Elżbieta Wojnarowska NIEKOCHANI EJżbleta NIEKOCHANI ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO © Copyright by Elżbieta Wojnarowska, 2005 Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Fotografia na I stronie okładki Marek Leskier Fotografia na IV stronie okładki Jacek Wrzesiński Redaktor Paulina Jeske—Choińska Redaktor techniczny Teodor Jeske-Choiński ISBN 83-7298-789-0 Wydanie I Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (61) 855 06 90 sklep@zysk. com.pl www.zysk.com.pl Czyż miłość i pożegnanie nie dotykają nas tak lekko, jakby były utkane z innej materii niż nasza? R.M. Rilke I Na początku była trawa. Tak, na pewno. Wżerająca się korzeniami w mózg, w jego lepkość, rozrywająca skórę milionem napastliwych żądeł. Ciemność. I ból. Wszystko. Dopiero potem przychodzi osobliwa jasność, kołysanie miękkiej waty, monotonny trel. Coś na kształt podniebnego lotu. Na koniec nastaje cisza... I tej ciszy właśnie, tej ciszy, nikomu nie wolno zagłuszyć. Poprzez czaszkę, poprzez nieskończone włókna arterii dotarł do mnie jednak — ten dźwięk. Odgłos gwałtownej erupcji. Nienawidziłam tego. Wiedziałam, co oznacza. Broniłam się, wykonując wachlarzowate wahnięcia tym, co powinno być rękami. Zapadałam się w mroczną czeluść i coraz trudniej było mi się z niej wydźwignąć. Nie ustawałam. Ta cisza wokół — to miałam teraz dla siebie, pragnęłam ciszy. Moje ruchy były gestami samoobrony. Walczyłam. O siebie. O prawo do ciszy. Przewróciłem ją na wznak. Klepałem po twarzy, nie dawała oznak życia. — Mika! — wołałem. — Mika! Zaciskałem zęby, nie poddawałem się. Nie wolno jej zasnąć, nie pozwolę.To walka wręcz, na życie i śmierć. Na życie... Nagle zaczęła oddychać. Westchnęła. Nie mogłam pojąć, co znaczy ten dziwny dźwięk. Otwierałam oczy, zamykałam. Nic, tylko rozmazany bełkot kolorów, rozcia-pana czerń. W oczach powoli rozlewała się biel. Nieprzenikliwą, roztopioną stearyną. W środku drgająca plama. Usiłowałam zrozumieć. Wysilałam pamięć, na próżno. Czym mógł być, dla mnie, ten dudniący odgłos? Głuche dzwonienie.Telefon?Telefon... Te... le... fon... Poruszyłam ustami. Poczułam przenikliwe zimno, zadrżałam. Spać, spać! Posadziłem ją, oparłem plecami o ścianę. Krzyczałem. Wciąż krzyczałem. Nie przestawałem krzyczeć. Otworzyła oczy, zorientowałem się, że nie widzi. Sapiąc z wysiłku, podałem jej szklankę wody, wypiła łyk. Potem drugi. O mało nie zwymiotowała. Powoli docierał do mnie ten dźwięk. Miałam nawet wrażenie, że go poznaję... Majcher? Uderzałem ją rytmicznie. Wykrzywiała śmiesznie wargi, zupełnie jak dziecko, a przecież nie była nim. Nie była, wiedziałem dobrze, i to od dawna, co jakiś czas oddawała mi się, niechętnie, jak gdyby z litości. A jednak coś więcej kryło się za tym pospiesznym dawaniem, coś, czego się bałem i na co jednocześnie czekałem — w swojej udręczonej samotności. Okaleczony, pełen buntu i nienawiści. A teraz mógłbym ją wziąć albo rzucić, niech zdycha, wstrętna gówniara. Co mnie właściwie obchodzi, że się zeszprycowała na gwint? No, jeszcze raz, malutka, grzmotnij jeszcze kawusi i będzie cacy. Fakt, trudno taką dobudzić, do tego ten parszywy, żółty zmierzch, jakby ktoś zagazował pokój. I nic nie da otworzenie okien, tam też powietrze zapętlone w cuchnący strup. Zaraz zdechniemy od upału. Otarłem pot z czoła. Zakląłem. No, mała, już czas. Wstawaj. Obręcz na głowie, pod czaszką mina, za ciasno, dwa proszki nie wystarczą. Wody, byle doczłapać do wody. Chryste, znowu wątroba, eksplozja żółci. Ostatni raz wzięłam, przysięgam, mamo. Pomóż mi, błagam! A potem pogadamy. Obiecuję. Przecież musimy w końcu pogadać. Tak, wiem, że nigdy tego nie chciałam. Teraz chcę. Naprawdę. Tak bardzo się boję... Mieszkanie miała ciasne, zaśmiecone, zawsze robiło na mnie przygnębiające wrażenie. I te stale opuszczone żaluzje w oknach. Prawie nie przedostawało się tu światło. Wtaszczyłem Mikę do środka. Siadła, nie, opadła pod ścianę. Zachwiała się, o mało nie runęła na podłogę. Podparłem ją poduszką i starym, wyliniałym kocem. Głowa kiwała się jej na lewo i prawo jak wahadło. Co chwilę czkała i pojękiwała. Nie było mi jej żal. Zasłużyła na to, co się z nią działo. Zęby tak idiotycznie przedawczyć. Lubiłem ją, inaczej by mnie tu nie było. Miała kupę szczęścia, że zdążyłem na czas. Bo akurat zjawiłem się w pobliżu, gdy wynosili jej starą. Docisnąłem się przez tłumek w chwili, gdy pakowali ją na noszach do karetki. Nieprzytomną, widziałem zwisającą bezwładnie rękę. Dopytałem się u sąsiadów o szczegóły. Włączyła gaz w piekarniku. Dobre sobie, aż mi skóra ścierpła! Odjechała na sygnale, a ja pognałem odszukać Mikę. Bo oczywiście nie było jej tutaj. Gdyby była, pewnie nic by się nie stało. Musiało jej nie być od dawna. Sam nie widziałem jej z tydzień. Nie dziwiłem się starej, że straciła rozum. Mika potrafi być upierdliwa. Jak chce. A chciała dopiec matce.Tego akurat byłem pewien. No więc wybyła z domu. A ta się otruła. Niezły gips. Tego jeszcze brakowało, żeby mi Mika spadła na głowę. Co to, to nie. Od czasu do czasu, za działkę, to i owszem. Zawsze była niewypłacalna. Ale holować taką przez życie? No bo jeśli sobie ubrda, że ma tylko mnie... Nieźle bym wpadł. Że też muszę mieć do niej słabość. Teraz trzeba ją będzie powiadomić o matce. Ale najpierw otrzeźwić. Może przyjmie to do wiadomości i przestanie się przynajmniej stawiać. Czułem, że znów wylądowała u mnie, w piwnicy. Po każdej aferze w domu lądowała w tej norze. Biegłem przez miasto, tknięty przeczuciem. Nie myliłem się. Ta idiotka się kończyła. Roztrzęsły mi się ręce. Tylko tego brakowało. Policji, dochodzeniówki i całego tego magla, kto, z kim i dlaczego. Będą łazić, rozpytywać, dotrą do mnie, przymkną za handel —jak nic. A ja nie mam ochoty gnić w kiciu. Przez durną Mikę czy kogokolwiek. No więc zabrałem się do cucenia. Musiałem dać jej parę razy po buzi, pomogło. Trochę rozkwasiłem jej przy tym wargę, zaczęło puchnąć, potem się tym zajmę. Na razie najważniejsze, że jakimś cudem doszła do siebie. Przetransportowanie jej do domu nie było rzeczą prostą. Nareszcie przydał się mój stary Junak. Nie na próżno go pieczołowicie od dawna remontowałem. Przywiązałem ją sobie z przodu paskiem od spodni i jeszcze jakimś sznurem, wisiała nad kierownicą jak topielica, włosy opadły jej na twarz. Co chwilę wzdychała, jakby coś jej się śniło. Coś przykrego. Rzecz jasna, nie kłopotałem się tym. Teraz wyląduje we własnym łóżku, to i się pozbiera, już ja tego dopilnuję. Od ilu godzin tu siedzę? Straciłem rachubę czasu. Mika pojękuje przez sen, przewraca się z boku na bok, jakby ją bolało. W pokoju zrobiło się ciemno, musiałem przysnąć na chwilę. Która może być godzina? Koło północy? — Kto tu? — wyjęczała wreszcie. — Ja, do diabła — miałem ochotę zakląć szpetnie. — Aleś mnie nastraszyła. Żeby tak głupio wpaść. — Co zrobiłam? — nie mogła zrozumieć. — Jak to co? — zirytowałem się. — Nie wiesz? — Chyba... — próbowała zebrać myśli, ciężko kołujące w jej obolałej głowie. — Chyba? — zaśmiałem się drwiąco. — Niezłe chyba. Odleciałaś na amen! — Co? — nadal nie rozumiała. — Ileś tego wzięła? — Nie... pamiętam... — No właśnie. Nikt by nie spamiętał. Odbiło ci? — Stara... wściekła się. O Shena. I o to, że... nie dopuszczą mnie... — Do matury? A coś myślała? Że będzie cacy? Trzeba mieć w głowie to i owo. Walnęłaś szkołę, to i tobą walnęli, nie? — Przestań — jęknęła i chwyciła się za głowę, jakby miała eksplodować. Przyciskała palce do skroni i stękała. — Miałaś szczęście, wariatko, że zobaczyłem twoją starą i popędziłem ci powiedzieć. Bo jutro to by znaleźli twojego trupa. Ani drgnęła. Wciąż trzymała głowę, jakby nie rozumiała, o czym mówię. — Nie słyszysz? Przecież kumasz. Twoja matka... . 10 — Co z nią? —Wrzeszczę o tym od kilku godzin! Dotarło to wreszcie do ciebie? Truła się! — Truła...? — Nareszcie. Usiadła na łóżku i wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami. — Moja matka? — powtarzała, jakby nie mogła pojąć sensu własnych słów. — Dlaczego? — Czy ja wiem? Siedzę tu i usiłuję doprowadzić cię do ładu. — Nie żyje? — Zabrali ją do szpitala. Powinnaś tam pójść. — Nie... dam rady... — Nie teraz. Rano. Jak się pozbierasz. Pójdę z tobą, jeżeli chcesz. — Chryste... otruła się... Nie wierzę. — Lepiej uwierz. Pewnie zjawi się tu policja. Będą pytać. Co im powiesz? — Nic nie wiem. — Zapytają, gdzie byłaś. — Nic nie powiem. — Sprawdzą w szkole. Popytają sąsiadów. Dowiedzą się, że ćpasz. Stąd już krok do mnie. — Odwal się. Ty trzęsiesz porami, a tam ona zdycha. Chyba naprawdę się przejęła. — Przez ciebie, przypominam, gdybyś zapomniała. Położyła się na wznak, oddychała z trudem. Przez chwilę przestraszyłem się, że znowu straci przytomność. — Hej — trąciłem ją zaniepokojony — co jest? Milczała. Patrzyła przed siebie tępo. Pomyślałem, że jest po prostu zmęczona. Powinna spać. Inaczej nie da rady jutro wstać z tego łóżka. Usiadłem przy niej.Twarz miała drobną, wychudzoną, wyglądała jak przestraszone dziecko. Zdziwiłem się, że lituję się nad nią. Nigdy nie doświadczyłem tego uczucia w stosunku do ii 1 nikogo. Przecież nie muszę tu siedzieć. Potargane, ufarbowane na zielono włosy przylepiły się jej do spoconego czoła. Miałem ochotę odgarnąć je, zawstydzało mnie, krępowało to pragnienie. Bo nigdy nie dotykałem jej twarzy. Nie tak. Dziś trzasnąłem ją parę razy po policzku, żeby się ocknęła, ale teraz... teraz chciałbym po prostu dotknąć jej. Sprawdzić, jak cienką ma skórę. Nie mam pojęcia, jaką ma skórę... Otworzyła oczy. Speszyłem się, jakby zobaczyła moje myśli. — Idź — poprosiła cicho. — Chcę być sama. Znieruchomiałem. — Na pewno? — upewniałem się, że Mika wie, co mówi. — Tak. Jutro pójdę do niej. Głos jej drżał. Najwyraźniej czuła się winna tego, co się stało. Handryczyć się z matką to jedno, doprowadzić do jej śmierci — to zupełnie co innego. — Jasne — zgodziłem się natychmiast. Też chcę nareszcie walnąć się do wyra. Mam dość tej historii. Z Miką w roli głównej. Stracony dzień. Ile działek bym sprzedał? Niech to szlag!... Otuliła się szczelnie kołdrą. Wyszedłem, zamykając cicho drzwi. Leżałam w ciemności, usiłując zebrać myśli. Krążyły nade mną ciężko, kołowały, wielkie, monstrualne ptaszyska. Czułam, jak narasta we mnie płacz. Kiedy byłam mała i nachodziły mnie takie myśli, biegłam do mamy. Chowałam się przed straszydłami w jej przepastnych ramionach. Gdzie pobiegnę teraz? Nie ma mamy, jej ramion, leży gdzieś w szpitalu, a może i tam już jej nie ma... Po raz pierwszy pomyślałam, że wcale nie jestem dorosła. Nie mam na to sił. Kłamałam przed sobą, przed innymi, że już nikogo nie potrzebuję. Okazałam się słaba i bezradna.Tak samo musiała się czuć ona. Skoro zrobiła to, co zrobiła. To była dla mnie nowość. Matkę uważałam za nieczułego robota, za zimną, bezkrwistą rybę. Umiejącą tylko wymagać. Zawsze zamkniętą w sobie i w swoim pokoju, gdzie potrafiła godzinami chodzić 12 w kółko. Podobno pisała powieść. Tak twierdziła. Ale nie napisała. Mną zajmowała się powierzchownie.Tak samo traktowała dom, ojca. Jak zło konieczne. Pierwszy nie wytrzymał ojciec. Odszedł, gdy miałam dwanaście lat. Tylko dwanaście. I tego właśnie nie mogłam jej darować. Że przez nią straciłam tego, kogo kochałam najbardziej. Bo kochałam go bardziej niż matkę. Dlatego byłam pewna, że rozdzieliła nas celowo, z zazdrości. Potrafiłam godzinami siadywać w oknie i czekać na jego powrót. Ale nie przychodził. Nigdy nie przyszedł. Nie mogłam pojąć dlaczego. Płakałam bez końca, potem doszłam do wniosku, że matka specjalnie nie dopuszcza go do mnie, nigdy nie dopuści. Więc rozpoczęłam z nią swoją prywatną wojnę. Rozdzieliła mnie z ojcem? W porządku. Ale nie zyska przez to mojej miłości. Nigdy. Jeżeli kiedykolwiek matka łudziła się, że to możliwe, teraz, przez to, co zrobiła, utraciła tę szansę na zawsze. Moja walka polegała na biernym oporze, zimnych kontaktach, ignorowaniu poleceń. Uważałam ją za pozbawioną serca, wyrachowaną i cyniczną. Jakże się myliłam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś taki może targnąć się na swoje życie. Moja matka? To przechodziło wszelkie pojęcie. Bo oznaczało, że się pomyliłam. W ocenie matki, ojca. Może w ocenie sytuacji. W ogóle się pomyliłam. Nie mogłam dojść ze sobą do ładu. Kim w takim razie była ta kobieta, moja mama? O czym myślała, otwierając gaz? Cierpiała? Jak to możliwe, że nigdy tego nie zauważyłam? Tak, nie chciałam niczego widzieć... Wina, wina. Moja bezsporna wina. To było nie do zniesienia. Zwlokłam się z trudem z łóżka i poczłapałam do łazienki. Wsadziłam głowę pod kran i usiłowałam oprzytomnieć. I tak nie będę już spać. Czy można zmrużyć oczy podczas takiej nocy? Gdy umiera matka? Przez głupotę córki? A może nie tylko? Czułam, jak mdłości podchodzą mi do gardła. Ale to była rozpacz. Ścinająca jak gilotyna. Bezsilność i wściekłość. I świadomość, że nie ma odwrotu, że nie da się niczego cofnąć, wymazać jak gumką tych wszystkich zmarnowanych lat, które tak bezmyślnie przeciekły mi przez palce. Coś przeoczyłam. Muszę, muszę koniecznie się dowiedzieć, co naprawdę się stało. Z pewnością pozostał jakiś ślad. Odnajdę go. Nie bardzo wiedziałam, czego szukam. Mieszkanie, nagła próżnia. Nie czułam lęku, raczej odrazę. Kiedyś myślałam, że moja samotność nie dorównuje niczyjej. Teraz jednak przerosła wszystko, co można znieść. Rozpaczliwa, bezsensowna pustka. Na biurku matki mnóstwo porozwalanych stron, jakby na chwilę odeszła, zaraz wróci, skończy pisać, poukłada. Maszyna do pisania, włączony komputer syczy, jak zwykle, jak zawsze, nic nowego. Czułam, jak ogarnia mnie złość. Zalewa zimną falą dreszcz. Przejrzałam kolejne stronice, próbowałam czytać, bez zainteresowania. Powoli wysunęłam szufladę. Drobne przynależności, szpargały, typowo babskie, dobrze mi znane, jako dziewczynka często grzebałam tu, ryzykując burzę, co wcale mi nie przeszkadzało. Czułam się dorosła, podpatrywałam matkę w jej intymnościach, przebierając w koralach, pierścionkach, fotografiach, jarmarcznych pozostałościach. Te same drobiazgi, tak dobrze znane, leżały tutaj, nieruszane, od lat. Nie musiałam brać ich do ręki, pamięć sama przywodziła je przed oczy, z ich błyszczącą tandetą, matka nie miała dobrego gustu co do pamiątek. Kolejne szuflady, od dawna niezgłębiane. Nagle źle się poczułam, sekrety matki zaczęły mi pęcznieć w gardle. To nie była zabawa. Dziecięce lata minęły. Nieodwołalność czasu zdarła z nich afektowaną patynę, urok tajemnicy. Było wręcz uzurpatorstwem posądzanie ich o jakikolwiek czar. Leżały bez wdzięku, w bezładzie, porzucone niedbale, jak gdyby w pośpiechu, z pootwieranych puzderek wyzierał wyleniały aksamit. Matka ostatnio zamykała wszystko na klucz. Dziś jej pokój, cały w negliżu, otworzył znów przede mną swą wstydliwą zawartość. Czułam się coraz bardziej nieswojo. A jednak nie mogłam powstrzymać tego pędu, poszukiwań nie wiadomo czego. W dolnej szufladzie pióra, długopisy, ołówki, często podkradałam je matce, nie z potrzeby, ale na złość, żeby przyszła, \ zirytowana, dać linijką po łapach, wszystko było lepsze niż jej milcząca nieobecność. Czyjuż wtedy zaczęłyśmy oddalać się od siebie? Którego dnia? Po której awanturze? Nie pamiętam. Może historia z ojcem była tylko logicznym następstwem tego wszystkiego, co działo się przedtem? Ale co? Co się działo? Leżały w małym pudełku. Nigdy go tu wcześniej nie widziałam. Może postawiła je tu na chwilę i zapomniała schować... Zapomniała? Delikatnie, z duszą na ramieniu, otworzyłam wieczko, jakbym w środku spodziewała się ujrzeć żywe,bijące serce. Brałam po kolei do rąk koperty, rozrywałam ich pożółkłe włókna. Nie miałam pojęcia, od jak dawna nie oddycham. Bo nie oddychałam, tak jak mama. Jedyne żyjące istoty w tym zapomnianym przez Boga pokoju to były te wątłe kartki w moich rękach. Majcher zjawił się równo ze świtem. Wpadł i od razu wstawił wodę na herbatę. — Nic nie jadłaś? Nie musisz nic gadać. To jasne jak słońce. Postawił na stole siatkę z bułkami. — Co z nią? — zapytał na wstępie. — Daj spokój... — machnęłam ręką. — Żartujesz? Nie dzwoniłaś do szpitala? Odbiło ci czy jak? — Odwal się. — Musisz tam pójść — nie ustępował. — Zjesz i wychodzisz. — Nie teraz. — W porząsiu. To co? Mam iść za ciebie? — Obejdzie się. — Słuchaj, Mika... Czajnik zagwizdał, Majcher wpadł do kuchni, zalał wrzątkiem herbatę. Przyniósł parującą szklankę. — Zjedz coś. Jesteś kompletnie zielona. — Sam mnie ufarbowałeś. Poza tym, dziś nie daję. Nie mam fartu. — Głupia gówniaro, tylko jedno ci w głowie. — Żałujesz? Ze mnie docuciłeś? Może było lepiej dać mi wykorkować? Popatrzył na moją umęczoną twarz. — Nie spałaś? Przecież mówiłem... — Nic nie rozumiesz... — Rozumiem. O wiele za dużo. — Może... ale nie wszystko. — Idź do niej, do cholery! Słyszysz? Wolno powlokłam się w stronę kuchni. Patrzył na mnie bez słowa. Zdjęty nagłym lękiem. Dla niego byłam już inną Miką, jakiej nie znał. I zupełnie nie chciał znać. Czuł, że coś zaszło tej nocy. Coś, o czym nie miał pojęcia. A ja milczałam. Nie wroga, raczej obojętna. Obca. Jakoś nagle dorosła. Obwarowana tym swoim milczeniem, aż chora od milczenia. Krajałam bułki, jakbym zamierzała podciąć sobie żyły. Nie zdziwił się, gdy na mojej ręce zobaczył krew. Skaleczyłam się, celowo czy nie, nie miało znaczenia. — Daj, opatrzę — powiedział miękko. Dostrzegł zdziwienie w moich oczach. Sam się zdziwił. Nigdy pewnie nie słyszał u siebie takiego tonu. Pozwoliłam bez oporu zdezynfekować sobie skaleczenie. Siedziałam jak winowajczyni przyłapana na gorącym uczynku. Cały czas milczałam. Nie mógł znieść tej przeraźliwej ciszy. Wolałby, żebym krzyczała, wyklinała, niechbym nawet walnęła pięścią.Tylko nie ta cisza... Oblepiająca wszystko maź. Musiałam, musiałam zajrzeć najpierw do niego. Sprawdzić, co wie. Czy w ogóle coś wie. I czy powinnam mu powiedzieć. Nie wiem zresztą, dlaczego tam poszłam. Ani czego się po nim spodziewałam. Pomocy? Pocieszenia? Pewności, że nie zostałam sama? Jakbym nigdy nie była sama... Niekoniecznie, w każdym razie nie tylko z własnego wyboru... Brązowe, dębowe drzwi skrzypnęły z westchnieniem. Nigdy mnie nie lubiły i mój widok wprawił je znowu w melancholię. — Tato? 16 —To ty? Wejdź. Przepraszam, trochę się spieszę, wychodzimy z Martą... — Nie bój się, zaraz się zmyję. — Znowu po pieniądze? Matka ci nie daje? Przecież płacę regularnie — był zdenerwowany, moim widokiem, naturalnie. Obecność córki wytrącała go za każdym razem z równowagi. Jakby wiecznie chciał zapomnieć o moim istnieniu, aja uporczywie mu na to nie pozwalałam. — Tak, wiem, daje — żułam gumę do żucia, czego nie znosił i co go zawsze irytowało. — To o co chodzi? — O nic. Tak wpadłam. — To miłe, ale Marta, wiesz... — Nie przepada za mną. — Nie, to nie tak. Boże, jak późno... — Nie tak? — Jak zwykle przesadzasz — zabębnił palcami o drzwi. Najwyraźniej uznał moją wizytę za zakończoną. — Tato... — Czemu się tak dziwnie ubierasz? I te zielone włosy, hippiska? Wyglądasz, jakbyś ćpała na okrągło. — Bo ćpam. — Nie kłam. Znam matkę, nie pozwoliłaby na to. — Ale ja byłam córeczką tatusia! Kochałam tylko ciebie! — Nie zaczynaj od początku — no tak, teraz szepcze, ogląda się niespokojnie za siebie. — Dlaczego musiałeś odejść? — dręczę go? Raczej siebie. — Nie będziemy po raz kolejny wałkować tego tematu — najchętniej zatrzasnąłby już te drzwi. — Nie odwiedzisz mamy? — nie ustępuję. — Po co? — powinien raczej powiedzieć, że Marta sobie nie życzy. Tak byłoby uczciwiej. — Może choruje? — podpuszczam. — To zajmij się nią. Przecież wiesz, że nie chce mnie widzieć. — Dlaczego? —Ją zapytaj. — A ty? Pytałeś? — No, wygrałaś! Masz tu swój szmal i znikaj — powiedział tak jakoś cicho, ukradkiem wpychając mi banknot do ręki. Jakby się bał, że Marta zobaczy i będzie zła, że znów dał się wykorzystać. — Nie bój się. Nie przyjdę tak szybko. — Nie gniewaj się, ale twoje zachowanie... — Wiem, wkurza cię. Baj! „Drogi Ba! To mój kolejny list do ciebie. Umieram tu na samotność. Dni lecą tak szybko, przychodzą, odchodzą, nie wiadomo skąd i dokąd. Staram się nie myśleć, że ciebie tu nie ma. Dużo wychodzę. Mimo deszczów. Nie sposób wyjść bez kaloszy, z nieba leci bezlitosny ciurk. Dziś weszłam na szczyt, ale nie spojrzałam w górę. Boję się patrzeć z wysoka. Chmury mają to do siebie, że płyną, a płynność plus przestrzeń wywołują we mnie niepokój. Usiłuję dojść do siebie. Dlaczego ludzie potrafią gotować sobie tylko piekło? Próbuję dociec, w którym miejscu popełniłam błąd. Za mną i przede mną już tylko to. Muszę obejść się bez ciebie, ale długo nie wytrzymam. Bez twoich słów, telefonów. Czasem ogarnia mnie obłęd. Wtedy nawet mgła nie jest w stanie zatrzymać mnie w domu. Uciekam. Wracam z duszą na ramieniu. Jak przeżyć kolejny dzień?" — Poszłam do niej, Majcher. Nie przerywaj. Nic nie mów. Pozwól mi powiedzieć. Siedziałam... Jezu, zupełnie bez tchu. Po raz pierwszy w życiu się bałam, byłam jak w transie... Nagle ocknęłam się. Ta obca kobieta to moja matka. Patrzyłam na jej twarz. Raczej na wspomnienie twarzy. Na jej rysy nałożyły się inne, których nie znam, których nie potrafię określić, przeraziłam się. Czy tak właśnie przychodzi śmierć? Wiem, co powiesz, nie chcę tego słuchać. Sama powiem, tak, nienawidziłam jej. Przez nią straciłam ojca. Ćpałam. Na złość i z rozpaczy. Nie chciałam z nią rozmawiać, nie chciałam mieć z nią nic do czynienia. 18 I Ucieczka byłaby za prostym rozwiązaniem. Chciałam, żeby cierpiała, żeby szalała, patrząc, jak się staczam. Ale ona była jak martwa, niewrażliwa na ból, nie widziała nic, inny ból ją zabijał. Cierpiała bardziej ode mnie. Nie rozumiałam tego. A ona... Gdybym wiedziała, że się zabije... Myślałam, że jest okrutna, nieczuła, tymczasem umierała, z dnia na dzień. Poddała się, było jej wszystko jedno, jaki po niej pozostanie świat. Chciałam zrozumieć, przejrzałam jej rzeczy. Samobójcy zostawiają ważne słowa. Wiesz, znalazłam listy. Dziwne listy. Straszne. O miłości. To niepojęte. Nie mogłam uwierzyć. Ona i miłość? Kochała? I to aż tak? Kogo? Jak gdybym zobaczyła ją na nowo. Nigdy nie przyszło mi do głowy, nie podejrzewałam, że z nią może być tak źle. Mamo, słyszysz mnie? Przeczytałam. Przeczytałam wszystkie. Wybacz. Jeżeli chcesz, to spalę je, chyba że wolisz, abym je zachowała. Dla ciebie, kiedy już stąd wyjdziesz. Ordynator powiedział, że niektórzy wychodzą ze śpiączki, zna takie przypadki. Wierzę mu. Nie robiłby nadziei bez powodu. Dlaczego to zrobiłaś? Głupia sprawa, o mało nie umarłybyśmy obie. W tym samym czasie. Spiłam się. No i przedawkowałam. Z głupoty. Majcher cudem zdążył. Dowiedział się o tobie i przyszedł dać mi cynk. No i znalazł mnie. Na szczęście. Tobie też się uda. Przeżyjesz, obiecuję ci. Mamo, jak to możliwe, że przestałyśmy się kochać? A może nie przestałyśmy? Myślisz, że jest szansa? Dla nas? Dlaczego nie chciałaś już żyć? Chcę wiedzieć. Chcę wiedzieć wszystko! Tak dobrze to pamiętam. Leżeliśmy z Majchrem nad rzeką, wyciągnięci na wznak, z rozłożonymi ramionami. Patrzyłam w niebo. Na białe żaglowce chmur. Płynęły szybko, zmieniały się drapieżnie i jednocześnie tak łagodnie. Zaczęłam snuć ich opowieść, na głos. Nie słuchał. Żuł jakąś trawę. Nie, nie taką. Normalną. Znienacka nakrył mnie sobą. Chciał odgrodzić od nich, od wszystkich tych widoków. Zamknąć w obrębie swojego spojrzenia, zacieśnić świat do obrysu swoich oczu. Zazdrosny. Nawet o moje zmyślenia, skoro go w nich nie było. Patrzyłam nadal, tam wysoko, poza padający na mnie jego cień. Odepchnęłam go ze śmiechem. Prowokacyjnie. Odturlał się w bok. Leżeliśmy teraz po przeciwnych stronach, stykając się głowami. Wyciągniętą w górę ręką zaczęłam obrysowywać kontury chmur. Nie lubiłaś go. Szalałaś. Robiłaś wszystko, żeby nas rozdzielić. Dlatego z nim byłam. Żebyś cierpiała. Z jednej strony, chciałam się stoczyć, na samo dno. Upodlić tak, żebyś nie umiała z tym żyć. Z drugiej, marzyłam o studiach, o sławie, aby zaimponować ojcu. Żeby był ze mnie dumny, zechciał do nas wrócić. Do mnie. Ta wewnętrzna walka wykańczała mnie. Niczego nie można być pewnym. Wszystko zaczęło się zwyczajnie. Ten dzień — też dobrze pamiętam. Normalny, wiosenny. Słoneczny. Muzyka w liściach, plamy słońca w oczach Majchra. Złote cętki pełzające po witrynie księgarni, na której biały prostokąt kwadratu obwieszczał uroczyście spotkanie pisarza z czytelnikami. Bernard Shen. Trudno było o nim nie słyszeć. Autor bestselleru pod tytułem Dwa seanse, największego hitu ostatnich lat, nagrodzony literacką nagrodą Nike i nagrodą Pulitzera. Gwiazda pierwszych stron gazet, spotkania, wywiady, tysiące fanów i sprzedanych egzemplarzy. Supermedialne zjawisko. Kometa. Majcher z szeptem w moim uchu. Jasne, też chętnie poszłabym do kina. Tylko że ta książka, rozumiesz, skoro mam być dziennikarką... Wiesz, podobno powstała na kanwie autentycznych przeżyć i reportaży o nich. Interesuje mnie taka lektura. Będzie fakultet z polaka, właśnie myślałam o czymś takim, to może być mocne. —Jezu — Majcher tylko pstryknął palcami — ty tak poważnie? Mówiłaś, że masz budę „gdzieś". — Mam, nie mam — machnęłam ręką. — To jak? Jestem bez szmalu... Śmiał się, jednak za chwilę osławiony tytuł był w moich rękach. 20 Chciał zaszpanować. I pokazać, jak bardzo mnie rozumie. Pełna akceptacja moich zainteresowań. Nie za friko, rzecz jasna. Ale lubiłam go, nie nadużywał swojej przewagi. Dlaczego byłam pewna, że kupi tę książkę? Myślę, że rozumiał znacznie więcej, niż to okazywał. Wiedział, że jeśli on mi jej nie kupi, kupię ją sama. I że byłam w stanie zdobyć pieniądze, bez względu na sposób. Weszła do domu, suche trzaśniecie drzwi, nagły mróz w kościach. Te jej wiecznie wilgotne, niepokojące oczy. Zobaczyła książkę w moich rękach. Wpadła w furię. — Nie chcę, żebyś czytała takie rzeczy! — spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. — Jakie rzeczy, mamo? To hit! — Nie mierzi cię taki człowiek? Wykorzystuje cudze cierpienie do własnych celów! — Zrobił karierę, fakt. Należało mu się, czyta się jednym tchem. Ale sądzę, wbrew temu, co się o tym mówi, że to tylko czysta fantazja. Nie znoszę obiegowych opinii. Muszę wziąć się w garść. Nie dać się. Nie, nie będę jak ona tak stać i gapić się w drzwi. Chce uciec? Jakby tonęła i wołała o ratunek. Mamo, co ty wyprawiasz? Jej urywany oddech, jak po szybkim biegu. Chyba nie będzie płakać? Zabrakło jej słów na polemikę? Ostra, oschła, wroga. Dlaczego to ma nie być lektura dla mnie? Jestem pełnoletnia. Od miesiąca, ale jednak — dorosła. Nie może mi zabronić. Czemu mnie nie rozumie? Jestem zafascynowana lekturą, może brutalną, cyniczną, ale niezwykłą, prawdziwą. Potrafię docenić walory dobrej literatury, co w tym złego? Literatury nie rozpatruje się w kategoriach moralności. Literatura sama w sobie nie jest moralna czy niemoralna, tylko dobra albo zła. Że też matka nie rozumie takich rzeczy. Nie przenosi się literatury na człowieka! Jak gdyby autor thrillera automatycznie był psychopatą! Czy sprowokowała moje zainteresowanie Bernardem Shenem? Nie sądzę. Choć było w mojej decyzji sporo przekory. W każdym razie, poszłam tam. Poszłam na jego spotkanie z czytelnikami. 21 Sala wypełniona była po brzegi. Pytania padały bezładnie, Bernard Shen słuchał w skupieniu, odpowiadał różnie. Nie zawsze serio. Czasami pozwalał sobie na żart. Odczuwałam coś w rodzaju przygnębienia. Nie tego się spodziewałam? Siedziałam w tłumie fanów, jeszcze jedna fanka. Matka miała rację. Nie mówił prawdy. Kluczył, krążył, omijał. Rzucał odpowiedzi nie wprost, czasem zupełnie nie na temat, niespodziewane riposty — jakby to był ring. Ktoś z sali zapytał, co było osią wydarzeń i jaki był powód napisania tej książki. Shen, z wyraźnym unikiem: — Chęć wywołania szoku. Codziennie giną w wypadkach tysiące ludzi, ale nikt nie wie, co się wydarzyło podczas ostatnich sekund, prócz tych, co przeżyli. To dramat, całkowicie dla nas zamknięty. Chciałem go odsłonić tym jednym, konkretnym przypadkiem. Uogólnienia nasunęły się same, w sposób oczywisty. Dlatego ta książka jest tak uniwersalna. Może powinna być przestrogą? Głos z sali: — Wciąż oczekuję odpowiedzi. Shen (bagatelizując): — Pani zadaje mi intymne pytania. Nie dała się zbyć. — Zdobył pan uznanie za rzecz na pograniczu reportażu i fantazji. Chyba jednak bardziej reportażu o niewiarygodnym ładunku autentyzmu. Zapytam wprost. Czy pan przeżył to, co opisał? Czy to prawda? Bernard Shen nachylił się do prowadzącego, najwyraźniej, aby uciec od pytania. Wstał, jakby z zamiarem zakończenia spotkania. „Boi się czy nudzi? — pomyślałam nagle z irytacją.—Prowokuje czy coś ukrywa?". Mnie na pewno sprowokował swoimi unikami. Jeśli mam zostać dziennikarką, to raz kozie śmierć, idę na całość. —Jak pańskie sumienie przyjęło opublikowanie takiej książki? — teraz ja prowokowałam jego. Strzeliłam na chybił trafił i... celnie! Odwrócił wolno twarz w moją stronę. Co zrobi? Zblednie? Wyjdzie? A może trafi go szlag? Na dowcip jakoś się nie zanosiło. No i ta cisza wokół. Te wlepione we mnie ślepia. Czyżbym sama rzuciła się na pożarcie? Zadygotał? A może to ja? —¦ Moja książka jest świadomą prowokacją — obwieścił w końcu z dramatyczną euforią, cedząc każde słowo. — Świadomą profanacją. W imię odkrywania granic etyki, także zawodowej. Ten jego dwuznaczny uśmiech. Fałsz, miał w głosie fałsz. Dla niego to nie była konfrontacja, nie walczył, nie grał, nie rzucał kości na stół. Zbyt przebiegły na przypadkowy blamaż. On kierował emocjami, manipulował, w każdej sekundzie świadomy tego, co się dzieje z nim, ze słuchaczami. Wielki prestidigitator. Gardził nami! Boże! Jak mogłam tak dać się nabrać? Wielki pisarz miał dwie twarze? — Cześć! Majcher w swojej piwnicy. To jego prywatne niebo. Nie mieszka tu, ale tu właśnie ma wszystko, czego mu potrzeba do szczęścia. Kupę żelastwa i przeróżnego szmelcu... Kiedyś pokazał mi nawet stary, poniemiecki pistolet, spadek podobno po dziadku. Zepsuty i nienabity, jak wyjaśnił z lekceważeniem, widząc mój opór przed wzięciem go do ręki. — Cześć! — jednak podniósł głowę. Ledwo, ledwo, ale jednak. Uśmiechnął się szeroko, ani na chwilę nie wylazł spod swojego Junaka. Motocykl rzecz święta, ani myślę rywalizować z nim o względy Majchra. Niech tam, motocykl może być na pierwszym miejscu. W głowie Majchra, rzecz jasna. Nie w sercu. W jego sercu —już tylko ja. Majcher klepnął ręką w siodełko: — Jeszcze tylko parę części i zobaczysz! —Jasne! — podchwyciłam ze szczerym uznaniem. — Niezły z ciebie majster. : — No nie? — roześmiał się lekko, swobodnie. Żyje samotnie. Ojca nie zna. Matkę stracił parę lat temu. Od tamtej pory utrzymuje się sam. Handluje, czym się da, głównie prochami. Bo to najlepszy biznes. I stale ma zbyt. Sam bierze i mnie zaopatruje, równo jak w zegarku. Nie dopuszcza do głodu. Napomknęłam o wieczorze autorskim Bernarda. I że chętnie bym z tym człowiekiem pogadała. Machnął ręką. Nie ustępowałam. — On mnie intryguje — dodałam po chwili. —Jako przyszłą dziennikarkę — uzupełniłam szybko, widząc błysk w jego oku. — To tylko niewinny wywiad. — Dziennikarkę? — nie uwierzył. — Wciąż ci to chodzi po głowie? — Czemu nie? Ale na razie tylko się przymierzam. — Akurat! — nie uwierzył. — Za dobrze cię znam. Nie robisz niczego na pół gwizdka. Nie podoba mi się to — skwitował wreszcie. — W coś się wpakujesz. Nie wiesz w co. Ani po co. — Chcę go rozgryźć — wzruszyłam ramionami. — Taka zabawa, i tyle. Pokręcił głową z powątpiewaniem. Nie kontynuowałam. Majcher nie będzie moim sprzymierzeńcem w tej grze. A matka? — Mamo, zrozum, przecież też chciałaś być dziennikarką. Owszem, byłam na jego wieczorze autorskim. To tylko zblazowany intelektualista! Pogadam z nim. Mogę napisać świetną pracę, nietypową. Przyda mi się parę publikacji na koncie, zanim złożę papiery na uczelnię. — Ty? Na uczelnię? Z twoimi ocenami? Trzeba się uczyć, a nie włóczyć z tym podejrzanym indywiduum, z tym, pożal się Boże, Majchrem! O czym my w ogóle mówimy? Nie rozumiała, czego chcę? Raczej nie chciała rozumieć. Jej próby chronienia mnie przed demoralizującym wpływem świata były denerwujące. Wciąż mówiła o tacie. Jakby miało to coś do rzeczy. Ojciec to, ojciec tamto. Nie mogła wyjść z szoku po jego odejściu? Nie uwierzyłam. W ani jedno słowo. Rozpadł się jej 24 mały świat, nic już nie było dla niej takie jak przedtem, i nie będzie. Ale przez kogo? Ona pewnie uważała, że przeze mnie. Dlatego nie była po mojej stronie. Nigdy nie była. — Dobrze wiesz, że nie zabronisz mi niczego — postawiłam się twardo. — I tak zrobię, co zechcę. Zapytałaś, gdzie byłam, odpowiedziałam. Na drugi raz nic nie powiem. Nie obchodzą mnie twoje urojone zakazy. Będę się spotykać z Majchrem i Bernardem Shenem, ile razy będę chciała. Nic ci do tego! Nie będziesz mi mówiła, co mam robić, a czego nie. Zaczęła krzyczeć, wymachiwała rękami, wołała coś bez związku. Im dłużej to trwało, tym miałam większą ochotę zwiać z domu. Raz na zawsze. Pomyślałam, że może znowu ma jakieś problemy. Zaczęłam wypytywać o jej podopiecznych. Poskutkowało. To zawsze skutkuje. Zająć się problemami innych. Nie pojmowałam, jak mogła zamienić karierę dziennikarza na zawód opiekuna społecznego. Grosze, które zarabiała, niczego nie wyjaśniały. Usprawiedliwiała się wielokrotnie, znałam na pamięć jej argumenty: granice i jeszcze raz granice. Wolności słowa, ingerencji w prywatność, pomówień, pozbawiania się skrupułów. Pomagając słabszym, bezbronnym, czuła się lepiej. Nie lepsza, ale właśnie — lepiej. Niech sobie jest, kim chce. Skoro jej z tym dobrze. Ja chciałam żyć inaczej. Po swojemu. Lepiej czy gorzej, ale na własny rachunek. Dziennikarstwo od dawna mnie pociągało. Pomyślałam, że w tym zawodzie mogłabym się spełnić. Miałabym możliwość kreowania świata. I narzucania tego oglądu innym. Ciągnęło mnie, by poznać bliżej Bernarda. Podniecał mnie i frustrował jednocześnie. Wyobrażałam sobie reportaż ukazujący jego prawdziwe, niejednoznaczne oblicze. O demaskatorskim, a mimo to nieujmującym nic z jego literackiego kunsztu, wydźwięku. Nie wiedziałam, czy uda mi się doprowadzić go do zwierzeń. Niby jak, skoro nawet starym wyjadaczom żurnalistom to się nie udało? Bernard był przebiegły w precyzyjnym modelowaniu własnego portretu. Ale to właśnie było wyzwanie, które tak mnie pociągało! Matka nie dała się zwieść. Zaczęła zadawać pytania. Znowu się rozkrzyczała. Nigdy w życiu nie widziałam jej w takiej furii. — Gzisz się z tym... Majchrem! Myślisz, że nie wiem? Mnie oczu nie zamydlisz! Studia? Masz jedynkę z matmy, nie dopuszczą cię do matury! Nie chodzi ci o żadne studia! Chcesz tylko wleźć temu Shenowi do łóżka! Tylko to ci w głowie! Trzęsła się jak galareta, uczepiła mojej ręki, szarpała i nie chciała puścić. — Odczep się! Nie dopuszczą, to nie! To zdam za rok! — nie wytrzymałam. Działo się coś, co przechodziło ludzkie pojęcie! Totalna histeria! Próbowałam wyrwać rękę z jej żelaznego uścisku. — Nie spotkasz się więcej z tym zboczeńcem! — wrzasnęła. — Kogo właściwie masz na myśli? Mojego tatusia? — próbowałam zignorować kpiną jej szaleństwo. Trzasnęła mnie w twarz, aż zapiekło. Takiej jej nie znałam. — Pożałujesz! — odepchnęłam ją, aż zatoczyła się na drzwi. Wybiegłam, zadudniło na schodach. Nie wrócę do domu, tak postanowiłam. Więcej mnie nie zobaczy. Nie dopuszczą do matury? Kij im w nery. Nie muszę robić żadnych cholernych studiów. Ani spotykać Shena. Po diabła mi to? Mam swoje działki. Wystarczy. Nie wiem, jak zaleciałam do piwnicy Majchra. Trzęsącymi się rękami odszukałam w znajomym kącie biały proszek. Nie widziałam, ile tego było. Dużo. Chciałam, żeby było dużo. Leży cicha, w łagodnym szumie pracujących monitorów. Blade, wiotkie ciało. Obłe. To naprawdę moja matka? Księżycowa Natalia. Zbyt krucha na realność, na branie jej serio. Nieprawdziwa. Umrze? Mróz przeszedł mi po kościach. Śmierć zawsze jest prawdziwa. Na sercu metalowa obręcz. I co wtedy? Mój Boże, co się wtedy stanie? Powinnam stąd uciec. Jak gdyby ucieczka mogła cokolwiek załatwić. Czy to jeszcze ty? Nie żyjesz? Przebacz mi! Mamo! 26 — Słyszysz mnie? — pocałowałam jej bezwładną rękę. — Ordynator powiedział, że niektórzy wychodzą ze śpiączki, zna takie przypadki. Wierzę mu! Nie robiłby nadziei bez powodu. Dlaczego to zrobiłaś? Przeżyjesz, obiecuję ci. Wyjdziemy razem na słońce. Zawsze lubiłaś słońce. Latem ciemnieje ci cera. Robisz się taka egzotyczna. Jak cieplarniany kwiat. Rozkwitasz od jego promieni. Od dziecka patrzyłam z zachwytem, jak wkładasz suknie, korale, poprawiasz włosy. Każdy twój gest wydawał mi się niezwykły. Jeżeli miałam jakieś wyobrażenie piękna, to był nim ten czar, który roztaczałaś wokół siebie, absolutnie bezwiednie. Nie zazdrościłam ci, nie wtedy. Było dla mnie czymś oczywistym, że wkrótce będę taka jak ty. Sama ta perspektywa przyprawiała mnie o zawrót głowy z radości. Jakież było moje rozczarowanie, gdy pewnego dnia ujrzałam w lustrze siebie — prawdziwą. Tłustego rudzielca. Nie mogłam ci darować, że w niczym ciebie nie przypominam. Uważałam, że ponosisz odpowiedzialność za mój okrągły nos, jeszcze bardziej okrągłe pośladki, piegowatą cerę... Nie znosiłam siebie, tego, że daleko mi do jakiegokolwiek kwiatu, nie mówiąc o cieplarnianym. Subtelność, wdzięk... wyliczałam jednym tchem, wściekle, twoje zalety, a moje braki. Nie zamierzałam pogodzić się z takim oszustwem... — Siedzę przy twoim łóżku. Czekam. Wierzę, że się obudzisz. Czuję to. Świat jest, tak jak był. Nic się nie zmieniło. Oprócz mnie. W jedną noc przeżyłam całe swoje życie. Czuję się taka utrudzona. Przyszłam do ciebie — pomilczeć. Zjawił się natychmiast po moim telefonie. Niezawodny. Naprawdę mnie wzruszył. — Majcher, zrobisz coś dla mnie? — Za dużo robię dla ciebie. — Jeszcze tylko ten raz. — Chcesz moją działkę? Nic z tego. Ale mogę kupić. Mam szmal. — Jesteś głupi, Majcher. Ale dobry z ciebie chłop. 27 — To o co biega? Musiałam najpierw wziąć długi oddech. — Zamknę się teraz, w tym pokoju. Na klucz. A ty waruj pod drzwiami. Jak pies. Nie odchodź na krok i nie otwieraj, choćby nie wiem co się tam działo. — Ty tak poważnie? — przestraszył się nie na żarty. — Jak najbardziej, Majcher. W życiu nie byłam taka poważna. — Ale dlaczego? —jeszcze miał nadzieję, że się rozmyślę. —Tak trzeba, Majcher. Daj słowo, że wytrzymasz. Nie otworzysz tych cholernych drzwi, aż sama ich nie otworzę. Wtedy podasz mi jedzenie. I ja je znowu zamknę. — O cholera... — usiadł i wpatrywał się we mnie szklanymi oczami. — Obiecaj — nalegałam. — Dostaniesz świra. A ja przy tobie —¦ jęknął. — Muszę to zrobić. Pomóż mi. — Cholera... — kiwał głową to w lewo, to w prawo, jak zdychający gawron. — Ty możesz ćpać, ciebie nie zmuszam, tylko nie przeholuj. Chcę mieć pewność, że ktoś jest przy mnie, za tymi drzwiami, że gdy otworzę, da mi jeść. I pić. — Cholera... Ujęłam delikatnie jego duże, zimne ręce. Właściwie łapska. Jak u wielkiego psa. — To jak będzie? Zrobisz to? Dla mnie? — Ty mała, ty cholerna wariatko... Nie wytrzymasz. — Wytrzymam. — Cholera... Naprawdę się bał. Pocałowałam jego mokre od potu czoło. Z okna widać dużo. Kiedyś przesiadywałam tak godzinami. Czekając na powrót matki lub na kolejną burę. Z wydętymi wargami obserwowałam każdy szczegół ulicy. Znałam na pamięć skupiony za murem niebieski zmierzch, w którym czaiła się już 28 noc, kolejna, niespokojna, niezdarne macki piasku, które wiatr bezustannie rozdrapywał, małe, jak meduzy cuchnące psimi szczynami. Odrapany trzepak, niżej ceglany mur, upstrzony gołębim łajnem.Ten sam, tam chowałam swoje skarby, błyszczące kamyki, ukradzione matce cekiny, plastikowe, niezniszczalne szczęścia. Znów ten widok. Dziwne uczucie cofania się czasu. Mam nieodparte wrażenie, że tamta dziewczynka siedzi tu teraz zamiast mnie. Za karę. Z wiecznie poobijanymi łokciami i kolanami, zawsze ciągnęło mnie do chłopaków. Matka nie mogła tego pojąć. W jej koralach kopać piłkę do bramki, narażać się na siniaki, na podwórkowe wyzwiska? Namiętna dwoistość natury. Bury, wciąż bury. Od rzeki ciągnie swojski chłód. Jak to w marcu, nagłe zimno, po prawie letnim gorącu. Wczesny, wiosenny prąd zmienił ją w błotniste rozlewisko, pełne barek i much. Wciąż mam w uszach urągiwania i śpiewny hałas idący spod pokładów. Nie wolno było zbytnio się zbliżać. Ludzie żyjący na barkach nie są gościnni, za to napastliwi i gwałtowni. Dobrze poznałam ich ciężkie pięści, gdy chciałam zgłębić tajemnice ich bytowania, podglądając ich ukradkiem, na barkach. I słodkie wafle na przeprosiny, których nadąsana nie chciałam przyjmować. Przypływali, odpływali. Rzeka była cudowną przystanią wśród zgiełkliwego miasta. Tu życie zaczynało się i kończyło. Dla mnie była cudem. Graniczącym z obłędną, liryczną kantyleną, która niosła się po falach każdego wieczoru. Wchłaniałam w siebie gryzący dym z kominów barek, był pierwszym zapachem, który mnie upoił, ukołysał. Grali na akordeonach, czasem na gitarach, zostawiali kupę śmieci i potłuczonego szkła. Nadbrzeże wyglądało po nich jak chlew. Stary Jarmołka sprzątał, nabijając cierpliwie każdy kawałek szmaty na kij z długim zaostrzonym końcem. Pakował wszystko, co się dało, do wielkiej torby na plecach i sprzedawał w punktach skupu. Dobrze znałam jego pokurczoną postać. Raz wycyganiłam od niego za połowę drugiego śniadania blaszany budzik z malowanym cyferblatem. Miał być moim pierwszym krokiem ku innemu ze światów, lepszemu, pełnemu wygód, pięknych zapachów, jedwabi. Okazał się zepsuty. 