15397
Szczegóły |
Tytuł |
15397 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15397 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15397 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15397 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Harry Turtledove
Krispos z Yidessos
II tom OPOWIEŚCI O KRISPOSIE
Przekład Katarzyna Przybyś
Dla Konstantyna
(który lubił pudding ryżowy)
i Leo Diakona
I
Oładki płatek złota, który wkrótce miał stać się monetą, był płaski
i okrągły, o średnicy mniej więcej paznokcia męskiego kciuka. Kri-
spos podał go głównemu mincerzowi, który precyzyjnie umieścił zło-
to w dolnej części prasy.
— Gotowe, Wasza Wysokość —powiedział. —Proszę z całej siły
pociągnąć tę dźwignię.
„Wasza Wysokość". Krispos ukrył uśmiech. Był Imperatorem Vi-
dessańczyków dopiero od ośmiu dni i jeszcze się nie przyzwyczaił, że
wszyscy go tak tytułują.
Pociągnął dźwignię. Górna część prasy spadła na miękki metal,
nadając kształt obu stronom monety.
— Teraz, Wasza Wysokość, proszę uprzejmie puścić drążek, żeby
prasa poszła w górę—powiedział mincerz.
Poczekał, aż Krispos wykona polecenie, wyjął nowo wybitą sztukę
złota i obejrzał jądokładnie.
— Bezbłędna! Gdyby Wasza Wysokość nie miał innych obowiąz-
ków, przydałby się nam do pracy.
Śmiejąc się z własnego żartu, wręczył Krisposowi monetę:
— Proszę, oto pierwsza moneta upamiętniająca panowanie Wa-
szej Wysokości.
Imperator położył pieniążek na dłoni, awersem do góry: widniał na
nim Phos jako surowy sędzia. Oblicze dobrego boga od wieków zdo-
biło yidessańskie monety. Odwrócił pieniądz. Z rewersu spoglądała
jego własna twarz; dumny orli nos i starannie przystrzyżona broda,
nieco dłuższa niż wymagał obyczaj. Tak, to on sam, z imperatorską
koroną na głowie. Profil okalały niewielkie, lecz wyraźne litery, ukła-
dające się w napis: KRISPOS AUTOKRATA
Pokręcił głową. Patrząc na monetę, po raz kolejny zdał sobie spra-
wę, że to on jest teraz Imperatorem.
9
— Przekaż moje podziękowanie odlewnikowi, mój dobry panie.
Trzeba było mistrza, żeby zdążyć odlać formę w tak krótkim czasie,
a do tego zrobić tak wierny portret.
— Powtórzę mu słowa Waszej Imperatorskiej Mości. Z pewnością
go ucieszą. Nieraz już pracowaliśmy w pośpiechu, gdy jedenAutokrata
nagle zajmował miejsce drugiego, więc, hmm... — główny mincerz
gwałtownie przerwał i zaczął się uparcie wpatrywać w monetę.
Zorientował się, że powiedział za dużo, pomyślał Krispos.
Przodkowie obecnego władcy nie mieli absolutnie nic wspólnego
z rodzinąimperatorską; urodził się i doszedł do wiekumęskiego w wiosce
na północnym pograniczu Videssos. Kilka lat spędził nawet jeszcze da-
lej na północy, jako niewolnik kubratyjskich nomadów.
Gdy niemal cała rodzina Krisposa zmarła na cholerę, porzucił swoją
wioskę i powędrował do miasta Videssos, stolicy wielkiego Imperium.
Tu, dzięki sile i przebiegłości, piął się w górę, aż doszedł do stanowiska
vestiariosa, czyli szambelana ImperatoraAnthimosa III. Anthimosa bar-
dziej obchodziły przyjemności niż władza; gdy Krispos starał się przy-
pomnieć mu o obowiązkach wobec Imperium, władca niemal pozbawił
go życia z pomocąmagii. Nieudolnie rzucone zaklęcie zwróciło się jed-
nak przeciwAnthimosowi, który zginął na miejscu...
/ dlatego to moja twarz spogląda teraz z rewersu złotych monet,
zadumał się Krispos.
— Co dzień robimy nowe formy; dla siebie i dla mennic w innych
prowincjach—zmienił temat mincerz. —Niedługo wszyscy będąznać
z monet twarz Waszej Wysokości.
Krispos skłonił głowę.
— Dobrze. Tak powinno być.
Przypomniał sobie, że i on w młodości zobaczył po raz pierwszy
twarz Anthimosa na sztuce złota.
— Cieszę się, że cię zadowoliliśmy, Wielmożny Panie—skłonił się
mincerz. —Niechaj twoje panowanie trwa długo i szczęśliwie. Oby
nasi rzemieślnicy mogli robić wciąż nowe monety z obliczem Waszej
Wysokości.
— Dzięki. — Krispos o mało co mu się nie odkłonił, jak by to
zrobił dawniej, gdy jeszcze nie nosił korony. Ale ukłon Imperatora
wcale by nie sprawił przyjemności mincerzowi; przeciwnie, przeraził-
by go do utraty zmysłów. Gdy Krispos opuszczał mennicę, musiał
uniesieniem ręki rozkazać robotnikom, by nie przerywali pracy, żeby
paść przed nim na twarz. Dopiero zaczynał doświadczać, jak bardzo
dworski ceremoniał może umęczyć panującego.
Przed mennicączekał oddział Halogajczyków. Gwardziści Impera-
10
torą powitali go, potrząsając toporami. Kapitan przytrzymał wierz-
chowca za uzdę, by łatwiej go było dosiąść. Potężnie zbudowany,
jasnowłosy mieszkaniec północy poczerwieniał na twarzy i pocił się
obficie, choć Krisposowi zdawało się, że na dworze jest ledwie ciepło;
niewielu dzikich najemników z północy dobrze znosiło letnie upały
w Videssos.
— Dokąd teraz, Wasza Wysokość? — spytał oficer.
Krispos spojrzał na pergamin, na którym nabazgrał listę rzeczy do
; załatwienia przed południem. Tyle miał pilnych spraw od chwili wstą-
f pienia na tron, że nawet nie próbował ich wszystkich spamiętać.
E — Do rezydencji patriarchy, Thvari — odpowiedział. — Znowu
i muszę się widzieć z Gnatiosem.
[ Gwardziści stanęli w szyku wokół wielkiego kasztanowatego wała-
; cha. Krispos dotknął boków konia obcasami i oddał wodze.
— Jazda, Postęp—powiedział.
Imperialne stajnie pełne były zwierząt o wiele piękniejszych; An-
thimos lubił dobre konie. Krispos jednak pozostał przy dawnym, ulu-
\ bionym wierzchowcu, który był jego własnościąjeszcze przed obję-
; ciem władzy.
Gdy oddział opuścił dzielnicę pałacową i znalazł się na placu Pala-
• mas, Halogajczycy groźnie potrząsnęli toporami i krzyknęli:
— Rozstąpcie się! Miejsce dlaAutokraty Videssańczyków!
Jakby pod wpływem czarów, w tłumie otworzyło się przed nimi
; wąskie przejście. To był jeden z przywilejów władzy, który Krisposo-
wi odpowiadał. Bez niego zmarnowałby pewnie z godzinę, by się
przedostać na drugą stronę placu. Przedtem nieraz mu się to zdarzało.
