do tego miejsca opowieść rozwija się harmonijnie, obiecująco, rzec by należało. Budująco nawet, pozytywna egzempli-fikacja na użytek niepełnoletnich czytelników, zupełnie jak w dziewiętnastowiecznych romansach, gdzie fakt stanięcia oblubieńców przed ołtarzem oznaczał zakończenie szczęśliwe, cnotę wynagrodzoną. Oczywiście wolno mi kształtować dowolnie materiał literacki, lecz przecież nie wymażę z własnej świadomości, że opowieść o współczesnych szalonych kochankach ma także ciąg dalszy. Przychodzi na świat dziecko, wielka radość. Oboje młodzi zamykają szkolny okres życia otrzymaniem stosownych świadectw, rzecz godna uznania i pochwały. Do aspektów po- 117 zytywnych można jeszcze dołożyć pracę zarobkową. Dążenie do uzyskania samodzielności winno budzić poklask. - Prawda, że ślicznie? Każda czytelniczka snobistycznego magazynu ze wzruszeniem przekartkuje taką relację o zakochanych. Trochę ubarwić, dodać kolorytu lokalnego, odrobinę udramatyzować (rodzice o kamiennych sercach starają się rozłączyć młodocianych kochanków albo nic nie rozumiejący dyrektor grozi relegacją z liceum) i mam już to, czego na darmo szukam, wertując grube tomiszcza. Gdzieś po kątach poupychać niewygodną prawdę. Jeżeli wierzyć plotkom, fascynacja zamieniła się w powszedniość, szarość, nudę i zwyczajność. Zakochani nie wracają do wspomnień, są pewnie zdziwieni, że kiedyś (dwa lata to w tym wieku cały ocean czasu) nie mogli bez siebie żyć. Istnienie dziecka uważają za coś w rodzaju kary, chyba się wiele nie pomylę, stwierdzając, że samochcąc zawiązali sobie życie na supeł, zagmatwany, trudny do rozpłatania. - Nie będzie łzowyciskacza o osiedlowych kochankach, Dżoki. Duży, ciężki łeb opiera się na moich kolanach, patrzymy sobie prosto w oczy, spojrzenie psa jest uważne i badawcze, wyraz pyska zafrasowany, chciałby podzielić moje troski, ale nawet on, mój powiernik, nie będzie mógł pojąć, czemu zastanawiam się nad losem nieznanych sobie ludzi. - Wszystko daje się przenicować, piesku. W tym rzecz. MIŁOŚĆ, PSIAKREW Tego dnia, kiedy zawaliło się wszystko, budowany przez tyle czasu gmach rozsypał się w bezkształtną kupę cegieł, dominującym odczuciem nie była wcale złość, nie żal, nie ból złamanego serca; nad tymi odczuciami górowało zdziwienie. Wydawało się, że zna Wiolę, że już niczym go nie zaskoczy, zmieniała maski niczym karnawałowy przebieraniec, jawiła się 118 często jako ktoś niechętny życiu, które stworzyła, odpychająca, wiążąca sojusze zwrócone przeciw niemu, mówiąca zagadkami i czekająca na coś, co nie nadchodziło ani rankiem, ani południem, ani wieczorem. Ale Wiola, nawet nieprzyjazna i daleka, była ciągle jego dziewczyną. Za tę prawdę dałby się posiekać na kawałki aż do chwili, kiedy z mokrymi rudymi włosami stanęła na progu kuchni i skłamała bez zmrużenia oka. - Byłam u Kryski. - Co tam u niej? - chciała wiedzieć teściowa. - Nic ciekawego. Z tymi słowami Wiola, już rozdziana z kurtki, podeszła do matki i pochyliła się nad dzieckiem na jej kolanach. - Zjadł całą butelkę kaszki. - Chociaż nie pytana, pani Teresa czuła się w obowiązku przedstawić rejestr czynności. -Na spacerze byłam krótko, bo deszczu tylko patrzeć, chmury czarne od wschodu ciągnęły, jakby na grad. - Już pada. - Dotknęła włosów. - Wezmę suszarkę, inaczej nie dam rady rozczesać. W ogóle z mokrą głową jakoś głupio. Pogadywały o tym i o owym, nic ciekawego; Wiola nalała sobie zupy, przysiadła się do stołu. - Pycha. - Wiosłowała energicznie łyżką w gąszczu ukraińskiego barszczu. - Taki jak lubię, z pomidorami. Teraz dopiero zwróciła uwagę na Daniela, jakoś się zaniepokoiła, spowolniła nawet nabieranie zupy. - Co tak wyglądasz, jakbyś siedem wsi podpalił i o ósmej zamyślał. Stało się coś? Niedobrze się czujesz? Nie wspomniała jednym nawet słowem o rozmowie, jakby codziennie siedziała w zamkniętym wozie o kilka kroków od domu. Daniel miał na końcu języka pytanie: „Kto cię przywiózł? Niekiepska bryczka". Zamiast zapytać, siedział, milcząc nad pustym talerzem. Nie chciał być śmieszny, zaczynać sceny zazdrości nad talerzami z barszczem, robić przedstawienie dla teściowej, nie, nie tylko dla niej, przecież był tutaj także Maruś, przyglądający się ze skupieniem trzymanemu w garstce pluszowemu króliczkowi. Z wysiłku oczy chłopczyka trochę zezowały, gdy różowe uszy 119 zwierzaczka, trzymanego łebkiem na dół, majtały nonszalancko w powietrzu. Kiedy głosy podniosą się do krzyku, synek rozpłacze się, po co ma płakać, niech potrząsa tym swoim królikiem, będzie czas na zadanie pytania i czas na wysłuchanie odpowiedzi. - Paskudna pogoda. - Deszczu było trzeba. Trawa całkiem sucha i liście na drzewach oklapłe. - Zaniosło się. - Wiesz, jak babcia mówiła? Deszcz to złoto z nieba. - Mnie deszcz niepotrzebny do niczego. - Zbierając nakrycia, Wiola sięga po talerz stojący przed Danielem. - Nie zjadłeś? Nie smakuje ci? - Jakoś nie mam ochoty. - Królewicza w zęby kole. - Teściowa dogaduje bez złości, tak tylko, żeby coś powiedzieć. - Zobaczy Daniel, kiedy Maruś dorośnie, ze trzy talerze barszczu zje, a potem o dolewkę zawoła. Za oknem ściana sąsiedniego bloku, kawałek wydeptanej ziemi, wielki, metalowy kontener na śmieci, obok ktoś postawił połamane krzesło, na krześle złożono abażur z nadpalonymi brzegami. Czy to jest owo czarodziejskie miejsce, gdzie ongi przyczajony w ciemności czekał na uchylenie okna? Suszarka do włosów jest niewielka, ale hałaśliwa, znaczy, że Wiola w łazience suszy rudą grzywę. Synek upuszcza różowego króliczka. - Masz i nie rzucaj pod stół. - Dobrze ci tata powiedział, nie rzucaj. Nazwała go tatą. Tatą Marusia. Dotąd nie przyznawano mu, przynajmniej w tych ścianach, prawa do tytułu ojca. Mówiło się: - Pokochaj, Marusiu, mamę. - Ale: - Nie bój się, Marusiu. To Daniel. Poczuł dumę z nazwania, które było przecież zwyczajne i oczywiste. Był ojcem tego malca, który znowu wrzucił królika pod stół i teraz, przechylając w bok główkę, czekał, aż zabawka zostanie podana. Tak, do cholery, to prawda, jest ojcem Marusia. 120 Podwinąwszy pod siebie nogi, Wiola siedziała na tapczanie rozczesując włosy, ruch grzebienia od góry był płynny, tam, gdzie końce zwijały się, zęby utykały w zaplątaniu, wtedy ostrożnymi, powolnymi ruchami doprowadzała do końca rozdzielanie pasm. - Niczego bryką przyjechałaś. Bez podnoszenia głosu, bez złośliwości, zwyczajne stwierdzenie. - Niezła. - Ona też nie zdradza oznak zaniepokojenia. - Czyja? - Znajomego. Nie znasz go. - Tak się zagadałaś, że mógłbym koziołki fikać, a ty byś nie zauważyła. - Widziałam cię. - Nieprawda. Nie widziałaś. - Nie mogła go widzieć, nie ma ciemieniowego oka jak tuatara, wykluczone. - Miałam wyskoczyć z wozu i rzucić ci się na szyję? - Czemu nie? - odpowiada pytaniem na pytanie. Wymiana zdań przerwana, Wiola dalej czesze włosy. Z kuchni dobiega gaworzenie małego, taki ptasi świergot. •Pierwsza łamie milczenie. - Co się tak przyczepiłeś do mnie. To już mi z nikim porozmawiać nie wolno, bo szanowny pan sobie nie życzy? W szarawym świetle deszcz za oknem pada wytrwale, krople tupią po parapecie, pochylona do przodu Wiola upodabnia się do widzianego dawno, dawno temu obrazu; nie, to nie anioł grający na cytrze, to taka ruda dziewucha czesząca włosy, w tle miednica pełna brudnej wody, porozrzucane