29 Nie wiedziałam, że świat bajek nie istnieje naprawdę.To było moje pierwsze, wielkie rozczarowanie. Drugim był ojciec. „Kochany Ba! Czuję się lepiej. Chyba zapominam. Minęło tyle dni. Okolica wydaje się prawie znajoma. Łąki znów bywają kuszące, szczególnie pod wieczór, zaglądają tam rozognione pary. W huku świerszczy zdają się nie mieć świadomości istnienia nikogo prócz siebie. Można śmiało przechodzić obok, bez obawy zauważenia. Najlepiej pójść w górę i obok tego grabu skręcić od razu w prawo. Trzeba się trochę wspiąć, więc wchodzi się na miejsce z ciężkim oddechem, ale warte jest wysiłku. To rozczapierzona polana, pełna wrzosów, górskich ostów, miękka, świecąca od dojrzałych malin. Widok stąd niezrównany, doprawdy niezwykły. W dole wstążka rzeki, niebezpiecznie podcinająca szare wzgórza, całość obdziergana półkoliście koronką drzew. Tu skupia się wszystko to, czego zawsze oczekiwałam, prostolinijność, harmonia gestu, łagodność wszystkich wymiarów. Czułość. Codziennie uczę się cierpliwości, wciąż i wciąż od nowa, nie pozwalam sobie na gram tęsknoty. Nadzieja to jedyne, co jeszcze dopuszczam, choć i ona być może wyblaknie stopniowo, spełznie, stanie się jak pokruszony pergamin." Nie, to nieprawda. Nie przeczytałam ich. Tylko przejrzałam, fakt. Teraz dopiero przyglądam im się naprawdę, analizuję. Na nowo odczytuję to, co między wierszami. I nie mogę pojąć!... Ale to ona pisała, z pewnością, to jej pismo, tak znienawidzone. Kolejne jej epistoły pisane do szkoły niewprawną ręką. Darłam na strzępy dzienniczki, w nich niekończące się uwagi, dywagacje nauczycieli na temat mojego prowadzenia się. Ucieczki ze szkoły, jej podania i prośby o ponowne darowanie winy. Była naiwna. Nie szanowałam jej. Nie znałam w niej nic godnego szacunku, zachłyśnięta własnym okrucieństwem wiedziałam swoje. Oschła, wyrzuciła ojca na bruk. Nie miałam dla niej wytłumaczenia, nie chciałam mieć. 3° A teraz te listy, cząstka jej serca, bolesna. Skrywany sekret. Miłość? Odkrywam jej emocje, namiętność. To naprawdę ona? Ta sama skostniała anorektyczka? Dotykam jej wstydliwych miejsc. Bez wyraźnej zgody. Jeżeli nie umrze, jak się wytłumaczę? W tym pokoju, z oknami, których nie otwieram na wszelki wypadek, aby żaden niespodziewany podmuch wiatru nie zmienił mojej decyzji, w tym pokoju, lepkim od zaduchu, pełnym mdłości, mam tylko ją. Jej żarliwe listy, wyznania. To dla nich, dzięki nim, dla niej się tu zamknęłam. Bo tego chciałaby najbardziej. I tego ja teraz najbardziej chcę. I chcę także — odnaleźć ją. Na nowo. Taką, jaka jest w swojej chorobliwej nagości, prawdziwą, piękną, straszną. Tak wiele się dzieje. Trudno się połapać. Wszystko widzi się z daleka. Lądy, całe kontynenty, ludzi, zdarzenia, rzeczy. Nie można się podźwignąć z olśnienia. Gra myśli, powracanie do nich, z zamkniętymi, z wciąż zamkniętymi oczami. Życie, celuloidowa taśma, przesuwa się w szalonym, zawrotnym tempie, aż do znużenia. Nie ma się odwagi otworzyć oczu. Choćby cała ta gra prowadziła do śmierci. Bałam się. Myśli, ich natrętnych nawrotów, twarzy, które wróżyły wszystko, co najgorsze. Plazma, w której się grzęźnie, która wciąga bezlitośnie, bezgłośnie. Krople potu, zimne jak lód. Coraz dotkliwszy strach. Przychodzi znienacka. Atakuje z ukrycia. Nie od razu pojmujesz, co się stało. Potem jest za późno. Ten strach rozpala się we krwi jak w benzynie, rozdyma arterie, skóra pęka z wysiłku. Oczy krwawią, krew, zewsząd krew, ciemne, krzepnące strumienie. Próbujesz zębami zatrzymać konwulsje, odsunąć od siebie płonący stos, na próżno. Ściany przełamują półmrok, jęk niczym echo przetacza się z kąta w kąt. Wytrzymać, wytrzymać. Do wytrząśnienia języka, bebechów. Do krwi. Mała, malutka, otwórz, otwórz! Nie wytrzymam, nie dam rady dłużej! Wolałbym już sam, za ciebie, za tymi drzwiami. Albo idź 31 do szpitala, na odtrutkę, to potrwa, to nie zawsze się udaje, ale tobie się uda. Nie będziesz tak straszyć jak teraz, nie będzie tego krzyku, zawodzenia, jęku. Czemu muszę być twoim strażnikiem, towarzyszem męki, nie chcę, nie nadaję się. Czy ona, jej listy, warte są tego, co wyrabiasz teraz ze swoimi wnętrznościami? Czy doceni, dotknie chłodną ręką? Nigdy nie miałaś do niej zaufania. Co zaszło takiego, co przeczytałaś w tych cholernych listach, że aż musisz siebie krzyżować? Nie chcę słuchać, jak umierasz w jej pokoju. Może wierzysz we wskrzeszenie, w zmartwychwstanie. Ja nie. Nie mam pociągu do feniksów, ani powołania na Chrystusa wskrzeszającego Łazarza. Zgubisz siebie i nie będę umiał ci pomóc. Albo nie starczy mi sił. Co poczniesz, gdy stąd ucieknę? Albo po prostu odejdę. Jak gdyby nigdy nic. Bo skończą się działki, a potem nie będzie już we mnie dość chęci, by wrócić, po raz kolejny, i grzebać od nowa w twoich ekskrementach. Otwórz, zjedz cokolwiek i wyjdź. Wyjdźmy razem na ulicę, na ten parszywy ciąg cementowych płyt, niezmierzone połacie blokowisk, gdzie lunatyczne postacie odmierzają krokami swój nieuchronny koniec.Tik-tak, tik-tak... jak zegarowa bomba. Jesteśmy z nich, z nimi, na co nam walka. Ogłupiająca, beznadziejna. Nie my jedni, dwoje nałogowców. To nie tchórzostwo, to samoobrona. Inni też gniją, w szponach urojeń i mistyfikacji, mamony. Żadna z ciebie persona, co chcesz udowodnić? Niczego nie zmienisz. Twój trud daremny. Nie potrafisz nawet płakać, wyjałowiona, spalona. To ja, ja płaczę za ciebie. Gdybym potrafił uciec... „Drogi Ba! Wróciło słońce. Pali, złoci. Moje ciało pęcznieje, dopomina się twojego, sprężona, trwam, rozgrzany kokon. Przesiaduję na werandzie, rzeka zbyt mnie pochłania. Powietrze łaskocze, paznokciem obrysowuję uda, wewnątrz wszystkie nasze noce niespokojne. Jestem skazana na ciebie. Na twoją nieobecność, fałszywe powroty. Nie proszę o nic. Nie wierzę w pojednania, gwiazdy przestały kusić, nie chcę kłamstw. Wciąż tyle godzin przede mną. Pamięć powraca z impetem, wspomnienia kąśliwe. 32 Dotykać ich to już przedsmak wyobraźni, więc lepiej pod gałęzie, w cień wiązu, przedrzemać, zapaść w narkozę snu. Przeczekać, ominąć zdradliwą niecierpliwość zbyt długich godzin. Byle do jutra. Może znów spadnie deszcz. I zrobi się cicho." Zauważyłam to tej pierwszej nocy. Gdzieś się paliło. Potem tak było co wieczór. Powtarzane regularnie okrężne iluminacje, roztopiona rtęć nieba. Ogień wznosił się, osaczał, groził, dookoła i nieomylnie, tam gdzie najwięcej mógł wydrapać dla siebie. Jak szalony lizał, wpędzał mnie w dziką histerię. Bałam się. Tych niekończących się pożarów. Potem zrozumiałam. Gorączka ma to do siebie, wywołuje malignę. Cowieczorne zachodzenie słońca stało się dla mnie nieskończoną torturą. Prowadziło na stos. Mój krzyk tężał późno w nocy, nie pomagały zimne okłady, ogień pożerał mnie dzień po dniu. By w końcu porzucić nad ranem garstkę popiołu, wyczerpaną, niepotrzebną. Nie słyszałam, co mówiła wtedy do mnie. Nie rozumiałam. Jej słów i gestów. Czy ona rozumiała mnie? Mój strach? Czy dopuściłam ją w pobliże mojego zgnębienia? Czego oczekiwałam? Kiedy zawiodła mnie najbardziej? Masz rację, Majcher, od tego się nie umiera. To nie ten etap. Wypij coś. Chociaż spróbuj. Czekaj, obetrę ci krew z nosa. Nie mogę już na to patrzeć. Myślisz, że jestem apostołem? Guzik. Miłosierdzie to nie moja specjalność. Leżałem pod drzwiami jak pies. I dobrze. Ale to wsio. Do nawracania zgubionych to ja się nie nadaję. Chcesz, dam ci pół porcji, odetchniesz ździebko, polecisz sobie w strzał. W końcu to wszystko, co mamy z tego zafaj danego życia. Nie chcesz? To nie, czyja cię zmuszam? Nauczono mnie posługiwać się węchem, a na mój niuch, to o jedno z nas tu za wiele. Spadam, mała, przestałaś mnie bawić. Radź sobie sama. Mógłbym cię teraz przelecieć, coś mi się w końcu należy, za tyle dni bez snu, ty narwana idiotko. Gdybym cię nie kochał... Sam się dziwię, jak do tego doszło. Ja i miłość... I czego się gapisz? 33 Nic. Tylko wielkie płachty w oczach. Oddychasz jak na bieżni. Nie pędź tak galopem, serce nie wytrzyma. To głupie bydlę, nie wytłumaczysz mu, dokąd pędzisz. Wiem, do życia, chcesz żyć. Serce nie zrozumie. Więc przestań dyszeć. I wypij trochę tego cholernego rosołu. Przez ciebie nie starczyło mi na działkę, będę się teraz zwijał bez prochów. A ty, jak już z tego wyleziesz, powiesz to, wiem dobrze, co powiesz: „Wyjeżdżam, Majcherku". Powiesz jak nic. Uwierzyłbym ci, gdybym cię nie znał. Rzucisz mnie, na nic ci już nie będę potrzebny. Studia? To ci chodzi po głowie? Ale ja wiem, co będzie potem, wiem, będziesz gonić zmory. Myślisz, że w przeszłości można kręcić się w kółko, jak na karuzeli, i jak długo się chce, a potem tak po prostu — wysiąść. Nic z tego, złotko, co do upiorów, mam swoje zdanie w tym względzie. To one cię dopadną. Żebym skonał, jeśli się mylę, dopadną cię, kiedy będziesz się najmniej spodziewać. I to będzie koniec. — Majcher, to ty? — Będziesz rzygać? — Boję się, trzymaj mnie. — Trzymam mocno. — Mocniej, błagam, czemu mnie nie trzymasz? — Trzymam, cholera, przecież trzymam. — Ja się zapadam! Majcher! Boję się! — Jasny szlag! Co mam robić? — Pomóż mi! — Może wyrzygaj, co? — Nie mogę. — Spróbuj. Włóż palce do gardła. I jak? Lepiej? — Trzęsie mnie. Zimno. — Masz konwulsje. Cholera, chyba nie zamierzasz wyki-tować? — Boję się, Majcher, nie odchodź. — Nigdzie nie idę. Ale co ja powiem policji? — Komu? 34 — Jak mnie znajdą przy trupie. y; — Czemu ja nie widzę? — Cholera, czułem, że tak będzie. Podnieś się. — Boli, strasznie boli! — To nic. To tak zawsze. Potem przechodzi. Wypij. — Chcę rzygać. — To rzygaj. I pij. — Długo tu jesteś? — Tyle, ile trzeba. — Majcher, czyja umrę? — To by było dopiero, niech cię w tę i nazad. Nie wygłupiaj się nawet. — Nie czuję rąk ani nóg. — Czekaj, rozetrę je trochę. Zimne jak lód! Okryj się kocem. Nie bój nic. Wszystko będzie dobrze. Spij. Kiedy wstałam, miałam w oczach różowy muł, piekący piasek. Wszystko wokół tętniło. Nie rozróżniałam konturów. Prowadził mnie, ale potykałam się co chwilę. Cierpliwie tłumaczył każdy krok. Majcher, towarzysz niepewnej tułaczki po nowym, nagle nieznanym pokoju. Firanka, nieumyślne dotknięcia, zawirowania powietrza w otwartym oknie. Za wszelką cenę utrzymać równowagę, nie runąć na przestrzał, poprzez parkiet. Nie rozorać brzuchem przestrzeni, pomiędzy nim a drzwiami. Drzwi, magiczne zaklęcie, dające wolność, nieosiągalną w aktualnym bezwładzie ciała. Zapadanie w groteskową jaźń. Krok po kroku, powtórne, niemowlęce wyjścia z tunelu. Z mroku w kołaczącą różowość, wszechogarniającą pajęczynę, utkaną z długich pasm, prześwitów, niepokojących znaczeń. Przebłyski, jakby słońca, zygzaki, chyba mebli, ukośne płaszczyzny, może ścian. Powoli zaczynam rozróżniać kierunki. Kolejny półobrót, rozpoznaję zakleszczony w półmroku bełkotliwy twór, to może być tylko szafa. Wytrzeszczona, przerażona bardziej niż ja. Wciąż po omacku, dalej i dalej. Chwiejność podłogi i nieustępliwość 35 sufitu, dwa drogowskazy ku żmudnemu powrotowi w umiejętną codzienność. Pierwsze poruszenia bez troskliwych ramion Majchra. Zaciskam zęby, to, co poza mną, jest już za widnokręgiem czasu, liczy się to przyszłe, szansa, której nie pozwolę sobie odebrać. Pierwszy raz, tak, to było na deptaku. Nie byle gdzie. Na naszym. Choć mogła o tym nie wiedzieć. Tu zbierali się dealerzy, ćpuny, siedzieli, ćmili, spali. Mewka, czternastka, oceniłem od razu, ciekawe, skąd ją przywiało. Szamotała się pomiędzy dwoma szarakami, tak tu się nazywa dzielnicowych, klęła i pluła na przemian, jak na niezłym rauszu, nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić. Zamierzali ją spisać i odstawić grzecznie do domciu. Przegoniłem, więc zostawili. Rozsiadła się na ławce, czekała. Na co? Nic mnie to nie obchodziło. Przyglądałem się jej bez niechęci. Mnóstwo tu takich przychodziło, odchodziło, niektóre zostawały, zamieszkiwały, wgryzały się w towarzycho, marniały i kapcaniały szybko, bezbarwnie, zaciekle. Ta była inna. Ostra. Niedzisiejsza. Mówiła mało, klęła jak szewc, brzmiało to śmiesznie w jej usteczkach koloru cukrowego serduszka. Trzymała się z boku, harda jak dzika kotka. Lubiłem ją. Mówiła, machając ręką, ty — Majcher i ja, mamy za dużo wspólnego. Przychodziła rzadko. Zaćpana uciekała, zaszywała się w kąt, pies z kulawą nogą by jej nie znalazł. Nie szukałem jej, bo po co? Co mnie obchodziła, ona, jej życie, skąd przychodzi, dokąd wraca, czemu popłakuje czasem, cicho, pociągając zasmarkanym noskiem. Potem zjawiała się rzadziej, tylko po to, żeby posiedzieć. Brała działkę i tyle. Siedziała, milcząc. Jej profil opadał powoli na moje ramię. Miała fajny tyłeczek. Uznano nas za parę i dano jej spokój. Mówiła do mnie „Majcherku". Nigdy jej nie pocałowałem. Narkomani się nie całują. Z nikim. Była wierna. Ja też. Przywiązałem się. Coraz częściej się śmiała. Gadaliśmy całymi godzinami. Zacząłem wierzyć, że tak będzie zawsze... „Drogi Ba! Ile to już dni bez ciebie. Nie umiem tak żyć, zaczynam się gubić w tym, co czuję, co powinnam czuć. Wiem, ! \ wolałbyś mnie widzieć odbijającą się od tych wszystkich bezowocnych, bezużytecznych dni. To dla mnie za trudne. Przeczytałam twoją książkę. Szukałam w niej nas, nie znalazłam nic. Oprócz uzurpatorstwa. Czytałam kilka razy, po to chyba, żeby na nowo, wciąż na nowo ogarniała mnie gorycz, poczucie zawodu, dotkliwa porażka. Doprawdy, nie oczekiwałam wiele, ale miałam nadzieję dopatrzyć się choćby cienia tego, co nas łączyło. Tymczasem wszystko w niej obce. Mimo to nie potrafię jej odrzucić. Znów zaczęły mnie dręczyć wspomnienia. Nie wiem, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy piekło, może po prostu jest w nas, w głębi nas samych, nie ma od tego ucieczki, tylko rezygnacja. Próbuję żyć jak ty, z dnia na dzień, w ogóle żyć. To syzyfowa praca, ale się nie skarżę. Nadzieja, że jeszcze potrafię, dodaje mi sił. Wierzę, że tak się stanie. Inaczej nie umiałabym zasnąć." Poprowadził mnie na nadbrzeże. Przeżyłam, nie mogłam uwierzyć, ale tak właśnie się stało! Byłam jak poczwarka, wiotka i miękka, idąc, zataczałam się, mój chichot uspokajał go, miał nielichego pietra. Co do mnie, czułam się nabuzowana, zawroty jak po niezłym opilstwie, mdłości ostre, podobne do kaca. Kompletnie niefartnie. Rano pomógł mi się umyć, przebrał w czyste ciuchy, starałam się nie patrzeć w lustro, wystarczył jego rozbiegany wzrok. W nim też coś pękło. Czesał mnie, delikatnie, na próżno, na grzebieniu zostawały długie pasma włosów. Potem obciął je. Pocieszał, jak umiał, przyniósł nawet banany. Odkujesz się, mówił, udawałam, że wierzę, w końcu sam zaczął w to wierzyć. Był nieco pocieszony, to mu się należało. Rzeka się roztopiła, rozmyła horyzont, słyszało się dalekie sapanie statków, kilka zacumowanych barek nie dawało oznak życia. Było przenikliwie cicho. Majcher mnie podtrzymywał, musiał się czuć głupio, to facet nienawykły do czułości, jego gesty miały posmak tandetnej czułostkowości, jednak nie prze- 37 szkadzało mi to, raczej rozczulało. Szedł bardziej chwiejnie ode mnie. Próbowałam namówić go na taki sam seans, odżegnał się ze strachem. Może gdyby nie widział mnie, zdobyłby się na tak ryzykowny skok. Mój przykład odstraszył go definitywnie. Jest stracony, dobrze to wie, ale udaje, że to zgryw, ja idę na to i gram w to samo, niech mu będzie. Puściłam jakiś banał, zasłużył na pociechę. Od wody szła mroźna bryza., szarpała płaszczem, mój brzuch skurczył się, za-bujałam się gwałtownie, chwycił mnie mocno, jakby w obronie. Przez moment bałam się, że mnie pocałuje, nie zrobił tego. Na szczęście. I wtedy zobaczyłam Go. Wydawało się przez moment, że zmierza w moim kierunku. Ale stał. Oparty o wał przeciwpowodziowy patrzył wprost na mnie. Miał zupełnie białe oczy. Czułam, jak ogarnia mnie lęk. Majcher plótł coś trzy po trzy, nie docierało do mnie żadne słowo. Zmrożona, zahipnotyzowana wpatrywałam się w dziwnego starca, który tak nagle pojawił się naprzeciwko mnie. Widziałam wyraźnie, jak wyciąga szponiastą rękę z kosturem, zakreśla w powietrzu niewidzialny krąg. Zostałam poza tym kręgiem, którego znaczenia nie rozumiałam, a którego dziwną magię zaczęłam nagle podejrzewać. Takie spojrzenie musiała mieć kiedyś Pytia: oczy bezdomnego ślepca... Wzdrygnęłam się ze strachu. Tłumaczyłam sobie, że niczego nie może oznaczać to spotkanie, było przecież zupełnie przypadkowe. Nie znałam tego człowieka. Ani on mnie.To tylko kaleka, jego obecność tutaj nie stanowi dla mnie zagrożenia... — Co jest? — huknął mi Majcher prosto w ucho, zaniepokojony moim milczeniem. —- Widzisz tego człowieka? — skinęłam głową w kierunku poza nim. Musiał się odwrócić. — Kogo? — zdziwił się. Czyżby go nie widział? To niepojęte! Miałam halucynacje? Cóż, to byłoby dość oczywiste po tym, co ostatnio się ze mną działo... 38 — Ślepy żebrak. Tam, przy wale... — Ten, co kuśtyka? — Przez chwilę... poczułam się w jego władzy. Majchrowi nie spodobało się to, co powiedziałam. Dlaczego? Czyżby i on odczuł dziwną siłę bijącą od tych oczu? — Chyba na dziś dość spaceru. Jeszcze się rozchorujesz — zakomenderował raźno, a ja poddałam się temu z ulgą. Wracałam do domu pełna podświadomej trwogi, zła na siebie, że byle co tak bardzo potrafiło wytrącić mnie z równowagi. Nie było żadnego niebezpieczeństwa.Takie rzeczy zdarzają się tylko w urojonym świecie antycznych dramatów. Prawdziwe życie rządzi się innymi, realnymi prawami, bardzo często przyziemnymi. I nie ma w nich miejsca na chorobliwe przywidzenia. Muszę się wziąć w garść. Nie pozwolić, by miotały mną niekontrolowane emocje. Panować nad swoimi nerwami. Nad swoim losem, który nareszcie chcę wziąć w swoje ręce. Słońce zachodziło krwawo. Wszędzie widziałam krew. Rozlewała się nad horyzontem, spływała po szybach, do rzeki, ponura rzeczywistość. Czułam wyraźnie jej odór. Potok krwi zwierząt prowadzonych do uboju. Krwawa rzeźnia wieczornego zapadania w noc. Dlaczego tak się bałam tej nadchodzącej nocy? Czyżby niewidzący starzec zobaczył więcej, niż widziałam ja? Przewidywał przełom, którego nie podejrzewałam? Co czekało mnie za kręgiem, do którego nie chciałam się zbliżyć? A może nie powinnam była uciekać... Czy można uciec od swego przeznaczenia?... Poszła wczoraj do matki. Odradzałem jej, jesteś za słaba, mówiłem. Ale co dla niej znaczy moje gadanie. Nic. Więc poszła. Ja stałem przy wejściu. Tak chciała, nie sprzeciwiałem się, skoro wie, czego chce. Siedziała tam ze dwie godziny, wypaliłem całą paczkę, portierka wrzeszczała na mnie, musiałem wyjść na korytarz. Wróciła blada. Aż się przestraszyłem. Ale nie, zęby miała zaciśnięte, to twarda sztuka, pozbiera się. Nie pytałem o nic. Czekałem, aż sama zacznie, ale była zacięta w sobie, nie otwo- 39 rzyła buzi do wieczora. „Wiesz, Majcher — powiedziała w końcu — chcieli ją odłączyć. Od tych wszystkich urządzeń, które ją podtrzymują. I żeby im to podpisać. Gnoje! Niedoczekanie!". Nie odezwałem się, nie sposób jej zaprzeczyć bez awantury, a nie chciałem kłótni. Ma zdanie, niech jej tam, co mnie do tego. Nie mój biznes, nie moja matka. Ale dziwiłem się, jeszcze parę dni temu byłaby szczęśliwa, mogąc ją odłączyć. Zemściłaby się. Jej nienawiść nie była urojona, żyła tą nienawiścią przez wiele lat. Stąd nie wierzyłem w tę jej determinację, niepojętą odmianę. To chwilowe, tłumaczyłem w duchu, tąpnęło nią, jak zobaczyła starą pod kroplówką. Swoją drogą, dziwne, tak zasadnicza osoba, nieprzystępna, żeby próbować się otruć... Nie znałem jej matki, mała zbywała pytania o nią mdłym burknięciem, naciskana wkurzała się. Kiedyś powiedziała, że się odegra, ta groźba w jej głosie przestraszyła mnie, była prawdziwa. Rano obudziłam się z bólem głowy. Noc minęła szybko jak mgnienie. I tak jakoś — bezszelestnie. Miałam wrażenie, że obudziłam się natychmiast po zamknięciu oczu. Więc otworzyłam je, faktycznie zaczynał się dzień. W głowie wyrastał mi wielki kamień. Ciążył ku powiekom. Przemyłam twarz zimną wodą i zacisnęłam zęby. „Żadne urojenia nie wytrącą mnie więcej z równowagi" — postanowiłam. Zażyłam jakiś proszek, mama brała to na swoje migreny. Dość mazgajstwa, od dziś sama kieruję swoim życiem. Topole za oknem chwiały się miarowo, trzeszcząc pod naporem wiatru, jakby miały za chwilę połamane skończyć na dachu mojego bloku. Mokre od śniegu i deszczu gałęzie dziwnie zawodziły jak chór żałobnie w antycznej tragedii. Coś wołały, nie rozumiałam ani słowa. Ich znaczenie umykało mi. Były zawiedzione, pełne żalu, goryczy. Jakby załamywały nade mną ręce. Złowróżbne, może prorokowały złe wieści o matce, niedobre zakończenie tego jej nieszczęsnego melodramatu, tajemniczej tragifarsy, w którą się uwikłała, a którą ja teraz chciałam rozwikłać. „Cokolwiek stanie się z tobą, mamo — pomyślałam — dowiem się prawdy. Nic mnie nie powstrzyma". 40 Sala biblioteki była czysta i schludna. Duże okna wpuszczały jasne, przenikliwe światło. Przy stolikach siedziało w skupieniu parę osób. Podeszłam do kobiety za kontuarem, podobnym do wielkiego bufetu. Słuchała cierpliwie, nie przerywając, co chwilę przecierała okulary, jakby były zaparowane. — Szukasz, dziewczyno, czegoś niemożliwego -— powiedziała w końcu. — Wiem, ale to ważne. Proszę mi pomóc. — Zbiory skatalogowane są według znormalizowanego wzoru — wskazała ręką na długie rzędy szaf. — Gdyby to było oczywiste, poradziłabym sobie sama. — Bez tytułu, autora, nie sposób przeglądać wszystkiego na monitorze.To zajęłoby... — Tydzień, dwa? —To nie zabawa.Tu ludzie pracują, uczą się, piszą prace. Nie możesz blokować stanowiska. — Mówiłam już, to powód osobisty. Nie może być wystarczający? Milczała, wpatrując się we mnie wypukłymi oczami krótkowidza. Twarz miała pozornie bezmyślną, jednak pod jej czaszką odbywała się teraz gruntowna analiza sytuacji. — Który z pisarzy posługuje się takim zdrobnieniem imienia, może pseudonimem? Być może sygnuje w ten sposób korespondencję, na przykład tę najbardziej osobistą. „Ba" to bardzo charakterystyczny skrót. Moja matka studiowała dziennikarstwo, znała wielu dzisiejszych literatów. Muszę dotrzeć do tej osoby. To ważne. — To nietypowa historia. Bez bliższych szczegółów nie do rozwiązania. — Wszędzie tak mówią. Mimo to miałam nadzieję, że tu... W końcu to filia Biblioteki Uniwersyteckiej. — Przykro mi. Nie umiem ci pomóc. Nie zamierzałam się poddać. Moja głowa też jest zdolna do analiz. Zamierzałam to udowodnić. Być może coś przeoczyłam. Jakiś ważny szczegół. Muszę go znaleźć, inaczej nie ruszę z miejsca, sprawa będzie nie do rozwiązania. A więc czekało mnie kolejne, żmudne przetrząsanie mieszkania. Mamo, co ty ukrywasz? Oprócz swojego romansu? Wyciąganie twoich ciuchów przypomina opróżnianie szaf po nieboszczyku. Skóra mi cierpnie. Ale nie mogę się poddać. Otworzyłam okna na oścież, zaduch, jaki się tu zagnieździł, przyprawiał mnie o mdłości. Po kilku godzinach wytrząsania twoich łachów z komód spasowałam. Nie znalazłam niczego, co posunęłoby mnie do przodu chociaż o krok. Domysły, tylko domysły. Rozwiązanie musiało więc leżeć gdzie indziej. Usiadłam znużona przy biurku, zarzuconym stertą segregatorów. Spod jednego wyzierała książka Bernarda, którą już zdążyłam przeczytać. Machinalnie wzięłam ją do ręki... Jezu! To był inny egzemplarz! Nie mój! Nie ten, nie kupiony przez Majchra! Mama kupiła książkę Shena? Czy dostała ją? Trzęsącymi się rękami odchyliłam okładkę. Na stronie tytułowej widniała dedykacja: „Natalii — Bernard". O mało nie spadłam z krzesła. Czyżby Ba i Bernard Shen to była jedna i ta sama osoba? Wszystko zaczęłoby układać się w całość. Klocki ukazałyby wzór. Czy to możliwe, żeby matka nie chciała, abym poznała Bernarda... bo była zakochana. I... zazdrosna?... To by było dla mnie najbardziej tragiczne i zatrważające odkrycie. Więc może jednak coś zaszło tego wieczoru, kiedy uciekłam z domu, moja ucieczka być może nie była jedynym powodem jej ostatniej decyzji. Muszę się tego dowiedzieć. Co naprawdę łączyło tych dwoje. Dlaczego ona nie dała już rady żyć. Nie mogłam jednak pójść do Shena i tak po prostu o to zapytać. Nie pisnąłby słowa. Tym bardziej, jeśli był winien. Sposób na dojście do prawdy był więc tylko jeden. Decyzja o wyjeździe była dla mnie oczywista, od samego początku. Ustalenie adresu Bernarda wydawało się dziecinnie proste. Reszta... na miejscu zobaczy się, co z resztą. Majcher wpadł, jak tknięty telepatią. — Wyjeżdżasz? — zdziwił się na widok plecaka, do którego starałam się upchnąć parę grubszych ciuchów. — Nie wygłupiaj się. Nic mi nie będzie. — Gdzie ty się wybierasz? — Do stolicy. — Co właściwie chcesz zrobić? — nie dawał się zbyć. — Naprawdę uważasz, że jestem szalona? — próbowałam rozwiać śmiechem jego obawy. — A nie jesteś? — Majcher mnie rozczulał. — Też byłbyś, na moim miejscu. Nie uwierzysz... — Wal śmiało. — Bernard Shen i moja matka... Chyba to przez niego to wszystko, i te listy... Jadę to sprawdzić. — A on ci wszystko opowie. — Coś wymyślę. — Dobrze ci się teraz śmiać. Żebyś nie płakała, jak wrócisz. — Nie będę płakać. Obiecuję. — A wrócisz? — Nie martw się tak. Nie warto. — Co ty wiesz? O życiu. O facetach. Do diabła! Przecież on może cię nieźle wyrolować! — Wiem, jestem szczeniara i tyle. Tak przecież mówiłeś? — Uważaj na siebie, mała. — Nie bój się. Będę dzwonić — czekał na te słowa. Patrzył z niepokojem porzucanego psa. — Poznałam Shena. To nie będzie łatwa rozgrywka. — Chcesz forsę na drogę? Nie mam więcej — wyciągnął niezgrabnie rękę z kilkoma banknotami. Wzięłam, przytrzymując przez dłuższą chwilę jego palce. Nie cofał ich. — Okej. Fajny z ciebie kumpel, Majcher — powiedziałam w końcu. — Dzięki za wszystko. — Czego właściwie szukasz? — Nie wiem. Sama się zastanawiam. Ale nie odpuszczę. Chcę prawdy. 42 43 — Wróć — poruszył grdyką, jakby go dławiła. — Odwiedź czasem moją matkę. I powiedz coś do niej. Na pewno też się boi. — Zmieniłaś się. Jesteś tak cholernie... — Jaka? — Ironiczna. Potraktowałam to jako komplement. II 20 marca Zaczęły się znów schodki w dół. Po moim debiucie książkowym wiele lat temu czekałem na fantastyczny temat. Bez skutku. Coś tam wydałem, fakt. Dopiero jednak ostatnia powieść okazała się strzałem w dziesiątkę. Bestseller. Cud, jak komuś wyjdzie coś takiego... Ludzie wyobrażają sobie, że hity można płodzić bez końca. Gdyby nie to, że miałem etat prasowy, przez lata zdychałbym z głodu. Szmal się człowieka nie trzyma. W każdym razie nie mnie. Był i już go nie ma. Żebym jeszcze wiedział, na co to poszło. Wpadłem dziś do wydawcy, miałem nadzieję na zaliczkę. Sekretarka od razu na mój widok się rozanieliła. — Dobrze, że pan jest, panie Bernardzie. Szef dwa razy pytał o pana. Zabrzmiało to nieźle. Już prawie czułem, jak świeżutkie monety brzęczą mi w kieszeni. Wyciągnąłem swój konspekt i przeciągnąłem się niefrasobliwie. Grunt to dobra mina. — Musiałem się wyspać — szepnąłem do niej konfidencjonalnie, dotykając przy tym jej ręki. Zaczęła się mizdrzyć: — Żarty się pana trzymają! Jakby mogła, rozłożyłaby się na stole. Fuj, jak ja tego nie lubię. To znaczy nie lubię, jak nie mogę skorzystać. Bo oczywiście w tym momencie z gabinetu wyszedł szef. Natychmiast przyjąłem postawę oficjalną, sekretarka odchrząknęła. Szef klepnął mnie po ramieniu. — No nareszcie. Tak to jest mieć sławnego laureata. Puknął palcem w konspekt. — To ten materiał? Nie mogłem się już doczekać. Chodź, opowiadaj, tylko nie to, co w telewizji. Pani Aniu, dwie kawy. 45 Sekretarka wcisnęła mi jeszcze do ręki terminy spotkań i po chwili znalazłem się w jaskini lwa. Usiadł w fotelu, drugi podsunął mi usłużnie i od razu przeszedł do rzeczy. — O czym ten konspekt? — Rozszerzyłem ten materiał, co ostatnio — zacząłem ostrożnie. — To nie jest dobry materiał — był wyraźnie zawiedziony i zniechęcony. —A jaki według ciebie jest dobry? Czego ty chcesz? Wszystko już było — prawie czułem, jak zaliczka oddala się ode mnie z prędkością światła. Tłumaczył cierpliwie, jak ignorantowi: — Oryginalny temat. Autentyczne dialogi, prawdziwe plenery. Ja mam ci to mówić? Staremu wyjadaczowi? Nie miałem ochoty być uprzejmy, tym bardziej że zaliczka pozostała w sferze marzeń. — Napisałem ci bestseller. Jeszcze ciepły. Idzie jak woda. Mało ci? Chyba nieźle zarobiłeś? — Trzeba iść za ciosem — odparował. — Znasz zasady tego biznesu. Musimy wydać wkrótce coś następnego. Nie masz dużo czasu! — Sam sobie napisz! — burknąłem pod nosem. Udał, że nie słyszał. — Zastanów się — klepnął mnie po ramieniu, wstając. — Wyjedź gdzieś. Dla chcącego tematy leżą na ulicy. Albo przynajmniej zrób dobrze ten swój konspekt, wymyśl coś, bo na razie kupy się to wszystko nie trzyma. Wyszedłem bez pożegnania. Obawiam się, że chyba pozostanę autorem tylko jednej, naprawdę porządnej książki. Bo ta reszta, nie licząc debiutu, to prawdę mówiąc, chłam... Niech to szlag! To miasto bez rozmachu, sflaczałe i brudne. Z pretensjami do stołeczności, gwarantowanej urzędowo, jednak mentalnością i sposobem bycia nieprzekraczającymi poziomu Bochni czy Mielca. Ta sama prostacka architektura wielkiej płyty, kulejący transport, 46 oszczane klatki schodowe z ciężką klaustrofobią. Obleciałam kina, sklepy, kawiarnie, nie było to zbyt rozsądne, zważywszy na niepo-kaźną ilość gotówki, którą wysupłali dla mnie Majcher i ojciec. Ten ostatni dał nieco więcej, nawet nie pytał o szczegóły, od lat nie utrzymywał z matką innych kontaktów niż finansowe. Na początek powinno wystarczyć, potem się zobaczy. Wierzyłam, że wystarczy miesiąc. Zęby odnaleźć Shena, pogadać o tym i owym, w końcu dogrzebać się do przeszłości. Tyle. Nieuchronność spada na nas jednak groteskową hucpą, nieodwołalnie. Pierwsze dni, nie licząc takich przyjemności jak parę świetnych filmów i przymierzanie nieosiągalnych cenowo ciuchów, były koszmarem, nieustającym maratonem poszukiwań Shena. Oblężona książka telefoniczna, obrażone panienki na poczcie, połowa szmalu na nieskończone telefony do bibliotek, czytelni, księgarni, może ktoś zna, udostępni adres. Wszystko na próżno. Jednak było coś, co nie pozwalało mi zrezygnować. Obraz mamy, jej bladego ciała, podłączonego do monitorów, kroplówki. Szum poruszającego się wolno sztucznego płuca wbił mi się w mózg bolesną drzazgą. Nie tylko ciekawość pchała mnie do przodu, nawet nie chęć odwetu, ale raczej coś na kształt irracjonalnej misji, zrodzonej z głuchej, rozpaczliwej potrzeby zadośćuczynienia. Komu: jej, sobie? To było ważne. Ale przede wszystkim dominowała we mnie chęć poznania prawdy. Jej, poprzez prawdę. Teraz. Póki jestem w stanie to zrobić. Nie za rok, dwa, kiedy może być mi wszystko jedno. Tego bałam się najbardziej — zobojętnienia. Przyzwyczajenie, rutyna, potrafią zniszczyć, wessać, wepchnąć w niewidoczne koleiny, to koniec. Tylko emocje, uczuciowe przywiązanie, zawierają alternatywę, nie ograniczają, chronią. Prawda miała mnie do niej przywiązać. Jeszcze nie było za późno. Spieszyło mi się, czasu miałam coraz mniej. 47 1 21 marca Dziwna rzecz. Dopiero dziś ją zauważyłem. A przecież musiała tu przychodzić wcześniej. Przesiaduje na ławce, zawsze tej samej. Mijam ją, idąc z psem na spacer albo po puszki z żarciem dla psa... Pierwszy dzień wiosny, koloryt nieba harmonizuje ze sterczącymi wokół jej twarzy włosami. Szkoda, że nie jestem malarzem, chciałbym ją malować. Musi gdzieś mieszkać w pobliżu, pewnie sprowadziła się niedawno. W takich wielkich wieżowcach trudno znać wszystkich, jednak nie spotkałem jej w windzie, może przychodzi z sąsiedniego. Ma bardzo małe, czerwone usta, z pewnością ich nie maluje. Kiedy przechodzę, sznuruje je w śmieszne serduszko. Czy chce mi coś powiedzieć? Czasem mam wrażenie, że przygląda mi się, ale nigdy nie napotkałem jej wzroku. Chociaż, gdy tak siedzi, z buzią w ciup, ze ściśniętymi kolanami, jest w niej coś, co sprawia, że czuję się nieswojo. Jej mina tylko pozornie frywolna, niepokoi, gdy tak omija mnie spojrzeniem. Z wyglądu mała bałamutka, trochę się na tym znam. Korci mnie, żeby do niej zagadać, ale nie wydaje się, żeby czekała na zaczepkę. O co jej chodzi? Stanowczo za chłodna na flirt. A. dzwonił znowu dzisiaj, ma problem, chce pogadać. Do diabła z A. Też mam swoje problemy. Trudno go jednak tak spuścić po brzytwie. Szkopuł w tym, że jak przyjdzie, będzie się użalał nad sobą, swoim smętnym losem. Doprawdy dość mam pocieszania A., bycia jego kręgosłupem. Wystarczy, że pozwalam mu dorobić. Odpowiada zamiast mnie w wywiadach do tych wszystkich szmatławców, oczywiście za dolę. A więc stało się. Zlokalizowałam go. Wydaje pod pseudonimem, pozostało uściślenie faktycznego nazwiska Bernarda Shena.To nie wymagało nawet sprytu. Udało się za pierwszym podejściem, i to w wydawnictwie, gdzie, jak sądziłam, czeka mnie zapora nie do przebycia. Było dokładnie na odwrót. Wydawnictwa zdradzają nieprzepartą chęć reklamy. Reklama znaczy zysk. Dla rozgłosu gotowe są udostępnić najpo- ufniejsze dane. Wystarczy odpowiednio umotywować propozycję, najważniejsze to zainteresowanie potencjalnych czytelników. Jak twierdzą, wliczają to w „koszta promocji", które autor chętnie ponosi. Wiedzą, że żaden z nich nie obrazi się z powodu nadmiaru popularności; jej brak — oto czego autorzy boją się jak ognia. Są w stanie przehandlować wszystko, życiorys, najintymniejsze zwierzenia, szarżują własnym życiem, zupełny ekshibicjonizm. Skandalizujący znaczy poszukiwany, wszystko dokładnie obliczone; sprzedaż, oto co jest wartością. Przeczytałam pozostałe jego książki. Były jeszcze raptem dwie. Agresywny debiut a la esej i jakiś łóżkowy „mały realizm". Zajęło mi to dwa popołudnia w miejskiej bibliotece, czytelnia ciepła, przytulna, można nawet wypić kawę. Wulgarny język, epatowanie chamstwem, cynizm, bezkompromisowość. Bernard Shen i Ba. A właściwie Bernard Szczeklik. Tak naprawdę się nazywa. To na pewno ta sama osoba? Coś ty zrobiła, mamo? Naprawdę kochałaś kogoś takiego? Cała ta historia nie mieści mi się w głowie. W każdym razie mam jasność co do tego, z kim przyjdzie mi się zmierzyć. Zapowiada się twarda walka. Chcę tylko jednego: wygrać. Wczoraj zauważył mnie, nareszcie. Pierwszy krok mam za sobą... 22 marca Ważne wypadki przychodzą zwykle nie w porę. Jak petent czekają pod drzwiami, aż ktoś zirytowany wreszcie otworzy. Tak właśnie wpuszczamy to niespodziane, na swoją radość lub zgubę. Mimochodem. W trakcie przypadkowego wyjścia. Wskakują na ciebie, kąsają. Minie sporo czasu, zanim się uporasz. Zadomawiają się w mieszkaniu, rozłażą po kątach. Trzeba się przyzwyczaić lub wytruć. Innego sposobu nie ma. Najlepiej mieć się na baczności. Nie otwierać od razu. Przeczekać. Wychodzić tylko w razie konieczności. Rezerwa w tym względzie zawsze wychodzi na zdrowie, szczególnie jeśli dotyczy kobiet nieznanych, pociągających. 48 49 Siedziała pod moim domem, jak zwykle. Podszedłem do niej, leniwie, jakby od niechcenia, udałem zdziwienie. Jakbym jej nigdy nie widział. Ale tym razem przyjrzałem się baczniej i byłem pewien, że to ona. Ta dziewczyna, która sprowokowała mnie niedawno na wieczorze autorskim, gdzieś poza Warszawą. O co jej chodzi tym razem? To gra? W porządku. Podoba mi się. Podejmuję ryzyko. To może być nawet ciekawe doświadczenie. Lubię takie sytuacje. Inspirują, a od dawna brak mi chęci do pisania. Zblazowany, wypalony kabotyn. Czego ona ode mnie chce? Wietrzy sensację? Tu jej nie znajdzie. Za to ja może skorzystam, panienki potrafią być bardzo pouczające w swoim prawie serii. Lubię te małe, zdolne do wszystkiego, byle gdzieś coś wydrukować. Poetki z Koziej Wólki marzące o debiucie. Przedstawiła się. Szybko, niewyraźnie, musiała powtórzyć imię, z pewnością wymyślone na użytek zdarzenia, jakiś antropomorficzny twór, od Marceliny, jak sądzę.Trąciła małym miasteczkiem i tym, co lubię najbardziej, nad wyraz łatwą komunikatywnością, nieco drażniącą, ale przywołującą w mig poczucie bezpieczeństwa i samczego zadowolenia. Zakwefiona czarnym kapeluszem usiłowała zgrywać intelektualistkę. Śmiałem się w duchu. Ale była sympatyczna, to zresztą symptomatyczne u takich panienek. Szykuje się niezła zabawa. Tylko ostrożnie, Ba! Może mieć ostre ząbki, ta mała pirania. Instynkt podpowiadał, żeby mieć się na baczności. Do czasu, rzecz jasna. Dopóki nie znajdzie się w moim łóżku. Potem może robić, co chce. I iść choćby do samego diabła. Ale, póki co, łagodny uśmiech, pełen twórczego cierpienia, i niema wdzięczność za wyrazy szczerego uwielbienia i zainteresowania osobą samotnego, czytaj wielkiego, pisarza. Nie od razu połapałam się, w czym rzecz. Ma taki manieryczny sposób wyrażania się. Robił ze mnie balona albo przeciwnie, usiłował dostosować się stylem, najwyraźniej brał mnie za zblazowaną idiotkę, dobrze mi tak, zresztą czas pokaże, czy posunięcie było właściwe. Nie wiedziałam jeszcze, do czego zmierzam, ale zdałam się na niucha, czyli babską intuicję, wszystkie chwyty 5° dozwolone, byle dojść do celu. Co było celem? On sam. Niezła fizys. Z bliska wyglądał znacznie starzej niż na plakatach. Do tego zarozumiały, od razu założył, że lecę na niego. Co takiego widziała w nim moja matka? Wstydziłam się za nią. Jak można kochać takie indywiduum? O pomyłce raczej nie mogło być mowy, choć szczegóły można będzie ustalić znacznie później. Na razie postanowiłam brnąć dalej. Bez względu na konsekwencje i cenę. Już nie mogłam się wycofać. Czułam tylko odrazę. Musiał zauważyć mnie z balkonu, siedzącą na ławce. Widziałam go tam. Stał nieruchomo, paląc papierosa. Nie byłam pewna, co zrobi. Jednak po chwili przechodził obok, z psem. Nie przeszedł tak zwyczajnie, nie. Wyczułam, że skojarzył mnie z tamtą bezpardonową dziewczyną z sali. I tak nasze pierwsze spotkanie odbyło się w sposób następujący: 1. Patrzy na mnie, mrugając oczami (z trudem maskuje zdziwienie moim widokiem tutaj). 2. Idzie wolno w moją stronę, jak gdyby nigdy nic. 3. Mija mnie. 4. Przystaje. 5. Zastanawia się przez chwilę. 6. Zawraca. 7. Staje na wprost mnie. 8. Zagaja. Przywołuję na twarz bezbronny uśmiech. Szybko, rzęsy na tapecie.Tak, teraz najważniejsze, to trzepotliwe rzęsy.Trzepot rzęs i znowu uśmiech. Nabierze się na ten kit? Jasne! Każdy facet da się na to złapać. Szczególnie urażony w swojej dumie. A ja — zbyt ukłułam go wtedy, tamtym pytaniem. Moje rzęsy są teraz jak biała flaga, jak przyznanie się do błędu (przesadziłam z tą impertynencją na pańskim wieczorze!) i prośba o przeprosiny (w gruncie rzeczy jestem bardzo miłą panienką). Najwyraźniej tak to odczytał. Mężczyźni uwielbiają kicz. To znaczy — niewinność. Uffl 1. Uśmiecha się (zachęcająco, przyjmuje przeprosiny za tamtą napaść). 51 2. Zaprasza na spacer. 3. Zmierza wraz ze mną (i psem, naturalnie) w kierunku łąki. Niezły numer, co? Jednak rozmowa utonęła w dziwnej mgle. Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy. Coś mówiliśmy do siebie. Chyba ustalaliśmy własne pozycje. Oboje wiedzieliśmy, że to gra. Ale chciałam, żeby to była gra fair. Uśpiłam moją czujność, chciałam spontaniczności. Czy popełniłam błąd? Na samym początku? Mam nadzieję, że nie. Rozluźniony, fantastyczny Ba. Niepokojąca rozmowa nie wprost. Zagadkowe meandry wieloznacznych słów. Skojarzenia, spojrzenia. Efektowny? Efekciarski? Nie potrafiłam na to odpowiedzieć. Moje zdanie o nim jeszcze bardziej się skomplikowało. Potrzebowałam więcej czasu, tego akurat byłam pewna. Nie zapytał. Nie zniżył się do zwykłej, ludzkiej ciekawości.To nie było w jego stylu, jak sądzę. Czekał, aż sama wyłuszczę, o co mi chodzi. Zresztą ani przez chwilę nie pomyślałam, że potraktuje nasze spotkanie jako przypadkowe. Milczałam uparcie i to mu się podobało. W każdym razie zrobiło wrażenie. Gonić króliczka, aż sam wpadnie w pułapkę. Tylko kto kogo gonił? Czy to dobrze, że zaproponował następne spotkanie? Poszło trochę za łatwo. Ale skoro się powiedziało „a"... Musiałam być konsekwentna. — Jak ci na imię? — zapytał na koniec. — Mika — palnęłam nieco za szybko, zaczerwieniłam się, jakbym wyznała coś niestosownego. Wypadło egzaltowanie, ale było za późno. Zmierzył mnie od stóp do głów, nie skomentował. Zadzwoniłam wreszcie do Majchra. Ucieszył się. Najwyraźniej kamień spadł mu z serca. Naprawdę się przejmował! — To ty, mała? Jakbyś gadała zza grobu! — Coś ty, Majcher? Swirujesz? — Ja? To z twoją aureolą coś nie tak. — Nie dzwoniłam, fakt. Nic nie miałam do gadania. Tyle. — Jezu, nie kapowałem, iść do glin czy sam cię szukać? — Głupiś, Majcherku. Chodzisz do mamy? — Byłem raz. Mówili, że dzwonisz do nich. Nie chcieli mnie wpuścić, chyba ich wystraszyłem. Ale co w końcu? Namierzyłaś go? — Tak! Tak! — I co teraz? — Nie wiem. Zastanawiam się. — To ja ci powiem. Pytasz gościa, co i jak. I spadasz. — Nie. Nie wiem. — Nie wiesz? Na mój gust pakujesz się w kabałę. — W nic się nie wpakuję. Nie pękaj tak. — Radzę, bierz manele i wiej. Cholera wie, co on za jeden. — Nie dam się. — Jakby co, to dzwoń. Dokopię mu się do szmat. — Dzięki, ałe to pisarz. Z takim trzeba filozoficznie. Niby się śmiał, ale wyczułam, że dręczy go niepokój. Jego obawa natychmiast mi się udzieliła. Odłożyłam z ulgą słuchawkę. Tylko nie to. Nie mogę się teraz rozklejać. Muszę doprowadzić do końca misję, z którą tu przyjechałam. Strach popsuje mi szyki. Sprowokuje błędy. I może ciężko będzie je naprawić. Postanowiłam dzwonić do Majchra tylko w ostateczności. Jej liścik nie był dla mnie zaskoczeniem. Ktoś ze wspólnych znajomych z roku uprzedził mnie, że Natalia poprosi o przejrzenie notatek. Chciała wiedzieć, czy się zgodzę. Studiowała z nami dziennikarstwo. To był jej pierwszy ważny artykuł, a mnie uważała za wziętego dziennikarza. Bzdura, miałem ledwie parę publikacji na koncie. Nie zamierzałem jednak tego sprostować. Na odwrocie koperty jej nazwisko. Bałem się otworzyć. Widziałem już Natalię. Na zajęciach, wykładach. Nie miałem odwagi podejść do niej. Jej uroda onieśmielała mnie. Kiedyś przedstawiono nas sobie. Pamiętam doskonale. Nie była z gatunku tych, o których można zapomnieć. Ręce mi drżały, otwierałem kopertę, jakbym bał się ją uszkodzić. Tyle niecierpliwości, nadziei, trząsłem się jak sztubak. List był krótki, ledwie parę słów. Jak oczekiwałem, zwracała się o pomoc w uporządkowaniu tekstu, o uwagi, opinię czy też rady, o to 53 mniejsza, zawsze się tak pisze. Najważniejsze było oczywiste. Chce się ze mną spotkać. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem tak podniecony. Jeszcze tego wieczoru zadzwoniłem do niej. Umówiliśmy się. W tym momencie zrozumiałem, jak bardzo na to czekałem, jak długo. Niemożliwe stało się możliwe. Nie do uwierzenia. Ogarnęła mnie nieprawdopodobna gorączka oczekiwania. Liczyłem dni. Nie potrafiłem się skupić, prawie przestałem spać. W przeddzień postanowiłem wziąć się w garść. Tego by brakowało, żeby dostrzegła mój stan. Kobiety mają piekielny szósty zmysł, samiczą intuicję, wyczulone są na niezauważalne, wydawałoby się, oznaki. Niezawodnie odczyta, co się ze mną dzieje. Za nic w świecie nie chciałbym jej wystraszyć, odstręczyć od siebie. Więc wyluzuj się, chłopie, nie ona jedna baba, nie jedyna, co z tego, że na nią lecisz, na każdą lecisz, jeśli tylko okazja, więc luz blues, i to by było na tyle. Te ostatnie minuty zapamiętam do końca życia. Paniczny lęk, że się rozmyśli, nie przyjdzie. Początkujący pisarzyna, pożal się Boże, te jego wypociny, koń by się uśmiał, i taki ma mi ustawić tekst? Mało to kierowników literackich w wydawnictwach, z dorobkiem? Dygotałem jak w febrze, istne męki Tantala. Przyjdź, przyjdź wreszcie, mamrotałem. Modliłem się do niej, błagałem 0 litość. Jej nieprzyjście równałoby się końcu świata, wszechświata, wszystkiego. Byłbym niczym. Poszłam na lodowisko. Nie, żeby pojeździć. Raczej pomyśleć. Przystopować na chwilę. Nabrać oddechu przed starciem. Z tysiąc lat albo więcej nie byłam na lodzie. Patrzyłam na sunący wokół kolorowy korowód. Ktoś usłużny wskazał, gdzie można pożyczyć łyżwy. Uśmiechałam się, milcząc. Myślałam intensywnie. Miałam nadzieję rozegrać to szybko. Żadnej improwizacji, jeden nieopatrzny ruch może go spłoszyć. Nie ma mowy, żeby zapytać wprost. Prawie słyszę, nic ci do tego, dziewczyno, co było między mną a twoją matką. Znikaj, a nie, to zgłoszę, że mnie nękasz. Więc stawką była szczerość, jego, rzecz jasna, zwierzenia, 1 tak dalej. 