I Czasem myślał, że połowa ludności całego świata przychodzi na Pala-
\ mas — po to, żeby sprzedać coś drugiej połowie.
Choć obecność Imperatora i zimnookich Halogąjczyków hamowa-
li ła temperamenty ulicznych handlarzy, i tak panowała tu ogłuszająca
i wrzawa. Z ulgą potarł uszy, gdy hałas pozostał za nimi.
Halogajczycy pomaszerowali na wschód ulicą Środkową naj waż-
j niejsząarteriąmiasta. Videssańczycy kochali widowiska. Zatrzymy-
wali się, gapili, wytykali palcami i nie szczędzili bezczelnych komenta-
l rzy, zupełnie jakby Krispos nie mógł ich dojrzeć ani usłyszeć. Pomy-
f ślał przekornie, że przecież dopiero od kilku dni jest ich Imperatorem,
I więc traktujągo po prostu jak ciekawostkę. W najlepszym razie.
i Oddział skręcił na północ w stronę Głównej Świątyni, największe-
\ go sanktuarium Phosa w całym Imperium. Wkrótce ujrzeli rezydencję
; patriarchy. Krispos w napięciu oczekiwał kolejnego spotkania
\ z Gnatiosem.
i- Rozmowa zaczęła się gładko. Asystent ekumenicznego patriarchy,
\ 11
t
kapłan niższego stopnia imieniem Badourios, czekał na Krisposa przy
drzwiach, żeby poprowadzić go do gabinetu swego przełożonego.
Patriarcha żwawo wstał z fotela, ukląkł, a potem padł na posadzkę,
oddając Imperatorowi pełen hołd proskynesis—z taką żarliwością
że Krispos, jak zwykle w obecności Gnatiosa, zaczął się zastanawiać,
czy nie jest to subtelna parodia. Choć wygolona tonsura i gęsta broda
nadawały patriarsze wygląd duchownego, w odróżnieniu od więk-
szości kapłanów nie pozbawiły go indywidualności. Krisposowi za-
wsze przypominał lisa, bo był jednocześnie przebiegły, elegancki
i zdradziecki. Mógłby być potężnym stronnikiem Imperatora, ale los
zdecydował inaczej; nieżyjącyAnthinios był krewnym patriarchy.
Krispos poczekał, aż Gnatios wstanie z podłogi, po czym usiadł
w fotelu po drugiej stronie stołu. Gestem pozwolił kapłanowi zająć
miejsce i zaczął prosto z mostu:
— Mam nadzieję, wasza wielebność, że zmieniłeś zdanie w spra-
wie, o której rozmawialiśmy wczoraj.
— Wasza Wysokość, w dalszym ciągu zgłębiam święte pisma Phosa
i prawo kanoniczne. — Gnatios wskazał piętrzące się przed nim zwoje
pergaminu i tomy prawnicze. — Ale z żalem muszę przyznać, że jak
dotąd nie udało mi się znaleźć precedensu, który pozwoliłby na od-
prawienie ceremonii zaślubin Waszej Wysokości i Imperatorowej Dary.
Jej żałoba po świętej pamięci Jego Wysokości, AutokracieAnthimo-
sie III, jest bardzo świeżej daty, a poza tym byłeś, Wasza Wysokość,
zamieszany w jego śmierć.
Krispos ze złością wciągnął powietrze:
— Proszę posłuchać, przenajświętszy ojcze. Ja nie zabiłem Anthi-
mosa. Przysięgałem i przysięgam na naszego dobrego Pana, że mówię
prawdę — i na poparcie swych słów zakreślił na sercu krąg, symbol
boskiego słońca. —Niechaj Skotos wtrąci mnie w okowy wiecznego
lodu, jeśli kłamię.
— Nie wątpię w twoje słowa, Wasza Wysokość — gładko odparł
Gnatios, również czyniąc znak słońca. —Ale fakt jest faktem, że An-
thimos byłby dziś wśród żywych, gdyby cię wtedy przy nim nie było.
— On może tak, ale za to ja byłbym martwy. Gdyby poprawnie
sformułował zaklęcie, wykończyłoby mnie, a nie jego. Czyżby gdzieś
w świętych pismach Phosa było powiedziane, że człowiek nie może
bronić swego życia?
— Nie — odparł patriarcha bez namysłu. — Nigdy czegoś takie-
go nie twierdziłem. Ale nie uniknie wiecznego lodu ten, kto bierze za
żonę wdowę po zabitym przez siebie człowieku. A sam przecież twier-
12
dzisz, że w pewnym sensie byłeś przyczyną śmierci Anthimosa. Dlate-
go też postanowiłem określić, do jakiego stopnia jesteś za niąodpo-
wiedzialny według norm prawa kanonicznego. Zapewniam cię, Wa-
sza Wysokość, o mojej decyzji dowiesz się bezzwłocznie.
— Przenajświętszy ojcze, ty twierdzisz, że istniejąpoważne wątpli-
wości w tej sprawie, ale różni ludzie mogą mieć różne zdania. Jeśli
będziesz mi się sprzeciwiał, bez trudu znajdę innego duchownego,
który chętnie włoży błękitne buty patriarchy i weźmie moją stronę.
Pojąłeś?
— Ależ tak, pojąłem aż do bólu—odparł Gnatios, ironicznie uno-
sząc brew do góry.
— Przykro mi, że musiałem być tak brutalny—mówił dalej Kri-
spos—ale zdaje mi się, że te wszystkie opóźnienia mało mają wspól-
nego ze świętym słowem Phosa, a wiele z utrudnianiem mi życia. Nie
zamierzam się z tym pogodzić. W noc, gdy mnie koronowałeś, powie-
działem ci, że zamierzam być Imperatorem całego Videssos, włączając
w to świątynie. Jeśli staniesz mi na drodze, zastąpię cię kimś innym.
— Zapewniam Waszą Wysokość, że to sąniezamierzone opóźnie-
nia — odrzekł patriarcha, ponownie wskazując na opasłe tomy na
biurku. — Mimo wszelkich twoich argumentów, mamy do czynienia
z trudnym, zawikłanym przypadkiem. Jeśli dobry bóg pozwoli, obie-
cuję podjąć decyzję w ciągu dwóch tygodni, a wtedy zrobisz ze mną
co zechcesz. To przywilej Autokratów — kapłan pochylił głowę
z rezygnacją.
— Dwa tygodnie? — Krispos z namysłem pogładził brodę. —
A więc dobrze, przenajświętszy ojcze. Mam nadzieję, że je dobrze
wykorzystasz.
— Dwa tygodnie? — Dara stanowczo potrząsnęła głową. — Nic
z tego. Nie damy mu tyle czasu. Niech się pobawi swoimi pergaminami
jeszcze ze trzy dni, jeśli się przy tym upiera, ale to wszystko. Najlepiej
byłoby skończyć z tym już jutro.
Krispos często się zastanawiał, jakim cudem w tej filigranowej ko-
bietce mieści się tyle uporu. Głową sięgała mu ledwie do ramienia, ale
kiedy podjęła już jakąś decyzję, trudniej było jąprzekonać, niż ruszyć
z miejsca najpotężniejszego Halogajczyka. Uspokajająco rozłożył ręce.
