Harry Turtledove Krispos z Yidessos II tom OPOWIEŚCI O KRISPOSIE Przekład Katarzyna Przybyś Dla Konstantyna (który lubił pudding ryżowy) i Leo Diakona I Oładki płatek złota, który wkrótce miał stać się monetą, był płaski i okrągły, o średnicy mniej więcej paznokcia męskiego kciuka. Kri- spos podał go głównemu mincerzowi, który precyzyjnie umieścił zło- to w dolnej części prasy. — Gotowe, Wasza Wysokość —powiedział. —Proszę z całej siły pociągnąć tę dźwignię. „Wasza Wysokość". Krispos ukrył uśmiech. Był Imperatorem Vi- dessańczyków dopiero od ośmiu dni i jeszcze się nie przyzwyczaił, że wszyscy go tak tytułują. Pociągnął dźwignię. Górna część prasy spadła na miękki metal, nadając kształt obu stronom monety. — Teraz, Wasza Wysokość, proszę uprzejmie puścić drążek, żeby prasa poszła w górę—powiedział mincerz. Poczekał, aż Krispos wykona polecenie, wyjął nowo wybitą sztukę złota i obejrzał jądokładnie. — Bezbłędna! Gdyby Wasza Wysokość nie miał innych obowiąz- ków, przydałby się nam do pracy. Śmiejąc się z własnego żartu, wręczył Krisposowi monetę: — Proszę, oto pierwsza moneta upamiętniająca panowanie Wa- szej Wysokości. Imperator położył pieniążek na dłoni, awersem do góry: widniał na nim Phos jako surowy sędzia. Oblicze dobrego boga od wieków zdo- biło yidessańskie monety. Odwrócił pieniądz. Z rewersu spoglądała jego własna twarz; dumny orli nos i starannie przystrzyżona broda, nieco dłuższa niż wymagał obyczaj. Tak, to on sam, z imperatorską koroną na głowie. Profil okalały niewielkie, lecz wyraźne litery, ukła- dające się w napis: KRISPOS AUTOKRATA Pokręcił głową. Patrząc na monetę, po raz kolejny zdał sobie spra- wę, że to on jest teraz Imperatorem. 9 — Przekaż moje podziękowanie odlewnikowi, mój dobry panie. Trzeba było mistrza, żeby zdążyć odlać formę w tak krótkim czasie, a do tego zrobić tak wierny portret. — Powtórzę mu słowa Waszej Imperatorskiej Mości. Z pewnością go ucieszą. Nieraz już pracowaliśmy w pośpiechu, gdy jedenAutokrata nagle zajmował miejsce drugiego, więc, hmm... — główny mincerz gwałtownie przerwał i zaczął się uparcie wpatrywać w monetę. Zorientował się, że powiedział za dużo, pomyślał Krispos. Przodkowie obecnego władcy nie mieli absolutnie nic wspólnego z rodzinąimperatorską; urodził się i doszedł do wiekumęskiego w wiosce na północnym pograniczu Videssos. Kilka lat spędził nawet jeszcze da- lej na północy, jako niewolnik kubratyjskich nomadów. Gdy niemal cała rodzina Krisposa zmarła na cholerę, porzucił swoją wioskę i powędrował do miasta Videssos, stolicy wielkiego Imperium. Tu, dzięki sile i przebiegłości, piął się w górę, aż doszedł do stanowiska vestiariosa, czyli szambelana ImperatoraAnthimosa III. Anthimosa bar- dziej obchodziły przyjemności niż władza; gdy Krispos starał się przy- pomnieć mu o obowiązkach wobec Imperium, władca niemal pozbawił go życia z pomocąmagii. Nieudolnie rzucone zaklęcie zwróciło się jed- nak przeciwAnthimosowi, który zginął na miejscu... / dlatego to moja twarz spogląda teraz z rewersu złotych monet, zadumał się Krispos. — Co dzień robimy nowe formy; dla siebie i dla mennic w innych prowincjach—zmienił temat mincerz. —Niedługo wszyscy będąznać z monet twarz Waszej Wysokości. Krispos skłonił głowę. — Dobrze. Tak powinno być. Przypomniał sobie, że i on w młodości zobaczył po raz pierwszy twarz Anthimosa na sztuce złota. — Cieszę się, że cię zadowoliliśmy, Wielmożny Panie—skłonił się mincerz. —Niechaj twoje panowanie trwa długo i szczęśliwie. Oby nasi rzemieślnicy mogli robić wciąż nowe monety z obliczem Waszej Wysokości. — Dzięki. — Krispos o mało co mu się nie odkłonił, jak by to zrobił dawniej, gdy jeszcze nie nosił korony. Ale ukłon Imperatora wcale by nie sprawił przyjemności mincerzowi; przeciwnie, przeraził- by go do utraty zmysłów. Gdy Krispos opuszczał mennicę, musiał uniesieniem ręki rozkazać robotnikom, by nie przerywali pracy, żeby paść przed nim na twarz. Dopiero zaczynał doświadczać, jak bardzo dworski ceremoniał może umęczyć panującego. Przed mennicączekał oddział Halogajczyków. Gwardziści Impera- 10 torą powitali go, potrząsając toporami. Kapitan przytrzymał wierz- chowca za uzdę, by łatwiej go było dosiąść. Potężnie zbudowany, jasnowłosy mieszkaniec północy poczerwieniał na twarzy i pocił się obficie, choć Krisposowi zdawało się, że na dworze jest ledwie ciepło; niewielu dzikich najemników z północy dobrze znosiło letnie upały w Videssos. — Dokąd teraz, Wasza Wysokość? — spytał oficer. Krispos spojrzał na pergamin, na którym nabazgrał listę rzeczy do ; załatwienia przed południem. Tyle miał pilnych spraw od chwili wstą- f pienia na tron, że nawet nie próbował ich wszystkich spamiętać. E — Do rezydencji patriarchy, Thvari — odpowiedział. — Znowu i muszę się widzieć z Gnatiosem. [ Gwardziści stanęli w szyku wokół wielkiego kasztanowatego wała- ; cha. Krispos dotknął boków konia obcasami i oddał wodze. — Jazda, Postęp—powiedział. Imperialne stajnie pełne były zwierząt o wiele piękniejszych; An- thimos lubił dobre konie. Krispos jednak pozostał przy dawnym, ulu- \ bionym wierzchowcu, który był jego własnościąjeszcze przed obję- ; ciem władzy. Gdy oddział opuścił dzielnicę pałacową i znalazł się na placu Pala- • mas, Halogajczycy groźnie potrząsnęli toporami i krzyknęli: — Rozstąpcie się! Miejsce dlaAutokraty Videssańczyków! Jakby pod wpływem czarów, w tłumie otworzyło się przed nimi ; wąskie przejście. To był jeden z przywilejów władzy, który Krisposo- wi odpowiadał. Bez niego zmarnowałby pewnie z godzinę, by się przedostać na drugą stronę placu. Przedtem nieraz mu się to zdarzało. I Czasem myślał, że połowa ludności całego świata przychodzi na Pala- \ mas — po to, żeby sprzedać coś drugiej połowie. Choć obecność Imperatora i zimnookich Halogąjczyków hamowa- li ła temperamenty ulicznych handlarzy, i tak panowała tu ogłuszająca i wrzawa. Z ulgą potarł uszy, gdy hałas pozostał za nimi. Halogajczycy pomaszerowali na wschód ulicą Środkową naj waż- j niejsząarteriąmiasta. Videssańczycy kochali widowiska. Zatrzymy- wali się, gapili, wytykali palcami i nie szczędzili bezczelnych komenta- l rzy, zupełnie jakby Krispos nie mógł ich dojrzeć ani usłyszeć. Pomy- f ślał przekornie, że przecież dopiero od kilku dni jest ich Imperatorem, I więc traktujągo po prostu jak ciekawostkę. W najlepszym razie. i Oddział skręcił na północ w stronę Głównej Świątyni, największe- \ go sanktuarium Phosa w całym Imperium. Wkrótce ujrzeli rezydencję ; patriarchy. Krispos w napięciu oczekiwał kolejnego spotkania \ z Gnatiosem. i- Rozmowa zaczęła się gładko. Asystent ekumenicznego patriarchy, \ 11 t kapłan niższego stopnia imieniem Badourios, czekał na Krisposa przy drzwiach, żeby poprowadzić go do gabinetu swego przełożonego. Patriarcha żwawo wstał z fotela, ukląkł, a potem padł na posadzkę, oddając Imperatorowi pełen hołd proskynesis—z taką żarliwością że Krispos, jak zwykle w obecności Gnatiosa, zaczął się zastanawiać, czy nie jest to subtelna parodia. Choć wygolona tonsura i gęsta broda nadawały patriarsze wygląd duchownego, w odróżnieniu od więk- szości kapłanów nie pozbawiły go indywidualności. Krisposowi za- wsze przypominał lisa, bo był jednocześnie przebiegły, elegancki i zdradziecki. Mógłby być potężnym stronnikiem Imperatora, ale los zdecydował inaczej; nieżyjącyAnthinios był krewnym patriarchy. Krispos poczekał, aż Gnatios wstanie z podłogi, po czym usiadł w fotelu po drugiej stronie stołu. Gestem pozwolił kapłanowi zająć miejsce i zaczął prosto z mostu: — Mam nadzieję, wasza wielebność, że zmieniłeś zdanie w spra- wie, o której rozmawialiśmy wczoraj. — Wasza Wysokość, w dalszym ciągu zgłębiam święte pisma Phosa i prawo kanoniczne. — Gnatios wskazał piętrzące się przed nim zwoje pergaminu i tomy prawnicze. — Ale z żalem muszę przyznać, że jak dotąd nie udało mi się znaleźć precedensu, który pozwoliłby na od- prawienie ceremonii zaślubin Waszej Wysokości i Imperatorowej Dary. Jej żałoba po świętej pamięci Jego Wysokości, AutokracieAnthimo- sie III, jest bardzo świeżej daty, a poza tym byłeś, Wasza Wysokość, zamieszany w jego śmierć. Krispos ze złością wciągnął powietrze: — Proszę posłuchać, przenajświętszy ojcze. Ja nie zabiłem Anthi- mosa. Przysięgałem i przysięgam na naszego dobrego Pana, że mówię prawdę — i na poparcie swych słów zakreślił na sercu krąg, symbol boskiego słońca. —Niechaj Skotos wtrąci mnie w okowy wiecznego lodu, jeśli kłamię. — Nie wątpię w twoje słowa, Wasza Wysokość — gładko odparł Gnatios, również czyniąc znak słońca. —Ale fakt jest faktem, że An- thimos byłby dziś wśród żywych, gdyby cię wtedy przy nim nie było. — On może tak, ale za to ja byłbym martwy. Gdyby poprawnie sformułował zaklęcie, wykończyłoby mnie, a nie jego. Czyżby gdzieś w świętych pismach Phosa było powiedziane, że człowiek nie może bronić swego życia? — Nie — odparł patriarcha bez namysłu. — Nigdy czegoś takie- go nie twierdziłem. Ale nie uniknie wiecznego lodu ten, kto bierze za żonę wdowę po zabitym przez siebie człowieku. A sam przecież twier- 12 dzisz, że w pewnym sensie byłeś przyczyną śmierci Anthimosa. Dlate- go też postanowiłem określić, do jakiego stopnia jesteś za niąodpo- wiedzialny według norm prawa kanonicznego. Zapewniam cię, Wa- sza Wysokość, o mojej decyzji dowiesz się bezzwłocznie. — Przenajświętszy ojcze, ty twierdzisz, że istniejąpoważne wątpli- wości w tej sprawie, ale różni ludzie mogą mieć różne zdania. Jeśli będziesz mi się sprzeciwiał, bez trudu znajdę innego duchownego, który chętnie włoży błękitne buty patriarchy i weźmie moją stronę. Pojąłeś? — Ależ tak, pojąłem aż do bólu—odparł Gnatios, ironicznie uno- sząc brew do góry. — Przykro mi, że musiałem być tak brutalny—mówił dalej Kri- spos—ale zdaje mi się, że te wszystkie opóźnienia mało mają wspól- nego ze świętym słowem Phosa, a wiele z utrudnianiem mi życia. Nie zamierzam się z tym pogodzić. W noc, gdy mnie koronowałeś, powie- działem ci, że zamierzam być Imperatorem całego Videssos, włączając w to świątynie. Jeśli staniesz mi na drodze, zastąpię cię kimś innym. — Zapewniam Waszą Wysokość, że to sąniezamierzone opóźnie- nia — odrzekł patriarcha, ponownie wskazując na opasłe tomy na biurku. — Mimo wszelkich twoich argumentów, mamy do czynienia z trudnym, zawikłanym przypadkiem. Jeśli dobry bóg pozwoli, obie- cuję podjąć decyzję w ciągu dwóch tygodni, a wtedy zrobisz ze mną co zechcesz. To przywilej Autokratów — kapłan pochylił głowę z rezygnacją. — Dwa tygodnie? — Krispos z namysłem pogładził brodę. — A więc dobrze, przenajświętszy ojcze. Mam nadzieję, że je dobrze wykorzystasz. — Dwa tygodnie? — Dara stanowczo potrząsnęła głową. — Nic z tego. Nie damy mu tyle czasu. Niech się pobawi swoimi pergaminami jeszcze ze trzy dni, jeśli się przy tym upiera, ale to wszystko. Najlepiej byłoby skończyć z tym już jutro. Krispos często się zastanawiał, jakim cudem w tej filigranowej ko- bietce mieści się tyle uporu. Głową sięgała mu ledwie do ramienia, ale kiedy podjęła już jakąś decyzję, trudniej było jąprzekonać, niż ruszyć z miejsca najpotężniejszego Halogajczyka. Uspokajająco rozłożył ręce. — Cieszę się, że w ogóle dał się nakłonić do wyznaczenia jakiegoś terminu. W końcu przecież zdecyduje na naszą korzyść; lubi być pa- triarchą, a wie, że odbiorę mu ten urząd, jeśli powie, że nie możemy wziąć ślubu. Nic się nie stanie, jeśli poczekamy jeszcze dwa tygodnie. — Nie zgadzam się—odparła Dara z jeszcze większym uporem niż 13 poprzednio. —Nie wierzę mu ani za grosz. Gdyby stał po naszej stro- nie, po co by mu było opóźnienie? — Dlaczego chcesz przyśpieszyć ślub? Już się przecież zgodziłem, nie mogę więc zmienić zdania bez ważnego powodu, jeśli nie chcę, żeby mnie zaczął atakować w swoich kazaniach w Głównej Świątyni. — Mam bardzo ważny powód—odparła Dara. — Jestem w ciąży. — Jesteś... — Krispos wpatrywał się w niąz otwartymi ustami. A potem spytał głupio, jak prawie każdy mężczyzna, który słyszy podobną wiadomość: —Jesteś pewna? Dara zacisnęła wargi: — Jestem pewna. Po pierwsze dawno nie miałam okresu, a poza tym dziś rano zwróciłam w ustępie całe śniadanie, tak tam strasznie śmierdziało. — To znaczy, że rzeczywiście spodziewasz się dziecka—zgodził się Krispos. — Cudownie! — Wziął ją w ramiona i pogładził po gę- stych, czarnych kędziorach. A potem coś mu przyszło do głowy, i spytał ją, zanim zdał sobie sprawę, że nie jest to odpowiedni mo- ment: —Czy to moje? Poczuł, jak cała sztywnieje. Tak się złożyło, że jego pytanie nie było niestety bezprzedmiotowe. Nie byłoby też okrutne, gdyby je zadał w innym momencie. To prawda, Dara była jego kochanką, ale jednocześnie była także żoną Imperatora. Anthimos bynajmniej nie był obojętny na przyjemności cielesne. Wręcz przeciwnie. Dara w końcu spojrzała nań zakłopotana: — Myślę, że jest twoje—odparła powoli. — Przykro mi, ale nie mogę za to zaręczyć. Wiedziałbyś, że kłamię. Krispos wrócił myślą do czasów, gdy był vestiariosem. Jego pokój z urzędu przylegał do wspólnej sypialni Dary i Anthimosa. Były Im- perator wiele nocy spędzał na pijaństwie i hulankach, ale czasem zo- stawał w pałacu. Krispos westchnął na to wspomnienie; w sprawach, w których chciał mieć pewność, życie przynosiło mu same wątpliwo- ści. Obserwował, jak Dara z namysłem mruży oczy i zaciska wargi. — Czy odważyłbyś się wydziedziczyć teraz moje dziecko, nieza- leżnie od tego, do kogo będzie kiedyś podobne? — spytała. — Właśnie zadałem sobie to samo pytanie — powiedział z szacunkiem. Jego przyszła żona rozumowała bezbłędnie, a poza tym lubiła być Imperatorową, podobnie jak Gnatios lubił być patriarchą. Do tego był jej potrzebny Krispos, ale i on jej potrzebował; jako wdo- wa po Anthimosie dała mu prawo do tronu, poprzez koligację ze staro- 14 żytnym imperatorskim rodem. Westchnął jeszcze raz: —Nie, nie mogę sobie pozwolić na coś takiego. — Krisposie, dobry bóg mi świadkiem, że chciałabym, żeby ono było twoje, i pewnie tak jest—powiedziała szczerze. — Przecież przez całe lata byłam jego żoną i ani razu nie poczęłam. Nie miał też ani jednego bękarta z żadnąze swoich dziwek, a sypiał z całym miastem. Zastanawiam się, czyjego nasienie miało męską siłę. — To prawda — odparł Krispos. Poczuł ulgę, ale nie do końca. Wierzył jedynie Phosowi. Lata spędzone w mieście Videssos nauczy- ły go, jak niebezpiecznie byłoby zaufać do tego stopnia zwykłym śmiertelnikom. Ale nawet jeśli dzieciak nie jest krwiąz jego krwi, moż- na będzie go odpowiednio kształtować. — Jeśli to chłopiec, nazwie- my go Phostis, po moim ojcu. Dara zastanowiła się, a potem kiwnęła głową. — To dobre imię.—Dotknęła ramienia męża. — Teraz już wiesz, że trzeba się śpieszyć, prawda? Im prędzej weźmiemy ślub, tym lepiej: nie tylko my potrafimy liczyć do dziewięciu. Dziecko urodzone parę tygodni wcześniej nie da powodu do plotek, ale różnica kilku miesięcy na pewno je sprowokuje, tym bardziej jeśli niemowlę będzie duże i silne... — Tak, tak, masz rację—zgodził się z nią. — Porozmawiam z Gna- tiosem. Jeśli mu się nie spodoba ten pośpiech, to trudno. Pamiętasz, jak w czasie koronacji mnie zaskoczył, każąc przemawiać bez przygotowa- nia? Jestem przekonany, że chciał, żebym się zbłaźnił. Teraz mu się zrewanżuję. — W rewanżu za taki afront Gnatios powinien spędzić trochę cza- su w więzieniu pod rządowym budynkiem przy ulicy Średniej — od- powiedziała. —Tak sobie pomyślałam, jak tylko mi o wszystkim opo- wiedziałeś. — Może i tak się stanie, jeśli mi się teraz sprzeciwi — odrzekł Kri- spos. — Wiem, że z dwojga złego wolałby, żeby Petronas opuścił klasztor i zasiadł na tronie zamiast mnie. Jest krewnym Anthimosa, a więc i krewnym jego wuja. — Za to twoim krewnym nie jest na pewno — kwaśno odparła Dara. —Powinieneś zrobić patriarchą swojego człowieka. Jeśli zosta- wisz na tym stanowisku osobistego wroga, będziesz miał stale kłopoty. — Wiem o tym. Jeśli Gnatios się nie zgodzi, będę miał powód, żeby się go pozbyć. Kłopot w tym, że będę go musiał zastąpić opatem Pyrrhosem. — Będzie lojalny—powiedziała. 15 — To na pewno. — Krispos był daleki od entuzjazmu. Pyrrhos był zdolny i uczciwy, ale także fanatycznie religijny. Gnatios nigdy nie stałby się tak przyjazny nowemu Imperatorowi, ale o ileż łatwiej byłoby z nim współpracować. — Mam jednak nadzieję, że Gnatios będzie ci służył na dwóch łap- kach, jeśli wyczuje, że zamierzasz mu sprawić lanie—zakończyła Dara. Krispos nagle poczuł, że ma dość zastanawiania się nad Gnatiosem i jego decyzjami. Zamiast tego pomyślał o dziecku Dary —o moim dziec- ku, powiedział sobie twardo. Podszedł i wziął jąw ramiona. Zapiszcza- ła, zaskoczona, gdy pochylił się, by jąpocałować, ale zaraz namiętnie przywarła do jego ust. Pocałunek trwał długo. Gdy się wreszcie oderwali od siebie, Krispos spytał: — To co, idziemy do sypialni? — Co? Przecież jeszcze nie wieczór. Służba się zgorszy. — Bzdura — odparł. Po ekstrawagancjach Anthimosa mało co mogłoby zdziwić służących, chyba tylko całkowita abstynencja, pomyślał, a głośno dodał: — Poza tym, mam swoje powody. — Podaj chociaż dwa—przekomarzała się. — Dobrze. Po pierwsze, jeśli jesteś w ciąży, pewnie za jakiś czas przestanie cię to interesować, więc lepiej korzystać póki można, jak to się mówi. Po drugie, zawsze marzyłem o tym, żeby się z tobą kochać w blasku słońca. Przedtem nie można się było na to odważyć. Uśmiechnęła się. — Trochę realizmu i trochę romantyki. Dobrze, czemu nie? Poszli wzdłuż korytarzy, trzymając się za ręce. Jeśli nawet panny służące i eunuchowie-szambelani rzucali im wymowne spojrzenia, żad- ne z nich tego nie zauważyło. Vestiarios Barsymes skłonił się przed Krisposem. — Wasza Wysokość, patriarcha już tu jest — zaanonsował gło- sem kastrata, chwilami pobrzmiewającym jak tenor, a chwilami jak alt. Pomijając wahania tembru, głos ten brzmiał obojętnie; niewiele rzeczy mogłoby wyprowadzić z równowagi szambelana. — Dzięki, szanowny panie—odparł Krispos; wobec pałacowych eunuchów należało używać innych zwrotów grzecznościowych niż wobec szlachty.— Wprowadzić. Gnatios padł na twarz natychmiast po przekroczeniu progu komna- ty, w której Krispos walczył z raportami podatkowymi: — Wasza Wysokość—wymruczał. 16 — Ależ, przenajświętszy ojcze, proszę wstać — powitał go kor- dialnie Krispos. — Proszę usiąść i się rozgościć. Może posłać po wino i ciasteczka?—Gdy Gnatios kiwnął głową, Imperator gestem polecił Barsymesowi przynieść poczęstunek. Kiedy patriarcha skończył jeść i pić, Krispos przystąpił do rzeczy: — Wasza wielebność, przykro mi, że musiałem cię wezwać już te- , raz, mimo że obiecałem ci dwa tygodnie do namysłu, ale muszę wie- ' dzieć, czy twoim zdaniem mogę legalnie wziąć ślub z Darą. Spodziewał się, że Gnatios aż się zapluje protestując, ale twarz pa- ?. triarchy rozjaśniła się w szerokim uśmiechu: : — Cóż za miły zbieg okoliczności, Wasza Wysokość. Po południu zamierzałem powiadomić cię, że już podjąłem decyzję. — A więc? Jeśli Gnatios sądzi, że po takim wstępie będzie mi łatwiej prze- łknąć odmowę, to czeka go brutalne przebudzenie, pomyślał Kri- spos. : Ale kapłan uśmiechnął się jeszcze szerzej: — Jestem szczęśliwy, mogąc powiadomić cię, Panie, że nie znala- • złem żadnych kanonicznych zastrzeżeń co do twego zamierzonego i związku z Imperatorową, Ten pośpiech może wprawdzie wywołać plot- ki, ale to nie ma nic wspólnego z legalnościątego małżeństwa w świetle I prawa kanonicznego. — Naprawdę?