54 Dokładnie nie wiedziałam, co zrobię. Wykonałam pierwszy ruch, grałam białymi. Do mnie należało narzucenie stylu gry, atak, dobór wariantu. Próbowałam wyobrazić sobie szachownicę na lodzie, ojciec uczył mnie kiedyś tej gry. Mówił o kondycji psychicznej, pamiętam doskonale.To znaczyło: wytrzymaj, zmyl przeciwnika, nie pozwól mu odetchnąć. Nawet gdy jesteś na przegranej pozycji, twoja pewność siebie speszy go, zdezorientuje, wtedy łatwiej popełni błąd. Musi popełnić błąd! 23 marca Dziś nie przyszła. Cały dzień kręciłem się po okolicy. W końcu jakieś siusiumajtki zaczęły chichotki. Normalnie byłbym roz-anielony, pogadałbym z dziewuszkami, postawił lody, chyba na to liczyły, gdyby nie trafił mnie szlag. Siksa, cholera, niewiele starsza od nich. Co mnie w niej tak wkurza? I co z tego, że nie przyszła? Nawet jej nie znam. Może dorwała jakiegoś małolata, któremu starzy akurat zostawili wolną chatę na weekend. Do diabła! Co ona wtedy plotła? Nawet nie słuchałem. Obserwowałem zaaferowany rozkoszny dołeczek na jej policzku. Co teraz? Nie będę jej przecież szukał. Sama się znajdzie. Takie zawsze się znajdują, i zwykle nie w porę. Szkoda weekendu. Miałem nadzieję ją przelecieć. Przykre, że może robi to ktoś inny. Ma wyjątkowo krągły tyłeczek, pośladki w sam raz na dwie dłonie. A. znowu dzwonił. Rozwodzi się w końcu czy nie? Niezdecydowany facet. Gadał przez godzinę, wkurzył mnie. Niecierpliwiłem się. Jakbym czekał na telefon. Bez sensu. Nie wiem nawet, czy zna mój numer. Jak to ona mówiła? Mika? Jakoś tak. Dziś śniła mi się rzeka. Wciąż myślę o niej, moja. Czułam wyraźnie zapach surowej ryby. Jak gdyby rybacy przystanęli obok mnie, z obfitym połowem. Świeża ryba. Pamiętam paznokcie 55 pozdzierane od złuszczania łusek. To były czasy. Chyba moje najszczęśliwsze dni.Tata potrafił zjeść trzy flądry prosto z patelni. Albo piekł je na ognisku. Rzeka rozlewała się obficie w krzaczaste zarośla, a te co rusz przechodziły w zabawne, piaszczyste placyki. Na tych wydmach było niesamowicie cicho. Najpierw zbieraliśmy chrust, łamałam przy tym ukradkiem zielone gałęzie, wprost z krzaków, ojciec udawał, że tego nie widzi. Nigdy nie dostrzegał niczego złego. W nikim. W niczym. Uwielbiałam go. Na plecach nosił małą bandurkę. Albo raczej mandolinę, nie pamiętam, zresztą było mi wszystko jedno. Ogień trzaskał swojsko, rybacy nawoływali głośno od brzegów, komary cięły ostro. Ojciec śpiewał. Było ciemno i melodyjnie. Miał wielkie wąsy. Łaskotały, gdy usiłowałam wsunąć mu głowę pod pachę. Nigdy się nie złościł. Że przeszkadzam grać, że przypaliłam rybę. Był romantyczny i dzielny. Mój wspaniały rycerz. W każdym razie, tak to wtedy widziałam. Teraz to zupełnie ktoś inny. I jakaś tam Marta. Nijaka, bezbarwna gąsienica. Jak mógł zamienić motyla na ćmę? Nie mogłam pojąć. Tak bez przyczyny? Tęskniłam do niego, dzień i noc. Nie przychodził. Wyrzekł się matki, w porządku. Ale mnie? Wreszcie przestałam czekać. Przyszła punktualnie. Otworzyłem. Natalia stała w drzwiach. Nie wiem, czego oczekiwałem, odczułem zawód. Nie rzuciła się w moje ramiona ani ja nie pozwoliłem sobie na zbyteczny gest. Poprosiłem do środka. Weszła. Była jakaś smutna, wczorajsza. Zrobiło mi się jej żal. Za wszelką cenę chciałem uratować sytuację. Zacząłem coś mówić, niby żartobliwie. Starała się podchwycić ton, pociągnąć myśl. Ale rwało się i po chwili przypieczętowaliśmy konwersację milczeniem. Patrzyłem na jej profil. Prawie przykłeiłem się do tego widoku. Pewnie cały byłem zachwytem, bo na jej wargi wychynął uśmiech. Raczej cień uśmiechu. Ale przez ten moment była zjawiskiem. Tak ulotnym, że bałem się oddychać. Jeden nieostrożny oddech mógł na zawsze zdmuchnąć to, co zabłąkało się przypadkiem na jej usta. Trwałem niemo. Słońce szybko znikło z jej policzków. Poczułem się nieswojo. Minęły wieki, a jeszcze nie powiedzieliśmy nic, nic ważnego. Ogarnął mnie fanatyczny lęk, że wstanie. Pójdzie. Przepadnie. Co zrobię, co pocznę bez niej? Wszystko ma sens z nią, dla niej, poprzez nią. Nie mogę dopuścić, nie pozwolę, by tak po prostu wyszła. Próbowałem wykrztusić słowo. Podała mi tekst, odwracałem machinalnie, kartka za kartką. Nie wiedziałem, co czytam. Nie rozumiałem słów, nie łapałem sensu. Sensem była ona. Jej tu obecność. Poza tym nic. Była noc. I Natalia. I to nieprawdopodobne olśnienie. Przeczytałam po raz kolejny jego książki. Dla jasności. W końcu to nie byle jaki autor, w każdym razie uznany. Już mnie nie zaskoczył. Ta sama obłędna frustracja i niesmak. Facet nie ma nic do ukrycia. Jest, jak to się teraz mówi, odważny. Znaczy to tyle, co bezpruderyjny, a ściślej, wulgarny. W opisach swojej moszny i swoich oraz innych spółkowań, tudzież bardziej fantazyjnych ekscesów, dosłowny do bólu. Ekscentryczny, sugerują na okładkach pobłażliwi recenzenci. Utalentowany, dodają szybko. Za szybko. W ten sposób chcą zamienić oskarżenie w przywilej. Niech mu tam. Nie takie rzeczy ludzie robią dla rozgłosu, kariery, pieniędzy. Ciekawe, co ukrywa ten nowoczesny, wolny od przesądów pieniacz? Dobrze mu zrobi taki antrakt. Pewnie zaniepokoiło go moje zniknięcie.Tak trzymać. Wszystko według planu.To jeszcze nie ostateczna rozgrywka. Do rozpoczęcia meczu zostało niewiele godzin, czas potrzebny na rozgrzewkę, załapanie formy. Wypisałam z jego książek wszystkie nieznane mi, przeważnie obcojęzyczne zwroty, obok, ze słownika, ich znaczenie. Muszę je przyswoić. Niektóre nie były mi całkiem obce. Matka często używała górnolotnych sformułowań. Nienawidziłam jej sposobu wyrażania się, uznawałam go za niezdrową manieryczność. Sama używałam słów aż nazbyt prostych. Na złość.Teraz tamto osłuchanie przydało się. Nie gubiłam się w labiryncie znaczeń. Przejrzałam też nieco literatury na temat psychoz i zboczeń, którymi hojnie obdarzał swoich bohaterów. Na wszelki wypadek, 57 znajomość fachowych opisów nie zaszkodzi. Kto wie, na jakie tematy zejdą nasze rozmowy, chcę wiedzieć, co do mnie mówi. Wyobrażam sobie minę Majchra, gdyby mógł mnie teraz zobaczyć. Ja i książki, no, no, widok zgoła niecodzienny! 24 marca Ta mała Mika robi mi chyba na złość. Musi wiedzieć, że czekam na nią. Kobiety są perfidne. A ona ma takie ostre ząbki. Od razu zauważyłem, jak tylko odezwała się czy raczej ziewnęła, to bez znaczenia. Jej ząbki zamigotały złowieszczo. Wcale się nie uśmiechała. Czatowała na mnie dzień w dzień, teraz jestem tego pewien, żeby przyzwyczaić mnie do swojej obecności. A potem znikła. To nienormalne. Co ona knuje? Nie sądzę, żeby wyjechała. Od początku czułem, że coś jest nie w porządku. Ten sposób, w jaki pochyla głowę. Cień pada zawsze na jej czoło, jakby ukrywała tam zmarszczki. Mogę sobie wyobrazić, gładka buźka ze szramą starczych bruzd na czole. To by do niej pasowało. Wcale bym się nie zdziwił. Bywały przypadki, że staruchy po operacjach plastycznych udawały nastolatki. Co ja plotę! Brrrrr... Te jej ząbki, te ostre dłutka, nie dają mi spokoju. Nie zwykłem chodzić spać przed trzecią rano, tylko w nocy mogę pracować, hałas wytrąca mnie z równowagi. Dziś mi nie idzie, czuję wewnętrzny opór. Nieprawdopodobna koma. Nienawidzę takich stanów. To bezsilność. Nie potrafię egzystować, gdy ogarnia mnie niemoc. Dzwoniłem do A. Był zdziwiony, obudziłem go w środku nocy. Nic nie powiedział. Ten ma do mnie cierpliwość. Nawet nie próbuję się kłaść, i tak nie zasnę. Co mnie naszło z tą dziewuchą? Wyjdę z psem. Cóż innego mogę zrobić o czwartej nad ranem? Kolejna noc w schronisku. Spokojna. Ogórkowy sezon, zaledwie parę wycieczek. W sześcioosobowej sali, sama. Za ścianą śmiechy, to grupa harcerzy. Zazdroszczę im beztroski. Gdyby tak można pogadać z Majcherkiem, dodałby otuchy. Nie, nie będę dzwonić. Nie teraz. Czyżbym zaczęła tchórzyć? Jak tu od jutra pójść na całość? Boże, co za podły nastrój... Pogoda też pod zdechłym Azorkiem. Za oknem zawierucha. Łomocze zaciekle, podejrzewam horrendalną ulewę, ale nie mam dość sił, by sprawdzić, domknąć okno. Czeka mnie bezsenna noc. Wiem, oka nie zmrużę. Nerwy napięte do ostateczności. Trwam w półsennym odrętwieniu, możliwe, że przysypiam na moment, bo co chwilę otrząsam się z sennej maligny. Jeżeli, Ba, jesteś taki, jaki mam wrażenie, że jesteś, to czekasz na mnie. Niecierpliwie. Jeśli nie, daremny mój trud. Drżę.Tyle listów, wszystkie do Ciebie, dlaczego ich nie wysłała? Jestem udręczona. Tobą, Nią, cały czas stoi mi przed oczami. Gdybym mogła płakać, to by była nielicha ulga, od razu poczułabym się lżej. Straszne, tak przeczekiwać noc. Rano — o, to będzie zupełnie co innego. Z braku lepszego audytorium mogę nawet stroić miny do własnego odbicia. Żałosny mim — niełatwo rozśmieszyć, wypogodzić samą siebie, ale zadowolę się każdym skutkiem. Potem — do dzieła. Coś trzeba zrobić z tym czupiradłem, które spode łba łypie z lustra. Nasz pisarz musi paść na kolana! Wyobrażała sobie czy naprawdę sypiała z nim? Przez niego chciała umrzeć? Patrząc na posturę Ba, trudno w to uwierzyć... Chociaż jest w nim coś... niesamowitego, ale trudno określić, co takiego. Doprowadzić do szczerości, skonfrontować wyznania... Czy uda mi się zgłębić Ba? Tak. W tydzień, dwa, na tyle oceniłam sytuację. A może porywam się z motyką na słońce? Skąd ten nieodparty impuls, który mnie popycha? Skąd tyle obaw? Z sufitu odpada tynk zakrzywioną łuską. Zimno, strasznie zimno. Dygoczę... ; Już na pewno nie zasnę. Pierwsza, niezapomniana noc z Natalią. Noc? Absurdalna, absolutnie niespełniona. Siedzieliśmy długo w oddalonych od siebie fotelach. Natalia. W kruchych półłukach, pełnych drobnego światła idącego od obu nocnych lampek, z których jedna przygasała co 59 chwilę, jakby miała ochotę zagasić siebie, nas, wszystko wokół, okryć intymnym cieniem, w którym byłoby tak blisko, już całkiem blisko. Modliłem się w duchu, by zgasła, by zgasły obie, przepalone żarówki, szczęsny zbieg okoliczności, nie będziemy tak siedzieć po ciemku, osobno, mógłbym wyciągnąć rękę w jej stronę, wiedziała, że chcę mroku bardziej niż czegokolwiek. Nie byłem w stanie wykonać najmniejszego gestu. Jej rzęsy drgały, rozproszona alchemia szła prosto do serca, tuk, tuk, rozpaczliwe migotanie komór. Przez parę chwil — śmierć, może przez całą wieczność. Zamykam oczy. Wracają rytmiczne skurcze, uwolniony oddech przestaje dławić. Przyciskam twarz do jej nagiego, bezbronnego ramienia. Przepraszam, jak tylko przepraszać umiem. Jeszcze raz i jeszcze. Aksamitną skórę uwięziłem ustami. Spłoszona zerwała się. Nie zatrzymywałem jej. Wtedy zgasły lampy. Obie naraz. Potknęła się w ciemności, słyszałem jej oddech. Zegar zaczął bić i nagle przestał. Zatrzymał w sobie melodię kuranta. Zapadła obezwładniająca cisza, której pragnąłem, której się lękałem. Której nie umiałem zaufać. Moja droga prowadziła donikąd. Każdy krok oddalał od Natalii. Trwała, w gwałtownej czerni, huku krwi, niepojęta, niedookreślona, nie było między nami niczego, co pozwoliłoby mi odnaleźć na nowo to zwiewne, pachnące ramię. Stchórzyłem. Uciekła. To była moja pierwsza wina. 25 marca Nareszcie. Odnalazła się. Gdyby wiedziała, jak mnie to uradowało. Ale nie, lepiej mars na czole, obojętne przecieranie mętniejących szkieł, mrużenie oczu krótkowidza. Nie poznaję jej, jest speszona, spodziewała się innego powitania. No i kwita. Jest Mika. Jest dobrze. Proponuję herbatę. Na zgodę. Udawane wahanie, tylko na to czekała. Siadamy, w nowo otwartej knajpce, na wysokich taboretach, przy samym oknie, bo za szybą pies, nie można spuścić go z oczu. Gadka-szmatka, trele-morele. Z głośnika jazgotliwa muzyka disco. Nic się nie posuwa naprzód, czuję, jak nabrzmiewa we mnie irytacja. Ta jej okrężna droga w zmierzaniu do celu, dobre sobie, rozumiem, też chcę do celu, tylko trochę za długo to trwa, zgubiłem kierunek. Znużony proponuję spacer. Okej, idzie na to. Tu obok łąki, pies sobie pobiega, na kundla z sąsiedztwa trzeba uważać, szczególnie gdy cieczka, odpędzić się od łobuzów nie można. Nareszcie satysfakcjonujący temat, szczeniące się suki zaludniają moją i jej wyobraźnię. Śmieje się. Próbuję odgadnąć, ma te zmarszczki na czole czy nie? Może wreszcie zdejmie ten kapelusz, słońce przygrzewa. Nie, lubi ten styl, kapelusz dodaje jej szyku. Inaczej traci rezon, ale ton filuterny, to już coś. Wniosek: potrafi być miła, gdy zechce. Rozdeptujemy znajome psu ścieżki, pies szczęśliwy, tłumaczę, że suka niestety łatwowierna. Wabi się? Baba. Potwierdzam, dwa razy Ba. Co ją tak dziwi, do diaska? Tyle zachodu, żeby jakąś pannicę zaciągnąć do łóżka. Oczy ma zwężone po bokach, prawie szparki. Wygląda to nieco cudacznie, może egzotycznie, nie wiem. Ciekawe, czy dziewica. Na razie opór średni, więc trudno wyczuć. Pachnie czymś... nieokreślonym. Olejkiem różanym? Musiałbym zbliżyć twarz do szyi, na tym etapie to dość ryzykowne, może następnym razem. Trajkocze jak najęta.Ten typ kobiet nie wymaga zbytniego wysiłku, to mnie odpręża. Jej idiotyczny słowotok rozpływa się w moich: bierz, waruj, aport, do nogi. Gonienie za kijem to najlepsza część z życia psa. Oprócz żarcia. Ciekawe, co sobie chwali ta mała trajkotka. Jej też chętnie rzuciłbym patyk. Popatrzyłbym, jak biega. Wyobrażam sobie kłus na tych zgrabnych nóżkach, ostre ząbki wgryzające się w patyk, kłująca obręcz. Stanowczo trzeba przyspieszyć tempo. Skoro tu przychodzi, chce pewnie tego samego. Nic tak nie łączy ludzi jak wspólny cel. Wróciłam do schroniska zmęczona. Odbyliśmy bezsensownie długi spacer. Nie powiedział prawie nic. W każdym razie nic znaczącego. Plotłam, że mam w planie wywiad z nim do szkolnej gazetki. Wyczuł, że kłamię? Raczej wydawał się znudzony. Przez cały czas zajmował się psem, który zresztą okazał się suką. Mieszańcem owczarka i czegoś tam. Wyraźnie było mu wszystko jedno, z kim idzie jego pan. Omiatał mnie 60 61 niewidzącym spojrzeniem, zażartowałam, że ani na moment nie dał mi odczuć, iż kobieta przy boku jego pana to dla niego coś zupełnie nowego. Ale w sumie mnie też było wszystko jedno, co za pies szwenda się przy nodze Bernarda. Mógł więc sobie darować perorę na temat tego, jak to Baba zaakceptowała mnie całkowicie, z zadziwiającym brakiem zazdrości, co się rzadko zdarza, bo jako suka nie lubi kobiet, zatem jej brak niechęci w stosunku do mnie jest co najmniej symptomatyczny. Zauważyłam łagodnie, że staram się nie ujmować sytuacji w tych kategoriach. To mu się spodobało, zadowolony zmienił temat. Krętacz. Nie będzie to uczciwa gra, faul po obu stronach. Mamo, trzymaj kciuki. Ta gra mnie wciąga, niebezpiecznie wciąga, na ile to jeszcze gra, a na ile ambicja? — Bernard? Mogę przyjść do ciebie? — Przyjdź. Oboje wiedzieliśmy, Majcher, że to nie będzie zwykła wizyta. Postawiłam wszystko na jedną kartę. On chyba też. Mógłbym zabić. Zęby nikt nie miał Natalii. Oprócz mnie. Ani przedtem, ani potem. Byłem zazdrosny. Nawet o jej przeszłość. Byłem wściekły. Pieniłem się na myśl, że ktoś mógł ją dotykać. Profanować. Choć wcale nie należała do mnie, jeszcze wtedy nie. Próbowaliśmy pracować mimo wszystko. Próby te kończyły się jednak fiaskiem. Nic innego nie przychodziło mi do głowy oprócz jej nagości. Plotłem bzdury, pociłem się. Opublikowałem w tym czasie parę artykułów, przyznaję, zrobiły na niej wrażenie. Raczej nie stylem, choć górowałem nad nią w sztuce pisarskiej, ale niepohamowanym impetem, którego nie umiałem czy nie chciałem powściągnąć, a który ona bezbłędnie wychwyciła. Naelektryzowany, ona też, co do tego nie mogłem się mylić, oboje poruszaliśmy się w obszarach coraz bardziej zakazanych, dając się ponieść fantazji. Słowa, tylko słowa. Emanowała czymś nieuchwytnym, co wstrzymywało mnie, czyniąc ją niedostępną. Sposób, w jaki zatrzymywała wzrok: zgoda, jednocześnie zakaz. 62 Konkluzja oczywista,byłem zgubiony. A ona zajęta. Narzeczony czekał na nią — tam, skąd przyjeżdżała, a jego ciotka — tu, gdzie z racji przyszłych rodzinnych koligacji musiała się zatrzymywać, studiując. Nie mogłem tego pojąć. Więc wyjeżdża jutro i muszę się z tym pogodzić. Nie będzie jej przez całe lato. Pierwszy raz w życiu naprawdę się bałem. Dwa miesiące bez Natalii wydały mi się upiornym żartem. Nie odjeżdżaj, nie zostawiaj mnie sam na sam z moim pragnieniem, tęsknotą, z moim snem o tobie, błagały moje oczy, lędźwie, dygotałem, żebrałem całym swoim karykaturalnym ciałem. Wiedziałem, że nie można pragnąć kogoś tak brzydkiego jak ja, nie oczekiwałem wzajemności, monstrualny Don Kichot, grzebałem w duszy rozpalonym pogrzebaczem, śmiałem się, płakałem, byłbym jej wdzięczny nawet za litość. Za odrobinę współczucia. Oczy miała wielkie, zielone, źrenice tak rozszerzone, jakby się czegoś bała. Woda w tych oczach za wielka, grząskie moczary, trzęsawisko. Przed czym uciekała? Przed kim? Co było w nich ukryte? Nie pragnąłem ich zgłębić, przerażały mnie, odstręczały. Chciałem dotykać światła. Było w niej, czułem to. Tak więc szłam do Ba. Ze schroniska było dość daleko, jednak nie chciałam podjeżdżać tramwajem czy autobusem. Musiałam mieć czas. Odbyć tę drogę, przygotować się na przyjęcie pierwszego z nim wieczoru. Jazda miejską komunikacją trywializowała, nadawała zbytnie tempo, wprowadzała chaos, zaciemniała sens. Potrzebowałam przestrzeni. Oddechu. Wieczór był mroźny, sypał gęsty śnieg, karbowane, grube płatki opadały na szadź, świat wydawał się pogrążony w żałobnej bieli. To nie była radosna wędrówka. Nie umiałam pozbyć się wspomnień. Otrząsnąć z nich. Wąski księżyc prześwitywał cierpliwie i uparcie spoza chmur. Było coraz ciemniej, okoliczne działki puste. Drżałam. Śnieżna mgła przywoływała znajome, dawno zapomniane obrazy, zda się rzeka rozkołysała się tuż, ze swoimi garbatymi barkami, cumowanymi przez szerokobarych marynarzy, prawie słyszałam ich słodkie przekleństwa, brzmiały swojsko, koiły. Ojciec brzdąkał na bandurce, jakiś bosman wyciągnął siedmiostrunną gitarę, dołączył do koncertu, między nimi piwo, brudna, falująca woda i noc odbijająca się w krągłościach tłustych plam rozlanej ropy. Ba, jesteś mi potrzebny. Tylko ty możesz mi pomóc. W tobie tkwi tajemnica. A ja muszę ją poznać, jeśli mam dalej żyć. 26 marca Weszła prosto z nocy. Ośnieżona. W pierwszej chwili nie poznałem jej, wydała się starsza, chyba wyższa, śmieszne złudzenie, jakby nie ta sama. Z kołnierza zaczęły spadać lodowe igły, zdejmowała płaszcz szybko, jakby się bała, że rozmyśli się i wyjdzie. Starannie powiesiłem go na wieszaku, mokry od śniegu tajał w ciepłym powietrzu, parował. Spytałem, czy chce herbaty, potwierdziła, ustawiłem czajnik na kuchence, rozglądała się ukradkiem. Chyba rzeczywiście chciała uciec, nie panowała nad oczami. Patrz sobie do woli, nie mam nic do ukrycia. Próbowałem żartować. Nie podchwyciła. Też czułem się nieswojo. Nie usiadła. Błądziła wokół, dwa kroki w tył, w przód, w bok, zaczynałem się niepokoić. Telefonuje taka, chyba wie, po co się przychodzi do faceta wieczorem. Przez moment wahałem się, nie byłem pewien, w co gra. Czajnik wciąż nie gwizdał. Nadrabialiśmy minami, oglądała książki, dobrze, że wieczór, kurz mniej widoczny, nie znoszę sprzątania. Nagle małomówna, też czeka na herbatę? Ten jej wywiad to jawna lipa. Miko-kłamczucho, co ci chodzi po głowie? Mimowolnie zabębniłem palcami w biurko. Speszyła się. Do diabła, chyba cnotka. Nieźle by mnie urządziła. Przecież nie będę pytał. Ulga, gwizd czajnika, parzę herbatę, przynoszę parujące kubki, pije wolno, zagajam. Ledwo raczy odpowiedzieć. Ogarnia mnie złość, za chwilę złapię ją i wyrzucę za drzwi.Tylko tak jakoś szkoda w tę zamieć, noc. Zażenowany. Jakby nigdy nie przyjmował tu kobiet. Kto go tai wie, może tylko zgrywa twardziela. Zastanawiam się, pod jakii pretekstem się ulotnić, moja pewność siebie znikła z chwilą, gdy zatrzasnął za mną drzwi. Czuję się jak w klatce, w którą sama się dałam złapać. Pewnie myśli, że chcę z nim spać. Głupio wyszło. Wszystko przez ten pośpiech. Kończy mi się szmal, góra tydzień i muszę spadać do domu. Gdzie mam z nim rozmawiać? W kawiarni? Obłęd. Odwagi, odwagi, powtarzam sobie w kółko. Co on mi dał do picia? Obrzydliwa lura. Czemu tu tak brudno? Założę się, że ma wszędzie robale, ohyda. W tych stosach łachów, garów, papierzysk. Mama nie dbała przesadnie o porządek, mimo to jego mieszkanie może przestraszyć. Abnegat. Raczej nie bywają tu kobiety. W każdej jest zakodowany instynkt sprzątania... Baba powoli i dokładnie przegimnastykowała kolejne kończyny, szarpiąc przy tym pazurami obicie mebli. Udawał, że nie widzi. Rozmowa się nie klei. Próbowaliśmy o pogodzie, potem o programach telewizyjnych, ustaliliśmy aktualne prądy polityczne oraz poglądy na temat feministek. Przy feministkach zaczął się rozkręcać. Ostrożnie sondowałam jego opinię, żeby nie popełnić faux pas. To nie był moment na zrażanie go do siebie. Popierać, przytakiwać, akceptować, jak najwięcej wspólnoty. Chwyciło. Rozgadał się na dobre. Ciekawe, czy szczerze. Kluczył, rozwijał temat, chciał koniecznie wysondować moją opinię. Wybrnęłam dyplomatycznie, docenił to. Po raz pierwszy spojrzał na mnie łaskawym okiem. Wymiana zdań potoczyła się swobodniej. Odetchnęłam. Natalii nie było długo. Musiałem się bez niej obejść. Nic mnie nie cieszyło, nie patrzyłem na kobiety, włóczyłem się, bez celu. Nie napisałem ani słowa. Jej notatki leżały w porozwalanych kartkach na biurku, rozbebeszony maszynopis, do którego ani razu nie zajrzałem. Fobia? Obawiałem się czegoś znacznie gorszego, jak hasz wciągnęło mnie to oczekiwanie, obsesja, prawie obłęd. Nie wyobrażałem sobie, że mogłaby więcej nie przyjechać. Dopóki praca nieskończona, była szansa na ujrzenie jej, nie miałem wyrzutów sumienia. 64 Przysłała krótki liścik z zapytaniem, jak leci, co z jej tekstem, odpisałem, że owszem, poprawiam, co mogę. Potem karteczkę znad morza, że jej się nudzi. Na koniec telefon, przyjeżdża. 5 września. Boże! Stałem na balkonie i nie widziałem nic. Słychać było samoloty startujące i lądujące jękliwie na pobliskim lotnisku. Modliłem się żarliwie do Boga, w którego nagle zacząłem wierzyć. Spraw, Wielki, by nic się nie przytrafiło, nic niespodziewanego. Niech przyjedzie. Do mnie. Natalia. Niech nawet wyjdzie za tego swojego, zgodzę się na każdy układ, na wszystko, tylko niech przyjdzie. Usiądzie tu, w fotelu, jej ciepły profil znowu zamigocze, jak wtedy. Nie musi nic mówić. Wystarczy, że będzie. Przy mnie. Kurz lata opadł wolno na drogę. Zmiótł upał. Ulga. 26 marca Mika położyła głowę na krawędzi biurka. Ostrzyżoną króciutko, chłopięcą. Jakby poczuła się zmęczona. Wygląda, jakby zasnęła. Ale wiedziałem, że czai się w sobie, oczy ma lekko przymknięte, z pewnością obserwuje mnie spod rzęs. Swoją drogą, ładne rzęsy, chyba niemalowane, sprawdzę przy okazji, czy poprawia je tuszem. Ręce ma wąskie, dotknąłem lekko, nie zareagowała. Spytałem, czy zamówić taksówkę, podniosła głowę. Wtedy stało się. Przyciągnąłem ją do siebie, tak szybko, tak naturalnie, aż zdziwiłem się, że poszło tak łatwo. Nie broniła się. Może nawet czekała na to. Prawie wgryzałem się w jej usta. Szukałem tych ząbków, twardych jak pinezki, ogarniałem ją całkowicie, w sposób absolutny, pochłaniałem. Poddawała się temu impetowi. Chyba też straciła głowę. Nie była cnotliwa. Mimo to czułem, że jestem jej pierwszym prawdziwym mężczyzną. Dawała się prowadzić, musiałem uczyć, to była dla mnie niespodzianka. Bujnością ciała przypominała rozłożystość topól, szerokie koryto rzeki. Leżała, rozchylona, wilgotne wargi, uda, włosy. Spijałem z niej tę wilgoć po raz kolejny, znowu, jeszcze raz i jeszcze, wciąż było mi mało. Odgarnąłem jej grzywkę, 66 czoło miała nieskazitelnie gładkie. Roześmiałem się. Otworzyła oczy. Była dzieckiem. Dlaczego się zgodziłam? Nie umiem wytłumaczyć.To się stało... tak jakoś... niespodziewanie. Chyba dla nas obojga. Przecież nie po to tu przyjechałam. Nie, żeby sypiać z Ba. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Powinnam była mu się oprzeć. Ale dotknął mnie tak... w taki sposób... Nikt mnie tak nie dotykał. Przecież wiedziałam, co znaczy mężczyzna. Robiliśmy to czasem z Majchrem. I co? Klapa. Majcher był mi obojętny. Mogłam to robić z nim albo nie, było mi wszystko jedno. Ba obudził we mnie coś dotąd mi nieznanego. Jakąś siłę, której nie umiałam i nie chciałam się przeciwstawić. Kompletnie straciłam głowę. Jakby tkwił w nim ogromny magnes. Po prostu przyciągał do siebie. Nie miałam szans na obronę. Majcher, miałeś rację. Okazałam się niedoświadczoną idiotką. Nie poradziłam sobie z Ba. Chciał mnie wziąć i wziął. A ja się nawet nie broniłam. Po pierwszym szoku postanowiłam zebrać się w garść, nie robić tragedii z tego faktu, skoro już się stało. Ostatecznie nic nie łączyło teraz Ba z moją matką. Szybko stąd zniknę. I będzie po sprawie. Nikt się nie dowie. Ani Majcher, ani mama. W końcu jestem dorosła. A Ba... nie potrafię opisać, jak bardzo działa na mnie Ba... Powiedziałam, że szukam pracy. Więc na następnym spotkaniu zaproponował mi katalogowanie jego archiwum. Ucieszyłam się. Stały kontakt z Ba gwarantował mi możliwość bliższego poznania go, no i zarobienia paru groszy. Traktował mnie z wyszukaną estymą. Stosy papierzysk w pudłach wymagały gruntownego przejrzenia. Zabrałam się za nie z ciekawością. — Nic tam nie ma ważnego — machnął ręką. — Połowę trzeba wyrzucić. — Możliwe — przytaknęłam bez przekonania, układając je starannie. Patrzyłam ukradkiem, jak pracuje. Miał jakieś kłopoty, nie szło mu z nową książką. Wszyscy oczekiwali kolejnego bestselleru, Ba zaś błądził po omacku. Pierwszy raz widziałam pisarza w twór- 67 czej niemocy. Gryzło go to, paraliżowało, a ja zastanawiałam się, jak przyjmą mój ewentualny artykuł o nim. Zaczynałam mieć wątpliwości? 27 marca Noc tłukła się w mojej głowie. Kolejna noc z Miką. Płynąłem w nieznane. Nie sam. I co najdziwniejsze, nie bałem się. Leżała obok. Jej nabrzmiałe ciało odpoczywało. Pod skórą wciąż żywe zapamiętanie, ogrom czułości. Zaskoczyło mnie. Dotykałem, wciąż jeszcze ją dotykałem. A ona, już wchodząca w sen, wracała do mnie. Odkrywałem w jej powrocie zajadłość podobną do mojej, poufałą. Wzbijała się znowu, pełna błogości. Jej ślina miała smak cierpki, piersi różowo obwiedzione lśniły warstwą olejku. Nie myliłem się wtedy. To był ten zapach. Migdały? Może róż, z nutą piżma, drażniący. Ona w nim, ja w niej. Pełnia. Obudziłam się. Jeszcze spał. Długi i bezradny. Pojękiwał, jakby go coś bolało. Przypatrywałam mu się. Bez okularów był niezdarny, rozczulał mnie. Ucho miał małe, dotknęłam go lekko językiem, obudził się. Zmrużył śmiesznie ślepe oczy kreta, siwe kosmyki zwisały żałośnie po obu stronach cherlawej szyi. Cały był cherlawy, ten mój Don Juan. Mimo to nie czułam wstrętu. Pogłaskałam jego pokurczoną zmarszczkami twarz, kichnął. Odprężenie. Poszukałam jego ud, poważnie. Czekał. Cichy, skupiony. Tacy znienacka bliscy. Co do tego, Majcher, nie mam żadnych wątpliwości. Ba powitał mnie chmurny. Wydawca groził zerwaniem kontraktu. Tło nowej powieści Ba było nieautentyczne. Wydawca zaproponował mu wyjazd na uzupełnienie dokumentacji. Ba dręczyło jednak coś innego. Zabrakło mu pomysłu. Nie wiedział tak naprawdę, o czym chce pisać. Pogubił się. Przeglądałam jego szpargały, przypatrując mu się spod oka. Podał mi swoje zapiski. Zaintrygowana zaczęłam czytać. 68 — Co o tym myślisz? — zapytał. — To świetny materiał. Czemu tego nie wykorzystasz? — Przejrzał, nie odpowiedział. Żadnego entuzjazmu. Zero. •— Dlaczego? — nie ustępowałam. — Nie sprawdził się — skwitował krótko. Nie uwierzyłam. Moja intuicja podpowiadała mi co innego. Zaczęłam coś wymyślać, słuchał w milczeniu, skupiony. Rozwijałam temat z zapałem. Przyglądał mi się niewidzącym wzrokiem. Ogarnął mnie gniew. — Traktujesz mnie jak małolatę! — obraziłam się. Naprawdę mnie wkurzył. Ale czym? Czym, na miłość boską? Przestraszyłam się własnych emocji. Stanowczo przesadziłam. Schowałam nos w papiery. Przez chwilę się zastanawiał. Nagle zaproponował wyjazd. Bez euforii. Na weekend. Pomogłabym mu w uzupełnieniu dokumentacji. Mam rację, z tego może wyjść dobra książka. Napisze ją. Jest motyw, jest szansa. Ale pokoje oddzielne. Dlaczego poprosił mnie o pomoc? Nie czuł się bezpiecznie w konfrontacji z rzeczywistością? Czyżby wywiady, rozmowy z ludźmi, mogły być dla niego koszmarem? A może po prostu nie potrafił rozmawiać normalnie? To wrodzona czy chorobliwa niezdolność do prostolinijności, spontaniczności? Może dlatego tak stereotypowo zachowuje się na oficjalnych spotkaniach? Konieczność skorzystania z mojej pomocy najwyraźniej przygnębiała go, jakby przyznawał się do skrywanej słabości. Może dlatego nie potrafiłam mu odmówić. No i fakt, że nie chciał pokazać się ze mną oficjalnie. To znaczy, że ryzykował, jadąc ze mną. Bał się brukowców, to było oczywiste, z jego pozycją roznieśliby go na strzępy. A więc musiało być z nim źle. Tak, zgodziłam się. Pojadę. Odetchnął. Recepcjonistka wręczyła nam dwa klucze. Życzyła przyjemnego pobytu. Morze ogłuszało szumem. Kutry przypływały wcześnie rano, o piątej pognaliśmy na plażę. Tam, wśród odoru wyładowywanych ryb i rozwieszanych 69 mokrych sieci, rybacy snuli swoje historie. Ba pilnował dyktafonu, ja zadawałam pytania. Moje pierwsze, prawdziwe, reporterskie zadanie. Ba uczył mnie zawodu. Pomagał. Wygłupialiśmy się na ich oczach. Traktowali nas pobłażliwie, uśmiechali się. Kiwali ze zrozumieniem głowami. Bawiło nas to, szybko weszliśmy w swoje role. Udawanie przed nimi, przed sobą? Co naprawdę kryło się pod niewinną igraszką? Czasem nasze spojrzenia spotykały się, niby przypadkiem. Przeszywał mnie wtedy dreszcz, którego przedtem nie znałam, którego znaczenia nie chciałam rozumieć. Było zupełnie inaczej niż z Majchrem. Aż się przestraszyłam samego porównania. Nie wolno mi! Stawiać ich obu na jednej szali! To nie fair. Wobec Majchra. Z Ba nie łączy mnie nic. Nic. Przecież wiem, jak wygląda morze. Znam na pamięć widok ze skarpy. Więc skąd to zasłuchanie w kipieli, drżenie rąk i nóg, jakbyśmy razem falowali, przypływ i odpływ, dwa glony w spienionym rozlewisku na ciemniejącej plaży... Pragnienie... Zjawiło się ni stąd, ni zowąd. Na szczęście nic nie zauważył, zatopiony po uszy w swoich notatkach. Wciążje przeglądał, coś porządkował, dopisywał... Do niczego nie byłam mu potrzebna, świetnie radził sobie sam. Oszukał mnie. Zagrał bezbłędnie, stary blagier. Tak mnie wykołować. Żebym wyjechała z nim. Tylko po co? Co knuł? A ja? Dałam się nabrać na jego bezradność, na tę jego zaszczutą mordkę. Przygnębiony z powodu konieczności bywania wśród ludzi, nagabywania ich o zwierzenia? Przecież czułam przez skórę, że to blef! Przyjechałam z nim, bo chciałam! Chciałam nie tylko być z nim, chciałam mu wierzyć! Chciałam tej bajeczki, pretekstu do wyjazdu, czegoś, czego mogłabym się uchwycić... Czy on mnie testował? Nie był szczery? Jestem tak samo winna jak on. Winna? Wobec kogo? Mamy? Nie czułam żadnych skrupułów. Nothing. Przeciwnie. Jak to się stało? Kiedy? Utraciłam kontrolę? Co teraz będzie? Miałeś rację,Ba,proponując mi wyjazd. Jesteśmy siebie warci. 7° Wyrwałam notatki z jego rąk. Rozrzuciłam. Skoro nie po to tu przyjechaliśmy... Biegał w kółko, goniąc je na wietrze. Zaśmiewałam się do łez. Dobrze mu tak. Pobiegłam w dół skarpy. On za mną. Nagle się przestraszyłam. Co będzie, gdy mnie dogoni? Jeśli zapyta, czemu uciekam? Nie chciałam żadnych pytań. Przyspieszyć, żadnych pytań... Korzeń, jeden głupi korzeń i koniec. Leżałam z obolałą kostką. Ba podchodził do mnie. Wolno, coraz bliżej. Milczałam. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Dotknął mojej kostki, syknęłam, potem wziął mnie na ręce. Musiałam objąć go za szyję. Jego twarz znalazła się naprzeciw mojej. Blisko, zbyt blisko, jakoś inaczej niż przedtem. Jego milczenie przy moim. Wspólne. Bałam się go coraz bardziej. Oddychałam szybko. Niósł mnie całą wieczność. Wszystko płynęło. My także. Nie istniało nic. Oprócz nas. Nie chciałam takich wspomnień, takich wrażeń, Majcher, uwierz mi! Wieczór przy kominku. Pled, smażona ryba, wino. I Ba — naprzeciwko mnie. Coś opowiadał, śmiesznie gestykulując. Potrafi opowiadać. Zanosiłam się od śmiechu, on tylko się uśmiechał, zadowolony, że mnie rozbawił do łez. Pozornie beztroski, rozluźniony winem. A przecież czułam, wiedziałam, że tak nie jest. Coś czaiło się w jego twarzy. W jego półuśmiechu. Groźba? Obietnica? Wciąż nie potrafiłam go rozgryźć. „Co w tobie siedzi? — myślałam. — Dotykasz niby przypadkiem mojej ręki. Wzrok nieobecny. Namiętny? Powinnam cofnąć rękę. Uciec przed tym dotknięciem, które boli. W co ty grasz, Ba? Grasz o moją duszę? Nie chcę tej gry. Czuję, że wygrasz, jeśli jeszcze raz nie wycofam ręki. Wieczór i wino to twoi sprzymierzeńcy. Ale jest jeszcze coś. To, co ukrywasz. Twoja tajemnica — kim naprawdę jesteś. Myślę tylko o tym, kiedy wreszcie dasz się poznać. To mnie najbardziej pociąga. Już nie ze względu na artykuł. Nawet nie przez wzgląd na mamę. To moja prywatna potrzeba. I ty o tym wiesz. Ale już mnie to nie przeraża". Ten nieszczęsny wieczór przy kominku. Kolejny dowcip, gospodyni roześmiała się szeroko. — Od razu pana poznałam — powiedziała nagle. — Był pan tu już. Przed wielu laty, z równie piękną dziewczyną. „Co ona bredzi? Czemu tak patrzy na mnie? O co jej chodzi?" Ba zaczął się wypierać. Nigdy tu nie był, musiała go z kimś pomylić. „Dlaczego zaprzecza, czemu tak się wystraszył? — myślałam gorączkowo. — Przecież miał prawo być tu, z kim chciał". Myśli szalały w mojej głowie. Jestem zła! Zła? Jestem... zazdrosna! Ba patrzył na mnie, tylko na mnie. Gospodyni umilkła. Wstałam od stołu jak oblana wrzątkiem. Prawie biegłam do swojego pokoju. Zatrzasnęłam za sobą drzwi. Nie mogłam złapać tchu. Pukanie? Otworzyłam z wysiłkiem.To Ba.Tłumaczył coś, wymigiwał się. Nienawidzę krętactw. Czemu nie powie po prostu, że tu był? Nie obchodziło mnie przecież z kim. Obchodziło! Nie powinno obchodzić! Nie był święty, mógł być z tuzinem kobiet — przede mną. Tak naprawdę, to nawet nie wiem, czy to na pewno z nim zadawała się kiedyś moja matka. Może to jedna wielka pomyłka? Może wcale nie chodzi o niego? A jeśli jednak to on? Dlaczego już mnie to nie obchodzi? Dlaczego on mnie tak obchodzi? W duszy parujący ukrop. — Idź do diabła! — wrzasnęłam. Zamknęłam drzwi na klucz. Słyszałam własny oddech. I jego oddalające się kroki. Co ja wyprawiam. Przyjechał tu pracować. Ja, żeby wyjaśnić życie mojej mamy. Też jestem krętaczką. Tymczasem zachowuję się jak zdradzona narzeczona. Przecież Ba nie należy do mnie. Nigdy nie będzie mój. Bo nie chcę tego. Nie chcę? Czego ja właściwie chcę? Z balkonu rozciągał się widok na port pełen rozwrzeszcza-nych mew i barek ukołysanych wodą w swoim własnym, odwiecznym rytmie. Rybacy krzątali się, smołując wręgi. Twardzi i ironiczni. Wódka dodawała im odwagi. Była jak koło ratunkowe. Zastanawiałam się, czy znajdę jak oni swoje miejsce na ziemi. Taką czułą pewność? Ktoś grał na harmonii, nie było słychać dobrze. Czego było mi tak żal? Siebie? Ba nie wyszedł do mnie na balkon. Udawał, że śpi w swoim pokoju. Byłam wytrącona z równowagi. Tym, że uciekłam z kolacji. Że zatrzasnęłam przed nim drzwi. Że nie przyjęłam jego tłumaczeń. Jakichkolwiek. Nie dałam Ba szansy. Sobie także nie. A przecież nie chciałam, żeby to się tak skończyło. Co, co miałoby się zakończyć? Czy coś się zaczęło? Czy tylko tak mi się wydaje? Nawet nie próbowałam sobie na to odpowiedzieć. Za bardzo się bałam. Jego balkon sąsiadował z moim. Przechyliłam się przez balustradę. Zawołałam go po imieniu. Udał, że nie słyszy. Czekałam, na próżno. Miałam ochotę się rozpłakać. Byłam taka bezsilna... Potem przyszedł. Tak po prostu. Wziął moją twarz w swoje ręce. Noc trwała i trwała. Nie widziałam nic prócz twarzy Ba. Całował, a ja umierałam ze zgrozy. Przed nim, przed sobą. Przed Majchrem. Mamą. Przed kolejnym dniem. Ranek był parny i gorący. Powietrze wokół tańczyło. Plaża, morze, wydmy pulsowały w rytm mojej krwi. Nawet wiatr, balon wypełniony piaskiem, kręcił się jak w transie. Ba robił mi zdjęcia. Uwijał się jak w gorączce. Pozowałam, prowokując go, najpierw nieświadomie, potem, wyczuwając jego ekstazę, coraz bardziej rozmyślnie. Pstrykał kolejne fotki, jego oczy jarzyły się, dwa reflektory. Wzbudzały mój lęk i euforię. Zafascynowani, zatopieni w oswajaniu siebie, szukaliśmy. Czego? Tajemnica wciąż pozostawała poza zasięgiem naszych zmysłów. Zmierzaliśmy jednak ku niej, i ku sobie. Ku swojemu przeznaczeniu. Co do tego nie mieliśmy żadnych złudzeń. Potem nagle znikł. Nadchodził wieczór, Ba wciąż nie było. Zajrzałam z balkonu do jego pokoju. Czyżby wyjechał? Beze 73 mnie? Bez słowa pożegnania? Nie, na stoliku leżały jego rzeczy. Ulga. Mimo to wciąż obręcz na gardle. Ukrył się? Przede mną? Szukał samotności? Wytchnienia? To możliwe. A jeśli nie? Jeśli jego nieobecność oznacza moją porażkę? Czyżby zamierzał się wycofać? Dopóki jeszcze nic takiego nie zaszło między nami? Nic? Chciałam krzyczeć!... I na cóż zdałyby się moje protesty? On też wiedział, że nadszedł ten czas. Teraz albo nigdy. Czy dlatego uciekł? Ale to znaczyłoby, to właśnie oznaczało, że on o tym wie. I to była szansa. Szansa dla mnie. Dla nas. Zaczęło wiać i zrobiło się zimno. Chłód przenikał do szpiku kości. Jeżeli się nie myliłam, jeżeli nie stało się nic, nic nieodwracalnego, nic złego, powinnam pomyśleć, gdzie teraz może być. Gdzie ja byłabym teraz na jego miejscu? W takiej chwili? Intuicja podpowiadała, pchała naprzód. Czułam, że Ba może być tyłko tam. Biegłam na oślep, zapadając się w piachu. Jest? Musi tam być! Był! Nie pomyliłam się. Siedział na krawędzi granitowego molo. Skłębione w dole, spienione fale bryzgały gwałtownie. Podeszłam bezszelestnie. Nie odwrócił głowy, ale byłam pewna, że usłyszał, poznał moje kroki. Usiadłam obok niego, oczy miał ciemne w mroku, dwa czarne punkty w szarzejącym owalu twarzy. Naprawdę był daleko. Zaczął mówić, jak gdyby kontynuował przerwaną przed chwilą rozmowę. O sobie, swoich snach, marzeniach, oczekiwaniach, o dzieciństwie. Miałam ochotę płakać. To był zupełnie inny Ba. Jakiego nie znałam. W duchu przeklinałam siebie za pomysł napisania złośliwie krytycznego artykułu o nim. Napisałabym nie o tym Ba. Bo ten, którego słuchałam teraz z zapartym tchem, był kimś mi nieznanym, innym niż Ba ze spotkań z czytelnikami. To był — mój Ba. Prawdziwy. Wierzyłam mu, w każde jego słowo. Mówił o swoim pisaniu, o poezji, recytował jakiś wiersz. Kręciło mi się w głowie. Byłam zauroczona. Finezją jego języka, ciepłym głosem, dojrzałym spokojem. Był mężczyzną, nie chłopcem jak Majcher. Bałam się oddychać za głośno, by niepotrzebnym gestem nie spłoszyć tej chwili. Spojrzał na mnie i tak jakoś niespodziewanie 74 położył mi głowę na ramieniu. Objęłam go. Skostniała z zimna i trwogi. Był mój. Wiedziałam to na pewno. Należał do mnie. Przynajmniej teraz. Przyznał cicho, tak, był tu z kimś. Ale nic z tego nie wyszło. Do tej pory niewiele go w życiu obchodziło poza pisaniem. Nie lubi siebie, totalny egocentryk, tak, wie o tym. Teraz inaczej patrzy na wszystko. Na to, co było, co będzie. Zmieniłam jego punkt widzenia. Jestem jego dobrym duchem. Potrzebuje mnie. Mówił, jakby klęczał przede mną i prosił o ratunek. A ja myślałam gorączkowo: „Majcher, nie kocham go, nie kocham, uwierz. Więc co ja tu robię? Jak to się stało? Jak ja się z tego wytłumaczę?". Obłudna. Nie tego się bałam. Tylko tej słodyczy, która zaczęła ogarniać moje serce. Wracaliśmy plażą. Ogromne słońce plamiło nad widnokręgiem. Ciężkie, krwawe krople, cieknące jak maź, wprost do rozpostartej, bulgoczącej morskiej kadzi. Czułam się dziwnie nieswojo. Ta krew coś mi przypominała. Nieprzyjemne wspomnienie, niejasne przeczucie czegoś... nieokreślonego, złowieszczego... Zapach, smak surowego mięsa... I znowu pojawił się On. Szedł ku nam z oddali. Ze swoim wielkim kosturem. Stanęłam jak wryta. — Co z tobą? — zaniepokoił się Ba. Ale ja widziałam, nie, ja przeczułam, czułam na sobie, z daleka, to białe jak lód spojrzenie. Przenikało mnie na wskroś niczym promienie Roentgena. Byłam pewna, że tym razem nie pojawił się tu przypadkowo. Przywołała go moja rozpalona do białości wyobraźnia, napięte do granic ostateczności nerwy, ukrywane głęboko, na samym dnie podświadomości poczucie winy. Szarpnęłam Ba za rękaw. Ruszyłam na przełaj, w stronę wydm. Byle nie skrzyżować drogi z własnym przeznaczeniem, cokolwiek ono miało oznaczać. Ba podążał za mną zdumiony moim nagłym odwrotem. — Widzisz to niebo? — wskazałam za siebie. — Piękny zachód — potwierdził, nie mając pojęcia, co mam na myśli i do czego zmierzam. 