15447
Szczegóły |
Tytuł |
15447 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15447 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15447 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15447 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Elżbieta Wojnarowska
NIEKOCHANI
EJżbleta
NIEKOCHANI
ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO
© Copyright by Elżbieta Wojnarowska, 2005
Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman
Fotografia na I stronie okładki Marek Leskier
Fotografia na IV stronie okładki Jacek Wrzesiński
Redaktor
Paulina Jeske—Choińska
Redaktor techniczny Teodor Jeske-Choiński
ISBN 83-7298-789-0
Wydanie I
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (61) 855 06 90
sklep@zysk. com.pl
www.zysk.com.pl
Czyż miłość i pożegnanie
nie dotykają nas tak lekko,
jakby były utkane
z innej materii niż nasza?
R.M. Rilke
I
Na początku była trawa. Tak, na pewno. Wżerająca się korzeniami w mózg, w jego lepkość, rozrywająca skórę milionem napastliwych żądeł. Ciemność. I ból. Wszystko. Dopiero potem przychodzi osobliwa jasność, kołysanie miękkiej waty, monotonny trel. Coś na kształt podniebnego lotu.
Na koniec nastaje cisza... I tej ciszy właśnie, tej ciszy, nikomu nie wolno zagłuszyć.
Poprzez czaszkę, poprzez nieskończone włókna arterii dotarł do mnie jednak — ten dźwięk. Odgłos gwałtownej erupcji. Nienawidziłam tego. Wiedziałam, co oznacza. Broniłam się, wykonując wachlarzowate wahnięcia tym, co powinno być rękami. Zapadałam się w mroczną czeluść i coraz trudniej było mi się z niej wydźwignąć. Nie ustawałam. Ta cisza wokół — to miałam teraz dla siebie, pragnęłam ciszy. Moje ruchy były gestami samoobrony. Walczyłam. O siebie. O prawo do ciszy.
Przewróciłem ją na wznak. Klepałem po twarzy, nie dawała oznak życia.
— Mika! — wołałem. — Mika!
Zaciskałem zęby, nie poddawałem się. Nie wolno jej zasnąć, nie pozwolę.To walka wręcz, na życie i śmierć. Na życie... Nagle zaczęła oddychać. Westchnęła.
Nie mogłam pojąć, co znaczy ten dziwny dźwięk. Otwierałam oczy, zamykałam. Nic, tylko rozmazany bełkot kolorów, rozcia-pana czerń. W oczach powoli rozlewała się biel. Nieprzenikliwą, roztopioną stearyną. W środku drgająca plama. Usiłowałam zrozumieć. Wysilałam pamięć, na próżno. Czym mógł być, dla mnie, ten dudniący odgłos? Głuche dzwonienie.Telefon?Telefon... Te... le... fon... Poruszyłam ustami. Poczułam przenikliwe zimno, zadrżałam. Spać, spać!
Posadziłem ją, oparłem plecami o ścianę. Krzyczałem. Wciąż krzyczałem. Nie przestawałem krzyczeć. Otworzyła oczy, zorientowałem się, że nie widzi. Sapiąc z wysiłku, podałem jej szklankę wody, wypiła łyk. Potem drugi. O mało nie zwymiotowała.
Powoli docierał do mnie ten dźwięk. Miałam nawet wrażenie, że go poznaję... Majcher?
Uderzałem ją rytmicznie. Wykrzywiała śmiesznie wargi, zupełnie jak dziecko, a przecież nie była nim. Nie była, wiedziałem dobrze, i to od dawna, co jakiś czas oddawała mi się, niechętnie, jak gdyby z litości. A jednak coś więcej kryło się za tym pospiesznym dawaniem, coś, czego się bałem i na co jednocześnie czekałem — w swojej udręczonej samotności. Okaleczony, pełen buntu i nienawiści. A teraz mógłbym ją wziąć albo rzucić, niech zdycha, wstrętna gówniara. Co mnie właściwie obchodzi, że się zeszprycowała na gwint?
No, jeszcze raz, malutka, grzmotnij jeszcze kawusi i będzie cacy. Fakt, trudno taką dobudzić, do tego ten parszywy, żółty zmierzch, jakby ktoś zagazował pokój. I nic nie da otworzenie okien, tam też powietrze zapętlone w cuchnący strup. Zaraz zdechniemy od upału. Otarłem pot z czoła. Zakląłem. No, mała, już czas. Wstawaj.
Obręcz na głowie, pod czaszką mina, za ciasno, dwa proszki nie wystarczą. Wody, byle doczłapać do wody. Chryste, znowu wątroba, eksplozja żółci. Ostatni raz wzięłam, przysięgam, mamo. Pomóż mi, błagam! A potem pogadamy. Obiecuję. Przecież musimy w końcu pogadać. Tak, wiem, że nigdy tego nie chciałam. Teraz chcę. Naprawdę. Tak bardzo się boję...
Mieszkanie miała ciasne, zaśmiecone, zawsze robiło na mnie przygnębiające wrażenie. I te stale opuszczone żaluzje w oknach. Prawie nie przedostawało się tu światło. Wtaszczyłem Mikę do
środka. Siadła, nie, opadła pod ścianę. Zachwiała się, o mało nie runęła na podłogę. Podparłem ją poduszką i starym, wyliniałym kocem. Głowa kiwała się jej na lewo i prawo jak wahadło. Co chwilę czkała i pojękiwała. Nie było mi jej żal. Zasłużyła na to, co się z nią działo. Zęby tak idiotycznie przedawczyć. Lubiłem ją, inaczej by mnie tu nie było. Miała kupę szczęścia, że zdążyłem na czas. Bo akurat zjawiłem się w pobliżu, gdy wynosili jej starą. Docisnąłem się przez tłumek w chwili, gdy pakowali ją na noszach do karetki. Nieprzytomną, widziałem zwisającą bezwładnie rękę. Dopytałem się u sąsiadów o szczegóły. Włączyła gaz w piekarniku. Dobre sobie, aż mi skóra ścierpła! Odjechała na sygnale, a ja pognałem odszukać Mikę. Bo oczywiście nie było jej tutaj. Gdyby była, pewnie nic by się nie stało. Musiało jej nie być od dawna. Sam nie widziałem jej z tydzień. Nie dziwiłem się starej, że straciła rozum. Mika potrafi być upierdliwa. Jak chce. A chciała dopiec matce.Tego akurat byłem pewien. No więc wybyła z domu. A ta się otruła. Niezły gips. Tego jeszcze brakowało, żeby mi Mika spadła na głowę. Co to, to nie. Od czasu do czasu, za działkę, to i owszem. Zawsze była niewypłacalna. Ale holować taką przez życie? No bo jeśli sobie ubrda, że ma tylko mnie... Nieźle bym wpadł. Że też muszę mieć do niej słabość. Teraz trzeba ją będzie powiadomić o matce. Ale najpierw otrzeźwić. Może przyjmie to do wiadomości i przestanie się przynajmniej stawiać. Czułem, że znów wylądowała u mnie, w piwnicy. Po każdej aferze w domu lądowała w tej norze. Biegłem przez miasto, tknięty przeczuciem. Nie myliłem się. Ta idiotka się kończyła. Roztrzęsły mi się ręce. Tylko tego brakowało. Policji, dochodzeniówki i całego tego magla, kto, z kim i dlaczego. Będą łazić, rozpytywać, dotrą do mnie, przymkną za handel —jak nic. A ja nie mam ochoty gnić w kiciu. Przez durną Mikę czy kogokolwiek. No więc zabrałem się do cucenia. Musiałem dać jej parę razy po buzi, pomogło. Trochę rozkwasiłem jej przy tym wargę, zaczęło puchnąć, potem się tym zajmę. Na razie najważniejsze, że jakimś cudem doszła do siebie. Przetransportowanie jej do domu nie było rzeczą prostą. Nareszcie przydał się mój stary Junak. Nie na próżno go pieczołowicie od
dawna remontowałem. Przywiązałem ją sobie z przodu paskiem od spodni i jeszcze jakimś sznurem, wisiała nad kierownicą jak topielica, włosy opadły jej na twarz. Co chwilę wzdychała, jakby coś jej się śniło. Coś przykrego. Rzecz jasna, nie kłopotałem się tym. Teraz wyląduje we własnym łóżku, to i się pozbiera, już ja tego dopilnuję.