—w głosie Krisposa brzmiało przyjemne zaskocze- i nie. — Wspaniale, że jesteś tego zdania, przenajświętszy ojcze. — Wstał i własnoręcznie dolał wina do obu pucharów. \ — Cieszę się, że miałem zaszczyt usłużyć Waszej Wysokości w tej sprawie — odparł Gnatios, podnosząc puchar. — Zdrowie Waszej Wysokości. — I twoje. Autokrata i patriarcha wypili. Potem Krispos powiedział: — Z twoich słów, ojcze, wnoszę, że zechcesz osobiście udzielić nam ślubu. Jeśli Gnatios ma coś w zanadrzu, powinien zacząć się wycofywać albo przynajmniej namyślać, pomyślał Imperator. Ale patriarcha natychmiast przytaknął: — Będę zaszczycony, Wasza Wysokość. Proszę tylko podać datę. Wspominałeś coś o pośpiechu, Panie, więc trzeba chyba wyznaczyć jak najkrótszy termin. — Właśnie. — Krispos wciąż nie dowierzał temu nagłemu przy- pływowi dobrej woli – Czy zdążycie ze wszystkim za, hmm, powiedz- my za dziesięć dni? Patriarobe bezgłośnie poruszył ustami: — Wkrótce po pełni? Służę Waszej Wysokości — skłonił się lek- ko Krisposowi. — Doskonale. Krispos wstał, kończąc audiencję. Patriarcha zrozumiał i wycofał się w ukłonach. Barsymes towarzyszył mu aż do wyjścia z impe- ratorskiej rezydencji. Krispos ponownie zajął się rejestrami podatkowymi. Uśmiechał się lekko, podnosząc rylec, by zrobić notatki na woskowej tabliczce. Po- szło łatwiej, niż się spodziewałem , pomyślał z lekką pogardą dla Gnatiosa. Zdaje się, że patriarcha postanowił zapłacić każdą cenę, by utrzymać się na stanowisku. Trochę stanowczości, a będzie tańczył, jak mu Krispos zagra. Miło jestpozbyć się zmartwienia, podsumował audiencję w myśli, i zabrał się za następną księgę podatkową. — Proszę się nie niepokoić, Wasza Wysokość, mamy jeszcze spo- ro czasu—powiedział Mavros. Krispos spojrzał na przyrodniego brata z wdzięcznością i z irytacją zarazem. — Miło coś takiego w końcu usłyszeć, dobry bóg mi świadkiem. Krawcowe Dary dostajązbiorowej histerii i skamlą, że nigdy nie skoń- cząjej sukni na czas. One mająfioła, a główny mincerz jest jak kaktus i ma najostrzejsze igły świata. Twierdzi, że mogę go zesłać do Pristy, a i tak nie zrobi na czas ceremonii wystarczającej liczby monet z moim obliczem. — Wspomniał Pristę?—W oczach Mavrosa lśniły iskierki rozba- wienia. —To pewnie mówi serio. Samotna twierdza na północnym brzegu Morza Videssańskiego była miejscem wygnania dla niepoprawnych wrogów Imperium. Mało kto udałby się tam z własnej woli. — Nie obchodzi mnie, czy mówi serio — warknął Krispos. — Muszę mieć to złoto, by je rozdać tłumom. Tamtej nocy zbyt szybko zagarnęliśmy władzę. To moja druga szansa. Jeśli jej teraz nie wyko- rzystam, mieszczuchy pomyślą, że jestem skąpy, i będziemy z nimi mieli bez przerwy na pieńku. — Pewnie masz rację — odparł Mavros — ale czy to musi być wyłącznie twoje złoto? Pewnie byłoby miło, ale skarbiec należy do ciebie, tak samo jak mennica. Złoto to złoto, nikogo nie obchodzi, czyja twarz jest na monecie. 18 — Racja—przytaknął Krispos po krótkim namyśle. — Mincerz się ucieszy. Tanilis też by się cieszyła, słysząc twoje słowa. Jesteś jej nieodrodnym synem. — Mam nadzieję, że to komplement. — I słusznie. To wielka pochwała. Krispos żywił ogromny podziw dla matki Mavrosa. Tanilis była ' jednąz najbogatszych szlachcianek Opsikionu, miasta na wschodnich rubieżach Videssos. Miała także dar widzenia przyszłości i talenty magiczne. Przepowiedziała Krisposowi wielkąprzyszłość, pomagała mu finansowo, dawała dobre rady i uczyniła Mavrosa jego przybra- I nym bratem. Choć była starsza od Krisposa o dziesięć lat, przez pół roku byli kochankami, aż do jego powrotu do miasta Videssos. O tym i Mavros nie wiedział. Krispos w dalszym ciągu porównywał z niąkażdą napotkaną ko- bietę, nawet Darę. O tym z kolei nie wiedziała Dara. Barsymes delikatnie zastukał w otwarte drzwi ich komnaty. — Wasza Wysokość, szlachetny panie, wasza obecność jest nie- zbędna na następnej próbie ślubnej procesji. W sprawach ceremoniału vestiarios rozkazywał nawet Autokracie. i, — Zaraz do was przyjdziemy, Barsymesie—obiecał Krispos. Szam- ' belan oddalił się o dwa - trzy metry, ale nie odszedł. Imperator od- wrócił się do Mavrosa: — Przy okazji ślubu chciałbym ogłosić cię Sevastokratorem. — Naprawdę? Właśnie mnie? Mavros nie miał jeszcze trzydziestki, był nieco młodszy od Krispo- sa i cechował go dużo gorętszy temperament. Nie był w stanie ukryć ? swego zaskoczenia i zachwytu: — Kiedy tak postanowiłeś? — Myślałem o tym od dnia koronacji. Pełnisz rolę pierwszego mi- f nistra, więc należy ci się tytuł, który temu odpowiada. A ślub będzie dobrą okazją, żeby ci go nadać. Mavros skłonił się: , — Będziesz kiedyś musiał zacząć informować swojątwarz o tym, \ co myślisz, bo nie znać po niej żadnych uczuć — powiedział bezczel- ? nie. — Odczep się—odparł Krispos.—W parze z tytułem Sevasto- i kratora idzie bogactwo, większe niż twój dziedziczny majątek. Jeśli ' umrę bezpotomnie, będziesz także moim spadkobiercą. Gdy to mówił, pomyślał o dziecku Dary. Niestety, moje wątpliwo- \ ści skończą się dopiero z chwilą jego przyjścia na świat, pomyślał, l a może i nie wtedy, może będą się nad tym zastanawiał latami. — Zdaje się, że od kiedy zostałeś Imperatorem, nie słuchasz, co do 19 ciebie mówią— usłyszał głos Mavrosa. Widocznie zamyślił się i czegoś nie dosłyszał. Poczuł, że się czerwieni. Mavros powtórzył swoje słowa z takąminą, jakby wyświadczał ogromną łaskę niegod- nemu pachołkowi:—Mówiłem, że jeśli umrzesz bezpotomnie, to bę- dzie pewnie oznaczało twoją przegraną w wojnie domowej. W tym przypadku mnie też pewnie skrócą o głowę, a zatem nie będę w najlepszej kondycji, żeby przejąć tron po tobie. Mimo pozornej beztroski, pewnie ma rację, pomyślał Krispos i powiedział: — Jeśli nie tyczysz sobie tego zaszczytu, dostanie go Iakovitzes. Obaj się roześmiali i Mavros odpalił: — No dobra, biorę, bo on jest do niczego. Ma specjalny talent do zrażania sobie ludzi. Gdyby stanął przy tobie w wojnie domowej, prze- grałbyś, bo nikt nie chciałby być po jego stronie. Potem, obawiając się, że Krispos weźmie to wszystko na serio, dodał: — Jest wśród drużbów, prawda? — Jasne, że tak—odparł Krispos. — Nie mogłem go pominąć, bo ten jego ostry jęzor nie zostawiłby nas w spokoju. Zaznałem już tego w czasach, gdy byłem jego koniuszym. Ty też dobrze wiesz, na co go stać. — Ja? Skądże. — Wyraz niewinności na twarzy Mavrosa nie do końca był przekonywający. Zanim Krispos zdążył na to odpowiedzieć, ponownie pojawił się Barsymes i z nieodmiennągrzecznościąprzypomniał: — Wasza Wysokość, próba zaraz się zacznie. Wasza obecność, i twoja, wielmożny panie — zwrócił się do Mavrosa—byłaby bardzo mile widziana. — Idziemy—potulnie zgodził się Krispos, i obaj mężczyźni podą- żyli w ślad za vestiariosem. Barsymes biegał wzdłuż szeregu, pogdakując jak kwoka, która nie jest pewna, czy wszystkie jej kurczęta sana miejscu. Jego długa twarz zastygła w wyrazie goryczy, tym łatwiejszym do odczytania, że nie miał brody na policzkach. — Proszę was, szlachetni panowie, wielmożni panowie, Wasza Wysokość, starajcie się zapamiętać to, co ćwiczyliśmy—błagał ze- branych. — Gdyby nasza armia opanowała musztrę tak dobrze, j ak my, Vi- dessos panowałoby nad całym cholernym światem. 20 Iakovitzes wzniósł oczy ku niebu i pogładził przyprószoną siwizną brodę: — Dobrze już, skończmy wreszcie z tymi głupotami. Barsymes westchnął głęboko i mówił dalej, jakby nikt mu nie prze- rywał: — Jeśli wszystko pójdzie gładko, spokojnie i godnie, z pewnością wzbudzimy stosowny zachwyt mieszkańców Videssos. — Sam Phos, zstępujący ze słonecznych niebios ze Skotosem skrę- powanym wstążeczkami, pewnie by nie wzbudził stosownego zachwy- tu mieszkańców Videssos — powiedział Mavros — a ty myślisz, że nam się uda? — Nie zwracaj uwagi na moich towarzyszy—powiedział Krispos do Barsymesa, który był bliski ataku nerwowego. — Jesteśmy w twoich doświadczonych rękach. Vestiarios prychnął gniewnie, ale trochę się uspokoił. Potem w jednej ; chwili zmienił się z troskliwej kwoki w kaprala: — Zaczynamy, teraz!—zakomenderował. — Naprzód na plac Palamas. Spokojnym krokiem poprowadził ich z rezydencji Imperatora, przez trawniki, ogrody i gaje, obok Głównego Sądu, Sali Dziewiętnastu Tap- i czanów i innych wspaniałych zabudowań pałacowych. Krispos wiedział, ze Dara i towarzyszący jej orszak zmierza teraz in- nym szlakiem w tę samąstronę. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinni się spotkać przy wejściu na plac. Tak przynajmniej było na próbach. Barsymes był, zdaje się, pewien, że i tym razem wszystko pój- l dzie zgodnie z planem. Krispos pomyślał, że ta jego pewność siebie F chyba opiera się na czarach, ale—o ile Imperatorowi było wiadomo — żaden mag nie pracował przy organizowaniu tej ceremonii. Jednak, gdy minęli już ostatni zakręt przed placem Palamas, jakby za sprawą magii, z przeciwnej strony bram pałacowych pojawiła się Dara i towarzyszące jej damy. Gdy się zbliżyła, zobaczył malującą się na jej twarzy ulgę; niewątpliwie też się niepokoiła, czy obie grupy spotkająsię zgodnie z planem. — Cudownie wyglądasz—powiedział, ujmując lewąrękąjej pra- wądłoń. Uśmiechnęła się. Lekki wiaterek igrał z jej włosami; podob- nie jak on, nie miała dziś na głowie korony. Za to głęboka złota barwa jedwabnej sukni pięknie kontrastowała z jej oliwkowącerą. Rękawy i dekolt szaty zdobiła delikatna koronka; dopasowany stanik podkre- |. ślał pięknąsylwetkę Imperatorowej. — Naprzód! —zakomenderował ponownie Barsymes, i połączone 21 orszaki nowożeńców ruszyły poprzez plac. W pałacowych ogrodach nie było nikogo; za to na placu zgromadził się tłum, który na widok Krisposa z orszakiem zaczął wiwatować i rzucił się w jego stronę. Gdy- by nie podwójny rząd palików, ozdobionych barwnymi wstęgami, i Halogąjczycy rozstawieni co trzy metry, weselna procesja utknęłaby w miejscu. Zamiast miecza Krispos miał u pasa duży skórzany worek. Sięgnął doń, wyciągnął garść monet i rzucił je w tłum. Zgromadzeni zaczęli wiwatować jeszcze głośniej i z większym entuzjazmem. Drużbowie, wyposażeni w podobne worki, również zaczęli rozrzucać złoto na wszy- stkie strony. Tak samo czyniło kilkunastu służących, obciążonych jeszcze większymi torbami pełnymi pieniędzy. — Zwyciężyłeś, Krisposie! — krzyczano. — Sto lat! Autokrata! Wielu synów! Niech żyje Imperatorowa Dara! Szczęścia! Zdrowia! Były i inne okrzyki: — Pieniędzy! Tutaj, tutaj! Do nas! Ktoś zawołał: — Za każdą sztukę złota dla mnie, jeden radosny rok dla Imperato- ra i Imperatorowej! — Oryginalne połączenie pochlebstwa z chciwością prawda? — powiedział Iakovitzes. — Szkoda, że sam na to nie wpadłem. Zręczny pochlebca stał niedaleko, machając rękami jak wariat. Kri- spos pociągnął służącego za rękaw: — Daj mu sto sztuk złota. Mężczyzna krzyczał z zachwytu, gdy sługa sypał mu złoto naj- pierw w złożone dłonie, potem w kieszeń, którąpośpiesznie doszyto do szaty—widać przyszedł przygotowany na każdy uśmiech losu. — Ładny gest, Krisposie—skomentowała Dara—ale nie prze- żyjemy razem stu lat, choć pewnie bardzo byśmy tego chcieli. — Założę się, że i ten facet nie będzie miał stu sztuk złota, gdy wydostanie się z placu—odparł Krispos. — Oby miał pożytek z tych, które uda mu się zachować, a nam niech szczęście sprzyja przez tyle lat, ile jemu zostanie monet. Orszak ślubny przebił się wreszcie przez plac Palamas na ulicę Środ- kową. Tu długie kolumnady chroniły tłumy przed słońcem. Służący, w eskorcie Halogajczyków, przynieśli nowe torby pełne złota. Kri- spos zanurzał w nich ręce i rozrzucał monety najdalej, jak mógł. Podobnie jak przedtem, gdy szedł do Gnatiosa, skręcił na północ. Tym razem orszak minął patriarszą rezydencję z czerwoną ceglaną kopułą i skierował się do pobliskiej Głównej Świątyni. Mavros do- tknął ramienia Krisposa: — Pamiętasz, kiedy ostatnio widzieliśmy takąciżbę na tym placu? 22 — Pewnie, że tak—odparł Krispos, myśląc o dniu, kiedy wstąpił na tron. Koronacja odbyła się w drzwiach świątyni. — Szkoda, że tego nie widziałam—westchnęła Dara. — Ja też żałuję — powiedział. Oboje wiedzieli, że to nie byłoby dobrze widziane w sytuacji, kiedy Krispos odebrał władzę jej mężowi. Nawet dzisiejsza ceremonia będzie źródłem wielu plotek, które krążyć będąpo miejskich szwalniach i tawernach. Ale Dara miała rację; była w ciąży i ślub musiał się odbyć szybko. Na schodach Głównej Świątyni stali Halogajczycy, zwróceni twa- rzami do tłumu, by ochraniać Krisposa i jego towarzyszy. Tak samo było w dniu koronacji. Gnatios oczekiwał nowożeńców u szczytu scho- dów. Patriarcha, w szacie ze złotogłowiu i błękitnego jedwabiu wy- szywanego perłami i w błękitnych butach, zachwycał niemal impera- torską wspaniałością. Ustawieni po obu jego stronach niżsi rangą, skromniej odziani duchowni, kołysali kadzielnicami na długich łańcu- I chach. Nos Krisposa zaczął drgać, podrażniony słodkim zapachem aromatycznego dymu. Mocno ściskał dłoń Dary, gdy razem wstępowali na szerokie, niskie > schody. W żadnym wypadku nie chciał ryzykować, że upadnie; teraz, ; gdy była ciężarna. Za nimi kroczył orszak. Z tyłu służący rozrzucali 1 w tłum ostatnie garście złotych monet. Gnatios skłonił się, gdy doszli do szczytu schodów, ale nie padł na twarz. W końcu tu rozciągała się jego władza. Krispos również po- : chylił głowę, ale lekko, by zaakcentować, że jego pozycja jest wyższa, • nawet tutaj, w świątyni. ' — Pozwól, Wasza Wysokość, że wprowadzę was do środka — i powiedział patriarcha i razem z akolitami odwrócił się i wszedł do przed- : sionka. Poprzednim razem Barsymes odziewał tu Krisposa w koroną- i cyjne szaty. — Chwileczkę — powiedział Imperator podnosząc dłoń. Gnatios zatrzymał się i odwrócił, lekko zmarszczywszy czoło: — Czy coś jest nie w porządku? — Ależ skądże. Po prostu chciałem przed wejściem wygłosić krót- ) kąmowę. Zmarszczka na czole patriarchy pogłębiła się: — Tego nie było w planie, Wasza Wysokość. — No cóż. Nie przejmowałeś się ceremoniałem tak bardzo, kiedy poprosiłeś mnie, bym przemówił do tłumu przed samą koronacją. — ' Krispos mówił to żartobliwym tonem, ale postarał się, by w jego spo- i jrzeniu była groźba. Tamtego dnia patriarcha próbował go zniszczyć, 23 ośmieszyć przed tłumem videssanczyków, którzy stanowili najbardziej wymagającą i chimerycznąpubliczność pod słońcem. Teraz Gnatios mógł jedynie skłonić się z pokorą: — Życzenie Autokraty jest prawem—oświadczył półgłosem. Krispos rozejrzał się po zatłoczonym placu i podniósł w górę obie ręce: — Ludu Videssos! —zawołał. — Ludu Videssos! —powtórzył i poczekał, aż zapadnie cisza. — Ludu Videssos, dziś mamy szczęśliwy dzień. Z dwóch powodów. Po pierwsze, biorę dziś ślub... Rozległy się ogłuszające wiwaty i brawa. Uśmiechnął się i odcze- kał, aż ucichną, po czym mówił dalej: — Po drugie, w waszej obecności chcę dziś mianować nowego Sevastokratora. Tłum milczał, ale milczeniem pełnym czujności i napięcia. Miano- wanie pierwszego ministra to poważna sprawa, tym bardziej że na tronie zasiada nowy, mało znany i na dobitkę bezdzietny Imperator. W tej wyczekującej ciszy Krispos powiedział: — Daję wam nowego Sevastokratora: to mój przybrany brat, Ma- vros! — Niech Imperatorska łaska mu sprzyja! —wrzasnął tłum jednym głosem. Krispos aż zamrugał; nie wiedział, że Videssańczycy mają specjalny okrzyk również na okoliczność mianowania Sevastokratora. Zaczynał podejrzewać, że ceremoniał tego Imperium przewiduje jakiś okrzyk albo rytuał na każdą okoliczność. Szeroko uśmiechnięty Mavros machał rękądo tłumu. Krispos trącił go łokciem: — Powiedz coś—szepnął. — Kto, ja?—spytał Mavros, również szeptem. Gdy Krispos przy- taknął, nowy Sevastokrator znowu pomachał ręką, tym razem, by uciszyć zgromadzonych. Gdy mu się to udało na tyle, by mogli do- słyszeć jego głos, powiedział: — Jeśli dobry bóg pozwoli, będę pełnił tę funkcję równie dobrze, jakAutokrata swoją. Dziękuję wam wszystkim. Mavros zniżył głos pośród wiwatów i powiedział do Krisposa: — Udało mi się wszystko zwalić na ciebie, Wasza Wysokość. Jeśli zaczniesz schodzić na złądrogę, mam wymówkę, żeby móc zrobić to samo. — A niech cię lód ogarnie — odparł Krispos i skinął głową Gna- tiosowi:— Zaczynamy? — Naturalnie, Wasza Wysokość. Czas najwyższy. — Wyraz twa- 24 j? rzy patriarchy nie pozostawiał wątpliwości, że opóźnienie nie było bynajmniej jego pomysłem. Bez słowa wszedł do świątyni. Gdy Krispos znalazł się w przedsionku, poczekał chwilę, aż jego oczy przywyknądo przyćmionego światła. Znajdowali się w najskromniej zdobionej części Głównej Świątyni; pomieszczenie było zaledwiepięk- ne. Ścianę naprzeciw nich zdobiła mozaika, przedstawiająca Phosa jako ; młodzieńca bez brody; pasterza, który chroni swoje stado przed wilka- mi. Drapieżniki uciekały z podkulonymi ogonami do swego władcy, i Skotosa, odzianego w czarnąszatę. Na obliczu boga zła malowała się ; zimnanienawiść. Mozaiki na suficie ukazywały tych, którzy nie oparli się pokusom Skotosa. Potępione dusze tkwiły zamarznięte w okowach wiecznego i lodu. W powietrzu, na czarnych, błoniastych skrzydłach unosiły się demony o paszczach pełnych straszliwych kłów i torturowały grze- szników na sto przemyślnych sposobów. Zdobienia pokrywały każdy centymetr Głównej Świątyni. Nawet marmurowa belka nad wejściem do przedsionka była ozdobiona relie- fem. Na środku widniało słońce Phosa, a jego promienie spływały na i cały las ząbkowanych, spiczastych liści, splecionych w wymyślne, powtarzające się wzory. Krispos zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na miejsce prawie przy samych drzwiach, gdzie przy świetle pochodni Barsymes odział go w legginy, kilt, tunikę, płaszcz i czerwone buty, czyli w przepisowy koronacyjny strój Imperatora. Buty były przyciasne; Anthimos miał mniejsze stopy niż on. Krispos w dalszym ciągu chodził w za małych butach, safiannicy obiecywali jednak, że już wkrótce będzie miał obu- wie na miarę. Gnatios dopiero po kilku krokach zorientował się, że Krispos się zatrzymał. Patriarcha odwrócił się i spytał: — To co, zaczynamy? Z taką starannością usunął ze swego głosu wszelkąironię, że zakra- wało to na jeszcze większą drwinę. Krispos nie mógł mu okazać, że poczuł się urażony, więc bez słowa wyszedł za kapłanem z przedsionka i wkroczył do głównej nawy. W rzędach ławek siedzieli już cywilni i wojskowi dostojnicy Videssos i ze swymi damami, a obok nich najważniejsi prałaci i opaci. Wszyscy wstali na powitanie Autokraty i patriarchy. Bogate, barwne szaty szlachciców, przetykane złotymi i srebrnymi ? nićmi, lśniły od klejnotów, które jednak nie dorównywały blaskiem biżuterii na ciele i włosach ich żon i towarzyszek. Stroje te przyciągnę- i f 25 łyby uwagę widza w każdym innym miejscu na świecie, poza Główną Świątynią. Tutaj bynajmniej nie dominowały—trzeba było wysiłku, żeby je w ogóle zauważyć. Nawet ławki, na których siedzieli szlachetni widzowie, były same w sobie dziełami sztuki; wykonano je aż do lśnienia wypolerowanego złotego dębu, inkrustowanego kością słoniową, czerwonobrązowym drzewem sandałowym, półszlachetnymi kamieniami i macicąperłową, która jarzyła się odbitymi promieniami światła. Ogromne wnętrze Głównej Świątyni wypełniała światłość—prze- cież było to sanktuarium Phosa. „W tym miejscu to, co niematerialne, stało się materią", przeczytał kiedyś Krispos w starej kronice, opowiadającej o budowie Świątyni. Gdyby zetknął się z takim opisem w jakimś odległym od stolicy mia- steczku, nigdy by nie zrozumiał, o co autorowi chodziło. W mieście Videssos mógł się na własne oczy przekonać o prawdzie tych słów. Pasma srebrnej blachy, złotej folii i płaty macicy perłowej biegły nieprzerwanymi liniami wzdłuż ścian Świątyni, rzucając miękkie sno- py światła w najdalsze jej zakamarki. W blasku tym lśniły, niemal nie rzucając cienia, dziesiątki kolumn, powleczonych rozjarzonym mchem agatów. Na kolumnach tych wspierały się cztery skrzydła budynku. Gdy Krispos spuścił wzrok, widział swoje odbicie w polerowanej po- sadzce ze złocistego marmuru. Równie lśniący, ale biały jak śnieg marmur zdobił ściany Świątyni. Biel kamienia, uzupełniona turkusami oraz różowym kwarcem i rdzawym chalcedonem w dolnej części ścian, odzwierciedlała barwy i piękno nieba Phosa, które dzięki sztuce zdobniczej zawitało do we- wnątrz budynku. Kolory nieboskłonu niepostrzeżenie poprowadziły wzrok Impera- tora do góry, ku bliźniaczym półkopułom, ozdobionym mozaikami ku czci świętych mężów, którzy zasłużyli się Phosowi. Przyjrzawszy się im, nie sposób było odwrócić oczu i wzrok błądził wciąż dalej i dalej, wyżej i wyżej, w przestrzeni olbrzymiej centralnej kopuły, z której sam Phos spoglądał na swoich wyznawców. Przez liczne okna w podstawie kopuły wlewały się potoki słonecz- nego światła i odbijały się od rozjarzonych półszlachetnymi kamie- niami ścian; promienie Phosa jakby odcinafy wnętrze kopuły od re- szty budynku. Gdy Krispos był tu po raz pierwszy, trudno mu było uwierzyć, że konstrukcja rzeczywiście wspiera się na świątynnych murach; zdawało mu się, że szybuje w powietrzu, unosząc się na łań- cuchu zawieszonym gdzieś, hen, w niebiosach. 