— Cieszę się, że w ogóle dał się nakłonić do wyznaczenia jakiegoś
terminu. W końcu przecież zdecyduje na naszą korzyść; lubi być pa-
triarchą, a wie, że odbiorę mu ten urząd, jeśli powie, że nie możemy
wziąć ślubu. Nic się nie stanie, jeśli poczekamy jeszcze dwa tygodnie.
— Nie zgadzam się—odparła Dara z jeszcze większym uporem niż
13
poprzednio. —Nie wierzę mu ani za grosz. Gdyby stał po naszej stro-
nie, po co by mu było opóźnienie?
— Dlaczego chcesz przyśpieszyć ślub? Już się przecież zgodziłem,
nie mogę więc zmienić zdania bez ważnego powodu, jeśli nie chcę,
żeby mnie zaczął atakować w swoich kazaniach w Głównej Świątyni.
— Mam bardzo ważny powód—odparła Dara. — Jestem w ciąży.
— Jesteś... — Krispos wpatrywał się w niąz otwartymi ustami.
A potem spytał głupio, jak prawie każdy mężczyzna, który słyszy
podobną wiadomość: —Jesteś pewna?
Dara zacisnęła wargi:
— Jestem pewna. Po pierwsze dawno nie miałam okresu, a poza
tym dziś rano zwróciłam w ustępie całe śniadanie, tak tam strasznie
śmierdziało.
— To znaczy, że rzeczywiście spodziewasz się dziecka—zgodził
się Krispos. — Cudownie! — Wziął ją w ramiona i pogładził po gę-
stych, czarnych kędziorach. A potem coś mu przyszło do głowy,
i spytał ją, zanim zdał sobie sprawę, że nie jest to odpowiedni mo-
ment: —Czy to moje?
Poczuł, jak cała sztywnieje. Tak się złożyło, że jego pytanie nie
było niestety bezprzedmiotowe. Nie byłoby też okrutne, gdyby je
zadał w innym momencie. To prawda, Dara była jego kochanką, ale
jednocześnie była także żoną Imperatora. Anthimos bynajmniej nie
był obojętny na przyjemności cielesne. Wręcz przeciwnie.
Dara w końcu spojrzała nań zakłopotana:
— Myślę, że jest twoje—odparła powoli. — Przykro mi, ale nie
mogę za to zaręczyć. Wiedziałbyś, że kłamię.
Krispos wrócił myślą do czasów, gdy był vestiariosem. Jego pokój
z urzędu przylegał do wspólnej sypialni Dary i Anthimosa. Były Im-
perator wiele nocy spędzał na pijaństwie i hulankach, ale czasem zo-
stawał w pałacu. Krispos westchnął na to wspomnienie; w sprawach,
w których chciał mieć pewność, życie przynosiło mu same wątpliwo-
ści.
Obserwował, jak Dara z namysłem mruży oczy i zaciska wargi.
— Czy odważyłbyś się wydziedziczyć teraz moje dziecko, nieza-
leżnie od tego, do kogo będzie kiedyś podobne? — spytała.
— Właśnie zadałem sobie to samo pytanie — powiedział
z szacunkiem. Jego przyszła żona rozumowała bezbłędnie, a poza tym
lubiła być Imperatorową, podobnie jak Gnatios lubił być patriarchą.
Do tego był jej potrzebny Krispos, ale i on jej potrzebował; jako wdo-
wa po Anthimosie dała mu prawo do tronu, poprzez koligację ze staro-
14
żytnym imperatorskim rodem. Westchnął jeszcze raz: —Nie, nie mogę
sobie pozwolić na coś takiego.
— Krisposie, dobry bóg mi świadkiem, że chciałabym, żeby ono
było twoje, i pewnie tak jest—powiedziała szczerze. — Przecież przez
całe lata byłam jego żoną i ani razu nie poczęłam. Nie miał też ani
jednego bękarta z żadnąze swoich dziwek, a sypiał z całym miastem.
Zastanawiam się, czyjego nasienie miało męską siłę.
— To prawda — odparł Krispos. Poczuł ulgę, ale nie do końca.
Wierzył jedynie Phosowi. Lata spędzone w mieście Videssos nauczy-
ły go, jak niebezpiecznie byłoby zaufać do tego stopnia zwykłym
śmiertelnikom. Ale nawet jeśli dzieciak nie jest krwiąz jego krwi, moż-
na będzie go odpowiednio kształtować. — Jeśli to chłopiec, nazwie-
my go Phostis, po moim ojcu.
Dara zastanowiła się, a potem kiwnęła głową.
— To dobre imię.—Dotknęła ramienia męża. — Teraz już wiesz,
że trzeba się śpieszyć, prawda? Im prędzej weźmiemy ślub, tym lepiej:
nie tylko my potrafimy liczyć do dziewięciu. Dziecko urodzone parę
tygodni wcześniej nie da powodu do plotek, ale różnica kilku miesięcy
na pewno je sprowokuje, tym bardziej jeśli niemowlę będzie duże
i silne...
— Tak, tak, masz rację—zgodził się z nią. — Porozmawiam z Gna-
tiosem. Jeśli mu się nie spodoba ten pośpiech, to trudno. Pamiętasz, jak
w czasie koronacji mnie zaskoczył, każąc przemawiać bez przygotowa-
nia? Jestem przekonany, że chciał, żebym się zbłaźnił. Teraz mu się
zrewanżuję.
— W rewanżu za taki afront Gnatios powinien spędzić trochę cza-
su w więzieniu pod rządowym budynkiem przy ulicy Średniej — od-
powiedziała. —Tak sobie pomyślałam, jak tylko mi o wszystkim opo-
wiedziałeś.
— Może i tak się stanie, jeśli mi się teraz sprzeciwi — odrzekł Kri-
spos. — Wiem, że z dwojga złego wolałby, żeby Petronas opuścił
klasztor i zasiadł na tronie zamiast mnie. Jest krewnym Anthimosa,
a więc i krewnym jego wuja.
— Za to twoim krewnym nie jest na pewno — kwaśno odparła
Dara. —Powinieneś zrobić patriarchą swojego człowieka. Jeśli zosta-
wisz na tym stanowisku osobistego wroga, będziesz miał stale kłopoty.
— Wiem o tym. Jeśli Gnatios się nie zgodzi, będę miał powód,
żeby się go pozbyć. Kłopot w tym, że będę go musiał zastąpić opatem
Pyrrhosem.
— Będzie lojalny—powiedziała.
15
— To na pewno. — Krispos był daleki od entuzjazmu. Pyrrhos
był zdolny i uczciwy, ale także fanatycznie religijny. Gnatios nigdy
nie stałby się tak przyjazny nowemu Imperatorowi, ale o ileż łatwiej
byłoby z nim współpracować.
— Mam jednak nadzieję, że Gnatios będzie ci służył na dwóch łap-
kach, jeśli wyczuje, że zamierzasz mu sprawić lanie—zakończyła Dara.
Krispos nagle poczuł, że ma dość zastanawiania się nad Gnatiosem
i jego decyzjami. Zamiast tego pomyślał o dziecku Dary —o moim dziec-
ku, powiedział sobie twardo. Podszedł i wziął jąw ramiona. Zapiszcza-
ła, zaskoczona, gdy pochylił się, by jąpocałować, ale zaraz namiętnie
przywarła do jego ust. Pocałunek trwał długo.
Gdy się wreszcie oderwali od siebie, Krispos spytał:
— To co, idziemy do sypialni?