Od ilu godzin tu siedzę? Straciłem rachubę czasu. Mika pojękuje przez sen, przewraca się z boku na bok, jakby ją bolało. W pokoju zrobiło się ciemno, musiałem przysnąć na chwilę. Która może być godzina? Koło północy?
— Kto tu? — wyjęczała wreszcie.
— Ja, do diabła — miałem ochotę zakląć szpetnie. — Aleś mnie nastraszyła. Żeby tak głupio wpaść.
— Co zrobiłam? — nie mogła zrozumieć.
— Jak to co? — zirytowałem się. — Nie wiesz?
— Chyba... — próbowała zebrać myśli, ciężko kołujące w jej obolałej głowie.
— Chyba? — zaśmiałem się drwiąco. — Niezłe chyba. Odleciałaś na amen!
— Co? — nadal nie rozumiała.
— Ileś tego wzięła?
— Nie... pamiętam...
— No właśnie. Nikt by nie spamiętał. Odbiło ci?
— Stara... wściekła się. O Shena. I o to, że... nie dopuszczą mnie...
— Do matury? A coś myślała? Że będzie cacy? Trzeba mieć w głowie to i owo. Walnęłaś szkołę, to i tobą walnęli, nie?
— Przestań — jęknęła i chwyciła się za głowę, jakby miała eksplodować. Przyciskała palce do skroni i stękała.
— Miałaś szczęście, wariatko, że zobaczyłem twoją starą i popędziłem ci powiedzieć. Bo jutro to by znaleźli twojego trupa.
Ani drgnęła. Wciąż trzymała głowę, jakby nie rozumiała, o czym mówię.
— Nie słyszysz? Przecież kumasz. Twoja matka... .
10
— Co z nią?
—Wrzeszczę o tym od kilku godzin! Dotarło to wreszcie do ciebie? Truła się!
— Truła...?
— Nareszcie.
Usiadła na łóżku i wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami.
— Moja matka? — powtarzała, jakby nie mogła pojąć sensu własnych słów. — Dlaczego?
— Czy ja wiem? Siedzę tu i usiłuję doprowadzić cię do ładu.
— Nie żyje?
— Zabrali ją do szpitala. Powinnaś tam pójść.
— Nie... dam rady...
— Nie teraz. Rano. Jak się pozbierasz. Pójdę z tobą, jeżeli chcesz.
— Chryste... otruła się... Nie wierzę.
— Lepiej uwierz. Pewnie zjawi się tu policja. Będą pytać. Co im powiesz?
— Nic nie wiem.
— Zapytają, gdzie byłaś.
— Nic nie powiem.
— Sprawdzą w szkole. Popytają sąsiadów. Dowiedzą się, że ćpasz. Stąd już krok do mnie.
— Odwal się. Ty trzęsiesz porami, a tam ona zdycha. Chyba naprawdę się przejęła.
— Przez ciebie, przypominam, gdybyś zapomniała. Położyła się na wznak, oddychała z trudem. Przez chwilę
przestraszyłem się, że znowu straci przytomność.
— Hej — trąciłem ją zaniepokojony — co jest? Milczała. Patrzyła przed siebie tępo. Pomyślałem, że jest po
prostu zmęczona. Powinna spać. Inaczej nie da rady jutro wstać z tego łóżka. Usiadłem przy niej.Twarz miała drobną, wychudzoną, wyglądała jak przestraszone dziecko. Zdziwiłem się, że lituję się nad nią. Nigdy nie doświadczyłem tego uczucia w stosunku do
ii
1
nikogo. Przecież nie muszę tu siedzieć. Potargane, ufarbowane na zielono włosy przylepiły się jej do spoconego czoła. Miałem ochotę odgarnąć je, zawstydzało mnie, krępowało to pragnienie. Bo nigdy nie dotykałem jej twarzy. Nie tak. Dziś trzasnąłem ją parę razy po policzku, żeby się ocknęła, ale teraz... teraz chciałbym po prostu dotknąć jej. Sprawdzić, jak cienką ma skórę. Nie mam pojęcia, jaką ma skórę...
Otworzyła oczy. Speszyłem się, jakby zobaczyła moje myśli.
— Idź — poprosiła cicho. — Chcę być sama. Znieruchomiałem.
— Na pewno? — upewniałem się, że Mika wie, co mówi.
— Tak. Jutro pójdę do niej.
Głos jej drżał. Najwyraźniej czuła się winna tego, co się stało. Handryczyć się z matką to jedno, doprowadzić do jej śmierci — to zupełnie co innego.
— Jasne — zgodziłem się natychmiast.
Też chcę nareszcie walnąć się do wyra. Mam dość tej historii. Z Miką w roli głównej. Stracony dzień. Ile działek bym sprzedał? Niech to szlag!...
Otuliła się szczelnie kołdrą. Wyszedłem, zamykając cicho drzwi.
Leżałam w ciemności, usiłując zebrać myśli. Krążyły nade mną ciężko, kołowały, wielkie, monstrualne ptaszyska. Czułam, jak narasta we mnie płacz. Kiedy byłam mała i nachodziły mnie takie myśli, biegłam do mamy. Chowałam się przed straszydłami w jej przepastnych ramionach. Gdzie pobiegnę teraz? Nie ma mamy, jej ramion, leży gdzieś w szpitalu, a może i tam już jej nie ma... Po raz pierwszy pomyślałam, że wcale nie jestem dorosła. Nie mam na to sił. Kłamałam przed sobą, przed innymi, że już nikogo nie potrzebuję. Okazałam się słaba i bezradna.Tak samo musiała się czuć ona. Skoro zrobiła to, co zrobiła. To była dla mnie nowość. Matkę uważałam za nieczułego robota, za zimną, bezkrwistą rybę. Umiejącą tylko wymagać. Zawsze zamkniętą w sobie i w swoim pokoju, gdzie potrafiła godzinami chodzić
12
w kółko. Podobno pisała powieść. Tak twierdziła. Ale nie napisała. Mną zajmowała się powierzchownie.Tak samo traktowała dom, ojca. Jak zło konieczne. Pierwszy nie wytrzymał ojciec. Odszedł, gdy miałam dwanaście lat. Tylko dwanaście. I tego właśnie nie mogłam jej darować. Że przez nią straciłam tego, kogo kochałam najbardziej. Bo kochałam go bardziej niż matkę. Dlatego byłam pewna, że rozdzieliła nas celowo, z zazdrości.