75 —-Ta krew... — zaczęłam, ale zabrakło mi sił na wyjaśnienia. A może sama nie znałam pytania, które zaczęło mnie od niedawna dotkliwie drążyć, i dlatego właśnie nie mogłam znaleźć na nie odpowiedzi?... — Krew? — zdziwił się. — Masz nietypowe skojarzenia — pochwalił na wszelki wypadek. — Osacza mnie — wyznałam, starając się w miarę dokładnie wyartykułować, co tak naprawdę mnie w tym starcu przerażało. Tak, chyba tak to należało rozumieć. — Kto? — nie zrozumiał. —To, na co nie mogę mieć wpływu. Coś, co wyrywa mi siebie z moich rąk. — Więc ten wieczór jest aż tak ważny dla ciebie? — Jest klockiem w układance. A ta jest niewiadomą. Może stąd ta chandra. — Co ma być, to będzie — machnął ręką. — Po co zaprzątasz sobie tym głowę? I tak niczego nie przewidzisz, choćbyś nie wiem, jak się starała. Objął mnie i tak szliśmy, objęci, zapadając się po kostki w stygnącym już piachu. Upiór z kosturem rozpłynął się w sinej mgle, rozpościerającej się właśnie nad falującą szeroko taflą nie-przeniknioności. Sen — mara... Odetchnęłam. Nasz pobyt dobiegł końca. Wracaliśmy samochodem do domu, odmienieni, zupełnie inni, niż gdy wyjeżdżaliśmy. Było to tak nieprawdopodobne, że z trudem docierało do mnie. Ba prowadził. Nie patrzył na mnie. Jednak bezustannie czułam na sobie jego spojrzenie. Mimo że wzrok miał utkwiony w asfalcie, rozciągającym się fioletowo i bezkreśnie przed nami, czułam, że całym sobą widzi tylko mnie. Byłam speszona, jednocześnie kompletnie oszołomiona. Nigdy nie przeżyłam czegoś podobnego. To było najdziwniejsze doświadczenie mojego życia. Ekscytowało, przerażało. Podniecało. Ujęłam jego dłoń. Zsunęłam ją wolno z kierownicy. Nawet nie drgnęła mu powieka. Przesuwałam palcami wzdłuż swojej skóry, prawie nie dotykając jej. Raczej obrysowując siebie, malowałam się w jego zmysłach jak wytrawny malarz. Jego obłe paznokcie. Moja szyja, obojczyk,linia piersi,brzucha, kolan.Trwał, zastygły obok, z zaciśniętą kurczowo na kierownicy drugą ręką. Pęd samochodu. Całowałam jego palce, zdmuchiwałam pocałunki, kąśliwe muchy. Uśmiechnął się. Oddałam mu dłoń. I uśmiech. Nie padło ani jedno słowo. Samochód płynął ku swojemu przeznaczeniu. W nim ja, Ba i moje rozśpiewane serce. „Dziecinady z Majchrem" — pomyślałam nagle z dziwną uszczypliwością. I zaraz ofuknęłam się za to. Wyobrażam sobie, jak przestraszyłby się mojego związku z Ba. Tego, co Majcher by powiedział, nawet nie chciałam sobie wyobrażać. Kiedy będzie mógł wszystko przyjąć na spokojnie? Było mi żal Majchra, tęskniłam do jego ciepłej obecności. Ale tęsknota za Ba była innego rodzaju. Bezwzględna. Nie pozostawiała wyboru. Pełna rozterki zastanawiałam się, jak rozluźnić moje kontakty z Majchrem. Stopniowo, na coraz bardziej koleżeńskie. „To nie powinno być trudne"— myślałam w popłochu. Majchra jako przyjaciela nie chcę stracić, o, tego to może być pewny. Stawałam się okrutna. Nie sprawiało mi to przyjemności, raczej jakąś niepojętą ulgę. Byłam pewna, że tej ulgi, tego braku wahania, Majcher nigdy by mi nie wybaczył, ale odczuwałam tylko zmęczenie. Za wszelką cenę nie mogłam dopuścić, aby Ba dowiedział się o istnieniu Majchra. Bałam się ich konfrontacji. Nieprzewidywalności Majchra, jego zazdrości o mnie jak o swoją własność. Tego, do czego upokorzony mógłby być zdolny. Chciałam spać. Śnić. Żadnego myślenia, zastanawiania się. Wina? Wybór? Takich pojęć nie miałam zamiaru brać pod uwagę. Nie teraz. Pierwsze spotkanie u Ba po powrocie było trudne. Dla mnie. Dla niego. Oboje speszeni nagłą inwersją. Ze jest inaczej niż parę dni temu. Nieoczekiwana bliskość i jednocześnie obcość. Ta ostatnia napłynęła w ciągu kilku zaledwie godzin rozłąki, a może to wpływ miasta, tych ścian, innego krajobrazu. Nagle zmieniony 77 układ uwierał jak bolący ząb. Ta sama praca, ponowne segregowanie papierzysk, wspólne pochylenie głowy nad tym i owym, ale bez emocji. Przykra nieobecność psa, którego Ba oddał na przechowanie w związku z wyjazdem. Pies rozładowałby duszną, napiętą sytuację swawolnym przeciąganiem się, beztroskim ziewnięciem na widok naszych zbolałych min czy lekceważącym wyciąganiem do nas łapy w przypadku zbytniego zalegania ciszy. Wymiana zdań między mną a Ba przebiegała bez zgrzytów, ale zbyt oficjalnie. Raniła. Jakby chciał mi dać sposobność do rezygnacji, jeżeli nie byłam pewna... Myślałam rozpaczliwie, jak zmienić ten układ sił. Niestety, na próżno. Ba siedział przy komputerze, nie szło mu. On też nie mógł się skupić. Wciąż nie wiedziałam, jak go rozgryźć. Musi być coś, na czym można go złapać. Podeszłam do niego. — Co piszesz? — Przecież wiesz. Muszę jak najszybciej oddać ten tekst do redakcji. Szef naciska. — Może piszesz dziennik? To chyba bardziej by go zainteresowało. Zesztywniał, przestał na chwilę pracować. Czyżbym trafiła, strzelając na oślep? — O co chodzi? — zapytałam z głupia frant. — Ze spisujesz wspomnienia? Wszyscy pisarze tak robią. Dla potomnych. Własna, bezpieczna biografia, zgadłam? Oddychał z trudem. Kontynuowałam żartem, udając, że tego nie widzę. — Pisarze nie lubią biografów, bo ci wtykają im nos we wszystkie dziury. I zawsze wywęszą coś, co tamci woleliby ukryć. To normalne, że opisujesz się sam. Masz całkowity wpływ na ostateczny kształt swojego życiorysu. Nieskazitelnego, jak sądzę. Nagle zrobił się nieuprzejmy. — Przestań. Nie mogę się skupić. Przytuliłam się do niego. Co chciałam wiedzieć, już się dowiedziałam. — Jeśli nie dziennik, to co? — Przecież wiesz. Już mówiłem. Szef chce hitu, inaczej jestem skończony. Jasne? Więc może mi podpowiesz, czym tu jeszcze można zaszokować? Ten materiał, który zebraliśmy, może nie wystarczyć. — Po co zaraz szokować? — nie dawałam za wygraną. Nie pomogło. Zaklął szpetnie. Nachyliłam się, odruchowo pocałowałam go w usta. Spłoszeni, wycofaliśmy się na poprzednie pozycje. Cisza, która zaległa w pokoju, wydawała się druzgocąca. Żeby zabić tę ciszę, zaczęłam przerzucać pudła Ba. Szuranie otrzeźwiło mnie. Przyniosło też nieoczekiwane wybawienie. W jednym z kartonów znalazłam górę kolorowych przezroczy. Wyjęłam je, potem rzutnik. Ba ożywił się. Były to slajdy z jego licznych podróży. Opuścił żaluzje, kolorowy snop światła padł na pustą ścianę. Czułam, że z każdą chwilą wraca tamten czar znad morza. Nasze dłonie, twarze znów blisko siebie, śmiech. Ba pokazywał grata, którym podróżował z kolegą. Snuł apokaliptyczne opowieści, pełne metafizycznych wizji, pół żartem, pół serio. Słuchałam z zapartym tchem. Fascynacja osobą Ba powróciła. I trwała, w zenicie. Nie zamierzałam się od niej wyzwolić. Wtedy właśnie wydarzyło się coś niesamowitego. Jedno z przezroczy wyświetliło na ścianie jasny portret Natalii. Mojej matki! Młodej, pięknej, jaką dobrze znałam z fotografii. Wpatrywałam się w nią ze ściśniętym sercem. — Kto to? — wykrztusiłam wreszcie. — Koleżanka z roku — wyjaśnił. — Studiowaliśmy razem dziennikarstwo. Zmienił slajd na kolejny. Nawet nie zadrżała mu ręka. W przeciwieństwie do mnie.Trzęsłam się jak galareta. „No i co — myślałam w popłochu — co z tego, że zna moją matkę? Podejrzewałam to od początku, więc nie powinnam być zaskoczona". Czy to z moją matką był wtedy, przed wielu laty, nad morzem? Mieli podobny pomysł na książkę? Nie udało im się jej napisać, pokłócili się? Jeśli nawet tak było, co mnie to obchodzi? Jakie to teraz może mieć 79 znaczenie? Kochała go? To było tak dawno. Nic ich już nie łączy. Teraz Ba należy do mnie. Tylko do mnie. Nie ma o co kruszyć kopii. Nawet jeśli byli ze sobą kiedyś, nie umiała go zatrzymać. Mnie się to uda. Nigdy z niego nie zrezygnuję. Nawet dla niej. Ba nie musi wiedzieć, że jestem jej córką. Na to za wcześnie, mógłby się wycofać, dla zasady. W każdym razie byłoby nam trudniej, a ja nie chcę trudności. Nie teraz.Tym bardziej nie powinna wiedzieć o tym moja matka, jak już wyjdzie z tego. Jeżeli wyjdzie. Po raz pierwszy pomyślałam o tym z takim spokojem. Ale jeżeli wyjdzie, postawię ją przed faktem. Musi się z tym pogodzić. Pogodzi się, już moja w tym głowa. Nie ustąpię. Na ścianie migotały kolejne ujęcia. Nie słyszałam, co mówi. Nie docierało do mnie nic prócz jego obecności. Wtulona w miękkie zagłębienie poniżej jego szyi zastygłam w bezruchu. Ta chwila mogłaby trwać wieczność. Do końca świata i dłużej. Jeżeli do tej pory miałam wątpliwości, czy chcę być z Ba, to, że mogę go stracić przez własną nieostrożność na zawsze, nieodwracalnie, przesądziło sprawę. Postanowiłam walczyć o utrzymanie Ba. Trudności tylko umocniły mnie w przekonaniu o słuszności wyboru. Moje serce było przekorne jak ja. Chciało tego, co niemożliwe. Walka o Ba stała się dla mnie czymś najważniejszym. Ważniejszym niż cokolwiek na świecie. I przerażało mnie, że mogłabym ją przegrać. Spakował wszystko do pudeł. Zabrał się znów do konspektu. Prawie jęczał nad materiałem. Nie umiałam mu pomóc. Z tego wszystkiego zrobiło się późne popołudnie. Byłam głodna jak wilk. Pomyślałam, że może by coś upichcić. —• O niech cię! Ba! Pusta lodówka! —• Zaraz uskutecznimy aprowizację — rzucił od komputera, nie podnosząc głowy. — Mam gnać do sklepu na głodniaka? — zrozumiałam, co ma na myśli. — Jogging dobrze ci zrobi. — Sadysta. — Trzeba było uprzedzić, że mi się zwalasz na głowę, coś bym kupił. — Przede wszystkim świeże majtki. Nie mam się w co ubrać — zażartowałam. — Mam ci kupić majtki? — nareszcie odkleił się od komputera. — W czym będę chodzić, jak te wypiorę? — owinęłam się wokół niego. — Zamierzasz tu zostać? — Chwilowo — patrzyłam na jego reakcję. — Nie przesadzasz? — chyba nie miał nic przeciwko temu. A ja powinnam wynieść się ze schroniska. Nie mam już gotówki. No i chcę zostać z nim. Na stałe. — Gdybyś był bardziej dociekliwy, zauważyłbyś, że zapomniałam dziś o gatkach — prowokowałam go. — Intrygujący ten brak bielizny. Ale pożyczę ci swoje — śmiał się rozbawiony. — Okej. Co, zielone? W zielonych nie pójdę. — Mam jeszcze kąpielówki. Czarne. — O rety, za duże. Zostanę. — Nie, moja droga, wykręcasz się. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Chciałaś gacie, są, idziemy po wyżerkę — klepnął mnie w pośladek, czego nie znoszę. —Tyran. Obrzydliwy despota — rzuciłam zła, ale żeby zostać u niego, mogę się zgodzić nawet na poklepywanie po zadku. —Tylko tyle zauważyłaś? To mnie jeszcze nie znasz. Wkładaj majty, pókim dobry. — Jak wyglądam? — przymierzyłam jego gatki na głowę. — Słodziutko. Jak gruszeczka. Mieszkasz tu gdzieś? — nareszcie padło to pytanie. — Nie. — Daleko stąd? — Dosyć. — Zawołam ci potem taksówkę. — Chcę zostać — nie ustępowałam. 80 81 Miałam tylko mały plecak, ten, z którym byłam z nim nad morzem. Od razu to zauważył. — Nie musisz wracać? Do domu? — Jestem dorosła. — Ktoś się chyba tobą opiekuje? — Jeszcze chwila, a każesz mi pokazać legitymację. — Nie masz dowodu? — Ojej, zawsze tak psujesz nastrój? — nadąsałam się. To zawsze robiło wrażenie. Spasował. — Zostań. Ale tylko do jutra. — Jasne. Niech mu będzie. Jutro też się stąd nie wyniosę. — No, to teraz idziemy kupić coś do żarcia. W ten sposób mój pobyt u niego został przypieczętowany. Przyjechała. Dworzec aż pojaśniał. Chwyciłem, nie chciałem puścić. Prawie straciła oddech. Mógłbym ją tak trzymać bez końca. Musnęła wargami moją szyję. Niechcąco czy pocałowała mnie? Krew uderzyła mi do głowy, serce waliło. Pocałowała czy nie? To nie mogło być nic innego jak obietnica, przyzwolenie. Była moja? Nie mogłem uwierzyć. Niosłem ciężki bagaż, co u diaska miała w tej torbie? Przyjechała na dwa dni, a ciuchów pewnie na wszystkie sezony. Jednak pod-bechtało mnie, że chce się stroić, przebierać. Dla mnie. Niech tam. Chętnie obejrzę na niej te cuda. Autobus wlókł się niemiłosiernie, rozmowa nie kleiła się. Wyglądała na senną, a mnie dopadła idiotyczna czkawka. To nerwy. Zawsze w decydujących momentach wydarzało się coś zgoła błazeńskiego, co rozstrajało mnie do reszty. Miałem ochotę komuś przylać, komukolwiek, kto nawinąłby się pod rękę. Nabuzowany czułem, jak czkawka podnosi mi rytmicznie grdykę, w górę, w dół. Powstrzymywałem się z całych sił. Patrzyła w okno, senna, nieobecna, odpłynęła. Pasma włosów spływały leniwie po opalonych ramionach, długie, opalizujące świeżą miedzią. Tu i ówdzie złociste, musiała często leżeć na słońcu, bo 82 wypłowiały. W jej ruchach było coś miękkiego, magicznego. Coś, co wypływało ze sposobu, w jaki zatrzymywała na mnie wzrok. Tylko ona. Zielone, fosforyzujące oczy przybierały niesamowity wyraz. Prawie ekstazy. Po prostu mnie pochłaniała. Nawet nie wiem, kiedy czkawka znikła. Jedno jej spojrzenie i — abrakadabra — życie staje się piękne, zaklęcie działa, ropucha zmienia się w księcia. W istocie byłem jej księciem. Nie czułem się ułomny, piękność Natalii obejmowała także mnie. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze jej nie pocałowałem. Nigdy. Korciło mnie, żeby tak po prostu się pochylić, autobus prawie pusty. Teraz. Jednak przeląkłem się. To nie był ten moment, nie to miejsce. Natalia i ja, zupełnie inny czas. Pozwoliłem unieść się emocjom. Fascynacji wibrującej w każdym włóknie mięśni, pożądaniu. Jeszcze dwa przystanki. Tylko dwa. Koniec. Szła z odchyloną głową. Ja blisko niej, tak blisko. Za płotem dziecięcy śmiech, drzewa pełne ciężkich owoców, rodzinne, działkowe grillowanie. Milczenie nie przeszkadzało mi, nawet uspokajało. Jak chłodny prysznic. Orzeźwiało. Półłuk w prawo, otwieram drzwi korytarza, na wprost winda, X piętro. Natalia i ja. W klaustrofobicznych wymiarach pudełka od zapałek, zawieszeni pomiędzy niebem a ziemią, zdani na łaskawość losu, który może, lecz nie musi pozwolić nam dopłynąć do miejsca przeznaczenia. Jeden ruch, zwykły przycisk i oto stajemy, Natalio, naprzeciw siebie, od tej chwili aż do skończenia świata. Czas jest względny, pojąłem to tutaj, obok ciebie, jak bardzo względny. Mógłbym tu pozostać tylko po to, by patrzeć na ciebie całą wieczność. Zamknąłem oczy, zatrzymałem windę i czas. Klatka podskoczyła z trzaskiem. Stanęła. Westchnąłem, jakby bardzo zabolało. Byliśmy na miejscu. 30 marca Trzy dni przerwy w pisaniu dziennika. Trzy dni spędzone z Miką nad morzem. Tylko trzy i aż trzy. Jakby skończył się świat. W każdym razie jakiś etap w moim życiu. A zaczął nowy. Pracujemy z trudem. Wciąż wabi nas łóżko. Nie potrafię się jej oprzeć. Nie chcę. Wszystkie były na jeden raz. Tej wciąż mi mało. To jej ciało... Jakbym dotykał sam siebie... Przecież jej nie znam. A jednocześnie tak strasznie jest mi znajoma. Strasznie — to właściwe określenie. Za bardzo otwieram się przed nią. To niedopuszczalne. Trzeba strywiałizować tę znajomość. Dla mojego własnego bezpieczeństwa. I spokoju. Bo odkąd tu jest, utraciłem go chyba bezpowrotnie. Jak niewinność, którą po prostu z siebie wyrzuciłem. Dawno temu. Teraz wszystko do mnie wróciło. Wciąż wraca. Wspomnienia. Nie potrafię od nich uciec. Myślałem, że mam to już za sobą. Mika spowodowała tę eksplozję. Wywołała przeszłość. Upiory zagościły między nami. Co takiego jest w tej dzierlatce, że powoduje we mnie te wszystkie skojarzenia? Od jakiegoś czasu żyję podwójnie. W dzień z Miką, w nocy z Natalią. Dokąd mnie to doprowadzi? Mika nie jest Natalią. Nawet nie jest do niej podobna. Czuję, jak ogarnia mnie szaleństwo. 30 marca Wieczorem wpadł A. Przyprowadził psa, po drodze, jak stwierdził, usiłując zbagatelizować wrażenie, które wywarła na nim obecność Miki. Wycofał się szybko, odprowadziłem go do windy. — Rety —jęknął — ale tyłek. Skąd ją wytrzasnąłeś? Byłem zadowolony z jego reakcji. — Niezła, co? — Kiedyś się doigrasz — A. starał się mnie ostrzec. — Nie możesz przelecieć wszystkich panienek na świecie. — Daj spokój.To jak nałóg. Sam wiesz, chlejesz, i nie możesz przestać. Nie dał się zwieść. — Ale od picia nie łapie się HIV. I nie dostaje po mordzie. — Tamta jedna tylko miała opiekuna, niech ją nagły... — zaśmiałem się nieszczerze. 84 Wciąż kręcił głową powątpiewająco. — Że też tyle gówniarzerii włóczy się po świecie. Może założysz schronisko? — najwyraźniej nie potraktował obecności Miki serio. — Skończyłem z tym. Teraz jest inaczej — zapewniłem go. Nie uwierzył. — To znaczy jak? — zdziwił się. — Bo ja wiem — mruknąłem. — No, no — klepnął mnie aprobująco po ramieniu, jego ton stał się poufały. — Jak ją spławisz, zadzwoń, pogadamy. Jeszcze kciuk do góry na znak, że okej, i wracam do domu. Mika leży skulona na łóżku, kładę się obok niej, poddaję biegowi rzeczy. Zdarzenia następują po sobie w zawrotnym tempie. 31 marca Głodna Mika to stworzenie krwiożercze. Zdolne nawet chyłkiem pożreć psa. Biedna Baba, nie miała pojęcia, przed jakim uchroniłem ją losem, wyciągając Mikę na zakupy. Pies na smyczy się nie zastanawia, zadowolony, że idzie się odlać, oto psia wdzięczność. Ze mu uratowano skórę? To pestka. Ot, psie życie, głupie bydlę, poklepałem ją po mordzie, skamle ze szczęścia. W windzie mnie naszło, zacząłem obmacywać Mikę bez pardonu. Usiłowała doprowadzić mnie do porządku, w każdej chwili mógł ktoś wejść. Ale to rajcowało mnie najbardziej. Więc jeszcze raz w górę i znowu w dół. Tak trwał ten nasz kosmiczny rejs pomiędzy piętrami. Wpijałem się w nią, lepiliśmy się do siebie jak śledzie w puszce. Baba skulona w kącie zrezygnowała najwyraźniej ze spaceru. Dobry pies, dobry, zaczeka. Zatrzymałem windę. Nic teraz nie mogło zakłócić tej szaleńczej eskapady. — Ani kawałka miejsca nie ma w tym domu. — Postaw byle gdzie. Odgarnęłam ręką papiery z połowy biurka, reszta została z boku. Przyglądał się, jak wyciągam z torby zakupy. Zapalił papierosa. Czułam się nieswojo. Trochę nadrabiałam miną. Zrobiłam kanapki, nie chciał jeść, to dziwne, bo pora prawie obiadowa. Co do mnie, pochłonęłam z tuzin bez krępacji. Wypiłam pół kartonu mleka i opędzlowałam prawie wszystkie banany. Milczał, i palił jak najęty. Nim skończyłam jeść, a poszło mi w mig, wypalił chyba z pół paczki. Niech pali, tak lepiej, niż gdyby gadał po próżnicy, wypytywał. Nie znoszę kłamać, nienawidzę. A jemu musiałabym niezłe trele zasuwać. Jakoś z tego wybrnę. Wciąż pali. Na czczo. Ja bym się zerzygała. — Twój pies musiał się tu nieźle naoglądać. — Czemu? — Nie reaguje, gdy się ze mną zabawiasz. — Ja się nie bawię. A ty? Poza tym ja jej nie obchodzę. Ma swoich, do których ją ciągnie. Jest taki na drugim piętrze. Niech ją tylko powącha, ona od razu się rozkłada. I co teraz, mój Boże, co teraz? Zjedliśmy, pogadaliśmy. Przecież nie będziemy oglądać telewizji. Mam dość jego archiwum. I dość łóżka. — Sprzątnę trochę, nie strzyka cię brud? — Zostaw. Znam lepsze zajęcia. — Na przykład? — Nie śliń się, dość na razie. Muszę popracować. — Będziesz pracował? — Zrobię korektę. Zajmij się czymś. — Czym, jeśli nie pozwalasz mi sprzątać? — Goście u mnie nie sprzątają. Masz, poczytaj sobie. — Co to? — Ty mi powiesz, jak przeczytasz. Ostrożnie wzięłam do ręki, od razu zauważył pietyzm, z jakim dotknęłam pierwszej strony. Pracował, ale kątem oka wciąż pochylał się nade mną. Baba postękiwała, śniła swój własny sen o windzie. Próbowałam czytać. Kościsty kark Ba drażnił, ogarniało mnie wielkie oszołomienie. Co ja tu robię? Co będzie dalej? Majcher, potrzebuję pomocy. 86 Zrobiło się późno. Powinna pojechać do tej ciotki. Nie pracowaliśmy już. Konspekt był gruntownie przerobiony. Co teraz? Co zrobi, gdy wstanie? Siedziałem przyśrubowany do fotela, nie mogłem się ruszyć bez bólu. Oparła się lekko o biurko, jej ramię mimochodem znalazło się blisko mojej twarzy. Czy sprawił to mój niecierpliwy oddech? Ramiączko obsunęło się łagodnie. Widziałem pod cienkim jedwabiem pierś. Bardzo małą, ledwie naszkicowaną. Żaluzje w oknach zafurkotały, nagły przeciąg otworzył balkon. Natalia pofrunęła. Nie myliłem się. Nie zrobiła kroku, hokus-pokus, jej wiotka postać na balkonie. Przelękły, że zamierza odejść w niebieską przestrzeń z X piętra i tylko ja, tylko ja mogę ją zatrzymać, stanąłem tuż za nią. Wtedy lunęło. Wodospad spływał po jej lśniącej skórze, puszyste włosy przylepiał do oczu, suknię do ciała. Przygarnąłem ją, kuliła się, drżąc. Mokry, całowałem ją w niesamowitej rzece zstępującej z nieba, namiętnie, z chorobliwym zapamiętaniem. Tuliłem, może płakałem, nie wiem, wokół ocean wody. Trzęśliśmy się oboje, zdjąłem koszulę, rzuciłem prosto w deszcz, była latawcem, zanim na dobre opadła w dół. Sukienka Natalii błękitniała, wydęta wiatrem, jak żagiel, rzucona z balkonu z pewnością odpłynęłaby, kołując wolno, w pęczniejący od wilgoci półmrok horyzontu... Natalia oddawała moje pocałunki. Wziąłem na ręce, położyłem, poza deszczem. Nagi, przy niej nagiej. Wiatr ustał, zrobiło się cicho. Czekałem, wciąż czekałem. Obejmowała mnie. Na jej twarzy mokre włosy przesuwały się, w ostatnich promieniach iluzorycznego światła, nieprawdopodobną mozaiką, w rodzaj delikatnej siateczki, tiul, pajęczynę. Natalio, jesteś cudem, wybełkotałem. Nie byłem gotów, wciąż nie byłem. Otworzyła oczy. Prawie płakałem. Natalia ubierała się szybko. Pocałowała mnie. Adam-Ewa, adwersarze komicznej alegorii. Czar prysł. Koniec. 1 kwietnia Zastanawiałem się, kiedy sobie pójdzie. Chyba nie mówiła poważnie o pozostaniu u mnie. W małym plecaku, rozgrzebanym zresztą i obficie wybebeszonym, zauważyłem ledwie golf, bluzkę na zmianę, dwie pary rajstop. Czy miała gdzieś inny bagaż? Nie próbowałem naciskać, płoszyć pytaniami. I tak nie odpowiadała. Wyciągnięta leniwie w fotelu, trawiła. Zajęcie to wypełniało ją całkowicie, oddawała się bez reszty poobiedniej drzemce. Dużo dałbym za to, żeby pozaglądać w zakamarki tej uroczej główki. Jej nachalna, świeża młodość, jej cielesność przerywały raz po raz moje kontemplacje, niestety, kiepska kondycja nie pozwalała mi na tyle ekscesów dziennie. A szkoda. Nagle stanęła nade mną. — Co ty tam skrobiesz? Jasne, trudno, żeby nic nie zauważyła, skoro jest tu bez przerwy. — Dziennik, wyobraź sobie — nie było sensu ukrywać dłużej. — Więc jednak zapisujesz wszystko? Od dawna? — Jakieś... 20 lat. Albo dłużej. — Żartujesz? Gdzie ty to trzymasz? — Alzheimer. — O co chodzi? I tak nie będę szukać. Guzik mnie obchodzi twoje życie. — Były już takie. Potem przewalały mieszkanie do góry nogami, żeby znaleźć. Wystarczyło, że wyszedłem z psem. Dosłownie na chwilę. — Dużo ich było? Tych kobiet? —• Masz śliczną pupkę, wiesz? -— Zabierz łapę. Nie jestem w nastroju. — To coś nowego. Do tej pory ci pasowało. — Nie chcesz ze mną rozmawiać. — Ależ chcę. Tylko o czym my możemy gadać, głupolku? Tematy metafizyczne odpadają ze względu na twoją pupę, a nie główkę, oczywiście. — Byłeś zakochany? Nie śmiej się, co w tym zabawnego? — Cała jesteś zabawna. Cudownie się dąsasz. — No więc, byłeś, czy nie? — Strasznie poważny problem cię dręczy. Wyjaśnijmy go tak: za każdym razem jestem. W porządku? — Teraz też? — Jasne. Szaleję na punkcie mojej słodkiej gruszeczki. — Nie znasz mnie. — Fakt. Możesz być psychopatką. Piromanką. W nocy przy-wiążesz mnie do łóżka i podpalisz. Będziesz się przyglądać, jak ginę w mękach. — Nieprawda. Będę się kochać, z tobą, ginącym w mękach. — A ogień? — Przypalać się będziesz od stóp, na małym ogniu. Zdążę cię przelecieć kilka razy pod rząd. — A pozwolisz mi przed śmiercią ujawnić moje skłonności? — Też jesteś zboczeńcem? — Owszem. Wyznaję ze wstydem. Chciałbym podczas aktu móc cię biczować. To mnie bierze. — Tylko tyle? Od razu trzeba było mówić. — Gruszeczko, jeszcze słówko, a nie będę się mógł obejść bez ciebie. Miałem nadzieję, że problem dziennika został raz na zawsze rozwiązany. Kolejny wieczór z Ba. Powinnam wrócić do schroniska, zadzwonić do Majchra, zapytać, co z mamą. Zamiast tego zadaję się na okrągło z podstarzałym pisarzem erotomanem. Ma paskudne ciało, ale ze swej brzydoty potrafi uczynić walor.To mi imponuje. Może ma kompleksy, ale ich nie ujawnia, na razie. To by mnie deprymowało. Nieprzeciętnie inteligentny, nie daje mi odczuć swojej przewagi. Zatrzymał mnie przy sobie. Nie podejrzewałam, że kiedykolwiek, komukolwiek uda się taka sztuczka. Biedny Majcher. Biedna mama. Najbardziej martwię się, co zrobię, jeśli Ba każe mi odejść. Albo zażąda prawdy. Boże, Miko, w co ty się wpakowałaś? 89 1 kwietnia A. zadzwonił w nocy. Nie mógł się doczekać mojego telefonu. Zżerany przez ciekawość zadręczał mnie pytaniami. Odpowiadałem półgębkiem, półsłówkami, obok mnie Mika, rozgrzana, senna. A. nigdy nie miał wyczucia w tych sprawach. Nie odkładając słuchawki, przyciągnąłem Mikę do siebie. Niech sobie A. posłucha, skoro taki ciekawy. Tłuczemy się jak koty w marcu. A. chyba oniemiał. Nie trzymam słuchawki, leży obok i trzepoce jak my. Rozbudziliśmy chyba wszystkich w bloku. A. ma za swoje. Dobrze mu tak. Nie będzie więcej dzwonił po nocy. Odkładam słuchawkę. Mika drży. Łzy. O co chodzi, zboczulko? Czy nie po to tu przyszłaś? Trzaśniecie w policzek. Absolutne, a jednocześnie zbyt pretensjonalne, żeby nie wziąć go za żart. Istny moralitet, prycham rozbawiony. — Malutka, a cóż to za inferno? Nie rozumiemy? Piekiełko. Za co? Oczyjak cynfolie. Kataleptyczne. Uśmiecham się perwersyjnie. Moja parweniuszka powoli przyjmuje uśmiech. Nareszcie. — Dlaczego to zrobiłeś? Żebym sobie poszła? W porządku. Już mnie nie ma. Jeszcze naprawdę gotowa sobie pójść! — Miko, jeśli nie masz gdzie mieszkać... — Chcesz, żebym została? — Tak. Patrzy w przestrzeń, gdzieś poza mnie. Jej twarz, słodki amalgamat rozkoszy i urazy, Mika, urzekająco pragmatyczna, bez śladu abstrakcji, jako malarz miałbym trudności w odmalowaniu jej natury w zawiłościach ciała. Lazur oczu, w tle szkarłatny fryz rozrzuconych włosów, ramiona, w które przed chwilą wpijałem palce. Dlaczego ją zatrzymywałem? Po co? Wypadło opacznie. Widać to w jej na nowo przyspieszonym oddechu. Błąd. Powinienem cię wyrzucić. Nie jesteś mi potrzebna. Mam już swoją lady Makbet, własną duszę, która mnie zadręcza. 90 Wypadki toczyły się swoim trybem. Zgoła inaczej, niż przypuszczałem, niżbym chciał. Natalia nie dzwoniła, Nie ośmielałem się zakłócać jej spokoju. Tak minął wrzesień i oto spotkaliśmy się znów. Październik, kolejny rok studiów. Natalia dopiero zaczynała swoją przygodę z pisaniem. Jak mówiła, nie miała jeszcze własnego stylu. Dla niej studia oznaczały możliwość zaistnienia, szansę wypłynięcia na szersze wody. Na roku nie było nas wielu, w tym raptem trzy dziewczyny, Natalia jednak przebijała je i wszystkie inne, które dotychczas udało mi się zobaczyć. Inni też byli tego zdania. Starała się traktować nas jednakowo. Zapraszałem czasem ludzi do siebie, przychodziła wraz z nimi. Nie śmiałem prosić, by została. Tamta niefortunna noc rozdzieliła nas na dobre. Wciąż nie czułem się na siłach, żeby sprostać wyzwaniu. Była bardziej wyciszona, ale nadrabiała wdziękiem i swobodą wypowiedzi. Coraz częściej i chętniej z nią rozmawiałem. Wspólne spacery, obiady, niekończące się dyskusje, projekcje filmowe. Mieliśmy wiele wspólnego, powoli oswajałem się z sytuacją. Nosiła powłóczyste sukienki, cięliście drapowane wokół bioder, i była niesamowicie seksowna. Porzuciłem myśl o kolejnym podejściu, nie okazywała rozczarowania. Ani chęci zmiany. Przyjaźń rozwijała się bez zakłóceń. Kiedy wyszedł na chwilę do łazienki, zadzwoniłam do Majchra. Musiałam. Już za długo to trwało. Ta cała konspiracja. Jeszcze zacząłby mnie szukać... — Co z mamą? — Chryste, to ty? Strasznie dawno nie dzwoniłaś. — Tak wypadło. Ale jest w porządku. Byłeś u niej? — Bez zmian. Coś taka rozklejona? Nie idzie ci? — Kurczę, Majcher, żebym ja wiedziała, idzie czy nie. — Ale co, powiedziałaś mu? O matce? — Nie. — To na co czekasz? Pogadaj z facetem i spadaj. — To nic nie da. — Nie puścił pary z gęby? 91 — Ani słówka. — Olej go. Pluń na gościa. Zostaw w cholerę. — Wrócę, co dalej? — A co ma być? Będzie, jak było. — Nie rozumiesz. — Może i nie. Ale na mój gust coś nie jest w porządku. — Majcher, ja... muszę tu jeszcze zostać. Chcę... zbliżyć się do niego. Inaczej nic mi nie powie. — Oszalałaś? To paranoja! — Ty i zasady? — No właśnie. — Niczego ci nie obiecywałam. Robię, co chcę. — Jasne. Niech to szlag! — Miało być inaczej, wiem. — Nie. Tylko wszystko skomplikowałaś. — Ty komplikujesz. — Możliwe. — Ale dlaczego? Czemu to robisz? — Muszę kończyć. Zadzwonię. Nagle stanął za mną Ba. Na szczęście słuchawka leżała już na widełkach. — Telefonowałaś gdzieś? Odwróciłam się do niego. — Już się nie kąpiesz? — Wyszedłem po świeży ręcznik. — Zadzwoń do Adama. Na pewno się obraził. To nie było fair, co mu zrobiliśmy. — W porządku. Chodź, wykąp się ze mną. Adama zostawimy na deser. Odetchnęłam. Niczego nie słyszał. Nic nie zauważył. Dzięki ci, Boże! Drugi semestr. Nosiła teraz warkocz. Byłem nadal urzeczony. Patrzenie na nią, obserwowanie, jak się porusza, powodowało niezmiennie bicie serca, oddawałem się temu całymi godzinami. 92 Zauważyła. Nie zmieniło to w niczym powściągliwości jej ruchów. Była damą. W każdym calu. Nie byłem w stanie powtórzyć tamtej nocy. Uwiedzenie jej byłoby profanacją, tak tłumaczyłem sobie moją ówczesną niemoc. Natalia miała być, i musiała pozostać, poza zasięgiem moich pragnień. Tak było dobrze. To nie znaczy, że nie korzystałem z innych okazji, dziewczyny trafiały się zawsze, czasem umyślnie prowokowane, w końcu byłem wolny, one — tylko przelotnie. O Natalii wolałem marzyć. Nagle dowiedziałem się, że wyszła za mąż. Obrączka srebrzyła się na jej palcu. Byłem rozczarowany. W głębi duszy liczyłem na względy, okazało się, że byłem jej zupełnie obojętny. Cios przyjąłem dzielnie. Ostatecznie niewiele nas łączyło. Nie mogłem traktować tego w kategoriach zdrady, z powodu tamtej nocy. Cóż. Stało się. Na szczęście w naszych wzajemnych kontaktach nie nastąpił żaden przełom świadczący o obecności mężczyzny w jej życiu. Czasem dręczyło mnie podejrzenie, czy rzeczywiście jest mężatką. Może tylko blefowała? Natalia jednak wykluczała kłamstwo. Samym swoim istnieniem. Pewnego dnia zauważyłem, że płakała. Do tej pory na zajęcia przyjeżdżała regularnie, zatrzymywała się u tej ciotki. Wszystko wydawało się okej. Więc musiała to być wyjątkowo paskudna historia, Natalia nie wzruszała się łatwo. Była wrażliwa. Ale tą wewnętrzną, skrytą wrażliwością, raczej uciekała, niż poddawała się. Musiało ją mocno zaboleć, skoro przyszła w takim stanie na wykłady. Ostrożny, nie pytałem. Nie była skłonna do zwierzeń. Nasze rozmowy, wieczne peregrynacje intelektualne, były prawie oficjalne. Żadnych wynurzeń. Życie osobiste Natalii leżało poza moim zasięgiem. Nie próbowałem tego zmieniać. Jednak tym razem było inaczej. Wyszliśmy razem, po projekcji. Czy był to przypadek? Nie /. mojej strony. Manewrowałem przy szatni, aby pozostać w jej pobliżu. A więc spacer. Najprawdziwszy, absurdalnie prawdziwy spacer. Wieczór. I Natalia. Przez ostatnie tygodnie zdążyliśmy się bardzo zaprzyjaźnić. Śmiech, lubiłem jej śmiech, była mi bliska, a ja jej — coraz bardziej oddany. Szła obok, cicha, przelękła. 93 Bezwiednie kierowaliśmy się w stronę Łazienek. Jesień stężała w alejkach, zmarznięte kałuże odbijały wielki księżyc. Wisiał tuż nad nami. Nieświadomie rozdzielał nas. Dziękowałem za jego niemą obecność. Natalia, drobna, krucha. Zbyt krucha. Po raz pierwszy nie mówiliśmy nic. Przestraszeni milczeniem. Porażeni. Samotni. 2 kwietnia Ma niepokojące oczy. Ten rodzaj cyklamenu wokół źrenic, który współgra z jej włosami. Nie lubię tego koloru. Takich oczu. Rudawa Mika powinna bezwzględnie opuścić mój dom. Mam nadzieję, że nastąpi to szybko. Intryguje mnie. To dobre określenie. Jako obiekt literacki, powiedzmy. Mam manię kolekcjonowania postaci, sytuacji, gier słów. W tym względzie wyrachowanie zbieracza często bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Na szczęście, kradzież życiorysów nie jest karalna. Wrodzona empatia spowodowała, że wyczułem też, poniekąd, pewną misyjność w jej obecności przy mnie. Nie do końca wierzę w czysty zbieg okoliczności, z całą pewnością chodziło jej o mnie. Ale jest tak rozbrajająco szczera w swojej nieumiejętnej chęci ukrycia tego przede mną, że stępiła moją wrodzoną nieufność. Jest też nieprzewidziany paralelizm między nami, który oboje wyczuwamy, a który nas krępuje. Jeszcze nie wiem, na czym polega. Przyznam, że to męczące. Nie wygląda na nimfomankę. Jej miłość fizyczna jest prosta i naiwna. Uspokaja mnie. Chyba z nikim nie było mi tak dobrze, jak z nią. Mimo to czuję podświadomie, że nie powinienem pozwolić jej zostać. Jest inna, niż myślałem, nieprzewidywalna. Jakiś robak wgryza się w mój mózg, korytarz, który drąży, rozrasta się, czuję, jakbym wpadł we własne sidła. Znam jej ciało. Co do tego nie mam wątpliwości. Ale skąd? Jak to możliwe? Jestem tym udręczony. Zaplątałem się? W co? W miłość? 2 kwietnia Kolejna sonda Miki odbyła się w łóżku. — Opowiedz mi o swoich kobietach — zaczęła z noskiem w moim uchu. — Wracamy do punktu wyjścia? —• nie miałem zamiaru tak łatwo się poddać. — Muszę wiedzieć, z kim chodzę do łóżka — udawała zazdrosną. Tymczasem zżerałają ciekawość. Wiem, o kogo jej chodziło. O Natalię. Ze slajdów. Nie śmiała zapytać wprost. Czekała, aż sam powiem. Ale mnie ani się śniło o tym opowiadać. — Raczej leżysz. W ogóle już z niego nie wychodzisz. Problem więc stanowczo nieaktualny — obróciłem to w żart. — Ciuchy mi nie wyschły.To nie moja wina — wciąż czekała na moje zwierzenia. Na próżno. — Kupimy coś na mieście — zaproponowałem przytomnie. — Wychodzimy? — nie była zadowolona. Ale uznałem, że to najlepsze wyjście z sytuacji. — Muszę załatwić parę spraw. Zrobiły się już bardzo pilne. W końcu zadręczą mnie telefonami. — Nie mogę zaczekać w domu? — Lubię cię mieć przy sobie. — Raczej: wolę mieć na oku. Miała rację. Bałem się, że natychmiast rzuci się na mój dziennik. Niedoczekanie. — Miko, prowokatorko czy nawet złodziejko, co u mnie można ukraść? — Nie masz nic, o co mógłbyś się bać? — Nothing, my baby. Trzy podkoszulki i tyleż dziurawych skarpet. — Dodaj przepalony czajnik, dwa kubki bez uszek i parszywie brudną pościel. Czy możemy kupić świeżą pościel? —• no, poszło gładko, przestała się upierać. — Najpierw obliczymy, ile zostało z mojego dochodu po twoim wczorajszym apetycie. 94 95 — Wystarczy na autobus czy będziemy gnać na piechotę? — Mam pewne, hm, powiedzmy, zaskórniaki. — A ja mam, hm, powiedzmy, iść na golasa. — Mam tu gdzieś kalesony. Łap. Będzie sensacja na mieście. Zapoczątkujesz nową wersję mody unisex. Może nawet pokażą cię w telewizji. Przestań! Co ci poduszka zawiniła? Wariatka! Tym sposobem uchroniłem dziennik przed niepożądaną inwigilacją. Kupił mi ciuchy. Zostawił samą w kawiarni, kazał czekać, poszedł, Bóg wie dokąd. Zadzwoniłam do szpitala. Bez zmian. Boję się dzwonić, za każdym razem mam duszę na ramieniu, dopiero to „bez zmian" odblokowuje mnie. Nudzę się. Wyszłabym połazić po mieście albo do kina, seanse są o różnych porach, coś by się znalazło. Albo do czytelni. Też ciepło i głowę jest czym zająć. Nie zapytał, gdzie chcę czekać, tylko od razu kawiarnia i znikł. Despota. Zaczynam się martwić. O mój plecak u niego, i co on tak długo robi beze mnie. Że beze mnie, to normalka, ale tak długo? Nigdy nie miałam upodobania do zbytku. Może to wpływ mamy. Jej całkowitej abnegacji, inercji. Żyła jakby obok życia, wbrew woli.Ten ogromny trud wyczerpywał ją. Okazał się wielkim wysiłkiem. Nie do zniesienia. A przecież nie zawsze była taka. Wjej szufladzie wyszperałam parę zdjęć z okresu, kiedy jeszcze lubiła się fotografować. Była prześlicznym, długonogim stworzeniem. Wjej uśmiechu, pochyleniu głowy była magia. Czułam zazdrość, prawdziwą, kobiecą, niepohamowaną. Wiedziałam, że nigdy nie dorównam jej urodzie, kędzierzawa, okrągła, zbyt banalna, żeby zadziwić świat. Trudno uwierzyć, że blada postać tężejąca pod szpitalną kroplówką to ta sama istota. Poczułam dotkliwy ból w sercu. Po raz pierwszy tak głęboko solidaryzowałam się z nią, jakbym czuła się winna. Czuję się winna. — Ba — spytałam kiedyś znienacka, gdy golił się beztroski, pogwizdując fałszywie jak sto diabłów — czy lubisz siebie? Zaciął się, zaklął szpetnie, starł kroplę krwi. — A myślisz, że mógłbym nie, i wszystko byłoby w porządku? — Więc jesteś z siebie zadowolony. A porażki? — brnęłam. — Co straciłeś bezpowrotnie? Był zły. — Straty? Stagnacji, tej na pewno się pozbyłem. I uchroniłem przed marzeniami. Nie traktuję ich z estymą. Dla ciebie to pewnie fenomen, dla mnie oczywisty walor. Jasne? Wyszedł z łazienki, trzasnąwszy drzwiami. Wciąż pisze. Pracuje? Przynajmniej tak twierdzi. Mam jednak szczere wątpliwości co do rezultatu tej pracy. Wczoraj, gdy się myłam, zadzwonił telefon, jednocześnie czajnik zaczął gwizdać jak opętany. Do tego dołączył pies, szczekając przeraźliwie, zniecierpliwiony długim oczekiwaniem na wyjście. Ba w gatkach chwycił najpierw za czajnik, syknął i oczywiście upuścił, po czym chwycił go znów przez ścierkę. Kopnął psa, żeby go przymknąć, i, parząc kawę, złapał za słuchawkę. — Tak? — wrzasnął. Słuchał przez chwilę. — Nie. Żadnych spotkań. Mam dość wałkowania w kółko tego tematu.Tak, wiem. Ale mam chyba prawo wysikać się w spokoju?... A ja mam to gdzieś! — rzucił słuchawką rozdrażniony. Poparzył sobie wargi gorącą kawą, zaklął. Potknął się o stos betów leżących na podłodze, rzucił nimi w skamlącego wciąż psa. Baba ucichła i schowała się pod fotel, z podkulonym ogonem. Obserwowałam go w lustrze, z ręcznikiem na mokrej głowie. Rzucał kartkami na biurku, część wylądowała w koszu na śmieci. Nie szło mu. A dzisiaj gdzieś pognał. Gdzie? 3 kwietnia Skóra Natalii — przezroczysta jak szkło. Delikatne żyłkowania zielonkawych arterii. Natalia naga. Prześladujący przeźroczystą nagością, kołyszący się na ścianie cień. i 97 Szarpię się, ktoś szarpie mną. Czyjś wrzask rozrywa mi bębenki. Zrywam się ze snu, z trudem wyciszam oddech. Neurasteniczna ciemność. Bezbłędnie trafiam na paczkę, nie zapalając światła, zapalniczka także w zasięgu ręki. Papieros, i kolejny. Już nie zasnę. Można by popracować. Lampa rozdrapała oczy, krzywię się z bólu. Otwieram maszynę, trochę papieru, mogę zaczynać. Kolejne epitafium o moim przebudzeniu. Rytmiczny stukot budzi sąsiada, wali wściekły w ścianę. Ma chyba nową miotłę, tamtą dawno połamał. Widziałem, jak zrzucał ją do zsypu. Patrzył spode łba, zastanawiał się pewnie, czy mi nie przyłożyć, skoro sam się nawinąłem pod rękę. Zrezygnował z niechęcią, szamotanina, niebaczny krzyk, ściągnęłyby gapiów, takich nigdy dość. A świadkowie nie należą do najszczęśliwszych wynalazków. Przynajmniej nie w tym przypadku. Przestaję pisać. Mika pochrapuje, takiej nic nie obudzi. Baba podnosi łeb, nie czekając na pozwolenie, włazi leniwie do łóżka. Skoro ja nie korzystam, szkoda, żeby się marnowało. Nie protestuję. Z psią filozofią lepiej nie zaczynać, trzeba żyć nią w zgodzie, oto najlepszy sposób na zaskarbienie sobie akceptacji zwierzęcia. Szacunek ze strony własnego psa świadczy najdobitniej o naszych Walorach moralno-intelektualnych. W rodowodzie Baby z pewnością stoi jakiś antropomorficzny przodek, co do tego nie mam żadnych Wątpliwości. Wystarczy spojrzeć na jej pysk na poduszce. Natalia. Eteryczna. Onejroidalna... Pod stertą brudnopisów natrafiam na starannie pogryziony przez Babę długopis. Gorączkowo kontynuuję pisanie. Długopisem. Sąsiad, weteran walki o spokojny sen, wygrywa dziś walkowerem. Natalia. Tylko ona jest w stanie nadać rzeczy mistykę. Wystarczy ująć ją w słowa. Wystarczy... W tym cała trudność. Moje fatum. Kapituluję. Na biurku kłąb podartych kartek. Obrzydzenie. I lęk. Natalia powiedziała, w czym rzecz. Jej rodzice zmarli w odstępie miesiąca. Mąż dostał angaż za granicą. Na cztery lata. 98 Szczęśliwy, tak czasem otwierają się wrota kariery, nie rozumiał, dlaczego nalegała, by z tego zrezygnował. Pokłócili się. Wyjechał. Na razie na krótko. Sprawdzić, jak jest. Obrażony. Od jakiegoś czasu nie daje znaku życia. Teściowa udaje, że nic nie wie. Oczy Natalii — gorzki smak porażki. Pierwszy odruch: pojechać, stłuc drania. Następnie refleksja: drań krzywdzi, ergo — nie rozumie, w czym rzecz, obicie mordy nic nie da. Bezsilność. Kolejna refleksja: Natalia porzuci drania. Ulga. — Długo zamierzasz u mnie zostać? — Już ci się sprzykrzyłam? — Muszę pracować. — Mnie to nie przeszkadza. — A mnie, owszem, twój goły tyłeczek pod kołdrą. — Bo wciąż ściągasz ze mnie piżamę. Nie opłaca się ubierać. — Nie jesteś z Warszawy? — Bawisz się w Kojaka? Czy agenta 007? — Raczej Columbo. Chcesz wiedzieć, co odkryłem? — Umieram z ciekawości. — Nie jesteś pełnoletnia. — Pudło. Miesiąc temu osiemnastka. Nie zdążyłam wyrobić dowodu. — Więc coś już wiemy. — Daruj sobie. Nie znoszę przesłuchań. — A racuchy umiesz smażyć? — Po co? Kupię jakieś mrożonki. — Wyemancypowana kobieta. — Wiem, że nie znosisz feministek. — Z pewnością ty, z twoją pupcią, do nich nie należysz. — Mizoginista. Dla ciebie kobieta zaczyna się i kończy na pośladkach. — Nie śmiej się, coś w tym jest. Niech zgadnę, czytałaś recenzję o mojej książce? — Uważasz, że nie mam nic lepszego do roboty? — A masz? 99 — Czekaj, pomyślę. — Obawiam się, że będę musiał długo czekać. — W ostateczności podrapię cię pazurami. —¦ Za co? — Za żywota. 