— Co? Przecież jeszcze nie wieczór. Służba się zgorszy.
— Bzdura — odparł. Po ekstrawagancjach Anthimosa mało co
mogłoby zdziwić służących, chyba tylko całkowita abstynencja,
pomyślał, a głośno dodał: — Poza tym, mam swoje powody.
— Podaj chociaż dwa—przekomarzała się.
— Dobrze. Po pierwsze, jeśli jesteś w ciąży, pewnie za jakiś czas
przestanie cię to interesować, więc lepiej korzystać póki można, jak to
się mówi. Po drugie, zawsze marzyłem o tym, żeby się z tobą kochać
w blasku słońca. Przedtem nie można się było na to odważyć.
Uśmiechnęła się.
— Trochę realizmu i trochę romantyki. Dobrze, czemu nie?
Poszli wzdłuż korytarzy, trzymając się za ręce. Jeśli nawet panny
służące i eunuchowie-szambelani rzucali im wymowne spojrzenia, żad-
ne z nich tego nie zauważyło.
Vestiarios Barsymes skłonił się przed Krisposem.
— Wasza Wysokość, patriarcha już tu jest — zaanonsował gło-
sem kastrata, chwilami pobrzmiewającym jak tenor, a chwilami jak alt.
Pomijając wahania tembru, głos ten brzmiał obojętnie; niewiele rzeczy
mogłoby wyprowadzić z równowagi szambelana.
— Dzięki, szanowny panie—odparł Krispos; wobec pałacowych
eunuchów należało używać innych zwrotów grzecznościowych niż
wobec szlachty.— Wprowadzić.
Gnatios padł na twarz natychmiast po przekroczeniu progu komna-
ty, w której Krispos walczył z raportami podatkowymi:
— Wasza Wysokość—wymruczał.
16
— Ależ, przenajświętszy ojcze, proszę wstać — powitał go kor-
dialnie Krispos. — Proszę usiąść i się rozgościć. Może posłać po wino
i ciasteczka?—Gdy Gnatios kiwnął głową, Imperator gestem polecił
Barsymesowi przynieść poczęstunek.
Kiedy patriarcha skończył jeść i pić, Krispos przystąpił do rzeczy:
— Wasza wielebność, przykro mi, że musiałem cię wezwać już te-
, raz, mimo że obiecałem ci dwa tygodnie do namysłu, ale muszę wie-
' dzieć, czy twoim zdaniem mogę legalnie wziąć ślub z Darą.
Spodziewał się, że Gnatios aż się zapluje protestując, ale twarz pa-
?. triarchy rozjaśniła się w szerokim uśmiechu:
: — Cóż za miły zbieg okoliczności, Wasza Wysokość. Po południu
zamierzałem powiadomić cię, że już podjąłem decyzję.
— A więc?
Jeśli Gnatios sądzi, że po takim wstępie będzie mi łatwiej prze-
łknąć odmowę, to czeka go brutalne przebudzenie, pomyślał Kri-
spos.
: Ale kapłan uśmiechnął się jeszcze szerzej:
— Jestem szczęśliwy, mogąc powiadomić cię, Panie, że nie znala-
• złem żadnych kanonicznych zastrzeżeń co do twego zamierzonego
i związku z Imperatorową, Ten pośpiech może wprawdzie wywołać plot-
ki, ale to nie ma nic wspólnego z legalnościątego małżeństwa w świetle
I prawa kanonicznego.
— Naprawdę?—w głosie Krisposa brzmiało przyjemne zaskocze-
i nie. — Wspaniale, że jesteś tego zdania, przenajświętszy ojcze. —
Wstał i własnoręcznie dolał wina do obu pucharów.
\ — Cieszę się, że miałem zaszczyt usłużyć Waszej Wysokości w tej
sprawie — odparł Gnatios, podnosząc puchar. — Zdrowie Waszej
Wysokości.
— I twoje.
Autokrata i patriarcha wypili. Potem Krispos powiedział:
— Z twoich słów, ojcze, wnoszę, że zechcesz osobiście udzielić
nam ślubu.
Jeśli Gnatios ma coś w zanadrzu, powinien zacząć się wycofywać
albo przynajmniej namyślać, pomyślał Imperator.
Ale patriarcha natychmiast przytaknął:
— Będę zaszczycony, Wasza Wysokość. Proszę tylko podać datę.
Wspominałeś coś o pośpiechu, Panie, więc trzeba chyba wyznaczyć
jak najkrótszy termin.
— Właśnie. — Krispos wciąż nie dowierzał temu nagłemu przy-
pływowi dobrej woli – Czy zdążycie ze wszystkim za, hmm, powiedz-
my za dziesięć dni?
Patriarobe bezgłośnie poruszył ustami:
— Wkrótce po pełni? Służę Waszej Wysokości — skłonił się lek-
ko Krisposowi.
— Doskonale.
Krispos wstał, kończąc audiencję. Patriarcha zrozumiał i wycofał
się w ukłonach. Barsymes towarzyszył mu aż do wyjścia z impe-
ratorskiej rezydencji.
Krispos ponownie zajął się rejestrami podatkowymi. Uśmiechał się
lekko, podnosząc rylec, by zrobić notatki na woskowej tabliczce. Po-
szło łatwiej, niż się spodziewałem , pomyślał z lekką pogardą dla
Gnatiosa. Zdaje się, że patriarcha postanowił zapłacić każdą cenę, by
utrzymać się na stanowisku. Trochę stanowczości, a będzie tańczył,
jak mu Krispos zagra.
Miło jestpozbyć się zmartwienia, podsumował audiencję w myśli,
i zabrał się za następną księgę podatkową.
— Proszę się nie niepokoić, Wasza Wysokość, mamy jeszcze spo-
ro czasu—powiedział Mavros.
Krispos spojrzał na przyrodniego brata z wdzięcznością i z irytacją
zarazem.
— Miło coś takiego w końcu usłyszeć, dobry bóg mi świadkiem.
Krawcowe Dary dostajązbiorowej histerii i skamlą, że nigdy nie skoń-
cząjej sukni na czas. One mająfioła, a główny mincerz jest jak kaktus
i ma najostrzejsze igły świata. Twierdzi, że mogę go zesłać do Pristy,
a i tak nie zrobi na czas ceremonii wystarczającej liczby monet z moim
obliczem.
— Wspomniał Pristę?—W oczach Mavrosa lśniły iskierki rozba-
wienia. —To pewnie mówi serio.
Samotna twierdza na północnym brzegu Morza Videssańskiego
była miejscem wygnania dla niepoprawnych wrogów Imperium. Mało
kto udałby się tam z własnej woli.
— Nie obchodzi mnie, czy mówi serio — warknął Krispos. —
Muszę mieć to złoto, by je rozdać tłumom. Tamtej nocy zbyt szybko
zagarnęliśmy władzę. To moja druga szansa. Jeśli jej teraz nie wyko-
rzystam, mieszczuchy pomyślą, że jestem skąpy, i będziemy z nimi mieli
bez przerwy na pieńku.
— Pewnie masz rację — odparł Mavros — ale czy to musi być
wyłącznie twoje złoto? Pewnie byłoby miło, ale skarbiec należy do
ciebie, tak samo jak mennica. Złoto to złoto, nikogo nie obchodzi,
czyja twarz jest na monecie.