Potrafiłam godzinami siadywać w oknie i czekać na jego powrót. Ale nie przychodził. Nigdy nie przyszedł. Nie mogłam pojąć dlaczego. Płakałam bez końca, potem doszłam do wniosku, że matka specjalnie nie dopuszcza go do mnie, nigdy nie dopuści. Więc rozpoczęłam z nią swoją prywatną wojnę. Rozdzieliła mnie z ojcem? W porządku. Ale nie zyska przez to mojej miłości. Nigdy. Jeżeli kiedykolwiek matka łudziła się, że to możliwe, teraz, przez to, co zrobiła, utraciła tę szansę na zawsze. Moja walka polegała na biernym oporze, zimnych kontaktach, ignorowaniu poleceń. Uważałam ją za pozbawioną serca, wyrachowaną i cyniczną. Jakże się myliłam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś taki może targnąć się na swoje życie. Moja matka? To przechodziło wszelkie pojęcie. Bo oznaczało, że się pomyliłam. W ocenie matki, ojca. Może w ocenie sytuacji. W ogóle się pomyliłam. Nie mogłam dojść ze sobą do ładu. Kim w takim razie była ta kobieta, moja mama? O czym myślała, otwierając gaz? Cierpiała? Jak to możliwe, że nigdy tego nie zauważyłam? Tak, nie chciałam niczego widzieć... Wina, wina. Moja bezsporna wina. To było nie do zniesienia. Zwlokłam się z trudem z łóżka i poczłapałam do łazienki. Wsadziłam głowę pod kran i usiłowałam oprzytomnieć. I tak nie będę już spać. Czy można zmrużyć oczy podczas takiej nocy? Gdy umiera matka? Przez głupotę córki? A może nie tylko? Czułam, jak mdłości podchodzą mi do gardła. Ale to była rozpacz. Ścinająca jak gilotyna. Bezsilność i wściekłość. I świadomość, że nie ma odwrotu, że nie da się niczego cofnąć, wymazać jak gumką tych wszystkich zmarnowanych lat, które tak bezmyślnie przeciekły mi przez palce. Coś przeoczyłam. Muszę, muszę koniecznie się
dowiedzieć, co naprawdę się stało. Z pewnością pozostał jakiś ślad. Odnajdę go.
Nie bardzo wiedziałam, czego szukam. Mieszkanie, nagła próżnia. Nie czułam lęku, raczej odrazę. Kiedyś myślałam, że moja samotność nie dorównuje niczyjej. Teraz jednak przerosła wszystko, co można znieść. Rozpaczliwa, bezsensowna pustka.
Na biurku matki mnóstwo porozwalanych stron, jakby na chwilę odeszła, zaraz wróci, skończy pisać, poukłada. Maszyna do pisania, włączony komputer syczy, jak zwykle, jak zawsze, nic nowego. Czułam, jak ogarnia mnie złość. Zalewa zimną falą dreszcz. Przejrzałam kolejne stronice, próbowałam czytać, bez zainteresowania. Powoli wysunęłam szufladę. Drobne przynależności, szpargały, typowo babskie, dobrze mi znane, jako dziewczynka często grzebałam tu, ryzykując burzę, co wcale mi nie przeszkadzało. Czułam się dorosła, podpatrywałam matkę w jej intymnościach, przebierając w koralach, pierścionkach, fotografiach, jarmarcznych pozostałościach. Te same drobiazgi, tak dobrze znane, leżały tutaj, nieruszane, od lat. Nie musiałam brać ich do ręki, pamięć sama przywodziła je przed oczy, z ich błyszczącą tandetą, matka nie miała dobrego gustu co do pamiątek. Kolejne szuflady, od dawna niezgłębiane. Nagle źle się poczułam, sekrety matki zaczęły mi pęcznieć w gardle. To nie była zabawa. Dziecięce lata minęły. Nieodwołalność czasu zdarła z nich afektowaną patynę, urok tajemnicy. Było wręcz uzurpatorstwem posądzanie ich o jakikolwiek czar. Leżały bez wdzięku, w bezładzie, porzucone niedbale, jak gdyby w pośpiechu, z pootwieranych puzderek wyzierał wyleniały aksamit. Matka ostatnio zamykała wszystko na klucz. Dziś jej pokój, cały w negliżu, otworzył znów przede mną swą wstydliwą zawartość.
Czułam się coraz bardziej nieswojo. A jednak nie mogłam powstrzymać tego pędu, poszukiwań nie wiadomo czego.
W dolnej szufladzie pióra, długopisy, ołówki, często podkradałam je matce, nie z potrzeby, ale na złość, żeby przyszła,
\
zirytowana, dać linijką po łapach, wszystko było lepsze niż jej milcząca nieobecność.
Czyjuż wtedy zaczęłyśmy oddalać się od siebie? Którego dnia? Po której awanturze? Nie pamiętam. Może historia z ojcem była tylko logicznym następstwem tego wszystkiego, co działo się przedtem? Ale co? Co się działo?
Leżały w małym pudełku. Nigdy go tu wcześniej nie widziałam. Może postawiła je tu na chwilę i zapomniała schować... Zapomniała? Delikatnie, z duszą na ramieniu, otworzyłam wieczko, jakbym w środku spodziewała się ujrzeć żywe,bijące serce. Brałam po kolei do rąk koperty, rozrywałam ich pożółkłe włókna. Nie miałam pojęcia, od jak dawna nie oddycham. Bo nie oddychałam, tak jak mama. Jedyne żyjące istoty w tym zapomnianym przez Boga pokoju to były te wątłe kartki w moich rękach.
Majcher zjawił się równo ze świtem. Wpadł i od razu wstawił wodę na herbatę.
— Nic nie jadłaś? Nie musisz nic gadać. To jasne jak słońce. Postawił na stole siatkę z bułkami.
— Co z nią? — zapytał na wstępie.
— Daj spokój... — machnęłam ręką.
— Żartujesz? Nie dzwoniłaś do szpitala? Odbiło ci czy jak?
— Odwal się.
— Musisz tam pójść — nie ustępował. — Zjesz i wychodzisz.
— Nie teraz.
— W porząsiu. To co? Mam iść za ciebie?
— Obejdzie się.
— Słuchaj, Mika...
Czajnik zagwizdał, Majcher wpadł do kuchni, zalał wrzątkiem herbatę. Przyniósł parującą szklankę.
— Zjedz coś. Jesteś kompletnie zielona.
— Sam mnie ufarbowałeś. Poza tym, dziś nie daję. Nie mam fartu.
— Głupia gówniaro, tylko jedno ci w głowie.
— Żałujesz? Ze mnie docuciłeś? Może było lepiej dać mi wykorkować?
Popatrzył na moją umęczoną twarz.
— Nie spałaś? Przecież mówiłem...
— Nic nie rozumiesz...
— Rozumiem. O wiele za dużo.
— Może... ale nie wszystko.
— Idź do niej, do cholery! Słyszysz?
Wolno powlokłam się w stronę kuchni. Patrzył na mnie bez słowa. Zdjęty nagłym lękiem. Dla niego byłam już inną Miką, jakiej nie znał. I zupełnie nie chciał znać. Czuł, że coś zaszło tej nocy. Coś, o czym nie miał pojęcia. A ja milczałam. Nie wroga, raczej obojętna. Obca. Jakoś nagle dorosła. Obwarowana tym swoim milczeniem, aż chora od milczenia. Krajałam bułki, jakbym zamierzała podciąć sobie żyły. Nie zdziwił się, gdy na mojej ręce zobaczył krew. Skaleczyłam się, celowo czy nie, nie miało znaczenia.
— Daj, opatrzę — powiedział miękko.