4 kwietnia A. obrażony. I słusznie. Więc zaprosiłem go do mnie na pizzę. Zamówiłem największą, hawajską, do tego karton soku. Dodają jeszcze tornisterek. Podarowałem go A. na zgodę. Mika nie ma pojęcia o brydżu, szkoda, pogralibyśmy z dziadkiem. Nasza przyjaźń z A. datuje się od liceum. Przeszliśmy wszystkie etapy wtajemniczenia, w myśl zasady: nic u przyjaciela nie jest mi obce. Wlepiał gały w Mikę i co chwilę zadawał retoryczne pytania. Mika, oczywiście, nie odpowiadała. Trzeba przyznać, bystra dziewucha. Śmiałem się w duchu. A. nie bardzo wiedział, co zrobić: obrazić się ponownie czy być ponad to. Przy pizzy i tornisterku nie bardzo wypadało się dąsać, w ten sposób wszyscy troje wybrnęliśmy z kłopotu, pozycje zostały ustalone. Każde ze swej strony pilnowało, by nie wypaść z roli. I żadnych pytań. Teraz wieczór potoczył się gładko. A. zrobiło się wesoło, choć był to raczej wisielczy humor, właśnie rozwodził się z żoną, pierwszą. Koniecznie, mimo protestów, chciał nam udowodnić jej lesbijstwo, na drugą, przyszłą, miał coraz mniejszą ochotę. Popijał sam. Mika ledwo umaczała usta, najwyraźniej bała się utraty kontroli nad sobą, to mnie zastanowiło. Co miała do ukrycia? Sam nie piłem. Mika spostrzegła od razu, że na A. nie robiło to wrażenia. Czyli wiedział, że nie piję. Spodziewałem się pytań zaraz po wyjściu A. Mika z pewnością nie daruje sobie docieczenia motywów mojej alkoholowej awersji. A. coraz weselszy. Mika zaserwowała przedpotopowe ciasteczka, wyszperane w jakiejś szafce z talerzami, narobiła przy tym krzyku, musiałem ją uspokajać, prusaki to też stworzenia, do tego nie gryzą, żerują tylko po ciemku, więc o co tyle hałasu. Krzywiła się, ze wstrętem, na takie dictum, nie przełknęła ani kęsa. Żeby ją uspokoić, poprosiłem A., żeby wylał truciznę, jak zwykle. A. kiwał głową, czemu nie, choć to i tak na długo nie pomaga. Tydzień, dwa i znów się roją. Mika się nabzdyczyła, nie znosi, jak w nocy, gdy śpi, łazi po niej paskudztwo. Przekonywałem, że i takw nocy nie sypiamy, a przeciwnie, do tego ja czasem pracuję. U mnie sypia się w dzień, a dzień nie grozi robaczą inwazją ani żadną inną, zbędną, owadzią obecnością. Wstręt z jej twarzy nie znikł, do tego zorientowała się natychmiast, że A. truje u mnie, gdy nikogo nie ma w domu. Zapytała, czy wyjeżdżam. Zdarza się, musiałem przyznać. Na tyle wymijająco, na ile to było możliwe. Do końca wieczoru pozostała nieufna. Odprowadziłem A. do windy. Spytał mnie na odchodnym, co pocznę z tym fantem. Miał na myśli Mikę. Wzruszyłem ramionami. Miało wypaść jak najbardziej naturalnie, absolutne lekceważenie problemu. Problem? Nie ma żądnego problemu. Odszedł zasępiony. Potem, jeszcze tej samej nocy, w rozmowie telefonicznej podkreśliwszy walory Miki, zaznaczył wszelako brak przezorności z mojej strony, co według niego jest u mnie pierwszym przejawem starczego zra-molenia. Odwarknąłem coś w odpowiedzi niejasno, bo właśnie Mika szczypała mnie w pięty, była głodna, a tego nie znosiła. Zamówiłem drugą pizzę. Śnił mi się ojciec. Dziwne, znowu on. Często wracają do mnie teraz tamte odczucia, obrazy, polifonicznie, mozaikowo. Bez chronologii, nawet nie próbuję umiejscawiać ich w czasie, poddaję się ich ulotności, tamtym wrażeniom. Był bednarzem. W jego beczkach rybacy trzymali solone śledzie, gospodynie kiszonki, sama często deptałam nogami kapustę, którą babka skwapliwie ubijała przez kilka dni. Po wielogodzinnym skakaniu moje stopy wyglądałyjak pomarszczony pergamin. Ojciec wcierał mi w stopy oliwę. Ręce miał duże i czułe. Nucił, trochę do siebie, trochę do mnie, całował moje zaróżowione palce, łaskocząc przy tym wąsiskami. Potem niósł do łóżka, układał do snu. Jego opowieści były krwawe, pełne korsarzy i wampirów, księżniczki ioo IOI piękne i nieszczęśliwe. Już wtedy nie miałam ochoty być księżniczką. Za jedyne sprawdzone szczęście uważałam bycie córką bednarza. Tak miało pozostać do końca życia. Mama uczyła w szkole. Była najdziwniejszą istotą na ziemi. Sprawiała wrażenie powoju, białego, zwiewnego, który zginie bez podpory.To dla niej ojciec przestał być bednarzem. Przenieśliśmy się do miasta, gdzie nikt nie chodził nad rzekę, by posłuchać, jak śpiewa o zmroku. Huk tramwajów, aut niszczył każdy wieczór. Ojciec poszedł do biura, odtąd pędził nudny, urzędniczy żywot. Byłam obrażona. Rzeka też była tu inna. Zamknięta w cementowej klatce, betonowymi wałami odgrodzona od reszty świata. Nadbrzeża, pełne barów i jaskrawych reklam, długo w noc straszyły hałaśliwą muzyką. Ojciec wiądł, mama zamilkła zupełnie. Byłam nieszczęśliwa i zagubiona. Nie mniej przestraszona niż oni. Ojciec, codziennie w garniturze, wyglądał jak eksponat z muzeum figur woskowych. Pracował teraz w banku, robił jakieś kursy, mama przesiadywała w domu. Jej apatia się pogłębiała. A potem ojciec znikł. Kiedy wróciłam ze szkoły, już go nie było. Nie chciał mnie widzieć. Jej zresztą też. Pieniądze przysyłał regularnie. — Cześć, Majcher. Jak leci? — U mnie spoko. Zaglądam do szpitala. Już do mnie przywykli. — Dobrze, że jesteś przy niej. Ja i tak bym nie mogła. Dla mnie to za trudne. — A twój ojciec? — Nic nie wie. — Powinnaś dać mu wreszcie cynk. To nie w porząsiu. — Po co? — Daj spokój! Przecież to mąż! — Były. Jak wiesz, nie mamy żadnej rodziny. — Lepszy były niż żaden. W ogóle mu nie powiesz? — Nie naciskaj, Majcher. — O kej. Twoja sprawa. Kiedy wracasz? 102 — Nie wiem. Nieprędko. — Co ty chcesz udowodnić? I komu? — Nie wiem. Majcher, ten facet mamy... jest... dziwny. — To znaczy j aki? — Dziwny. ; ¦— Chcesz, żebym przyjechał? > — Nie. Sama muszę się z tym uporać. — Martwię się, mała. Naprawdę się martwię. Natalia u mnie. Ile razy wyobrażałem sobie tę chwilę. Od tamtej pamiętnej nocy. Nie było godziny, w której nie pragnąłbym Natalii. Moje sny o niej. Więc u mnie. Łaskawy los powtórzył szansę. Inwersję tamtej nocy, płonącą rozgwiazdę. Kiedy z chaosu zdarzeń, bezsensownych, skacowanych, ukrzyżowanych wściekłą nudą i jazgoczącą jałowością, próbuję wyłowić cokolwiek, coś, do czego mógłbym, chciałbym wrócić, jeszcze raz i jeszcze, to pragnąłbym, zanim dobrnę do bezkresu, z którego nie będzie już powrotu, tej jednej, jedynej możliwości bycia z nią, wtedy, w bilionach sekund, skurczów serca, w bezczasie małej kawaleria, dokąd zawiozłem ją prozaicznie windą, trudno nieść na rękach przez dziesięć pięter. Włączyłem adapter, tym razem bezbłędnie wyłuskał, przy drobnej pomocy mojego palca, swoje Onlyyou. A potem rozciągnięte do granic bólu niebo, mrowiejące pod skórą w odległą jasność, do której zbliżaliśmy się wolno, adapter grał, noc tężała w cichy jęk. Moje życie eksplodowało, pękło na pół, na przed Natalią i po Natalii. Wschodziło słońce. Aranżowała wieczory, Armstrong, Cohen, byliśmy wdzięcznymi odbiorcami bluesa, gwiazd i tych wszystkich atrybutów miłości, którymi posługują się zakochani. Kupczyliśmy westchnieniami, wyznaniami, przysięgami dozgonności, nawet w to wierzyliśmy, tak głębokie było nasze przekonanie, że nie może nas spotkać nic innego jak kolejna symfonia. Zawsze uważałem, że związek 103 kobiety i mężczyzny opiera się na chemii, tymczasem moja magnetyczna intymność z Natalią to była magia, czysta, meta-flzycznie doskonała. Natalia, Wolter, Hegel, Plath i blues, niekończący się blues, oto jak wyglądało w tym czasie moje życie. Fenomen Natalii trwał, panował niepodzielnie, niczym nie zmącony. Podlegałem nieustającej fascynacji Natalią, co zaczęło być ryzykowne, nie potrafiłem już bowiem kontrowaćjej wypowiedzi podczas akademickich sesji. Tajemnicą poliszynela stał się nasz związek, który trwał i trwał. 5 kwietnia Mika sypia jak mała dziewczynka. Rozrzucona w poprzek łóżka, z piąstkami zaciskającymi kciuk, uniesionymi do góry. Buźka marszczy się jej przy tym jak u niemowlaka. Zapada w sen prawie natychmiast po zamknięciu oczu. Zmaga się pracowicie ze zmęczeniem, posapuje. Od czasu do czasu przez jej ciało przebiega spazmatyczny dreszcz, wzdycha. Jej westchnienia można rozpatrywać wyłącznie w kategoriach powabów. Posiada bowiem w sobie ten niezwykły rodzaj władzy, dzięki któremu potrafi dominować nade mną, zupełnie o tym nie wiedząc. Na co dzień starałem się ją umniejszyć przez nadmierną poufałość, sprowadzić do swojej, lichej miary. Nie była tego świadoma, czułem się bezpieczny. Kim była? Korzystając z tego, że śpi, przeszukałem jej plecak. Nie znalazłem nic. Jednak to tej nocy doszedłem do jej personaliów. Przez przypadek. Rzucając Babie kości. Grzebiąc zażarcie w jednym z butów Miki, uświadomiła mi, że któraś z kostek wpadła właśnie tam. Wyciągając kość, natknąłem się na odstającą podeszwę. Pod nią znalazłem ukrytą szkolną legitymację. Na zdjęciu Mika z warkoczykami, pucołowata, zdjęcie stare, jednak nie było mowy o pomyłce. Emilia Bralczyk. Nazwisko, adres, nic mi nie mówiły, pieczątka zwykłego ogólniaka. Sprawdziłem datę urodzenia, rzeczywiście, ledwie na dniach skończyła osiemnastkę. 104 Uciekła z domu? Nie sądzę. Przyglądałem się jej, gdy spacerowaliśmy po ulicach. Przy wystawach przystawała zaaferowana, nie zwracając uwagi na mijający ją tłum. Nie zauważyłem w niej niepokoju czy lęku, nie miała rozbieganych oczu, jakie spotyka się zwykle u uciekinierek, nie kuliła się w sobie, nie szukała wzrokiem bram, gdy mijał nas radiowóz czy policyjny patrol. To mnie uspokoiło, lecz niczego nie wyjaśniało. Zachowywała się jak na szkolnej wycieczce. Wszystkie moje aluzje nawiązujące do jej kosmicznej wręcz tu obecności zbywała pogardliwym milczeniem, w końcu czułem się jak upierdliwy ramol. Dałem spokój. A. ma znajomego w policji. Poproszę, aby sprawdził, czy nie jest notowana, czy ktoś jej nie poszukuje. To mi wystarczy. Mogłem zadzwonić na informację, ustalenie jej numeru telefonu nie stanowiło problemu, mimo to nie zrobiłem tego. Była dorosła, prawie. Jeśli nie chciała być tam, skąd odeszła, musiała mieć swoje powody. Po co miałem ingerować w to, co zamierzyła, motywy jej wyjazdu z domu nie obchodziły mnie. Uznałem, że sama powinna rozwiązać swoje problemy. Moje wtrącanie się mogło przynieść więcej szkody niż pożytku. Lepiej, że mieszkała u mnie, niż gdyby miała koczować po parkach czy dworcach, tłumaczyłem sobie, choć istniały inne, bardziej prozaiczne powody, dla których ja, stary satyr, chciałem zatrzymać ją przy sobie. Powiedział, że to będzie powieść. Wciąż nad tym pracuje. Przejrzałam całe jego archiwum, rozczarowało mnie. Nic! Kiedy pisze, nudzę się. Tylko jego staroświecka maszyna śmieszy mnie, trochę rozczula. Wszystko w jego domu jest przedpotopowe, cały jest z innej epoki, mamut. Komputer to dla niego ostateczność. Siada do niego, gdy nie ma innego wyjścia. Bawi mnie chowanie mu okularów, mruga wtedy swoimi krótkowzrocznymi gałami, klepiąc nerwowo rękami powietrze. Wszystko wokół zamienia w wielką karuzelę, zeszyty, talerze, gacie, koszule, niczemu nie przepuści. Skamląca Baba, pierwsza podejrzana, prawie winowajczyni, wpełza na wszelki wypadek pod łóżko. Ta suka wszystko 105 potrafi zeżreć, ostatnio połknęła klucz od domu, o mało się nie udławiła, szelma jedna, czkała jak stara pijaczka, na szczęście wyrzygała! Ba spieniony, bezradny, klnie jak szewc. Podsuwam mu okulary w krytycznym momencie. Wyłapuje je natychmiast, jego spiczasta bródka chwieje się w prawo, w lewo, na chudej szyi drga zaostrzona grdyka. To oznaka zadowolenia. Po chwili gul-gocze, wypijając kwartę zimnej wody. Zagryza surowym mięsem, to jego normalna dieta. W nocy długo oglądał moje żyły, pod pozorem pieszczot. Udawałam, że nie kapuję, w czym rzecz. Gdyby wiedział, kim byłam niedawno. Drogi Ba, czemu wciąż cię usprawiedliwiam? 6 kwietnia Wpadł Pierre. Oczywiście A. już mu zakablował. O mojej nowej faworytce. Stąd niespodziewana wizyta. Wiercił się na fotelu, jakby cierpiał na egzemę. W końcu oświadczył, że zabiera nas do Maksa, na imprezę. Zacząłem protestować, u Maksa wóda leje się strumieniami, nie byłem pewien Miki ani siebie — z nią. Katastrofa w normalnych okolicznościach by mi nie przeszkadzała, grunt to zabawa, z taką panienką czy inną. Mika jednak mieszkała u mnie, krótko, ale bądź co bądź przyszlibyśmy jako para, to zobowiązywało, a ja nie chciałem czuć się zobowiązany. W stosunku do nikogo. Pierre się uparł, moją niechęć wytłumaczył sobie jako samczą zazdrość, teraz już nic nie mogło go powstrzymać. Zwyciężyła w nim ciekawość, co takiego znalazłem w Mice, podsycona wcześniej, umiejętnie, przez tego gnojka, A. Mika śmiała się, ale była niezadowolona z mojego dwuznacznego niezdecydowania. Pierre natychmiast wykorzystał to przeciwko mnie. Oświadczył, że zabiera Mikę, a ja wpadnę, kiedy będę miał ochotę. Liczył, że decyzja Miki rozgniewa mnie i w ogóle nie będę miał ochoty przyjść. W ten sposób Mika dostanie mu się legalnie. Najwyraźniej uznał, że zaliczyłem Mikę do obiektów wartych zachodu, skoro pozwoliłem sobie na zatrzymanie jej u siebie, i to przez tyle dni 106 z rzędu. Wyobrażałem sobie, że zarówno dla niego, jak i dla A., musiało to być sensacją nie lada, wydarzeniem, co się zowie. Pierre nie sądził też, i słusznie, żeby odebranie mi Miki mogło mieć dla mnie jakieś szczególne znaczenie, i jakiekolwiek negatywne skutki dla naszej przyjaźni. Po prostu uważał, że Mika nie jest dziewczyną, o którą należałoby kruszyć kopie. Faktycznie, nie bywały u mnie innego rodzaju dziewczyny jak tylko takie, o których istnieniu zapominało się natychmiast po zamknięciu za nimi drzwi. Mika, nawet jako szczególnie łakomy egzemplarz, musiała więc należeć do tego samego gatunku. Tym razem zdziwił się, gdyż po namyśle stwierdziłem, że wprawdzie niechętnie, ale przedstawię wszystkim moją dziewczynę. Formy „moja" użyłem nieprzypadkowo. Pierre zbladł. Przestał się przystawiać do Miki. Bąknął nawet coś w rodzaju przeprosin. Byłem usatysfakcjonowany, choć na Mice zależy mi stanowczo mniej niż na Babie. Mówiąc szczerze, nie jestem pewien, czy w ogóle mi na niej zależy. Możliwe, że nie zależy mi wcale, ale może też być zupełnie odwrotnie. Trochę się w tym pogubiłem. Ale niech Pierre wie, że to moja kość. Nie zamierzam się dzielić. Dla zasady. Ba stwierdził, że nie pokażę się u Maksa w dżinsach. Poszliśmy kupić sukienkę. Znaleźliśmy piękną, w kolorze czerwonego wina, stylizowaną na retro. Cudo. Przymierzyłam, Ba zaakceptował. Zapłacił. Potem szliśmy przez miasto. Było cudownie, wiosennie. Mimo chłodnego wiatru gorąco jak w czerwcu. Miało się wrażenie, że za moment cały świat rozkwitnie, zachłyśnie się zapachami, zaniesie od ptasich treli. Prawie unosiłam się w powietrzu. Wszystko wokół tańczyło wraz ze mną. Pierwszy raz w życiu poczułam, co znaczy być absolutnie, całkowicie szczęśliwą. Takiej radości nie pamiętałam od czasów dzieciństwa. Przypomniały mi się ręce taty, jego drżące zaśpiewy przy ogniu, bandurka, i łzy napłynęły mi do oczu. Od dawna nie wierzyłam w swoją dobrą passę. W to, że i dla mnie życie może trzymać w zanadrzu coś upojnego, pięknego. Czułam 107 się niechcianym, odrzuconym kaczątkiem. Nagle przygarniętym przez potwora, który okazał się królewiczem i teraz na rękach niesie mnie przez świat. Byłam nieskończenie wdzięczna mamie, że poniekąd dzięki niej tak się stało. To jej niefortunna decyzja spowodowała tak szczęśliwą odmianę mojego losu. Mamo, nie wiem, jak mam ci dziękować... Nagle dotarło do mnie, że moja matka umiera, a ja wybieram się na bal. Poczułam się nieswojo. W górze z hukiem przeleciał samolot. Pomyślałam o przeznaczeniu, o ludziach uwięzionych w tym pudełku, o niewiadomym. Przestałam mieć chęć na zabawę. — Ba, myślisz czasem o śmierci? — zapytałam znienacka. Przystanął zaskoczony. — O czym? Co ci chodzi po głowie? Słońce świeci... — Ludzie umierają... — wpadłam mu w słowo. Zaniepokoił się. —Jesteś smutna? Co ci jest? — Nic. Ale to dziwne. Nie uważasz? — Świat, z grubsza rzecz biorąc, jest nieźle pokomplikowany — zaczął ostrożnie. —Jednak to nie powód... — Więc myślisz czy nie? — nie ustępowałam. Miałam szczerą ochotę powiedzieć mu o mamie. — W zasadzie... — Ba zastanowił się — nigdy. Potem się roześmiał. — Powietrze i pęd, to mnie bierze! — A ja czasem boję się zasnąć. Otwieram oczy, żeby zobaczyć twoją twarz na poduszce obok. Słucham, czy oddychasz, ale jakoś się nie uspokajam. Wtedy właśnie najbardziej chcę się z tobą kochać — powiedziałam to jakoś tak żałośnie. Ba udał przerażenie. Nie zamierzał traktować całej sprawy serio. — Nachodzą cię przy mnie turpistyczne nastroje i to cię podnieca? Cóż, mogłem się tego spodziewać. — Może jest jeszcze coś, o czym nie wiemy — ciągnęłam, jednak już bardziej do siebie. — Czuję się tak, jakbym była o krok od jakiejś ściany. 108 — Zupełnie mnie nie obchodzi, czy jest coś poza nami, czy nie — miał chyba dość tej rozmowy. — Dla mnie nie jest to takie proste ani oczywiste — broniłam się jeszcze. — Coś podobnego. Z nową sukienką w ręku? W drodze na imprezę? — postanowił wydrwić mój nastrój. — Bo może nic nie jest przypadkowe? — zdenerwowałam się. — Niekoniecznie. Mam na ten temat swoją teorię. Chcesz posłuchać? — nie zamierzał dać za wygraną. — A jeśli naprawdę ktoś gra z nami w te klocki? Co wtedy? — wybuchłam. —- W takim razie jestem mu nieskończenie wdzięczny — roześmiał się. Opanowałam się z wysiłkiem. — Trudno się ciebie akceptuje, wiesz? — Już to mówiłaś — spasował. Przyjrzał mi się spod oka. — Chyba wiem, co cię gnębi — powiedział nagle, innym tonem, serio. — Tak? — zaczerwieniłam się. — Daj mi trochę czasu. Muszę to przemyśleć. Pocałował mnie. Zabrzmiało to jak obietnica. Czyżby zamierzał zatrzymać mnie na stałe? Wiedziałam, o co chodzi. Musiałam być czujna. Jedno niebaczne słowo, nieostrożny gest mogły mnie zgubić. Jeżeli skompromituję się jako jego dziewczyna, to Ba nie wybaczy mi. Wyrzuci. Najwyraźniej uznał, że schlebia mi publiczne pokazanie się ze znanym pisarzem. Tym lepiej. Dom Maksa okazał się piętrową willą w ogrodzie otoczonym płotem i drzewami. Przyćmione światła migały we wszystkich pokojach, było sporo gości. Z głośników płynęła muzyka taneczna. Szwedzki stół, drinki. Część osób rozmawiała, siedząc lub chodząc, niektórzy tańczyli. 109 Impreza była mocno zakrapiana, mrok poufały, aż za bardzo, jak na mój gust. Wszystko zmierzało do wieczornych macanek. Panie były przystosowane do sytuacji, panowie nie kryli swych oczekiwań. Rozkręcali się w podobnym tempie. Ba przedstawił mnie Maksowi, który, już na lekkim rauszu, zaczął bezceremonialnie taksować mnie wzrokiem. Następnie z szerokim uśmiechem zwrócił się do Ba, pukając go znacząco w ramię. — Ale mnie zaskoczyłeś, stary. Po tych twoich ostatnich egzemplarzach myślałem, że schodzisz na psy. Ba nachylił się do mnie poufale. — Nie przejmuj się. Maks zawsze zaczyna od obelgi. Ma taki styl. Najlepiej się od razu przyzwyczaić. Maks roześmiał się, puścił do mnie perskie oko, zaprosił nas do barku. Podał mi pełny kieliszek. Ba nalał sobie wody mineralnej do szklanki. Przestraszyłam się. — To nie w porządku. Czemu nie pijesz? Po paru drinkach nie wytrzymam konkurencji z tobą trzeźwym. Chcesz mnie skompromitować? Roześmiał się. — Cóż to, rozgrywamy zawody? Masz pietra przed porażką? — Oświadczam, że nie dam się zdystansować — broniłam się słabo. Na sali trwała zacięta deliberacja nad zagadnieniem filozoficznym, o którym nie miałam pojęcia, najbardziej zażarta polemika objęła dwóch jajogłowych okularników i jedną krótko ściętą superstar. Nudziłam się, ale i obawiałam włączenia w dyskusję, sączyłam z przymusem drinka. Od czasu do czasu, usiłując stłumić ziewanie, przybierałam osobliwy wyraz twarzy. Ukryty w oku błysk pytał nostalgicznie o te prywatki, na których była po prostu zabawa, a zamyślenie wydętych warg miało dowodzić, jak ważkie problemy, niekoniecznie osobiste, zajmują teraz moje myśli. no Ba sączył wolno mineralną przez długą rurkę. Moment roz-kojarzenia, nie wytrzymałam, odruchowo ziewnęłam. Zapadła cisza, skierowana całkowicie w moją stronę. Spojrzałam na Ba, odwrócił się tyłem, rozsiadł przy barku. Czekałam na pomoc. Milczał. Szybko bąknęłam, od niechcenia, coś na temat erystyki. Poskutkowało. Włączyli muzykę, a jeden z jajogłowych zaprosił mnie do tańca. „Nie majak argumenty adhominem'— szepnął mi do ucha, przyciskając nieco zbyt mocno. Uśmiechnęłam się z wdziękiem i aby go zdystansować, rozpoczęłam twista — solo, nie całkiem zgodnie z duchem muzyki, za to wzbudzając aplauz męskiej części zebranych, która, nieco już zamroczona, nie rozróżniała rytmów. Twist okazał się zaraźliwy. Zrobiło się skocznie, gwarno i wesoło. Pierre promieniał. Ba trwał na swoim nieśmiertelnym posterunku przy barku. Podeszłam do niego. — Nie tańczysz? — Palisz, pozujesz na zblazowaną intelektualistkę. — Wolisz, żeby widzieli we mnie gęś? — Dotychczas żadna się nie skarżyła. — Prawo serii? Dużo ich było? — Lubię ładne okazy. Zamierzasz dołączyć do grona tych filozofujących babonów? — Gustujesz w barmankach czy sklepikarkach? Sądząc po mnie, małe miasteczko, liceum, osiemnastka, góra dziewiętnastka, niezły biust? — Zgadłaś. Przynajmniej nie myli mi się płeć. — Czyli się wyłamałam. Dałam do zrozumienia, że wiem, o czym mówią. Błąd.Twoi krytycy mają rację. Jesteś nędznym mi-zoginistą. Na szczęście nie mam oleju w głowie. Tylko udaję. — A propos erystyki. Czytałaś moje recenzje? — Nie, ale jak się domyślam, erystyka jest tam tematem kluczowym? To musi być pasjonująca lektura. Czy to nie twoje słowa: inteligencja u kobiet to gorsze niż zarost? — Zadziwiasz mnie, gruszeczko... Nic nie poradzę, że wolę twój tyłeczek niż rozumek. Twoje zdrowie! I iii Trochę wypiłam i ogarnęła mnie złość. — Masz niezłą zabawę, co? Wszystkim swoim panienkom mówisz to samo? I pewnie podrywasz je w taki sam sposób? Na wdzięk i bezpretensjonalność, i oczywiście na zauroczenie od pierwszego wejrzenia. Nawet się nie wysilasz, by zmienić cokolwiek? Chociażby szyk zdania. Świetnie ci idzie, naprawdę jesteś przekonujący. — Co do ciebie, też nieźle wypadłaś. „Zafascynowana obwisłym brzuchem znanego pisarza". Czy to nie wspaniały numer? Będziesz o tym opowiadać koleżankom, a nawet wnukom? Szkopuł w tym, że istotą sztuki jest samo życie, a istotą życia jego esencja, czyli seks. A to właśnie oznacza te wszystkie krągłości i wypukłości, które mnie tak pociągają. Gdybym zauważył podobne dołeczki w inteligencji jak w tyłeczku, kto wie... Ale niestety... — Tak nisko mnie cenisz, bo dałam się nabrać na te twoje sztuczki? — spytałam z goryczą. Odwróciłam się na pięcie i odeszłam sama w stronę gości. Podszedł do mnie Adam. Oczywiście podpity. W ręku trzymał kolejny kieliszek. — Sprzeczka zakochanych? — usiłował być domyślny. —¦ Byłoby mu łatwiej, gdyby zalał tego robaka, który go tak gryzie — powiedziałam zamyślona. — Myślisz, że to takie proste? — zaczął się użalać. — Swojego też stale zalewam i co? Nic. Niedługo pewnie utopię się w alkoholu, a ta gnida, co we mnie siedzi, przeżyje. — Ba nie pije? — próbowałam pociągnąć go za język. — Jego zapytaj — Adam wysączył ostatnią kroplę z kieliszka. Popatrzyłam w stronę barku, Ba obserwował nas cały czas. — Powiedział, że od czasu Natalii — zablefowałam. — Tak powiedział? — Adam aż się zakrztusił. — To prawda? — spytałam. — Skoro tak powiedział... — Adam nadal usiłował złapać oddech. — Co się właściwie stało? Z Natalią i Ba? 112 —W kółko tylko Ba i Ba — rozzłościł się nagle, nie wiadomo dlaczego. — A ja? Ja cię nie interesuję? Też się potrafię zakochać. Do szaleństwa! — Kochał ją? — pytałam, nogi mi miękły z wrażenia. Prawda powoli zaczynała wychodzić na wierzch. — Była najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Mógłbym zrobić dla niej wszystko. Nawet umrzeć. Dla ciebie zresztą też. Wierzysz mi? Próbował objąć mnie poufale i pocałować. Jednak w tym momencie tuż za jego plecami pojawił się Ba. — Zabieraj łapy od mojej narzeczonej — powiedział spokojnie. Adam zgłupiał. — Narze... — Nie słyszałeś? — Ba był stanowczy. Adam natychmiast odsunął się ode mnie. — Przepra... szam — skłonił się nisko. Potem wycofał, odchodząc, coś jeszcze międlił pod nosem. Stałam naprzeciwko Ba, patrzyłam mu prosto w oczy. — O czymś nie wiem, a powinnam wiedzieć? — zapytałam, starając się, aby zabrzmiało wyraźnie. Wino nieco szumiało mi w głowie, nie byłam do końca pewna, czy dobrze usłyszałam. Czy na pewno zrozumiałam słowa Ba. — Zatańczysz? Wziął mnie za rękę i, nie czekając na odpowiedź, pociągnął w ciemny kąt sali. Trochę się chwiałam. Przylgnęłam do niego spoconym ciałem.To od niego płynął do mnie ten żar. Żałowałam, że nie jesteśmy teraz w domu. Zaczął mnie całować, czułam, że się rozklejam, jeszcze trochę, a kompletnie stracę głowę. Że też akurat teraz musiałam dowiedzieć się tego o nim i mamie. Niestety. Przedtem kochał mamę, teraz mnie. Nic nie można było na to poradzić. Mogę tylko ukrywać ten fakt przed nim, jak długo się da. — Co to, płaczesz? — zdziwił się, czując wilgoć na policzku. — Bo, powiedziałeś coś... przed chwilą — wybąkałam. 113 — Tak? Czasem sam nie wiem, co mówię. — Więc to była bujda? Zabawiłeś się moim kosztem? — ogarnęła mnie wściekłość. Odsunęłam go gwałtownie, ale nie pozwolił się odtrącić. Przyciągnął mnie z powrotem ku sobie z niepohamowaną siłą. — Wiem, że wpadłem — przyznał wreszcie. — A ja się boję — wyjęczałam, usiłując wyplątać się z jego uchwytu. — Mnie? — Ciebie. Siebie. W głowie mi się mąci. — Za dużo wypiłaś. — Wcale nie piłam! Zadałam ci pytanie! — Cholera — krzyknął mi prosto w ucho. — Nie przypuszczałem, że to może być takie proste. „A" to „a", „b" to „b". Nie mogę tego pojąć. Kiedy ten dupek Adam cię dotknął, chciałem go zabić! A przecież... prawie cię nie znam! — To... niemożliwe — zadrżałam. — O czym ty mówisz? — Kupię ci ten cholerny pierścionek. Jutro. Chcesz? — Żartujesz? Mam wyjść za ciebie? — nie uwierzyłam. — Nie wiem. Pewnie tak. Do diabła z tym wszystkim! Teraz rozpłakałam się na dobre. — Ty idioto — całowałam go bez przerwy. — Dotknąłeś mojego serca! Sprawiłeś mi ból! — Nie chciałem! — Chciałeś! Dlaczego to zrobiłeś? Jak mogłeś? Nie miałeś prawa! Dlaczego? Ściskał mnie kurczowo. —- Chyba cię kocham — wykrztusił. Musiałam doprowadzić się do porządku. Rozmazane oczy, zaczerwienione policzki, włosy w nieładzie. No i ta przygniatająca, zwalająca z nóg radość. Poszłam do łazienki. W lustrze twarz rozanielonej idiotki. Znaczy — moja. Załzawione z rozmarzenia oczy. To naprawdę ja? No, nie daj Boże, żeby Majcher mnie teraz zobaczył... 114 Pukanie w szybę... O mało nie padłam trupem! Chyba wypowiedziałam w złą godzinę! Za oknem, czerniejący w mroku — Majcher! Tego tylko brakowało. Co on tu robi? Pokazuję rozpaczliwie, żeby się wynosił. Nic z tego. Gestykuluje gwałtownie. Nie mam wyboru, muszę wyjść do niego, żeby go spławić. Inaczej nie odpuści. Żeby mnie tylko nikt nie przyłapał na tej schadzce... Nie mam najmniejszej ochoty na jakiekolwiek tłumaczenie się przed Ba. Nie teraz. Wyśliznęłam się z łazienki ukradkiem. Na szczęście Ba zajęty ożywioną rozmową z Pierre'em nie zauważył mnie. 6 kwietnia Właśnie rozprawiałem na jakiś wyszukany temat z Pierreem i jajogłowymi Maksa, kiedy wyszła z łazienki. Przez moment przystanęła w ciemnym korytarzu, jakby wahała się, co zrobić. Pomyślałem, że zamierza uciec stąd, ode mnie, od tych moich niewczesnych oświadczyn, i przeraziłem się tej myśli. Co mnie napadło? Żeby pleść o miłości komuś, kogo się zna dwa tygodnie? Miała rację. Zachowałem się jak idiota. Mogła mieć tego dość. Pewnie ją nieźle wystraszyłem. Co innego zabawa w życie, co innego deklaracje serio. Przestałem słuchać, co do mnie mówią. Patrzyłem tylko w tamtą stronę, gdzie wciąż jeszcze stała. Gotowa do odlotu. W absolutne mi nieznane. Znikła w jednej sekundzie. Korytarz, jeszcze przed chwilą wypełniony po brzegi jej obecnością, nagle straszył pustką. Ruszyłem za nią, chcąc ją zatrzymać. Przerwać ten jej nieuzasadniony, jak mniemałem, pęd ku nie wiadomo czemu. Ale już jej nie było. Zobaczyłem przez okno, jak wychodzi przed dom. Podbiegłem, złapałem za okienną klamkę, żeby otworzyć, zawołać ją. Nie zdążyłem. Nie wychyliłem się. Ktoś inny ją pochwycił. Odciągnął w ciemność, sprzed oczu, moich i innych. Byli tam sami. Rozmawiali, kłócili się, zatrzymywał ją. Jak to przed chwilą chciałem zrobić ja. Więc było nas dwóch. Nie podobał mi się. Jego ogolona na łyso głowa, tatuaże. Jeżeli Mika należała do niego, była niebezpieczna. To było I jak kubeł zimnej wody. Komu ja się właściwie oświadczyłem? Z kim mieszkam? Na pytania odpowie kłamstwami. Miała to we krwi. Od początku to wiedziałem.Tylko nie przyjmowałem do wiadomości. Pewnie knują coś razem. Może jest ich więcej. Czego chcą ode mnie? Nieważne. Trzeba się będzie z tego wykręcić. Czułem taki ból w piersiach, że przez chwilę pomyślałem, że to zawał. Ale żyłem nadal. Nie umierałem. Nawet zacząłem rozglądać się za butelką. Pić. Tak, pragnąłem teraz jednego, napić się. Właśnie jak na zawołanie zjawił się Maks. Natknął się na mnie stojącego obok okiennej kotary, zapalił światło. — O Jezu! Aleś mnie wystraszył! Co ty tu robisz po ciemku? — zbliżył się tak blisko, że poczułem, jak bucha od niego alkohol. — A jak sądzisz? — odsunąłem się od okna, żeby ich nie zauważył. — Kontempluję! —Tutaj? — zdziwił się Maks niepomiernie. —Jak koniecznie chcesz, to jest tu dość pokoi. I panienek. — Tobie tylko jedno w głowie —• skrzywiłem się. — O, przepraszam — czknął mimo woli.—Hep! Zapomniałem, że się żenisz. Zaśmiał się z głupia frant. Ruszyłem w stronę sali. I tak nic tu już po mnie. — A., jak widzę, nie próżnuje — rzuciłem cierpko. — Miele ozorem na wszystkie strony — przyznał Maks — Aleś nam numer wykręcił, stary! Niech cię! Nawet nie chciało mi się tłumaczyć. — Niezła laska — ciągnął dalej Maks niezrażony. — Ale możesz ją przecież bzykać bez ślubu. Po co ci ten cymes? — Nie twoja sprawa — warknąłem, usiłując odczepić się od niego. — Nie rozumiem cię! — Maks uczepił się mojego ramienia. — Odprawiasz z kwitkiem taką dziewczynę jak Natalia, a bierzesz się za pierwszą lepszą gówniarę? — Zjeżdża]! — rzuciłem wściekły. Byłem wystarczająco wytrącony przez Mikę z równowagi, żeby oberwał ktokolwiek. Na przykład Maks. —Jesteś frajer, Ba—Maks nie zamierzał ustąpić.—Wypuściłeś tę złotowłosą, bo miała za dużo oleju w głowie? Czy za bardzo cię kochała? Musiałbyś być wierny, co? A przy tej nie będziesz musiał. Bo przecież żadnych cycków nie umiesz sobie odpuścić! Podał mi butelkę poufale. Nie wytrzymałem. Chwyciłem go za koszulę, usiłując uciszyć. Ale to go rozbawiło. Zaczął śmiać się do łez. — Zdrowie Natalii! — wołał na cały głos. Wszyscy zaczęli się na nas gapić. — No, pij! Pij! Skurwielu jeden! — podtykał mi pod nos butelkę. — Ja codziennie piję i nie mogę zapomnieć. Jak tobie się to udało? Rąbnąłem go pięścią w szczękę. Nawet nie wiem kiedy. Padł na podłogę sflaczały. Baby zaczęły piszczeć, zrobiło się zbiegowisko. A. odciągnął mnie, inni zaczęli podnosić Maksa. A. zabrał mnie do barku. I było to najwłaściwsze dla mnie miejsce. Siedliśmy przy kontuarze. A. też nie był już trzeźwy. — Odbiło ci? — zapytał jednak przytomnie. Nalał sobie kieliszek i wypił jednym haustem. Nalał drugi. Więc wziąłem ten kieliszek i też wypiłem. A. popatrzył na mnie, mrugając oczami. — Chryste, znowu zaczynasz? — Nic ci do tego — głos miałem ochrypły. Wypiłem kolejny kieliszek, a potem przestałem liczyć następne. — Co się dzieje? — A. pochylił się ku mnie. — Najpierw ćwierkasz jak ptaszek, że się żenisz, a zaraz potem zalewasz się w trupa. Narzeczeństwo ci nie służy? — Jak widać — przytaknąłem. — Po tamtej też chlałeś na potęgę, ale to przynajmniej mogłem zrozumieć. Też miałem kaca po tej historii. O co chodzi tym razem? — Masz rację, ta nie jest warta funta kłaków — przyznałem. — Więc nie rozumiem. Mało tu bab? — zdziwił się. 116 117 — Wyobraź sobie, że ani jednej. Sam nie wiem, jak to możliwe. Pokiwał się przez chwilę, znów nachylił do mnie. — Chcesz, będę twoim drużbą. I tak jesteś stracony dla społeczeństwa. Od dawna. Maks to wie, wszyscy to wiemy. Od tamtego czasu nie zaznaliśmy spokoju. Nawet chlanie nic nie dało. Ani tobie, ani nam. Ta mała mądrala też ci nie pomoże. Ale będę twoim drużbą. — Ona niedługo wyjeżdża — skrzywiłem się. — Tak? — był zaskoczony. — A dokąd? — Do domu. — Zawiadomić o ślubie? Ach, tak. — Ja też wyjeżdżam. — A ty dokąd? — Mam wywiad w telewizji. Na żywo. Zajmiesz się psem? — Nie ma sprawy. Tylko daj cynk. Podałem mu klucze do mieszkania, korzystając z nieobecności Miki. Zamierzałem pozbyć się jej jak najszybciej. Ledwo wyszłam do ogrodu, Majcher już złapał mnie za rękę, prawie pod samymi drzwiami! Z trudem odciągnęłam go w cień drzew i krzewów. — Czego właściwie chcesz? Urządzić mi scenę? — napadłam na niego bez wstępu. — Matka coś cię jeszcze obchodzi? — odparował. — Nie dzwonisz, to przyjeżdżam. I co? Rozrywasz się, jakby nigdy nic! Nie taka była umowa! — Nic nie wiesz! To nie tak! — A ja, wyobraź sobie, nie lubię, jak ktoś przystawia się do mojej dziewczyny! — Nie jestem twoją dziewczyną! — Nie? — okręcił się na pięcie i ruszył ku wyjściu. Natychmiast ochłonęłam. — Majcher, zaczekaj. Jestem już tak blisko! Dlaczego chcesz mi przeszkodzić? Przecież wiesz, jak mi zależy! 118 — Bo na mój rozum ¦— zatrzymał się tak nagle, że prawie wpadłam na niego — to nie chodzi ci już o twoją matkę. Nawet nie spytałaś, co z nią! — No więc, co z nią? — spytałam potulnie, jednocześnie niecierpliwiąc się przydługim wstępem. — Lekarze chcą ją odłączyć. Nie chcą jej dłużej tak trzymać. No tak, więc to był ten powód, dla którego Majcher musiał mnie znaleźć. — Powstrzymaj ich! — zdenerwowałam się. — Zrób coś! — Ty musisz to zrobić! Chodź ze mną. Mam motor, pojedziemy prosto do szpitala. — Nie! Nie mogę! Nie teraz! Chyba oszalałam. Coś pękało we mnie z trzaskiem, czułam, jak rozpadam się na milion krwawiących kawałków. Cofnęłam się o krok. Potem jeszcze o krok... I o następny... Złapał mnie za rękę, aż zabolało. — Co jest z tobą? Nie poznaję cię! Olej go! — Nie... nie mogę! — usiłowałam wyrwać się z jego uścisku. Nie puszczał. Szarpałam się jak na uwięzi. — Zostaw mnie! Błagam! Zadzwonię! Będę dzwonić! Niech jej nie odłączają! Niedługo wrócę! Obiecuję! Patrzył tak strasznie, że mnie przeraził. Puścił mnie w końcu. Po prostu uciekłam stamtąd. Nawet nie spojrzałam za siebie. Wpadłam na korytarz. Na szczęście było ciemno. Przystanęłam, żeby ochłonąć. Poprawić włosy, uspokoić się. — Piękna noc, nieprawdaż? — usłyszałam nagle tuż obok. Mróz przeszedł mi po kościach. W korytarzu, na parapecie, siedział przy oknie Maks. Nie miałam pojęcia, od kiedy tu jest i czy coś widział. Obawa dosłownie zasznurowała mi gardło. Maks podszedł do mnie, w ręku trzymał otwartą butelkę, z której co chwila popijał. — Piękne włosy — mruknął z uznaniem, przyglądając mi się. —-Ba ma dobry gust. — Piękny dom — podchwyciłam. — Ma pan świetny gust. 119 Nie miałam ochoty na rozmowę z podpitym Maksem, ale chciałam wysondować, czy zauważył scenę w ogrodzie. — I szmal, proszę dodać — uzupełnił Maks. — Podziwiam ludzi z inicjatywą — to miał być komplement dla jego życiowej zaradności. — A ja ludzi z fantazją — uśmiechnął się cierpko. — Pani jest zbyt łaskawa, droga moja. Odziedziczyłem fortunę po ojcu. I właśnie ją trwonię. Samotnie. Za to skutecznie. Pomoże mi pani w tym? — Skoro nie ma już właściwie czym szastać, raczej nie skorzystam — przyjęłam taki sam, protekcjonalny ton. Maks roześmiał się. Zupełnie szczerze. Pomyślałam, że chyba jednak niczego nie widział, to dodało mi pewności siebie. — Jest pani pierwszą, która nie pozuje na idealistkę — powiedział. — Pani zdrowie! Pociągnął tęgi łyk. — Z pewnością znajdzie się jeszcze jedna. Proszę nie tracić nadziei — pocieszyłam go, odchodząc w stronę sali. 6 kwietnia Miałem już nieźle w czubie, kiedy wreszcie się zjawiła. Moja narzeczona, po potajemnej sprzeczce z gachem. Chyba zauważyła klucze, które podałem A. Cóż jednak za opanowanie: udała ignorancję. — I jak, moi panowie? — spytała słodko, jak gdyby nigdy nic. Czułem, jak skręca mnie w środku. Jednak roztrząsanie tego, co widziałem, było bezcelowe, prowadziło donikąd. ¦— Dobrze się bawisz? — zapytałem. — Świetnie. A wy? — to nie była rozmowa, nawet nie pastisz rozmowy. To była kpina. — Tak samo — odpowiedziałem drwiąco. A. wyczuł burzę wiszącą w powietrzu i zmył się natychmiast. Rozglądała się wokoło, jakby była zachwycona pobytem tutaj. Obserwowałem jej mimikę z rosnącą irytacją, ale to było coś więcej. Nagle uprzytomniłem sobie, że dziewczyna, którą kochałem, odgrywa przede mną zwykłą komedię, i że w dodatku jest świetną aktorką. Powinienem ją podziwiać, jednak czułem, jak powoli ogarnia mnie groza. I obrzydzenie. Jednocześnie nagle zaczęła mnie naprawdę interesować. Tajemnica, którą w sobie nosiła, sprawiła, że zacząłem ją cenić. Jako przeciwnika naturalnie. Już nie była słodką gruszeczką. Była nie wiadomo kim. Kimś, z kim musiałem się liczyć. Kto miał nade mną przewagę, wzbudzał respekt. Jak ja teraz pójdę z nią do łóżka? — zastanawiałem się. —To jakby sypiać z tykającą bombą zegarową". — To nie dom, to rezydencja — powiedziała z uznaniem. Lekko i naturalnie. Zupełnie spokojnie. Jakby oglądanie podobnych daczy było najulubieńszym jej zajęciem, prawdziwie relaksującym. — Dodaj restaurację i trzy hotele — uzupełniłem tym samym tonem. — Nieźle, jak na niedoszłego dziennikarzynę, nieudacznika. Obecnie dorobkiewicza po tatusiu, na starcie. — Nie cenisz go zbyt wysoko — zauważyła sceptycznie. — Dlaczego się nie ożenił? — Ależ ożenił się — coraz bardziej wciągała mnie ta rozmowa. — I to nieraz. Ta ostatnia właśnie rodzi. Niestety, Maksio nie umie pisać i nie potrafi się z tym uporać. Stąd ta chandra. —To nie takie proste, sam wiesz o tym najlepiej — strzał był celny. Ugodziła mnie bez zmrużenia oka. — Porównujesz mnie z kimś takim? — żachnąłem się. — Podobno to twój przyjaciel — odcięła się kąśliwie. — Taki sam jak ty — odparowałem. Musiała wyczuć zmianę intonacji w moim głosie, bo zerknęła na mnie z ukosa. — Coś się stało? — ten jej niewinny głosik. — Skądże — mój głos był równie słodki. — Musimy wracać. — Już? —• zdziwiła się. — Tak szybko? — Nigdy nie ma na nic właściwej pory — zauważyłem sentencjonalnie. 121 Przybliżyłem do niej twarz. W swojej czerwonej sukience, na którą wydałem fortunę, wyglądała bosko. No cóż, wyrucham ją jeszcze, jeżeli się da, bo kto wie, co knuje w swojej ślicznej główce ta mała bałamutka, może trucicielka... czy donosicielka... cholera ją tam wie... Kręciło mi się we łbie, staremu capowi, zachciało mi się młodego tyłka, to mam, niech to szlag. Za chwilę krew mi siknie z nosa, pęknie czaszka i diabli wiedzą co jeszcze. Odsunęła się ze wstrętem albo tak mi się wydawało. — Nie wygłupiaj się. Dlaczego piłeś? — Wracamy — ścisnąłem mocno jej nadgarstek, aż syknęła. — Boli. Pozwoliłem jej się uwolnić. — Mówiłeś, że nie pijesz — powiedziała z wymówką, rozcierając rękę. — Bo nie piję — walnąłem się w piersi. — Ani kropli. Nie wierzysz? -— Przestań się wygłupiać — rozzłościła się. Pstryknąłem palcami na A. -— Zamów nam taksówkę! A. zamrugał nerwowo oczami. — To nie jest zabawne — skwitowała Mika zimno. — A miało być? — udałem zdziwienie. Tak, moja droga. Jak gramy w te klocki, to oboje, na równi. Wyszliśmy na korytarz, tu dogonił nas Maks. — Już spadacie? — zmartwił się. — Dopiero się rozkręcamy. — Co się stało? — Mika zauważyła jego podbite oko. Nie miałem ochoty, aby dowiedziała się o bijatyce. Dość już się wydarzyło tego wieczoru. Wyciągnąłem do niego rękę. Na zgodę. — Co złego, to nie my — wymamrotałem, zaczynało mieszać mi się w głowie. Oddał mi uścisk, a więc przyjął przeprosiny. Mika była przekonana, że po prostu się żegnamy. — Jasne — jemu też plątał się język. — To kiedy ślub? — Wszystko w swoim czasie — odparłem lekko i sam się zdziwiłem, że kłamie mi się tak sprawnie. Maks pocałował ją w rękę na pożegnanie. To był znak dla mnie, że od tej chwili traktuje poważnie moją narzeczoną. Wyszedłem trochę za szybko. Musiała mnie dogonić. Facet jechał w żółwim tempie, utkwiłem smętny wzrok w oknie taksówki. Mika była zaniepokojona. Milczała jednak, nie chcąc prowokować mojego rozdrażnienia. Zamierzałem poczekać z jakąkolwiek inwigilacją, aż wrócimy do domu, jednak nie wytrzymałem. — Gdzie byłaś tak długo? — napadłem na nią. — W łazience — zdziwiła się bosko. — Coś mi zaszkodziło. Naprawdę podziwiałem jej aktorski kunszt. Była niezrównana. — Co? — udałem, że nie dosłyszałem, żeby delektować się po raz kolejny jej perfidią, obrzydliwą obłudą. — Krewetki — powiedziała czysto i wyraźnie. — Były nieświeże. — Ach tak — przyjąłem do wiadomości. — Więc pewnie będę miał czyszczenie. Zjadłem tego cały talerz. Przyłapałem ją wreszcie. Umilkła. Zabrakło jej konceptu. Winda jechała jakoś wolniej niż zwykle, jakby zatrzymywała się między piętrami. Zupełnie nie mogła wjechać na dziesiąte piętro. I co chwilę zatrzymywało się moje serce. Ogarniał mnie lęk. Stał obok mnie, kompletnie pijany, patrzył przeze mnie na wylot. Poprzez mnie, na ścianę za mną. Jakby mnie nie było. Usiłowałam wziąć się w garść. Udawałam, że wszystko jest w porządku. W końcu dotarliśmy na miejsce. Otworzył drzwi, wtaszczył się do środka, od razu zaczął rozbierać. Ściągnął sweter, buty, rzucił wszystko na środek pokoju, koc z łóżka też. Zrobił się z tego wielki kłąb. Podniosłam to wszystko, chcąc poskładać i ułożyć z boku, ale wyrwał mi rzeczy z rąk. 122 123 I —-Jestem u siebie i będę robił, co zechcę, czy to jasne? Był wyraźnie zły. Rzucił wszystko z powrotem na środek pokoju. Czyżby zawsze po pijaku miewał takie odloty? Jeżeli tak, to zamierzam je po prostu zignorować. Przetrzymać. — Jasne — zgodziłam się natychmiast. Też ściągnęłam z siebie ciuchy i rzuciłam na kłąb. Sukienka zamigotała w świetle żarówki jak rozmodlone niebo o zachodzie. Ba podał mija natychmiast. — A tobie nie wolno — wycedził. — Ty położysz to grzecznie do szafy. W końcu nie wytrzymałam. Moja cierpliwość też ma swoje granice. — Co to, tresura? — warknęłam. — Dzikich zwierząt — potwierdził, wyraźnie zadowolony. — Upiłeś się — skwitowałam niechętnie. — Skądże znowu — zaprzeczył wbrew oczywistości. — Ty jeszcze nie widziałaś mnie pijanego. — Aż tak? — nie uwierzyłam. — Jednej takiej kazałem sadzić kwiatki — wyjaśnił, chyba chcąc mnie nastraszyć. Milczałam, udając, że nie słyszę. — I wiesz, że sadziła? — roześmiał się zadowolony. — Tu, na tym łóżku! Tak rączkami przyklepywała! Chyba z tuzin posadziła! Nie masz pojęcia, jak się bała! A ja tylko trzymałem żyletkę przy jej buzi. Nic więcej. — Bardzo śmieszne —¦ podsumowałam. Zupełnie nie zrobiło to na mnie wrażenia. Domyślił się, że spudłował, więc walnął się do łóżka. — W końcu uciekła — próbował jeszcze. — Nie, sam ją wyrzuciłem. Nie pamiętam. Dlatego wszystko musi zostać zapisane. Jak w czarnej skrzynce. Chodzi o prawdę, rozumiesz? Mówił pewnie o dziennikach. Popatrzył na mnie dziwnie, palił i palił, potem ziewnął. Nareszcie zasnął ciężko. Przez dłuższy czas siedziałam bez ruchu w fotelu. Odczekałam, aby sprawdzić, czy śpi na dobre. W końcu podeszłam do komputera. Czekałam na tę chwilę tak długo. Muszę to sprawdzić. Dowiedzieć się, co zaszło między nim a moją matką. Jeżeli mam zachować czyste sumienie. Wobec niej, wobec Majchra. Przede wszystkim wobec siebie samej. Jak już to wyjaśnię, będę mogła zostać z Ba naprawdę. Długo przeszukiwałam pliki w komputerze. Bezskutecznie. W końcu wyłączyłam komputer i zaklęłam pod nosem. Przejrzałam też szuflady. Ba przezornie nigdy nie zostawiał mnie samej w domu i z pewnością nadal nie będzie zostawiał. A jeśli coś ma, dobrze schowa, zanim pozwoli mi tu pozostać.Ta noc, pijanego Ba, jest może dla mnie jedyną okazją dowiedzenia się prawdy. Niestety, poszukiwania nic nie dały. — Ty kłamco! — syknęłam mu prosto w ucho. — Nie masz żadnych dzienników! Przewrócił się na bok, chrapnął, zasapał. Wiedziałam, że już nie zasnę do rana. Spał niespokojnie, drzemałam skulona w fotelu. Co chwilę budził mnie jego ciężki oddech. Otwierał nieprzytomne oczy i wpatrywał się we mnie. „Coś jednak musi tu być, skoro się tak boisz" — pomyślałam. Wiosna minęła. Mąż Natalii dzwonił rzadko, potem przestał. To do reszty wytrąciło ją z równowagi. Wykorzystywałem sytuację, jak mogłem, maksymalnie. Jej krótkie pobyty u mnie stały się regułą. W maju mieliśmy zebrać materiały do przyszłego reportażu. Natalia wybrała morze. Pojechaliśmy do Rowów. Cieszyła się tym pierwszym, wspólnym wyjazdem. Bardzo zraniona, niefortunne małżeństwo przytłaczało ją, teraz po raz pierwszy widziałem ją ożywioną. Komunikatywna, uśmiechnięta, z łatwością zjednywała sobie przychylność ludzi, prostych rybaków. Dziwiłem się, jak chętnie z nią rozmawiają, traktują z atencją, tłumaczą kaszubskie zdania, które skrupulatnie zapisywała. Ja nagrywałem na taśmę. Nosiłem ze sobą mały dyktafon. Wieczorami segregowaliśmy dorobek każdego dnia. Potem wychodziliśmy. Długie spacery zimną plażą wkrótce mnie zmęczyły, krajobraz także. A może 124 125 doskwierała mi obecność Natalii? Do tej pory bywaliśmy ze sobą nie dłużej niż dwa, trzy dni. Pewnego dnia, gdy szliśmy obok siebie, milcząc, opanowało mnie niejasne przeczucie, jakiegoś cholernego lapsusu. Usiłowałem dociec przyczyny, nie znajdowałem niczego w sobie, ani w niej. Obserwowałem ją porządkującą notatki. Była taka ufna, że ogarnęła mnie trwoga. Przelękła się, dostrzegłszy mój wzrok. Nie zapytała jednak o nic. W nocy długo się kochaliśmy. Kiedy osiągnie się szczyt, można już tylko schodzić w dół. A ja — sięgnąłem szczytu. Czy wtedy po raz pierwszy odczułem znużenie? 