18
— Racja—przytaknął Krispos po krótkim namyśle. — Mincerz
się ucieszy. Tanilis też by się cieszyła, słysząc twoje słowa. Jesteś jej
nieodrodnym synem.
— Mam nadzieję, że to komplement.
— I słusznie. To wielka pochwała.
Krispos żywił ogromny podziw dla matki Mavrosa. Tanilis była
' jednąz najbogatszych szlachcianek Opsikionu, miasta na wschodnich
rubieżach Videssos. Miała także dar widzenia przyszłości i talenty
magiczne. Przepowiedziała Krisposowi wielkąprzyszłość, pomagała
mu finansowo, dawała dobre rady i uczyniła Mavrosa jego przybra-
I nym bratem. Choć była starsza od Krisposa o dziesięć lat, przez pół
roku byli kochankami, aż do jego powrotu do miasta Videssos. O tym
i Mavros nie wiedział.
Krispos w dalszym ciągu porównywał z niąkażdą napotkaną ko-
bietę, nawet Darę. O tym z kolei nie wiedziała Dara.
Barsymes delikatnie zastukał w otwarte drzwi ich komnaty.
— Wasza Wysokość, szlachetny panie, wasza obecność jest nie-
zbędna na następnej próbie ślubnej procesji.
W sprawach ceremoniału vestiarios rozkazywał nawet Autokracie.
i, — Zaraz do was przyjdziemy, Barsymesie—obiecał Krispos. Szam-
' belan oddalił się o dwa - trzy metry, ale nie odszedł. Imperator od-
wrócił się do Mavrosa: — Przy okazji ślubu chciałbym ogłosić cię
Sevastokratorem.
— Naprawdę? Właśnie mnie?
Mavros nie miał jeszcze trzydziestki, był nieco młodszy od Krispo-
sa i cechował go dużo gorętszy temperament. Nie był w stanie ukryć
? swego zaskoczenia i zachwytu:
— Kiedy tak postanowiłeś?
— Myślałem o tym od dnia koronacji. Pełnisz rolę pierwszego mi-
f nistra, więc należy ci się tytuł, który temu odpowiada. A ślub będzie
dobrą okazją, żeby ci go nadać.
Mavros skłonił się:
, — Będziesz kiedyś musiał zacząć informować swojątwarz o tym,
\ co myślisz, bo nie znać po niej żadnych uczuć — powiedział bezczel-
? nie.
— Odczep się—odparł Krispos.—W parze z tytułem Sevasto-
i kratora idzie bogactwo, większe niż twój dziedziczny majątek. Jeśli
' umrę bezpotomnie, będziesz także moim spadkobiercą.
Gdy to mówił, pomyślał o dziecku Dary. Niestety, moje wątpliwo-
\ ści skończą się dopiero z chwilą jego przyjścia na świat, pomyślał,
l a może i nie wtedy, może będą się nad tym zastanawiał latami.
— Zdaje się, że od kiedy zostałeś Imperatorem, nie słuchasz, co do
19
ciebie mówią— usłyszał głos Mavrosa. Widocznie zamyślił się
i czegoś nie dosłyszał. Poczuł, że się czerwieni. Mavros powtórzył
swoje słowa z takąminą, jakby wyświadczał ogromną łaskę niegod-
nemu pachołkowi:—Mówiłem, że jeśli umrzesz bezpotomnie, to bę-
dzie pewnie oznaczało twoją przegraną w wojnie domowej. W tym
przypadku mnie też pewnie skrócą o głowę, a zatem nie będę
w najlepszej kondycji, żeby przejąć tron po tobie.
Mimo pozornej beztroski, pewnie ma rację, pomyślał Krispos
i powiedział:
— Jeśli nie tyczysz sobie tego zaszczytu, dostanie go Iakovitzes.
Obaj się roześmiali i Mavros odpalił:
— No dobra, biorę, bo on jest do niczego. Ma specjalny talent do
zrażania sobie ludzi. Gdyby stanął przy tobie w wojnie domowej, prze-
grałbyś, bo nikt nie chciałby być po jego stronie.
Potem, obawiając się, że Krispos weźmie to wszystko na serio, dodał:
— Jest wśród drużbów, prawda?
— Jasne, że tak—odparł Krispos. — Nie mogłem go pominąć, bo
ten jego ostry jęzor nie zostawiłby nas w spokoju. Zaznałem już tego
w czasach, gdy byłem jego koniuszym. Ty też dobrze wiesz, na co go
stać.
— Ja? Skądże. — Wyraz niewinności na twarzy Mavrosa nie do
końca był przekonywający.
Zanim Krispos zdążył na to odpowiedzieć, ponownie pojawił się
Barsymes i z nieodmiennągrzecznościąprzypomniał:
— Wasza Wysokość, próba zaraz się zacznie. Wasza obecność,
i twoja, wielmożny panie — zwrócił się do Mavrosa—byłaby bardzo
mile widziana.
— Idziemy—potulnie zgodził się Krispos, i obaj mężczyźni podą-
żyli w ślad za vestiariosem.
Barsymes biegał wzdłuż szeregu, pogdakując jak kwoka, która nie
jest pewna, czy wszystkie jej kurczęta sana miejscu. Jego długa twarz
zastygła w wyrazie goryczy, tym łatwiejszym do odczytania, że nie
miał brody na policzkach.
— Proszę was, szlachetni panowie, wielmożni panowie, Wasza
Wysokość, starajcie się zapamiętać to, co ćwiczyliśmy—błagał ze-
branych.
— Gdyby nasza armia opanowała musztrę tak dobrze, j ak my, Vi-
dessos panowałoby nad całym cholernym światem.
20
Iakovitzes wzniósł oczy ku niebu i pogładził przyprószoną siwizną
brodę:
— Dobrze już, skończmy wreszcie z tymi głupotami.
Barsymes westchnął głęboko i mówił dalej, jakby nikt mu nie prze-
rywał:
— Jeśli wszystko pójdzie gładko, spokojnie i godnie, z pewnością
wzbudzimy stosowny zachwyt mieszkańców Videssos.
— Sam Phos, zstępujący ze słonecznych niebios ze Skotosem skrę-
powanym wstążeczkami, pewnie by nie wzbudził stosownego zachwy-
tu mieszkańców Videssos — powiedział Mavros — a ty myślisz, że
nam się uda?
— Nie zwracaj uwagi na moich towarzyszy—powiedział Krispos
do Barsymesa, który był bliski ataku nerwowego. — Jesteśmy
w twoich doświadczonych rękach.
Vestiarios prychnął gniewnie, ale trochę się uspokoił. Potem w jednej
; chwili zmienił się z troskliwej kwoki w kaprala:
— Zaczynamy, teraz!—zakomenderował. — Naprzód na plac
Palamas.
Spokojnym krokiem poprowadził ich z rezydencji Imperatora, przez
trawniki, ogrody i gaje, obok Głównego Sądu, Sali Dziewiętnastu Tap-
i czanów i innych wspaniałych zabudowań pałacowych.
Krispos wiedział, ze Dara i towarzyszący jej orszak zmierza teraz in-
nym szlakiem w tę samąstronę. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem,
powinni się spotkać przy wejściu na plac. Tak przynajmniej było na
próbach. Barsymes był, zdaje się, pewien, że i tym razem wszystko pój-
l dzie zgodnie z planem. Krispos pomyślał, że ta jego pewność siebie
F chyba opiera się na czarach, ale—o ile Imperatorowi było wiadomo —
żaden mag nie pracował przy organizowaniu tej ceremonii.