Dostrzegł zdziwienie w moich oczach. Sam się zdziwił. Nigdy pewnie nie słyszał u siebie takiego tonu. Pozwoliłam bez oporu zdezynfekować sobie skaleczenie. Siedziałam jak winowajczyni przyłapana na gorącym uczynku. Cały czas milczałam. Nie mógł znieść tej przeraźliwej ciszy. Wolałby, żebym krzyczała, wyklinała, niechbym nawet walnęła pięścią.Tylko nie ta cisza... Oblepiająca wszystko maź.
Musiałam, musiałam zajrzeć najpierw do niego. Sprawdzić, co wie. Czy w ogóle coś wie. I czy powinnam mu powiedzieć. Nie wiem zresztą, dlaczego tam poszłam. Ani czego się po nim spodziewałam. Pomocy? Pocieszenia? Pewności, że nie zostałam sama? Jakbym nigdy nie była sama... Niekoniecznie, w każdym razie nie tylko z własnego wyboru...
Brązowe, dębowe drzwi skrzypnęły z westchnieniem. Nigdy mnie nie lubiły i mój widok wprawił je znowu w melancholię.
— Tato?
16
—To ty? Wejdź. Przepraszam, trochę się spieszę, wychodzimy z Martą...
— Nie bój się, zaraz się zmyję.
— Znowu po pieniądze? Matka ci nie daje? Przecież płacę regularnie — był zdenerwowany, moim widokiem, naturalnie. Obecność córki wytrącała go za każdym razem z równowagi. Jakby wiecznie chciał zapomnieć o moim istnieniu, aja uporczywie mu na to nie pozwalałam.
— Tak, wiem, daje — żułam gumę do żucia, czego nie znosił i co go zawsze irytowało.
— To o co chodzi?
— O nic. Tak wpadłam.
— To miłe, ale Marta, wiesz...
— Nie przepada za mną.
— Nie, to nie tak. Boże, jak późno...
— Nie tak?
— Jak zwykle przesadzasz — zabębnił palcami o drzwi. Najwyraźniej uznał moją wizytę za zakończoną.
— Tato...
— Czemu się tak dziwnie ubierasz? I te zielone włosy, hippiska? Wyglądasz, jakbyś ćpała na okrągło.
— Bo ćpam.
— Nie kłam. Znam matkę, nie pozwoliłaby na to.
— Ale ja byłam córeczką tatusia! Kochałam tylko ciebie!
— Nie zaczynaj od początku — no tak, teraz szepcze, ogląda się niespokojnie za siebie.
— Dlaczego musiałeś odejść? — dręczę go? Raczej siebie.
— Nie będziemy po raz kolejny wałkować tego tematu — najchętniej zatrzasnąłby już te drzwi.
— Nie odwiedzisz mamy? — nie ustępuję.
— Po co? — powinien raczej powiedzieć, że Marta sobie nie życzy. Tak byłoby uczciwiej.
— Może choruje? — podpuszczam.
— To zajmij się nią. Przecież wiesz, że nie chce mnie widzieć.
— Dlaczego? —Ją zapytaj.
— A ty? Pytałeś?
— No, wygrałaś! Masz tu swój szmal i znikaj — powiedział tak jakoś cicho, ukradkiem wpychając mi banknot do ręki. Jakby się bał, że Marta zobaczy i będzie zła, że znów dał się wykorzystać.
— Nie bój się. Nie przyjdę tak szybko.
— Nie gniewaj się, ale twoje zachowanie...
— Wiem, wkurza cię. Baj!
„Drogi Ba! To mój kolejny list do ciebie. Umieram tu na samotność. Dni lecą tak szybko, przychodzą, odchodzą, nie wiadomo skąd i dokąd. Staram się nie myśleć, że ciebie tu nie ma. Dużo wychodzę. Mimo deszczów. Nie sposób wyjść bez kaloszy, z nieba leci bezlitosny ciurk. Dziś weszłam na szczyt, ale nie spojrzałam w górę. Boję się patrzeć z wysoka. Chmury mają to do siebie, że płyną, a płynność plus przestrzeń wywołują we mnie niepokój. Usiłuję dojść do siebie. Dlaczego ludzie potrafią gotować sobie tylko piekło? Próbuję dociec, w którym miejscu popełniłam błąd. Za mną i przede mną już tylko to. Muszę obejść się bez ciebie, ale długo nie wytrzymam. Bez twoich słów, telefonów. Czasem ogarnia mnie obłęd. Wtedy nawet mgła nie jest w stanie zatrzymać mnie w domu. Uciekam. Wracam z duszą na ramieniu. Jak przeżyć kolejny dzień?"
— Poszłam do niej, Majcher. Nie przerywaj. Nic nie mów. Pozwól mi powiedzieć. Siedziałam... Jezu, zupełnie bez tchu. Po raz pierwszy w życiu się bałam, byłam jak w transie... Nagle ocknęłam się. Ta obca kobieta to moja matka. Patrzyłam na jej twarz. Raczej na wspomnienie twarzy. Na jej rysy nałożyły się inne, których nie znam, których nie potrafię określić, przeraziłam się. Czy tak właśnie przychodzi śmierć? Wiem, co powiesz, nie chcę tego słuchać. Sama powiem, tak, nienawidziłam jej. Przez nią straciłam ojca. Ćpałam. Na złość i z rozpaczy. Nie chciałam z nią rozmawiać, nie chciałam mieć z nią nic do czynienia.
18
I
Ucieczka byłaby za prostym rozwiązaniem. Chciałam, żeby cierpiała, żeby szalała, patrząc, jak się staczam. Ale ona była jak martwa, niewrażliwa na ból, nie widziała nic, inny ból ją zabijał. Cierpiała bardziej ode mnie. Nie rozumiałam tego. A ona... Gdybym wiedziała, że się zabije...
Myślałam, że jest okrutna, nieczuła, tymczasem umierała, z dnia na dzień. Poddała się, było jej wszystko jedno, jaki po niej pozostanie świat.
Chciałam zrozumieć, przejrzałam jej rzeczy. Samobójcy zostawiają ważne słowa. Wiesz, znalazłam listy. Dziwne listy. Straszne. O miłości. To niepojęte. Nie mogłam uwierzyć.
Ona i miłość? Kochała? I to aż tak? Kogo?
Jak gdybym zobaczyła ją na nowo. Nigdy nie przyszło mi do głowy, nie podejrzewałam, że z nią może być tak źle.
Mamo, słyszysz mnie? Przeczytałam. Przeczytałam wszystkie. Wybacz. Jeżeli chcesz, to spalę je, chyba że wolisz, abym je zachowała. Dla ciebie, kiedy już stąd wyjdziesz. Ordynator powiedział, że niektórzy wychodzą ze śpiączki, zna takie przypadki. Wierzę mu. Nie robiłby nadziei bez powodu. Dlaczego to zrobiłaś? Głupia sprawa, o mało nie umarłybyśmy obie. W tym samym czasie.
Spiłam się. No i przedawkowałam. Z głupoty. Majcher cudem zdążył. Dowiedział się o tobie i przyszedł dać mi cynk. No i znalazł mnie. Na szczęście. Tobie też się uda. Przeżyjesz, obiecuję ci. Mamo, jak to możliwe, że przestałyśmy się kochać? A może nie przestałyśmy? Myślisz, że jest szansa? Dla nas? Dlaczego nie chciałaś już żyć? Chcę wiedzieć. Chcę wiedzieć wszystko!