26 A z niebios właśnie, poprzez świetliste słoneczne promienie, Phos spoglądał na zwykłych śmiertelników, zebranych w jego sanktuarium. Bóg przedstawiony na mozaice w kopule nie był uśmiechniętym mło- dzieńcem. Przedstawiono go jako brodatego, dojrzałego mężczyznę o poważnej, szlachetnej twarzy, a jego oczy... Gdy Krispos po raz pierwszy przyszedł się modlić do Głównej Świątyni, ukorzył się przed ich spojrzeniem: wielkie, wszystkowiedzące, przeszywały każdego na wylot. Tak być powinno: Phos z kopuły był sędzią, a nie dobrym paste- rzem. Delikatne, długie palce jego lewej dłoni przyciskały do piersi oprawnąksięgę, w której zapisano wszystkie dobre i złe uczynki. Można było tylko mieć nadzieję, że dobro przeważy nad złem. Jeśli nie, na człowieka czekało piekło wiecznego lodu, bo choć Phos był sprawie- ; dliwy, Krispos wiedział, że nie można było liczyć na jego miłosierdzie. Głowę i ramiona boga otaczały płytki z jednostronnie powleczo- nego złotem szkła, ustawione pod różnymi kątami; każda zmiana oświe- ' tlenia lub pozycji obserwatora powodowała grę światła, wzmagającą duchową głębię obrazu. Jak zawsze, Krispos niemałym wysiłkiem woli oderwał oczy od twa- \ rzy Phosa. W każdej świątyni Phosa na terenie Imperium Videssos na mozaice w centralnej kopule znajdował się podobny wizerunek boga; Krispos nieraz je oglądał. Żaden z nich jednak nie miał w sobie ani odrobiny tego zadumanego majestatu, tej srogiej szlachetności, jaką ' przepojony był ich wzorzec w stolicy. Tu bóg naprawdę natchnął artystów, tworzących jego obraz. Nawet gdy Krispos spojrzał na wielki srebrny ołtarz pod sklepie- niem kopuły, czuł na sobie niemal dotykalne spojrzenie Phosa. Widok : oszałamiająco pięknego patriarszego krzesła za ołtarzem, także nie pomógł Imperatorowi dojść do siebie. Wszyscy wierni również stali w niemym zachwycie czekając, aż rozpocznie się ceremonia. Gnatios wzniósł ręce do boga w kopule i boga ponad nią, i ponad niebiosami: — Wielbimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki spraw- dzian życia wypadł na naszą korzyść—zaintonował. Krispos powtarzał za nim wyznanie wiary, podobnie jak wszyscy zgromadzeni; obok siebie słyszał jasny sopran Dary. Uścisnął jej rękę, : a ona odpowiedziała uściskiem. Kątem oka widział, jak się uśmiecha. Gnatios opuścił ręce. Zebrani wielmoże z powrotem usiedli > w ławkach. Ich spojrzenia Krispos także czuł na sobie, ale nie tak, jak 27 wzrok Phosa. Dostojnicy w dalszym ciągu zastanawiali się, jakim bę- dzie Autokratą. Dobry bóg wiedział to z góry, ale pozwalał, by Kri- spos sam kierował swoim życiem. Gnatios chwilę czekał na ciszę, po czym ubrał w słowa to, o czym Krispos właśnie myślał: — Całe miasto dziś patrzy na nas. Dziś jesteśmy świadkami mał- żeństwa Autokraty Krisposa i Imperatorowej Dary. Niechaj Phos po- błogosławi ten związek na długie, szczęśliwe i owocne lata. Patriarcha rozpoczął kolejnąmodlitwę, od czasu do czasu przery- wając w oczekiwaniu na odpowiedź nowożeńców. Krispos nauczył się na pamięć hiektórych zwrotów, gdyż skostniałyjęzyk liturgii coraz bardziej różnił się od mowy mieszkańców miasta. Następnie Gnatios wygłosił tradycyjne ślubne kazanie o cnotach, które umacniająmałżeństwo. Potem zapytał: — Czy jesteście gotowi krzewić te cnoty i nie rozstawać się aż do śmierci? — Tak—powiedział Krispos i powtórzył odpowiedź jeszcze raz, głośniej, tak aby wszyscy słyszeli: — Tak. — Tak—zgodziła się Dara, niegłośno, lecz stanowczo. Gdy wymówili słowa, które połączyły ich w jedno, Mavros włożył panu młodemu na głowę wieniec z róż i mirtu. Jedna z druhen ozdobi- ła w ten sam sposób Darę. — Oto para w ślubnych koronach! — wykrzyknął Gnatios. — Miasto całe świadkiem niech będzie, że oto mąż z żoną stanęli przed nami! Dostojnicy i ich żony powstali z ław; zapanowała radosna wrzawa, ale Krispos jej prawie nie słyszał. Obchodziła go tylko Dara, która patrzyła na niego z podobnym żarem. Choć nie było to częściącere- monii, wziął jąw ramiona. Gdy przytuliła się do niego, nozdrza wypeł- nił mu słodki zapach ślubnego wieńca. Wiwaty stały się gorętsze i głośniejsze. Niektórzy wykrzykiwali sprośne sugestie. — Zwyciężyłeś, Krisposie — usłyszeli okrzyk, jakże odmienny w tonie od zwyczajowych wiwatów. — Wielu synów, Krisposie! — Rozdarł się następny dowcipniś. Iakovitzes stanął u jego boku. — Obrączka, durniu jeden — syknął, wspinając się na palce, by dosięgnąć ustami do jego ucha. Niewysoki szlachcic był całkowicie obojętny wobec kobiet, więc być może dlatego radosna ceremonia ślubna nie zrobiła na nim żadne- go wrażenia. Zależało mu tylko, żeby wszystko odbyło się zgodnie z ceremoniałem. 28 Krispos zapomniał o obrączce. Tak się ucieszył, że ktoś mu o tym przypomniał, że nawet nie zauważył, w jaki sposób Iakovitzes się do niego zwrócił; zresztą Iakovitzes każdego traktował z podobną złośli- wością. Obrączka była ukryta w maleńkim pugilaresie zatkniętym za pas, żeby jej nie było widać. Wyjął ciężki złoty krążek i wsunął go ha wskazujący palec lewej ręki Dary. Przytuliła się do niego jeszcze moc- = niej. — Całe miasto świadkiem: oto maż i żona!—obwieścił Gnatios.— Niechaj lud ogląda szczęśliwąparę! Dara i Krispos, z patriarchąu boku, ruszyli przez kościół do przed- sionka i na zewnątrz. Zgromadzony przed świątynią tłum powitał ich ? okrzykami, gdy zatrzymali się u szczytu schodów. Ludzi było teraz | o wiele mniej niż przed zaślubinami, mimo że słudzy na nowo napełnili \ swoje skórzane torby. Tym razem jednak nie rozrzucano pieniędzy, I lecz figi i orzechy, starożytne symbole płodności. Nowożeńców wraz z orszakiem otoczył oddział gwardii Imperato- ra. Uśmiech gościł nawet na zazwyczaj ponurych twarzach Halogaj- czyków. Geirrod, pierwszy najemnik z Północy, który uznał Krisposa i jako Imperatora, powiedział: — Żebyś nas tylko nie zawiódł, Wasza Wysokość. Dużo pienię- ? dzy moich stoi na to, ile ty razy z nią dziś w nocy. Dara aż krzyknęła z oburzenia. Krispos był bardziej obyty z taką l bezceremonialnością, ale i on spytał: '• — A jak zamierzacie to rozstrzygnąć? Tylko dobry bóg, Imperato- rowa i ja będziemy wiedzieli, jak było. — Wasza Wysokość, byłeś sługą wcześniej, choć teraz władcą— odparł Geirrod z przekorąw szarych oczach. — Sługi wiedzązawsze, co chcą, nie ukryjesz nic. — Ale nie coś takiego—zaczął Krispos i nagle przerwał, niepew- ny swoich racji. —To znaczy, taką mam nadzieję. — Aha. — To było wszystko, co Geirrod miał do powiedzenia. Krispos pozwolił mu zostać przy swoim zdaniu i poprowadził oblu- bienicę oraz orszak z powrotem tąsamądrogądo pałacu. Mimo że nie rozrzucano już więcej monet, tłum w dalszym ciągu stał wzdłuż ulic i na placu Palamas; Videssańczycy kochali widowiska prawie na rów- ni z pieniędzmi. Po rozgardiaszu panującym na placu, z ulgąpowitali ciszę ogro- j dów pałacowych. Większość Halogajczyków odmaszerowała do ko- ; szar; tylko wartownicy, którzy mieli strzec rezydencji Imperatora, eskor- % towali orszak ślubny. Krispos i Dara samotnie wstąpili na schody, pod- czas gdy goście, którzy dalej już nie mieli im towarzyszyć, rzucali w ślad • za nimi resztki fig i nieprzyzwoite uwagi. 29 i Krispos znosił to wszystko, nie tracąc pogody ducha, jak przystało na pana młodego. Nie mógł już się doczekać, żeby objąć Darę, i w końcu otoczył jej kibić ramieniem. Drużbowie i druhny, pod wo- dzą Mavrosa, powitali ten gest głośnym aplauzem. Krispos zrobił wyniosłą minę, odwrócił się od nich i pociągnął Darę za sobą co wywołało jeszcze głośniejsze okrzyki. Jeszcze po drodze do sypialni dochodziła ich radosna wrzawa czy- niona przez weselny orszak. Drzwi do komnaty były zamknięte. Otwo- rzył je przed żonąi dostrzegł, że służba zapraszająco rozścieliła łoże i zostawiła na stoliku karafkę wina i dwa puchary. Z uśmiechem za- mknął drzwi na zasuwę. Dara odwróciła się tyłem: — Bądź tak dobry i wypłacz mnie z tej sukni, dobrze? Pokojówka chyba z pół godziny zapinała te haftki; tyle tu zapinek, sznurówek i innych cudeniek, że czuję się jak w więzieniu, a nie w ubraniu. — Mam nadzieję, że szybciej cię rozepnę, niż ona zapięła—odpo- wiedział. Rzeczywiście udało mu się, ale wolniej, niż się spodziewał: zamiast odczepiać kolejne haftki, jego ręce wolały pieścić gładką skórę, która ukazywała się w dekoltach i rozpięciach sukni. W końcu rozebrał ją. Dara stanęła przodem do niego i zastygli w długim pocałunku. Gdy się od siebie wreszcie oderwali, z niesmakiem popatrzyła na swoje ciało: — Odcisnęły się na mnie te wszystkie perły, klejnoty i hafty z twojej szaty—powiedziała zdegustowana. — I co zamierzasz z tym zrobić?—zapytał. Kąciki jej ust zadrgały. — Postaram się, żeby to się już nie powtórzyło. — Rozbierała go równie wolno, jak on ją, ale nie miał nic przeciw temu. Powiesili obie ślubne korony u wezgłowia łoża, żeby zapewnić so- bie szczęście, a potem się położyli. Krispos pieścił jej piersi, a potem wziął jeden sutek do ust. Drgnęła, lecz nie całkiem z rozkoszy: — Delikatnie —ostrzegła. —Zrobiły się wrażliwe. — Ach, tak?—Pod delikatną skórąpojawiła się siateczka błękit- nych żył. Z wielką czułością dotknął jąznowu: — Jeszcze jedna oznaka, że jesteś w ciąży. — Od pewnego czasu nie mam żadnych wątpliwości — potwier- dziła. — Te wszystkie figi i orzechy lepiej nam posłużyły, niżby się moż- na spodziewać—skomentował z kamienną twarzą. Dara już miała przytaknąć, kiedy zreflektowała się nagle, parsknęła 30 i i dała mu lekkiego kuksańca. Złapał ją w ramiona i mocno przycisnął, żeby udaremnić kolejny atak. Ich ciała rozłączyły się dopiero, gdy oboje znaleźli zaspokojenie. Potem Krispos, wciąż zdyszany, sięgnął po karafkę i zapytał: — Sprawdzimy, co nam tu dali na podtrzymanie animuszu? — Czemunie?—odpowiedziała.—Nalej i mnie. Złote, gęste wino przyjemnie bulgotało w karafce. Krispos rozpo- \ znał zmysłowy bukiet: — To ten vaspurakański maślacz z piwnic Petronasa — oświad- czył. Gdy Anthimos złamał potęgę swego ambitnego wuja, skonfisko- wał jego ziemię, pieniądze, konie i wina. Stąd też Krispos je znał. Pod- niósł puchar do ust: — Wyborne. Dobrze sobie przypomniałem. Dara pociągnęła łyk i uniosła brwi z aprobatą: — Rzeczywiście niezłe: słodkie, a jednocześnie kwaskowe. Napiła się jeszcze. — Twoje zdrowie, Wasza Wysokość—wzniósł toast. — I twoje—zawtórowała tak energicznie, że kilka kropli wylało ' się z naczynia na prześcieradło. Spojrzała na rozszerzającą się plamę ; i wybuchnęła śmiechem. — Co cię tak bawi?—spytał. — Pomyślałam sobie, że tym razem nikt nie spodziewa się znaleźć • śladów krwi na prześcieradle. Po mojej pierwszej nocy z Anthimosem Skombros wmaszerował do sypialni, zdarł prześcieradło z łóżka... pra- wie zrzucił mnie na podłogę, tak mu na tym zależało... a potem zabrał je ze sobąi machał wszystkim przed nosem, żeby wiwatowali. Wcale mi ; się to nie podobało. Czułam się jak kawał mięsa; tak jakby musieli i sprawdzić, czy się nie zaśmiardłam. — Ach, Skombros—mruknął Krispos. Tłusty eunuch pełnił funk- cję vestiariosa, zanim Petronas zaprotegował Krisposa na to stanowi- sko. Szambelan Imperatora zajmował niezwykle wpływowąpozycję, l a Petronas chciał być jedyną osobą której Anthimos się słuchał. I tak Skombros trafił z rezydencji Imperatora do cichego klasztoru; ciekawe, czy Petronasowi kiedyś wpadło do głowy, że i on może tam się znaleźć? — Byłeś dla mnie lepszym vestiariosem niż Skombros. — Dara \ spojrzała na niego z ukosa. — Miło mi, że tak uważasz — odparł spokojnie. Rozumiał teraz, ! dlaczego stanowisko szambelana zazwyczaj zajmowali eunuchowie i cieszył się, że jego własny vestiarios nie jest wyjątkiem. Jeśli Dara ? zdradzała pierwszego męża, to czy można być pewnym, że nie zdradzi I i drugiego? 31 Spojrzał na Imperatorowąi znowu zaczął się zastanawiać, kto jest ojcem tego dziecka: on czyAnthimos. Jeśli ona sama nie wie, to jak on ma się o tym przekonać? Pokręcił głową. Wątpliwości na początku małżeństwa nie były dobrą wróżbą na nadchodzące lata. Spróbował o nich zapomnieć. Powta- rzał sobie, że Anthimos dawał Darze wyjątkowe powody do zdrady, prowokując jąnieustannymi orgiami i nie kończącą się paradą kocha- nek. Jeśli on, Krispos, będzie jądobrze traktował, to nie będzie miała ochoty go ranić. Jeszcze raz wziął jąw ramiona. — Co, znowu?—spytała zaskoczona, ale chętna. — Słuchaj, po- zwól mi chociaż odstawić wino. — Chichotała pod jego ciężarem. — Mam nadzieję, że ten twój Halogajczyk zakładał się wysoko. — Ja też—odpowiedział i zaniknął jej usta pocałunkiem. Krispos obudził się, ziewnął, przeciągnął i przewrócił na plecy. Dara siedziała na łóżku obok niego. Chyba nie spała już od pewnego czasu. Usiadł i spojrzał na grę słonecznych promieni na ścianie. — Na Phosa! Która to już godzina?!—wykrzyknął. — Gdzieś koło czwartej godziny dnia. Bliżej południa niż ranka — odpowiedziała. Dzień w Videssos trwał dwanaście godzin, podobnie jak noc; licząc odpowiednio od wschodu i zachodu słońca. Dara popatrzyła nań przekornie: — Coś ty robił w nocy, że jesteś taki zmęczony? — Nie mam pojęcia—odparł, nie całkiem ironicznie. Był w końcu chłopem z urodzenia, a czy istnieje coś bardziej wy- czerpującego od pracy w polu? A jednak codziennie wstawał o wschodzie słońca. Co prawda, wówczas chodził spać tuż po zmro- ku, a minionej nocy długo nie zasypiał. Znowu ziewnął, wstał i podszedł do komody po bieliznę, otworzył wysoką szafę, wybrał odpowiednią szatę i naciągnął jąprzez głowę. Dara przyglądała mu się w zadumie. Właśnie sięgał po czerwone buty, gdy się odezwała: — Zapomniałeś już, że masz vestiariosa do pomocy? Wyprostował się. — A wiesz, rzeczywiście zapomniałem —przytaknął potulnie. — Głupio robię, prawda? Ale równie głupio jest przyjmować pomoc od Barsymesa tylko dlatego, że jestemAutokratą. Przedtem jej nie potrze- bowałem. 32 Sprzeciwiając się tradycji, naciągnął buty. — Głupio jest odbierać Barsymesowi zajęcie. On jest po to, żeby ci służyć—powiedziała Dara. — Podważasz w ten sposób jego rację : bytu. Naprawdę tego chcesz? ; — Nie—przyznał. Przez całe życie obywał się bez służby. Potem sam był służącym, najpierw w stajniach Iakovitzesa, a później Petro- nasa, aż wreszcie awansował do godności vestiariosa. Nieswojo mu (więc było, kiedy ktoś inny mu usługiwał. Dara, córka szlachcica z zachodniej prowincji, nie miała takich opo- rów. Pociągnęła za zielony sznur, wiszący po jej stronie łoża. Kilka pokoi dalej rozległ się dźwięk dzwonka. W chwilę później do drzwi : imperatorskiej łożnicy zaczęła się dobijać pokojówka: — Sązamknięte, Wasza Wysokość—powiedziała. Krispos podszedł i podniósł zasuwkę: — Wejdź, Verino. — Dziękuję, Wasza Wysokość. — Pokojówka spojrzała na niego zezdumieniem i odrobiną zgorszenia:— Ależ Wasza Wysokość jest \ ubrany! — wykrztusiła. — Dlaczego Wasza Wysokość jest ubrany? ; Nie musiał się odwracać; wiedział, że Dara patrzy na niego, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam?". — Przepraszam, Verino—odparł spokojnie.—To się więcej nie I powtórzy. f Po jego stronie łóżka kołysał się szkarłatny sznur. Pociągnął zań. Tym razem dzwonek odezwał się dużo głośniej — komnata vestiario- sa, ta sama, którą do niedawna zajmował, przylegała do sypialni. Długa, blada twarz Barsymesa wydłużyła się jeszcze bardziej na widok Krisposa. — Wasza Wysokość — powiedział w taki sposób, że tytuł ten ' zabrzmiał jak nagana. — Przepraszam — powtórzył Krispos. To prawda, panował w Imperium Videssos, ale czy był panem w swoim własnym pałacu? — Nawet,jeśli umiem sam się ubrać, to nie potrafię gotować. Czy ; dasz się trochę udobruchać, jeśli pozwolę ci eskortować mnie na śnia- i danie? Usta vestiariosa zadrgały w skrywanym uśmiechu: — Ależ nic się nie stało, Wasza Wysokość. Proszę za mną. Krispos poszedł śladem eunucha. ? — Zaraz do ciebie przyjdę—powiedziała Dara. Stała nago obok szafy, zastanawiając się razem z Veriną, jakąsuk- tnię powinna dziś włożyć. Barsymes nawet nie spojrzał w jej stronę. ' 3 — Krispos z Yidcssos 33 Niektórzy eunuchowie mogli odczuwać pożądanie, choć nie byli w stanie go zaspokoić. Krispos zastanawiał się, czy szambelan nicze- go nie odczuwał, czy też po prostu był ideałem służącego. Wiedział, że nigdy nie dostanie odpowiedzi na to pytanie. Barsymes odegrał całą komedię z sadzaniem go na krześle w małej jadalni: — Co życzy sobie Wasza Wysokość spożyć na śniadanie? — Proszę duży talerz gorącej owsianki, kromkę chleba z miodem, parę plastrów boczku i to wszystko — odpowiedział Krispos. Takie właśnie solidne śniadania jadał u siebie na wsi w urodzajne lata. Nie- stety, nie zdarzało się to często. Czasami na śniadanie musiała mu wystarczyć miseczka owsianki, a czasem nie było i tego. — Wedle życzenia Waszej Wysokości — zgodził się obojętnie Barsymes.