Jednak, gdy minęli już ostatni zakręt przed placem Palamas, jakby
za sprawą magii, z przeciwnej strony bram pałacowych pojawiła się
Dara i towarzyszące jej damy. Gdy się zbliżyła, zobaczył malującą się
na jej twarzy ulgę; niewątpliwie też się niepokoiła, czy obie grupy
spotkająsię zgodnie z planem.
— Cudownie wyglądasz—powiedział, ujmując lewąrękąjej pra-
wądłoń. Uśmiechnęła się. Lekki wiaterek igrał z jej włosami; podob-
nie jak on, nie miała dziś na głowie korony. Za to głęboka złota barwa
jedwabnej sukni pięknie kontrastowała z jej oliwkowącerą. Rękawy
i dekolt szaty zdobiła delikatna koronka; dopasowany stanik podkre-
|. ślał pięknąsylwetkę Imperatorowej.
— Naprzód! —zakomenderował ponownie Barsymes, i połączone
21
orszaki nowożeńców ruszyły poprzez plac. W pałacowych ogrodach
nie było nikogo; za to na placu zgromadził się tłum, który na widok
Krisposa z orszakiem zaczął wiwatować i rzucił się w jego stronę. Gdy-
by nie podwójny rząd palików, ozdobionych barwnymi wstęgami,
i Halogąjczycy rozstawieni co trzy metry, weselna procesja utknęłaby
w miejscu.
Zamiast miecza Krispos miał u pasa duży skórzany worek. Sięgnął
doń, wyciągnął garść monet i rzucił je w tłum. Zgromadzeni zaczęli
wiwatować jeszcze głośniej i z większym entuzjazmem. Drużbowie,
wyposażeni w podobne worki, również zaczęli rozrzucać złoto na wszy-
stkie strony. Tak samo czyniło kilkunastu służących, obciążonych
jeszcze większymi torbami pełnymi pieniędzy.
— Zwyciężyłeś, Krisposie! — krzyczano. — Sto lat! Autokrata!
Wielu synów! Niech żyje Imperatorowa Dara! Szczęścia! Zdrowia!
Były i inne okrzyki:
— Pieniędzy! Tutaj, tutaj! Do nas!
Ktoś zawołał:
— Za każdą sztukę złota dla mnie, jeden radosny rok dla Imperato-
ra i Imperatorowej!
— Oryginalne połączenie pochlebstwa z chciwością prawda? —
powiedział Iakovitzes. — Szkoda, że sam na to nie wpadłem.
Zręczny pochlebca stał niedaleko, machając rękami jak wariat. Kri-
spos pociągnął służącego za rękaw:
— Daj mu sto sztuk złota.
Mężczyzna krzyczał z zachwytu, gdy sługa sypał mu złoto naj-
pierw w złożone dłonie, potem w kieszeń, którąpośpiesznie doszyto
do szaty—widać przyszedł przygotowany na każdy uśmiech losu.
— Ładny gest, Krisposie—skomentowała Dara—ale nie prze-
żyjemy razem stu lat, choć pewnie bardzo byśmy tego chcieli.
— Założę się, że i ten facet nie będzie miał stu sztuk złota, gdy
wydostanie się z placu—odparł Krispos. — Oby miał pożytek z tych,
które uda mu się zachować, a nam niech szczęście sprzyja przez tyle
lat, ile jemu zostanie monet.
Orszak ślubny przebił się wreszcie przez plac Palamas na ulicę Środ-
kową. Tu długie kolumnady chroniły tłumy przed słońcem. Służący,
w eskorcie Halogajczyków, przynieśli nowe torby pełne złota. Kri-
spos zanurzał w nich ręce i rozrzucał monety najdalej, jak mógł.
Podobnie jak przedtem, gdy szedł do Gnatiosa, skręcił na północ.
Tym razem orszak minął patriarszą rezydencję z czerwoną ceglaną
kopułą i skierował się do pobliskiej Głównej Świątyni. Mavros do-
tknął ramienia Krisposa:
— Pamiętasz, kiedy ostatnio widzieliśmy takąciżbę na tym placu?
22
— Pewnie, że tak—odparł Krispos, myśląc o dniu, kiedy wstąpił
na tron. Koronacja odbyła się w drzwiach świątyni.
— Szkoda, że tego nie widziałam—westchnęła Dara.
— Ja też żałuję — powiedział. Oboje wiedzieli, że to nie byłoby
dobrze widziane w sytuacji, kiedy Krispos odebrał władzę jej mężowi.
Nawet dzisiejsza ceremonia będzie źródłem wielu plotek, które krążyć
będąpo miejskich szwalniach i tawernach.
Ale Dara miała rację; była w ciąży i ślub musiał się odbyć szybko.
Na schodach Głównej Świątyni stali Halogajczycy, zwróceni twa-
rzami do tłumu, by ochraniać Krisposa i jego towarzyszy. Tak samo
było w dniu koronacji. Gnatios oczekiwał nowożeńców u szczytu scho-
dów. Patriarcha, w szacie ze złotogłowiu i błękitnego jedwabiu wy-
szywanego perłami i w błękitnych butach, zachwycał niemal impera-
torską wspaniałością. Ustawieni po obu jego stronach niżsi rangą,
skromniej odziani duchowni, kołysali kadzielnicami na długich łańcu-
I chach. Nos Krisposa zaczął drgać, podrażniony słodkim zapachem
aromatycznego dymu.
Mocno ściskał dłoń Dary, gdy razem wstępowali na szerokie, niskie
> schody. W żadnym wypadku nie chciał ryzykować, że upadnie; teraz,
; gdy była ciężarna. Za nimi kroczył orszak. Z tyłu służący rozrzucali
1 w tłum ostatnie garście złotych monet.
Gnatios skłonił się, gdy doszli do szczytu schodów, ale nie padł na
twarz. W końcu tu rozciągała się jego władza. Krispos również po-
: chylił głowę, ale lekko, by zaakcentować, że jego pozycja jest wyższa,
• nawet tutaj, w świątyni.
' — Pozwól, Wasza Wysokość, że wprowadzę was do środka —
i powiedział patriarcha i razem z akolitami odwrócił się i wszedł do przed-
: sionka. Poprzednim razem Barsymes odziewał tu Krisposa w koroną-
i cyjne szaty.
— Chwileczkę — powiedział Imperator podnosząc dłoń.
Gnatios zatrzymał się i odwrócił, lekko zmarszczywszy czoło:
— Czy coś jest nie w porządku?
— Ależ skądże. Po prostu chciałem przed wejściem wygłosić krót-
) kąmowę.
Zmarszczka na czole patriarchy pogłębiła się:
— Tego nie było w planie, Wasza Wysokość.
— No cóż. Nie przejmowałeś się ceremoniałem tak bardzo, kiedy
poprosiłeś mnie, bym przemówił do tłumu przed samą koronacją. —
' Krispos mówił to żartobliwym tonem, ale postarał się, by w jego spo-
i jrzeniu była groźba. Tamtego dnia patriarcha próbował go zniszczyć,
23
ośmieszyć przed tłumem videssanczyków, którzy stanowili najbardziej
wymagającą i chimerycznąpubliczność pod słońcem.