Tak dobrze to pamiętam. Leżeliśmy z Majchrem nad rzeką, wyciągnięci na wznak, z rozłożonymi ramionami. Patrzyłam w niebo. Na białe żaglowce chmur. Płynęły szybko, zmieniały się drapieżnie i jednocześnie tak łagodnie. Zaczęłam snuć ich opowieść, na głos. Nie słuchał. Żuł jakąś trawę. Nie, nie taką. Normalną. Znienacka nakrył mnie sobą. Chciał odgrodzić od nich, od wszystkich tych widoków. Zamknąć w obrębie swojego
spojrzenia, zacieśnić świat do obrysu swoich oczu. Zazdrosny. Nawet o moje zmyślenia, skoro go w nich nie było. Patrzyłam nadal, tam wysoko, poza padający na mnie jego cień. Odepchnęłam go ze śmiechem. Prowokacyjnie. Odturlał się w bok. Leżeliśmy teraz po przeciwnych stronach, stykając się głowami. Wyciągniętą w górę ręką zaczęłam obrysowywać kontury chmur. Nie lubiłaś go. Szalałaś. Robiłaś wszystko, żeby nas rozdzielić. Dlatego z nim byłam. Żebyś cierpiała. Z jednej strony, chciałam się stoczyć, na samo dno. Upodlić tak, żebyś nie umiała z tym żyć. Z drugiej, marzyłam o studiach, o sławie, aby zaimponować ojcu. Żeby był ze mnie dumny, zechciał do nas wrócić. Do mnie. Ta wewnętrzna walka wykańczała mnie.
Niczego nie można być pewnym.
Wszystko zaczęło się zwyczajnie. Ten dzień — też dobrze pamiętam. Normalny, wiosenny. Słoneczny. Muzyka w liściach, plamy słońca w oczach Majchra. Złote cętki pełzające po witrynie księgarni, na której biały prostokąt kwadratu obwieszczał uroczyście spotkanie pisarza z czytelnikami. Bernard Shen. Trudno było o nim nie słyszeć. Autor bestselleru pod tytułem Dwa seanse, największego hitu ostatnich lat, nagrodzony literacką nagrodą Nike i nagrodą Pulitzera. Gwiazda pierwszych stron gazet, spotkania, wywiady, tysiące fanów i sprzedanych egzemplarzy. Supermedialne zjawisko. Kometa.
Majcher z szeptem w moim uchu. Jasne, też chętnie poszłabym do kina. Tylko że ta książka, rozumiesz, skoro mam być dziennikarką... Wiesz, podobno powstała na kanwie autentycznych przeżyć i reportaży o nich. Interesuje mnie taka lektura. Będzie fakultet z polaka, właśnie myślałam o czymś takim, to może być mocne.
—Jezu — Majcher tylko pstryknął palcami — ty tak poważnie? Mówiłaś, że masz budę „gdzieś".
— Mam, nie mam — machnęłam ręką. — To jak? Jestem bez szmalu...
Śmiał się, jednak za chwilę osławiony tytuł był w moich rękach.
20
Chciał zaszpanować. I pokazać, jak bardzo mnie rozumie. Pełna akceptacja moich zainteresowań. Nie za friko, rzecz jasna. Ale lubiłam go, nie nadużywał swojej przewagi. Dlaczego byłam pewna, że kupi tę książkę? Myślę, że rozumiał znacznie więcej, niż to okazywał. Wiedział, że jeśli on mi jej nie kupi, kupię ją sama. I że byłam w stanie zdobyć pieniądze, bez względu na sposób.
Weszła do domu, suche trzaśniecie drzwi, nagły mróz w kościach. Te jej wiecznie wilgotne, niepokojące oczy. Zobaczyła książkę w moich rękach. Wpadła w furię.
— Nie chcę, żebyś czytała takie rzeczy! — spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.
— Jakie rzeczy, mamo? To hit!
— Nie mierzi cię taki człowiek? Wykorzystuje cudze cierpienie do własnych celów!
— Zrobił karierę, fakt. Należało mu się, czyta się jednym tchem. Ale sądzę, wbrew temu, co się o tym mówi, że to tylko czysta fantazja. Nie znoszę obiegowych opinii.
Muszę wziąć się w garść. Nie dać się. Nie, nie będę jak ona tak stać i gapić się w drzwi. Chce uciec? Jakby tonęła i wołała o ratunek. Mamo, co ty wyprawiasz? Jej urywany oddech, jak po szybkim biegu. Chyba nie będzie płakać?
Zabrakło jej słów na polemikę? Ostra, oschła, wroga. Dlaczego to ma nie być lektura dla mnie? Jestem pełnoletnia. Od miesiąca, ale jednak — dorosła. Nie może mi zabronić. Czemu mnie nie rozumie? Jestem zafascynowana lekturą, może brutalną, cyniczną, ale niezwykłą, prawdziwą. Potrafię docenić walory dobrej literatury, co w tym złego? Literatury nie rozpatruje się w kategoriach moralności. Literatura sama w sobie nie jest moralna czy niemoralna, tylko dobra albo zła. Że też matka nie rozumie takich rzeczy. Nie przenosi się literatury na człowieka! Jak gdyby autor thrillera automatycznie był psychopatą!
Czy sprowokowała moje zainteresowanie Bernardem Shenem? Nie sądzę. Choć było w mojej decyzji sporo przekory. W każdym razie, poszłam tam. Poszłam na jego spotkanie z czytelnikami.
21
Sala wypełniona była po brzegi. Pytania padały bezładnie, Bernard Shen słuchał w skupieniu, odpowiadał różnie. Nie zawsze serio. Czasami pozwalał sobie na żart. Odczuwałam coś w rodzaju przygnębienia. Nie tego się spodziewałam? Siedziałam w tłumie fanów, jeszcze jedna fanka. Matka miała rację. Nie mówił prawdy. Kluczył, krążył, omijał. Rzucał odpowiedzi nie wprost, czasem zupełnie nie na temat, niespodziewane riposty — jakby to był ring.
Ktoś z sali zapytał, co było osią wydarzeń i jaki był powód napisania tej książki.
Shen, z wyraźnym unikiem:
— Chęć wywołania szoku. Codziennie giną w wypadkach tysiące ludzi, ale nikt nie wie, co się wydarzyło podczas ostatnich sekund, prócz tych, co przeżyli. To dramat, całkowicie dla nas zamknięty. Chciałem go odsłonić tym jednym, konkretnym przypadkiem. Uogólnienia nasunęły się same, w sposób oczywisty. Dlatego ta książka jest tak uniwersalna. Może powinna być przestrogą?
Głos z sali:
— Wciąż oczekuję odpowiedzi. Shen (bagatelizując):
— Pani zadaje mi intymne pytania. Nie dała się zbyć.
— Zdobył pan uznanie za rzecz na pograniczu reportażu i fantazji. Chyba jednak bardziej reportażu o niewiarygodnym ładunku autentyzmu. Zapytam wprost. Czy pan przeżył to, co opisał? Czy to prawda?
Bernard Shen nachylił się do prowadzącego, najwyraźniej, aby uciec od pytania. Wstał, jakby z zamiarem zakończenia spotkania.
„Boi się czy nudzi? — pomyślałam nagle z irytacją.—Prowokuje czy coś ukrywa?". Mnie na pewno sprowokował swoimi unikami. Jeśli mam zostać dziennikarką, to raz kozie śmierć, idę na całość.
—Jak pańskie sumienie przyjęło opublikowanie takiej książki? — teraz ja prowokowałam jego.