6/7 kwietnia Noce to gehenna. Nienawidzę spać. Sny przynoszą wszystko to, od czego uciekam. Dlatego nocami pracuję. Zabijam godziny wysiłkiem. Nad ranem, gdy zaczyna szarzeć, zmory zmieniają swoją konsystencję na znajomą realność szafy czy dziury w ścianie, można próbować załapać się na parę godzin męczącej drzemki. To mi wystarcza, od dawna wybudzam się regularnie koło szóstej. Potem byle dotrwać do siódmej, i w zasadzie zaczynam nowy dzień. Moją awersję do snów stłumiła nieco obecność Miki. Z tego względu jej przedłużający się pobyt był uzasadniony, jeśli nie pożądany. Aż do dziś. Od Maksa wyszliśmy, choć impreza dopiero się rozkręcała. Było dobrze po północy. Gdyby nie Mika, pewnie zostałbym, jak zwykle, i rozpoczął dzień w którymś z zacisznych zakątków chaty Maksa, w objęciach dziewczyny bez twarzy i imienia. Mika krępowała mnie, ograniczała. Nie bardzo pamiętam, o czym z nią gadałem, wiem tylko, że byłem wściekły i chciałem ją przestraszyć. Nie położyła się do łóżka, siedziała w fotelu, cicha, bez słowa, jak winowajczyni, widocznie wyczuła moją złość. Nie zgasiła światła. Przez chwilę paliłem, nakopciłem jak stary parowóz, nie narzekała. Coś miała na sumieniu? Co właściwie wtedy zobaczyłem u Maksa? Może to były tylko moje pijackie delirki? Czułem, jak ogarnia mnie irytacja. Co u diabła robi w moim 126 domu ta obca baba? Byłem zalany, nie chciało mi się pracować. Chciałem spać. Spać! Walnąłem się do łóżka i niespodziewanie dla siebie samego od razu runąłem w sen. Prawdą jest, że od kilku dni prawie nie spaliśmy, oddając się zgoła bardziej ekscytującym zajęciom. Czarna wata oblepiła mnie szczelnie, w uszach miałem tępy, ogłuszający warkot przejeżdżającego wojskowego eszelonu. Zacząłem się dusić. Wtedy zaczął się ten koszmarny lot w dół. Krzyczał przez sen, charczał, dusiło go coś, co mnie przerażało. Bełkotał, wywracał oczami, płakał. Nie miałam pojęcia, co robić. Próbowałam go obudzić, ale patrzył rozszerzonymi oczami, jakby mnie nie poznawał. Śmiertelnie przerażona, czekałam na cud. I oto stał się. Po chwili Ba się zbudził. Jeszcze nie całkiem przytomny wodził oczami po ścianach, po mnie. Poprosił cicho, żebym zabiła pająka. — Gdzie? — spytałam. — Niczego nie widzę, to prusaki. Wskazał oczami na załomek deski, blisko sufitu, gestem absurdalnej rozpaczy. Wspięta na palce, posłusznie trzaskałam kapciem we wskazane miejsce. — Nie ma pająka — stwierdziłam kategorycznie. — To był prusak, nienawidzę prusaków, zabiłam go. Odetchnął z ulgą. Jego kościsty nos drgał, Ba wciąż jeszcze zagryzał nerwowo wargi. Jednak po chwili uspokoił się na tyle, że poprosił o kawę. Zwlókł się z łóżka, ciężko padł na fotel. Poprosił, żebym sprawdziła w łazience. — Nie ma pająków — oświadczyłam dobitnie, lustrując dokładnie ściany łazienki. Zmierzył mnie bacznym spojrzeniem. — Żadnego? — zapytał.—Tam, nad futryną, czarny włochaty, na długiej nitce. — Nie ma. — Schował się — skonkludował szeptem, konfidencjonalnie, drżąc i wyłamując palce, aż trzeszczało w stawach. —Jest przebiegły, znęca się nade mną — perorował. — Ostatnio podczas kąpieli zagrodził mi drogę do drzwi, nie mogłem wyjść, bo, 127 kanalia, wisiał na środku przejścia, nie sposób go było ominąć, to prawdziwy skurwysyn — zadyszał się. — Widzę go — dodał groźnie. — Nic tam nie ma — zaprzeczyłam twardo. Nie chciało mi się śmiać, przeciwnie. Wizje Ba przerażały mnie. Co będzie, gdy dojdzie do wniosku, że to ja przybieram postać pająka? Poczułam mdłości. Podałam mu kawę. Powiedziałam, że wymiotłam przed chwilą tego pająka, najwyraźniej zdechł od trutki na prusaki. Zdecydował się uwierzyć. Na długo to nie pomoże, pewnie do czasu, aż znów jakiegoś zobaczy. Na razie odetchnęłam. Pił kawę szybko, dużymi łykami, parzyła go, ale otrzeźwiła. Nawet spróbował się uśmiechnąć. 7 kwietnia Nie zmrużyłem już oka. Rano czułem się okropnie, byłem na ciężkim kacu. Mika udawała, że nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Dobre sobie. Istna la comedie noire. Szkoda, że ze mną w roli głównej. Nieźle się wygłupiłem. Starała się dyplomatycznie omijać temat pająków. Ale im bardziej była wyrozumiała i tolerancyjna, w tym większą wpadałem złość. Nie to mnie wkurzało, że stała się mimowolnym świadkiem mojej słabości, co jako rzecz wstydliwa sama w sobie upokarza, tylko ta jej wredna dobroć, udane bagatelizowanie sprawy. Wolałbym, żeby wyśmiała mnie, pogardziła nędznym wariatem, mógłbym złapać za kłaki, wywalić na bruk z tym jej plecakiem. Ubezwłasnowolniła mnie. Miałem ochotę ją sprać. Zęby popamiętała. Tymczasem ubierała mnie, bo sam nie byłem w stanie. Oczywiście, zmieniając gatki, dorwała się do moich pośladków. Wcześniej zawsze tak manewrowałem, żeby ich zbytnio nie oglądała... No i zaczęło się. — Esperal? -— spytała, przyglądając się im uważnie. — Masz coś przeciwko temu? — zareplikowałem. —Trzy razy? — liczyła, dotykając palcem każdej z blizn, jakby nie chciała się pomylić. 128 — Analfabeta by nie zgadł — pochwaliłem. — Ale co właściwie wyprawiasz ze mną? — Staram się, żeby nie odwieźli cię do czubków — wyjaśniła. — Miałeś totalny odlot. Nie wolno ci pić, kretynie. I oczywiście sakramentalne pytanie o motywację. Krzywię się. Idiotka. Co za patos. Ale po takiej nocy wypada być w miarę uprzejmym. Krztuszę się od hamowanej złości. — Miałem do wyboru, zostać pieprzonym pisarzem albo spłynąć rynsztokiem, jak sądzisz, co wybrałem? Spasowała. Na wszelki wypadek wyraziła aprobatę. Może nawet szczerze. W konsekwencji zaprosiłem ją na obiad. Niech stracę. Skoro wywaliła pająka... Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, i jednocześnie obawa przed oczekiwaniami Natalii. Zdałem sobie sprawę, że zapominała o mężu. To zaczęło mi przeszkadzać. Kochałem Natalię dwa, trzy dni w miesiącu, co innego znaczyło kochać na stałe. Zamieszkać razem, chorować, kłócić się, wychowywać dzieci. Tego nie chciałem z całą pewnością. Jako mężatka gwarantowała koniec romansu z chwilą zakończenia studiów. Powiedzmy, miłe odwiedziny od czasu do czasu, tyle. Całe życie dla Natalii — to było nadużycie. Nie czułem się na siłach dać jej siebie na zawsze. Miałem pisać. Tak postanowiłem. I miałem być wolny. Liczyłem, że nie brała na serio przysiąg, wyznań, jakie zwykle mężczyźni czynią w chwilach uniesień. Tak się po prostu robi. Ale jeśli było inaczej? Cierpła mi skóra. Mimo to nie odważyłem się zapytać o stan jej emocji. Na ostatnich zajęciach nie pojawiłem się. Uciekłem w grypę. Zatelefonowała, wymówiłem się gorączką, awersją do zarażania kogokolwiek, a jej w szczególności. Tymczasem upijałem się na umór. Ona mieszkała nadal u ciotki swojego męża. Materiały pozwolono nam donieść, opracowane, po wakacjach. Ale już latem przysłała mi je do przejrzenia. Odwaliła niezłą robotę. Hurtem. Nie znalazłem jednak sił ani chęci na czytanie. Telefon. Zaproponowała przyjazd. Wpadłem w popłoch. Każdy wykręt był dobry. Pomógł mi Pierre. Przypadkiem. Wyjeżdżał do 129 Francji, miał tam daleką rodzinę. Przypomniał sobie, że wciąż jeszcze studiuję i nie mam stypendium. Na szczęście. Zastał mnie prawie w delirce, kiedy wpadł na pomysł z winobraniem. „Zarobisz, brachu, niezłą kasę — łgał — owoce do kosza, dzieciak dałby radę". Posłuchałem. Ucieczka była mi ze wszech miar na rękę. Nie uprzedziłem Natalii, że znikam, po co, jeszcze coś zrobi, zmusi, zatrzyma. Wyjeżdżałem, grunt palił mi się pod nogami. Żywiłem nadzieję, że po powrocie zastanę ją pogodzoną z mężem, a nasze stosunki staną się znów koleżeńskie. Wyluzuje i I się, i będzie okej. Pierre, z obłędem w oku, zarażał mnie chęcią ujrzenia Lazurowego Wybrzeża, wyobrażałem sobie nas obu na białym jachcie, z plikiem dolarów, opaleni, sexy — ciemne okulary, jedwabne spodenki, uprzejmi kelnerzy. No, może nie aż tak, Pierre zawsze blagował. Jego opowieści były nie z tej ziemi, co do tego nie miałem wątpliwości, ale triumfalny powrót z zarobkiem, pozwalającym na ukończenie studiów, to było coś. No i pierwszy raz wyrwałem się na Zachód. Gorączkowo zabrałem się za wyrabianie paszportu. Przystopowałem z piciem. Do Natalii postanowiłem wysłać karteczkę, z Francji. Jak do kumpeli. Serdecznie pozdrawiam, Ba. Wszystko. Postawił pizzę, sałatki. Położył na stole banknot, zamów jeszcze coś, na co masz ochotę, muszę pędzić do redakcji, pochodź sobie po Rynku, obejrzyj Zamek, spotkamy się o ósmej. I znikł. To było zaproszenie na obiad w stylu Ba. Niech mu tam. Grunt, że najadłam się do syta. Ostatnio zapychaliśmy mrożonki. U Ba nie da się nic upichcić, zresztą nie umiem. On i tak nie je, tylko pochłania, jak Baba, co mu się poda. Nawet nie powącha. Nie wspomnę o patrzeniu. W ogóle nie wie, co je. Połyka, i cześć. Wyobraziłam go sobie z moją matką, mogłam uwierzyć, że przez niego mogła chcieć odebrać sobie życie. Mogła... Mimo wszystko jest w nim coś... w końcu mnie też rzucił na kolana... Wyszłam na ulicę, nagle rozszerzyła się i, niby rozpadlina, wpadła w rozlewisko światła. Przystanęłam. Przede mną, gładko, 130 świetliście, rozpostarła się tafla Rynku. Wciśnięta pomiędzy kolorowe cienie domów, podobnych raczej do teatralnych dekoracji. Wokół ławeczki. Przysiadłam na jednej z nich, nawet przyjemnie było stąd patrzeć na Zamek. Cóż innego zresztą miałam do oglądania? Zaczynały się popołudniowe szarości. Okurzyły Rynek zmierzchem, esplanada niby w chmarze komarów, plastikowe kolory elewacji. Gwar wycieczek ucichł, potem znikł. Przechodziły kobiety, coraz elegantsze, coraz bardziej dyskretne. Witryny sklepowe zapłonęły, włączono kolorowe iluminacje restauracji. Miraż dźwięków, woni, obietnic. Nagle zobaczyłam Ba. Szedł, obejmując korpulentną blondynkę. Lecz zanim się zerwałam, już nie byłam pewna, rozpłynęli się w poświacie najbliższej przecznicy. Ruszyłam w stronę miejsca, w którym powinien mnie oczekiwać. Jeszcze go nie było. Po chwili nadszedł, rozluźniony, miękki. Zapytałam, z kim szedł. Zdziwił się. Nie wychodził na Rynek. Idzie prosto z redakcji. Do domu wróciliśmy taksówką. 8 kwietnia Niemiłe zdarzenie. Podczas pracy zwykle odpadam od rzeczywistości, odprysk, nic nowego. Wtedy Mika dotknęła mnie. Nieprawdopodobne, jakże wyraźne dotknięcie dłoni Natalii. W oczach musiałem mieć dym, bo zbladła. Zrobiła ruch, jakby chciała cofnąć gest albo uciec. Próbowałem tłumaczyć. Nie uwierzyła. Miała rację. Fantom powrócił. Coraz gorzej sypiam. Dziś znowu dręczył mnie koszmar. Natalia na moim balkonie, wyskakująca z X piętra. Krzyczę, nie słyszy, twarz lunatyczna. Jak zatrzymać taki lot, ten straszny pęd ku śmierci? Mika czuwa przy mnie. Proponuję, żeby się położyła. Oponuje stanowczo. To nie jest pospolita dziewczyna, choć na pierwszy rzut oka robi takie wrażenie i z pewnością bardzo się o to stara. Jest w niej coś, co mnie zastanawia. Z jednej strony, zachowanie, obycie rodem ze slumsów, z drugiej, bystrość umysłu, niebagatelna 131 wrażliwość i niebanalna błyskotliwość. Zaskakujące połączenie. Ten niespotykany dualizm, tajemnicza antynomia, której złożonych, jak sądzę, podwalin, nie zgłębiłem jeszcze, dręczy mnie. Już niekoniecznie jako literata, szukającego, czy też raczej kolekcjonującego postaci. To nie byle kto. Ma siłę, którą emanuje, odczuwam wyraźnie, nie mógłbym się aż tak pomylić. Zatem raczej nie potrzebuje pomocy. Nie ona. Więc kto? Ja? Dziwaczna konkluzja. Przykra, zaskakująca. Prawdziwa. Musiałem wołać przez sen, bo spytała o Natalię. Natalia. Kim jest. Kim była dla mnie. Odburknąłem niewyraźnie. Wiedziałem, że nie przestanie drążyć. Pytanie padło i, tego jestem pewien, dla Miki stało się kluczem. Do czego? Do mnie? Tego nie chciałem rozwijać. Wyjąłem szachy, graliśmy, zaczęło świtać. Znów spytała o Natalię. Aby odsunąć problem choć trochę w czasie, przytaknąłem, tak, kochała mnie, dawno, ze sto lat temu, ja nikogo nie kocham, nie kochałem, nie chcę. Za oknem szarzało. Twarz Miki była tego samego koloru. Zrobiło mi się jej żal. Odniosła to do siebie? Dzieciak. Rozpatrywać wszystko w kategoriach uczuć, ależ to naiwne. Rozbrajające. Płakała. Poczułem się nieswojo. Jesteś słodka, gruszeczko, powiedziałem na pocieszenie. „Zbyt słodka — pomyślałem — aż niebezpieczna". Pierwsze dni naszej podróży kończyły się zawsze awanturą. Pierre, udręczony prowadzeniem samochodu, to znaczy starego grata, nieustanną naprawą i popychaniem go, ja — bez prawa jazdy, byłem, faktycznie, bezużytecznym balastem. — Ba, ty fujaro! — wrzeszczał Pierre. — Pogadaj z człowiekiem, inaczej zasnę przy tej cholernej kierownicy! Budził mnie bez najmniejszego zażenowania, zagłębionego po dziurki w nosie w bezpiecznym śnie, o dziwo, podczas tej drakońskiej podróży sypiałem nadspodziewanie dobrze. Bezczelność Pierre'a doprowadzała mnie do szału. Spranie go po mordzie odkładałem jednak na bliżej nieokreślone „później "i raczyłem go soczystymi opowiastkami z gatunku tych, za którymi przepadał, pieprznymi, tłustymi, rechotał zadowolony. 132 Po przekroczeniu granicy Francji humor nam się poprawił. Pierre nie szarżował, jechał wolniej, jego dekawka, chyba zamroczona urodą mijanych okolic, przestała stawiać opór, dysząc tylko ciężko od czasu do czasu. Postanowiliśmy nieco nadłożyć drogi i zatrzymać się na noc nad morzem. Przyczyna była prozaiczna, po soczystych upałach marzyliśmy o kąpieli. Kiedy dojeżdżaliśmy do celu, auto wyrzuciło z siebie kłęby rozgrzanej pary. Pierre podskakiwał na swoich pajęczych nóżkach wokół silnika, usiłując przywołać go do porządku, zrozpaczony machał wytłuszczonym kapeluszem, aby schłodzić obolałą maszynę. Mnie tymczasem pochłonęły bez reszty ablucje, baraszkowałem szczęśliwy. Moczyłem się w chłodnej słoności, udając, że nie rozumiem powagi sytuacji. Pierre szalał. Zawołałem go. Moje radosne okrzyki, wiwaty, przyjął z niekłamanym niesmakiem. W końcu odpuścił, walnął w auto kapeluszem, przywlókł się, ciapnął tyłkiem w fale. To były najwspanialsze chwile mojego życia, sądzę, że jego też.Taplaliśmy się jak dwa psiaki, prychając. Noc spędziliśmy na plaży. Było srebrnie i bardzo cicho. Granatowa topiel wokół, świat należał do nas. Z całą pewnością. Zapatrzeni, buszowaliśmy swobodnie po galaktykach, serce nie ciążyło. Niewysłowiona błogość. Wszystko stało się możliwe. Sami zakreślaliśmy horyzonty, pasjonaci, daliśmy się unieść marzeniom. Spełnienie leżało w zasięgu ręki. Nie spieszyliśmy się. Było tuż. Rankiem zwyciężyło jego piekielne usposobienie. Pierre obudził mnie, kopiąc w opony gruchota. Złorzeczył. Ani śladu nocnej, międzygwiezdnej eskapady. Zaczął grzebać w bebechach auta. Upaćkany smarem wydał wreszcie z siebie wrzask, niewątpliwie symptom zwycięstwa. Ruszyliśmy. Noce z Ba są piekłem. Męczą go projekcje przeszłości. Muszą mieć związek z Natalią, drżał, gdy wymówił jej imię, odwracał twarz od ciemności za oknem. Drapał się, jakby chciał zedrzeć z siebie skórę, mówił, że wrasta w niego pajęczyna. To ostatni etap samotności, kiedy człowiek przestaje się wstydzić swojego strachu. Nie mogłam powstrzymać łez. Przykleiłam plaster na 133 zadrapania. Uważa, że próbuję go zrozumieć. Do pewnego stopnia jest to prawdą. Jego wdzięczność jest mi na rękę. Staram się go oswoić. Ba najmilszy jest na wybiegu. Rano wyszliśmy z psem. Życie Baby składa się z radości biegania i nudy oczekiwań na bieganie, którą może zabić jedynie inna radość, radosnego żarcia.Tym dwóm radościom oddaje się bez reszty. Tak, dzień po dniu, osiągając pełnię szczęścia, pogrąża się w całkowitej nirwanie. Spacerowaliśmy więc z Ba, Baba biegała, przemierzała jednym susem wszystkie kierunki naraz. Nie było to niemożliwe, jej terytorium składa się z wielowymiarowości, w sposób zbyt skomplikowany dla ułomnych, ludzkich zmysłów. Do niewątpliwych, acz zakazanych kategorycznie przez Ba rozrywek, należało wytarzanie się w ekskrementach. Polowanie na kuszące pachnidło odbywało się podczas każdego spaceru, Ba wykazywał w tej materii niezwykłą czujność, czego Baba wprost nie znosiła. Podejrzenia Ba co do wyłapania przez Babę zakazanych ingrediencji zmieniały się natychmiast w ciąg pościgów, susów, dopadnięć, umknięć itp. Pogoda była iście wiosenna, niebo z jednej strony błękitne, z ogromem cumulusów tuż nad głową Ba, z drugiej prawie czarne. Prężył skrofuliczną pierś, wymachując nienaturalnie kościstymi ramionami, przypominał zapamiętany z dzieciństwa wiatrak. Jego szczeciniasta główka marabuta chwiała się niebezpiecznie, miało się wrażenie, że za moment pęknie, odpadnie od tułowia, mała piłka, zabawka Baby. Biegał za psem, falując na wietrze. W komicznych podskokach, przekomarzaniach, żałosny kabotyn, rozczulał mnie. Czy będę umiała mu wybaczyć? 9 kwietnia A. potwierdził telefonicznie. Nienotowana, niekarana, innymi słowy, czysta jak łza. Wygląda na efekt nieporozumień rodzinnych. Nie będę naciskał. Smarkacze łatwo uciekają w samobójstwa. Ona raczej nie. Wygląda na silną, ale kto ją tam wie. Jeżeli ma 134 sobie coś zrobić, to nie u mnie, bardzo proszę. Jestem osobą publiczną, nie życzę sobie skandalu. Żadnych dywagacji na temat okoliczności, odpowiedzialności i innych komplikacji. To coś, czego chorobliwie nie znoszę. Wróci do domu, jestem tego pewien. No i dobrze. Jej starzy powinni być mi wdzięczni za opiekę, w sumie nieźle trafiła. Mogło być gorzej. Ludzie potrafią być tacy beztroscy. Bezkompromisowi. Zmusić dziewczynę do ucieczki z domu, bo że to ich wina, było bezsporne, mam do tego oko, nie sądzę, żebym się mylił. Parę takich już przewinęło się przez moje łóżko. Niestrudzony apologeta zbłąkanych ciał. Wysłuchałem niezliczonych opowieści. Styl i epilog dokładnie taki sam. Prolog pełen egzaltacji. W sumie — historie banalne. Bez morału. A. konstatował złośliwie, że pomoże mi otworzyć schronisko dla córek ciemiężonych przez wyrodne matki i despotycznych ojców z okolicznych miasteczek i wsi, tyle tego pałętało się co dzień po ulicach. Plaga. Nie zapomniałem jej podejrzanego towarzysza, jednak nic podobnego więcej się nie wydarzyło. Mogłem chyba uznać sprawę za zamkniętą. Mika niezauważenie wspięła się szczebel wyżej. Jej specyficzny urok pociąga mnie. Istnieje między nami szczególnego rodzaju powinowactwo, choć nie znam jego przyczyny, a nie chcę się bawić w chiromancję. Odnosi się do mnie bez pochlebstw, co byłoby zrozumiałe, ostatecznie w każdej chwili mogę ją wyrzucić na bruk. Doceniam jej poczucie humoru, takt. Mika, muszę to stwierdzić, stanowczo plasuje się powyżej średniej krajowej. Nie posuwa się nawet do tego, żeby posprzątać te moje lary i penaty. Wyobrażam sobie, ile musi ją kosztować aprobata wszechobecnych prusaków, kurzu, śmieci, resztek jedzenia czy opakowań na podłodze. Nade wszystko sypianie w niepranej od lat pościeli. Wszystkie inne rwały się do sprzątania. I natychmiast lądowały za drzwiami. Mika jest ostrożna. Nie próbuje się zagnieździć, zadomowić, dlatego pozwalam jej zostać. Do czasu, oczywiście. No i ma świetne ciało. Choć, prawdę mówiąc, osiągnąłem już nasycenie. Siedzi w kucki, na tapczanie. Gapi się na mnie. Strzepnąłem popiół z biurka, na dywan, nawet nie umyślnie, bez żadnej pro- 135 wokacji, dopiero potem połapałem się, że mogła to tak odebrać. Nie zareagowała. Ma cholernie wilgotne, nieobecne oczy. Nie mogę skończyć rozdziału, nawet nie ona mi przeszkadza, tylko te jej załzawione ślepia. Przytuliła twarz do moich spodni, jeszcze tego brakuje, żeby i mnie rozkleiło, spytała, czy jestem z siebie zadowolony. Chryste! Akurat, gdy redaguję ostatnią stronę rozdziału. Odpowiedziałem, dość zresztą kategorycznie, że twórczość to zwierzę krwiożercze. Żywi się świeżym mięsem, krwią. Jedyny ratunek to bezwzględne niewolnictwo, całkowite podporządkowanie. W ten sposób można żyć. Długo. Tylko w taki sposób. Chyba potraktowała to poważnie, jej twarz wyostrzyła się, jak gdybym dotknął ukrytej struny. Czym ja się tak przejmuję? Tym widokiem, wtedy, za oknem? Nie, nie jestem zazdrosny. Mam po prostu dość jej kłamstw. Późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce. Była to mała farma. Należała do rodziny Pierre'a, którą okazała się jego kuzynka Francine oraz jej mąż, półkrwi Polak, Rajmund. Przywitali nas wylewnie, z klepaniem po plecach i niekończącymi się uściskami włącznie. Francine, w której żyłach płynęło nieco brazylijskiej krwi, była ognista i pełna temperamentu. Długie, smoliste włosy, oczy czarne, prawie pozbawione źrenic, twarda płeć, oto co pamiętam. Po niezbyt obfitej, jak na nasze możliwości, kolacji Rajmund odwiózł nas do pobliskiej winnicy, przedstawił sąsiadowi, ta rękojmia wystarczała, żeby się załapać „na czarno", bez obaw. Niezły fart. Noc spędziliśmy w stodole. Było ciepło, siano pachniało, rozpierała nas energia. Skoro świt wezwano nas do roboty. Przybyli robotnicy z okolicznych domostw. Winnica była rozległa, rzędy ludzi posuwały się równym rytmem, kosze napełniały się owocami. W południe przestałem nadążać, słońce paliło, zmęczenie otumaniało. Pierre radził sobie nieźle, to jego kolejny raz. Zrozumiałem, że ciężko mi będzie utrzymać tempo, równać do kolumny. Mimo to nie poddawałem się. Wieczorem nie czułem nóg i karku. Ledwo się dowlokłem, by runąć na wyro. Nie miałem sił, żeby cokolwiek zjeść. Pierre odgrzał na maszynce konserwę, namawiał do jedzenia, z trudem powstrzymałem się, żeby mu nie przyłożyć. Nie uprzedził, gnojek, co to za praca. Normalny, niewolniczy wyzysk. Zakląłem, przyjął spokojnie, zjadł także moją porcję, po czym zasnął snem sprawiedliwego. Przewracałem się z boku na bok, opuchnięte powieki, spalone słońcem, piekły. Pierre, w swoim niecodziennym kapeluszu, nie ucierpiał, skutecznie ochronił głowę. Męczyłem się całą noc. Mimo okładów z ręcznika moczonego w studziennej wodzie. Rano, ledwo żywy, powlokłem się na zbiórkę. Bolała mnie głowa, wszystkie mięśnie. Nie było mi do śmiechu. Astenik, w czapce z gazety, uformowanej naprędce przy pomocy Pierre'a w groteskowy romb, wyglądałem jak globtroter, nikt jednak nie zwracał na mój wygląd większej uwagi. Obchodziła ich tylko moja wydajność. Ta zaś była coraz gorsza. Kolejny dzień upału i morderczego tempa zrobiły swoje, nie dotrwałem do końca dniówki. Zarządca darł gębę, ale Pierre uspokoił go, że dokończy za dwóch. Poskutkowało. W ten sposób uratował moje miejsce, jak wyjaśnił, oni się tu nie patyczkują, wywalają na zbity pysk, chętnych nie brakuje. Walnąłem się spać. Przysiągłem, że jutro nie będzie się za mnie pocił. Rzeczywistość jednak okazała się nie do przeskoczenia. Pochodzi pewnie z dobrej, starej rodziny, ma piękne ręce, palce muzyka. Nocą lubię wynajdywać na jego ciele miłe zakamarki, jak to ciepłe zagłębienie pod obojczykiem, w które można się wtulić policzkiem.Tętni spokojnie, życzliwie. Pozwala na drobne czułości. Dziś powiedział, że mogłoby tak być zawsze. Ta oczywista bujda ucieszyła mnie, potem speszyła. Nie chciałabym przywiązać się do niego. To byłoby nierozsądne. Niebezpieczne. Już zapomniał o niedawnych deklaracjach. Minęły wraz z kacem. Nie lubi rozmawiać o rodzicach, swoich planach, o sobie w szczególności, nie odpowiada na żadne pytania, co najwyżej polemizuje, często nie na temat, ironizuje albo wciska zwykłą blagę. Czasem zapuszcza się w surrealistyczne rejestry pseu- 136 137 dopsychoanalizy, przy czym pęka ze śmiechu, jest irytujący, ale zabawny. Nie zostawia mnie ani na chwilę samej, nie mam szans na odnalezienie jego korespondencji, dzienników. Ten stan może trwać w nieskończoność, zatrważa mnie. Mój pobyt się przedłuża. Jednocześnie czuję, że coraz mniej mam coś przeciwko temu. Nie wiem, jak to uzasadnię Majchrowi. Na wszelki wypadek nie dzwonię. Wyobrażam sobie, jak się biedak martwi. Ale wargi Ba, te jego wargi... Miło jest zasypiać z twarzą pod jego pachą, obejmuje mnie mocno, czuję się bezpieczna. On chyba też. Odkąd uwierzył, że sprzątnęłam mu z domu pająka. Dziś rozśmieszył mnie do łez. Zadzwonił telefon, Ba się zerwał. Po ciemku pomylił się, usiłował włożyć moje gatki. Klął jak szewc. Skrytykowałam nieliteracki język pisarza, ofuknął mnie, był powód do dąsów, przeprosin, cudo. Co noc chcę się gniewać na niego, a potem przepraszać. Ba, masz ładną skórę, wiesz? I ładnie na mnie patrzysz. Nawet cię lubię. Mam nadzieję, że prawda jest inna, nie taka, jakiej się obawiam. Wpędziłeś mnie w niezły dylemat. Nie mogę się przecież wycofać. Muszę to zrobić, zrozum, Ba, sama, do końca. Chcę prawdy, nie bajeczki, którą mógłbyś spłodzić na mój użytek. Nie wytrzymałem nawet kilku dni. Tych parę dni morderczego wysiłku, w upale, zakończyło się sromotną klęską. Nagle, w samo południe, rąbnąłem na ziemię jak długi. Tyle pamiętam. Resztę opowiedział mi Pierre. Kiedy wreszcie, blady ze strachu, był w stanie ze mną porozmawiać. Podobno skakałem jak nadmuchany balon, zrobiło się zamieszanie. Ktoś się zorientował, wsadził mi patyk między zęby. Pierre pomógł mnie zanieść do baraku. Tę dniówkę sobie odpuścił, bał się zostawić mnie samego. Oprzytomniałem, byłem słaby i obolały. Pierre dał mi pić, wy-żłopałem chyba z litr. Epilepsja? Nigdy nie chorowałem na padaczkę. Niezła chryja, co teraz? Do pracy nie mogłem wrócić, do kraju też nie, nie teraz, nie w takim stanie. Pierre postanowił odwieźć mnie do Rajmundów i tam zostawić. 138 Rzeczywiście przejęli się. Najbardziej tym, że nie byłem ubezpieczony, a należało wezwać lekarza. Budowali się, szkoda im było każdego grosza. Rozumiałem, nie miałem pretensji. Po naradzie zawołali lekarza z sąsiedztwa. Przyszedł, w gumiakach do kolan i kufajce, myślałem, że śnię Syberiadę czy coś w tym stylu. Okazał się weterynarzem. Potwierdził atak, żując wolno gumę, zastanawiał się, w jaki sposób postawić mnie na nogi. W końcu zaaplikował jakieś medykamenty, wygrzebał coś ze swojej przepastnej torby, spomiędzy narzędzi, podał mi. Spojrzałem nieufnie, nie obraził się. Francine zapewniała, nieco po angielsku i na migi, o jego kompetencji. Łyknąłem bez przekonania. Kiedy wyszedł, poczułem się lepiej. Francine jednak kazała mi leżeć. Muszę dojść do siebie, wykrzywiała śmiesznie policzki, abym zrozumiał, 0 co jej chodzi. Udawałem, że nie rozumiem, aby dłużej została. Przejrzała moją grę, pogroziła palcem. W ten sposób Pierre pracował, ja się obijałem, opuszczając za dnia duszny lamus, w którym mnie zadekowano, to znaczy drewniane pomieszczenie gospodarcze. Snułem się w okolicach farmy, całymi godzinami, uważając wszelako na cień 1 na to, aby nikt się nie domyślił, że zamiast tabletek zażywam młodego sikacza. Odkryłem piwniczkę, gdzie Rajmundowie trzymali świeże wino, nie byłbym sobą, gdybym nie dorwał się do zapasów. Oczywiście, urżnąłem się, raz i drugi, Francine, która karmiła mnie codziennie świeżymi kartoflami i zsiadłym mlekiem, załamywała ręce. Jej piersi na wysokości mojej twarzy. Za którymś razem nie wytrzymałem, jeden ruch, leżała na pryczy, czekała. Nawet nie zamknęliśmy drzwi. Była moja. 10 kwietnia — Ba, nic o tobie nie wiem. — Anijaotobie. — Nie uważasz, że to zabawne? — Ani trochę. 139 1 Rozmowa odbywała się podczas karkołomnej jazdy na tekturze, którą Mika wytrzasnęła Bóg wie skąd, z braku sanek. Początek kwietnia poczęstował nas dla odmiany śniegiem, może dla niepoznaki, że wiosna tuż. Górka zaroiła się od saneczkarzy żądnych szalonych emocji, Mika powlokła się więc w stronę wysypiska. Tu, z nasypu, niczym z wulkanicznej góry, zaczęła szybować w dół na swoim kosmicznym pojeździe. Darła się wniebogłosy, sukcesem było, że płachta w ogóle zjeżdżała, a na cud zakrawał fakt, że z Miką na wierzchu. — Czyja przypominam Natalię? — zawołała, zagrzebana po uszy w śniegu, skąd przerażona Baba na próżno usiłowała ją wydobyć zębami i pazurami. Zabawa pozorna, paralipsa działała. — A czy mnie obchodzą twoi faceci? — To znaczy, że była dziewicą? Siedziała, w głębokim zamyśleniu, okrakiem, Baba oderwała kawałek wynalazku. Teraz zrobiły się dwa. Mika podsunęła go w moją stronę. — Zjeżdżaj, to nienormalne tak się wciąż gapić! Pchnęła mnie w dół, Baba nie rozumiejąc, czemu nagle uciekam, usiłowała mnie zatrzymać, ciągnąc za kołnierz. Wywinąłem trzy niezłe koziołki, zanim jazda się skończyła. Mika zaśmiewała się. — Natalia nie żyje! — wywrzeszczałem wreszcie. Zamilkła gwałtownie. Jeden skok i znalazła się przy mnie. W jej oczach był lęk. I bunt. — Nie żyje dla mnie — sparafrazowałem, wytrzepując mokry śnieg spod kurtki. — Zapomniałem o niej, rozumiesz? Żadnej tęsknoty. Nothing. — Nie wierzę — wyszeptała bez tchu. Zakończyła, zabawę równie irracjonalnie, jak rozpoczęła. — Nie masz do mnie zaufania — powiedziała ze smutkiem podczas powrotu do domu. Bez cienia minoderii. — A powinienem? — zaripostowałem, rzucając wyczekującej tęsknie Babie wymarzony patyk. — Przynajmniej spróbuj — potrząsnęła głową. 140 Milczałem. Coś ją trwożyło, co? Mój cynizm? Jestem cynikiem, fakt. Lecz za stary ze mnie lis, by się zmieniać. Niełatwo mnie przekabacić. Zęby ją rozchmurzyć, zaintonowałem pieśń wkurzonych nihilistów. Fałszowałem bez opamiętania, świadcząc bezpardonowo o swoim absolutnym braku słuchu i poczucia rytmu. Uśmiechała się, ale tak jakoś wsobnie, oddalała niezauważenie, zapadała, po chwili czułem, jakby to nie Mika szła przy mnie, lecz jej zarys, kształt. O co chodzi? Myślałem intensywnie. Jest zazdrosna? Chce za wszelką cenę zdystansować Natalię? Dlaczego? Że raz w nocy wymówiłem tamto imię? To jej przeszkadza? Stąd ten dyskomfort? Jest w niej jakaś desperacja, którą skrzętnie skrywa. Nie podoba mi się to. Ale nie spytałem o nic. Czuję się zmęczony. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze parę dni temu chciałem się z nią ożenić. Nie wspomniała słowem o pierścionku. Honorowa. Czeka. Chyba naprawdę ją kocham. Może nawet bardziej niż przedtem. Bo jest we mnie wściekłość. I niedowierzanie. Jakby pękła jakaś tama. Zalała mnie powódź podejrzeń. Już nie jest, jak było. Ta dziewczyna zaczęła się liczyć. Trwam w oczekiwaniu na jeden jej fałszywy ruch. Wiem, że nadejdzie. Już wkrótce. Po konspekt Natalii sięgnąłem z nudów. Całymi dniami włóczyłem się po okolicy, śniadanie, kolacja — Pierre, obiad — Francine. Czułem się nieźle, choć drgawki łapały mnie jeszcze od czasu do czasu. Przejrzałem gruby brulion zapisany drobnym maczkiem i oniemiałem.To było to! Aż mnie zmroziło. Wiedziałem już, co mam robić. Objawił mi się cel, w sposób tak jasny i oczywisty, że zaparło mi dech. Dotarło do mnie, że pobyt w Rowach zepsuła mi... zawiść. Kompetencja Natalii, jej niezwykła łatwość, z jaką gromadziła materiał, docierała do ludzi, ich wnętrz, serc, zapisywała wszystko precyzyjnie, niezwykle przenikliwie analizując sytuacje i motywacje, wyciągała wnioski, które automatycznie układała w fabułę. Była gwiazdą, prawdziwą perłą, talentem, jeszcze nie odkryta, ja już wiedziałem, że przerasta mnie. Ścigać się z nią nie było sensu. Konspekt, który 141 przysłała, zawierał gotowe opracowanie, Natalia dołączyła do krótkiego listu (co za styl, jaka elegancja) także pytanie, czy nie uważam, że mogłaby to, po odpowiednim przerobieniu, wydać jako książkę. Jasne, że by mogła. Rzecz w tym, że nie chciałem do tego dopuścić. Książkę wydam ja. Sam. Zanim się zorientuje, będzie za późno. Nawet jeśli odważy się coś wydać, posądzą ją 0 plagiat. Zatem chodziło o czas. Ogarnęło mnie niesamowite podniecenie. Jeśli się uda, nareszcie zadebiutuję. Będę pisarzem, marzenie spełniało się. Plan był prosty. Utrzymać Natalię w niewiedzy tak długo, jak to możliwe. Napisać natychmiast powieść, wykorzystując cały opracowany przez nią materiał, z fabułą włącznie. Przesłać do redakcji. Byłem pewien pozytywnej recenzji i decyzji wydawnictwa. Pisywałem już do gazet artykuły 1 niewielkie sensacyjne powiastki do różnych szmatławców, potrafiłem odróżnić ziarno od plew, to będzie prawdziwa powieść, literatura! Nie mogłem dopuścić, aby opublikowała ją Natalia. Ostatecznie miałem do tego prawo, razem zbieraliśmy materiały. Bałem się żądań współautorstwa, w każdym razie zaznaczenia jej uczestnictwa. To nie wchodziło w grę, chciałem przejąć wszystkie prawa. Dlatego nie zamierzałem jej uprzedzić o moich planach. Jeszcze się wtrąci, zepsuje. Powiem po fakcie, zaproponuję rewanż, będzie dobrze. Zdałem sobie jednak sprawę, że jeśli Natalia poczuje się odrzucona przeze mnie, może mieć w nosie mój rewanż, postanowiłem więc, że będzie jak przedtem. Niczego nie może podejrzewać. Do czasu, rzecz jasna. Potem... Do diabła, co będzie potem. Padaczka to świetny argument, doskonałe uzasadnienie długiego niewidzenia z nią. Nie chciałem cię obarczać moimi kłopotami, nie starczyło sił, naprawdę, to tylko dla twojego dobra, gdybyś mnie widziała... — to powinno zabrzmieć przekonująco. Obliczyłem, pozostał miesiąc. Żeby napisać powieść. Teraz. Tu. We wrześniu, zaraz po powrocie do kraju rzecz musi się znaleźć u wydawcy. Tekstu do rąk Natalii nie oddam. Nie mogę dopuścić, by zarejestrowała go na uczelni. Miał być jej pracą warunkującą 142 zaliczenie. Będę grać na zwłokę, nie czytałem, bo byłem chory, tylko przejrzałem, sporo w nim błędów, trzeba poprawić, nie mam teraz sił, nie dasz rady zrobić tego sama, za mało doświadczenia, jeszcze swoją muszę skończyć, postaraj się o zaliczenie warunkowe, zaliczysz jesienią, będzie dobrze. Ja — zamierzałem zaliczyć rok książką. Co zrobi Natalia, nie miało dla mnie znaczenia. Nie była już koleżanką. Stała się rywalką, groźną, niebezpieczną, bo utalentowaną. Nie wiem, czy kochałem ją jeszcze. Ale nie miałem żadnych skrupułów. Jeżeli taka zdolna, da sobie radę, wyjdzie na swoje, nie teraz, to później. Jeżeli nie, jej strata. Teraz — moja szansa. Druga może się nie trafić. Wierzyłem w pomyślny bejdewind. Cała naprzód! — Ba, mogę poczytać? — Znajdź sobie coś. I daj mi pracować. — Strasznie tego tu dużo. Wszystko mnie interesuje. — Będziesz czytać wszystko naraz? — Właśnie. Skąd wiedziałeś? — Oryginalne. A może wolisz gazetki? Są tam. Odnalazłam, przejrzałam po kolei. — Mnóstwo tu o tobie — usiłowałam wyciągnąć go na zwierzenia. Nie dał się podejść. — To było dawno. Mówiłem już. Nie wracajmy do tego. — Jakieś tabu? — Po prostu zamknąłem tamten rozdział życia. Koniec. — Nie żal ci? Przecież kochałeś Natalię. Nie myślisz, co z nią? — Czasem straszy mnie po nocach. Sama widziałaś. Nie umiem się od niej uwolnić. — Opowiesz mi? — Nigdy. Nikomu. Nauczyłem się być sam. Można się przyzwyczaić. — Chcę cię zrozumieć. — Piszę. Przede wszystkim piszę. Potem długo, długo nic. — A potem Baba. I to nie jest żart. 143 — Istotnie. Kocham ją. I z pewnością nie opuszczę. Wystarczy? — A kobiety? Czyżbym jednak była zazdrosna? — Czasami potrafią być przyjacielem człowieka — skwitował niechętnie moje dywagacje. Pochylił się nad papierami. — Ba, dlaczego chcesz, żeby mi ciebie było żal? — zapytałam i znieruchomiał. Okolica była niezwykła. Bukoliczna. Jak w pointylistycznym obrazie drgała soczyście zielonymi drobinami inkrustowanych szylkretem winnic i łąk. Wzgórza wyraźnie litografowane, na nich, fantazyjnie zarzucony, karmazynowy fular nieba. Rzadkie zarośla, pełne szpaczych melopei, i ja, zatopiony bez reszty we własnym sosie. Sielski landszaft. Rozwijałem opowieść Natalii, szarżując pikantnymi szczegółami, nie wzdragałem się przed przekroczeniem granic dobrego smaku, stawała się szokująca, przez to okrutna, ale z ludzką twarzą, prawdziwa. Upajał mnie ten rozdział mojego życia. Moja wena twórcza nie mijała, trwała, unosiła mnie, wiedziałem, żem zbój, za to szczęśliwy. Cena nie grała roli. Równo w południe, w dole, na z tej odległości ledwie naszkicowanej ścieżce pojawiała się Francine. Wiedziałem, że to ona, poznawałem po głosie, w swoich zawołaniach docierała wszędzie, niczym urokliwe echo. Odnajdywała, gdziekolwiek byłem. Kręta dróżka pozwalała powoli wyłaniać się jej postaci, Francine zbliżała się w dostojnym skrzypieniu starej damki. Podglądałem, przez intymny lornion gałęzi, podkasaną spódnicę, zatkniętą za pasek, równomierne ruchy, gołe, wysoko odkryte nogi. Na mój widok zeskakiwała z roweru z wdziękiem bachantki. Była nią. Karmiła mnie, nie tylko ziemniakami i mlekiem, przede wszystkim sobą. Leczyła. Miała do mnie stosunek jednoznaczny, którego wcale nie ukrywała. Dla niej byłem kostropatym niedojdkiem, dotkniętym przez los kaleką, chorowitym przygłupem. Miała czułe serce, pochylała się nad takimi odrzutami jak ja. Przeświadczona, że 144 nie czekają mnie żadne rozkosze życia, co najwyżej płatne, ale na te nie będzie mnie stać, folgowała swojej bezmiernej litości, oddając swe bujne ciało potrzebującemu, czyli mnie. Doprawdy, byłem wdzięczny Bogu, którego miłością kierowała się w swoim postępowaniu. Gotów nawet byłem chodzić z nią do kościoła w każdą niedzielę. Ale było za daleko, poza tym, perorowała słodko, Rajmund nie powinien nas widzieć razem. Widocznie żądza na moim pysku rysowała się zbyt wyraźnie, byłem młody, jej frywolny, beztroski seks przyprawiał mnie o zawrót głowy. To było zupełnie coś innego niż z Natalią. Rozkoszne, fizjologiczne eksperymentowanie, oddawała się w sposób tak naturalny, że trudno było posądzić ją o jakiekolwiek inne umiejętności niż te, które z taką żywiołowością prezentowała. Czysta, niczym niezmącona radość. Uprawiała ten rodzaj promiennej filantropii, która musi się kojarzyć z powołaniem. Mogłem z nią robić, i robiłem, wszystko. Co tylko zamarzyłem. Czego nigdy nie odważyłbym się zrobić z Natalią, która była damą, sama propozycja obraziłaby ją, niewinne próby poczytałaby za gwałt. Z Natalią można się było kochać, nigdy uprawiać seks. Francine udowodniła mi, że to drugie jest tym, czego mężczyzna pragnie najbardziej. I nie widziałem w tym nic złego. 11 kwietnia A. jest pękaty i nerwowy. Raz po raz przeciera okulary, frustrat, wieczny malkontent, niewiele widzi wokół siebie, a to, co widzi, na niewiele się zda. Rozwodzi się. To przyprawia go o zawrót głowy. Trudno uwierzyć, że prawie dwadzieścia lat spędził u boku jednej kobiety. Teraz ma się żenić po raz drugi, ale rozwód i drugi ślub przerosły jego możliwości. — Tobie, Ba — mówi, i wlewa w siebie kolejną porcję wódki — to dobrze, masz zdrowy osąd rzeczywistości, żadne tam fana-berie, fiu bździu w głowie, stoisz mocno na nogach, ot co. Kiwa smętnie głową, rozżalony, że los mu nie sprzyja, pierwszą żonę, jak twierdzi, przyłapał w łóżku z przyjaciółką. Nabawił się 145 tików, wrzodów żołądka i kompleksów. Jedna panienka ze wsi, nudna, ale poczciwa, zrobiła mu dziecko, żeby się zdecydował, uporządkował, zaczął od nowa. Nie umie, nie potrafi, ślub, mówi, nie zając, nie ucieknie, wciąż żałuje Doroty, licząc po cichu, że ta opamięta się, wróci. W drugiej rośnie jego dziecko. Tymczasem A. zalewa robaka. Najchętniej wżeniłby mnie w jedną ze swoich pięciu przyszłych szwagierek, którym grozi staropanieństwo mimo dawno utraconej cnoty. Marzy, żeby zrobić ze mnie rodzinny kręgosłup, od razu poczułby się raźniej. Mika pełni honory domu. Bawi A. rozmową. A., nawet pijany, nie jest w ciemię bity, pary z gęby nie puści ponad to, czego aktualnie się od niego wymaga. Konwenans nade wszystko. Mika wyczuła, że nic od niego nie wyciągnie, żadnych szczegółów mojego życia, pochmurna, dała za wygraną, ale jej żółte oczy świecą. Znam światło tego rodzaju. To ogień, nie zwykły płomień, ogień, który nieopatrznie zaprószony, zniszczy. Prawdziwy pożar. A. nie lekceważy jej mimo wszystko, intuicja go nie zawodzi. Nareszcie będę mógł się jej pozbyć bez wzbudzania podejrzeń. A. właśnie wpadł uzgodnić szczegóły. Bo wyjeżdżam. Prosiłem go, żeby pod moją nieobecność wylał trutkę na prusaki. Potem przewietrzył. Niestety, dziś nie może zabrać psa, najwcześniej jutro wieczorem, ma rano kolejną rozprawę. Nawet nie drgnęła, usłyszawszy o moim wyjeździe. A. trzymał się z trudem na nogach, stanowczo wlał w siebie zbyt dużo. Wpakowałem go w taksówkę. Płakał, odjeżdżając. Mrugał do mnie porozumiewawczo, wskazując na Mikę, w końcu spytał, co zamierzam z nią zrobić. — Pewnie się ożenię — odburknąłem. Zdumiał się, że się nie rozmyśliłem. Ostatnio, kiedy była o tym mowa u Maksa, byłem w końcu nieźle nawalony. Całował mnie z dubeltówki, zapewniał o swoim przywiązaniu. Nie wiedział, do którego domu ma jechać, do tamtego czy obecnego, znów się rozpłakał, musiałem więc powziąć decyzję za niego. Podałem kierowcy adres obecny. Nie znosiłem Doroty, była nie do zdobycia, jej wyimaginowane lesbijstwo było mi na rękę, mogłem wysiudać ją wreszcie, bezkarnie, z życiorysu A., i tak za długo to trwało. 