ręczniki, bałagan. Gdzie się podziało delikatne, kruche stworzenie z pytaniem w szeroko otwartych oczach, z włosami zdającymi się ciążyć smukłej szyi? To laska jak trzeba, każdy za taką się obejrzy, Daniel też by się obejrzał, ale to jest ktoś inny, nie taką wziął kiedyś w ramiona, nie taką pokochał, nie dla tej rudej zgodził się na wszystko, czego zapragnęła. Jakie czary przemieniły Wiolę? - Nic nie mówiłem o rozmawianiu. - Ale jesteś wkurzony. - Zdaje ci się. 121 Tylko spoko. Zawsze przegrywał, dziś może wygrać, jeżeli okaże obojętność, nie podniesie głosu, nie zacznie mówić o kłamstwach. Przecież już od dawna domyśla się, że Wiola nie mówi prawdy. Nie mówić prawdy, a kłamać - to dwie zupełnie odmienne sprawy. Odkrycie, które kiedyś bolało, teraz wydaje się prawie obojętne. Ręka z grzebieniem zastyga, nie widać pochylonej twarzy, za oknem deszcz, woda rozmazuje się na szybie. - Zamknij drzwi - prosi Wiola półgłosem, chodzi jej pewnie o to, by matka nie słyszała dalszej rozmowy. - Nie tak, na klucz. Obejmuje Daniela, dawno nie byli ze sobą, zapach skóry, on całuje rude włosy, szyję, ramiona, piersi. Jest chętna, taka jak dawniej. Za oknem skośne bicze deszczu, oni odpoczywają, milcząc. Jest półmrocznie, czy się Danielowi wydaje, czy na ustach Wioli błąka się niewyraźny uśmieszek, trochę zwycięski, trochę złośliwy? Byłby czas na przeprosiny, na kolejne powtórzenie słów miłości, a jest cisza. Syty kochania Daniel jasno uświadamia sobie, że tak naprawdę to miłość uciekła za siódmą górę, za siódmą rzekę, za siódmy las, i pewnie nigdy nie wróci. Podoba mu się rudowłosa, nawet bardzo się podoba, ale bez zauroczenia, bez poddania się sile tworzącej i niszczącej zarazem, bez zachwytu, bez pragnienia stałej obecności ukochanej. To, co się stało przed chwilą, było bonusem, premią, jednym z trudno wytłumaczalnych posunięć Wioli, ale już go nie może przekupić, zamknąć wszelkich dróg, mieć Daniela tak, jak go miała od tamtej marcowej nocy. - Było, ale się zmyło. - Coś mówisz? - Nic ważnego. Tak mi się coś przypomniało. - Masz pretensję, że znajomy mnie podwiózł, mamroczesz pod nosem. Dziwny jesteś, tyle ci powiem. Za drzwiami krąży teściowa, pogaduje do dziecka, może jest zaniepokojona przekręceniem klucza w zamku, może zdziwiona ciszą za drzwiami, może chciałaby po prostu uwolnić się od piastowania Marusia, położyć małego do łóżeczka. Mimo świadomości tego krążenia Daniel przeżywa euforię, jest wolny, 122 nareszcie jest wolny. Może zrobić, co zechce, nic go nie trzyma przy Wioli, odejdzie albo zostanie, nieważne, najważniejsze, że zerwał te sparciałe sznurki, którymi go związano, rozwalił klatkę i przekonał się, że pogromczyni nie jest godna dzierżyć bicza, nie przyjmie ani kary, ani nagrody z jej ręki. - O czym myślisz, Danielu? Nazwała go imieniem pełnym i dostojnym i chciała wiedzieć, co się dzieje za tarczą jego czoła, czyżby twarz zdradziła myśli? Pragnąłby zataić rewoltę, chociaż musi przyjść moment, kiedy wymówi posłuszeństwo, odmieni pokorę w bunt. - Niedobry jesteś. - Wiola przeciąga się, ani myśląc o doprowadzeniu stroju do porządku, za drzwiami znowu przechodzi teściowa z gaworzącym dzieckiem. - Jakieś dzikie pretensje, zazdrosny czy co? Sam widzisz, że ja tylko z tobą... - zawiesza głos, uprawomocniając zwierzenie. - O innym nawet nie myślę. Naprawdę znajomy mnie podwiózł, chwilę pogadaliśmy, nic więcej nie było. Ciekawe, jak przyjęłaby wiadomość, że Daniel ani myśli rozpaczać nad zdradą, że nic teraz nie może go zranić, zatruć mu dni i nocy. Kochał Wiolę, kochał ją nawet nieznośną, upartą, opryskliwą i nagle, niczym człowiek przebudzony z głębokiego snu, otrząsnął się z zauroczenia, przetarł zaspane, nie-widzące oczy, zrozumiał, że coś się skończyło. - Nie mam żadnych pretensji. Wierzę ci, Wiolu. Wcale nie jest usatysfakcjonowana tym oświadczeniem i tonem, jakim zostało wypowiedziane. - Z tobą nic nigdy nie wiadomo. - Jasne. Ty wiesz lepiej, jak jest. Ona zaniepokoiła się nie na żarty, zdając sobie sprawę, że coś jest inaczej niż zawsze; pewnie to zbliżenie po długim poście tak podbiło Danielowi bębenka, przypuszcza, że po raz wtóry uwiódł ją i oczarował, w porządku, niech tak myśli. - Kochasz mnie? - pyta jak kiedyś. Odpowiedź pada szybko i zdecydowanie. - Nie kocham. Przykro mi, ale to prawda. Milczenie trwa i trwa, tam, za drzwiami suwa bamboszami teściowa, dziecko ucichło, ulewa przemieniła się w równy, spo- 123 kojny deszcz. Pod kontenerem ze śmieciami rozlała się szeroko kałuża, zatapiając sieroce krzesło o połamanych nogach. - Zwariowałeś? - Trzęsącymi się rękami Wiola zaczyna obciągać szatki, zasuwać eklery, zapinać rzepy, wygląda na to, że chce być zapięta pod samą szyję do decydującej wymiany zdań. - Jak możesz w takiej chwili - urywa niepewna, czy przypominać coś oczywistego. - Co ja ci zrobiłam? No, co? Głupich plot się nasłuchałeś i odgrywasz się na mnie za niewinność. Możemy przecież porozmawiać jak ludzie. Wcale nietrudno pozbawić Wiolę pewności siebie, obedrzeć ją z władzy, autorytetu, nieomylności. Tyle miesięcy korzył się przed nią, starał się być maleńki jak pyłek, cichutki jak pajęczyna, robił wszystko, co potrafił, żeby nie wywołać jej zniecierpliwienia, niechęci, agresji. A okazuje się, że wystarczy trochę nonszalancji i Wiola gubi się, zapomina o granej dotąd roli. - Kochać się, proszę bardzo, do tego jesteś pierwszy, a za chwilę takie coś. - Jeżeli cię obraziłem, przepraszam. Ale sama przyznasz, że to ty byłaś inicjatorką, a ja nie jestem pustelnikiem. - Świnia jesteś, i już. - Pewnie jestem, skoro tak uważasz. Czując wewnętrzny luz patrzy na zaczerwienioną twarz Wioli (głupio ten szkarłat wygląda przy rudych włosach), ma ochotę roześmiać się, chociaż przecież dzieje się między nimi coś ważnego. To, co się zawiązało przeszło dwa lata temu marcową nocą w powstającym nad ziemią tumanie mgły, rozsupłało się nieoczekiwanie. Pukanie do drzwi. - Co tam robicie? Marusiowi chce się spać. Ten wieczór jest dziwny, noc też jest dziwna. Wiola popłakuje, wygłasza monologi pełne żalu, obrazy i niedowierzania, by za chwilę przygarnąć się, całować, pociągnąć Daniela raz jeszcze w to, co niegdyś tak niezawodnie ich łączyło. Żal mu Wioli, jeszcze niedawno on sam równie bezskutecznie zabiegał o dobre słowo, przychylne spojrzenie, kawałeczek miejsca w jej świecie, i bywał odpędzany bez żadnych względów. Wreszcie ona zasypia ze łzami na powiekach. On leży bez- 124 senny, światło latarni wyczarowuje na mokrej szybie tęczowe refleksy, kolorowy zajączek przesuwa się po buźce śpiącego synka, trzeba zasłonić okno, mały może się obudzić. Nocne godziny pełzną powoli, wydaje się, że już świt powinien zacząć rozbielać niebo, a tu ledwie północ minęła. Aż trudno uwierzyć, że Wiola mogła zasnąć po tym wszystkim, co wyprawiała; monodram na użytek jednego widza, tak to można określić. Namęczyła się biedaczka, sięgała kolejno po niezawodne sztuczki, próbowała tak i siak, a potem zasnęła jakby nigdy nic, chodzi sobie we śnie po kwiecistej łące, zrywa białe margerytki, układa bukiet. Do bani. Niechby w tym śnie jechała samochodem, fajną bryką, mercedesem albo oplem, za kierownicą odlotowy chłopak, podobny do Di Caprio, zakochany, zapatrzony, zakręcony, niechby dojechali w takie miejsce, w którym