Strzeliłam na chybił trafił i... celnie! Odwrócił wolno twarz w moją stronę. Co zrobi? Zblednie? Wyjdzie? A może trafi go szlag? Na dowcip jakoś się nie zanosiło. No i ta cisza wokół. Te wlepione we mnie ślepia. Czyżbym sama rzuciła się na pożarcie? Zadygotał? A może to ja?
—¦ Moja książka jest świadomą prowokacją — obwieścił w końcu z dramatyczną euforią, cedząc każde słowo. — Świadomą profanacją. W imię odkrywania granic etyki, także zawodowej.
Ten jego dwuznaczny uśmiech. Fałsz, miał w głosie fałsz. Dla niego to nie była konfrontacja, nie walczył, nie grał, nie rzucał kości na stół. Zbyt przebiegły na przypadkowy blamaż. On kierował emocjami, manipulował, w każdej sekundzie świadomy tego, co się dzieje z nim, ze słuchaczami. Wielki prestidigitator. Gardził nami! Boże! Jak mogłam tak dać się nabrać? Wielki pisarz miał dwie twarze?
— Cześć!
Majcher w swojej piwnicy. To jego prywatne niebo. Nie mieszka tu, ale tu właśnie ma wszystko, czego mu potrzeba do szczęścia. Kupę żelastwa i przeróżnego szmelcu... Kiedyś pokazał mi nawet stary, poniemiecki pistolet, spadek podobno po dziadku. Zepsuty i nienabity, jak wyjaśnił z lekceważeniem, widząc mój opór przed wzięciem go do ręki.
— Cześć! — jednak podniósł głowę. Ledwo, ledwo, ale jednak.
Uśmiechnął się szeroko, ani na chwilę nie wylazł spod swojego Junaka. Motocykl rzecz święta, ani myślę rywalizować z nim o względy Majchra. Niech tam, motocykl może być na pierwszym miejscu. W głowie Majchra, rzecz jasna. Nie w sercu. W jego sercu —już tylko ja. Majcher klepnął ręką w siodełko:
— Jeszcze tylko parę części i zobaczysz!
—Jasne! — podchwyciłam ze szczerym uznaniem. — Niezły z ciebie majster. : — No nie? — roześmiał się lekko, swobodnie.
Żyje samotnie. Ojca nie zna. Matkę stracił parę lat temu. Od tamtej pory utrzymuje się sam. Handluje, czym się da, głównie prochami. Bo to najlepszy biznes. I stale ma zbyt. Sam bierze i mnie zaopatruje, równo jak w zegarku. Nie dopuszcza do głodu.
Napomknęłam o wieczorze autorskim Bernarda. I że chętnie bym z tym człowiekiem pogadała. Machnął ręką. Nie ustępowałam.
— On mnie intryguje — dodałam po chwili. —Jako przyszłą dziennikarkę — uzupełniłam szybko, widząc błysk w jego oku. — To tylko niewinny wywiad.
— Dziennikarkę? — nie uwierzył. — Wciąż ci to chodzi po głowie?
— Czemu nie? Ale na razie tylko się przymierzam.
— Akurat! — nie uwierzył. — Za dobrze cię znam. Nie robisz niczego na pół gwizdka. Nie podoba mi się to — skwitował wreszcie. — W coś się wpakujesz. Nie wiesz w co. Ani po co.
— Chcę go rozgryźć — wzruszyłam ramionami. — Taka zabawa, i tyle.
Pokręcił głową z powątpiewaniem. Nie kontynuowałam. Majcher nie będzie moim sprzymierzeńcem w tej grze. A matka?
— Mamo, zrozum, przecież też chciałaś być dziennikarką. Owszem, byłam na jego wieczorze autorskim. To tylko zblazowany intelektualista! Pogadam z nim. Mogę napisać świetną pracę, nietypową. Przyda mi się parę publikacji na koncie, zanim złożę papiery na uczelnię.
— Ty? Na uczelnię? Z twoimi ocenami? Trzeba się uczyć, a nie włóczyć z tym podejrzanym indywiduum, z tym, pożal się Boże, Majchrem! O czym my w ogóle mówimy?
Nie rozumiała, czego chcę? Raczej nie chciała rozumieć. Jej próby chronienia mnie przed demoralizującym wpływem świata były denerwujące. Wciąż mówiła o tacie. Jakby miało to coś do rzeczy. Ojciec to, ojciec tamto. Nie mogła wyjść z szoku po jego odejściu? Nie uwierzyłam. W ani jedno słowo. Rozpadł się jej
24
mały świat, nic już nie było dla niej takie jak przedtem, i nie będzie. Ale przez kogo? Ona pewnie uważała, że przeze mnie. Dlatego nie była po mojej stronie. Nigdy nie była.
— Dobrze wiesz, że nie zabronisz mi niczego — postawiłam się twardo. — I tak zrobię, co zechcę. Zapytałaś, gdzie byłam, odpowiedziałam. Na drugi raz nic nie powiem. Nie obchodzą mnie twoje urojone zakazy. Będę się spotykać z Majchrem i Bernardem Shenem, ile razy będę chciała. Nic ci do tego! Nie będziesz mi mówiła, co mam robić, a czego nie.
Zaczęła krzyczeć, wymachiwała rękami, wołała coś bez związku. Im dłużej to trwało, tym miałam większą ochotę zwiać z domu. Raz na zawsze. Pomyślałam, że może znowu ma jakieś problemy. Zaczęłam wypytywać o jej podopiecznych. Poskutkowało. To zawsze skutkuje. Zająć się problemami innych. Nie pojmowałam, jak mogła zamienić karierę dziennikarza na zawód opiekuna społecznego. Grosze, które zarabiała, niczego nie wyjaśniały.
Usprawiedliwiała się wielokrotnie, znałam na pamięć jej argumenty: granice i jeszcze raz granice. Wolności słowa, ingerencji w prywatność, pomówień, pozbawiania się skrupułów. Pomagając słabszym, bezbronnym, czuła się lepiej. Nie lepsza, ale właśnie — lepiej. Niech sobie jest, kim chce. Skoro jej z tym dobrze. Ja chciałam żyć inaczej. Po swojemu. Lepiej czy gorzej, ale na własny rachunek. Dziennikarstwo od dawna mnie pociągało. Pomyślałam, że w tym zawodzie mogłabym się spełnić. Miałabym możliwość kreowania świata. I narzucania tego oglądu innym. Ciągnęło mnie, by poznać bliżej Bernarda. Podniecał mnie i frustrował jednocześnie. Wyobrażałam sobie reportaż ukazujący jego prawdziwe, niejednoznaczne oblicze. O demaskatorskim, a mimo to nieujmującym nic z jego literackiego kunsztu, wydźwięku. Nie wiedziałam, czy uda mi się doprowadzić go do zwierzeń. Niby jak, skoro nawet starym wyjadaczom żurnalistom to się nie udało? Bernard był przebiegły w precyzyjnym modelowaniu własnego portretu. Ale to właśnie było wyzwanie, które tak mnie pociągało!
Matka nie dała się zwieść. Zaczęła zadawać pytania. Znowu się rozkrzyczała. Nigdy w życiu nie widziałam jej w takiej furii.
— Gzisz się z tym... Majchrem! Myślisz, że nie wiem? Mnie oczu nie zamydlisz! Studia? Masz jedynkę z matmy, nie dopuszczą cię do matury! Nie chodzi ci o żadne studia! Chcesz tylko wleźć temu Shenowi do łóżka! Tylko to ci w głowie!
Trzęsła się jak galareta, uczepiła mojej ręki, szarpała i nie chciała puścić.