Teraz Gnatios mógł jedynie skłonić się z pokorą:
— Życzenie Autokraty jest prawem—oświadczył półgłosem.
Krispos rozejrzał się po zatłoczonym placu i podniósł w górę obie
ręce:
— Ludu Videssos! —zawołał. — Ludu Videssos! —powtórzył
i poczekał, aż zapadnie cisza. — Ludu Videssos, dziś mamy szczęśliwy
dzień. Z dwóch powodów. Po pierwsze, biorę dziś ślub...
Rozległy się ogłuszające wiwaty i brawa. Uśmiechnął się i odcze-
kał, aż ucichną, po czym mówił dalej:
— Po drugie, w waszej obecności chcę dziś mianować nowego
Sevastokratora.
Tłum milczał, ale milczeniem pełnym czujności i napięcia. Miano-
wanie pierwszego ministra to poważna sprawa, tym bardziej że na
tronie zasiada nowy, mało znany i na dobitkę bezdzietny Imperator.
W tej wyczekującej ciszy Krispos powiedział:
— Daję wam nowego Sevastokratora: to mój przybrany brat, Ma-
vros!
— Niech Imperatorska łaska mu sprzyja! —wrzasnął tłum jednym
głosem. Krispos aż zamrugał; nie wiedział, że Videssańczycy mają
specjalny okrzyk również na okoliczność mianowania Sevastokratora.
Zaczynał podejrzewać, że ceremoniał tego Imperium przewiduje jakiś
okrzyk albo rytuał na każdą okoliczność.
Szeroko uśmiechnięty Mavros machał rękądo tłumu. Krispos trącił
go łokciem:
— Powiedz coś—szepnął.
— Kto, ja?—spytał Mavros, również szeptem. Gdy Krispos przy-
taknął, nowy Sevastokrator znowu pomachał ręką, tym razem, by
uciszyć zgromadzonych. Gdy mu się to udało na tyle, by mogli do-
słyszeć jego głos, powiedział: — Jeśli dobry bóg pozwoli, będę
pełnił tę funkcję równie dobrze, jakAutokrata swoją. Dziękuję wam
wszystkim.
Mavros zniżył głos pośród wiwatów i powiedział do Krisposa:
— Udało mi się wszystko zwalić na ciebie, Wasza Wysokość. Jeśli
zaczniesz schodzić na złądrogę, mam wymówkę, żeby móc zrobić to
samo.
— A niech cię lód ogarnie — odparł Krispos i skinął głową Gna-
tiosowi:— Zaczynamy?
— Naturalnie, Wasza Wysokość. Czas najwyższy. — Wyraz twa-
24
j?
rzy patriarchy nie pozostawiał wątpliwości, że opóźnienie nie było
bynajmniej jego pomysłem. Bez słowa wszedł do świątyni.
Gdy Krispos znalazł się w przedsionku, poczekał chwilę, aż jego oczy
przywyknądo przyćmionego światła. Znajdowali się w najskromniej
zdobionej części Głównej Świątyni; pomieszczenie było zaledwiepięk-
ne. Ścianę naprzeciw nich zdobiła mozaika, przedstawiająca Phosa jako
; młodzieńca bez brody; pasterza, który chroni swoje stado przed wilka-
mi. Drapieżniki uciekały z podkulonymi ogonami do swego władcy,
i Skotosa, odzianego w czarnąszatę. Na obliczu boga zła malowała się
; zimnanienawiść.
Mozaiki na suficie ukazywały tych, którzy nie oparli się pokusom
Skotosa. Potępione dusze tkwiły zamarznięte w okowach wiecznego
i lodu. W powietrzu, na czarnych, błoniastych skrzydłach unosiły się
demony o paszczach pełnych straszliwych kłów i torturowały grze-
szników na sto przemyślnych sposobów.
Zdobienia pokrywały każdy centymetr Głównej Świątyni. Nawet
marmurowa belka nad wejściem do przedsionka była ozdobiona relie-
fem. Na środku widniało słońce Phosa, a jego promienie spływały na
i cały las ząbkowanych, spiczastych liści, splecionych w wymyślne,
powtarzające się wzory.
Krispos zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na miejsce prawie przy
samych drzwiach, gdzie przy świetle pochodni Barsymes odział go
w legginy, kilt, tunikę, płaszcz i czerwone buty, czyli w przepisowy
koronacyjny strój Imperatora. Buty były przyciasne; Anthimos miał
mniejsze stopy niż on. Krispos w dalszym ciągu chodził w za małych
butach, safiannicy obiecywali jednak, że już wkrótce będzie miał obu-
wie na miarę.
Gnatios dopiero po kilku krokach zorientował się, że Krispos się
zatrzymał. Patriarcha odwrócił się i spytał:
— To co, zaczynamy?
Z taką starannością usunął ze swego głosu wszelkąironię, że zakra-
wało to na jeszcze większą drwinę.
Krispos nie mógł mu okazać, że poczuł się urażony, więc bez słowa
wyszedł za kapłanem z przedsionka i wkroczył do głównej nawy.
W rzędach ławek siedzieli już cywilni i wojskowi dostojnicy Videssos
i ze swymi damami, a obok nich najważniejsi prałaci i opaci. Wszyscy
wstali na powitanie Autokraty i patriarchy.
Bogate, barwne szaty szlachciców, przetykane złotymi i srebrnymi
? nićmi, lśniły od klejnotów, które jednak nie dorównywały blaskiem
biżuterii na ciele i włosach ich żon i towarzyszek. Stroje te przyciągnę-
i
f 25
łyby uwagę widza w każdym innym miejscu na świecie, poza Główną
Świątynią. Tutaj bynajmniej nie dominowały—trzeba było wysiłku,
żeby je w ogóle zauważyć.
Nawet ławki, na których siedzieli szlachetni widzowie, były same
w sobie dziełami sztuki; wykonano je aż do lśnienia wypolerowanego
złotego dębu, inkrustowanego kością słoniową, czerwonobrązowym
drzewem sandałowym, półszlachetnymi kamieniami i macicąperłową,
która jarzyła się odbitymi promieniami światła.
Ogromne wnętrze Głównej Świątyni wypełniała światłość—prze-
cież było to sanktuarium Phosa.
„W tym miejscu to, co niematerialne, stało się materią", przeczytał
kiedyś Krispos w starej kronice, opowiadającej o budowie Świątyni.
Gdyby zetknął się z takim opisem w jakimś odległym od stolicy mia-
steczku, nigdy by nie zrozumiał, o co autorowi chodziło. W mieście
Videssos mógł się na własne oczy przekonać o prawdzie tych słów.
Pasma srebrnej blachy, złotej folii i płaty macicy perłowej biegły
nieprzerwanymi liniami wzdłuż ścian Świątyni, rzucając miękkie sno-
py światła w najdalsze jej zakamarki. W blasku tym lśniły, niemal nie
rzucając cienia, dziesiątki kolumn, powleczonych rozjarzonym mchem
agatów. Na kolumnach tych wspierały się cztery skrzydła budynku.
Gdy Krispos spuścił wzrok, widział swoje odbicie w polerowanej po-
sadzce ze złocistego marmuru.
Równie lśniący, ale biały jak śnieg marmur zdobił ściany Świątyni.