Wiola nigdy nie była, z palmami i szeroką białą plażą. Daniel nie żałuje jej pięknych snów, niech śni. Odsuwa się jak najdalej od śpiącej, szoruje plecami po ścianie. Jak teraz będą żyli? Miłość poszła sobie za lasy i góry, jak się zastanowić, to Wiola już dawno skreśliła go z listy ważnych ludzi w swoim życiu, stało się to przypuszczalnie wtedy, gdy oskarżała go o rozmyślne uczynienie z niej matki. Chciała pożyć dziewuszka, pobawić się w małżeństwo, zakosztować splendorów dorosłości, ale Bogiem a prawdą, do tej dorosłości jeszcze daleko jej było. Tak samo jak jemu. Wydaje się, że to łatwe, takie nic, później ciąży jak wór naładowany kamieniami. Co teraz będzie? Daniel jeszcze nie wie. Pomyśli. Zapłakał mały, pewno zamoczył pampersa. Daniel przekracza przez ciało śpiącej żony, wkłinowuje się całym sobą w ciasną przestrzeń między tapczanem a łóżeczkową siatką, ściąga w dół śpioszki, wprawnie dokonuje operacji wymiany mokrego podkładu na suchy. Synek ciamka przez sen, może na znak zadowolenia. Co z tobą będzie, mała biedo? Wiola ma mocny sen, nie słyszy niemowlęcego płaczu. Kiedyś słyszała, teraz nie. Wreszcie odzywa się budzik. Z pękającą od bólu głową Daniel wykonuje coranne czynności, w kuchni teściowa nastawia czajnik. Teść drepcze do łazienki z miną zdesperowaną, ziewa jak hipopotam. 125 - Umył się? - pyta Daniela. - Łazienka wolna. - A wytarł Daniel po sobie? - chce wiedzieć teściowa. Czyli ranek jest taki sam jak każdego innego dnia, tu ruiny czegoś, co stanowiło sens życia, tam nic nieznaczące gadki w sprawie zachlapanej podłogi i dostępu do umywalki. Jak się obudzi Wiola, wtajemniczy matkę, usiądą obie naprzeciwko siebie na naradę sztabową, gdy wróci ze stolarni dowie się, co postanowiły. Cokolwiek wymyślą, ma to w nosie, tylko one o tym nie wiedzą. I w porządku. Z drobinami trocin we włosach, wizgiem elektrycznej piły w uszach stawia się na spóźniony obiad. Okazuje się, że Wiola zrejterowała, przerzucając trud wyjaśnienia sytuacji na teściową. Na talerzu paruje solidny kawał golonki, otwarty słoik musztardy tylko czeka, żeby po niego sięgnąć. - Wiolka mi mówiła, że Daniel zamiaruje się wynieść. - Pani Teresa czeka, aż zięć zaspokoi głód, wiadomo, z głodnym mężczyzną dorzecznie się nie pogada. Do sprawy przystępuje dopiero wtedy, gdy mięso znika z talerza. - Nie ma o co brewerii robić. W samochodzie chwilę posiedzieć nie grzech przecież. - Nie o to chodzi. - A o co? Dziwne, ale Daniel czuje teraz sympatię do teściowej, tego strasznego babska, które kiedyś utopiłby w łyżce wody, własnoręcznie poddał torturom lub bez żadnych wyrzutów sumienia zepchnął w ryczący nurt Niagary. Dokuczała mu, to prawda, ale troszczyła się o małego, zjawiała się na pierwszy krzyk, karmiła, przewijała, kąpała, huśtała na kolanach bez słowa skargi, zastępując Wiolę i jego w rodzicielskich obowiązkach. - Nie ma nic między nami. - Co też Daniel opowiada! A dziecko?! Prawda, dziecko. Ma rację. Myślał o tym dzisiejszej nocy, przewijając małego, a potem siedząc na brzegu tapczanu wga-piony nie wiadomo czemu w drzwi szafy, jakby za tymi deskami kryło się coś ważnego. - Brał Daniel ślub. - Palce teściowej zaczynają wystukiwać 126 niedosłyszalny rytm na kraciastej ceracie. - Tak łatwo nie będzie, że pójdzie sobie Daniel, gdzie będzie chciał, bo Daniel za młody, żeby wiedzieć, że każdy by uciekł, jakby tylko mógł, ale musi zostać tam, gdzie mu przeznaczone. - To nie ma sensu. Po co? - Bo Daniel obiecał. - Gadanie - nabrał tchu. - Ludzie się rozwodzą i jakoś nic złego się nie dzieje. - Za dużo Daniel nie zrozumiał z tego, co powiedziałam. Niechby trochę się zastanowił i tej biednej dziewczyniny nie dręczył, skoro jej świat zawiązał. - Ja zawiązałem? Ja? - Bo ja wiem, które któremu zawiązało, nie moja sprawa. Ale żyć razem musicie, tak wyszło. Palce przestały wystukiwać niesłyszalny rytm, zastygły. - Pewnie Daniel myśli, że jak ja jestem matka Wioli, jej przyznam rację. I to jest prawda, własnego dziecka nikt z rozmysłem nie krzywdzi, ale i temu nie zaprzeczę, że dziecko, nie wiadomo komu na złość, samo sobie krzywdę zrobiło. Nie bardzo rozumiał. Jednak w głosie pani Teresy dźwięczało coś prawdziwego, co zmuszało do zastanowienia. Wlepiwszy wzrok w resztki musztardy rozmazanej na talerzu, Daniel usiłował, niczym szyfrant, odgadnąć istotny sens przekazu. - Może Daniel nie wie, aleja zakazywałam ślubu. Za młodzi byliście, wydawało wam się, że to zabawa, że całe życie będziecie się całowali. Tłumaczyłam, że prędko pożałuje, jak się jej odwidzi. Ale przy spowiedzi pouczenie ksiądz dał: ślub brać, grzech zmazać, a Wiolę jakby kto na sto koni wsadził - nic tylko ślub i ślub. Mnie też ksiądz głowę zmył za to, że się sprzeciwiam, więc ustąpiłam, z całym światem kotów drzeć nie będę. No i jest, jak jest. Westchnęła i odwróciła się w stronę kuchenki. - Trochę jeszcze golonki jest. Dołożyć Danielowi? Kiedy cieszyli się z Wiolą na ślub, białą suknię, bukiet, gości, toast spełniany szampanem z kieliszków związanych złotą wstążką, kiedy wyobrażali sobie wspólne życie pełne pieszczot, 127 czułości, taki barwny film z bukietami róż i ostrym sierpem księżyca pośród gwiazd, wcale im nie przychodziło do głowy, że mogłoby być inaczej. To śmieszne, pierwsze poważne ostrzeżenie Daniel dostał w poślubny ranek, wtedy plamy na wypożyczonej sukni okazały się nagle ważniejsze od miłosnych wyznań. - Co mam robić? - Wcale tego nie chciał, a poprosił o radę kobietę podnoszącą akurat pokrywkę garnka. - Dużo Daniel nie zwojuje. - Ale konkretnie? - Bo ja wiem. Niech Daniel pogada z rodzicami. Z Wiolą. Radziłam: zostań -jakoś mu do rozumu przemówisz, a ona -że nie może, serce ją boli od tego, że Daniel jej nie wierzy. Ty jej nie wierzysz? - Ani mnie ziębi, ani grzeje. Dokładki nie zjadł. Powróciwszy z małym, Wiola nie wszczynała dyskusji, po prostu przeszła do porządku dziennego nad wczorajszym incydentem, wymazała go ze świadomości, zachowując się tak jak zawsze. Więc i on zachowywał się jak zawsze, tyle że prawie z sobą nie rozmawiali, ograniczając się do wymiany niezbędnych informacji. Nie było w tym nic specjalnie osobliwego, od dawna nie interesowali się swoimi myślami. Rodziców wcale nie ucieszyło to, co miał do zakomunikowania. - Dorosły człowiek bierze odpowiedzialność za swoje postępowanie. Odkochałeś się? Znudziłeś? Okazało się mniej zabawne, niż przypuszczałeś? Lubili Marusia. Przynosili mu odżywki w słoiczkach, soczki w buteleczkach i pluszowe zwierzaki, finansowali większe wydatki związane z maluchem. Telefonowali, informując się o aktualny stan zdrowia i apetyt wnuka, matka dostarczała jakieś niezwykłe farmaceutyki, ulotki reklamowe obiecywały cuda. Więcej, mimo niechęci do ludzi, którzy zawłaszczyli jedynaka, rodzice nawiązali chłodne, choć poprawne, stosunki z panią Teresą i panem Józefem. Wiola, aczkolwiek przyjmowała dary dla synka i nie gardziła finansowym wspomożeniem, pozostawała w niechętnej opozycji. Jej zdaniem to byli tacy 128 dziadkowie od święta, prawdziwymi dziadkami są tylko jej rodzice. - Jak sobie wyobrażasz dalsze życie? Co zamierzasz? Wolałby, żeby rodzice powiedzieli, jak ma postąpić, sam nie bardzo czuł się na siłach snuć jakiekolwiek plany i obmyślać strategię dalszych posunięć. Podświadomie czekał na