—Choć Phestos w kuchnfbędzie rozczarowany, że nie może popisać się czymś bardziej wymyślnym. — Aha—odparł Krispos. Miał nadzieję, że jego przyziemne gu- sta będą dla ludzi miłą odmianą po Anthimosie, który uwielbiał wszy- stko, co egzotyczne. Ale jeśli Phestos sam chciał utrudnień... — Poproś go zatem, żeby na kolację przyrządził kozie mięso w potrawce z porów i w fermentowanym rybnym sosie. — Doskonały wybór—pochwalił Barsymes. Weszła Dara i poprosiła o gotowanego na parze melona. Vestiarios poszedł do kuchni, by przekazać ich zamówienia. Imperatorowa po- klepała się po brzuchu z niewyraźnym uśmiechem: — Mam nadzieję, że tego nie zwrócę. Od paru dni nie mogę pa- trzeć najedzenie. — Ale musisz jeść—stwierdził Krispos. — Dobrze o tym wiem. Szkoda, że nie mogę tego wytłumaczyć własnemu żołądkowi. Po chwili Barsymes przyniósł jedzenie. Krispos zjadł wszystko z apetytem, podczas gdy Dara skubała kawałki melona. Gdy eunuch spostrzegł, że Krisposjuż skończył, zabrał zastawę i postawił przed nim srebrną tacę pełnąpergaminowych zwojów. — Poranna korespondencja, Wasza Wysokość. — W porządku—mruknął bez entuzjazmu i pomyślał, że Anthi- mos pewnie dostałby ataku furii na samą myśl o urzędowaniu przed południem... i po południu też. Ale, w odróżnieniu od swego poprze- dnika, on wbił w głowy służbie, że nie zamierza być jedynie tytular- nym Autokratą. I oto dowód, że mu uwierzyli. Przeglądał prezentacje, petycje i raporty w nadziei, że na początek 34 znajdzie coś względnie interesującego. Nagle uniósł brwi na widok zapieczętowanego listu. Niemożliwe, żeby gryzipiórki z sąsiadującego z Sądem Głównym skrzydła pałacu przepuściły zapieczętowany list. A potem aż krzyknął z radości. Dara spojrzała z zaciekawieniem: — Przeglądanie pergaminów rzadko sprawia ci aż taką radość. — To list od Tanilis—odparł, jednocześnie przypominając sobie, że z różnych powodów niewiele o niej Darze opowiadał. — Widzisz, Tanilis jest matką Mavrosa. Oboje byli dla mnie bardzo dobrzy, gdy kilka lat temu byłem w ich stronach z Iakovitzesem. Cieszę się, że się do mnie odezwała. — Aha. W porządku. — Dara ugryzła jeszcze kawałek melona. Krispos powiedział jej prawdę—Tanilis była matką Mavrosa — a ona pewnie stworzyła sobie na tej podstawie kompletnie niepraw- dziwy obraz szlachcianki w średnim wieku; pulchnej i łagodnej. Choć Tanilis rzeczywiście zbliżała się do czterdziestki, był przekonany, że nadal zachowała klasyczną, dystyngowaną urodę z czasów, gdy się poznali. Zaczął czytać na głos: — „Dama Tanilis do jego Imperatorskiej Wysokości, Krisposa,Au- tokraty Videssańczyków: Składam najszczersze gratulacje z okazji wstą- pienia na tron i ślubu z ImperatorowąDarą. Niechaj Wasze panowanie będzie długie i szczęśliwe". A potem przypadkiem spojrzał na datę listu: — Dobry Boże—powiedział cicho, kreśląc okrąg Phosa na sercu. — O co chodzi? — Spytała Dara. — Zobacz sama—podał jej list, wskazując datę. Przez chwilę nie rozumiała, o co chodzi. Obserwował, jak jej oczy otwierająsię szeroko. Również zrobiła znak słońca: — Pisała to na dzień przed objęciem przez ciebie tronu—szepnęła. — No właśnie—przytaknął. — Tanilis... ma dar widzenia. Gdy ; byłem w Opsikionie, wywróżyła, że mogę zostać Imperatorem. W tym czasie byłem spathariosem, czyli przybocznym Iakovitzesa. Parę lat przedtem... wieśniakiem, pracującym na roli. Wtedy myślałem, że osią- gnąłem już wszystko, co mogłem. Niekiedy dziwił się jeszcze, że to on został Autokratą. Tak było i teraz. Wyciągnął rękę nad stołem i ujął dłoń Dary. Jej lekki uścisk upewnił go, że to nie sen. Oddała mu list: — Czytaj na głos, jeśli chcesz. 35 — Słuchaj. — Znalazł miejsce, gdzie przerwał, i podjął lekturę:— „Niechaj Wasze panowanie będzie długie i szczęśliwe. Wdzięczna je- stem, że mianowałeś mego syna Sevastokratorem"— przerwał znowu. — Jeśli wiedziała o wszystkim, to dlaczego to miałoby być dla niej tajemnicą—skomentowała Dara. — Pewnie masz rację. Słuchaj dalej: „.. .że mianowałeś mego syna Sevastokratorem. Jestem pewna, że będzie ci służył całym swym ta- lentem. Błagam tylko o jednąprzysługę; Jeśli Mavros zechce kiedyś poprowadzić wojska przeciw barbarzyńcom z północy, zaklinam cię, nie pozwól mu na to. Choć może przypadnie mu w udziale sława i uznanie, boję się, że nie będzie mógł się nimi cieszyć. Żegnaj i niech Phos ma cię zawsze w opiece". Krispos odłożył pergamin. — Nie wiem, czy Mavros zechce kiedyś wyruszyć w pole, ale jeśli się zdecyduje, niełatwo będzie go od tego odwieść—zamyślił się. — Nawet jeśli to przeczyta? — Dara wskazała palcem fragment listu. — Musi przecież wiedzieć o uzdolnieniach własnej matki. Czy w takim razie zaryzykowałby nieposłuszeństwo? — Znam Mavrosa od wielu lat—odparł Krispos — i mogę tylko powiedzieć, że zrobi, jak zechce, nie zwracając uwagi na nic ani na nikogo. Jeśli łaskawy, potężny pan pozwoli, nie trzeba będzie nawet poruszać tej sprawy. Tanilis nie napisała, że to musi się zdarzyć. — To prawda—zgodziła się Dara. Ale Krispos zdawał sobie sprawę—i wiedział, że Dara też jest tego świadoma—że właśnie ta sprawa może łatwo znaleźć się na porządku dziennym. Pewien zabijaka, zwany Harvasem Czarną Szatą, z bandą halogajskich najemników obalił Khagana Khubrat u północnych gra- nic Videssos i zaczął robić wypady na teren Imperium. Generałowie w nadgranicznych prowincjach nie za bardzo dawali sobie z nim radę; wkrótce ktoś będzie musiał pokazać halogajskim bandziorom, gdzie ich miejsce. Jeden z pałacowych eunuchów wsunął głowę przez uchylone drzwi: — O co chodzi, Tyrovitzesie? — spytał Krispos. — Opat Pyrrhos czeka u wrót rezydencji, Wasza Wysokość — powiedział lekko zdyszany sługa; równie pucołowaty, jak Barsymes był chudy. —Chce natychmiast mówić z Waszą Wysokością i z nikim innym. Upiera się, że to poufna sprawa. — Aha—zachmurzył się Krispos. Ortodoksyjna, surowa i ponura pobożność Pyrrhosa wcale mu się nie podobała, ąle wiedział, że ka- płan ma głowę na karku: 36 — Dobrze, wprowadź go. Posłuchajmy, co ma mi do powiedzenia. Tyrovitzes skłonił się tak głęboko, jak mu na to pozwalał krągły brzuch, i pośpiesznie podreptał korytarzem. Po chwili powrócił razem z Pyrrhosem. Opat skłonił się nisko przed Darą, po czym padł na twarz u stóp Krisposa i pozostał w tej pozycji: — Korzę się przed tobą, Wasza Wysokość. To ja jestem wszystkie- mu winny i niechaj spadnie moja głowa, jeśli taka jest wola majestatu. — O jakiej winie mówisz?—spytał ostrożnie Krispos. — Święty mężu, może wreszcie powstaniesz i zaczniesz mówić do rzeczy? Pyrrhos wstał. Choć w jego brodzie lśniły srebrne nitki, dzięki asce- tycznym wyrzeczeniom ciało miał szczupłe jak młodzieniec. Jego twarz przypominała obciągniętą skórą czaszkę, w której płonęły czarne jak węgiel oczy. — Jak już powiedziałem Waszej Wysokości, to wszystko moja wina—powtórzył. — Staram się dowiedzieć, czy to dzieło przypad- ku, czy też nie. Wczoraj w nocy w klasztorze Świętego Skiriosa zau- ważono, że nie zgadza się liczba mnichów. Dziś rano też nie doliczono się jednego. Wiemy więc na pewno, że jeden z nich zbiegł. — A kto jest tym zbiegiem?—spytał Krispos, mając pewność, że wie, o kogo chodzi. Opat nie pojawiłby się w imperatorskiej rezyden- cji tak szybko z powodu jakiegoś marnego uciekiniera. Pyrrhos zobaczył tę pewność w jego oczach i przytaknął ponuro: — Tak, Wasza Wysokość. Jest tak, jak się obawiasz. Petronas uciekł. uuuuuuuuuuBBBiiuiHtaBM&Aiuuuuuuuuii II Otarając się przyjąć złą wiadomość ze spokojem ducha, Krispos od- parł: — Chyba nie będzie ze mnie zadowolony. Dopiero, gdy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, jaki niosą podtekst. To Petronas władał Imperium przez ponad dziesięć lat pano- wania swego hulaszczego bratanka; to Petronas zrobił Krisposa vesta- riosem. W końcuAnthimos, zaniepokojony nagłaśnianymi przez Kri- sposa i Darę plotkami, że jego wuj zechce przejąć władzę, wsadził go do klasztoru... na dobre, jak miał nadzieję Krispos. — Wczoraj, gdy oczy całego miasta były skierowane na nas, Pe- tronas wykorzystał szansę i uciekł—powiedziała Dara z goryczą. Krispos zdał sobie sprawę, że kobieta jak echo powtarza słowa Gna- tiosa. To, co powiedziała, również odbiło się echem w jego myślach i wzbudziło podejrzenia. Zastanawiał się przedtem, skąd te nagłe ustęp- stwa w sprawie ślubu. Teraz chyba znał ich przyczynę. — Patriarcha cały czas powtarzał ten zwrot, prawda? Jest krewnym Petronasa. Poza rym, kto jak kto, ale Gnatios z łatwościąmógł nakazać wypuszczenie z klasztoru mnicha bez wiedzy jego opata. — Niewątpliwie mógł to zrobić, Wasza Wysokość—Pyrrhos po- jął, o co mu chodzi. Zakrzywiony nos, dzikie wejrzenie i gładko ogolo- na głowa upodabniały go do drapieżnego ptaka. — Tyrovitzesie!—wrzasnął Krispos. Gdy tłusty eunuch ponownie stanął w drzwiach, Imperator rozkazał: — Weźmiesz oddział Halogajczyków i natychmiast przyprowadzisz Gnatiosa. Nie zwracaj uwagi na żadne wymówki. — Wasza Wysokość? — Tyrovitzes chciał się upewnić, czy do- brze usłyszał. Krispos w odpowiedzi przesłał mu wściekłe spojrzenie, 38 więc eunuch tylko przełknął ślinę i potaknął: — Tak jest, Wasza Wy- sokość. Tyrovitzes jeszcze nie odszedł, a Krispos już wołał następnego słu- gę: — Longinosie! Gdy tylko ten się pojawił, usłyszał: — Idź do kapitana Thvariego. Zgromadź wszystkich Halogajczy- ków za wyjątkiem mojej gwardii przybocznej, zabierz wszystkich innych żołnierzy i zacznij poszukiwania. Może Petronas zaszył się gdzieś wmieście. — Petronas?—Longinos wpatrywał się w niego osłupiałym wzro- kiem. — Tak; uciekł, łajdak przeklęty—odparł zniecierpliwiony Krispos. Szambelan już śpieszył wykonać polecenie, gdy Krispos o czymś sobie przypomniał: — Jeśli Thvari pośle z gwardzistami swoich żołnierzy, to niech się postara, żeby w każdym oddziale była przewaga Halogajczyków nad ludźmi z Videssos. Wiem, że jego podwładni są lojalni. — Według rozkazu, Wasza Wysokość. — Longinos skłonił się głę- boko i wyszedł. Ledwie zniknął za drzwiami, Krispos krzyknął: — Barsymesie! Vestiarios chyba czekał za drzwiami, bo stanął przed nim niemal na- tychmiast. — Idź do domu maga Trokoundosa i przyprowadź go do mnie. — Oczywiście, Wasza Wysokość. Pewnie Wasza Wysokość chce, żeby przesłuchał Gnatiosa — odparł spokojnie Barsymes. Na widok zaskoczonej miny Krisposa, wyjaśnił:—Wasza Wysokość nie raczył zniżać głosu. Krispos zastanowił się nad tym: — To prawda. Idź więc uprzejmie po Trokoundosa. Jeśli Gnatios przyłożył rękę do tej ucieczki... — walnął pięścią w stół. — Jeśli tak było, będziemy mieli nowego ekumenicznego patriarchę jeszcze przed zachodem słońca. — Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, ale z pewnościąnie stanie się to tak szybko. Wasza Wysokość może usunąć prałata wedle swej woli, ale mianowanie nowego leży w gestii synodu, któremu Wasza Wysokość przedstawia listę trzech oficjalnych kandydatów do wybo- * ru.—Wyjaśnił Pyrrhos. — Zdajesz sobie sprawę, że te korowody opóźniajątwoją własną ' nominację na to stanowisko?—spytał Krispos. 39 Pyrrhos skłonił się: — Z łaski Waszej Wysokości. Jednakże należy dopełnić formal- ności, by nominacja patriarchy zachowała ważność. — Jeśli Gnatios pomógł Petronasowi w ucieczce, zasługuje na coś gorszego, niż złożenie z urzędu—stwierdziła Dara. — Sam na sam z mistrzem tortur byłoby najlepsząodpowiedziąna zdradę. — Będziemy się o to martwić kiedy indziej — odparł Krispos. Z chłopską cierpliwościączekał, kogo najpierw przywiodą do rezy- dencji: Gnatiosa czy Trokoundosa. Gdy Pyrrhos zaczął się niepokoić, odesłał go z powrotem do klasztoru. Usiadł spokojnie i dalej czekał bez słowa. — Przecież ty się w ogóle nie przejmujesz—denerwowała się Dara, przemierzając komnatę tam i z powrotem. — Przejmowanie się nic tu nie pomoże — odparł. Skrzywiła się i znów ruszyła przed siebie. Ku niejakiemu zdziwieniu Krisposa Tyrovitzes z Gnatiosem pojawi- li się pierwsi. — Wasza Wysokość, o co w tym wszystkim chodzi? — spytał z urazą patriarcha, gdy tylko eunuch wprowadził go przed oblicze swego pana. — To haniebne, że pojmano mnie na ulicy jak jakiegoś rzezimieszka i przywleczono tutaj jak kryminalistę, bez żadnego sza- cunku dla moich uczuć. — Gdzie jest Petronas, Gnatiosie?—W głosie Krisposa dźwięcza- ła stal. — A gdzie ma być? W klasztorze Świętego Skiriosa. — Gnatios uniósł brwi. — Czy to znaczy, że go tam już nie ma? Tak czy tak, nie mam pojęcia, dokąd mógłby się udać. W głosie patriarchy brzmiało takie zaskoczenie i ciekawość, jakby był zupełnie niewinny. Ale Krispos znał jego talenty retoryczne; uda- wana niewinność w głosie była dla takiego mistrza dziecinnązabawą. — Gdy wczoraj oczy całego miasta były zwrócone na nas, Gnatio- sie, ktoś wyprowadził Petronasa z klasztoru. Mówiąc prosto, wiem, że mnie wcale nie kochasz. Dziwisz się, że podejrzewam właśnie ciebie? — Wasza Wysokość, rozumiem te podejrzenia. — Gnatios przy- wołał na twarz jeden ze swoich najszczerszych uśmiechów. —Ale cokolwiek by myśleć, doskonale wiesz, gdzie wczoraj byłem. Nie mo- głem przecież pomagać w ucieczce Petronasowi i jednocześnie od- prawiać ceremonii twoich zaślubin z Imperatorową. — Uśmiechnął się ponownie, tym razem do Dary. Odpowiedziała mu kamiennym spo- jrzeniem. Jego uśmiech zniknął. — Nie, ale mogłeś zaplanować i zorganizować porwanie — po- 40 wiedział Krispos. — Czy przysięgniesz na lód Skotosa, że nie miałeś nic wspólnego z ucieczkąPetronasa z klasztoru? — Wasza Wysokość, przysięgnę na co tylko zechcesz — bez wa- hania odparł patriarcha. W tym momencie Krispos zauważył na korytarzu Barsymesa ,w towarzystwie niskiego, szczupłego mężczyzny, z głową ogoloną na podobieństwo kapłana, ale ubranego w czerwoną tunikę i zielone spo- dnie. Z jego ramienia zwieszała się wypchana płócienna torba. — Wasza Wysokość — powitał go Trokoundos i chciał paść przed nim na twarz, ale Krispos powstrzymał go machnięciem ręki. — Czym mogę służyć Waszej Wysokości?—spytał mag. Miał głęboki, moc- ny głos, który bardziej pasowałby do kogoś wyższego co najmniej o głowę i dwa razy szerszego w barach. — Wasza świątobliwość, niepotrzebna mi będzie żadna przysię- ga. —Krispos zwrócił się do Gnatiosa. — Mógłbyś przypadkiem na- razić na pokuszenie swą duszę dla ziemskich korzyści, a to byłoby bardzo smutne. Zamiast tego jeszcze raz zadam ci pytania, które usły- szałeś przed chwilą, ale stanie się to w obecności maga, który upewni nas, że mówisz prawdę. — Chwileczkę, Wasza Wysokość, muszę się przygotować—po- wiedział Trokoundos. — Mam tu ze sobąkilka rzeczy, które pewnie się przydadzą, jeśli vestiarios dobrze mi powtórzył, czego sobie życzysz — i zaczął wyjmować z torby lustra, świece i zapieczętowane szklane fla- kony różnej wielkości i koloru. Gnatios obserwował te przygotowania z urazą, choć nie okazywał strachu: — Wasza Wysokość, poddam się tej skandalicznej ceremonii, ale proszę przyjąć mój oficjalny protest—oświadczył. — Wasza Wyso- kość nie wyobraża sobie chyba, że mógłbym złamać przysięgę. — Ja sobie wyobrażam — odparła Dara. Krispos przyjął inną taktykę: — Mogę sobie wyobrazić bardzo różne rzeczy, wasza świątobli- wość —powiedział w zadumie. — Mogę sobie nawet wyobrazić, że wydam cię na tortury, żeby wydobyć to, co muszę wiedzieć. Zdaje mi się, że mag zada mniejszy gwałt twej duszy i ciału, ale trudno, zdecy- duję się na ten drugi sposób, jeśli sobie życzysz. — Twoja wola, Wasza Wysokość. — Gnatios mówił tak odważ- nie, że Krispos przez chwilę uwierzył w jego niewinność.—Dzięki za : troskę o moje dobro, o ile w tych warunkach można mówić o trosce — •? dodał patriarcha. 41 i-' — Przenajświętszy ojcze, proszę się teraz nie ruszać—odezwał się Trokoundos. Gnatios z monarszą wyniosłością kiwnął głową, gdy mag ustawił przed nim lustro na ruchomym stelażu. Między patriarchą a lustrem znalazła się zapalona świeca. Mag odkorkował kilka flako- nów i z każdego rozsypał nieco proszku nad płomieniem, który zmie- nił kolor i nagle buchnął kłębem dymu o zaskakująco słodkim zapa- chu. Mrucząc coś pod nosem, Trokoundos ustawił drugie lustro niecałe pół metra za Gnatiosem, nieco z boku, tak by stanęło naprzeciw pierw- szego. Następnie z wielką precyzją dopasował kąty nachylenia obu kwadratowych płytek z polerowanego srebra, tak by twarz Gnatiosa, odbita w pierwszej, była widoczna w drugiej. Potem zapalił jeszcze jedną świecę między drugim lustrem a plecami Gnatiosa. Nad jej pło- mieniem również rozsypał jakiś proszek, ale tym razem zapach był paskudny. Lekko pokasłując, mag powiedział: — Wasza Wysokość, możemy zaczynać. Proszę pytać. Krispos podziękował mu i zwrócił się do patriarchy: — Wasza świątobliwość, czy pomagałeś Petronasowi w ucieczce z klasztoru Świętego Skiriosa? Patrzył, jak usta Gnatiosa układająsię do wymówienia słowa „nie", ale nic nie usłyszał. W tym momencie odbicie patriarchy w drugim lustrze, głośno i wyraźnie powiedziało: — Tak. Gnatios podskoczył, jak dźgnięty szydłem. — Jak to zrobiłeś? — spytał Imperator. Zdawało mu się, że patriarcha chce powiedzieć: „Nie miałem z tym nic wspólnego", ale w tej chwili lustrzane odbicie odrzekło: — Posłałem tam mnicha, który z twarzy przypominał Petronasa. Zamienili się podczas modłów w odosobnieniu. Wczoraj wieczorem wysłałem kapłana, który polecił wypuścić z klasztoru mnicha, nazy- wając go już jego prawdziwym imieniem. — A jak ono brzmi? — pytał dalej Krispos. Tym razem Gnatios nie odezwał się ani słowem, ale jego odbicie mimo to odpowiedziało: — Harmosounos. Krispos kiwnął Trokoundosowi głową: — Wspaniały pokaz magii. W przymkniętych oczach maga zabłysły ogniki. Gnatios przestę- pował z nogi na nogę w oczekiwaniu następnego pytania. 42 — Gdzie chciał się udać Petronas? — spytał Krispos. — Nie wiem — odparł kapłan własnym głosem. — Chwileczkę, Wasza Wysokość —przerwał ostro Trokoundos i zaczął ponownie majstrować przy lustrach. — Próbował się poru- szyć, żeby drugie lustro nie mogło go odbijać. — Nie próbuj więcej takich sztuczek, przenajświętszy ojcze, bo pożałujesz—powiedział Krispos. — A teraz pytam jeszcze raz: do- kąd chciał się udać Petronas? — Nie wiem—powtórzył Gnatios. Tym razem Krispos usłyszał jednocześnie głos patriarchy i jego odbicia. Stropiony spojrzał na maga. — Mówi prawdę, Wasza Wysokość — potwierdził Trokoundos. — Tego się obawiałem — zgodził się Krispos. — A więc spróbuj- my inaczej. Odpowiedz mi teraz, Wasza Świątobliwość, na takie pyta- nie: jesteś krewnym Petronasa. Dokąd byś pojechał na jego miejscu? Widać było wyraźnie, że Gnatios znowu chce skłamać; jego usta się poruszały, ale nie dobywał się z nich żaden głos. Zamiast tego zebrani usłyszeli, jak jego odbicie odpowiada: — Petronas ma największe dobra na zachodzie, między Garsavrą i Resainą. Tam znajdzie największe poparcie w walce o koronę. — Spodziewasz się tego po nim, co?