Biel kamienia, uzupełniona turkusami oraz różowym kwarcem
i rdzawym chalcedonem w dolnej części ścian, odzwierciedlała barwy
i piękno nieba Phosa, które dzięki sztuce zdobniczej zawitało do we-
wnątrz budynku.
Kolory nieboskłonu niepostrzeżenie poprowadziły wzrok Impera-
tora do góry, ku bliźniaczym półkopułom, ozdobionym mozaikami ku
czci świętych mężów, którzy zasłużyli się Phosowi. Przyjrzawszy się
im, nie sposób było odwrócić oczu i wzrok błądził wciąż dalej i dalej,
wyżej i wyżej, w przestrzeni olbrzymiej centralnej kopuły, z której sam
Phos spoglądał na swoich wyznawców.
Przez liczne okna w podstawie kopuły wlewały się potoki słonecz-
nego światła i odbijały się od rozjarzonych półszlachetnymi kamie-
niami ścian; promienie Phosa jakby odcinafy wnętrze kopuły od re-
szty budynku. Gdy Krispos był tu po raz pierwszy, trudno mu było
uwierzyć, że konstrukcja rzeczywiście wspiera się na świątynnych
murach; zdawało mu się, że szybuje w powietrzu, unosząc się na łań-
cuchu zawieszonym gdzieś, hen, w niebiosach.
26
A z niebios właśnie, poprzez świetliste słoneczne promienie, Phos
spoglądał na zwykłych śmiertelników, zebranych w jego sanktuarium.
Bóg przedstawiony na mozaice w kopule nie był uśmiechniętym mło-
dzieńcem. Przedstawiono go jako brodatego, dojrzałego mężczyznę
o poważnej, szlachetnej twarzy, a jego oczy... Gdy Krispos po raz
pierwszy przyszedł się modlić do Głównej Świątyni, ukorzył się przed
ich spojrzeniem: wielkie, wszystkowiedzące, przeszywały każdego na
wylot.
Tak być powinno: Phos z kopuły był sędzią, a nie dobrym paste-
rzem. Delikatne, długie palce jego lewej dłoni przyciskały do piersi
oprawnąksięgę, w której zapisano wszystkie dobre i złe uczynki. Można
było tylko mieć nadzieję, że dobro przeważy nad złem. Jeśli nie, na
człowieka czekało piekło wiecznego lodu, bo choć Phos był sprawie-
; dliwy, Krispos wiedział, że nie można było liczyć na jego miłosierdzie.
Głowę i ramiona boga otaczały płytki z jednostronnie powleczo-
nego złotem szkła, ustawione pod różnymi kątami; każda zmiana oświe-
' tlenia lub pozycji obserwatora powodowała grę światła, wzmagającą
duchową głębię obrazu.
Jak zawsze, Krispos niemałym wysiłkiem woli oderwał oczy od twa-
\ rzy Phosa. W każdej świątyni Phosa na terenie Imperium Videssos na
mozaice w centralnej kopule znajdował się podobny wizerunek boga;
Krispos nieraz je oglądał. Żaden z nich jednak nie miał w sobie ani
odrobiny tego zadumanego majestatu, tej srogiej szlachetności, jaką
' przepojony był ich wzorzec w stolicy. Tu bóg naprawdę natchnął
artystów, tworzących jego obraz.
Nawet gdy Krispos spojrzał na wielki srebrny ołtarz pod sklepie-
niem kopuły, czuł na sobie niemal dotykalne spojrzenie Phosa. Widok
: oszałamiająco pięknego patriarszego krzesła za ołtarzem, także nie
pomógł Imperatorowi dojść do siebie. Wszyscy wierni również stali
w niemym zachwycie czekając, aż rozpocznie się ceremonia.
Gnatios wzniósł ręce do boga w kopule i boga ponad nią, i ponad
niebiosami:
— Wielbimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym umyśle, z łaski
swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki spraw-
dzian życia wypadł na naszą korzyść—zaintonował.
Krispos powtarzał za nim wyznanie wiary, podobnie jak wszyscy
zgromadzeni; obok siebie słyszał jasny sopran Dary. Uścisnął jej rękę,
: a ona odpowiedziała uściskiem. Kątem oka widział, jak się uśmiecha.
Gnatios opuścił ręce. Zebrani wielmoże z powrotem usiedli
> w ławkach. Ich spojrzenia Krispos także czuł na sobie, ale nie tak, jak
27
wzrok Phosa. Dostojnicy w dalszym ciągu zastanawiali się, jakim bę-
dzie Autokratą. Dobry bóg wiedział to z góry, ale pozwalał, by Kri-
spos sam kierował swoim życiem.
Gnatios chwilę czekał na ciszę, po czym ubrał w słowa to, o czym
Krispos właśnie myślał:
— Całe miasto dziś patrzy na nas. Dziś jesteśmy świadkami mał-
żeństwa Autokraty Krisposa i Imperatorowej Dary. Niechaj Phos po-
błogosławi ten związek na długie, szczęśliwe i owocne lata.
Patriarcha rozpoczął kolejnąmodlitwę, od czasu do czasu przery-
wając w oczekiwaniu na odpowiedź nowożeńców. Krispos nauczył
się na pamięć hiektórych zwrotów, gdyż skostniałyjęzyk liturgii coraz
bardziej różnił się od mowy mieszkańców miasta.
Następnie Gnatios wygłosił tradycyjne ślubne kazanie o cnotach,
które umacniająmałżeństwo. Potem zapytał:
— Czy jesteście gotowi krzewić te cnoty i nie rozstawać się aż do
śmierci?
— Tak—powiedział Krispos i powtórzył odpowiedź jeszcze raz,
głośniej, tak aby wszyscy słyszeli: — Tak.
— Tak—zgodziła się Dara, niegłośno, lecz stanowczo.
Gdy wymówili słowa, które połączyły ich w jedno, Mavros włożył
panu młodemu na głowę wieniec z róż i mirtu. Jedna z druhen ozdobi-
ła w ten sam sposób Darę.
— Oto para w ślubnych koronach! — wykrzyknął Gnatios. —
Miasto całe świadkiem niech będzie, że oto mąż z żoną stanęli przed
nami!
Dostojnicy i ich żony powstali z ław; zapanowała radosna wrzawa,
ale Krispos jej prawie nie słyszał. Obchodziła go tylko Dara, która
patrzyła na niego z podobnym żarem. Choć nie było to częściącere-
monii, wziął jąw ramiona. Gdy przytuliła się do niego, nozdrza wypeł-
nił mu słodki zapach ślubnego wieńca.
Wiwaty stały się gorętsze i głośniejsze. Niektórzy wykrzykiwali
sprośne sugestie.
— Zwyciężyłeś, Krisposie — usłyszeli okrzyk, jakże odmienny
w tonie od zwyczajowych wiwatów.
— Wielu synów, Krisposie! — Rozdarł się następny dowcipniś.
Iakovitzes stanął u jego boku.
— Obrączka, durniu jeden — syknął, wspinając się na palce, by
dosięgnąć ustami do jego ucha.
Niewysoki szlachcic był całkowicie obojętny wobec kobiet, więc
być może dlatego radosna ceremonia ślubna nie zrobiła na nim żadne-
go wrażenia. Zależało mu tylko, żeby wszystko odbyło się zgodnie
z ceremoniałem.
28
Krispos zapomniał o obrączce