propozycję powrotu do rodzinnego domu, tak byłoby najlepiej, ale ani matka, ani ojciec nie kwapili się do zaproszeń. - Przykro nam, ale nie możemy przejąć twoich zobowiązań alimentacyjnych. - Nawet gdybyśmy mogli, nie zrobilibyśmy tego - zabrzmiało to paskudnie serio. - Kto chce być dorosły, musi wiedzieć, że dorosłość nakłada pewne obowiązki. Potraktowali go trochę jak lekkomyślnego świerszczyka z bajki, który przetańczył i prześpiewał lato, a teraz, w czas zimy, pukał do drzwi, prosząc o wsparcie. Do cholery, Daniel pracuje, w tej całej stolarni nawet go cenią, od czasu do czasu trafia mu się jakaś niewielka fucha, diagnozuje schorowane silniki albo udziela rad posiadaczom samochodów, co zarobi, oddaje, pewnie, że tego nie jest wiele, na trzy osoby trudno nastarczyć. Nie jest pasożytem ani obibokiem, robi, co może. Głupio pytać, czy zgodziliby się, żeby z powrotem zamieszkał w swoim pokoju. Ten pokój jawił się jako jedyne możliwe miejsce ucieczki, bezpieczny azyl, schronienie przed troskami i niepewnością. - Nie możesz tutaj zostać. - Matka pozbawiła go nadziei. -Stawiasz nas w niezręcznej, wręcz głupiej, sytuacji. Nie możemy przy pierwszych trudnościach przeprowadzać cię przez most, sam musisz go przejść. Nie bylibyśmy w porządku w stosunku do tamtych ludzi. Więc jedną z zalecanych sobie rozmów miał za sobą, z Wiolą żadnych dysput prowadzić nie mógł, chociażby z tego prostego powodu, że uchylała się od każdej bardziej serio wymiany zdań, najzwyczajniej obracała się plecami, udając bardzo zajętą czymś ważnym i pilnym, albo wychodziła z domu starając się wrócić jak najpóźniej. Jej uczucia macierzyńskie stały się ostentacyjne, to okry- 129 wała Marusia pocałunkami, to na osiedlowej ławce demonstrowała niemowlę znajomym i nieznajomym, wychwalając jego nadzwyczajne przymioty, to przebierała po parę razy dziennie dziecko niczym wielką lalkę, starając się o uzyskanie jak najpo-wabniejszego efektu. Miała dużo czasu, mogła go wypełniać w sposób, jaki uważała za najwłaściwszy. Czym zajmowała się, kiedy Daniel wychodził do pracy, trudno powiedzieć. Z pewnością nie spędzała czasu jak te kobietki z telewizyjnych reklam, wkładające całą duszę w lśnienie łazienkowej glazury i czystość toalety, w cudowną miękkość ręczników i nieskazitelną biel mężowskich koszul. Te sprawy należały niejako z urzędu do teściowej, Wioli nigdy nie interesowały. Porzuciła także myśl o studiach, już nie pragnęła zachwycać i czarować na scenie czy ekranie, chociaż od czasu do czasu z nutką melancholii wspominała, że polonistka z liceum wróżyła jej aktorską karierę. Rezygnacja była równie niezrozumiała, jak wiele innych posunięć Wioli, wydawało się, że znalazłszy się na rozstaju dróg sama nie wie, w którą stronę wyruszyć. - Ja tam plotek nie lubię. - Do Danielowego boku przyplątała się pulchna niewiasta, sąsiadka znana z widzenia, szli od przystanku. - Na pańskim miejscu to bym jednak tego Mariusza obcięła. - O czym pani mówi? - O fatygancie Wiolki. - O kim? - Udało się spytać prawie obojętnie, babina spojrzała na niego z ukosa, zupełnie zdezorientowana. - Ma pub do spółki z takim jednym. Gadają, że niezłą kasę robi. Pan go nie zna? Co szkodzi oświadczyć, że zna? - No to pan wie, że on często Wiolę odwozi. - Chyba się spodziewała, że Daniel rycząc jak ranny lew rzuci się, by natychmiast wymierzyć karę niewiernej, a tu nic. Może nie trzeba tak ostrożnie dozować informacji? - Siedzą w tym samochodzie i siedzą, nagadać się nie mogą czy jak? Nieraz kartofle postawię, oni siedzą, czas odlewać, siedzą dalej. Biorąc milczenie za objaw wewnętrznego osłupienia, sąsiadka kontynuowała sprawozdanie: 130 - Mąż mi nieraz mówi, nie wyglądaj, nie twoja rzecz, pilnuj własnego nosa. A ja Wiolę od dziecka znam, od takiego berbecia. Całą rodzinę znam, porządni ludzie, pan Józef zamek u mnie wymieniał, jak klucze zgubiłam. Po mojemu nieładnie tak się zamykać przed ludźmi, wyszliby, na ławce usiedli, proszę bardzo, czemu nie. Podczas tej relacji podeszli pod wejście do bloku, wymowna dotąd sąsiadka umilkła jak słowik po świętym Wicie i zaczęła odwrót, najwyraźniej nie pragnęła, by oglądano ją w towarzystwie Daniela. Gdyby to było jeszcze kilka dni temu, poczułby, jak ostry zadzior wbija się w myśli, jak zazdrość każe mu przypuszczać najgorsze i szukać podwójnego znaczenia każdego gestu i każdego słowa. Ale to przyszło dzisiaj, kiedy nie będzie walczył o Wiolę z żadnym Mariuszem. Mariuszem? Ach, to dlatego Wiola zachwyciła się tym właśnie imieniem z całej mnogości imion spisanych w kalendarzach. To paskudne. Wymawia imię synka i potajemnie cieszy się podstępem, tylko ona wie, że to imię znaczy coś więcej, a wszyscy wokół muszą je powtarzać, bo ona tak postanowiła. Pewnie rude włosy także dla niego i rezygnacja ze studiów też, coś tam sobie uroiła, jak to Wiola. Martwi się, że nie poczekała tych dwóch lat, miałaby teraz fajny wóz, szykownego chłopaka, pieniądze; zmarnowała swoją szansę, z pierwszym lepszym poszła do ołtarza z takim pośpiechem, jakby się paliło, a nie paliło się wcale. Takie dziecinne hopsy przyjdzie odpokutować, trudno i darmo. - Teraz też chodzisz do spowiedzi? Wiola jest tak zdetonowana pytaniem, że zamiast wyjść do drugiego pokoju albo zacząć przekładać bieliznę w szafie, odpowiada: - Chodzę. Bo co? - Nic. Tylko jestem ciekaw, czy dostajesz dużą pokutę. - Czemu miałabym dostawać dużą pokutę? - Sama powinnaś wiedzieć. Nie mrużąc powiek, Wiola patrzy na Daniela. - Słuchałeś plot - oskarża. - Wiedziałam od początku, że 131 słuchałeś. A to nieprawda, z palca wyssane głupoty. Dla tych, co w oknach wiecznie wiszą, wystarczy, że podasz komuś rękę, a one nagadają, że widziały, jak się całowałaś. Jest oburzona, głos podnosi się prawie do krzyku, krew zabarwia policzki na czerwono, na czole między brwiami pojawia się ostra, pionowa zmarszczka. - Ja kłamię, co? Ja sobie znalazłam innego? Tak myślisz? Więc wreszcie dochodzi do wyjaśnienia i będzie można zapytać Wiolę, czy widzi sposób takiego zakończenia sprawy, który przerwie to milczenie pokrywające bezradność, wzajemne urazy i chęć oddzielenia tego, co moje, od tego, co należy do ciebie. - Uspokój się, nic takiego nie powiedziałem. - Stara się mówić spokojnie, prawie szeptem, brzmi to dziwnie po jej krzyku. - Ja tylko widzę, że nam się nie układa ze sobą. - Bo ty taki jesteś. Nie ma sensu wyjaśniać, jaki jest, oboje to wiedzą aż za dobrze, zresztą wcale nie chodzi o zalety czy wady, tylko o rozczarowanie, zniecierpliwienie, niedosyt i potajemnie powtarzane pytania: dlaczego się nie udało? czego zabrakło? co się stało, że jesteśmy inni niż wtedy, kiedy jedno za drugie bez namysłu oddałoby życie? - No, jestem taki, jak mówisz. I tobie jest niedobrze przy mnie, niewygodnie jak w za ciasnym bucie, głupio jak w źle wybranym ciuchu, nudno jak na wykładzie o korozji - skąd mu przyszła do głowy korozja? - Nie mów, że to nieprawda. Wiola podchodzi do okna, przyciska twarz do szyby, od Daniela odgradzają łóżeczko małego i tapczan, strasznie ciasna jest ta klitka, pokoik dla krasnali, schronienie dla liliputów. Przedostanie się do tamtej części pokoju jest możliwe tylko wtedy, kiedy się przejdzie po zasłanym narzutą tapczanie. - Powiesz coś? Ma ochotę zrobić te dwa kroki po narzucie, chwycić