—spytał Krispos. Nie oczekiwał, że Gnatios pofatyguje się odpowiedzieć na tak oczy- wiste pytanie. I rzeczywiście, patriarcha milczał. Ale jego magiczne odbicie odrzekło: — A ty, Wasza Wysokość, się tego nie spodziewasz? Krispos zaśmiał się sucho: — Naturalnie, że tak—i zwrócił się do Trokoundosa: — Jak wi- dać, właśnie zaciągnąłem u ciebie kolejny dług wdzięczności. Mag zbył go machnięciem ręki: — Cieszę się, że mogłem pomóc Waszej Wysokości. Kilka lat temu Twoje ostrzeżenie uchroniło mnie przed furiąAnthimosa. — A twoja magia pozwoliła mi ujść z życiem przed zaklęciem Pe- tronasa, które z pewnościąby mnie zabiło—odparł Krispos i dodał: — Nie certuj się zatem, gdy będziesz dziś wyznaczał swoje honorarium. — Wasza Wysokość, oskarżano mnie już o różne rzeczy, ale nigdy o zaniżanie ceny moich usług—odpalił Trokoundos. Nagle Gnatios, niepewny swego losu albo może urażony tym, że go ignorują, wybuchnął: — Co ze mnązrobisz, Wasza Wysokość? — Dobre pytanie—zadumał się Krispos. — Jeśli pomoc przy osa- dzeniu rywala na tronie Imperatora—nie jest zdradą stanu, to co nią 43 jest? Mam położyć twojągłowę przy Kamieniu Milowym, jako ostrze- żenie dla innych, co, Gnatiosie? — Wolałbym nie — odparł chłodno patriarcha, wzbudzając tym niechętny podziw Krisposa. — Uważam, że powinieneś tak zrobić—wtrąciła się Dara. Gnatios wzdrygnął się, a ona mówiła dalej: — Na co zasługuje zdrajca? Na topór. Gdyby Petronas cię pokonał... niech Phos nas przed tym bro- ni... co by zrobił z tobą, ze mną i z naszym dzieckiem? Uwadze Gnatiosa nie umknął żaden szczegół. Choć nie wiedział o ciąży Dary, zanim sama o niej nie wspomniała, od razu wykorzystał nadarzającą się okazję: — Wasza Wysokość, czy mógłbyś zabić człowieka, który udzielił ci ślubu, dzięki któremu to dziecko stało się twym prawym potom- kiem? — Czemu nie — odpaliła Dara — przecież jednym z powodów twojej zgody na ślub było odwrócenie uwagi od klasztoru Świętego Skiriosa, żeby można było uwolnić wrogiego nam Petronasa. Patriarcha znowu zadygotał. — Nie, tym razem nie skażę cię na śmierć —powiedział Krispos. Gnatios nie krył zachwytu, Dara — rozczarowania. Krispos mówił dalej: —Ale odbieram ci władzę patriarchy. Na twoje miejsce zamie- rzam powołać opata Pyrrhosa. Gnatios zadrżał po raz trzeci: — Nie wiem, czy nie wolałbym zginąć, gdybym miał gwarancję, że na moje miejsce nie powołasz fanatyka. — Mam zaufanie do duchownych z jego frakcji. Gdybym wiedział, że mogę zaufać twoim stronnikom, postąpiłbym zgodnie z twoim ży- czeniem. — Powiedziałem „ nie wiem", Wasza Wysokość — przypomniał mu szybko Gnatios. — To prawda. A oto, co zamierzam zrobić. Zamknę cię w klasztorze Świętego Skiriosa do chwili, gdy synod wybierze Pyrrhosa. On sam będzie cię tam pilnował. W ten sposób nie uda ci się wyrządzić więcej szkód. — Krispos zauważył, że Gnatios chce coś powiedzieć. — Do- brze się zastanów, zanim powiesz, że wolałbyś umrzeć, wasza świąto- bliwość. .. to znaczy, wielebny ojcze... bo jesteś teraz zwykłym mni- chem. Mógłbym przecież spełnić twoje życzenie. Gnatios popatrzył na niego z wściekłością, ale nie odezwał się ani słowem. Krispos zwrócił się do Tyrovitzesa: 44 — Słyszałeś, co rozkazałem? — Eunuch przytaknął. — Dobrze. Zatem zaprowadź tego mnicha do klasztoru i powiedz opatowi, że to więzień z bezwzględnym zakazem wyjścia. Weź ze sobąHalogąjczy- ków, żeby ci go przypadkiem nikt nie wykradł po drodze. — Rozkaz, Wasza Wysokość. — Tyrwitzes kiwnął głową do Gna- tiosa: — Pozwól za mną, wielebny ojcze. W odróżnieniu od Krisposa, Tyrovitzes bez trudu potrafił przesta- wić się na inne formy grzecznościowe. Gnatios, wciąż w patriarszej szacie, wyszedł w ślad za eunuchem. — Szkoda, że go nie skazałeś na śmierć — powiedziała Dara. — Może nam się jeszcze przydać — odpowiedział. — Poza tym nie ma szans, by się wydostać na wolność. On i Pyrrhos gardzą sobą wzajemnie od wielu lat. Teraz, gdy wpadł w łapy Pyrrhosa, będzie pilniej strzeżony niż w więzieniu i założę się, że go tam będągorzej karmić. Westchnął ciężko: — Byłoby mi dużo łatwiej, gdybym wierzył, że żołnierze pochwy- cą Petronasa, zanim opuści miasto. Jeśli im się nie uda... zastanawiał się przez chwilę nad tym, w jaki sposób będzie ścigał Petronasa po całym kraju. — Obawiam się, że nie mają szans—stwierdziła Dara. — Zgadzam się z tobą—odparł. Petronas był przemyślny, odważ- ny i cierpliwy zarazem. Miał tylko jedną zauważalną wadę: odrobinę próżności; był tak potężny, że zdawało mu się, że może osiągnąć wszy- stko. Ale czas spędzony w klasztorze mógł go z tego wyleczyć, ponuro pomyślał Krispos. — Powinieneś skazać go na banicję — powiedziała. — Jeśli wy- znaczysz cenę za jego głowę, może ktoś go zdradzi. — Słusznie, tak rzeba zrobić — przytaknął. — Wyślę także od- dział kawalerzystów do majątków, które kiedyś do niego należały. Wiem, że przejął je Anthimos, ale większość służby i rolników jest pewnie w dalszym ciągu lojalna wobec Petronasa. — Uważaj tylko, kogo zrobisz dowódcą—ostrzegła. — Nie mo- żesz wybrać nikogo, kto pod nim służył. — Masz rację—powiedział. Ale to Petronas dowodził imperialną armią, podczas gdy jego bra- tanek spędzał dni na hulankach. Innymi słowy, każdy videssański oficer był kiedyś jego podkomendnym, przynajmniej pośrednio. Sta- cjonujący w mieście dowódcy złożyli przysięgę na wierność Krispo- 45 sowi. Ci, którzy wyruszyli w pole, przysyłali oświadczenia na piśmie. Ile mogą znaczyć takie oświadczenia w zestawieniu z całymi latami posłuszeństwa staremu wodzowi? Krispos był przekonany, że te wszy- stkie przysięgi i oświadczenia są tyle warte, ile ludzie, którzy je składa- ją. Szkoda, że godzina próby nadeszła, zanim znalazł czas, żeby po- znać bliżej swoich oficerów. Wiadomo, że żałowanie niczego nie zmieni. Westchnął głęboko: — Będę wybierał z największą starannością, na jaką mnie stać. Mijały dni. Poszukiwania w mieście nic nie dały; Petronas nie zo- stawił za sobą żadnych śladów. Na rozkaz Krisposa skrybowie dora- biali się odcisków na palcach, przepisując setkami rozporządzenie Im- peratora, w którym ogłaszano, że Petronas jest banitą, buntownikiem i mnichem-renegatem. Pismo porozwieszano wszędzie: na placu Pala- mas, na mniejszym placu zwanym Placem Wołów, przy Głównej Świą- tyni i na murach miejskich, przy każdej bramie. Wkrótce znalazło się wiele osób, które widziały Petronasa. Zdaniem Krisposa, wszyscy kła- mali. Kurierzy Imperatora galopowali na wschód i zachód z miasta, roz- wożąc następne egzemplarze rozporządzenia. Również na zachód ga- lopował oddział kawalerii. Inni kurierzy płynęli na statkach, by wieść o ucieczce Petronasa dotarła do przymorskich miast jak najszybciej; prędzej niż drogą lądową. Pomimo zmartwień, Krispos pogrążył się w rutynie pracy biurowej, a właściwie zanurzył się w niej po uszy; im więcej pracował, tym ła- twiej było mu zapomnieć, że Petronas jest wciąż na wolności. Zajął się również bezzwłocznym zwołaniem synodu, który miał ra- tyfikować wybór Pyrrhosa jako następcy Gnatiosa na tronie ekume- nicznego patriarchy. Było to wprawdzie związane ze zniknięciem Pe- tronasa, ale mimo to Krispos miał sporą satysfakcję; przynajmniej na Gnatiosie mógł się zemścić jak trzeba. Ale nawet synod przyniósł niespodziewane trudności. Zgodnie z tradycją Krispos wezwał nań opatów i wysoko postawionych du- chownych ze stolicy, oraz prałatów z wielkich przedmieść po obu stro- nach Końskiego Brodu, cieśniny oddzielającej miasto Videssos od zachodnich prowincji Imperium. Rozesławszy wieść o synodzie ode- tchnął zakładając, że reszta będzie formalnością. W końcu jako Auto- krata był nie tylko głowąpaństwa, ale i hierarchii kościelnej. Niestety, wielu prałatów, którzy stawili się na wezwanie w pałacowej 46 kaplicy, zawdzięczało swoje stanowiska Gnatiosowi, popierało jego tolerancję i wcale nie miało ochoty wybrać przywódcy bardziej orto- doksyjnej frakcji na miejsce dawnego patriarchy. — Za pozwoleniem Waszej Wysokości — oświadczył Savianos, prałat zachodniego przedmieścia zwanego po prostu Naprzeciw, gdyż leżało po drugiej stronie cieśniny, dokładnie na wprost miasta Vides- sos. — Wszystkim wiadomo, że opat Pyrrhos, choć to święty człowiek, ma srogi, ostry charakter, co nie jest idealną cechą dla osoby, która będzie zajmować się różnorodnymi aspektami działalności kościoła. Prałat poruszał brwiami tak wymownie, że widać było, jak wiele mógłby dodać do tej wypowiedzi, gdyby nie obawa o własny los. W rozmowach ze swymi współbraćmi z pewnościąbył bardziej otwar- ty- Krispos odparł uprzejmie: — Przecież poddałem świętemu synodowi trzy nazwiska pod roz- wagę. I on, i duchowni doskonale wiedzieli, że zrobił to tylko dla zachowa- nia formalności. Poza tym troskliwie wybrał pozostałych dwóch kandy- datów, tak by nie dać synodowi możliwości manewrowania. Savianos świetnie to rozumiał. — Tak, tak, Wasza Wysokość, Traianos i Rhepordenes są bardzo pobożni. —Jego brwi już nie unosiły się znacząco, tylko wręcz sko- czyły do góry. Obaj duchowni, prałat z prowincjonalnego miasta Develtos i opat ze stepów na południowym zachodzie, byli takimi fanatykami, że Pyrrhos w porównaniu z nimi wydawał się łagodnym barankiem. — Ojciec Savianos nigdy nie zaznał dyscypliny, więc może oba- wia jej się bardziej, niżby należało—oświadczył duchowny imieniem Lournes, jeden ze stronników Pyrrhosa. — A doświadczenie to, choć nowe, może okazać się zbawienne. — Niech cię lód ogarnie—warknął Savianos. — To ty wylądujesz w lodzie—odciął się Lournes. Stronnicy obu frakcji zaczęli wrzeszczeć na siebie i wymachiwać pięściami. Do tej pory Krispos poza ceremonialnymi okazjami rzadko widywał prała- tów. Teraz odkrył, że z dala od celebry, duchowni nie różnili się od innych ludzi, tyle że robili więcej hałasu. Przez chwilę przysłuchiwał się im, po czym walnął pięścią w stół. Jego słowa było wyraźnie słychać w nagle zapadłej ciszy: —Wielebni ojcowie, chyba nie obędzie się bez interwencji Halo- gajczyków, bo inaczej skoczycie sobie w końcu do gardła. 47 Udało mu się ich na moment zawstydzić. Mówił dalej. — Jeśli uważacie, że wielebny Pyrrhos jest fanatykiem albo wro- giem wiary, dalejże, spełnijcie swój obowiązek, głosujcie przeciw nie- mu i niech błękitne buty przypadnąjednemu z pozostałych kandyda- tów. Jeśli macie inne zdanie, głosujcie zgodnie z nim i kropka. — Za pozwoleniem Waszej Wysokości— oświadczył Savianos — moje pytania dotyczące wielebnego Pyrrhosa nie tyczyły jego orto- doksji; choć go zanadto nie kocham, przyznam, że jest on ortodoksyj- ny w całym znaczeniu tego słowa. Obawiam się jeno, że jego zdaniem każdy, kto nie podziela jego poglądów co do joty, zostanie przez nie- go wyklęty jako heretyk. — I tak powinno być — uciął Visandos, opat popierający Pyrr- hosa. —Prawda jestjednąz definicji, więc jej zniekształcanie jest nie do przyjęcia. Savianos odparł na to: — Zasada równowagi teologicznej daje swobodę opinii w sprawach nie związanych bezpośrednio ze zbawieniem duszy. Wiesz o tym doskonale. — Nie ma spraw nie związanych bezpośrednio ze zbawieniem du- szy —odrzekł Visandos. Wśród duchownych zapanował jeszcze więk- szy harmider. Krispos ponownie huknął pięściąw stół. Tym razem cisza nie na- stąpiła tak szybko, ale kiedy wreszcie zapadła, powiedział: — Święci ojcowie, wasza wiedza o tych sprawach jest nieskończe- nie większa od mojej, ale nie wezwałem was tu na debatę teologiczną. Gnatios mnie zdradził. Potrzebuję patriarchy, na którym mógłbym polegać. Czy mi go dacie? Gdy nawet Savianos przyznał, że poglądy Pyrrhosa mieszczą się w kanonie wiary, wynik synodu był z góry przesądzony. Żaden z kapłanów nie chciał ściągać na siebie gniewu Krisposa, więc Pyrr- hos przeszedł jednogłośnie. Ale gdy tylko kapłani opuścili kaplicę, spory rozgorzały na nowo. Odchodząc Savianos rzekł do Krisposa: — Wasza Wysokość, proszę, abyś zawsze pamiętał, że zrobiliśmy to wyłącznie na twojąprośbę. — Dlaczego? Uważasz, że będę tego żałował? Kapłan nie wyrzekł ani słowa, ale jego brwi mówiły za niego. Mimo wszystko Krispos był przekonany, że pożytecznie spędził dzień. Jego zadowolenie trwało niedługo; gdy dotarł do swej rezy- dencji, zastał tam kuriera. Twarz mężczyzny naznaczona była bólem i cierpieniem; na lewym ramieniu miał zakrwawiony opatrunek. Na jego widok Krispos zaczął się zastanawiać, gdzie zdarzyła się 48 następna katastrofa. Niedawno w ten sam sposób dotarła do niego wiadomość, że Harvas Czarna Szata i jego zgraja spustoszyli jego ro- dzinną wioskę; siostra, szwagier i dwie siostrzenice Krisposa odeszli na zawsze. A ten kurier? Czy przynosi kolejne złe wiadomości z północy, czy też coś złego dzieje się na zachodzie? — Lepiej powiedz wszystko od razu — poprosił spokojnym gło- sem. Kurier zasalutował po żołniersku, kładąc zaciśniętą w pięść prawi- cę na sercu. — Tak jest, Wasza Wysokość. Oddziały, które wysłałeś do mająt- ków Petronasa, znalazły go tam. Ale ich kapitan, panie, i większość żołnierzy... Przerwał, potrząsnął głowąi mówił dalej: — Przeszli na jego stronę, Imperatorze. Tylko kilku uciekło. Słysza- łem to wszystko od jednego z nich. Idąnaszym śladem; rozdzieliliśmy się, żeby zwiększyć szanse, że jeden z nas dotrze do Waszej Wysokości z wiadomością... Widzę, że jestem pierwszy. Przykro mi. Krispos z wysiłkiem zapanował nad mięśniami twarzy; nie zdawał sobie sprawy, że dał po sobie poznać, jak nie po jego myśli jest ta wiadomość. — Dziękuję ci za lojalność i za wiadomości... — przerwał czeka- jąc, aż kurier się przedstawi. — Nazywam się Themistos, Wasza Wysokość — mężczyzna po- nownie zasalutował. — Jestem twoim dłużnikiem, Themistosie. Najpierw znajdź jakie- goś uzdrowiciela, niech zajmie się twoim ramieniem.—Krispos wycią- gnął potrójną tabliczkę z pugilaresu przy pasie, wypisał rylcem pole- cenie i odcisnął na wosku imperatorską pieczęć ze znakiem słońca. Zamknął tabliczkę i podał jąThemistosowi. — Idź z tym do skarbca. Dadzą ci tam funt złota. A jeśli ktoś będzie chciał cię odprawić z kwitkiem, dowiedz się jego nazwiska i podaj mi je. Obiecuję ci, że na drugi raz wypełni polecenie. Themistos skłonił się: — Wasza Wysokość, bałem się, że zapłacę głowąza złe wiadomo- ści. Nie spodziewałem się, że dostanę za nie nagrodę. — Czemu nie?—odpowiedział Krispos. — Dobre wieści nic nie znaczą; nie ma z nimi kłopotu. Ale im prędzej dowiem się, że coś się źle dzieje, tym więcej mam czasu, by temu zaradzić. Idź wreszcie do tego uzdrowiciela, jak ci kazałem. Wyglądasz, jakbyś miał się zaraz prze- wrócić. 4— Krispos z Vidcssos 49 Themistos jeszcze raz zasalutował i odszedł. Jeden z towarzyszą- cych Krisposowi Halogajczyków spytał: — Wasza Wysokość, teraz wiesz, gdzie Petronas, i masz więcej czasu, co zamierzasz zrobić? Krispos zawsze podziwiał, w jaki sposób ci wielcy, jasnowłosi bar- barzyńcy potrafią, zupełnie nie po videssańsku, trafiać w sedno rze- czy jednym zdaniem. Odpowiedział w podobnym stylu: — Zamierzam iść tam i z nim walczyć, Vagn. Gwardziści głośno wyrazili swój zachwyt i zasalutowali uniesiony- mi toporami. Vagn powiedział: — Kiedy byłeś vestiariosem, panie, my mówili, ty myślisz jak Halo- gajczyk. Cieszę się, jesteś Autokratąi nie zmieniłeś się. Jego kompani zgodzili się z nim hałaśliwie. Zapominając o impe- ratorskiej godności Krisposa, klepali go po plecach i przechwalali się, jak to ich topory porąbią w drobne drzazgi te oddziałki, co je Petronas z biedą zdążył pozbierać, i jak to głównego rebelianta posiekają na ochłapy zdatne tylko na żarcie dla psów. — Dla małych piesków zdatne — upierał się Vagn. — Dla szcze- niaków, co jeszcze ssą sukę. Słuchając ich, Krispos uśmiechał się, porwany popisem siły, i niemal uwierzył, że pozbędzie się Petronasa tak łatwo, jak im się wydaje. Ale uśmiech zniknął z jego ust w chwili, gdy Imperator doszedł do szczytu schodów wiodących do rezydencji. Barsymes stał za plecami Krisposa, gmerąjąc palcami przy zapię- ciach, z którymi nie był obznajmiony. —Nareszcie — sapnął. — Wasza Wysokość wygląda niezwykle bojowo. — Rzeczywiście, masz rację. — Krispos był zaskoczony zdziwie- niem we własnym głosie. Wyprostował się pod ciężarem kolczugi, którą vestiarios właśnie na nim pozapinał. Podejrzewał, że wszystko go będzie bolało, kiedy jązdejmie. Był już na wojnie z Kubratoi, ale nigdy jeszcze nie walczył w zbroi. I to w jakiej zbroi! To nie była zwyczajna kolczuga. Nawet w bladym świetle, sączącym się przez alabastrowe płyty sufitu, pozłacany pan- cerz lśnił i rzucał blaski na wszystkie strony. Gdy Autokratą Videssań- czyków wyruszał z wojskami w pole, na pierwszy rzut oka było widać, kto dowodzi. Włożył na głowę stożkowaty hełm, poprawiając go tak, by dobrze 50 osłaniał uszy. Hełm także był pozłacany, z diademem ze szczerego złota przymocowanym na wysokości czoła. Napierśnik i pas też lśniły od złota, podobnie jak głownia miecza. Łatwiej byłoby wymienić czę- ści uzbrojenia, których nie pozłocono: klinga miecza, czerwone buty i solidna włócznia, którądzierżył w prawej ręce. Ta ostatnia towarzy- szyła mu w wędrówce od dnia, kiedy wyruszył z rodzinnej wioski do miasta Videssos. Ona i przynosząca szczęście złota moneta, zawieszo- na na łańcuszku na szyi, były wszystkim, co wziął z miejsca, gdzie dorastał. Dara rzuciła mu się na szyję. Nie czuł dotyku jej ciała przez zbroję i kaftan pod spodem. On również jąobjął, ale delikatnie, by nie zrobić jej krzywdy. — Wracaj szybko, zdrów i cały — powiedziała to samo, co od wieków powtarzająkobiety na pożegnanie swym mężczyznom, wyru- szającym na wojnę. — Wrócę, ani się spostrzeżesz —odparł. —Będę musiał. Latojuż prawie minęło, więc wojna nie potrwa długo. Marzę, by pokonać Petronasa, zanim nadejdą deszcze i zmienią drogi w bagno. — Wolałabym, żebyś nie musiał nigdzie jechać. — Ja też.