146 Odjechał z ulgą, że wszystko może zwalić na mnie. Mika stała sztywno. Zaciskała wargi. Nie lubię dziewczyn tego rodzaju. Słodkie na początku, kwaśnieją szybko, stają się przejrzałe, skórka odpada i wyłazi nadpsuty miąższ. — Gruszeczko, masz przecież dom, rodziców, wrócisz, załatwisz swoje sprawy, to nie koniec świata. Zawsze możesz do mnie wpaść, jak będziesz przejazdem, nawet zatrzymać się na trochę, jestem człowiek towarzyski, chętnie pogadam z tobą, i nie tylko. Krótki skurcz. Przeciągnęła ręką przez twarz, jakby usiłowała coś zetrzeć. Nic, ani słowa. Kontynuowałem do znudzenia. — Nie będzie mnie parę dni. Gdyby coś nie tak, dzwoń, przyjedź, wal jak w dym. Naprawdę masz we mnie przyjaciela. Nie miała oczu, tylko dwie czarne dziury. Nie znosiłem takiego spojrzenia. Przy mnie nauczyła się palić. Tego wieczoru paliliśmy więc na przemian, aż zabrakło goldenów. Najchętniej bym ją stłukł. Zamiast tego wziąłem na kolana. Pieściła mnie mocno, ciekawe, gdzie się tego nauczyła. Po raz pierwszy poczułem, że jest dorosła. Przez ten czas zdążyła się postarzeć. Nawet zmieniła mimikę. Warg nie układała już w serduszko. Tworzyły teraz rodzaj małej, czerwonej klepsydry, w której czas przestał przeciekać. Trwał, uwięziony teraz tylko pozornie karbunkuł. Mika włączyła radio, rozległo się namiętne zawodzenie Toni Braxton. Bałem się, że zrobi wszystko, abym ją zatrzymał. Bałem się, a jednocześnie chciałem się przekonać, jak daleko się posunie. Do czego jest zdolna ta rubinowa diablica, jak bardzo nie ma się gdzie podziać. Rozczarowała mnie. Nie nalegała. Nie zrobiła nic, co mogłoby wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Spakowała szybko plecak, powiedziała, że i tak za długo tu siedzi. Zaimponowała mi. Ani szczypty romantyzmu, czysty pragmatyzm. Nawet ją polubiłem. Twarda sztuka. Pisałem szybko, w tajemnicy przed wszystkimi. Francine o nic nie pytała. Dla Pierre'a też było lepiej, że pozostał poza historią z Natalią. Farma Rajrnunda przeżywała trudny czas, nikogo do pomocy, jak zwykle podczas winobrania mężczyźni zajęci byli przy winnicach. Rajmund w gumiakach, spodniach na szelkach, z gołymi, spalonymi słońcem ramionami, z widłami w grubych rękach, dwoił się i troił. Oporządzał konie, krowy. Dzień zaczynał i kończył przy studni, Francine wylewała na niego wiadro wody. Prychał ciężko, pochylał gruby, podgolony kark. Naturę miał łagodną. Niebieskie oczy schowane głęboko za masywnymi kośćmi szczęki patrzyły dobrotliwie na świat. Kochał i szanował swoją żonę, jak to rozumiał, po chłopsku, ale bez tyranii, ufnie. Ona też, na swój sposób, była jego. Od razu, na wstępie, zaznaczyła mi, że nie opuści Rajmunda. Tak dla niej, jak dla niego, mariaż był instytucją.Tradycją. Nie do ruszenia. Nie protestowałem, dla mnie Francine była tylko chwilową zabawką. Tymczasem ją to rozczuliło, że niby zgadzam się na każdy układ, byle być z nią. Nie zamierzałem wyprowadzać jej z błędu. Siedziałem u nich na garnuszku, w końcu żywili mnie za frajer, mieli prawo oczekiwać, że zgłoszę się sam do lżejszych prac, mogłem na przykład przekładać siano, wywozić gnojówkę czy kontrolować dojenie krów, farma była zautomatyzowana. Symulowałem więc od czasu do czasu, zawsze przy świadkach, lekkie napadowe drżenia mięśni, no nie klasyczny atak, ale żeby dać do zrozumienia, żem jeszcze niezdrów, a z pewnością nie na tyle zdrów, żeby parać się fizyczną robotą czy decydować na wyczerpujący, samotny, a więc niebezpieczny powrót do kraju. Tak siedziałem u nich, wykorzystując ich miłosierdzie bez żenady, czysta hucpa. Pierre pracował od rana do nocy przy winnicach. Ja — quasi-ozdrowieniec —¦ kończyłem bez przeszkód swoje opus magnum. Do Natalii zmusiłem się wysłać karteczkę: Chodzę brzegiem morza, myślę o tobie, chciałbym, abyśmy razem gdzieś pojechali. Coś w tym guście, ze trzy zdania, nie więcej, tyle udało mi się z siebie wydusić. Starałem się, by zabrzmiały ciepło. Miałem nadzieję ją ucieszyć, hipokryta, po długim milczeniu. Ostatni wieczór u Rajmunda i Francine. Ragout, ragtime, duszna noc pełna cykad, Pierre w pomidorowym ketchupie, Pierre pląsający po rosie, blada łuna na horyzoncie, cierpki, poranny chłód, inkantacja żab, Francine, Rajmund, mój nieuzasadniony 148 kontenans, whisky z lodem, bebop i maraskino, żałosna akwaforta pamięci. Uparł się. Musiałam opuścić jego mieszkanie. Wiedziałam, że to koniec. Nie podał żadnego powodu. Nie wierzę w nagłą odmianę uczuć. Nie przestaje się kochać ot tak, z dnia na dzień. Musiała być inna przyczyna. Nie miałam pojęcia, co się mogło stać. Nie poprosił, abym wróciła. Czy mogło to mieć związek z ową blondynką? Chyba raczej z tym, że pijany Ba u Maksa przeszarżował i teraz bał się konsekwencji, jeżeli naprawdę się zakochałam. Że mogę się domagać od niego wypełnienia obietnic czy coś w tym guście. Wyszliśmy na postój. Lał deszcz. Nagle wpadłam w rozpacz. Nie chciałam wyjeżdżać. Na miłość boską, przecież nie może mnie tak po prostu wyrzucić! Staliśmy w strumieniach wody, taksówkarz ponaglał niecierpliwie. Chude ramiona Ba drżały pod uderzeniami grubych kropel. Ba, nie pozwól mi odjechać! Pierwszy raz od dawna naprawdę mieszkałam z kimś. Dzieląc wszystkie chwile, dobre i złe. Noce i trudne dni, zmagając się, z tobą, ze sobą. Z nikim jeszcze nie byłam tak blisko. Nie chcę odejść, Ba, wiem, że muszę, zrobię to, ale nie zakończyłam jeszcze swoich spraw. Natalia nie może być dla mnie rywalką, nie chcę tego, stanie między nami, jeśli będę próbowała cię zatrzymać. Dlatego milczę. O czym myślisz? Tak intensywnie, że marszczysz brwi? Pożegnanie przedłużało się. Kierowca sapnął: — To jak będzie? — Nigdzie nie wyjeżdżam — postanowiłam w jednej chwili. — W takim razie proszę odwieźć panią, dokąd zechce — Ba zwrócił się do taksówkarza. — Boisz się odpowiedzialności! — rozchlipałam się.—Wolność i kariera to dla ciebie najważniejsze, ty tchórzu! Ba skulił się, odwrócił na pięcie, odszedł. Pozostawił mnie moim decyzjom. Samą. Dlaczego? Przeprosiłam taksówkarza, odjechał, złorzecząc. 149 Szłam w deszczu, przed siebie, nie wiedząc tiokąd. Przemoczona, schroniłam się w barze. Dlaczego nas rozdzieliłeś, Ba? Czy mam walczyć o ciebie? Muszę to wiedzieć. Kim jesteś? Zadzwoniłam do niego z budki. — Spóźniłam się na pociąg, nie mam co zrobić ze sobą, mogę zaczekać u ciebie? Głos miał oschły. — Za chwilę wyjeżdżam, siądź, kotuś, w barze albo idź do kina. Więc dziś wyjedzie. Wieczorem przyjdzie Adam. Zabrać psa i wylać trutkę. Zdecydowałam czekać na niego pod drzwiami Ba. Było już ciemno, gdy Adam się pojawił. Szedł chwiejnie, najwyraźniej znowu wypił. Na mój widok zdziwił się. Dygotałam przemoczona. — Chyba złapałam grypę — poskarżyłam się. Nie wiedział, co począć. — Spieszyłam się na pociąg, zapomniałam portfela, pewnie jest u Ba — kłamałam. Pozwolił mi wejść do środka, rozejrzeć się, oczywiście portfela nie było. — Pewnie zgubiłam — byłam gotowa się rozpłakać, żeby go przekonać. — Może mi wypadł w taksówce albo ktoś mi gwizdnął na dworcu. Co ja teraz zrobię? Stał z trutką w ręku, niepewny, czekając, aż wyjdę. Trzęsłam się coraz mocniej, w końcu zaproponował herbatę. Stwierdził, że powinnam przebrać się w suche rzeczy. — Masz chyba coś suchego w tym plecaku? — zapytał, trąc obolałe skronie. Dobre sobie. Wszystko przemokło. Wygrzebał z szuflady stary dres Ba, podał mi. — Zrobiło się późno — stwierdził, był zaniepokojony. Ziewnęłam. — Dzięki. Jestem skonana. Cały dzień tu sterczę. Przekimam sobie do rana. Potem się zmyję. 150 — Jutro? — powtórzył niepewnie i znów chwycił się za głowę, jęcząc. — Czekaj, zrobię ci kawę — zakrzątnęłam się. Nastawiłam wodę w czajniku, Adam zwalił się ciężko na fotel. — Ale mam kaca — jęknął. Pił kawę łapczywie. — Rozwodzi się ze mną — kontynuował bezradnie. — Po dziewiętnastu latach! Na tę całą rozprawę pojednawczą... Pojednawczą, kapujesz? Przyszła z tym swoim gachem... Fajnie, co? Chyba się porzygam... — Nie mieliście dzieci? — usiłowałam podtrzymać rozmowę. — Nie chciała. I dobrze. Czuję się jak skopany pies... — Wypij jeszcze kawy. Zaraz będzie ci lepiej. A ją niech szlag... — Dobra z ciebie dziewczyna — przyznał. — Ba ma szczęście do bab. Nie to co ja. Jemu żadna takiego numeru nie wywinęła. — A... Natalia? — Natalia? Natalia Bzowska. Ile to lat temu? Kochałem ją. Studiowaliśmy razem dziennikarstwo, także Maks, Ba... Wszyscy na roku się w niej kochali. Ale ona widziała tylko Ba. Była taka piękna. Nawet pachniała bzem... — Co się z nią stało? — zapytałam, drżąc. — Nie wiem. Zapowiadała się świetnie. Ale rzuciła studia. Znikła. Zapytaj Ba. On wie. Była jego dziewczyną. — Kochał ją? — On? — zajęczał Adam w odpowiedzi. — Zawsze miał więcej szczęścia niż rozumu. Nie wiem, co one w nim widziały. A mnie się trafiła taka suka! Rzuciłem dla niej pisanie, bo chciała, żebym więcej zarabiał. I wiesz, co robię? Nożyki do konserw! Niezły interes jak na niedoszłego literata, nie uważasz? Zakrztusił się kawą, o mało nie rozpłakał. — Może to lepiej — próbowałam go pocieszyć. — Zaczniesz jeszcze raz. Pokiwał głową, nie przekonany. — Więc mogę zostać? Tylko do rana — podjęłam na nowo. — Jasne — przytaknął. — Ba by mnie zastrzelił, jakby ci się coś stało. Kiedy ślub? — Pierwszy się o tym dowiesz, obiecuję — skłamałam gładko. — Pewnie, skoro mam być drużbą. O dwudziestej trzeciej jest w telewizji wywiad z nim, możesz sobie obejrzeć. Rano, jak wyjdziesz, po prostu zatrzaśnij drzwi. Skapitulował. — Forsę na bilet ci dam — bąknął na pożegnanie, biorąc psa na smycz. Trutkę założy jutro. Wygrzebał z kieszeni banknot. Potakiwałam bez końca. Zresztą, co tu można ukraść, powtórzyłam słowa Ba. W razie czego mam dzwonić. Mieszka niedaleko. Zostawił numer telefonu. Podziękowałam potulnie. Poszedł. Razem z trutką i psem. Nareszcie byłam sama. U Ba. Miałam tylko jedną noc. Francine zabrała się z nami. Pierre czuł się w obowiązku odwdzięczyć się za to, że dzięki niej mieliśmy nocleg i żarcie za darmo. Poza tym to rodzina, będzie mógł co roku u nich zarabiać. Rajmund nie miał nic przeciwko temu, by Francine wyjechała na miesiąc do Polski. Niech pozna krewnych. Winobranie skończone, więc rąk do pracy w gospodarstwie przybyło. Podróż minęła przyzwoicie, choć Francine nie kryła, co nas łączy. Nie chciałem stawiać Pierre'a w kłopotliwej sytuacji, więc beształem ją. Nauczyła się swego czasu osobliwej sentencji.Teraz klepała ją niemal co zdanie, czym doprowadzała mnie do furii. Lepidum est amare semper, zawsze słodko jest kochać, słyszałem przy pizzy, w upale, na każdym postoju. Natychmiast po powrocie przepisałem tekst i złożyłem w wydawnictwie. Podreperowany na duchu, byłem w stanie stawić czoła spotkaniu z Natalią. Po przekazanej telefonicznie radości, że wkrótce będziemy razem. 152 Oczekiwałem jej na dworcu. Wysiadła z pociągu, w pierwszej chwili jej nie poznałem. W jasnych spodniach, w kapeluszu bor-salino, była elektryzująca. Inna. Nie widziałem jej dobrych parę miesięcy, zmieniła się. Zwracała powszechną uwagę. Prostokątny metal na szyi skupiał słońce, topniało powoli, w długich esach-fłoresach. Oczu nie mogłem oderwać od jej opalonej cery. To była dziewczyna z klasą, nie to, co Francine. Poruszała się z gracją, byłem dumny, idąc obok pięknej Natalii. Ale czułem zgrzyt. Musieliśmy tworzyć dziwaczną parę, bo przypatrywano nam się ze zdziwieniem. Była z pewnością zbyt ładna dla mnie. Kim jest ten sflaczały kondor, myśleli zapewne, wyraźna dysharmonia, to zwarzyło mi humor. Nie rozumiała przyczyny mojego rozdrażnienia, który zresztą starałem się ukryć. Prawiłem jej komplementy, ale jej zielone oczy zgasły. Jak prosiłem, przywiozła pościel, elegancką, postawiła na biurku swoją fotografię, kontynuowałem zachwyt, udawanie, za wszelką cenę. Próbowałem ją objąć. Moje ręce, przywykłe do kształtów Francine, gubiły się. Pragnienie nie nadchodziło. Sytuację uratował A. Dowiedział się, że wróciłem, wpadł zaprosić mnie na ślub. Żeni się z Dorotą. Jego euforia udzieliła się Natalii. Po chwili gawędzili w najlepsze. Podał datę, oczywiście miałem być drużbą, na co chętnie przystałem, zważywszy, że druhną została Francine. A. zamierzał wkraść się w łaski jej i Pierre'a, by za rok pojechać na winobranie zamiast mnie, czego nie mogłem brać mu za złe, szczególnie, że padaczka wykluczyła raz na zawsze podobne wojaże, on zaś, młody żonkoś, będzie miał spore wydatki, więc zarobek w walucie był dla niego nie do pogardzenia. Natalia wyraziła chęć uczestniczenia w ceremonii, A. nieświadom niczego zaprosił i ją. Zbladłem. Czekała mnie nielicha przeprawa. Nie mogłem dopuścić do konfrontacji. Natalię musiałbym przedstawić Francine jako moją dziewczynę, wyobrażam sobie miny ich obu. Francine od razu wygarnęłaby Natalii prawdę, a gniew upokorzonej, zdradzonej Natalii nie był mi na rękę teraz, gdy zamierzałem ją prosić o zrzeczenie się praw do tekstu. Postanowiłem wyperswadować Natalii pomysł pójścia na ślub A. 153 Niestety, moje argumenty przyjęła ze zdziwieniem, zresztą szyte były grubymi nićmi. Jedno z tego zrozumiała, że nie chcę się z nią pokazać publicznie. Była urażona, musiałem przepraszać. Powiedziała, że w takim razie pójdzie tylko na samą ceremonię, a na wesele mogę iść sam, żebym czuł się swobodnie. Ona zanocuje u mnie. Dobre sobie. Byłem umówiony z Francine na tę noc, u mnie właśnie. U A. i Pierre'a brakowało miejsc na noclegi dla gości. Nie było rady. Oświadczyłem Natalii, że rezygnuję z pójścia na ślub, nie będę drużbą, nigdy nie miałem na to ochoty, chętnie się wycofam. Oczywiście nie była to prawda, ale musiałem się jej pozbyć za wszelką cenę. Natalia była jednak dociekliwa, nie było łatwo ją zwieść, chciała znać prawdziwą przyczynę. Wpadłem w furię. Przestałem panować nad sobą. Ale było w niej tyle ciepła i godności. Oszołomiony, z trudem wracałem do równowagi. Musiałem się opanować. Wydrzeć od niej ten papier. Podpisany. Z datą. Zadzwoniłem do redakcji. Decyzja była pozytywna. Krew uderzyła mi do głowy. A więc spełniało się. Spokój. Reszta, zgodnie z planem. Natalia natychmiast odzyskała swój powab. Mówiłem, co chciała usłyszeć. Powiedziałbym wszystko, co tylko by zechciała. Aby ją udobruchać. Zarumieniła się. Po długim niewidzeniu i początkowym fiasku zaczynała wreszcie wierzyć w swoją dobrą passę. Dla niej to, co złe, minęło, miesiące rozłąki mamy za sobą. Zapewniałem, że nic się nie zmieniło, jest dla mnie najważniejsza, nikt i nic nie jest w stanie zagrozić jej pozycji w moim życiu. Całowałem tak, że nie wątpiła. Noc i ciało Natalii. Analizowałem w skupieniu, było jak muzyka. Potem rozmawialiśmy o Francji. Wyznałem wstydliwie moją chorobę, nie, nie wiedziałem o tym wcześniej, teraz wszystko rozumiesz, to takie przykre. Przejęła się bardzo. Naprawdę mnie kochała, to był dla niej bolesny cios. Wyjaśniłem, że tekst przejrzałem, wymaga sporo pracy, pomysłu, z braku zajęcia sam napisałem książkę, teraz widzi, jak pracowicie i ascetycznie spędziłem długi czas, bez niej, żadnych kobiet, tylko pisanie. Poprosiłem nieśmiało, aby pozwoliła mi być autorem. Zrewanżuję się. We Francji odczuwałem głęboko jej brak, już wtedy postanowiłem, że pojedziemy gdzieś razem. Wykupię wspaniałą wycieczkę, dokąd zechce, to będzie rewanż za zrzeczenie się praw do książki, w końcu korzystałem także z jej notatek. Powieść oczywiście będzie z dedykacją dla Natalii, a na okładce umieszczę informację, że powstała ze wspólnej z nią pracy. Zgodziła się. Wzruszyła. Była zażenowana, też przecież chce napisać książkę, a nie będzie jej stać na rewanż. Uspokoiłem ją. Może pisać spokojnie, taka zresztą była umowa, każde korzysta ze wspólnych notatek na swój rachunek. Nie miała pojęcia, że ukradłem jej wszystko, fabułę, bohaterów, dialogi, nawet zakończenie. Dowie się, gdy przeczyta książkę, ale wtedy będzie mi to obojętne. Po raz pierwszy w życiu byłem naprawdę, absolutnie, nieskończenie szczęśliwy. Zaczęłam od szuflad, których nie zdążyłam przejrzeć tej nocy, gdy Ba się upił. Trzymał tu korespondencję. Poszukiwania nie trwały długo. W tekturowej teczce listy, kartki. Przeglądałam powoli, nie czytając. Szukałam pisma mamy. Nie było nic. Nic, co mógłby otrzymać od niej. Mały album, pusty? W środku dwa zdjęcia.Tylko dwa. Na jednym mama. Miała najwyżej dziewiętnaście lat, jej oczy, nieprawdopodobne, tęskne, nie przypuszczałam, że potrafi patrzeć w ten sposób. Drugie przedstawiało bobasa w koronkowej czapce. Z tyłu napis: „Na szczęście nie jest do Ciebie podobna". Poznałam pismo mamy. Zdjęcie przedstawiało mnie... Chryste! Znałam te fotografie! Podobne znalazłam w jej szufladzie! Ręce mi drżały, wstrząsał mną spazmatyczny szloch, chociaż nie płakałam, ani śladu łez. Aby się uspokoić, musiałam zapalić. Na szczęście wokoło walały się paczki goldenów Ba, zapalniczki, zaciągnęłam się, łzy stanęły w oczach, razem z kaszlem, papieros za papierosem. Tata? Ba — ojcem? Co jeszcze tu znajdę? Gorączkowo poszukiwałam jego dzienników. Nie przewidział, że mogę się tu wedrzeć, więc nie ukrył ich głęboko. Leżały pod betami w szafie. Próbowałam ustalić kolejność odnajdywanych brulionów. Znalazłam właściwy. Rok znajomości mamy z Ba mieścił się w stukartkowym zeszycie w kratkę. Czyjeś życie, miłość, cierpienie można zamknąć na kilkudziesięciu stronach... Szok. Przez chwilę nie byłam w stanie czytać. Powoli zaczęłam rozróżniać litery. Pismo Ba, niewyraźne, posługiwał się skrótami, często inicjałami. Przebiegałam oczami strony, zatrzymując się w miejscach dotyczących mamy. Miał rację, to było dawno, dziewiętnaście lat temu. Po godzinie wiedziałam wszystko. Boże, życie za działkę! Mogę skończyć jako ćpunka, byle coś, teraz, cokolwiek! Poczułam mdłości. Gdzie jesteś, Ba, no, przyjdź, draniu, stań w drzwiach, pożałujesz, że żyjesz. Rzygałam, raz po raz, męczący smak kredy. Zapić się...pić, pić! Chryste! Noc. Za ścianą włączony telewizor, bije zegar... Przypomniałam sobie o wywiadzie. Pilot, przycisk, na ekranie napisy, Ba, siedzący w studio. —Jest pan autorem bestselleru. Wielkiej opowieści o miłości. Trudnej, brutalnej. Czym dla pana jest miłość? — Miłość to suma poświęceń, jakie można uczynić dla ukochanej osoby. -— A koszmar, obsesja, które pan opisuje, jako nieodłączny atrybut miłości? — Atrybutem miłości jest prawda. Prostolinijność. Miłość to uczucie czyste. Nieskażone. — Ile mógłby poświęcić pan dla prawdy? — Wszystko. Jeżeli nie można wszystkiego poświęcić dla prawdy, nie ma mowy o miłości. — A więc uczciwość, szczerość, wierność? Tymi zasadami kieruje się pan w życiu? — Tak. Wielkie uczucie jest czymś niesłychanym, darem, zjawiskiem. To nie wymaga komentarza. -— Zatem jest pan człowiekiem honoru. -—Jestem człowiekiem szczęśliwym. — Rozumiem, że dane było panu poznać smak tego najważniejszego z uczuć. — Zakosztować. Przeżyć.Tego się nie zapomina. Miłość,jeżeli jest, jest wieczna, nie można jej zniszczyć ani zabić. — Czyli rozstaliście się. Koleje losu... Czy pana wybranka również tak gorąco pana wspomina? — O to należałoby spytać ją. Sądzę, że tak. — Zdradzi pan jej imię? — Tego nie mogę zrobić. Powiem tylko, że od blisko dwudziestu lat niezmiennie gości w moim sercu. Chichotałam. Ja oszalałam czy on? Arcyspektakularne widowisko, bez dwóch zdań. Istny fajerwerk, pożałowania godny Ba! Czułam niepohamowaną odrazę, jednocześnie wróciły siły. Wyłączyłam telewizor. Rzuciłam się na kolejne zeszyty. Nie natrafiłam już na nic, co mogłoby mieć związek z mamą. Rozgorączkowana, wykręciłam numer ojca. Odebrała Marta, jak zwykle niechętnie oddała mu słuchawkę. Nie był zadowolony, że dzwonię o tak późnej porze. — Zabrakło ci pieniędzy? -— uciął na wstępie, chcąc to mieć z głowy. — Tato —jeżeli nie odpowie, będę błagać — czy mama była już raz mężatką? To znaczy, kiedy ją poznałeś? — Po to dzwonisz w środku nocy? — Więc była czy nie? — Ją zapytaj. — Powiedziała, że tak. — Więc wiesz. — Jak się wtedy nazywała? — Bzowska. Po co ci to? Odłożyłam słuchawkę. Wszystko było jasne. Ba nie zmyślał. Ślub A. odbył się bez Natalii. Tak więc obeszło się bez komplikacji. Francine nudziła się w Warszawie. Zwiedziła wszystko. Ciągnęło ją dalej, na południe. Wymarzyła sobie Grecję, zaproponowałem wyjazd. Ostatecznie, siedziałem u nich przez miesiąc za darmo. Teraz moja kolej, za zaliczkę otrzymaną z wydawnictwa zamierzałem wykupić wycieczkę w Orbisie. Pierre zadowolony, będzie miał Francine z głowy, ona zachwycona. Należało tylko utrzymać to w tajemnicy przed Natalią. Byle do wydania książki, potem może się dowiadywać. O Francine, o mnie i o czym tylko chce. Na wycieczkę nie starczyło, skąd do diabła wziąć resztę forsy? Zadzwoniłem do Natalii, podziękowałem za zrzeczenie się, tak, było potrzebne, przy podpisywaniu umowy, że nie ma praw osób trzecich, na wycieczkę, jasne, że pojedziemy, jak tylko wypłacą zaliczkę, na razie jadę sam, do Grecji, okazyjnie, ktoś zrezygnował, z grupą ze Związku Literatów, prawie darmo, jakie kobiety, same staruchy, zadzwonię po powrocie, aha, pożycz trochę pieniędzy, spłukałem się, potrzebuję kupić parę dolarów na wyjazd, przyślij telegraficznie, pa! Przysłała. Krążyłem między wydawnictwem a drukarnią, przeglądałem „szczotki", wyprosiłem u znajomego rodziców, krytyka, niezłą recenzję, ustalałem terminy przyszłych spotkań autorskich, no i szykowałem się do wyjazdu z Francine. Znów telefon do Natalii, podziękowałem za pieniądze, kieszonkowe zawsze się przyda, przyjęcie w klubie dla dziennikarzy zaraz po powrocie, oczywiście, wyślę zaproszenie. Zapewniłem o moim niezmiennym oddaniu. Oczywiście, Natalio, książka będzie zadedykowana Tobiejak mogłaś pomyśleć inaczej? Będziesz honorowym gościem. Z Francine wyjechaliśmy w niedzielę. Nocny lot, dalej promem. Niespodziewanie Natalia zjawiła się w Warszawie — następnego dnia. Miała kłopoty, nie dostarczyła w terminie pracy kończącej rok, myślała, że ten egzemplarz jest wciąż u mnie. Była uprzedzona przeze mnie telefonicznie, że wyjeżdżam i że po powrocie pomogę go jej dopracować. To była oczywista bzdura, zwlekałem po prostu z odkryciem kart, byle dotrwać do dnia 158 ukazania się książki. Musiała jednak prosić o zgodę dziekana na przedłużenie terminu oddania tej pracy jako warunkującej zaliczenie. A ja nie przewidziałem, że tego dnia dziekan będzie zajęty, że będzie mógł ją przyjąć dopiero nazajutrz. Musiała zaczekać do jutra, gdyż jego podpis wyrażający zgodę był niezbędny. Miała klucze do mojego mieszkania, postanowiła przenocować, znaleźć swój tekst, przejrzeć go jeszcze raz. Zaraz po wejściu zobaczyła ślady intymnej kolacji dla dwojga, rozbebeszone łóżko z jej własną pościelą, portrecik schowany do szuflady... Wyobrażam sobie tę scenę. Nie zdążyłem sprzątnąć, samolot wylatywał o trzeciej rano, na lotnisku trzeba było być po północy, a z Francine trudno tak raz, dwa. W szufladzie, gdzie ukryłem jej zdjęcie, leżał ten cholerny świstek, potwierdzenie wpłaty, gotówką, dwie osoby, nazwiska moje i Francine, wspólny pokój... Zabrała swoją pościel i to nieszczęsne pokwitowanie. Tekstu nie mogła znaleźć, zniszczyłem go. Zadzwoniła do A. Chciała oddać moje klucze. Przyjechał zdziwiony jej obecnością. Gdy wszedł, stała na balkonie. Wyglądała strasznie, przeraził się. Ten idiota, oczywiście, starał się wszystko zatuszować, łgał jak z nut, bał się, że Natalia urządzi aferę Francine lub, co gorsza, że wieść dotrze do Rajmunda. A. zbyt zależało na wyjazdach do Francji, nie chciał dopuścić do skandalu. Miała ten papier, wiedziała, że A. kłamie. Byłem pewien, że więcej jej nie zobaczę. Przerwałam czytanie. Który to raz z rzędu, drugi, trzeci, wciąż te same słowa. Słowa Ba. Cyniczne, pozbawione emocji. Wzdrygnęłam się. Zgasiłam światło, wyszłam na balkon. To tutaj tamtej nocy stała Natalia. Patrzyłam w ciemność i nie mogłam, nie mogłam sobie wyobrazić, jak potem mogła stąd wyjść. Bez słowa. Skąd znalazła w sobie siły. Dojechać na dworzec, wsiąść do pociągu. Odejść. Dalej żyć. Próbować zapomnieć? Czułam, jak ogarnia mnie zgroza. To, co działo się wtedy, co dzieje się teraz, nie było halucynacją. Natalia także, żeby być pewna, wzięła ze sobą tę kartkę. To nie złudzenie, 159 nie sen, z którego można by się obudzić. Jestem tu, przeczytałam, spowiedź, raczej relację, kogoś, kto czuje się bezkarny. Łamanie cudzego życia nie należy do kodeksu wykroczeń, nie podlega penalizacji, wystarczy stwierdzić: przestałem kochać, i wszystko jest w porządku. Żadnej winy. Pokuty nie będzie, żadnego mea culpa. O czym myślała, stojąc tu, na balkonie, nocą? Czy o nim i o Francine? Może, że nie warto żyć bez miłości, uczciwości, wiary, tych pewnie już nie potrafiła w sobie odnaleźć. Czy o przyszłości, która nagle zatrzasnęła się przed nią? Biła pięściami w szyby? Wołała coś? Kogoś? Serce kurczyło mi się z bólu. Noc kurczyła się wraz ze mną. W górze szalały gwiazdy. Spadały, istna ulewa komet, jak w sierpniu. Może to niebo, wszechświat cały, płakały wraz ze mną. Bezlitosny czarny kosmos objawił nagle swoją złowrogą twarz ślepca. — Gdzie jesteś? — wygrażałam mu pięścią. — Teraz cię nie ma? No, przyjdź, draniu! Pokaż się! Powiedz, co masz do powiedzenia! Zabrakło ci słów? Bo ja już wiem wszystko! Do kogo krzyczałam? Komu wygrażałam? Nie byłam tego pewna.Tak naprawdę wiedziałam jedno: jesteśmy marionetkami w rękach ślepego losu. Ten stary może drwił sobie ze mnie, z nas. Bawił się naszym bólem. Spełniał wyroki bezlitośnie i nieuchronnie. A może beznamiętnie, obojętnie pokazywał, że nie ma od niego ucieczki, żadnej możliwości odwrotu... Francine wróciła rozanielona, trajkotała całą drogę, zanudziła mnie, miałem dość jej i całej tej eskapady. Angielski znała słabo, wystarczyło, musiałem wysłuchiwać niekończących się tyrad. I te papiloty. Co noc. Spacery z nią były udręką, na nic nie mogła się zdecydować. Fatalnie ubrana, kupowała, co wpadło pod rękę. Robiła mnóstwo zdjęć, szczególnie mnie, czym nie byłem zachwycony, takie pamiątki niekoniecznie powinny trafić do Rajmunda. W mieszkaniu czekał na nas A., podekscytowany wizytą Natalii, o której natychmiast nas poinformował, uprzedzając, że możemy mieć kłopoty. Oczywiście, wszystko się wydało. 160 Francine wpadła w furię, szalała. Poczuła się wykorzystana. Jak to, mam dziewczynę? Od roku? I nic nie mówiłem? Czyli wcale nie jestem nieszczęśliwy, pokrzywdzony, tylko drań. Jej samarytańskie posługi nagle straciły sens. Datki cielesne, których mi udzielała szczodrze, okazały się wyłudzone. Podstępem, kłamr stwem. Przeobrażona w koszmarną chimerę, kąsała, wściekła żmija. Właściwie wyrzuciłem ją z domu. Kompletnie wytrącony z równowagi pomstowałem to na nią, to na Natalię. A. rozkładał bezradnie ręce. W końcu pobiegł za Francine. Do Natalii nie dzwoniłem. Co miałem powiedzieć? Kolejne kłamstwa? Nie zaprosiłem na promocję ani na żadną wycieczkę. Nigdy zresztą nie miałem takiego zamiaru. Dla mnie wszystko było skończone. Od dawna. Odetchnąłem. Jednak zjawiła się po wakacjach. Zajrzała na uczelnię, ale nie pojawiła się na zajęciach. Spostrzegłem ją przez okno. Nie widziała mnie. Przeraziłem się, że wściekła na mnie doprowadzi do skandalu, gdy dotrze do wydawnictwa i dowie się, że wydaję jej książkę jako swoją. Musiałem uspokoić ją, wymyślić jakieś kłamstwo, fikcyjne przeprosiny za wyjazd z Francine... Przeskakując po dwa, trzy stopnie, pędziłem w dół po schodach, na złamanie karku, żeby ją dopaść. Ledwo ją dogoniłem. O mały włos, a wpadłaby pod samochód, gdybym jej nie powstrzymał. — Gdzie tak pędzisz, życie ci niemiłe? — chwyciłem ją w ostatniej chwili. — Nie chcę żyć! Daj mi spokój! — rozpłakała się. — Co się stało? Mów? — byłem pewny, że chodzi o Francine. Pokręciła przecząco głową. Poprowadziłem ją na ławkę, usiadła. — Nie płacz, zabijasz mnie. Przecież wiesz, że wciąż cię kocham. Blefowałem. Powiedziałbym wszystko, żeby zaspokoiła moją ciekawość. Bałem się, że może już odkryła mój podstęp, że postanowiła nie dopuścić do publikacji... 161 — Nie ciebie... To jego, jego zabiłam... — wybełkotała w końcu. — Zwariowałaś? — nie uwierzyłem. — Co ty wygadujesz? — Zabiłam... zabiłam Dawida... — rozszlochała się na dobre. — Zabiłaś męża? — powtórzyłem wstrząśnięty. —Jak to się stało? Dlaczego? Byłam teraz pewna, że mieszkanie Ba jeszcze coś skrywa przede mną. Przeszukałam gruntownie resztę. I znalazłam je — taśmy magnetofonowe —leżały ukryte w skrytce, pod łóżkiem. Pod łóżkiem, na którym jeszcze wczoraj kochałam się z Ba... Ironia losu. Zajmowały małe tekturowe pudełko. Podpisane „Natalia 1", „Natalia 2".To one były kluczem. Wyjaśnieniem historii. Co zawierały? Wyjęłam jedną z nich. Włączyłam magnetofon. Słuchałam w osłupieniu. Potem z coraz większym przerażeniem. To były zapisy seansów. Które Ba odbywał z Natalią, moją matką. Poznałam głos mamy, choć była wtedy młodą dziewczyną. Ba ma głos bardzo charakterystyczny, nie miałam wątpliwości, że to był on. Siedziała chyba w fotelu. Płakała. Coś jej tłumaczył, zaczęła protestować gwałtownie. — Nie! Nie chcę! Nie mogę! — Nie ufasz mi? — zapytał tym swoim tonem, któremu tak trudno się oprzeć. — Tak... nie wiem... Boże! — mama zaczęła się gubić. — Ale wiesz, że cię kocham? — nalegał. — Tak — odpowiedziała niepewnie. — I że zrobię dla ciebie wszystko? — nawet dziecko usłyszałoby fałsz w jego głosie. Mama kompletnie nie panowała nad nerwami. — Ale po co to... Nie dam rady — protestowała słabo. — Dla twojego dobra. To jest terapia. Taki seans, rozumiesz? Chcę ci pomóc, jeżeli masz z tego wyjść. Chyba że wolisz psy-chiatryk — przekonywał. 162 — Nie! Nie! — przestraszyła się. —Jesteś w szoku. Dobrze o tym wiesz. I nie umiesz sobie sama poradzić. Jeżeli opowiesz o wszystkim komuś obcemu, jakiemuś psychologowi z bożej łaski, od razu cię zadenuncjuje na policję. Będzie dochodzenie. I co, przyznasz się? Pójdziesz do pierdla? Tego chcesz? Usiłuję doprowadzić cię do ładu. — Tak, ale... nie w taki sposób. Nie wytrzymam! Mam dość! Znów się rozpłakała. A ja — ja wiedziałam, czego chciał od niej Ba. Do czego zmierzał. Włosy stanęły mi na głowie. Słychać było, jak nalewa jej coś do szklanki. — Co to jest? — spytała. — Koktajl Mołotowa — zaśmiał się. — Ojej, zdaj się na mnie. Wiem, co robię. — Za to ja nie wiem. Nic już nie wiem — najwyraźniej opadła z sił. — Spokojnie — kontynuował Ba. — Zacznijmy jeszcze raz. Rozkrzyczała się na dobre. — Nie mogę! Nie! Daj mi spokój! Słyszałam, jak sadza ją z powrotem w fotelu. Znęcanie się nad nią wyraźnie go bawiło. Tekst płynął nieprzerwanie. Coraz szybciej. — Przypomnij sobie. Od początku. Jak to było — pouczał ją. — Dlaczego wsiadłaś do tego auta? — Już mówiłam. — Więc dlaczego? — Nie wiem! Nie chciałam! Chciałam! — Chciałaś? Myślałaś o tym, żeby go zabić? — Nie! Tak! — Kiedy? Często? Jak często? — ten jego napastliwy, nieustępliwy ton! — Nie pamiętam! W głowie mi się kręci! Coś ty mi dał do picia? Zwariuję przez ciebie! — Wsiadłaś do auta, mając takie myśli? Czemu? Czego właściwie chciałaś? , — Dobrze wiesz, czemu! Żeby go zatrzymać. Tylko zatrzymać! Przy sobie! Żeby nie wyjeżdżał! — To nieprawda! — wrzasnął na nią. — Nie kłam! Masz mówić prawdę! Prawdę! Zrozumiałaś? Zupełnie opadła z sił. — Zęby... nie dowiedział się o nas... O tobie. O mnie. — Kochałaś Dawida? — Kochałam ciebie, przecież wiesz! — A jego? Pytam o niego! — Chcę... umrzeć... — wyszeptała. Wyłączyłam magnetofon. Nie byłam w stanie dalej tego słuchać. Cała się trzęsłam. Nie wiedziałam, że mama była już raz mężatką. Dowiedziałam się o tym dopiero z dzienników Ba. Nie wiedziałam też, że jej mąż zginął ani jak. Czego jeszcze nie wiedziałam o mojej matce? Ale było coś gorszego. W czym połapałam się od razu. Wyjęłam z półki najnowszą powieść Ba, Dwa seanse, jego wielki bestseller. Nie musiałam nawet przeglądać stron. Dialogi były dosłownie przepisane z taśmy... Ba wykorzystał historię mamy... Podał jej najskrytsze zwierzenia, które najpierw od niej wyciągnął, do publicznej wiadomości! Musiałam się napić. Musiałam się zalać. Bez wódki nie byłabym w stanie dosłuchać tego wszystkiego do końca. Piłam i słuchałam. Jak w transie. Do samego końca. Do obrzydliwego, koszmarnego końca. Musiałam tego wysłuchać. Nie było innego wyjścia. Należało mi się. Ba znów podał jej szklankę. — Wypij to. Dobrze ci robi — słodycz w jego głosie dobijała mnie. — Już nie mogę. Ten szum... Szumi mi w uszach. Źle się czuję... —błagała. — Zreasumujmy — Ba był bezlitosny. — Wsiadłaś z mężem do auta z zamiarem zabicia go. Aby się nie dowiedział, że masz romans. — Nie. To nieprawda. 164 — Ale tak właśnie powiedziałaś. — To nie było tak. — A jak? — Nie chciałam, żeby wyjeżdżał. Bałam się zostać. Z tobą. Sama. Na cztery lata. — Mogłaś pojechać z nim. — Kochałam ciebie... — Więc trzeba było dać mu odejść. — Był moim mężem. Kochał mnie. Należałam do niego. Skrzywdziłam go... — Dawid nie wiedział o niczym — ten cynizm Ba! — I nie dowiedziałby się. Nie było żadnej krzywdy! — Ale się domyślał. Nie był ślepy. Cierpiał. I miał swój honor. Gdybym została tutaj, opuściłby mnie. — A nie byłby to powód do radości? Bylibyśmy razem. — Właśnie jesteśmy — powiedziała z goryczą. — I jakoś nic z tego nie wynikło. A może prosisz mnie o rękę? Po tym... wszystkim? A może ja już wcale nie chcę wyjść za ciebie? —- Uważasz, że to odpowiedni moment na ślub? — wyłgał się. — Więc to było dla ciebie najważniejsze? Żebyśmy byli ze sobą? Bez względu na wszystko? Rozpłakała się znowu. — Tak. Ale wtedy to nie stało się dlatego, nie dlatego. Ja po prostu nie mogłam... nie byłam w stanie myśleć, co dalej. To się stało zbyt szybko! Jechał tak strasznie szybko!... Za szybko! I wciąż mówił! — Co mówił? — Nie pamiętam! —• w jej głosie była rozpacz. — Bo przez cały ten czas... myślałam o tym, jak się kochasz ze mną, rozumiesz? I jak wyjechałeś z tamtą... A Dawid siedział obok i patrzył... tak patrzył na mnie! Jakby wszystko widział! Jakby chciał dać mi w twarz! Wciąż widzę jego spojrzenie! To było straszne! Jakbym siedziała przed nim naga!... Chciałam krzyczeć! Ze strachu. Nie miałam pojęcia, co może się stać, co stanie się za chwilę. Chciałam tylko, żeby tak nie patrzył. I żeby został. 165 Gdyby nie wyjechał... może mogłabym... uwolnić się od ciebie... Przynajmniej... spróbować. — Ale nie zgodził się? Kontrakt był ważniejszy od żony? — Nie! Nie wiem! Może po prostu chciał... mnie zmusić, wywieźć stąd! — Nie wierzę. Nie mógł się niczego domyślać. Teraz tak ci się wydaje! Szwankuje ci wyobraźnia! Sama wiesz, że to bzdura! — Jednak chciałam mu powiedzieć! Wtedy! Próbowałam! — O nas? Przez chwilę panowała cisza. Mroziła mi krew w żyłach. — Kontynuuj — polecił Ba. Mówiła z wysiłkiem. — Jechał coraz szybciej. Nie, nie powiedziałam mu nic. Nie wtedy. Nie dałam rady. Pomyślałam, że jeśli wie, to i tak na pewno mnie zostawi. Jeśli wie, jestem zgubiona... — To nieprawda. Przy mnie jesteś bezpieczna — miałam wrażenie, że drwi z niej. Ale ona tego nie słyszała. Nic nie słyszała. Potem znów zaczęła, szeptem. — On wciąż mówił... Pomyślałam, że za chwilę pękną mi bębenki. Ze on się roześmieje, że wyśmieje mnie!...Bałam się... Tak strasznie się bałam... Jego śmiechu. Mojego wstydu. Tego, co powie, gdy się dowie. I wtedy, właśnie wtedy... pomyślałam... o śmierci. — A więc postanowiłaś... zapragnęłaś... zrobić to. Zabić go? — Nie! Nie! — prawie widziałam, jak łapie się za głowę. Jak Ba potrząsa nią. — Wykrztuś! Wyduś to wreszcie z siebie! Musiałam przerwać słuchanie, żeby nie oszaleć. Wyłączyłam magnetofon, dygotałam jak w febrze. Magnetofon ciągnął jak magnes. Zostało jeszcze sporo do od-słuchania. Ale nie byłam w stanie słuchać tego sama. Włączyłam telewizor, migał bez dźwięku. Jedyny przy mnie teraz życzliwy towarzysz. 166 Znów słyszałam głos Natalii. Wibrował jakimś nieludzko wysokim tonem, wydawało się, że sufit pęknie od tego jęku i zwali mi się na głowę. — To ja, ja chciałam umrzeć! — wołała. — Chciałam, żeby mnie zabił! Roztrzaskał o jakieś drzewo! O cokolwiek! Dlatego powiedziałam mu to. Powiedziałam, specjalnie wtedy. I jeszcze dodałam: „Zabij mnie, Dawidzie, jeżeli dasz radę". A on się nie roześmiał, tylko dodał gazu. — Co, co mu powiedziałaś? — nie zrozumiał Ba. — Że jestem w ciąży! Wykrzyczałam mu to! Cały czas krzyczałam! Ale on nawet nie spojrzał na mnie! Więc chwyciłam kierownicę... i zaczęłam szarpać, żeby mu ją wyrwać!... — Przecież nie jesteś w ciąży! —wrzasnął Ba. Jakby też stracił panowanie nad sobą. Śmiała się teraz jak szalona. — Może on też nie uwierzył! Bo tylko otworzył usta, o tak! Zupełnie jak ryba! I tak okropnie dyszał, gdy ja wyrywałam mu tę kierownicę z rąk. Potem odpięłam pas i chciałam wyskoczyć z samochodu... — Przecież nie jesteś w ciąży! — Ba chyba szarpał Natalią, ale nie przestawała. Jakby nagle wyrwała się spod jego władzy. Po raz pierwszy to on był zależny od jej woli. Teraz on musiał tego wysłuchać, czy chciał, czy nie. — Chciałam uciec z tego przeklętego samochodu. Zęby nie patrzeć już na niego. Uciec od jego wzroku. Ale nie mogłam otworzyć drzwi. Były zablokowane. Nie wiem, czy wpadł w poślizg. Czy spowodował go. Zaczął kręcić kierownicą w prawo, wciąż w prawo. Kręciliśmy się jak szaleni! To było nawet zabawne, taka zwariowana karuzela! Zachciało mi się śmiać, potem rzygać, a potem... był tylko huk... Wyłączyłam magnetofon. Zajrzałam do książki. Ale właściwie mogłam tego nie robić. Każde słowo Natalii było na tych stronach. Siedziałam w kucki. Noc mijała. Kompletnie pijana noc. Najgorsza noc w moim życiu. Właściwie już nie miałam po co 167 żyć. Wszystko przeżyłam tutaj, w ciągu tych kilku godzin. Swoje życie, Natalii. Ba. Dawida. Co jeszcze mogło mnie spotkać? Byłam na dnie. Została nieodsłuchana do końca taśma. Spowiedź matki, którą znałam doskonale. Z książki. Ale musiałam wysłuchać jej słów osobiście. Ona już tego pewnie nie zrobi. Nie opowie mi niczego. Nagle ogarnął mnie taki żal, że leży tam sama, że nie ma mnie przy niej. Ale tę sprawę musiałam dociągnąć do końca. Jakikolwiek to miałby być koniec. Włączyłam znów magnetofon. Głos Natalii popłynął na nowo w tej niesamowitej nocy, wsączał się prosto w moje serce. Zabijał. Mimo to musiałam żyć. Żeby tego wysłuchać. — Nagle zrobiło się tak cicho... Dawid leżał obok. Nie mogłam się ruszyć. Wszędzie była krew. Pomyślałam o dziecku, że może nie żyje, i poczułam ulgę. Chciałam podziękować Dawidowi, że mnie zabił. Czułam, że za chwilę umrę. Strasznie mnie bolało. Dotknęłam go, i wtedy upadł na mnie. Nie miał nóg ani brzucha, wszystko leżało obok... — Zabiłaś go! Oszukałaś i zabiłaś! Powiedz to! — Ba prawie napadł na nią. — Nie! Nie! — Spowodowałaś wypadek — próbował odszukać swój zimny, bezwzględny ton. — Chciałaś tego. Okłamałaś go, specjalnie! —Tak. Chciałam zabić... siebie. Nie udało się. Leżał i... wciąż patrzył na mnie. Jakby się dziwił. Na kierownicy wisiały jego jelita... Patrzyłam na nie i też się dziwiłam. Że ciągle jeszcze parują. I że ja wciąż to widzę... — Nagle znów rozkrzyczała się. — Nie okłamałam go! Wiedział, że nie kłamię! I właśnie dlatego... — Co wiedział? — Że... to nie jego dziecko... — Więc czyje? — udał, że nie zrozumiał. — Twoje — powiedziała to wreszcie. Chyba odczuła ulgę. — Usiłujesz mnie wrobić? — wyraźnie się wściekł. Teraz pokazał jej magnetofon. Przeraziła się. — Co... co to jest? Nagrywasz? Rzuciła się do Ba, może chciała mu wyrwać magnetofon z rąk. Słychać było huk przewracanego krzesła. Ba rzucił ją z powrotem na fotel. — Nie tak szybko, kochana, pogadamy. — Nie miałeś prawa!... — była zdruzgotana. — I kto to mówi — kaseta nadal nagrywała. Beznamiętnie. ¦— Nie dam się wpakować w ojcostwo. Są szpitale, aborcja. Przemyśl to. Inaczej cały świat usłyszy, co tu mówiłaś. A prawo mamy surowe. Wylądujesz w kiciu. — Przecież... to twoje dziecko. Jak możesz? — Nie zniszczę tych taśm. Pamiętaj o tym. Jeszcze tylko usłyszałam, jak Natalia wybiega. To był koniec taśmy... Dopiłam resztkę wódki. Walnęłam butelką w ekran telewizora. Na odwrocie zdjęcia niewyraźny napis: „Na szczęście nie jest do ciebie podobna" rozmazywał mi się przed oczami. — Mamo — rozbeczałam się. — Dlaczego mi nie powiedziałaś? Schowałam dziennik Ba do plecaka. Od dziś będzie zawsze ze mną. To się nazywa kara. Żebym nigdy nie zapomniała. Zgrzyt klucza w zamku. Mogłam się tego spodziewać. Oczywiście Ba. Musiało być chyba nad ranem, bo za oknem pojaśniało. Ale nie bardzo kojarzyłam, która może być godzina. Rzucił torbę w kąt, zlustrował pobojowisko w mieszkaniu i mnie — kompletnie pijaną, siedzącą na podłodze pod ścianą. Od razu zauważył magnetofon, porozrzucane taśmy. Nawet nie był zaskoczony. Chwycił mnie za ubranie i postawił na nogi. Nie był to czuły gest. Zachichotałam. — Tatuś! O, jak rany! Tatuś przyjechał! Chyba do niego nie dotarło, o czym mówię. — Co ty wyprawiasz? Dzwoniłem do Adama, żeby sprawdzić, czy zabrał psa. Powiedział, że jesteś u mnie. Jak śmiałaś wedrzeć się przemocą do mojego domu? —¦ To było proste. Zgubiłam portfel. 169 — Z nim to się jeszcze policzę. Tak się dać wyrolować! — Spoko! Dowiedziałam się, czego chciałam. Więcej mnie nie zobaczysz. — Grzebałaś w moich rzeczach. Zdemolowałaś mieszkanie. Do tego uchlałaś się. Powinienem zadzwonić na policję. — Dzwoń. Przeczytałam twoje dzienniki. I odsłuchałam taśmy. Wiem o tobie wszystko. Chętnie się tym podzielę z innymi. — Bzdura. Nie zdążyłabyś. Ty mała dziwko. Czułem, że jesteś zdolna do wszystkiego. Wynoś się albo pożałujesz. — Jak sądzisz, co może oznaczać: „Na szczęście nie jest do ciebie podobna?". Ze, jak sam widzisz, z pewnością nie jest twoją córką, więc idź do diabła, czy raczej jest, ale niepodobna, bez trudu wmówię innemu, nie masz się czym martwić, nie zniszczę twojej szanownej kariery? — Za dużo się naczytałaś. Nie odróżniasz prawdy od fikcji. — Jestem córką Natalii. — Wykluczone. Nie jesteś do niej podobna. — Do ciebie też nie. — Zmówiłyście się obie? Nie dam się. Nie wydrzecie żadnych alimentów. Ani grosza. — Są wprawdzie badania, aleja nie zamierzam się badać. Nie jesteś moim ojcem. Sprawdziłam daty. A nawet gdybyś był, nie chcę tego. Rozumiesz? Mam gdzieś twój szmal! — Idiotka! Nazywasz się inaczej niż ona i mieszkasz gdzie indziej. Ja też sprawdziłem.Ten numer nie przejdzie! — Czyli także grzebałeś w moich rzeczach? Kiedy ją rzuciłeś, nie wróciła do męża. Wyszła drugi raz za mąż, potem wyjechali. Do innego miasta. — A więc nieźle się urządziła. Więc po co przyjechałaś? Po co te kłamstwa, podchody? Masz chyba tatusia? — Chciałam się dowiedzieć, co jej zrobiłeś. — Nie powiedziała ci? — Przeczytałam jej listy. — Blef. Nie mam żadnych listów od Natalii. — Nie wysłała żadnego. 