Wiolę za ramiona i obrócić, by zobaczyć jej twarz. Może chyba coś powiedzieć, cokolwiek, wszystko jest lepsze od milczącego zastygnięcia przed oknem. Pozostaje jednak przy drzwiach, czuj- 132 ny i skupiony jak wojownik przed atakiem wroga, gotów odbić każdy cios lub skrzyżować ostrza w pojedynku, którego ceną może być czyjeś życie. - Ogłuchłaś? Mowę ci odebrało? Niechby się odwróciła od tej szyby, co tam jest takiego, że patrzy jak zaczarowana, połamane krzesło, kontener, z którego zwisają jakieś szmaty, pierze jak śnieg osiadłe na kępkach trawy, sypie się tego a sypie z rozprutej poduchy nabitej na gałąź drzewa, ciągłe rzucają coś z wyższych pięter. Lepiej Wioli nie dotykać, ale nie zniesie dłużej milczenia i bezruchu. Już jest przy niej, chwyta za ramiona i widzi zapłakaną twarz, żałośnie trzęsące się usta, mokre policzki. Wiola płacze bez szlochu, jakby do środka, dławi ją ten cichy płacz, zagryza wargi. - Wiolu, proszę cię, nie płacz. Wiolu... Rude włosy rozsypały się po rękawach koszuli, zapłakana twarz skryła na jego piersi, stoją objęci jak ongiś. Czuje dreszcz przebiegający przez jej ciało - nim dreszcz przeminie, Wiola zaczyna głośno szlochać, coś powtarza przez łzy, ale nie można tego zrozumieć. Stoi z łkającą żoną w ramionach pod samym oknem i nie wie, czy się cieszyć, czy martwić, że nie jest w stanie zrozumieć słów roztopionych w płaczu. Ale przecież wie, nad czym lamentuje Wiola, bo ona również znalazła się w potrzasku, z którego nie ucieknie. CO PRAWDZIWE, CO WYMYŚLONE W moim wieku nie powinno się chodzić do lekarza, bo prawie na pewno do znanych już i w pewnym sensie oswojonych choróbsk wizyta dorzuci coś nowego. Z pewnością nie będzie to banalny katar czy niestrawność, tylko coś o groźnie brzmiącej nazwie i źle rokującym przebiegu. Nowo wykryte choróbsko będzie wymagało skomplikowanych badań diagno- 133 stycznych, drogich leków i wielokrotnych odwiedzin gabinetu, gdzie zasiada człowiek w białym kitlu. Zwykłą rzeczy koleją dostanę wreszcie skierowanie do szpitala, gdzie podle karmią, każą leżeć i robią wiele iniekcji tudzież kroplówek. Tym razem okazało się, że z bliżej nieznanych przyczyn moja krew tak zgęstniała, że w każdej chwili można się spodziewać katastrofy. Chodzę więc karnie na badania i przyjmuję jakieś obrzydlistwo mające sprawić, że gęsta, purpurowa packa w moich tętnicach i żyłach zmieni się w najzwyczajniejszą krew. Wykryte choróbsko jest mi wyjątkowo nie na rękę, bo Dżo-ki jeszcze nie doszedł do siebie, ciągle jest rekonwalescentem przybranym w hiszpański kołnierz, z niezdjętymi szwami i źle się gojącą raną na łopatce. To był muskularny pies o szerokim torsie i obwisłych fa-flaeh, duży, prawie tak duży jak Dżoki, ale mocniej zbudowany, prawdziwy atleta, przypominał tych napakowanych mięśniaków od wrestlingu. Przywitał się z Sabiną, ta kokietka dała do zrozumienia, że nowo przybyły kawaler robi na niej wrażenie, trzeba było widzieć, jak fertycznie wykonała obrót, jak tkliwie obwąchała nieznanego dotąd adoratora. Dżoki podchodził na sztywnych łapach, sierść na karku najeżona, ale tylko trochę, nie takich konkurentów przepędzał od wybranki, samo jego pojawienie się powinno ostudzić zapały rywala. - Spokój, Dżoki - zmonitowałem go na wszelki wypadek. Nie jest awanturnikiem, jednak coś nie podobało mi się w wy-garbieniu grzbietu i sposobie trzymania głowy. Atak był tak szybki, że trudno go było pochwycić okiem. Dwa sczepione cielska, płowe i czarne, tarzały się po ziemi, raz tamten był górą, raz Dżoki; charczały z nienawiści, chciały zabijać, żadnych bójek, żadnych zapasów, śmierć, tylko śmierć mogła przerwać walkę. Sabina, początkowo wystraszona, stanęła z boku niczym dama podczas rycerskiego turnieju, może ją cieszyła walka staczana dla niej i przez nią. Właściciel pitbulla (bo to był pitbull) miotał się nad wal- 134 czącymi i krzyczał, ja wrosłem w ziemię, nie mogłem zrobić ani kroku, ze zdenerwowania zemdliło mnie. - Rusz się, dziadu - wrzeszczał tamten, wygrażając mi pięścią, jakbym to ja był winien wszystkiemu. Nie mam pojęcia, jak rozdzielono psy, podobno ochotnik osiłek chwycił Dżokiego za tylne łapy i wyszarpał z pyska pitbulla. Oba ciężko ranne, pokrwawione, poszarpane, półżywe, wzięte na smycz charczały z nienawiści, gotowe do wznowienia walki. Nie powiem, ile mnie kosztowały amory Dżokiego, kilka wizyt u weterynarza, mała chirurgia, opatrunki, antybiotyki; oszczędności przeznaczone na urlop w Nałęczowie diabli wzięli, zresztą, jak się okazało, i tak nie pojechałbym do kurortu ulubionego przez Prusa i Żeromskiego, muszę przecież rozrzedzać swoją posokę. A Sabina? Sabina udaje, że nic się nie stało. - Widzisz, Dżoki, takie są kobiety, poeci wszystkich czasów wiedzieli, co piszą, twierdząc, że serce niewiasty twardsze od głazu, a jej miłość niczym wiatr, zmieniający bezustannie kierunek podmuchów. Aż trudno uwierzyć, ale odezwała się pani redaktor. - Rozumiem, że szanowny pan w nawale zajęć przypuszczalnie zapomniał o naszej prośbie, ale nie tracę nadziei, że poświęci pan nieco swojego cennego czasu na przyobiecany redakcji szkic. - Miała nikły sopranowy głosik i leciutko sepleniła. - Och, tak mi przykro, że zawracam panu głowę, ale w trosce o wysoki poziom drukowanych materiałów staramy się o najlepsze pióra. Starego wróbla na plewy nie weźmiesz, głosi przysłowie, lecz starego megalomana kupuje się bez kłopotu pochlebstwem. Przełknąłem komplement niczym karmna gęś tuczące gałki i oczywiście obiecałem, że najbliższy wolny czas poświęcę szkicowi, skoro redakcji tak na tym zależy. Nie bez kozery była perspektywa honorarium, budżet miałem zdezelowany całkowicie, żaden Balcerowicz nic by nie poradził. Zniechęcony tak do współczesności, jak i do przeszłości, zwróciłem się do mitologii. Strzał w dziesiątkę. Tyle wspaniałych łove story, jedna bardziej wzruszająca od drugiej, tylko 135 brać i wybierać. A gdyby tak zgodnie z sugestiami niektórych mitografów przyjąć, że są to opowieści o prawdziwych ludziach z krwi i kości, tylko upiększone dodatkami cudownych wydarzeń i rozświetlone postaciami niebian? Na przykład tacy Alkestis i Admet, młodzi, piękni, niedawno z pochodniami przy śpiewie hymenajów* odprowadzeni do małżeńskiej komnaty. Admet był królem, królowanie w Tessalii (gdzie indziej zresztą też) nie oznaczało splendorów, kilka stad owiec i krzy-worogich kóz, świnie wypasane w dąbrowach, polowania z gończymi psami, obszerne domostwo z kamiennego ciosu, megaron*, gdzie płonęło ognisko, trochę domowej służby i spory zapas wina w wysokich, glinianych pitosach*. Dla Alkestis jest miejsce w gineceum, kobiecej części domu, tam może prząść i tkać, haftować i barwić tkaniny, zanurzając je w naparach z ziół. Może też wędrować po całym królestwie Admeta, pewnie któraś ze służebnych dziewcząt naszeptała w ucho młodej pani o czarownicy, która z wody lub z popiołu potrafi odczytać niezawodne wróżby. Tessalskie czarownice słyną szeroko ze swoich umiejętności, jednym dmuchnięciem odmieniają złoto w garść suchych liści, spojrzeniem zatrzymują w locie strzałę, śpiewem uciszają nawałnicę, zaklęciem sprawiają, że owce i kozy rodzą bliźniacze potomstwo. - Zaślubiłaś bohatera. - Czarownica miesza paluchem w stągwi pełnej wody. - Pod białymi żaglami pływał do dalekich