—Krispos w dalszym ciągu żywił chłopską niechęć do ' żołnierki i zniszczeń wojennych. — Ale żołnierze będą lepiej się spra- wiać pod moim okiem. To znaczy lepiej, niż pod jakimś generałem, który nagle zdecydu- je się zmienić front. Wszyscy oficerowie z jego pułku byli młodzi i ambitni; mieli większe szanse zrobić karierę przy młodym Imperato- rze, który usuwa z armii buntowników, niż przy starym wojaku z mnóstwem towarzyszy broni. Miał nadzieję, że dzięki temu będą lojalni. Wolał nie myśleć, co by się z nim mogło stać, gdyby się pomylił. Dara dobrze to rozumiała: — Niech cię dobry bóg zachowa. — Niech ta modlitwa wzięci z ust twoich prosto w ucho Phosa. Krispos poszedł w stronę drzwi. W ozdobionym galeriąportretów hollu zatrzymał się przed wizerunkiem dawno zmarłego Imperatora Stavrakiosa, w zbroi niemal identycznej z tą, którąon sam miał dziś na sobie. Stavrakios, z obnażonym mieczem w dłoni, wyglądał jak żoł- nierz, a raczej jak jeden z tych weteranów, którzy nauczyli Krisposa wszystkiego, co wiedział o wojnie. Porównując się z tym surowym, władczym obliczem, czuł się jak oszust. Oszust, czy nie oszust, musi teraz dać z siebie wszystko. Ruszył dalej, zatrzymując się tylko na moment w progu, by oczy przywykły do sło- 51 necznego blasku i żeby wyjąć zza pasa chusteczkę do wytarcia spoco- nej twarzy. W gorącej i wilgotnej atmosferze videssańskiego lata wy- starczyło nałożyć zbroję, by poczuć się jak w łaźni parowej. Złożona z dwustu Halogajczyków kompania zasalutowała na jego widok. Przy nabrzeżu również zebrał się tłum, obserwujący spieszonych żołnierzy. Marynarze prowadzili konie na wielkie barki transportowe, żeby je przeprawić na zachodni brzeg Końskiego Brodu; od czasu do czasu nad cichy pomruk tłumu wznosił się potok przekleństw. Z boku stał Trokoundos z grupą swoich kolegów po fachu, starając się nie zwracać na siebie uwagi. W pobliżu żołnierzy stał nowo mianowany patriarcha Pyrrhos. Na widok Krisposa uniósł dłonie w geście błogosławieństwa. Żołnierze stanęli na baczność i zasalutowali. Pomruki tłumuprzybrały nasilę. Konie nie zwracały specjalnej uwagi na nadejście Imperatora, więc i marynarze, wciągający je po pomoście, też go zlekceważyli. Idący przed Krisposem Halogajczycy rozstąpili się, żeby mógł pod- jechać do patriarchy. Pochylił się w siodle i powiedział do Pyrrhosa: — Przykro mi, że wczoraj musieliśmy tak bardzo skrócić ceremonię twojej inwestytury, wasza świątobliwość. Mam na głowie tego całego Petronasa i tyle innych spraw... niestety, nie starczyło czasu, żeby wszystko odbyło się jak należy. Pyrrhos machnął ręką na te tłumaczenia: — Synod, który mnie wybrał, został zwołany zgodnie z prawem i zwyczajami, Wasza Wysokość —powiedział—więc w oczach Pho- sa zostałem wybrany jak należy. W obliczu tego faktu cały ceremo- niał jest bez znaczenia; właściwie cieszę się, że nie musiałem przez to przechodzić. Jedynie tak zapamiętały asceta, jak Pyrrhos, może wyrażać uczu- cia podobnie obce videssańskiemu duchowi, pomyślał Krispos. Więk- szości mieszkańców Imperium ceremoniał był niezbędny do życia, jak powietrze. — Czy pobłogosławisz mnie i żołnierzy, przenajświętszy ojcze? — spytał na głos. — Pobłogosławię i będę się modlił za wasze zwycięstwo nad bun- townikiem —-oświadczył Pyrrhos tak głośno, by słyszeli go żołnierze i mieszkańcy miasta. Ciszej, tylko dla uszu Krisposa, dodał: — Pierw- szy raz błogosławiłem cię dwadzieścia lat temu, w stepach Kubrat. W dalszym ciągu dobrze ci życzę. — Ty i Iakovitzes —przypomniał sobie Krispos. Szlachcic poje- 52 chał na północ, by zapłacić okup za rolników, których porwali Kubra- toi; Pyrrhos i kubratyjski szaman mieli się postarać, żeby umowa do- tarła do uszu Phosa i koczowniczych, pogańskich bożków. — Tak było. — Patriarcha dotknął ramienia Krisposa pozłacaną, wielkąjak pięść mężczyzny gałką swej laski i podniesionym głosem oświadczył: —Autokrata Videssańczyków jest zastępcą dobrego boga na ziemi. Kto jemu się sprzeciwia, sprzeciwia się woli Phosa. Zwycięży- łeś, Krisposie! — Zwyciężyłeś! —wrzasnęli jednym głosem gapie i żołnierze. Krispos pomachał rękaw odpowiedzi, zadowolony, że Pyrrhos bez zastrzeżeń opowiedział się po jego stronie. Oczywiście, jeśli Petronas go pokona, klęska będzie wykładnią woli Phosa, a Pyrrhos zacznie służyć nowemu panu. A jeśli odmówi, to prawdopodobnie ze wzglę- du na styl życia Petronasa, a nie dlatego, że Petronas pokona Krispo- sa. Wykładnia woli Phosa to subtelna sztuka. Krispos nie życzył sobie, żeby patriarcha zagłębiał się w podobne niuanse. Zamierzał pokonać Petronasa, a nie zostać pokonanym. Pod- jechał wzdłuż nabrzeża do Słonecznego Kręgu, statku, który miał przewieźć go przez cieśninę na zachód. Kapitan, niewysoki, mocno zbudowany mężczyzna imieniem Nikoulitzas, stanął na baczność na czele swych marynarzy i zasalutował Krisposowi. Gdy Imperator zsiadł z konia, podbiegł koniuszy i poprowadził Postępa na pokład. Gdy wierzchowiec znalazł się na statku, zaczął parskać i toczyć oczyma, nie dbając o to, że deski pod jego kopytami lekko się kołyszą. Krispos też nie zwracał uwagi na ruch pokładu. Po raz pierwszy był na statku; nakazał posłuch własnemu żołądkowi, gdyż jego godność bardzo by ucierpiała, gdyby musiał przechylić się przez reling i oddać rybom śniadanie. Po kilku niechętnych pomrukach żołądek postano- wił podporządkować się jego woli. Nikoulitzas był opalony na brązowo, lata zaś spędzone na słońcu i morskiej bryzie sprawiły, że włosy miał jasne, niemal jak Halogaj- czyk. Zasalutował ponownie: — Jesteśmy gotowi, Wasza Wysokość, czekamy tylko na twój rozkaz. — A więc ruszajmy—powiedział Krispos.—Im prędzej zacznie- my, tym prędzej będziemy mieli to za sobą. — Tak jest, Wasza Wysokość. — Nikoulitzas zaczął wykrzykiwać rozkazy. Załoga Słonecznego Kręgu zebrała cumy. Żaglowiec miał I tuzin wioseł na każdej burcie do manewrów portowych; marynarze wzięli się do wiosłowania. Statek zakołysał się w nowym rytmie i Postęp 53 znów zaczął prychać i kłaść uszy po sobie. Krispos przemawiał do niego uspokajająco — i do swego żołądka również. Miał w kieszeni kilka suszonych moreli, które dał Postępowi. Koń zjadł je chętnie i obwąchał jego ręce na wypadek, gdyby coś jeszcze zostało. Przynaj- mniej z jego trawieniem wszystko było w porządku. Podróż przez Koński Bród nie trwała nawet pół godziny. Słonecz- ny Krąg przybił do brzegu nieco na północ od zachodniego przedmie- ścia zwanego Naprzeciw; żadne z przedmieść nie miało własnego po- rtu, aby nie stanowiły dla miasta konkurencji handlowej. Żeglarze wyjęli górny fragment burty i przerzucili go na brzeg jako pomost. Krispos wziął konia za uzdę i sprowadził na plażę. Jego buty i końskie kopyta zadudniły po deskach. Reszta statków z żołnierzami przybiła do brzegu po obu stronach Słonecznego Kręgu. Niektórzy Halogajczycy płynęli razem z Krisposem; ci, którzy byli na innych żaglowcach, teraz pośpieszyli, by przyłączyć się do swoich ziomków i otoczyć Imperatora ochron- nym kręgiem. Videssańczycy, dla odmiany, bardziej troszczyli się, by odszukać swoje konie. Dobrze pod wieczór dowódca pułku pod- jechał do Krisposa i zameldował: — Jesteśmy gotowi do wymarszu, Wasza Wysokość. — A więc naprzód, Sarkisie—odparł Imperator. Sarkis zasalutował: — Tak jest, Wasza Wysokość — i zaczął wydawać rozkazy. Jego videssański brzmiał nieco gardłowo; ten lekki akcent, szeroka twarz, gęsta broda i majestatyczny, potężny nos, zdradzały vaspurakańskie pochodzenie oficera. Wśród żołnierzy również było wielu Vaspuraka- nerów; górale zawsze mieli talent do walki. W żyłach Krisposa również płynęło nieco vaspurakanerskiej krwi, a w każdym razie tak zawsze twierdził jego ojciec. Między innymi dla- tego Imperator wybrał pułk Sarkisa. Poza tym wszyscy „książęta" — bo każdy z nich uważał, że jest księciem—byli dla Videssańczyków heretykami, a sami uznawali videssańskie wierzenia za odstępstwo od nauki Phosa. Oni i Halogajczycy byli obcymi, a więc nie mieli powo- du, by opowiadać się za starym arystokratycznym rodem, a przynaj- mniej Krispos na to liczył. Przed zgromadzonymi wojskami uganiali się zwiadowcy. Krispos, w dalszym ciągu otoczony Halogajczykami, jechał pośród pułkowych żołnierzy. Za nimi podążały ciągnione przez muły tabory, osłaniane przez ty Iną straż. Po krótkiej chwili plaża i Koński Bród zniknęły za zakrętem bitej dro- 54 gi, prowadzącej do włości Petronasa. Po obu stronach traktu, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się gospodarstwa i wioski; zachodnie wybrzeża były najżyźniejszymi ziemiami w Imperium. W pewnym momencie Krispos zsiadł z konia, wszedł na pole i wziął solidnągarść czarnej ziemi. Roztarł jąw palcach, powąchał, posmakował i pokręcił głową. — Dobry boże — powiedział bardziej do siebie niż do swoich to- warzyszy —gdybym pracował na takiej ziemi, nic by mnie od niej nie oderwało. Gdyby pola jego rodzinnej wioski były choć w połowie tak żyzne, z łatwością można by spłacić wszystkie podatki — i nie musiałby wyruszyć do miasta, by szukać szczęścia poza domem. Z drugiej stro- ny, gdyby ziemia była lepsza, podatki z pewnością byłyby wyższe. Yidessańscy poborcy nie zasypiali gruszek w popiele. Całe grupki chłopaków i nieliczni gospodarze stali na polach i gapili się na przemarsz wojsk Autokraty. Znacznie więcej farmerów zrobiło to, co Krispos jeszcze kilka lat temu prawdopodobnie by zrobił na ich miejscu: po prostu pouciekali. Żołnierze nie zawsze plądrowali, gwał- cili i zabijali, ale niebezpieczeństwo było zbyt poważne, żeby je lekce- ważyć. Gdy purpurowa kula słońca chyliła się ku zachodowi, armia rozbiła namioty na polu koniczyny, nie opodal gaju słodko pachnących drzew pomarańczowych. Blask ognisk przyciągnął ćmy, a potem żywiące się nimi nietoperze i lelki. Krispos zażyczył sobie zwykłego żołnierskiego jedzenia. Stanął z innymi w kolejce po suchy żółty ser, jeszcze suchszy chleb, kubek marnego czerwonego wina i miskę gulaszu z wędzonej wieprzowiny doprawionej czosnkiem i cebulą. Kucharz, który nakładał mięso, wy- glądał na zdenerwowanego: — Wasza Wysokość, obawiam się, że przywykłeś do lepszego jadła. Roześmiał się w odpowiedzi: — Dobry boże, sos jest gęstszy od tego, jaki znam, i jest tego wszystkiego więcej niż przywykłem — włożył do ust kawałek mięsa i przeżuł powoli: —Moja matka miała zwyczaj dorzucać jeszcze tro- chę tymianku, jeśli był pod ręką. Poza tym, nie można narzekać. — To wojskowy kucharz, Wasza Wysokość—powiedział jeden z videssańskich kawalerzystów. — Myślisz, że wie, co robi? Wszyscy, którzy to słyszeli, zaczęli dokuczać kucharzowi. Krispos szybko skończył swojąporcję i wyciągnął miskę po repetę. To trochę poprawiło nastrój nieszczęśnikowi, uwijającemu się przy kotłach do siódmych potów. Trzeciego dnia rano, gdy wojsko zbliżało się do małego miasteczka 55 albo dużej wioski o nazwie Patrodoton, pojawił się pędząc galopem jeden ze zwiadowców. Przez chwilę rozmawiał z Sarkisem, który przy- prowadził go do Krisposa: — Niech Wasza Wysokość sam tego posłucha—powiedział. Gdy Krispos kiwnął głową zwiadowca zameldował: — Kilku gospodarzy ostrzegło mnie, że w mieście sąjacyś żołnierze. — No, proszę. — Krispos cmoknął językiem o zęby. — Petronas nie będzie przecież spokojnie siedział i pozwalał nam na wszystko—skomentował Sarkis. — Niestety, nie. A szkoda.—Krispos zastanawiał się przez chwi- lę. —Czy ci gospodarze powiedzieli ci, ilu tam jest ludzi? — spytał zwiadowcę. Ten pokręcił głowąi dodał: — Ale chyba niezbyt wielu, bo wcześniej byśmy się dowiedzieli, że tam są. — Masz rację. — Krispos odwrócił się do Sarkisa: — Szlachetny panie, może byśmy wzięli tak parę kompanii konnicy i... — przez kilka następnych minut wyjaśniał swój plan. Gdyby nie to, że Sarkisowi brakowało jednego zęba na przedzie, jego uśmiech byłby olśniewający. Huknął się pięściąw kolczugę na piersi, salutując Krisposowi: — Wasza Wysokość, chyba mi się spodoba służba pod twojąko- mendą. Na rozkaz generała fletniści zagrali komendę „Stój". Sarkis wybrał dwóch najlepszych dowódców kompanii i wydał im rozkazy. Rów- nież i oni się uśmiechnęli; podobnie jak Sarkis i Krispos, byli młodzi i lubili chytre sztuczki. Po chwili ich oddziały już kłusowały drogą w kierunku Patrodotonu. Żołnierze jechali w luźnym szyku, jakby w nosie mieli wszystkie środki ostrożności. Reszta armii przyczaiła się i czekała. Po chwili Sarkis rozkazał sfor- mować szyk obronny, z Halogajczykami blokującymi drogę pośrodku i resztąvidessańskiej kawalerii na skrzydłach. Spojrzał przepraszająco w stronę Krisposa i powiedział: — Powinniśmy być przygotowani na wypadek, gdyby coś poszło niezgodnie z planem. — Słusznie—przytaknął Krispos. Tanilis i Petronas nauczyli go, że porażka zawsze jest możliwa. Jeszcze nigdy nie dowodził tak liczny- mi oddziałami; nie zdążył wypracować odpowiednich mechanizmów zabezpieczających wojsko w przypadku niepowodzenia. Po to miał Sarkisa. Cieszył się, że generał miał dość rozwagi, by pełnić tę rolę. 56 Czekali i czekali. Żołnierze pili wino, pogryzali chleb, śpiewali i opowiadali sobie niestworzone historie. Krispos gładził brodę i denerwował się. Wreszcie jeden z Halogajczyków wskazał ręką na południowy zachód, w kierunku Patrodotonu. Krispos zobaczył tu- man kurzu na drodze; liczna grupa jeźdźców pędziła w ich stronę. Halogajczycy stanęli w gotowości, z uniesionymi toporami. Vides- sańczycy, mistrzowie sztuki łuczniczej, szybko napięli cięciwy, zało- żyli strzały i sprawdzili, czy ich szable gładko wychodząz pochew. Niepotrzebnie; na czele jeźdźców galopował jeden z wybranych przez Sarkisa oficerów—drobny, szczupły człowieczek imieniem Zeug- mas. Radośnie wymachiwał rękami: — Mamy ich! — krzyczał. — Chodźcie zobaczyć! Krispos dotknął piętami boków konia. Postęp skoczył przed siebie. Tłwari wraz z kilkoma Halogajczykami zwarli szereg, by Imperator nie wydostał się z ich ochronnego kręgu. — Puszczajcie!—krzyknął z irytacją. Kapitan barbarzyńców pokręcił głową: — Nie, Wasza Wysokość; sam nie pojedziesz. To może pułapka. — Myślałem, że jesteście mojągwardią, a nie strażą więzienną— przyciął Krispos, ale nie zrobiło to żadnego wrażenia na Tłwarim i jego kompanach. Westchnął. W młodości zastanawiał się, czy zostać żoł- nierzem, i gdyby rzeczywiście wybrał miecz i włócznię, nikt by go nie powstrzymał przed igraniem ze śmiercią. Westchnął znowu na tę ab- surdalnąmyśl, ale musiał się poddać: — Jak sobie życzycie, panowie. Pojedziemy razem? Thvari zasalutował: — Tak jest, Wasza Wysokość. Jedziemy. Otoczony oddziałem Halogajczyków —akurat dużo by mi z nich przyszło, gdyby ktoś chciał do mnie strzelić z łuku, pomyślał—Kri- spos podjechał zobaczyć, co zdziałały wysłane przez niego kompa- nie. Zwiadowcy wcale nie uznali go za tchórza. Wrzeszczeli, śmiali się i machali rękami, szydząc z ponurych, rozbrojonych jeźdźców w środku oddziału. — Aha, widzisz?—powiedział Krispos do Thvariego. — Jest zu- pełnie bezpiecznie. Szerokie barki Halogajczyka uniosły się w górę i opadły w powolnym, aroganckim wzruszeniu ramion. — Nie wiedzieliśmy. Wasza Wysokość, ty rządzić. My cię pilno- wać. Krispos przytaknął, zawstydzony naganą w głosie kapitana. 57 Nadszedł Zeugmas: — Nie mogło być lepiej, Wasza Wysokość —powiedział rado- śnie. — Mamy ich wszystkich i nie straciliśmy przy tym nawet jed- nego człowieka. Tak jak kazałeś, jechaliśmy i klęliśmy w żywy ka- mień wniebogłosy cholernego uzurpatora i co tam który mógł je- szcze wymyślić, a ich dowódca... ten skurczybyk z kwaśną gębą z wąsami tam w środku, nazywa się Physakis... wykombinował so- bie, że też chcemy się przyłączyć do buntu. I strasznie się cieszył, bo było nas dwa razy tyle, co ich. Dołączył nas do swoich ludzi, bez żadnych środków ostrożności. Porozumieliśmy się, żeby razem na nich skoczyć, no i proszę, jesteśmy. — Świetnie—Krispos też się uśmiechał. Nie był wojskowym, ale jego strategia spodobała się doświadczonemu żołnierzowi. Wskazał na Physakisa: — Przyprowadzić go tutaj. Zobaczmy, co nam powie. Na rozkaz Zeugmasa kilku zwiadowców otoczyło oficera, kazali mu zsiąść z konia i przyprowadzili do Krisposa. Popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi: — Wasza Wysokość—wybełkotał. — Zgodnie z tym, co powie- dział Zeugmas, był taki wąsaty, że ledwie było widać jego wargi, gdy mówił. — Nie tak na mnie mówiłeś, zanim cię złapali—odparł Krispos. — I co mam teraz z tobązrobić? — Co tylko Wasza Wysokość sobie życzy—odparł jeniec. Rzeczywiście byłskwaszony, pomyślał Krispos—ale nie ze stra- chu; wyglądał, jakby miał bóle żołądka. — Jeśli zdecyduję, że można wierzyć twej przysiędze, pojedziesz na północ walczyć z Harvasem Czarną Szatą i jego bandziorami — powiedział Krispos. Twarz oficera pojaśniała; pewnie się spodziewał śmierci pod topo- rem, czyli zwyczajowej kary za zdradę. Ale z Harvasem u granic kraju Krispos nie mógł sobie pozwolić na utratę zbyt wielu oficerów, nawet jeśli stanęli po stronie Petronasa. — A więc masz ze sobą magów, Imperatorze? — spytał Physakis. — Tak. — Krispos zadowolił się tym jednym słowem. O mało co nie wyruszył na tę kampanię bez maga. Walka budziła w ludziach takie emocje, że na magii wojennej rzadko kiedy można było polegać. Ale Petronas już przedtem próbował zabić Krisposa za pomocą cza- rów; trzeba było mieć ochronę pod ręką, na wypadek gdyby chciał spróbować ponownie. Magowie przydawali się nie tylko w walce; 58 potrafili na przykład sprawdzić szczerość składanych obietnic i przysiąg. Zwiadowcy zaprowadzili pojmanego oficera do Trokoundosa i jego kolegów. Za nim szli, jeden po drugim, pojmani oficerowie i podoficerowie wrogiego oddziału. Krisposowi bardziej chodziło o szeregowców. Nie potrzebował ich obietnic, że zaprzestaną walki przeciw niemu; chciał czegoś więcej: żeby przeszli na jego stronę. Gdy im to wyłożył, większość zgodziła się od razu. Dopóki mieli strawę i żołd, osoba wodza mało ich obchodziła. Tylko kilku odmówi- ło, z uporem biorąc stronę Petronasa. Tak jak przedtem Physakis, z niepokojem czekali, aż Krispos zdecyduje o ich losie. — Zabierzcie im konie, zbroje i broń, ale zostawcie każdemu po sztylecie — powiedział do swoich ludzi — i niech idą precz. Dużo nam nie zaszkodzą. — Pieniądze też nam, Wasza Wysokość, zostawisz?—spytał je- den z nich. Krispos pokręcił głową: — Zarobiliście je, stając przeciw mnie. Ale dowiedliście swojej uczciwości. W przyszłości będziecie mieli jeszcze wiele okazji do za- robku. Gdy żołnierze Krisposa rozbrajali tych, którzy nie chcieli się do niego przyłączyć, magowie słuchali przysięgi lojalności, składanej przez resztę oddziału Physakisa. Po zakończeniu ceremonii Trokoundos podszedł do Krisposa. Za nim Halogajczycy prowadzili trzech bardzo nieszczęśliwych Videssańczyków. Trokoundos wskazał jednego po drugim: — Przykro mi, Wasza Wysokość, ale ta trójka złożyła fałszywą przysięgę. Choć obiecywali ci wierność, w sercu chcieli cię zdradzić. — Spodziewałem się, że tak będzie — odpowiedział i zwrócił się do Halogajczyków: —Rozebrać ich, dać każdemu tuzin batów i puścić na golasa. Tacy zdrajcy są gorsi od uczciwych wrogów. — Tak jest, Imperatorze—odrzekł Narvikka, dowódca oddziału. Jeden ze zdrajców próbował uciec, ale nie dał rady nawet przerwać się przez krąg Halogajczyków. Żołnierze wbili w ziemię śledzie od namio- tów i przywiązali do nich leżących na brzuchu krzywoprzysięzców. Świsnęły kańczugi. Twardym, mocnym uderzeniom towarzyszyły roz- paczliwe wrzaski karanych. Gdy było już po wszystkim, gwardziści przecięli liny i pozwolili jeńcom iść w swojąstronę. Tej nocy wiatr zmienił się na północno-zachodni i z nadmorskich równin przegnał gorące, wilgotne powietrze. Gdy Krispos wyszedł ze 59 swego namiotu następnego dnia rano, powitały go brudne szare chmu- ry, wiszące nisko nad północnym horyzontem. Zmarszczył czoło. Ludzie w jego wsi wiedzieli, że gdy takie chmury zaczynająsię kłębić nad Górami Paristrańskimi, to pewny znak, że idzie jesień. A jesień oznacza deszcze, które zamienią bite drogi w jedno wielkie bagno. — Jeśli już zacznie padać, to zapowiada się wczesna jesień. Nie wiedział, że mówi na głos, dopóki Sarkis, wynurzający się z sąsiedniego namiotu, nie przytaknął w odpowiedzi: — Ano, Wasza Wysokość. I będziemy mieli cholerną frajdę, ga- niając Petronasa tam i sam po kolana w błocie. Splunął, odrzucając słowa oficera, jakby ten wspomniał o Skotosie. Sarkis zaśmiał się, ale obaj wiedzieli, że to nie żarty. Krispos powiedział: — Musimy go teraz mocno naciskać i tyle. Jeśli dobry pan pozwo- li, chcę Petronosa teraz zaszczuć do kąta, póki musi uciekać. Zimą będzie miał czas, żeby zebrać wszystkich swoich starych kumpli i wzrośnie w siłę. — Słusznie —przytaknął Sarkis. —Ano słusznie, Wasza Wyso- kość. W przyszłym roku będziesz miał na głowie Harvasa; lepiej nie walczyć jednocześnie z nim i z Petronasem. — Właśnie.