— Odczep się! Nie dopuszczą, to nie! To zdam za rok! — nie wytrzymałam. Działo się coś, co przechodziło ludzkie pojęcie! Totalna histeria! Próbowałam wyrwać rękę z jej żelaznego uścisku.
— Nie spotkasz się więcej z tym zboczeńcem! — wrzasnęła.
— Kogo właściwie masz na myśli? Mojego tatusia? — próbowałam zignorować kpiną jej szaleństwo.
Trzasnęła mnie w twarz, aż zapiekło. Takiej jej nie znałam.
— Pożałujesz! — odepchnęłam ją, aż zatoczyła się na drzwi.
Wybiegłam, zadudniło na schodach. Nie wrócę do domu, tak postanowiłam. Więcej mnie nie zobaczy. Nie dopuszczą do matury? Kij im w nery. Nie muszę robić żadnych cholernych studiów. Ani spotykać Shena. Po diabła mi to? Mam swoje działki. Wystarczy.
Nie wiem, jak zaleciałam do piwnicy Majchra. Trzęsącymi się rękami odszukałam w znajomym kącie biały proszek. Nie widziałam, ile tego było. Dużo. Chciałam, żeby było dużo.
Leży cicha, w łagodnym szumie pracujących monitorów. Blade, wiotkie ciało. Obłe.
To naprawdę moja matka? Księżycowa Natalia. Zbyt krucha na realność, na branie jej serio. Nieprawdziwa. Umrze? Mróz przeszedł mi po kościach. Śmierć zawsze jest prawdziwa. Na sercu metalowa obręcz. I co wtedy? Mój Boże, co się wtedy stanie? Powinnam stąd uciec. Jak gdyby ucieczka mogła cokolwiek załatwić. Czy to jeszcze ty? Nie żyjesz? Przebacz mi! Mamo!
26
— Słyszysz mnie? — pocałowałam jej bezwładną rękę. — Ordynator powiedział, że niektórzy wychodzą ze śpiączki, zna takie przypadki. Wierzę mu! Nie robiłby nadziei bez powodu. Dlaczego to zrobiłaś? Przeżyjesz, obiecuję ci. Wyjdziemy razem na słońce. Zawsze lubiłaś słońce. Latem ciemnieje ci cera. Robisz się taka egzotyczna. Jak cieplarniany kwiat. Rozkwitasz od jego promieni. Od dziecka patrzyłam z zachwytem, jak wkładasz suknie, korale, poprawiasz włosy. Każdy twój gest wydawał mi się niezwykły. Jeżeli miałam jakieś wyobrażenie piękna, to był nim ten czar, który roztaczałaś wokół siebie, absolutnie bezwiednie. Nie zazdrościłam ci, nie wtedy. Było dla mnie czymś oczywistym, że wkrótce będę taka jak ty. Sama ta perspektywa przyprawiała mnie o zawrót głowy z radości. Jakież było moje rozczarowanie, gdy pewnego dnia ujrzałam w lustrze siebie — prawdziwą. Tłustego rudzielca. Nie mogłam ci darować, że w niczym ciebie nie przypominam. Uważałam, że ponosisz odpowiedzialność za mój okrągły nos, jeszcze bardziej okrągłe pośladki, piegowatą cerę... Nie znosiłam siebie, tego, że daleko mi do jakiegokolwiek kwiatu, nie mówiąc o cieplarnianym. Subtelność, wdzięk... wyliczałam jednym tchem, wściekle, twoje zalety, a moje braki. Nie zamierzałam pogodzić się z takim oszustwem...
— Siedzę przy twoim łóżku. Czekam. Wierzę, że się obudzisz. Czuję to. Świat jest, tak jak był. Nic się nie zmieniło. Oprócz mnie. W jedną noc przeżyłam całe swoje życie. Czuję się taka utrudzona. Przyszłam do ciebie — pomilczeć.
Zjawił się natychmiast po moim telefonie. Niezawodny. Naprawdę mnie wzruszył.
— Majcher, zrobisz coś dla mnie?
— Za dużo robię dla ciebie.
— Jeszcze tylko ten raz.
— Chcesz moją działkę? Nic z tego. Ale mogę kupić. Mam szmal.
— Jesteś głupi, Majcher. Ale dobry z ciebie chłop.
27
— To o co biega?
Musiałam najpierw wziąć długi oddech.
— Zamknę się teraz, w tym pokoju. Na klucz. A ty waruj pod drzwiami. Jak pies. Nie odchodź na krok i nie otwieraj, choćby nie wiem co się tam działo.
— Ty tak poważnie? — przestraszył się nie na żarty.
— Jak najbardziej, Majcher. W życiu nie byłam taka poważna.
— Ale dlaczego? —jeszcze miał nadzieję, że się rozmyślę.
—Tak trzeba, Majcher. Daj słowo, że wytrzymasz. Nie otworzysz tych cholernych drzwi, aż sama ich nie otworzę. Wtedy podasz mi jedzenie. I ja je znowu zamknę.
— O cholera... — usiadł i wpatrywał się we mnie szklanymi oczami.
— Obiecaj — nalegałam.
— Dostaniesz świra. A ja przy tobie —¦ jęknął.
— Muszę to zrobić. Pomóż mi.
— Cholera... — kiwał głową to w lewo, to w prawo, jak zdychający gawron.
— Ty możesz ćpać, ciebie nie zmuszam, tylko nie przeholuj. Chcę mieć pewność, że ktoś jest przy mnie, za tymi drzwiami, że gdy otworzę, da mi jeść. I pić.
— Cholera...
Ujęłam delikatnie jego duże, zimne ręce. Właściwie łapska. Jak u wielkiego psa.
— To jak będzie? Zrobisz to? Dla mnie?
— Ty mała, ty cholerna wariatko... Nie wytrzymasz.
— Wytrzymam.
— Cholera...
Naprawdę się bał. Pocałowałam jego mokre od potu czoło.
Z okna widać dużo. Kiedyś przesiadywałam tak godzinami. Czekając na powrót matki lub na kolejną burę. Z wydętymi wargami obserwowałam każdy szczegół ulicy. Znałam na pamięć skupiony za murem niebieski zmierzch, w którym czaiła się już
28
noc, kolejna, niespokojna, niezdarne macki piasku, które wiatr bezustannie rozdrapywał, małe, jak meduzy cuchnące psimi szczynami. Odrapany trzepak, niżej ceglany mur, upstrzony gołębim łajnem.Ten sam, tam chowałam swoje skarby, błyszczące kamyki, ukradzione matce cekiny, plastikowe, niezniszczalne szczęścia. Znów ten widok. Dziwne uczucie cofania się czasu. Mam nieodparte wrażenie, że tamta dziewczynka siedzi tu teraz zamiast mnie. Za karę. Z wiecznie poobijanymi łokciami i kolanami, zawsze ciągnęło mnie do chłopaków. Matka nie mogła tego pojąć. W jej koralach kopać piłkę do bramki, narażać się na siniaki, na podwórkowe wyzwiska? Namiętna dwoistość natury. Bury, wciąż bury.