krain, wiele dziwów widział, wiele niebezpieczeństw przeżył. Jesteś szczęśliwa, dziewczyno, bogowie są zazdrośni, ludzkie szczęście kole ich w oczy, tedy strzeż się, by twój śmiech nie przemienił się w łzy. - Co mam czynić, by tak się nie stało? - Tego nikt nie wie, dziewczyno. Ale ci rzec mogę, że szykują już dla ciebie próbę. Wraca Alkestis do mężowskiego domu, idzie po kamienistej ścieżce nad potokiem, w dole woda jak wielki srebrny wąż * hymenaje (z gr.) - obrzędowe pieśni weselne * megaron (z gr.) - główna sala w greckim pałacu * pitos (z gr.) - duże, gliniane naczynie do przechowywania żywności 136 ślizga się między głazami, obmywa korzenie wierzbowych krzewów przykucniętych po brzegach. - Czy dobrze idę do dworu Admeta? - Młodzieniec wziął królową za którąś ze służebnych, przeto poczynał sobie całkiem poufale. - A co taka śliczna panna robi sama w takiej głuszy? Gdzie twój miły? - Dobrze idziesz do dworu Admeta, wędrowcze. Ja też tam idę. - Chętnie pójdę u twego boku, dziewczyno. Gdy ze stoku zobaczyli dym wzbijający się ku niebu, Alkestis spytała: - Czy wezwiesz Admeta na nową wyprawę? Czy jesteś posłany jako herold zbierający śmiałków? Czyje poselstwo przynosisz? Dobra to nowina czy zła? - I zła, i dobra, dziewczyno. Jam Tanatos, Gaszący Pochodnię. Zbielało lico Alkestis, serce jak ptak zatłukło się w piersi, ciało zadrżało. - Po kogo przyszedłeś na naszym dworze? - Admeta mam prowadzić w ciemność podziemnej krainy, wszelako jeżeli ktoś zgodzi się umrzeć za niego, kazano mi pozostawić króla na białym świecie. - Stara klucznica co rano śmierci przyzywa, tak ją bolą wszystkie kości. Jest też odźwierny, który jeszcze dziadowi Admeta służył, ten stale powtarza, że czas asfodelowe* kwiaty wąchać na łąkach w podziemnym świecie. - Alkestis rozstawiła palce do wyliczania. - Moi teściowie są wiekowi i schorowani, a bardzo kochają syna. - Widzę tedy, że nie poprowadzę Admeta przed oblicze czarnej Persefony i ciemnolicego Hadesa. Tylu zechce umrzeć za niego. Alkestis sama zaprowadziła Tanatosa na miejsce dla gości, nalała mu mocnego wina, postawiła chleb i mięso. - Pokrzep się, gościu. Droga do Hadesu daleka. * asfodel (z gr.) - roślina z rodziny lilio waty eh, w starożytności kwiat cmentarny, złotowłos 137 Wysłuchawszy Tanatosa stara klucznica zapłakała i mażąc łzy po zwiędłych jagodach tak rzekła: - Miłuję królewicza Admeta i chętnie oddałabym za niego życie, ale dzisiejszego ranka położyłam owcze sery do wysuszenia, to trwa wiele dni i trzeba wiedzieć, kiedy sery zabrać do komory, bo jak za wcześnie, spleśnieją, a jak za późno, połamiesz zęby, a nie ugryziesz, takie twarde. - Widziałem ja wiele niezwykłych rzeczy. - Siwy staruszek głos miał nikły jak szelest liści. - Opowiadam je za porządkiem swojemu prawnukowi, bystremu chłopczynie, on moje przygody spamięta i swoim wnukom kiedyś opowie. Czas mi napić się wody z Lety, lecz jeszcze nawet do połowy wspomnień nie doszedłem. - Nie możemy opuścić tego świata. - Rodzice Admeta nawet nie naradzali się ze sobą, zaraz dali odpowiedź. - Nasz syn ciągle nas potrzebuje. Gdy nas nie stanie, królestwo podupadnie, do czego dopuścić nam nie wolno. Wysłuchał pochmurnolicy Tanatos tego, co mu rzekli. Odwrócił się do Alkestis, która chodziła za nim krok w krok. - Pójdę teraz po twojego męża. Zezwalam, byś go pożegnała, nim się rozstaniecie na zawsze. - Powiedz, że nie mogłeś znaleźć Admeta. - Chwyciła Gaszącego Pochodnię za rękę, upadła na kolana. - Błagam cię, Tanatosie, zaklinam na wszystko, co ci drogie, byś pozwolił żyć mojemu miłemu. Niedawno sprawiono nam ślubne gody, kochamy się tak bardzo, że nie wypowiesz tego słowami ani pieśnią nie wyśpiewasz. Admet cieszy się zielenią trawy, błękitem nieba, bielą owczego runa, słoneczną plamą, jaskrawością płomienia. Będzie nieszczęśliwy, gdy zewsząd otoczy go mrok podobny nocy i cienie szeleszczące nietoperzowymi skrzydłami. Ty możesz sprawić, że mój miły pozostanie wśród żywych. - Nie ja wydaję wyroki. Jestem tylko przewodnikiem. Usłyszałem: Admet, którego nić wyprzędła się do końca, może żyć dalej, jeżeli ktoś ofiaruje się dobrowolnie odejść do krainy umarłych. Nie ofiarował się nikt. Popatrzyła Alkestis na zbocza górskie, na ciemne sosny czepiające się upłazów, na chmury żeglujące przestworzem. Wiatr | 138 przywiał zapach ziół i gorzkawą woń dymu pasterskiego ogniska, a z nimi razem dalekie popiskiwanie fletni i skwir orła szybującego podniebiem. Żal było porzucać to wszystko. - Oto jestem, Tanatosie. Ja, Alkestis, daję życie za życie Admeta, mego miłego. - Niech się stanie wedle woli twojej. Gdy Admet wrócił znad morza, gdzie wiązał i suszył ryba-cze sieci, powiedziano mu z płaczem, szlochaniem i lamentem po zmarłej, że Alkestis odeszła z Tanatosem niosącym opuszczoną ku ziemi wypaloną pochodnię. - Weź i mnie - zaszeptał Admet zdrętwiałymi wargami. -Nie chcę żyć, jeżeli nie ma Alkestis u mego boku. Tak wielka była jego boleść, że odczuli ją władcy podziemia, łzy Admeta spadły siekącym gradem, skargi jak ślepe ptaki tłukły się w ciemności i nie ustawały w kwileniu. - Wracaj, dziewczyno. - Sam bóg Apollo odnalazł widmo Alkestis pośród innych widm nad brzegami podziemnych rzek. - Wzruszyłaś nasze serca. Wracaj i bądź szczęśliwa. Ładna opowieść, trochę za dużo w niej cudowności, ale gdybym rzeczywiście miał przedstawić światu historię o prawdziwych kochankach, wybrałbym ten grecki mit. Zakochani i zaślubieni są poddani najtrudniejszej próbie, jaką potrafiła wymyślić ludzka fantazja. Oboje wychodzą z tej próby zwycięsko. Jestem przekonany, że Admet także bez wahania oddałby życie za Alkestis. No i jest to opowieść z happy endem, czego dotychczas brakowało. W smudze woni kwitnącej lawendy owce szczypią trawę i zioła, zderzają się w zabawie bezrogie czółka jagniąt, ba-ran-przewodnik w wełnistym kożuchu spogląda żółtym okiem na baraszkującą czeredkę, a tam, pod ociekającym żywicznymi kroplami pniem sosny, Alkestis z Admetem pożywiają się serem i ciepłym jeszcze podpłomykiem. Moja maszyna do pisania, wierne, kulfoniaste stworzenie wydaje straszliwe odgłosy przy uderzaniu w klawisze, coś w niej trzeszczy, chrzęści, telepie się, aż strach wkręcać kartkę papieru. Pewnie powinienem już dawno pomyśleć o komputerze, boję się tej decyzji, za stary jestem na techniczne nowinki, 139 a ponadto, gdzie fundusze? Bankructwo starego Dżeka, rzec można, trawestując klasyka. - Wpędziłeś mnie w nieliche kłopoty, Dżoki - wzdycham, podczas gdy łapki klawiszy wystukują rządek po rządku zdania. Swoim zdrowiem martwić się nie zamierzam, będzie, co ma być. Tylko że teraz te wszystkie cyrki z kasą chorych, ci lekarze pierwszego kontaktu, skierowania, starania, biegania, końskie zdrowie trzeba mieć, by coś takiego wytrzymać. Może to o to chodzi? Humanitarny sposób pozbywania się nadmiaru emerytów i rencistów. - Co ty byś zrobił, Dżoki, beze mnie? Pytanie całkowicie retoryczne, wiadomo, że dla Dżokiego jestem centrum wszechświata, więc nie wolno się poddawać, muszę istnieć, choćby dlatego, że mój pies na mnie liczy, nie mogę mu zrobić świństwa i zniknąć. Klepię i klepię w te klawisze. Coś z tego będzie. Może nawet jakaś pańcia się wzruszy. Jest moda na antyk. Na Grecję od dawna jest moda, wakacje w cieniu góry Olimp, greckie