—Sarkis zarobił kolejny punkt na swojąkorzyść. Nie- wielu oficerów przejmowało się do tego stopnia Harvasem i w ogóle całąpółnocnągranicą. Potem Krispos pomyślał, że może Sarkis zga- dza się z jego opinią, aby się wkupić w łaski. BędącAutokratąciągle musiał patrzeć na ludzi tak krytycznie. Nie spodziewał się tego, ale też i nie za bardzo się przejmował. Stanął w kolejce po śniadanie i dostał grubąpajdę chleba z garścią solonych oliwek. Ostatnią pestkę wypluł, siedząc już na końskim grzbiecie. Żołnierze pośpiesznie maszerowali w stronę włości Petro- nasa. Lepsza pogoda sprzyjała ludziom i koniom, ale za każdym ra- zem, gdy Krispos spoglądał przez ramię na północ, widział coraz więcej chmur na horyzoncie. Nie mógł już bardziej poganiać żołnie- rzy, bo halogajska piechota tylko by łykała kurz za kawalerią. Mógł jedynie narzekać i robił to do woli. Dogonił ich kurier, co bynajmniej nie wpłynęło na poprawę na- stroju władcy; przypomniało mu się tylko, że mogliby szybciej się poruszać. Rulon pergaminu, który jeździec mu podał, był zapieczęto- wany błękitnym woskiem. — Od patriarchy, co? — Spytał kuriera. — Streścił ci, o co cho- dzi? 60 Nadawcy wiadomości często tak robili; aby mieć pewność, że ich słowa dotrą do uszu adresata, nawet jeśli pergamin zaginie. Ale kurier pokręcił głową: — Nie, Wasza Wysokość. — Trudno, sam przeczytam. — Krispos złamał pieczęć. Połowę arkusza zajmowały kwieciste pozdrowienia i grzecznościowe formuł- ki. Przebiegł je wzrokiem, szukając konkretów. W końcu znalazł — dwie rzeczy: Gnatios w dalszym ciągu siedział za klasztornym murem, gdzie zaczął spisywać kroniki, by jakoś zabić czas. Poza tym Pyrrhos złożył z urzędu opata i dwóch prałatów za schizmę i jeszcze jednego opata za odmowę uznania jego autorytetu. Krispos potarł dłonią skronie. Spodziewał się, że Pyrrhos zacznie [ czystki; czemu więc go zaskoczyły? — Czy będzie odpowiedź, Wasza Wysokość? — spytał kurier i wyjął woskowaną tabliczkę z rylcem. — Tak. — Krispos zamilkł, by uporządkować myśli, a potem za- czął: —„Autokrata Krispos do patriarchy Pyrrhosa: Pozdrowienia. Mam nadzieję, że uda ci się utrzymać zgodę wśród kapłanów, mnichów, pra- łatów i opatóww świątyniach. Dość nam walki z buntownikiem w kraju i z wrogiem na granicy; nie potrzebujemy dodatkowych niepokojów". To wszystko. Bądź tak dobry, przeczytaj, co zapisałeś. Kurier powtórzył wiadomość. Gdy Krispos zaakceptował jąkiw- nięciem głowy, złożył tabliczkę. Miał ze sobąsztabkę wosku. Ktoś niedaleko trzymał zapaloną pochodnię; łatwiej było nosić ze sobą ogień, niż go co wieczór krzesać na nowo. Żołnierz przyniósł po- chodnię; po chwili stopiony wosk spłynął na złożoną tabliczkę. Za- nim stwardniał, Krispos odcisnął w nim imperatorskąpieczęć; sym- bol słońca. Kurier zasalutował i odjechał. Całkowite zwycięstwo pod Patrodonton dało im półtora dnia marszu bez przeszkód. Krispos wiedział, że zbliża się do włości Petronasa. Wie- dział również, że ma szczęście; deszcz zaczął padać pierwszego wieczora po wymarszu z miasteczka i nie ustawał przez całąnoc. Na początku witali deszcz z radością bo dzięki niemu kopyta końskie przestały wzbijać tumany kurzu. Ale gdy minął następny dzień plu- chy, Krispos zaczął wyczuwać, że Postęp z wysiłkiem wyciąga z gęstniejącego błota kopyta, które wydają przy tym odgłos podob- ny do mlaskania. ^ Na polach rolnicy pracowali jak szaleńcy, aby zebrać plony> zanim deszcz je zniszczy. Nie przerażał ich nawet widok armii Krisposa. On sam pamiętał, jaka rozpacz panowała w jego wiosce gdy raz czy dwa 61 razy jesienne deszcze nadeszły przed czasem; rozumiał, co ci ludzie przechodzą, i życzył im powodzenia. Po południu drugiego dnia deszczu wojsko stanęło nad brzegiem Erizy, sporego strumienia, płynącego na północ doArandos. Brzegi powinien łączyć drewniany most, ale pomimo deszczu został spalony. Na zachodnim brzegu Krispos wypatrzył jeźdźców. Oni również dostrzegli jego wojska; zaczęli wymachiwać pięściami i wykrzykiwać wyzwiska, ledwie słyszalne z tej odległości, w strugach deszczu. Zrozumiał tylko jeden okrzyk: — PetronasAutokrata! Ogarnęła go wściekłość. — Poślijcie im salwę—warknął do Sarkisa. Krzaczaste brwi generała spotkały się nad nosem, gdy zmarszczył się z niechęcią: — Dla naszych łuków to duży dystans, a poza tym, zmoczymy cięciwy — odpowiedział. — Jeśli mająswoich ludzi również po tej stronie rzeki, możemy wyrządzić sobie dużąkrzywdę. Krispos niechętnie przytaknął: — Niech strzela jedna kompania—powiedział. — Tyle, żeby za- tkać im te gęby. — Ano dobrze, czemu nie. — Sarkis przejechał wzdłuż linii zwia- dowców Zeugmasa. Krispos obserwował, jak Zeugmas protestuje i jak Sarkis go namawia. Jeźdźcy szybko napięli łuki, wyciągnęli strzały z kołczanów i strzelili. Niektórzy spróbowali wypuścić strzały drugi i trzeci raz. Potem równie szybko schowali łuki, by nie trzymać ich długo na deszczu. Na przeciwnym brzegu Erizy drwiny i gwizdy nagle ustąpiły miej- sca okrzykom przerażenia i bólu. Jeden z jeźdźców zsunął się z siodła. Pozostali dali koniom ostrogę i odjechali. Kilku zwiadowców Petrona- sa odpowiedziało strzałami. Jedna z nich zaryła się w błocie nie opo- dal Krisposa. Inna z brzękiem odbiła się od topora jednego z Halogajczyków. Po tej stronie rzeki nikt jednak nie został ranny. — Tu się nie przeprawimy—powiedział Krispos. — Nie, chyba że wpław—zgodził się Sarkis, obserwując brązo- we wody Erizy i pianę kotłującą się wokół filarów spalonego mostu. Generał jednak nie wyglądał na zmartwionego: — Tutejsi chłopi na pewno wiedzą, gdzie jest bród. — Pewnie tak—przytaknął Krispos; w dawnych czasach sam znał wszystkie najlepsze przeprawy przez rzekę w pobliżu swojej wioski. — Ale lepiej nie traćmy czasu. Rzeka już zaczyna przybierać, a jest na tyle duża, że jeśli wyleje, nie przejdziemy jej, aż wody opadną. Okoliczni chłopi byli poważni i obojętni, zupełnie inni odprzekor- 62 f iiych krzykaczy, którzy zadomowili się w mieście Videssos. Widok złota lv dłoni Krisposa szybko rozwiązał im języki: — Tak, panie, jest dobra przeprawa z kilometr na północ, przy Uschniętym wiązie—powiedział jeden z nich.—A jeszcze jedną, tyl- ko nie tak dobrą, znajdziecie, panie, na południe, tam, gdzie Eriza robi takie zakole. — Dzięki. — Krispos dał chłopu dwie sztuki złota. Ku jego zakło- potaniu, mężczyzna niezgrabnie padł przed nim na twarz w błoto. — Wstań, durniu! Dziesięć lat temu sam byłem chłopem i uprawiałem pole dużo marniejsze niż twoje. Chłop, brudny i mokry, stanął na nogi i spojrzał ogłupiałym wzro- kiem: — Ty, Imperatorze, byłeś chłopem? Jak mogłeś być chłopem? Przecież jesteśAutokratą! Krispos zrezygnował z wyjaśnień. Jest Autokratą, ale pozostanie nim tylko w przypadku, jeśli uda mu się przekroczyć Erizę. Skierował konia w przeciwną stronę. Oficerowie, którzy zgromadzili się, by po- słuchać, co chłop powie, zaczęli wydawać rozkazy: — Marsz kilometr na północ, do uschniętego wiązu! Brnęli wzdłuż rzeki; o wiele wolniej niż przy dobrej pogodzie. Nor- malnie łatwo byłoby odnaleźć taki charakterystyczny punkt. W deszczu o mało go nie minęli. Krispos wpędził wierzchowca w rzekę. Nie pokonali nawet jednej czwartej drogi, gdy woda sięgnęła do koń- skiego brzucha. — Trochę to trudniejsze, niż ten chłop mówił—zau- ważył. — No właśnie—przytaknął Sarkis, wskazując na zachodni brzeg rzeki, gdzie zgromadzili się zbrojni w łuki i lance jeźdźcy. Gdy im się przyglądali, z lasu wyjechała kolejna grupka kawalerzystów. — Jest nas więcej —powiedział bez przekonania Krispos. ^ — Prawda. — Sarkis też nie wyglądał na zadowolonego. —Ale nie możemy przeprawić naraz tylu ludzi przez ten wąski bród, żeby Stawić im czoło w równej liczbie. Na polu bitwy będzie ich więcej niż nas. Krispos też to zauważył. — Wiedzieli, gdzie jest ten bród—myślał na głos. — Jak tylko dojechaliśmy do mostu, zaczęli się tu zbierać. Sarkis przytaknął ponuro: — Przy tym drugim też pewnie są... tam, za zakolem Erizy. — Niech szlag trafi te wczesne deszcze! — warknął Krispos. > — Trzeba popytać innych chłopów — stwierdził Sarkis.— Prę- 63 dzej, czy później trafimy na nie strzeżony bród. Jak już się przeprawi- i my, zwiniemy wszystkie buntownicze oddziały wzdłuż rzeki. ] Krispos nie był takim optymistą. Deszcz, który smagał go po twa- rzy i spływał strumyczkami po brodzie, wcale nie poprawiał mu na- I stroju: — Jeśli rzeka będzie dalej wzbierać, zrobi się za głęboko, żeby przejść ją w bród, nawet jeśli chłopi pokażą nam sto przepraw. — Też prawda—odparł Sarkis—ale jeśli przez jakiś czas my ich nie będziemy mogli dostać, to i oni nas nie dostaną. Choć Krispos przytaknął, ta myśl wcale nie pocieszyła go tak bar- dzo, jak Sarkisa. Nic dziwnego: dowódca pułku myślał jak żołnierz, Krispos zaś, jako Autokrata, musiał patrzeć na rzeczy z szerszej per- spektywy. Według prawa całe Imperium Videssos było jego własno- ścią; jeśli jakaś część nie dawała mu posłuchu, zmniejszała tym samym jego zakres władzy i, co dziwniejsze, czyniła ujmę jemu osobiście. — Trafimy na jakiś bród—powiedział Sarkis. Poszukiwania przeprawy nie strzeżonej przez ludzi Petronasa po- trwały dwa dni i do cna wyczerpały cierpliwość Krisposa. W końcu jednak, pluton za plutonem, jego oddziały przeprawiły się przez rze- kę. Chociaż chłop, który powiedział im o przeprawie, przysięgał, że przejdą bez trudu, konie musiały walczyć z bystrym prądem. Halogajczycy czekali razem z Krisposem; mieli przejść przez wodę, trzymając się ogonów koni ostatniego oddziału; wzburzona Eriza mogłaby z łatwościąporwać ze sobą każdego śmiałka, który próbo- wałby przeprawić się pieszo. Według nich jesienne deszcze były strasznie śmieszne. — U nas, Wasza Wysokość, deszcz jest na koniec wiosny i na lato — powiedział Vagn. Reszta jego ziomków przytaknęła zgodnym chórem. — Nic dziwnego, że tylu z was ciągnie na południe — odparł Kri- spos. — Ano, taka jest prawda, Imperatorze — przytaknął Vagn.—Dla Halogajczyka nawet pogoda w Kubrat jest dobra. Krispos sam spędził parę lat w Kubrat i opinia gwardzisty nim wstrzą- snęła. Zdał sobie nagle sprawę, jak ciężkie warunki muszą panować w Krainie Haloga—i zaczął się martwić na nowo. Zapytał: — Harvas Czarna Szata i jego najemnicy zajęli Kubrat. Czy to zna- czy, że może tam się osiedlić więcej Halogajczyków? — Tak może być, Imperatorze—odparł Vagn po dłuższym zasta- nowieniu. —Yidessos ucierpi, jak tak się stanie. 64 — Tak. — Krispos nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Wie- dział już, że nie może polegać na wszystkich swoich videssańskich żołnierzach w walce z Petronasem. A kiedy wyjdzie w pole naprzeciw Harvasa, czy będzie mógł zaufać swoim własnym halogajskim gwar- dzistom? Nie wszystko naraz, skarcił się w myśli. Gdy już się upora z Petronasem, prawie wszyscy videssańscy żołnierze, od szeregowca po generała, pospiesząpod jego sztandary, szczególnie, jeśli wystąpi przeciw wrogowi z zewnątrz. — Wasza Wysokość?—zawołał jakiś głos. — Wasza Wysokość? — Tutaj! —odkrzyknął. Halogajczycy, już gotowi do sforsowa- nia Erizy, natychmiast zawrócili i sformowali szyk naokoło niego, z bronią gotową do walki. Ten instynktowny manewr ochronny po- wiedział mu więcej, niż wszystkie przysięgi razem wzięte; oddział był mu szczerze oddany. Wołał go imperialny kurier, zmoknięty i zabłocony mężczyzna na zdyszanym koniu. — Mam wiadomość od Sevastokratora Mavrosa, Wasza Wyso- kość —powiedział, podając mu rulon woskowanego, natłuszczone- go pergaminu. — Mogę też przekazać wiadomość ustnie. To nic do- brego, Imperatorze. — Powiedz, o co chodzi, sam ją ocenię. — Krispos zastanawiał się, jak bardzo złe wieści go doścignęły. Sądząc ze zdenerwowania posłańca, musiało to być coś naprawdę poważnego. — Mów już! Dobry boże, przecież wiem, że ty tylko przekazujesz wiadomości; nie masz na nie przecież wpływu, prawda? — Dziękuję, Wasza Wysokość. — Mimo deszczu, kurier oblizał usta, zanim zaczął mówić. A kiedy już zaczął, powiedział coś o wiele gorszego, niż Krispos mógł sobie wyobrazić: — Imperatorze, Harvas : i jego zgraja zajęli miasto Develtos. czy kiedyś dowie się na pewno, czyim Phostis jest synem. Jak wiele razy przedtem, powiedział sobie, że to nie ma najmniejszego znacze- nia. Jak wiele razy przedtem, prawie sam w to uwierzył. — Weź go jeszcze na chwilę, dobrze? — poprosiła Dara. Phostis pisnął na to bezceremonialne traktowanie. Krispds niezgrabnie poko- łysał go w ramionach. Dara rozchyliła suknię i zdjęła jąz ramienia, by " obnażyć pierś. — Daj go tutaj. Zobaczymy, czy mu się spodoba. Phostis trącił jąnosem, znalazł sutek i zaczął ssać. — Wszystko jasne—stwierdził Krispos.—Wcale mu się nie dzi- wię, bo mnie się też podobają. 92 Dara prychnęła i poprosiła: — Bądź tak miły i poproś kuchnię, żeby mi dali kolację, dobrze? Jestem głodna, chociaż nigdy bym w to przedtem nie uwierzyła. — Nie jadłaś od dość dawna—powiedział. Pośpieszył, by speł- nić jej prośbę, ale po drodze zatrzymał się i podziękował Thekli. — Cała przyjemność po mojej stronie, Wasza Wysokość — odpo- wiedziała akuszerka. — Dzięki Phosowi, Imperatorowa i twój syn mają się dobrze. Nic dziwnego, wszystko poszło jak trzeba, a i chłopczyk jest na tyle duży, że będzie się dobrze rozwijał. Po drodze szambelanowie i panny służące gratulowali Krisposowi syna. Zastanawiał się, skąd oni to wiedzą; nowo narodzona dziewczyn- ka krzyczałaby przecież tak samo jak Phostis. Pałacowa służba posługi- wała się swoistym rodzajem magii. W momencie gdy Krispos stanął w drzwiach, roześmiany od ucha do ucha kucharz wcisnął mu w ręce tacę z dzbanem wina, kromkami chleba i gorącym daniem pod srebrną przykrywką: — Dla waszej pani, Imperatorze — powiedział. Krispos sam zaniósł tacę dla Dary. Barsymes to widział, ale nie powiedział ani jednego słowa. Gdy Krispos wrócił do Czerwonej Kom- naty, pomógł Darze usiąść i nalał nieco wina dla niej i dla siebie; ku- charz przewidująco postawił na tacy dwa pucharki. Uniósł swoje na- czynie: — Za Phostisa—powiedział. — Za naszego syna—zgodziła się Dara. Oba toasty nieco różniły się treścią ale Krispos wypił bez protestu. Dara rzuciła się najedzenie—pieczone koźlę w sfermentowanym sosie rybnym z czosnkiem —jakby pościła od wielu dni. Krispos pa- trzył, jak je, i obserwował Phostisa, który drzemał na łóżku u jej boku, od czasu do czasu przekręcając główkę na boki. Thekla miała rację; jak na niemowlę, miał mnóstwo włosów. Krispos wstał i delikatnie ich dotknął. Phostis poruszył się we śnie. Krispos cofnął rękę. Dara wytarła resztki sosupiętkąchleba. Dopiła wino i z westchnieniem odstawiła pucharek: — To już coś — stwierdziła. — Jeszcze kąpiel, jakiś miesiąc snu i będę ... może nie jak nowo narodzona, ale prawie wypoczęta. — Znowu westchnęła. — Thekla mówi, że przez kilka pierwszych dni sama powinnam karmić małego; tak będzie dla niego lepiej. Jednym słowem, nie odeśpię wszystkiego tak od razu. Ale później mamka może go usypiać, jeśli będzie ryczał w nocy. — Zastanawiam się nad jednąrzeczą. —Krispos sprawiał wraże- nie roztargnionego, jakby jej wcale nie słuchał. 93 — Nad czym? — spytała ostrożnie. Nie zdając sobie z tego spra- wy, przysunęła się do Phostisa, jakby chciała go ochronić. — Myślę, że powinniśmy ogłosić małego Współautokratą, jeszcze zanim wyruszę przeciwko Petronasowi — odpowiedział. — W ten sposób całe Imperium dowie się, że moja rodzina zamierza zasiadać na tronie przez długi czas. Twarz Dary pojaśniała: — Tak, trzeba tak zrobić — zgodziła się od razu. Dotknęła główki Phostisa z jeszcze większądelikatnościąniż Krispos i zamruczała: — Śpij spokojnie, maleńki Imperatorze. Po chwili milczenia, dodała: — Obawiałam się, że myślisz o czymś innym. Krispos potrząsnął głową. Od chwili, kiedy dowiedział się, że Dara jest w ciąży, miał świadomość, że musi postępować tak, jakby dziecko bez żadnych wątpliwości było jego. Teraz, gdy chłopczyk przyszedł na świat, nie można było się z tego wycofać—wręcz przeciwnie, trzeba go będzie faworyzować tak, by nie powstała najmniejsza wątpliwość — przynajmniej na forum publicznym—co do pochodzenia Phostisa. Uczynki Krisposa były rzecząpubliczną. Jego myśli należały tylko do niego. mssssasaaassissssassssgsssaiisssst TV Darsymes postawił przed Krisposem niewielkie srebrne puzderko i złożony arkusz pergaminu. Vestiarios nie krył zaskoczenia i lekkiego niepokoju: — Halogajczycy przed chwilą znaleźli to na schodach, Wasza Wysokość. Żaden z nich nie umie czytać, więc poprosili mnie, żebym obejrzał ten pergamin. Jest na nim napisane twoje imię, Imperatorze, więc przyniosłem go tutaj. — Dziękuję —powiedział Krispos. Zmarszczył brwi: —Zaraz, za- raz, co to znaczy, że Halogajczycy znaleźli to na schodach? Kto to przyniósł? — Nie wiem, Wasza Wysokość. Gwardziści też nie wiedzą. We- dług nich, po prostu w pewnym momencie się tam pojawiło. — Magia — stwierdził Krispos. Podejrzliwie wpatrywał się w puzderko. Co ten Petronas sobie myśli, że on da się nabrać na taką sztuczkę po tym, jak magia niemal pozbawiła go życia? Jeśli tak, to bardzo się rozczaruje. — Barsymesie, poślij kogoś po Trokoundosa. Szkatułka będzie zamknięta, póki mag nie pozwoli jej otworzyć. — To mądre posunięcie, Wasza Wysokość. Zaraz kogoś wyślę. Krispos zastanawiał się nawet, czy rozwinięcie pergaminu niczym mu nie grozi. Tak się jednak zniecierpliwił czekaniem na Trokoundosa, że go rozwinął. Nie stało się nic strasznego ani magicznego—w ogóle nic się nie stało. Wiadomość napisano niezgrabnym, starożytnym pi- smem. Choć nie podpisana, mogła pochodzić jedynie od Harvasa Czar- nej Szaty. Treść brzmiała tak: „Zgadzam się dać ci rok rozejmu w zamian za złoto. Twój wysłannik opuścił mój dwór i wędruje teraz do domu. Mam nadzieję, że uznasz, iż bardzo się zmienił na korzyść, w związku z tym, co znajdziesz w tej szkatule". 95 Gdy przybył Trokoundos, Krispos pokazał mu pergamin i wyłożył swoje podejrzenia. Mag pokiwał głową. — Bardzo słusznie, Wasza Wysokość. Jeśli w tym pudełku siedzi jakieś zaklęcie, wydobędę je na światło dzienne. Zabrał się do sporządzania dziwnych mieszanin różnych proszków i kolorowych płynów w słoiczkach. Po kilku minutach zawartość jed- nego z nich nagle zmieniła kolor z niebieskiego na czerwony. Troko- undos stwierdził: — Ha! A jednak w tym jest magia, Wasza Wysokość! — i zaczął wykonywać rytualne gesty, cały czas mrucząc pod nosem zaklęcia. Krispos obserwował, jak płyn z powrotem zmienia kolor na niebieski. — Czy to znaczy, że zaklęcie straciło moc?—zapytał. — Powinno, Wasza Wysokość. — W głosie maga nie było jednak całkowitej pewności. Zaczął wyjaśniać: — Wykryłem tu jedynie zaklę- cie utrwalające, z jakiego na przykład korzystająkupcy kolonialni, żeby przechować dla swojej klienteli egzotyczne owoce poza sezonem. Wy- bacz, Imperatorze, ale nie wiem, w jaki sposób takie zaklęcie miałoby wyrządzić komukolwiek szkodę. Cokolwiek to było, pozbyłem się go. — Czyli że nic się nie stanie, jeśli otworzę szkatułkę? —nalegał Krispos. — Nic nie powinno się stać. — Trokoundos wyjął jeszcze kilka magicznych narzędzi. —A jeśli się stanie, będę przygotowany, by z tym walczyć. — Dobrze.