Od rzeki ciągnie swojski chłód. Jak to w marcu, nagłe zimno, po prawie letnim gorącu. Wczesny, wiosenny prąd zmienił ją w błotniste rozlewisko, pełne barek i much. Wciąż mam w uszach urągiwania i śpiewny hałas idący spod pokładów. Nie wolno było zbytnio się zbliżać. Ludzie żyjący na barkach nie są gościnni, za to napastliwi i gwałtowni. Dobrze poznałam ich ciężkie pięści, gdy chciałam zgłębić tajemnice ich bytowania, podglądając ich ukradkiem, na barkach. I słodkie wafle na przeprosiny, których nadąsana nie chciałam przyjmować. Przypływali, odpływali. Rzeka była cudowną przystanią wśród zgiełkliwego miasta. Tu życie zaczynało się i kończyło. Dla mnie była cudem. Graniczącym z obłędną, liryczną kantyleną, która niosła się po falach każdego wieczoru. Wchłaniałam w siebie gryzący dym z kominów barek, był pierwszym zapachem, który mnie upoił, ukołysał. Grali na akordeonach, czasem na gitarach, zostawiali kupę śmieci i potłuczonego szkła. Nadbrzeże wyglądało po nich jak chlew. Stary Jarmołka sprzątał, nabijając cierpliwie każdy kawałek szmaty na kij z długim zaostrzonym końcem. Pakował wszystko, co się dało, do wielkiej torby na plecach i sprzedawał w punktach skupu. Dobrze znałam jego pokurczoną postać. Raz wycyganiłam od niego za połowę drugiego śniadania blaszany budzik z malowanym cyferblatem. Miał być moim pierwszym krokiem ku innemu ze światów, lepszemu, pełnemu wygód, pięknych zapachów, jedwabi. Okazał się zepsuty.
29
Nie wiedziałam, że świat bajek nie istnieje naprawdę.To było moje pierwsze, wielkie rozczarowanie. Drugim był ojciec.
„Kochany Ba! Czuję się lepiej. Chyba zapominam. Minęło tyle dni. Okolica wydaje się prawie znajoma. Łąki znów bywają kuszące, szczególnie pod wieczór, zaglądają tam rozognione pary. W huku świerszczy zdają się nie mieć świadomości istnienia nikogo prócz siebie. Można śmiało przechodzić obok, bez obawy zauważenia.
Najlepiej pójść w górę i obok tego grabu skręcić od razu w prawo. Trzeba się trochę wspiąć, więc wchodzi się na miejsce z ciężkim oddechem, ale warte jest wysiłku. To rozczapierzona polana, pełna wrzosów, górskich ostów, miękka, świecąca od dojrzałych malin. Widok stąd niezrównany, doprawdy niezwykły. W dole wstążka rzeki, niebezpiecznie podcinająca szare wzgórza, całość obdziergana półkoliście koronką drzew. Tu skupia się wszystko to, czego zawsze oczekiwałam, prostolinijność, harmonia gestu, łagodność wszystkich wymiarów. Czułość.
Codziennie uczę się cierpliwości, wciąż i wciąż od nowa, nie pozwalam sobie na gram tęsknoty. Nadzieja to jedyne, co jeszcze dopuszczam, choć i ona być może wyblaknie stopniowo, spełznie, stanie się jak pokruszony pergamin."
Nie, to nieprawda. Nie przeczytałam ich. Tylko przejrzałam, fakt. Teraz dopiero przyglądam im się naprawdę, analizuję. Na nowo odczytuję to, co między wierszami.
I nie mogę pojąć!... Ale to ona pisała, z pewnością, to jej pismo, tak znienawidzone. Kolejne jej epistoły pisane do szkoły niewprawną ręką. Darłam na strzępy dzienniczki, w nich niekończące się uwagi, dywagacje nauczycieli na temat mojego prowadzenia się. Ucieczki ze szkoły, jej podania i prośby o ponowne darowanie winy. Była naiwna. Nie szanowałam jej. Nie znałam w niej nic godnego szacunku, zachłyśnięta własnym okrucieństwem wiedziałam swoje. Oschła, wyrzuciła ojca na bruk. Nie miałam dla niej wytłumaczenia, nie chciałam mieć.
3°
A teraz te listy, cząstka jej serca, bolesna. Skrywany sekret. Miłość? Odkrywam jej emocje, namiętność. To naprawdę ona? Ta sama skostniała anorektyczka?
Dotykam jej wstydliwych miejsc. Bez wyraźnej zgody. Jeżeli nie umrze, jak się wytłumaczę?
W tym pokoju, z oknami, których nie otwieram na wszelki wypadek, aby żaden niespodziewany podmuch wiatru nie zmienił mojej decyzji, w tym pokoju, lepkim od zaduchu, pełnym mdłości, mam tylko ją. Jej żarliwe listy, wyznania. To dla nich, dzięki nim, dla niej się tu zamknęłam. Bo tego chciałaby najbardziej. I tego ja teraz najbardziej chcę. I chcę także — odnaleźć ją. Na nowo. Taką, jaka jest w swojej chorobliwej nagości, prawdziwą, piękną, straszną.
Tak wiele się dzieje. Trudno się połapać. Wszystko widzi się z daleka. Lądy, całe kontynenty, ludzi, zdarzenia, rzeczy. Nie można się podźwignąć z olśnienia. Gra myśli, powracanie do nich, z zamkniętymi, z wciąż zamkniętymi oczami. Życie, celuloidowa taśma, przesuwa się w szalonym, zawrotnym tempie, aż do znużenia. Nie ma się odwagi otworzyć oczu. Choćby cała ta gra prowadziła do śmierci.
Bałam się. Myśli, ich natrętnych nawrotów, twarzy, które wróżyły wszystko, co najgorsze. Plazma, w której się grzęźnie, która wciąga bezlitośnie, bezgłośnie.
Krople potu, zimne jak lód. Coraz dotkliwszy strach. Przychodzi znienacka. Atakuje z ukrycia. Nie od razu pojmujesz, co się stało. Potem jest za późno. Ten strach rozpala się we krwi jak w benzynie, rozdyma arterie, skóra pęka z wysiłku. Oczy krwawią, krew, zewsząd krew, ciemne, krzepnące strumienie. Próbujesz zębami zatrzymać konwulsje, odsunąć od siebie płonący stos, na próżno. Ściany przełamują półmrok, jęk niczym echo przetacza się z kąta w kąt. Wytrzymać, wytrzymać. Do wytrząśnienia języka, bebechów. Do krwi.
Mała, malutka, otwórz, otwórz! Nie wytrzymam, nie dam rady dłużej! Wolałbym już sam, za ciebie, za tymi drzwiami. Albo idź
31
do szpitala, na odtrutkę, to potrwa, to nie zawsze się udaje, ale tobie się uda. Nie będziesz tak straszyć jak teraz, nie będzie tego krzyku, zawodzenia, jęku. Czemu muszę być twoim strażnikiem, towarzyszem męki, nie chcę, nie nadaję się. Czy ona, jej listy, warte są tego, co wyrabiasz teraz ze swoimi wnętrznościami? Czy doceni, dotknie chłodną ręką? Nigdy nie miałaś do niej zaufania. Co zaszło takiego, co przeczytałaś w tych cholernych listach, że aż musisz siebie krzyżować?
Nie chcę słuchać, jak umierasz w jej pokoju. Może wierzysz we wskrzeszenie, w zmartwychwstanie. Ja nie. Nie mam pociągu do feniksów, ani powołania na Chrystusa wskrzeszającego Łazarza. Zgubisz siebie i nie będę umiał ci pomóc. Albo nie starczy mi sił. Co poczniesz, gdy stąd ucieknę? Albo po prostu odejdę. Jak gdyby nigdy nic. Bo skończą się działki, a potem nie będzie już we mnie dość chęci, by wrócić, po raz kolejny, i grzebać od nowa w twoich ekskrementach. Otwórz, zjedz cokolwiek i wyjdź. Wyjdźmy razem na ulicę, na ten parsz