170 — Grzebiesz także w jej rzeczach. Po co się w to mieszasz? Ona o tym wie? Że jesteś u mnie? — Nie. —¦ Ciekawe, czy by jej się podobało? I co, lepiej, że się dowiedziałaś? Warto było? Ale to twój problem. — Opublikowałeś jej zwierzenia! Mało ci było, że ukradłeś jej pomysł? Musiałeś jeszcze zniszczyć jej życie? —- Doskonale wiesz dlaczego. Przez wiele lat nic mi się nie udało napisać. Potrzebowałem hitu, a to był świetny materiał. Leżał i się marnował. Grzech byłoby nie skorzystać. I tyle. — Dlatego przysłałeś jej książkę? Wysłałeś na stary adres, na panieńskie nazwisko, ale dotarła do niej. Jak sądzisz, co czuła? Od początku chodziło ci o szantaż. Już nie o dziecko. Tylko żeby nie śmiała wyjawić nikomu, że to nie twoje wspaniałe dzieło, że to jej życie. Musiałaby sama siebie oskarżyć. Publicznie. — Co ty możesz wiedzieć o pisaniu? Wiesz, co to pomysł? Prawdziwy? Prawda! Tylko to się liczy! Reszta nie ma znaczenia! Nigdy tego nie zrozumiesz! —Jesteś tchórzem, Ba. Mnie też okłamałeś. Byłeś taki prawie autentyczny, odrzucony, samotny. Uwierzyłam. A ty pojechałeś z jakąś tam Olgą. — Ponosi cię fantazja. — Do kogo ta mowa? Przeczytałam twój dziennik, Ba. O Oldze również. Zresztą widziałam was. Korpulentna blondynka, koło trzydziestki. — Co z tego? Zresztą w tej sytuacji tak chyba lepiej? — Gdyby jeden skok mógł załatwić wszystko! Ten przeklęty balkon! Kiedyś ona tak tu stała, teraz ja... Boże! — Skoro masz tatusia, po co cię tu przysłała? Powiedz jej, że nic z tego. Nie będzie żadnego szmalu. — Nie przysłała mnie. A ja mam gdzieś twój szmal. Pożałujesz. Ogłoszę w prasie, jak postąpiłeś ze mną. Opowiem o twojej, pożal się Boże, moralności. Widziałam twój wywiad w telewizji. Ciekawe, co powiedzą czytelnicy na temat prowadzenia się znanego pisarza. Uwiodłeś własną córkę, nie uważasz, że 171 to paskudne? Szmatławce rozszarpią cię na strzępy. Będziesz skończony! Prawda? Ależ to świetny materiał na książkę! Nowy bestseller! Tatuś, znany pisarz, kopuluje z własną córką! Co za temat dla brukowców! Autentyczny, prawdziwy! Przez pół roku nie zejdziesz z pierwszych stron gazet! — Nie jesteś moją córką, tylko zwykłą oszustką! Ale w porządku, dogadajmy się. Ile chcesz? Prawie podniósł mnie do góry, przydusił. Chichotałam, aż w głowie zaczęło mi się kręcić. Zwymiotowałam. Na niego. Na siebie. Prawie zawlókł mnie do łazienki. Otworzył kran i skierował na mnie strumień zimnej wody z prysznicowego szlauchu. Stałam, trzęsąc się jak galareta. Rzucił mi jakiś ręcznik i stary dres. — Nie chcę z tobą rozmawiać. Ona przez ciebie chciała umrzeć! Rozumiesz? Brzydzę się tobą! Sobą! Ja... co teraz będzie ze mną? — dygotałam jak w febrze. — Za minutę won stąd. I radzę ci, zastanów się, bo pożałujesz — usłyszałam w odpowiedzi. Wzięłam swój plecak i ruszyłam chwiejnie w stronę drzwi. — Nic więcej nie możesz mi zrobić — powiedziałam na odchodnym. — I nie dam się. Nie jestem taka jak ona, tylko taka jak ty. Trafił swój na swego, zapamiętaj to dobrze. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Nigdy. Mamo, jestem przy tobie. Masz takie zimne ręce. Już się nie boję. Podpisałam. Czekali na to. Odłączą aparaturę. Powiedzieli, że nie masz szans. Więc zrobiłam to. Pozwoliłam ci umrzeć. Do końca. Nie całkiem ci się udało, więc musiałam pomóc. Nie sądzę, żebyś się obudziła. Zresztą, czy byłabyś szczęśliwsza, budząc się, dałabyś radę znowu żyć po tym, co zaszło między mną a Ba? Wolałam, żebyś umarła, niż żebym musiała ci o tym powiedzieć. Próbowałaś dwa razy. Pierwszy raz na balkonie. Wtedy zwyciężyło życie, które w sobie nosiłaś... Nie wiem, czy jestem ci za to wdzięczna... Teraz zabrakło ci motywacji... Ale to znaczy, że naprawdę miałaś dość. Mimo to zawsze będę się czuła winna 172 twojej śmierci. Bo wolałam, żebyś umarła. A to tak, jakbym sama cię zabiła... Tak, byłam u niego. Twoje listy nie miały dat, nie miałam pojęcia, że to zdarzyło się tak dawno. Co w ogóle się zdarzyło. Dlatego tak się to potoczyło. Na moje, na nasze nieszczęście. Nie ogłoszę nic o Ba. Nie napiszę żadnego artykułu. Skompromitowałabym przede wszystkim ciebie. I sama straciłabym spokój. Prawda. Co to jest prawda? Czy warto było dążyć do niej za wszelką cenę? Nie wiem, czy będę dziennikarką. W ogóle nic nie wiem. Nie wiem, jak żyć. Żałuję, że się nie przyjaźniłyśmy, że nie da się niczego naprawić. Też umieram. Na bezradność. Nie wiem, co począć. Ostrzegałaś mnie, ale nie uwierzyłam ci. Nie zaufałam. Miałaś rację, życie jest zbyt trudne. Wszystko komplikuje, osacza, łapie we wnyki, dusi. Trudno się pozbierać. Zwyciężyła pokusa. Żeby przeżyć to, co ty. Zająć twoje miejsce. Być tobą. Zdradziłam cię. Kara jest słuszna. Jestem taka zmęczona. Spróbuj mi wybaczyć, jeżeli nie jest za późno. Muszę wierzyć, że mnie słyszysz, inaczej nasze pożegnanie nie miałoby sensu. Żegnaj, mamo. Natalio, do zobaczenia. — To ty, Mika? Co tu robisz? Dawno cię nie widziałem. — Masz czas, tato? — Wejdź, proszę. — Nie, po co drażnić Martę. Chodźmy się przejść. Może nad rzekę. — Stało się coś? Źle wyglądasz. — To nic. Zawsze źle wyglądam. — Poczekaj, wezmę płaszcz. I uprzedzę Martę. Ciemny korytarz, rozświetlony witrażową szybą, przepuszcza kolorowe pasma rozszczepionego światła. Wyszedł. Zaaferowany, przygładzając ręką rzadkie kosmyki na skroniach. Ta ruda dziewczyna, która czeka tu na niego, ma wyraźny kłopot i oczekuje, że pomoże jej stawić mu czoła. Gdyby jeszcze czuł się na siłach 173 pomagać komukolwiek. Jakakolwiek trudność urastała w jego oczach do wymiarów katastrofy. Ostatnio potrafił potykać się o byłe co. To przeszkadzało mu normalnie funkcjonować. Dziury w asfalcie, zmienny klimat z arcykapryśną aurą, wrodzone niezdecydowanie, niepewność, czy czyni słusznie, podejmuje właściwe decyzje, wahanie przyprawiały go o palpitacje serca, każdy wysiłek wyczerpywał. Nie czuł się najlepiej. Sny z pewnością nie przywracały sił, brakowało mu odwagi, by rozpocząć kolejny dzień. Teraz musi odpowiadać na pytania, jakie przygotowała dla niego ta od niedawna dorosła córka, to znaczy ja. Współczułam mu? Nie wiem... Rzeka płynęła leniwie, zamulona, jak zwykle o tej porze roku, kilka łabędzi usiłowało doczekać wiosny, nie tej kalendarzowej, która była. Szedł, z głową wtuloną w ramiona, modląc się o szybki powrót do domu. Po drugiej stronie rzeki ustawiono senny, wycieczkowy statek, na razie pusty, chwiał się dostojnie, na pokładzie stoliki, bez kolorowych parasoli, krzesełka rozstawione byle jak. Otwiera usta, zaraz coś powie. Co? Skulił się, jak przed uderzeniem. — Tato? Mama umarła. Nie od razu zrozumiał. W pierwszej chwili pomyślał, że się przesłyszał. — Żartujesz, prawda? — Ani trochę. Przystanął. Rozsupłał szalik pod szyją, duszno, pot z niego kapał. Przyjrzał się mojej twarzy. Nie byłam naćpana. Patrzyłam twardo. Prawie wrogo. Aż się przestraszył. — Kiedy to się stało? — Dzisiaj. Zajmiesz się wszystkim? — Więc nie żyje? Naprawdę zabrakło mu tchu. I odwagi. Stałam sztywno, pewnie zastanawiał się, czy może powinien mnie objąć? I co się robi w takich przypadkach? Pomyślał pewnie, że na coś czekam, że czegoś jeszcze chcę... 174 Strach nie mijał. Pociągnęłam go za rękaw, poszliśmy wzdłuż wału. — Popełniła samobójstwo. Powiedziałam wreszcie. To, czego się domyślił. — Nie jesteś zdziwiony. Pochylił głowę, jakby dostał w twarz. Nie przyszłam, żeby mu powiedzieć, mogłam to zrobić przez telefon. Zastanawiał się więc po co. — Co właściwie chcesz wiedzieć? — Jak to było z wami, od początku. — To już nie ma znaczenia. — Dla mnie ma. Robił unik. Ta rozmowa była torturą. Zrozumiał, do czego zmierzam. Nie było sensu oponować. — Zostawiła jakiś list? — Żadnego. — Po co rozgrzebywać stare rany. Jątrzyć, na nowo. — Mówiłeś, że wyszła za mąż, za Bzowskiego. — Tak, tego trębacza. — Wtedy miała ten romans. Z pisarzem. —Ty wiesz? — przez chwilę ważył w sobie odpowiedź. — Nie był jeszcze pisarzem, zakochała się, szalona, na swoją zgubę. Często tak bywa. Nie ona jedna. Poznałem ją później. Nic mi nigdy na ten temat nie powiedziała. Jakby coś ukrywała. A ja nie pytałem. Wystarczało mi to, że już nie ma z nim nic wspólnego. — Mówiła coś o wypadku? — Że zginął wtedy jej mąż. Była bardzo skryta. Widziałem, że cierpi, nie chciałem jątrzyć jej ran. —Jaka była, kiedy ją poznałeś? — Powiem inaczej. Przyjechała do Rowów, może po wspomnienia, raczej oszukiwała samą siebie, błąkała się całymi dniami po plaży. Zaczęli o niej gadać, dziwili się. Pamiętali ją, sprzed zaledwie lata, kiedy z tym swoim robiła wywiady z ludźmi. Do jakiejś pracy. Wtedy ich olśniła. Mówili, że była jak słońce, chciało się na nią patrzeć. Nie dziwiłem się, była piękna, choć 175 teraz przyjechała jak cień. Podobno próbowała się otruć, kiedy ten pisarzyna ją rzucił, plotki krążyły okrutne, złe ludzkie języki. Chodziłem za nią, nie mogłem się powstrzymać, bałem się, że sobie coś zrobi. Pewnego dnia odważyłem się, zbliżyłem do niej. Nie była całkiem przytomna. Potem ożeniłem się z nią. Urodziłaś się ty. Ale ludzie wciąż gadali. — Bo miałam czerwone włosy. — To mi nie przeszkadzało. Kochałem Natalię. Ciebie także. — Mimo to musieliście wyjechać. — Nie dali nam spokoju. Ona nie była z nich. Ale zmiana nie wyszła jej na dobre. Bez plaży, lasów, bez swojej samotni, męczyła się. Próbowała pracować, bez efektu. Odpływała, zamykała w sobie, także przede mną. — Pewnego dnia stwierdziłeś, że jej nie kochasz. — Nie, to nie tak. Ożeniłem się, bo jej współczułem. Zabrakło mi sił. Żeby dźwigać za nią jej ciężar. Nigdy mnie nie pokochała. Zżerała mnie zazdrość, gniew, po kilku latach zamiast bliskości miałem obok siebie obcą kobietę. — Była chora, potrzebowała pomocy. A ty odszedłeś. Przecież przysiągłeś, że jej nigdy nie opuścisz! — Tak się mówi. Nie można walczyć z wiatrakami. Potrzebowałem ciepła, uczucia, nie lalki z zardzewiałym mechanizmem. Nie umiałem tego naprawić, to była zbyt skomplikowana materia. W nocy nie sypiała, wciąż chodziła po pokoju, byłem wiecznie niewyspany, rozdrażniony. Próbowała pisać jakąś powieść. Stukała po nocach na maszynie. Myślałem, że oszaleję. — Marta była jednoznaczna i dostępna. Więc poddałeś się, uciekłeś. Zostawiłeś nas. — Przecież i tak żyła samotnie. Posyłałem wam pieniądze. Czasem dzwoniłem. Nigdy nie chciała mnie widzieć. — A mnie? Dlaczego mnie nie chciałeś widzieć? Bo miałam czerwone włosy, a ty przestałeś już kochać Natalię. Więc i jej dziecko przestało cię obchodzić. Byłeś w porządku, dałeś nazwisko, płaciłeś. Ale kochać? Nie można przecież zmusić do miłości. Skoro ona nie pokochała ciebie, zrezygnowałeś z nas obu. To był 176 odwet? Zemsta? Na własnej córce? Jeśli nie byłeś pewien, trzeba było zrobić badania. — Nie traktuj tego w takich kategoriach. — A w jakich? Przecież ja, ja ciebie kochałam! Nienawidziłam jej, bo czułam, że wypędziła cię z domu. Swoją straszliwą inercją, jakąś potworną abulią. Obwiniałam ją bez końca. Czekałam, czekałam na ciebie, a ty nie przychodziłeś! Wtedy znienawidziłam także ciebie! Właściwie to śmieszne. — Jesteś rozczarowana? — Szkoda, że wcześniej tego nie wiedziałam. — Nie powiesz, że przeze mnie zaczęłaś ćpać? Zresztą nieważne. Wyobrażam sobie, jak musiała cierpieć, wiedząc, że ma córkę narkomankę. — A ty? Chciałam, żeby cierpiała. Żebyście oboje cierpieli. Jestem głupia. Na szczęście nie kłułam się. Mało brakowało, mogło być za późno. — Wyszłaś z tego? Nie wierzę. — Zrobiłam to. Dla niej. Potrzebowała mnie, teraz to wiem. Nie mogę znieść myśli, że mogła się zabić przeze mnie, żeby mnie powstrzymać. Ty nie zrobiłeś nic. Było ci wszystko jedno. Wciąż słyszę jej rozpacz, błagania. Byłam głucha. Tylko się śmiałam. Potem przestała prosić. Kiedy wracałam do domu, słyszałam, jak chodzi w kółko po pokoju. Chciałam tylko, żeby przestała do mnie wychodzić, pytać, o szkołę, o cokolwiek. Ja też do niej nie chodziłam. Chciałam jednego — żeby mi dała wreszcie święty spokój! Wiesz oczywiście o książce? — Tak — przyznał z trudem. — Przeczytałem ją. — I domyśliłeś się. Ale byłeś już z Martą. Natalia nic cię nie obchodziła. Kiedy ukazała się ta książka, omal nie umarła ze strachu, że się dowiem. Naprawdę wolała umrzeć... — Po co mi to mówisz? Chcesz usłyszeć, że mi przykro? — Już nie. Jestem tak samo winna jak ty. Musiałam ci to powiedzieć. Oboje opuściliśmy ją, gdy najbardziej potrzebowała pomocy. Wciąż kochała tamtego, myślała o nim bez końca, zniszczył ją, nie potrafiła już żyć ani się z tego podźwignąć. Może nic 177 by to nie dało, gdybym była z nią, ale przynajmniej miałaby jakieś oparcie. Ale mnie nic nie obchodziło. — Jestem słabym człowiekiem. Nie umiałem jej kochać. Nie na tyle, żeby wytrwać przy niej do końca. Nie nadaję się na bohatera. — Miłość to suma poświęceń... — Co mówisz? — Nic. Tak mi się przypomniało. Tato, nie chcę od ciebie alimentów. — Masz do mnie żal. — Możliwe, że masz rację, że nie jestem twoją córką. Ale nie chcę tego sprawdzać. Niczego to już nie zmieni. Gdyby się okazało, że jednak jesteś nim, tylko gorycz będzie większa, a ty siebie znienawidzisz. Niech zostanie, jak jest. Kłamałam. Nawet przed nim nie potrafiłam być szczera. Nie tego się bałam. Tylko że jednak Ba okaże się moim ojcem. To niepewność trzymała mnie przy życiu. Urągliwa, zmyślona furtka. Zęby nie oszaleć... Więc po to szukałam prawdy, żeby teraz nie chcieć przyjąć jej do wiadomości? Co za ironia... — Ale odwiedzisz mnie znowu? — zatrzymał się nagle, niespokojny. Jakby przestraszył się, że zgubił bezpowrotnie coś bardzo cennego. — Nie wiem. Może potem... Teraz idź do domu. Do Marty. Czeka na ciebie. — Wiesz, Marta zawsze cię lubiła. — Nie bujaj. I nie martw się. Dam sobie radę. — A tak. Jesteś dorosła. Od paru dni. — I nie ćpam. Pójdę już. Zajmij się mamą. Proszę. Nie z litości. Z miłości. — Nie przyjdziesz na pogrzeb? — Wyjeżdżam. Już się z nią pożegnałam. Wiedziałam, że patrzy, jak oddalam się szybko. Ale nie obejrzałam się ani razu. Pewnie serce tłukło mu się w piersiach. Zaprzepaścił swoją szansę i moją. Na bycie rodziną. Wszystko poszło swoją drogą. Nie było powrotu. Może chciał zawołać, 178 zatrzymać mnie. Zanim zrobił cokolwiek, znikłam w nadciągającym mroku. Tak było lepiej. 13 kwietnia Trzynasty. I jak tu nie wierzyć w fatum? Naprawdę minęła doba? Siadłem na łóżku, popatrzyłem na pokój. Podobnie wyglądało teraz moje życie. Pobojowisko. Jak to się stało? Kiedy? Dlaczego? Naprawdę była moją córką? Natalia wróciła do mnie jak bumerang. I ścięła rykoszetem. Usłyszałem dzwonek do drzwi, byłem pewien, że to Mika wróciła. Nie mogła tak po prostu odejść. Wyrzuciłem ją, ale przecież kochała mnie. Tak łatwo nie przestaje się kochać. Wiem coś o tym. Podszedłem do drzwi, otworzyłem je gwałtownie.To był A., z psem. Przyjechał najszybciej, jak mógł. Oddał psa. Przestraszony oglądał bajzel w mieszkaniu. Był jak zwykle na bani. — Wybacz, stary— tłumaczył się. —Jak rzuciłeś słuchawką, to skóra mi ścierpła. Nie wiedziałem, że sobie nie życzysz, żeby ona... Chciałem dobrze. Podpuściła mnie... — W porządku — przerwałem szybko jego monolog. — O co wam poszło? Mnie chyba możesz powiedzieć? Przez moment zatrzymałem na nim wzrok, aż się skulił. Ale zamierzałem wyjaśnić jedną rzecz. — Nie przypomina ci kogoś? — zapytałem. — Owszem — przytaknął skwapliwie. — Od początku tak mi się... wydawało. — Kogo? Przez długi czas myślał, otwierał i zamykał usta, jak ryba. Nie wytrzymałem nerwowo. — To jej córka! — wrzasnąłem. — Czyja? — zbladł nagle. — Powiedziałeś mi kiedyś, pamiętasz, na studiach, kiedy wyznałem ci, że kocham Natalię, że sypiam z nią, i nie wiem, co zrobić... 179 — To było dawno! —• przerwał mi ze strachem. — Śmiałeś się wtedy ze mnie, mówiłeś, że jestem naiwniak. Do dziś pamiętam, jak paliło mnie wszystko w środku. Powiedziałeś... że ona z tobą też, i że z innymi, że wszyscy o tym wiedzą oprócz mnie... — Powiedziałem tak — zaczął się plątać — bo... Chwyciłem go za gardło. Właściwie już znałem odpowiedź. Ale chciałem ją usłyszeć. Od niego samego. — Bo co, gnojku? — musiałem wyglądać strasznie. A. starał się załagodzić sytuację. Naprawdę się wystraszył. —Jezu, stary, coś się tak przyczepił? — wymamrotał. — Byłem zazdrosny, bo mnie odtrąciła. I tyle. O co tyle krzyku? Człowiek jak zły, to plecie coś trzy po trzy. Jakbyś ją naprawdę kochał, to byś... nie słuchał! Nie zostawiłbyś jej, bez względu na wszystko! Widocznie potrzebowałeś pretekstu! Miałem dość na dziś. Co z tego, że zamorduję teraz A.? Czy to coś zmieni? Odwróci bieg wypadków? — Więc nie spałeś z nią. A mówiłeś o niej jak o dziwce. A ja ci uwierzyłem. Bo byłeś moim najlepszym przyjacielem. Rzuciłem ją przez ciebie. Nie uwierzyłem, wykorzystałem i skrzywdziłem. Zamilkł. Zupełnie zaniemówił. Chwyciłem się za głowę. Miałem ochotę zdechnąć. — Zmarnowałeś mi życie! —- Tobie? Ja? Ja ją kochałem! — zamachał rękami, miałem zmarnowane życie! Ty od niej wolałeś karierę! -—¦ Wynoś się! — wrzasnąłem. Wszystkie tamte wydarzenia stały mi przed oczami. Byłem pod pręgierzem. — Coś ty, stary — zdenerwował się. — Nie będziemy się chyba kłócić o dawne czasy? Co z tego, że przespałeś się z jej córką? Też warta grzechu. Nagle zamilkł. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że... — zaczął i nie skończył. Wpił we mnie przerażony wzrok. •To i Ja 180 — Była wtedy w ciąży — przytaknąłem bez sił. — Wyparłem się... — Chyba... to nie twoja... córka? — wybełkotał. I nagle zaniósł się jakimś obłędnym ni to kaszlem, ni śmiechem. — To masz problem, stary! — Won! Bez trudu dał się wyrzucić za drzwi. Wciąż słyszałem na korytarzu jego pijackie pokasływanie. Gdyby tak po prostu można było na niego zrzucić winę... — Mika, to ty? Skąd dzwonisz? — Nieważne, Majcher. Z takiej małej miejscowości. — Co tam robisz? — Jakoś leci. A u ciebie? — Po staremu. — Przepraszam, że się nie odzywałam. Nie dałam znać. Musiałam się uporać. Z tym wszystkim. Ze sobą. Potrzebowałam czasu. Rozumiesz? — Nie ma sprawy. Martwiłem się. Więc nie wracasz? — Nie teraz. Zadzwonię. — Jasne. Będę czekał. A co z nim? Znalazłaś, czego szukałaś? — To straszne. Nie wiem, co będzie. — Co ci zrobił, Myszko? Ostrzegałem cię. Po coś się z nim zadała? — Nie wiedziałam, kim jest, potem było za późno. — Coś schrzaniłaś? — Nie byłam czujna. On nie ma serca. Boże! — Płaczesz? — Nieważne. Mów, co z tobą. — Też próbowałem, naprawdę, wiesz, odwyk. Nie udało się. — Miałam więcej szczęścia. Jakoś spadłam na cztery łapy. Może powinnam ci jakoś pomóc? — Posłuchaj. Nie warto. Po co masz ze mną być, ratować mnie. Wpadniesz znowu w to szambo. Mnie i tak nie pomożesz. A ta sitwa, nie ma mocnych, nie dadzą ci żyć. Zgnoją cię. Nie myśl 181 o niczym. Tylko o sobie. Musisz być silna. Już nie jestem zły na ciebie. Uwierz. — Majcher, wybacz. Serce mi pęka! Zobaczymy się niedługo, obiecuję. — Nie. Wszystko okej, Myszko. I tak długo nie pociągnę, jedna szpryca za dużo, wiesz, jak jest. Powiedz, co zrobisz teraz? — Nie wiem. Znajdę jakąś pracę. Boże! Czuję taką... pustkę! — Zakochałaś się? Tylko nie to. — To drań, Majcher, nie ma o czym gadać. — Skrzywdził cię. Wykorzystał. Nie zaprzeczaj. Mnie nie oszukasz. — Wiesz, co powiedział? Chcącemu nie dzieje się krzywda. Kogo miał na myśli, mnie czy mamę? W końcu obie tego chciałyśmy... Wszystko mnie pali. Jakby mnie oblał ukropem. — Chcesz, załatwię gnoja. —Też o tym myślałam. Nie warto. On nie rozumie. Poza tym wszystko się zmieniło. —Ty też? Moja filozofia jest taka: nie wierzę w żadne zmiany. Pamiętaj o tym. Jeszcze się przekonasz. Jest, jak jest. Ja ci wybaczyłem wszystkie bujdy. — Przerażasz mnie. Tak. Okłamałam cię. Zdradziłam. Kochałam go, nadal kocham. Jak mam z tym żyć? Majcher! To... mój... ojciec! Boże! — Przestań! Więc to jest ta twoja prawda? Lepiej bądź cicho! Nie chcę tego słuchać! To wstrętne! Okrutne! Ostrzegałem cię. Zrobiłaś, co chciałaś. W porządku. Myślisz, że chcę o tym wiedzieć? Ze tak będzie lepiej? Dla kogo lepiej? Uważasz pewnie, że teraz jesteś czysta, że postąpiłaś uczciwie, bo zwaliłaś swoją winę na moje barki. A może ja nie mam ochoty tego dźwigać? Może to dla mnie zbyt wiele? Nie przyszło ci to do głowy? Co teraz? Jak mam od tego uciec? Od ciebie? Od siebie? Dokąd? Nie masz pojęcia, co znaczy kochać! Za dużo wiem, żeby móc pojechać do Rowów. Włóczyć się po plaży. Jak ty. Wskazywaliby mnie palcami, szeptali, to jej 182 córka, czego teraz ona szuka na wydmach? Kogo wypatruje? I nikt by do mnie nie podszedł, za dobrze znają tę historię. A ja, czy znalazłabym spokój? W strasznym, cowieczornym szumie cumujących barek, odorze schnących sieci? Wszystko odeszło. Jak wyrzut. Nie ma dla mnie powrotu. Leżą przede mną. Dziennik Ba, słodki konterfekt mamy, moja dziecinna fotografia, które zabrałam z jego domu. Żeby je zawsze mieć przed oczami. Ilekroć ogarną mnie wątpliwości, jeżeli zacznę zapominać, gdy powszedniość stępi ból lub wypaczy punkt widzenia, zgubi sens. Wtedy wystarczy, że otworzę dziennik na dowolnej stronie, powróci tamten czas, tamten ból, mój czas i ból, jej ból. Nie wolno mi uciec przed cierpieniem. Przejrzałam jej notatki, zabrałam wszystko. Także starą maszynę do pisania. Próbowała napisać książkę. Nie dokończyła. Zamierzam podjąć ten trud. Pociągnąć wątek. Będę potrzebowała pomocy przy zredagowaniu całości. Na szczęście są liczne wydawnictwa, w nich kierownicy literaccy. Musi się udać. Notatki są prawie kompletne. To teraz mój cel. Uczynić ją pisarką. Spełnić jej marzenie. Strach pojawił się wraz z telegramem. O pogrzebie Natalii. Nie ma nic gorszego, niż stanąć z nim twarzą w twarz. A ja jestem sam. Ze sobą, ze swoim strachem. Wciąż myślę. To nieco rozprasza mrok. Ma się wrażenie czyjejś obecności. Miłość to gorycz, porażka. Jeżeli jest prawdą, że jest wieczna, oznacza niekończące się piekło. Natalio, jaki straszny paradoks. Dla ciebie — piekło, bo pokochałaś na śmierć, ja — potępiony, bo kochać nie umiem. Czyja waga waży na szalach cierpienie? Twoją samotność, twoją wierność, moją niewierność i samotność. Nie wierzę w piekło, piekło nie istnieje. Są tylko ludzie, którzy je czynią. Miko, moja kochanko, może córko, opowiadam ci tę historię dokładniej, niż wyczytałaś z zapisków, choć nie ma cię tutaj,lepiej, że tak jest. Też sprawdziłem daty, smutne prawdopodobieństwo. 183 Masz rację, gdy przysłała twoje zdjęcie, wolałem nie wierzyć. Niepewność mnie zabija. Mówię do siebie, usiłuję zrozumieć, nadać temu jakiś sens. Inaczej, co warte będzie moje życie? Natalia była światłem. Nie umiałem ochronić jej, ocalić przed nią samą, przede mną, tego, co w niej płonęło. Jej ogień parzył mnie. Krzyczałem. Ukamienować. Śmierć za miłość. Tyle potrafiłem jej dać. Z tego mnie kiedyś rozliczy. Będę stał przed nią i będę musiał spojrzeć jej w oczy. Te jej wielkie oczy. I będzie w nich topiel, która mnie pochłonie, śmierć za śmierć. To dobre prawo. Zbawienna ekspiacja. Kwiecień Próbuję pisać. Dziennik trochę mnie uspokaja. Straciłem rachubę czasu. „...Powtarzalność rzeczy, sobowtórność zdarzeń, nic tak nie mąci, nie bałamuci umysłów. Iluzja rządzi niepodzielnie, nieskończenie, wszechpotężnie..."To jakiś apokryf? Choćby odbicie wodne zmąciło kształty twoje, nie trać obrazu. (...) Lustra, wy dotąd niewysłowione, o istność waszą nikt nie zapytał. Wiersze? Skąd we mnie wiersze? Natalia, rozciągnięta we wszechświecie, między kroplówką a słońcem... Od paru dni nie wychodzę. Nie wiem, jak długo to trwa. Wczoraj śniłem Edypa. Ta sztuka Sofo kiesa ciągnęła się w moim śnie przez całą noc. Od początku do końca. Potem w tył i znów po kawałku. Poszczególne sceny, strzępy dialogów... Dręczące zdania... Moje życie zmieniło się w tragikomedię. Nawet nie w dramat. Ten przypadł w udziale Edypowi. Ja nie zasłużyłem na takie wyróżnienie. Dla mnie pozostała rola komedianta. Błazna. Rozpiętego na krzyżu pomiędzy matką a córką. Edypowi przewidziano los, ostrzegano. Mnie nikt nie uprzedził. Jeżeli były 184 znaki na niebie i ziemi, nie zauważyłem ich. Nic nie widziałem, może przeoczyłem. Może w swoim zadufaniu zbyt wierzyłem, że absolutnie panuję nad wszystkim, nad sobą, dlatego nie może się stać nic nieprzewidzianego. Ani złego. Oślepiony Edyp całą noc mnie przyzywał. Mój brat, pobratymiec w niedoli. Nigdy nie lubiłem greckich dramatów. Były jak mity. Nieprawdopodobne. Zbyt odległe. O wieki. Lata świetlne. Od zwykłych ziemskich spraw. Gdzie, jak myślałem, namiętności są o wiele mniejszego kalibru, na miarę człowieka. Do uporania się. Myliłem się. Moje życie przerosło życie Edypa. Wina. Sumienie. Skrucha. Kara. Abstrakcyjne pojęcia. Nagle zaczęły mnie dotyczyć. Już nie odeszły. Należałem do nich, całkowicie. Nigdy nie ucieknę. Kwiecień? Boże, który to dzisiaj dzień kwietnia? Nie mogę się połapać... Otrzeźwił mnie dzwonek do drzwi. Myślałem, że Adam. Na cóż mi było jego memłanie? Siedziałem jakiś czas bez ruchu. Dzwonek dzwonił natarczywie. Jak nastawiony na wieczność budzik. Nie ustawał. Drażnił. Drążył w uchu krętą linię bólu, wwiercającą się prosto w mózg. Dziura rozrastała się, echo dzwonka odbijało się w niej przeraźliwym łomotem. Zwlokłem się, by przerwać ten niekończący się ciąg, jazgot. Za drzwiami stał... poznałem go natychmiast po tatuażach. W ręku trzymał wycelowaną we mnie spluwę. Nie, nie bałem się. I nie zdziwiłem. Podświadomie od dawna spodziewałem się tej wizyty. Od czasu tego zajścia w ogrodzie. Sądziłem, że nasłała go Mika. Zrobiła to pewnie bez żadnych skrupułów. W odwecie. I nawet nie miałem o to pretensji. — No, to teraz my się zabawimy — popchnął mnie do środka. Milczałem. Nie broniłem się. Chyba spodziewał się innej reakcji. — Chciałbyś od razu kulkę w łeb? Nie tak szybko, kochany — wyjaśnił. — Najpierw pogadamy. — O czym? — zamierzałem zyskać na czasie? Może. Nie wiem, dlaczego wdałem się z nim w dyskusję. Myślę, że byłem 185 ciekaw, kim jest dla Miki, jakie są ich wzajemne relacje.To by mi dużo o niej powiedziało. I chyba wyjaśniło tamtą sytuację, wtedy w ogrodzie. Do tej pory niczego się nie dowiedziałem o tamtym zdarzeniu. Mika milczała jak zaklęta, ja nie zamierzałem pytać. Teraz zapytałem. I oczekiwałem odpowiedzi. — O tobie. — My się znamy? — Poniekąd. Przez wspólnych znajomych. — I oni wiedzą, że pan tu jest? — Nie twój zakichany interes. Klękaj. — Słucham? — Nie słyszysz? — przyłożył mi lufę do skroni. — Skrzywdziłeś ją. Już zapomniałeś? — dygotał jak w febrze. Właśnie zamierzałem napuścić na niego Babę, a potem zawołać policję... gdyby nie jego słowa. Te jego słowa! I ten dygot. On przyszedł tu — po sprawiedliwość! Jakby istniało coś takiego jak sprawiedliwość... Nie mogłem pojąć, że jest na świecie ktoś, kto w to wierzy. Wierność, lojalność, sprawiedliwość... Pozbawione znaczenia wyrazy. Puste dźwięki. Nie wystrzeli. Gdyby chciał, już dawno by to zrobił. Spodziewał się chyba oporu, tymczasem posłusznie opuściłem się na kolana. — Dobry pies — pogłaskał mnie lufą po głowie. — Daj głos. O to mu chodziło. W porządku. Mam takie samo zdanie jak on, zasługuję na to, co mnie spotyka. — Hau — szczeknąłem, jak umiałem. — Cholera jasna! — dygotał wcale nieusatysfakcjonowany. Z pewnością był naćpany. Miał źrenice wielkie jak koła młyńskie. — Kochałem ją! Czy ty ogóle rozumiesz, o czym mówię? — Mówisz o... mojej córce? — Wykolebałeś je obie! Może nie? Obie miały przez ciebie dość! Chciały zdechnąć! Ja też! — Zostawiła cię? Może nie byłeś jej wart? — ani w głowie były mi drwiny. Chciałem tylko coś wiedzieć... 186 — Nie dlatego tu jestem, gnoju! Że mnie rzuciła. Tylko że złamałeś jej życie. Ona już się nie podniesie. A ja, wyobraź sobie, ja się o nią martwię! Nie zasłużyła na taki los! Było mi go żal. Jego, Miki... Jednocześnie zastanawiałem się, czemu nie daje mi spokoju albo w łeb. — Zemsta jest słodka, wiesz? — jeździł mi lufą po czole, potem rąbnął mnie w ucho. Upadłem. I wtedy pojawiła się Baba. Niewołana. Wylazła spod łóżka, warcząc, ze zjeżoną sierścią, sunęła wprost na niego. Przestała się jej podobać ta niespodziewana wizyta. Na chwilę stracił rezon i kontrolę nad sytuacją. —Ty bydlaku! — wrzasnął. Podejrzewał, że jakoś ją przywołałem. Zamierzał uciec. Nie zdążył. Rzuciła się na niego jednym skokiem. Pistolet wystrzelił i ranił mnie w rękę. Chwyciłem psa, facet zwiał. Pozwoliłem mu na to nie dlatego, że po prostu zwaliłem się z bólu na podłogę. Pozwoliłem, żeby uciekł, bo pękało mu serce. Z miłości. Nigdy nie kochałem nikogo aż tak. Kiedyś Natalię, teraz Mikę, owszem, ale nie tak. Może niektórzy nie potrafią tak kochać. Z pewnością ja nie umiałem. Zazdrościłem mu. I gardziłem sobą. Miał rację. Nie byłem wart funta kłaków. Tyle tylko, żeby zaszczekać. Czułem, jak rośnie we mnie płacz. Odraza do samego siebie. Żal, że nie jestem zwykłym ćpunem, jak ten, który tu stał przede mną i spowiadał się ze swojej miłości. Nie zadzwoniłem na policję. Nie chciałem nikogo widzieć. Najmniej — siebie. Dni mijają teraz szybko. Szybciej niż przedtem. Czuję się schwytana w ich sieć. Zawładnęły mną. Żyłam jak we śnie i nagle zostałam okradziona — z mojego życia. Jakby nagle zgasło słońce. Zobaczyłam to kiedyś w oczach Majchra. To był lęk. Ten sam, z którego nie umiem się podźwignąć. Z którego muszę się wyplątać. Jak on to powiedział? Nie, on to wykrzyczał: ; — Nie masz pojęcia, co znaczy kochać! < ¦ 187 Straciłam Majchra. Nie mam już przyjaciela. Zostałam sama. Skrzywdziłam go. Jego krzywda spadła na mnie. Jak na Ba — krzywda mamy. Biedny Majcher. Miłość i śmierć, wina i kara, wszystko splątane ze sobą jak pajęczyna. Śmiałam się. Wtedy jeszcze potrafiłam się śmiać. Czy teraz wiem? Czy on wie — wszystko, o lęku, niepewności, o gniewie, o rozpaczy? Jeśli nawet, to pewnie wolałby nie wiedzieć. Żeby żyć. Żeby po prostu żyć. Pojawiła się nagle. Stanęła z wyciągniętą ręką. Wskazywała mnie. Jej palec wbijał mi się w mózg. Oskarżała. Głos dudnił, wydobywał się z szafy. Myślałem, głupi kawał, schowała gdzieś magnetofon. Przeszukałem, nie znalazłem. Głos potężniał, brzemienny groźbą, Mika, jakiej nie znałem, realna, Temida. Potem już były obie. Natalia, Mika. Coraz głośniejsze oskarżenia, falset, mezzosopran, w kilku wersjach. Z telefonu, radia, telewizora, choć wyłączone. Na wszelki wypadek powyrywałem sznury z kontaktów. Nie pomogło. Miotałem się między jedną a drugą. Dusiło. Otworzyłem balkon, przewietrzyć, siebie, mieszkanie, ochłonąć. Próżny trud. Nagonka trwała. W narastającym stereo. Rozbiłem radio, głosy wydobywały się nadal. Także ze ścian. Pies wył. Chciałem uciec, osaczyły mnie. Ze wszystkich stron, sklonowane, w tysiącu egzemplarzy. Od sufitu pająki zaczęły rozsnuwać pajęczynę. Na grubych niciach zesuwały się coraz niżej i niżej, oplatały gęstą siecią moje więzienie. Baba szalała. Z jej pyska ciekła ślina i piana. Chciałem ją wypuścić, ale nie mogłem przedrzeć się przez jadowity kordon. Strach paraliżował moje ruchy. Trzymałem psa kurczowo. Dopóki jest przy mnie, nic mi nie grozi. Niewdzięczne bydlę, wyrwała się, skoczyła ku ścianie, darła tapetę pazurami, wyła. Opuściła mnie. Zostałem sam. Tkwiłem naprzeciw ich obu i ich nienawistnej armii. To Mika zażądała. Sam, długopisem, prosto w oczy. Wyłupić. Żebym nie mógł więcej pisać. Nie zrobiłem tego. Wtedy zaczęła krzyczeć. Jej wrzask rozsadzał czaszkę. Pod skórą pojawiło się szkło. Ostre źdźbła. Każdym ruchem usiłowały przekłuć mnie na 188 wylot, w krwawiące jamy. Oczy, oczy, wołały na przemian, w niepohamowanej żądzy zemsty. Żadnych argumentów, tłumaczeń. Pająki mnożyły się w zawrotnym tempie. Pokój wypełniała czarna, ruchoma chmura. Wdzierały się, wszystkimi krwawiącymi otworami, do ust, nosa, wydłubywały oczy. Usiłowałem zedrzeć z siebie wstrętną, gęstą maź, odchodziła razem ze zmacerowaną skórą. Nie słyszałem już Baby. Niczego nie słyszałem. Nareszcie. Cisza. Natalio, to nieprawda, nie zabiłem cię. Nie mogłem zabić. Skoro tu jesteś. Widzę światło, w nim zarys twojej twarzy. Uśmiechasz się. Idę do ciebie. Natalio. Zaczekaj na mnie. Długi, biały korytarz odbija kroki echem, dwa, trzy razy. Milkną. Gdzieś z tyłu szybki trucht pacjentów, ciche, urywane szepty. Zza drzwi zawodzący jęk, zza innych przenikliwy zgrzyt, jakby samolot zrywał się do lotu. Bezsilne złorzeczenia. Przeistoczone nagle w błagalną prośbę o papierosa, machinalnie wyciągam rękę w stronę pasiastej piżamy, karcący wzrok sanitariusza, rezygnuję. Wprowadza mnie do ostatniej sali, przystaje wyczekująco. — Czy mogę zostać z nim sama? — pytam z nadzieją. Spojrzał na mnie niespokojnie, zrobił nieokreślony ruch ręką, jednak wyszedł. — Będę tuż za drzwiami — uspokoił mnie, czy siebie, na odchodnym. Ba siedział przy stoliku, przez zakratowane okno widać było rozległy, szpitalny park, spacerujących wolno pensjonariuszy, cień na murze. Podeszłam do niego, nie poruszył się. — Przeczytałam o tobie w gazecie. Kto właściwie do ciebie strzelał? Nic nie chciałeś powiedzieć. Policji. Prasie. Cały czas milczysz. Przyjechałam, bo martwię się o ciebie. Opowiesz mi, co zaszło? Nie bardzo wiedziałam, czy dobrze zrobiłam, przyjeżdżając, czy źle. Nadal nic nie mówił, zapatrzony posępnie i zaaferowany dużą muchą łażącą po blacie. Cerę miał żółtą, szlafrok jak worek zwisał z jego chudego obojczyka. — Mogę usiąść? — zapytałam. 189 Nie odpowiedział. Przysiadłam na krześle, tuż obok. Boję się myśli. Ostatnio myślę na głos. To straszne słyszeć własne myśli, działają jak trucizna. Spadają znienacka w chwili drzemki, wystarczy moment nieuwagi, już są. Dławią. Duszą. Wciąż je słyszę, jak ciebie teraz, wydajesz się taka realna. Miałem już nie mieć przywidzeń. Po co przyszłaś, czemu nachodzisz mnie znowu, zamierzasz mnie dręczyć bez końca? Dlatego, że zabiłem miłość? Grzech. Czy wiedziałem coś o grzechu? Że cokolwiek czyni się przeciw miłości, jest grzechem? Złem, które powraca. Nieuchronny, śmiertelny bumerang... A może to wszystko było snem? — Lekarz powiedział, że powinieneś pracować. Mam dla ciebie propozycję. Po raz pierwszy podniósł na mnie oczy. Zatrzymał nieruchomy wzrok. Wytrzymałam. — Przyniosłam notatki mamy. Przejrzyj je. Nie zdążyła tego opracować, opublikować. Mógłbyś się tym zająć? Patrzył na mnie, jakby nie rozumiał. Mówili, żebym nie wierzył w to, co widzę, wtedy przywidzenie zniknie, tymczasem wystarczy unieść powieki i pojawia się znów to samo światło. Więc co widzę? Co się właściwie zdarzyło? Jakaś krzywda, dziewczyna podobna do tego dziecka z fotografii, mały kamyczek i ruszyła lawina wspomnień. Stoi teraz przede mną, nierealna, groteskowy wytwór mojej chorej wyobraźni. Jej nie ma. Nigdy nie było. Jestem cholernym pisarzem, wszystko wymyśliłem. Winę. Ból. Wszystko, nawet żal. Pisarze gilotynują sami siebie. Potem żyją w dwóch światach —jednocześnie. Nigdy nie wiedzą, który jest prawdziwy, może żaden... — Mam już pomysł na tę książkę. Ale ty z pewnością lepiej to napiszesz. Oczywiście jako Natalia. Taki jest warunek. Wziął kartki do ręki, przeglądał wolno. Wstałam. Koniec? 190 — Zastanów się. Przyjdę jutro. Myślę, że damy sobie z tym radę. Schyliłam się, pocałowałam go w zarośnięty policzek. — A tak w ogóle, wykąp się, uczesz, ogól. Jutro przyniosę ci świeżą piżamę. Nie lubię pracować z niechlujami. Dlaczego staram się go uratować? Czy powinnam? Czy mam takie prawo? A może oszukuję jego i samą siebie. Po co właściwie przyszłam, czy koniecznie musiałam go zobaczyć? Ta straszna, cuchnąca rana w sercu, ropiejąca tajemnica... Nie do zagojenia. Wciąż patrzył na mnie, jakby się bał. Oczy rozszerzały mu się coraz bardziej. Usta otworzył jak do krzyku. Wyszłam szybko. — W porządku? — zaniepokoił się sanitariusz. —Tak — próbowałam się uśmiechnąć. Pusty tunel korytarza powoli wypełnił się czasem jak perłą. Szłam, mimo łez, wszystko było poza mną. Żal. Czego żałuję? Że nie tego żałuję, czego najbardziej powinnam żałować. I że za to, kiedyś, będę rozliczona. Jeżeli będzie jakieś kiedyś. I jeśli coś trzyma mnie przy życiu, to właśnie ta niepewność. Że może nikt już nigdy nie zajrzy do mojego serca. Ze to potworne zagubienie pozostanie tylko moim udziałem. Moim zwątpieniem, garbem. Życiem całym. Piekłem. Rozpaczliwą pustką. Stał na korytarzu. Patrzył na mnie, tym swoim nieprzeniknionym wzrokiem niewidzącego. Nie myliłam się. To był On. Z zakrzywionym paluchem na wielkiej lasce. Zatrzymałam się jak wryta. A potem ruszyłam ku niemu, nie, prawie rzuciłam się na niego, oszalała ze strachu. — Co sobie wyobrażasz, ty wstrętny staruchu? — złapałam go za poły brudnego szlafroka. — Że wolno ci kogoś bezkarnie prześladować? Sanitariusz chwycił mnie za rękę. — Niech się pani opanuje. To tylko jeden z chorych. To nie on napadł na pani ojca. — Ale łazi za mną! Napastuje mnie! Siedzi! 191 I — Niemożliwe — zaprzeczył sanitariusz. — Jest w szpitalu od dawna. Nigdy nie wychodzi. Nerwy pani wysiadają. Nie uwierzyłam. Poznałabym to spojrzenie w piekle. Nigdy nie zapomnę. Będzie mnie prześladować do końca życia, gdziekolwiek się znajdę, nigdzie się przed nim nie schronię. Jest jak wyrok. Blade gałki oczne, bez źrenic, wytrzeszczone, jakby zamierzały eksplodować. Dwie neutronowe bomby o nie do końca poznanej sile rażenia. Jego władza była straszna, nie do wyobrażenia. Mimo to nie zamierzałam się poddać. Wyszłam ze szpitala. Słońce dzwoniło rozedrgane na świeżych listkach, które tu i ówdzie zaczynały przebijać się przez pancerze pąków. Mokre od miłosnego śluzu zmieszanego z rosą, jeszcze zatopione w rozkoszy. Nie wierzę w śmierć absolutną, odkąd poznałam miłość. Są jednym. Sumienie. Wyrzut. Nie ma żadnej obrony? Nic, prócz miłości. Ten starzec się myli. Zawsze jest wybór. Ba mógł kochać Natalię, mógł ożenić się z nią, mógł być wierny... Wtedy ciąg zdarzeń byłby inny... Zależny od naszych decyzji. Jeżeli jednak wszystko jest w naszych rękach, to oznacza winę. Całkowitą. Bo odpowiadamy za każdy czyn. Ale to także jest nadzieja. Że wszystko można zmienić. Odpokutować. A tylko tego teraz pragnę. Choć pewnie łatwiej byłoby zwalić wszystko na fatum... Fatum — to usprawiedliwienie. Więc i brak grzechu. Ale jeśli naprawdę nie mogło być inaczej? Przecież Natalia i Ba niezależnie od siebie dążyli do takiego samego zawodu. Nietrudno było przewidzieć, że spotkają się w końcu. Uroda Natalii musiała zwrócić uwagę Ba, bo takie, a nie inne kobiety mu się podobały. I musiał ją skrzywdzić, bo taki, a nie inny miał charakter... A więc wszystko było do przewidzenia? To chciał mi powiedzieć ten stary? Że cokolwiek robimy, to i tak będzie, co ma być? Że nasze działania, wybory, wcale nie są przypadkowe? Straszliwa determinacja! Jesteśmy jak oślepione ćmy tłukące się dookoła śmiercionośnego światła. Mówią, że światłość to życie. Dziwne skojarzenie, skoro zabija. Jesteśmy w pułapce śmierci. Miotamy się, zwodzeni pozorem woli, która nie jest w stanie uchronić nas przed zagładą. Tylko miłość ma taką władzę. Gdyby Ba naprawdę kochał Natalię... Gdybym ja naprawdę kochała swoją matkę... Jak wiele nigdy by się nie wydarzyło... Chcę być wreszcie córką. Tylko córką. Czy potrafię? Muszę w to wierzyć. Nawet wbrew sobie... Inaczej nic nie miałoby sensu. Są planety, o jakich nam się nie śniło. Cytrynowe, złote fantasmagorie. Świetlisty miraż. Mgławice gwiazd, kosmiczne oratoria, polifoniczne. Przyzywają mnie. Co dzień budzę się w większym nieładzie. W męczącej tęsknocie. Coraz gwałtowniejszej niechęci do przebycia kolejnego dnia. Rozbitego na miliony, miliony słów, bezsensowny trud. Dlaczego nie potrafimy kochać? Skoro miłość mogłaby nas uratować? Rzeka przepływa przeze mnie. Nikt oprócz mnie nie widzi tych powstających ze śniegu mew. Jakby lodowiec rozpadał się na drobne kawałki kry z cienkimi dziobami strzykawek, które wkłuwają się, wkłuwają bez końca, rozpalone, w żywe, pękające z chrzęstem, żyły. Tam, gdzie kończy się ból, jest już tylko łagodny bezkres. Ocean, przypływ i odpływ, chłód. Tam się spotkamy pewnego poranka. Kiedy brzask nie będzie tylko pojaśnieniem horyzontu, słońca rozbłysną czerwono, jak cynie w ogrodzie. Tam krew podpowie dawno zapomniane słowa, których zaniechaliśmy albo któreśmy zgubili. Nauczy, co znaczą. Nie będą daremne. 192 POSŁOWIE Śledztwo, w które powinien zaangażować się czytelnik, wyznacza porządek lektury książki Elżbiety Wojnarowskiej. Nie mamy tu jednak do czynienia z zagadką kryminalną, jakich wiele, lecz z dochodzeniem rozumianym w sensie psychologicznym. Jak nieprawdopodobne i skandaliczne mogą być zapętlenia losu? Dlaczego nienawidzimy, skoro miłość może nas uratować? Jakie są granice cierpienia zadawanego innym? Dokąd sięga i na jakie piekła wewnętrzne skazuje człowieka bunt wobec rzeczywistości? To tylko część pytań, które wiążą się z odczytywaniem tej książki. W powieści Wojnarowskiej dojrzewanie psychiczne bohaterów jest procesem nagłym, wyzwolonym przez trudne do udźwignięcia okoliczności. Śmierć, narkotyki, obłęd, okaleczona miłość, eros rozpaczliwy, incest, kłamstwo, kabotyńskie gry, niedorozwój emocjonalny, niewiara w możliwość ludzkiego porozumienia tworzą gęstą, duszącą, pogmatwaną rzeczywistość, na pograniczu faktów i zmyślenia, jawy i snu, trzeźwej oceny oraz szaleństwa. Metafora pajęczej sieci i szamocących się w niej bohaterów ma w tej powieści znaczenie podstawowe. Może należy dojść do dna, doznać wszystkiego, co wstydliwie ludzkie, dotknąć upokorzenia, zapoznać się z rozpaczą, by podjąć próbę przywrócenia niezbędnych do życia wartości. Jednakże działanie czarodziejskiej różdżki nie jest możliwe, zaledwie rozpoczyna się odbudowa uczuć, jak również wydobywanie się z kręgu brzydoty, trywialności, zła. Opowieść, którą czytelnik bierze do ręki, jest ukrytym moralitetem, melodramatem z ironicznym podtekstem, historią o niedostatku wrażliwości moralnej, o degradacji tragicznego doznania świata przez trywialne zdarzenia życiowe. Niekiedy prowokacja podsyca naszą ciekawość. W powieści Wojnarowskiej poważna problematyka sąsiaduje z poetyckim liryzmem i metaforą. Narracja jest sprawna i sugestywna, rozpisana na wiele głosów, takich jak konfesyjne wyznania, zapisy z dziennika, list, dynamiczny dialog, jak gdyby filmowy rytm zmieniających się obrazów. WOJCIECH LIGĘZA Jako dziecko marzyłem, żeby być niewidzialny. Stanąć gdzieś z boku i słuchać. Patrzeć, jak żyją ludzie. Elżbiecie Wojnarowskiej ta sztuka się, udała. Podgląda, opisuje. Wiernie, przejmująco, prawdziwie, dlatego tak pięknie. A historia tej opowieści wciąga jak naj- Botiuslaw Nc Niekochani to przypadłość, czy los? Bo przecież nie aktem. Po przeczytaniu książki Elżbiety Wojnarowskiej ok enia poraża. ria nazywała się: „kochani". To przejmująca opowieść. K przeżywać ból wraz z jej bohaterami. To ogromna sztuka lak dać. To ogromne przeżycie czytać. KLZBlinA WO.INAROWSKA kobieta wszechstronna. Poetka, powieściopisarka, autorka scenariuszy teatralnych i filmowych. Od zawsze interesowała się sztuką, słowem pisanym i śpiewanym (występowała z Teatrem STU w Krakowie). W roku 2004 wydala powieść Anemony. Patronat medialny: II cfeieńdobiy 788372 987891 ZYSK I S-KA Cena 29 zł www.zysk.com.pl