wino, grecka kuchnia, grecki folklor, wyprawa po słońce Grecji. Szanowni państwo, oto oliwka Platona, oto Propyleje, oto Parte-non. Z Akropolu jest wspaniały widok. Uwaga, zaraz za zakrętem zobaczymy ruiny świątyni Posejdona. A co widać z mojego okna? Ścianę sąsiedniego bloku, kawałek trawnika, rachityczne krzaczki, latarnię i krępe lipowe drzewko. Widać też kontener na śmieci i ogólny bałagan, nie wszystkie odpadki lądują we wnętrznościach metalowego pojemnika, większość jest rozrzucona malowniczo naokoło. Swoją drogą, nigdy bym nie wpadł na pomysł wyrzucania przez okno pierzyny - sąsiedzi miewają takie pomysły. Widać także okno, gdzie przyłapałem ongi zakochaną parę. Ja pamiętam, oni już chyba zapomnieli. Każde z nich czułoby się zażenowane, zdumione i zniesmaczone, gdybym przypomniał, co kiedyś wyprawiali. On odmienił się w statecznego młodego człowieka, ona w rudowłosego wampa. Chodzą własnymi ścieżkami, nie sądzę, by ich drogi gdzieś się przecinały. Gdyby teraz złapali boga Erosa (cóż, dalsze reminiscencje antyku), to oskubaliby mu skrzydła z piórek, połamali łuk 140 i strzały i być może, potraktowali jak potencjalny materiał na rosół. To do nich podobne. Dżoki śmiesznie wygląda w hiszpańskim kołnierzu, wielki łeb wystaje z szerokiej plastikowej tuby. Widok ten bawi w równym stopniu tak dorosłych, jak i dzieci. - Popatrz, synku. Piesek ma takie dziwne ubranko. Nie kto inny, tylko niegdysiejszy Romeo objaśnia tak chłopczyka siedzącego w wózku (Boże, jak te dzieci ohydnie prędko rosną!). Chłopulek macha rączkami i zaśmiewa się (mam nadzieję, że nie z Dżokiego). - Co się stało temu psu? - Wdał się w bójkę. Przy tych wyjaśnieniach chłopczyk wyciąga łapkę i robi wysiłki, by dotknąć Dżokiego, gdyby nie był przypięty szelkami, wypadłby z wózka. Dżoki lubi dzieci, więc grzecznie podsuwa zdrowy bok, pozwalając się tarmosić. Dżoki zupełnie nie zwraca uwagi na Romea, animozja, jaką odczuwał przez długi czas, rozwiała się jak dym, ot, zwyczajny ojciec popychający wózek z maluchem, istota nieinteresująca i pospolita. Chyba pies już go nie kojarzy z tamtym oknem w przedranie pełnym nisko ścielącej się mgły i z drażniącymi smrodami jakichś klejów czy pokostów. - Dobry pies - chwali Dżokiego Romeo, wygląda na to, że też miałby ochotę dotknąć ozdobnie ufryzowanej sierści na barku, ale nie podejmuje próby głaskania. - Przepraszam, jaka to rasa? - Sznaucer olbrzym. Albo brodacz monachijski, jeśli ktoś woli inną nazwę. - Kiedyś będziesz miał, synku, takiego pieska. Dziecko się uśmiecha, mordkę ma pyzatą, sympatyczną, dołeczki w policzkach. Ładne dziecko, nie mam specjalnego nabożeństwa do małych dzieci, ale potrafię docenić urodę barokowego putta*. Z romansu, którego początku byłem świadkiem, pozostało tylko ono, żywy, namacalny dowód, że osiedlowa Julia * putto (z wł.) - dosł. chłopczyk, pulchna postać dziecięca, motyw dekoracyjny w malarstwie i rzeźbie 141 i osiedlowy Romeo nie byli tylko wytworem mojej wyobraźni, wymysłem starszego pana, który miał za dużo czasu. Do kogo podobny jest ten mały? Do Romea, chociaż wiele w jego twarzyczce przypomina Julię, tamtą Julię, której już nie ma; rudowłosej kusicielki podobnej do kobiet malowanych przez Muncha próżno szukać w niedokształtowanych jeszcze rysach chłopaczka.W porządku, tak właśnie być powinno. - Wie pan, piszę szkic o kochankach - nieoczekiwanie zdradzam swój sekret. Romeo jest wyraźnie zdetonowany, nie pojmuje, dlaczego to mówię, pewno myśli o starczej sklerozie i sklerotycznym gadulstwie. - To ciekawe - przyświadcza uprzejmie. - A co by pan powiedział o zakochanych? - Żeby się stuknęli w głowę. - Brwi się zbiegają, głos brzmi nieprzyjaźnie. - Czegoś takiego nie ma. W pana wieku chyba się o tym wie. - No proszę. Współczesnym kochankom wcale nie jest łatwo. Tak, Dżoki, lepiej się nie zakochiwać. W ogóle. COŚ W RODZAJU EPILOGU - Nie pytałeś nas o radę, kiedy się żeniłeś. Pytasz o radę, kiedy chcesz odejść. Nie będzie ci się podobało to, co usłyszysz. Masz dziecko. Wszystko inne jest nieważne. Spodziewał się takiej odpowiedzi, chociaż liczył na więcej wyrozumiałości. Nie porzuciłby synka, zabrałby go ze sobą, rodzice niesłusznie przypuszczają, że pragnie się wymigać od rodzicielskich obowiązków. To nie tak. Maruś stał się dla Daniela kimś tak ważnym, że trudno byłoby wytłumaczyć nawet najbliższym ludziom, jak mocno jest związany z małym człowieczkiem. Z jeszcze raczkującym Daniel popychał po podłodze kolorową piłkę, toczyła się do kolanek synka, który zaśmiewając 142 się odtaczał barwne dziwo w ojcowską stronę. Razem posuwali plastikowe samochodziki, najwięcej radości wywoływały katastrofy, autko do góry nogami, malutkie kółka kręcą się bezradnie w powietrzu. Dla synka Daniel ustawiał wysokie budowle z kart, jeszcze jedno piętro i jeszcze jedno; trzymany na kolanach Maruś zdawał się wstrzymywać oddech kiedy karciany gmach stawał się coraz wyższy i wyższy. - Dmuchaj! - polecał, ustawiając najwyższą kondygnację. Puuufff, konstrukcja rozsypywała się w stos tekturowych kartoników. Z nieco starszym bawił się w chowanego. Maruś osobliwie wybierał miejsce ukrycia, wychodząc z założenia, że wystarczy schować główkę, by stać się niewidzialnym. Pulchne nóżki, pupcia i plecki były widoczne ze wszystkich stron, górę ciałka kryła poduszka, firanka, narzuta albo po prostu porzucony sweter pani Teresy. Zgodnie z przyjętymi regułami gry należało krążyć po pokoju, powtarzając frasobliwie: - Gdzie się ten Maruś podział? Tu go nie ma. I tu go nie ma! - Otwierało się drzwi szafy, zaglądało pod tapczan. - Chyba nigdy go nie znajdę. Poszukiwanie trwało do momentu, gdy synek wysuwał się zza firanki, kapy czy poduszki, ogromnie zadowolony, że przechytrzył Daniela. Wpółuduszony zaciskiem małych łapek na szyi spełniał, ku radości jeźdźca, wcale niezgorzej rolę konia. Galopował od ściany do ściany z rozgłośnym tupaniem, patataj, patataj, patataj, rżał i pozwalał się szarpać za włosy. Po takim seansie ujeżdżania spodnie trzeba było prać, ponieważ koń dosiadany przez Marusia posuwał się naprzód na czworakach. - Daniel chłopaka rozpuści jak dziadowski bicz. - Była to przygana, ale jednocześnie pochwała, wystarczyło posłuchać, w jaki sposób pani Teresa karci zięcia. - Mały to by się tylko z Danielem bawił. Strasznie jest za ojcem. Na spacerach sadzał małego na kręciołkach, bujał na huśtawkach, pomagał mu wdrapywać się na zjeżdżalnię. - To za małe dziecko na takie zabawy - zwracano uwagę. -Łatwo o nieszczęśliwy wypadek. 143 Ale Daniel i Maruś wiedzieli z całą pewnością, że to jest odpowiednia zabawa i puszczali ostrzeżenia mimo uszu. Prędko nadeszła pora na kredki, kolorowe mazaki i farby. Marusiowe kompozycje przedstawiały natłok barwnych linii, pokręcony, poplątany, poznaczony nieforemnymi kleksami. Teściowa zgadzała się na kredki i mazaki, chociaż widok porysowanych w zygzaki ścian budził w niej żywy sprzeciw, nie tolerowała jednak akwarel. - Prosiak w chlewie czyściejszy niż ten mały - stwierdzała nie bez racji. - Doprać nie sposób. Mógłby Daniel mieć więcej rozumu. Gdy skończył się czas piętrzenia karcianych konstrukcji, Daniel i Maruś rozpoczęli poważne prace budowlane, klocki stawiali po namyśle, synek jeden, ojciec drugi, całkiem nieźle im szło. Chłopczyk płaczem przyjmował każdą próbę zburzenia wzniesionych murów, burzyć mógł tylko on sam, konstruktor i dewastator w jednej osobie. Były także lektury. Pewnie niewiele chłopaczek rozumiał z bajek i wierszy, które Daniel mu czytał, tak się przynajmniej wydawało. Któregoś dnia, ku zdumieniu wszystkich, nagle wyrecytował: - Skoczył żuk jak polny konik, z jajanterią zdjął mlonik. -Ów tajemniczy „mlonik" okazał się melonikiem, a Jajanterią" galanterią. Jednak pamiętał. Dokonano przemeblowania. Wiola z matką przystąpiły do weryfikacji nowego układu. One zaanektowały duży pokój, Daniel został umieszczony razem z panem Józefem w znanej od zawsze klitce. Po wielu próbach udało się wepchnąć wersalkę. - Regał się zdemontuje i do piwnicy. Niepotrzebny. Maruś przypisany do Wioli płakał tak długo i wytrwale, że już pierwszej nocy rudowłosa stanęła na progu męskiej sypialni. -Zabierz swojego syna. Mały na pewno kochał Wiolę, ale Daniela kochał bardziej. Tylko pani Teresa cierpiała z tego powodu. - Dla dziecka matka powinna być pierwsza. - Słowa ześliz- 144 giwały się jak piasek po szkle. - On czuje, że ty do niego serca nie masz. - Nie mamy zmartwienie - odpowiadała Wiola. Kupowała małemu zabawki, czekolady, owoce. Stroiła go w sweterki i bluzeczki zdobne misiami, psami Pluto, myszkami Miki i słoniami Dumbo, całą disneyowską menażerią, obdarowawszy spieszyła do swoich spraw, ciągle brakowało jej czasu. Wiola pracuje w pubie. Stoi za ladą i nalewa piwo do kufli, uśmiecha się, pozdrawia stałych bywalców. Niektórzy całymi godzinami wślepiają się jak sroki w gnat w rudowłosą, usiłują złowić spojrzenie, zwrócić na siebie uwagę, nie raz i nie dwa ktoś położył na bufecie różę. Czerwoną. Są i tacy, którzy warują przy tylnym wyjściu, gdy na froncie zakłada się kłódki i sztaby nocną już porą. Oczekiwanie jest daremne, Wiola wsiada do czekającego samochodu. - Za krótki jesteś. - Mariusz, współwłaściciel pubu, osadza natrętnych adoratorów. - Ryj w koryto i spokój, bo się coś złego przytrafi. Wiola jest zakochana. Nie potrafi ukryć uczucia, niczym zadurzona dziewczynka wypisuje w notesie imię miłego, przy wersalce, dzielonej z matką, ustawiła ramkę z fotografią. - Do czego to podobne. - Pod nieobecność córki pani Teresa ma ochotę usunąć i ramkę, i zdjęcie Mariusza, ale nie robi tego; boi się gniewu córki. - Co ja ludziom powiem, jak spytają, kto to? Wiola nikogo nie oszukuje. Kochała Daniela? Kochała. Kocha Mariusza? Kocha. To o co chodzi? Nosi koronkowe body, bransoletkę z białego złota i dotyka skóry kryształowym ko-reczkiem zamykającym flakon kosztownych perfum. Daniela nie boli zdrada, aż dziwne, że tak obojętnie ogląda poczynania żony, nie czuje żadnej więzi z rudowłosą, z pewnym zażenowaniem przypomina sobie fascynację, odurzenie, pożądanie. Czy to naprawdę on oddałby bez namysłu życie, gdyby ona kazała je oddać? Czy to rzeczywiście ta sama dziewczyna, którą pocałował chłodną, marcową nocą pośród nisko ścielącej się mgły? 145 Gdy usiłują brać go na spytki, wysondować stan jego uczuć, wydobyć potępienie Wioli, zbywa natrętną ciekawość milczeniem. Nie mówi o żonie ani źle, ani dobrze. Jest jak jest i inaczej nie będzie. Powinni się rozstać, ale to jest niemożliwe. Do rozwodu cywilnego potrzebna jest separacja, długa separacja. Gdzie Daniel odejdzie, jeżeli zamknięto przed nim drzwi rodzinnego domu? I jak może odejść, zostawiając Marusia? Wiola nie odda synka. Tego jest pewien. Ślub kościelny jest zawarty raz na zawsze. Wiola, słuchając głosu swojej krwi, może popełnić wiele grzechów, złamać wiele przykazań, ale nigdy, za żadne skarby nie wystąpi o unieważnienie małżeństwa, nawet gdyby to było możliwe. Na jej szczęście czy nieszczęście jest to niemożliwe, więc nie ma potrzeby przeprowadzania sprawdzianu. Mariusz jest w pełni usatysfakcjonowany wzajemnymi więziami, w łóżku pierwsza klasa, wszystko na swoim miejscu, kocha jak głupia, coś tam brzdąka, że się rozwiedzie, ale to tylko takie gadanie. „Popłacze, jak za granicę wyskoczę, nielichy interes się szykuje, jak wrócę, przestanie dziamgać, bo jej prezent zrobię, złoto, kamienie, dolary. Co będzie chciała. Zabiorę ją gdzieś, może do Zakopcą, może do Sopotu. Ona o świecie nie wie. Przy mnie się wyrobi". Związani ze sobą na wieczność, nic do siebie nie czujący poza zniecierpliwieniem i pretensją, że ktoś taki pęta się po cudzym życiu bez uprawomocnionego glejtu, znajdują jednak pociechę. Wiola ma Mariusza. Daniel też ma Mariusza. Marusia. Synka. Stolarstwo wcale nie jest takie beznadziejne, jak się kiedyś wydawało. Jeżeli szef dostanie zamówienia dla hipermarketu, może być niezgorsza kasa, szanse są. Więc warto pomyśleć o jakichś kursach, może nawet studiach. Mały nie musi mieć ojca technika samochodowego przekwalifikowanego na stolarza. Wiola wozi tyłek bryką pierwszorzędnej marki, pożyjemy, zobaczymy, czym Daniel pojedzie na wakacje z Marusiem, kiedy synek dorośnie do bytowania pod namiotem. 146 Na framudze drzwi kreska. Taki jest teraz. Później będzie o, taki, potem taki, a w końcu całkiem duży. Daniel nauczy go pływać, wiosłować, zarzucać wędkę. Pokaże mu, jak się dry-bluje piłkę i strzela główką bramki. W kosza za dobry nigdy nie był, ale umiejętności wystarczy, by objaśnić Marusiowi sekrety i tego ataku. Tymczasem kończą się rozhowory z małym, których nie rozumiał nikt poza nimi dwoma. Chłopczyk mówi coraz do-rzeczniej, najpierw słowa, potem zdania. Powołuje się stale, jak najpoważniej, na autorytet Daniela. - Tata kazał. - Tata nie chce. - Tata powiedział. - Tata obiecał. Ktoś niewtajemniczony spróbował zapytać małego, czy nie ma mamy, która coś obiecała, czegoś nie chciała lub coś powiedziała. - Mój tata jest - usłyszał w odpowiedzi, co najprawdopodobniej miało znaczyć, że ojciec należy do Marusia. Z mamą sprawa jest niejasna. Niby też jest Marusiowa, ale chyba nie do końca. - Mama nie jest. Tak się ułożyło, nie ma Daniela bez Marusia. Nie ma Marusia bez Daniela. Należą do siebie i tego nic zmienić nie może. Co tam obowiązki, o których mówią rodzice. Obowiązek to przymus, tu o przymusie nikt nie wspomina, po prostu spotkali się, Daniel i jego synek, a kiedy się spotkali, to dowiedzieli się, że są dla siebie stworzeni. Czy mogło Danielowi przyjść do głowy coś takiego, kiedy pierwszy raz wziął w objęcia dziewczynę o zdziwionym, pytającym spojrzeniu? Skąd mógł wiedzieć, że miłosne zauroczenie minie jak powiew wiatru, zwiędnie, zblednie, zszarzeje; nim się obejrzysz, pofrunie za siódmą górę i siódmą rzekę. Kto mógłby wywróżyć, że jedynym prawdziwym uczuciem będzie miłość do synka, dziecka, którego nie pragnął? Na dłoni są linie, podobno zapisano nimi całą historię każdego życia. Przypatrz się im, Danielu. Może przenikniesz tajemnice, odcyfrujesz sekretny szyfr, dowiesz się, dlaczego tak 147 się ułożyły twoje losy. Czy zapisano między tymi liniami, że dano ci Marusia, najważniejszego człowieka w twoim życiu. Istnieje inny rodzaj szczęścia niż ten, którego kiedyś chciałeś dla siebie, teraz i ty posiadłeś taką wiedzę. Istnieje także kara, nie spełnia się zaraz, kiedyś spadnie ostrze miecza, ale kto może wiedzieć, kiedy to się stanie. Może coś zostanie odmienione. Może nie odmieni się nic. Dopóki toczy się życie, wszystko jest możliwe. Przegrałeś, Danielu? A może wygrałeś?