—Krispos odsunął zasuwkę na wieczku. Jednocześnie Trokoundos postąpił krok naprzód, by ochronić go przed tym, co mogło kryć się wewnątrz puzderka. Otworzył wieko. Wewnątrz był jedynie dziwnie ucięty kawałek surowego mięsa, splamiony krwią z grubszej strony. Brwi Trokoundosa zbiegły się na czole, gdy mag się odprężył. — Co to może być? — spytał. Krispos potrzebował co najmniej minuty, by to rozpoznać. W czasach spędzonych na farmie zabił jednak wystarczająco dużo krów, owiec i kóz. To było za małe jak na krowę, ale owce miały podobne... —To język—powiedział. A potem ogarnęła go fala przerażenia, gdy przypomniał sobie notatkę, która towarzyszyła temu darowi. — To jest... język Iakovitzesa—wykrztusił. Zatrzasnął wieko, odwrócił głowę i zwymiotował na piękną mozaikę podłogi. Na południu miasta Videssos, pod murami obronnymi, była duża łąka, na której żołnierze często przeprowadzali manewry. Tym razem 96 stało tam w szyku kilka regimentów lansjerów i łuczników na koniach. Sztandary łopotały na wiosennym wietrze. Żołnierze zasalutowali, pozdrawiając Krisposa i Agapetosa. Krispos mówił: — Ściągnij tylu ludzi ze wszystkich garnizonów, ile się da, jeśli two- im zdaniem nadadząsię do walki w polu. Kubratoi zawsze lubili wojnę podjazdową. Teraz my się tak zabawimy. Jeśli Harvas sądzi, że może sprzedać nam pokój za cenę skatowanego ambasadora, pokażemy mu, że się myli. Moim zdaniem, ukradł nam pięćdziesiąt kilo złota. Odbierze- my je z jego ziem. — Tak jest, panie—odparłAgapetos. —A co będzie, jeśli jedna z moich grup natrafi na silniejszego przeciwnika? — Wycofasz się — powiedział Krispos. — Masz za zadanie nękać Harvasa i jego morderców. Jeśli będąmieli tak dużo roboty u siebie, to nie dadzą rady jednocześnie wyprawiać się w granice Imperium. Nie będę mógł wam dać dużego wsparcia, przynajmniej dopóki nie poko- nam Petronasa. Potem cała armia pójdzie na północ, ale do tego czasu masz sobie radzić sam. — Tak jest, Wasza Wysokość. Zrobię, jak każesz. —Agapetos zasalutował, a potem uniósł w górę prawąrękę. Zabrzmiały ostre dźwię- ki trąbek, zaświstały fletnie i huknęły bębny. Kawaleria ruszyła na- przód. Krispos wiedział, że to dobre oddziały. Agapetos też był do- brym żołnierzem; videssańscy generałowie studiowali sztukę wojen- nąi znali różne sztuczki, dzięki którym potrafili osiągnąć jak najwięcej przy minimalnych stratach. To po co ja się tak martwię?, pytał sam siebie Krispos. Może dlate- go, że kompetentni, poważni videssańscy żołnierze nigdy jeszcze nie zetknęli się z takim przeciwnikiem, jak Halogajczycy Harvasa. Może dlatego, że kompetentny, poważny Agapetos już raz dal się oszwabić Harvasowi. A może, myślał Krispos, martwię się bez powodu. Żeby nie wiem, jak się starał, Harvas nie jest nowym wcieleniem Skotosa. Moż- na go pokonać. W końcu nawet Skotos będzie pokonany. Więc dlaczego się martwię?, zapytał znowu. Zły na samego sie- bie, szarpnął wodzami tak mocno, że Postęp prychnął na niego z przyganą. Szybkim kłusem wrócił do stolicy. Wiedział, że już od dawna powinien być na zachodzie i walczyć z Petronasem. Jednak, ze względu na ostatni postępek Harvasa, musiał opóźnić kampanię o dwa tygodnie. Pojechał nie do pałacu, ale do Kolegium Magów, położonego bar- dziej na północy. Iakovitzes dotarł do stolicy poprzedniego dnia; 7— Krispos z Yidcssos 97 bardziej umarły niźli żywy. W Kolegium wykładali najlepsi kapłani- -uzdrowiciele całego Imperium, przekazując swojąsztukę młodym po- koleniom. Trafiali tam również ludzie poważnie chorzy, którym nikt inny nie był w stanie pomóc. Wśród nich był i Iakovitzes. — Co z nim?—spytał Krispos Damasosa, dziekana wydziału uzdra- wiania. Mężczyzna miał oczy podkrążone ze zmęczenia; uzdrowiciele pła- cili wysoką cenę za swój dar. — Wasza Wysokość... — zaczął i przerwał, tłumiąc ziewanie. — Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość. Myślę, że wydobrzeje. Wreszcie osiągnęliśmy tyle, że możemy zaczynać leczenie samej rany. — Jest tu już prawie cały dzień—powiedział Krispos. — Dlacze- go wcześniej nic nie robiliście? — Zrobiliśmy już bardzo dużo, Wasza Wysokość—odpowiedział sztywno Damasos, niewysoki, siwiejący mężczyzna w średnim wieku, o opalonej tonsurze. — Pracowaliśmy nad bardzo trudnymi sprawa- mi, związanymi głównie z magią, która nie leczy; do tego okaleczenia dodano coś, z czym się nigdy przedtem nie zetknąłem, i proszę dobre- go pana, bym nigdy już nie musiał pracować nad takim zaklęciem. Miało ono za zadanie powstrzymać gojenie się rany. Najpierw musie- liśmy je rozszyfrować, a potem zneutralizować. To właśnie robiliśmy przez cały ten czas. — Zaklęcie przeciwko gojeniu?—Krispos poczuł się nieswojo. Sam pomysł był odrażający; straszniejszy niż tortury, na jakie Harvas wydał Iakovitzesa. — Kto mógłby wymyślić podobnąpodłość? — Nie wiem, Wasza Wysokość. My nie mogliśmy na to wpaść przez długi czas—odparł Damasos. —A kiedy już zorientowaliśmy się, z czym mamy do czynienia, znowu potrzebowaliśmy czasu, by sobie poradzić z tym zaklęciem. Ten, kto je rzucił, wzmocniłje przez użycie krwi ofiary. Przez to było o wiele tpdniej z nim się uporać. Właściwie było to perwersyjne przeinaczenie naszego rytuału. — Damasos, choć zmęczony, zacisnął zęby z wściekłości. — Ale teraz możecie go uzdrowić, prawda? — upewniał się Kri- spos i, uzyskawszy potwierdzenie kapłana, poprosił: — Zaprowadź mnie zatem do Iakovitzesa. Chcę być przy leczeniu. Pragnę, byście zrobili wszystko, co w waszej mocy. Chciał także, by Iakovitzes go widział; pragnął pokazać mu, jak bardzo czuje się winny, że posłał go z misją, co do której szlachcic miał złe przeczucia. Widok Iakovitzesa zaparł mu dech w piersiach. Jego niewysoki 98 przyjaciel, zwykle pulchny i zadbany, zmienił się w obdartego, brud- nego chudzielca. Bijący od niego obrzydliwy odór przyprawił Krispo- sa o atak kaszlu; zapach nie mytego ciała mieszał się z czymś o wiele gorszym: z dojmującym smrodem gnijącego mięsa. Z kącika ust cho- rego kapała żółtawa ropa. W szeroko rozwartych, pustych oczach płonęła gorączka. Nieobecne spojrzenie Iakovitzesa przemknęło po postaci Krisposa, ale szlachcic go nie poznał. Rzucał się na łóżku pod czujnym okiem kapłana-uzdrowiciela. Obok stało czterech potężnie zbudowanych pielęgniarzy. — Jesteś gotów, Nazaresie?—zwrócił się Damasos do kapłana. — Tak jest, święty ojcze. Nazaros przez chwilę przyglądał się Krisposowi. Imperator nie kwa- pił się do odejścia, więc uzdrowiciel wzruszył ramionami i kiwnął gło- wą w stronę pielęgniarzy: — Zaczynamy, chłopcy. Dwaj z nich ujęli pacjenta pod ramiona. Trzeci unieruchomił mu głowę i otworzył usta, po czym wcisnął z boku pomiędzy zęby solid- ny kołek owinięty bandażem. Do tego momentu Iakovitzes leżał nie- ruchomo, ale gdy poczuł kołek w ustach, zaczął rzucać się jak opęta- ny, wydając z siebie mrożące krew w żyłach jęki i bełkot, który zapew- ne miał być słowami. — Biedaczysko—szepnął Damasos do Krisposa. — Pewnie zda- je mu się w malignie, że znowu chcemy go okaleczyć. Krispos wbił sobie paznokcie w dłonie. Mimo oporu Iakovitzesa, czwarty pielęgniarz wetknął mu w usta metalowy wziernik, podobny do tego, jakim weterynarze posługują się przy czyszczeniu końskich zębów. Następnie Nazares wsunął dłoń w rozwarte siłą usta Iakovitzesa, wyjaśniając Krisposowi: — Muszę dotknąć rany, by spowodować jej gojenie. Krispos chciał coś powiedzieć, ale Nazares już zapadł w uzdrowi- cielski trans. — Wielbimy cię, Phosie, o wielkim i prawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, aby w oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść.—Kapłan w kółko powtarzał wyzna- nie wiary, aby oczyścić umysł z przypadkowych myśli i skoncentrować się wyłącznie na uzdrawianiu leżącego przed nim pacjenta. Krispos, jak zwykle, odczuł niezmierny podziw w obliczu aktu uzdro- wienia. Mógł dokładnie zaobserwować moment, w którym Nazares rozpoczął leczenie; ciało pacjenta nagle zesztywniało. Iakovitzes 99 w dalszym ciągu jęczał i wierzgał, nic jednak nie mogło odwieść Naza- resa od jego zamiaru. Krispos wyczuwał leczniczą energię, płynącąod kapłana do chorego, jakby w powietrzu nastąpiło wyładowanie elek- tryczne. W pewnym momencie ciało Iakovitzesa bezwładnie opadło na posłanie. Przerażony Krispos postąpił krok naprzód, lękając się, że serce jego dawnego opiekuna nie wytrzyma obciążenia. Ale chory oddychał, a Nazares trudził się dalej; gdyby coś poszło źle, uzdrowi- ciel z pewnością by to wyczuł. W końcu Nazares cofnął rękę. Wytarł splamione ropąpalce o brzeg szaty. Pielęgniarz wyjął wziernik z ust Iakovitzesa. Krispos spostrzegł, że choremu wróciła świadomość. Gdy poruszył się, starając się strzą- snąć ręce przytrzymujących go mężczyzn, pielęgniarze pozwolili mu wstać. Szlachcic skłonił się nisko uzdrowicielowi, po czym wydał kilka jękliwych dźwięków. Szybko się zorientował, że nikt go nie rozumie. Gestem polecił przynieść coś do pisania. Jeden z pielęgniarzy podał mu woskowaną drewnianą tabliczkę i rylec. Iakovitzes napisał coś na niej i podał jąNazaresowi. „Co się tak wszyscy gapicie? —przeczytał kapłan powolnym, zmę- czonym głosem. — Zaprowadźcie mnie do łaźni, bo śmierdzę jak kupa gnoju. Przydałoby się też coś do jedzenia, muszę nadrobić chyba z rok postu". Krispos uśmiechnął się mimo woli—wprawdzie Iakovitzes stracił głos, ale to, co pisze, brzmi dokładnie jak jego mowa. Szlachcic znów coś napisał, lecz tym razem podał tabliczkę Krisposowi: — „Następ- nym razem poślij kogoś innego". Imperator spoważniał i kiwnął głową: — Wiem, że nic ci nie wynagrodzi tego, co utraciłeś, Iakovitzesie, ale poza tym będziesz miał wszystko; złoto, zaszczyty i co tylko ze- chcesz. „No, myślę. Zasłużyłem sobie"—odpisał Iakovitzes. Włożył sobie palce do ust, pomacał, podłubał, po czym cicho mruknął ze zdumienia i ponownie głęboko skłonił się przed Nazare- sem. Znowu napisał coś na tabliczce i podał jąkapłanowi: „Święty ojcze, rana wygląda, jakby zadano jącałe lata temu. Tylko pamięć jest świeża" —przeczytał Nazares. Wprawdzie Iakovitzes za- chowywał wszelkie pozory zwykłej bufonady, ale w jego oczach Kri- spos widział odbicie minionej grozy. Pielęgniarz dotknął ramienia szlachcica. Ten podskoczył, skrzywił 100 się, niezadowolony ze swej nerwowości, i przepraszająco pochylił gło- wę. — Szlachetny panie, chciałem tylko powiedzieć, że zaprowadzę was do łaźni, jeśli chcecie—powiedział mężczyzna. —To niedaleko od Kolegium Magów. Iakovitzes chciał coś powiedzieć, skrzywił się i kiwnął głową. Chciał wyjść za pielęgniarzem, ale Krispos go powstrzymał: — Iakovitzesie, proszę, zaczekaj chwilę. Chcę cię o coś zapytać. Szlachcic zatrzymał się. — Sądząc z wiadomości, jakie dostawałem od ciebie, przez całą zimę jakoś dogadywałeś się z Harvasem. Co mu powiedziałeś na ko- niec, że ci coś takiego zrobił? Iakovitzes znowu się skrzywił, tym razem do własnych myśli. Ale pochylił się nad tabliczką napisał odpowiedź i oddał ją Krisposowi: „Co gorsza, nawet nie zamierzałem go obrazić. Ustaliliśmy cenę za roczne zawieszenie broni i składaliśmy przysięgę. Harvas nie chciał przysięgać na żadne duchy, jak Kubratoi, ani na bogów, jak Halogaj- czycy.»W takim razie przysięgnij na Phosa« powiedziałem mu. Prze- cież nawet dziecko wie, że umowa bez przysięgi się nie liczy. Chyba lepiej by było, gdybym kazał mu zerżnąć własną matkę. Wykrzyknął głosem jak grom: »To imię nigdy więcej nie skala moich ani twoich ust«. A potem..."—nie dokończył, ale Krispos i tak wiedział, co się stało potem. Nakreślił na sercu znak słońca. Iakovitzes zrobił to samo. — Pomścimy cię, zobaczysz—obiecał Krispos. — Już wysłałem Agapetosa z żołnierzami, żeby najechali ziemie Harvasa. Gdy skończę z Petronasem, na wschód ruszy cała armia. Iakovitzes znowu spróbował odpowiedzieć i znów, ku swej wście- kłości, musiał odwołać się do gestykulacji. Kiwnął głową pokazał jeden palec i wskazał na zachód, a potem dwa, wskazując na wschód. Jeszcze raz kiwnął głową na potwierdzenie, że zgadza się ze strategią Krisposa. Krispos był zadowolony: wprawdzie to Iakovitzes pomógł mu usta- [ lić kolejność działań pół roku temu, trudno by było się dziwić, gdyby i po tym, co mu się przydarzyło, zmienił poglądy. Mógł przecież po- [traktować to jako dowód, że popełnili błąd strategiczny. [ Iakovitzes spojrzał na pielęgniarza i pokazał, że chce się wyszoro- ! wać. Wyszli z komnaty. | — Jestem twoim dłużnikiem—powiedział Krispos do Nazaresa. | — Bzdura—kapłan-uzdrowiciej[zbył go machnięciem ręki.—Dzię- 101 kuję dobremu bogu, że mogłem ulżyć Iakovitzesowi w tym strasznym cierpieniu. Żal mi tylko, że to kalectwo będzie dla niego obciążeniem na całe życie, choć rany zostały zaleczone. A to zaklęcie przeciw gojeniu się rany... to było coś potwornego, Wasza Wysokość. — Wiem. — Krispos jeszcze raz otworzył tabliczkę i przeczytał słowa, z powodu których Iakovitzesowi odcięto język. Ktoś, kto nie chciał wypowiedzieć imienia Phosa, kto nawet nie chciał go słyszeć, nie mógł w żaden sposób być dobrym człowiekiem. Ach, gdyby jakimś cudem Harvas stał się równie głupi, co okrut- ny, myślał Krispos, i gdyby Petronas zniknął z powierzchni ziemi, a Pyrrhos się uspokoił, a ja zyskał pewność, że jestem ojcem Phosti- sa i gdybym do tego wszystkiego mógł rządzić tylko z pomocą gdy- bania... Nawet wczesną wiosną na nadmorskich nizinach było gorąco i parno. Drogi jeszcze nie obeschły do końca, więc maszerujące armie wzniecały jedynie odrobinę kurzu. Wystarczająco dobry powód do rozpoczęcia kampanii wiosną, myślał Krispos, kołysząc się na koń- skim grzbiecie. Jechał w kierunku rzeki Erizy, na czele najliczniejszej armii, jaką widział w życiu. Wiódł ze sobąponad dziesięć tysięcy ludzi. Gdyby Sarkis zimąpochwycił lub zabił Petronasa, można by było uniknąć tej rundy wojny domowej. Choć tego akurat nie udało się generałowi osiągnąć, zrobił za to coś równie pożytecznego; zatrzymał swojego przeciwnika w miejscu i dzięki temu przekonał dowódców z innych regionów Imperium, że warto opowiedzieć się po stronie Krisposa. Generałowie zatem wysłali oddziały, które teraz wspierały Imperator- skich żołnierzy z miasta Videssos. Po obu stronach drogi rolnicy pracowali na polach. Choć armia Krisposa była wielekroć większa niż oddział, z którym wyruszył prze- ciw Petronasowi jesienią mniej chłopów uciekało przed nimi. To był dobry znak. — Wiedzą, że utrzymujemy porządek—powiedział Krispos do ja- dącego obok Trokoundosa. — Chłopi nie powinni się bać żołnierzy. — Na przednówku i tak nie ma co ukraść—odpowiedział mag. — Chłopi doskonale o tym wiedzą i dlatego są tacy odważni. — Chyba napiłeś się rano kwaśnego wina—rzekł nieco zasko- czony Krispos; nie posądzał maga o cynizm godny Iakovitzesa. — Może i tak—zgodził się Trokoundos. — Poza tym zaopatrze- 102 nie armii jest dobrze zorganizowane, a ta okolica zawsze była lojalna wobec ciebie. Zobaczymy, jak będą się zachowywać ludzie na tere- nach, które były we władzy Petronasa. — Ano, tak, trochę splądrujemy, jeśli będzie kłopot z zaopatrze- niem —powiedział Mammianos, jeden z prowincjonalnych genera- łów, który w końcu zdecydował się przyłączyć do Krisposa. Miał pod sześćdziesiątkę, ale mimo krągłego brzucha zachowywał wojskową postawę i świetnie trzymał się na koniu. —Ale trochę też powalczy- my i w tym cała różnica. Krispos chciał powiedzieć, że w żadnym wypadku nie wolno łupić własnych ziomków, ale zachował tę myśl dla siebie. Jeśli ludzie na zachodzie działali przeciw niemu, stając po stronie jego rywala—to naturalnym celem dla żołnierzy byli zarówno oni sami, jak i ich pola. Ludzie Petronasa z pewnościąnie oszczędziliby ziem, które kontrolo- wał on, Krispos. W obu przypadkach traciło Imperium i skarbiec. Odezwał się w końcu, ale wypowiedział tylko dwa słowa: — Wojna domowa. — W jego ustach zabrzmiały one jak najgor- sze przekleństwa. — Ano, ciężkie czasy — zgodził się Mammianos. — Jest tylko jedna rzecz gorsza od wojny domowej: przegrana wojna domowa. Krispos w pełni się z nim zgodził. W dwa dni później przeszli Erizę w bród—zrujnowane mosty je- szcze nie doczekały się odbudowy. Tym razem nikt nie bronił przepra- wy. Krispos przyłapał się na tym, że ogląda się przez ramię, czy na drodze za nimi nie zamajaczy imperialny kurier, z wieściami o jakiejś nowej katastrofie. Ale na drodze nie było nikogo. To znakomicie po- prawiło mu nastrój. Zaczęli spostrzegać ślady po walkach toczonych przez Sarkisa mi- nionej zimy: zrujnowane wsie, nie obsiane pola i okopcone ściany spalonych budynków. Nieliczni chłopi, którzy pozostali na swoich gospodarstwach z tej strony rzeki, zmykali przed wojskiem, jak przed bandą demonów. Krajobraz stał się pagórkowaty, wznosząc się ku centralnemu, ska- listemu płaskowyżowi. Żyzny nizinny czarnoziem zmienił się w szary pył. Teraz, wczesną wiosną, wszystko wokół się zieleniło, ale Krispos wiedział, że wkrótce słońce wypali rośliny ze szczętem. Na nizinach nieraz można było zbierać plony dwa razy do roku; tutaj rolnicy mieli szczęście, jeśli w ogóle coś zebrali; szerokie stepy bardziej nadawały się do hodowli bydła niż do uprawy roli. Ciekawe, czy Petronas kiedyś się zatrzyma i stanie do walki—za- 103 stanawiał się Krispos. Wkrótce jednak pochód imperialnej armii prze- stał przypominać łatwy spacerek. Pomiędzy Eriząa miastem Resainą nagle pojawili się zwiadowcy, którzy zwykle jechali daleko na przedzie. Krispos obserwował, jak strzelająz łuków za siebie, do ścigającej ich grupy jeźdźców. — To muszą być ludzie Petronasa! — zawołał. Można ich było rozpoznać tylko dlatego, że atakowali jego własną armię; żołnierze obu stron byli tak samo uzbrojeni. Oto jeszcze jeden rodzaj ryzyka, związanego z wojnądomową pomyślał niespokojnie. — Tak jest, dobry bóg mi świadkiem. To buntownicy—powie- dział Mammianos. — W dodatku jest ich cholernie dużo—odwrócił się, by wydać rozkazy muzykantom. Po chwili zabrzmiały sygnały i armia zaczęła się przegrupowywać. Przy wtórze wojskowej muzyki kolumny marszowe zaczęły formować się w szyk bojowy. Mammianos poganiał, rycząc na cały głos: — Prędzej, lenie! A niech was lód ogarnie! Macie wreszcie bitwę, na którą czekaliśmy: jest szansa, żeby zgnieść tego śmierdziela od razu. Prędzej, chłopcy, stawać w szyku! W ciągu tych paru minut tłusty generał zużył więcej energii, niż w czasie dotychczasowego przemarszu; zaskoczony Krispos nie spu- szczał z niego oczu. Wyzwiska, jakie leciały z ust starego na głowę Petronasa, i zapał, z jakim je generał wygłaszał, też były czymś no- wym. Gdy Mammianos przerwał, by zaczerpnąć oddechu, Krispos powiedział: — Generale, wybacz, że kiedyś wątpiłem w twąlojalność. Mammianos spojrzał na niego bystro: — Na twoim miejscu, Imperatorze, nie ufałbym własnemu cienio- wi, chyba że padałby przede mną. Mogę mówić szczerze? — Na to czekałem. — Ano, chyba tak—powiedział spokojnie generał. — Jesienią wcale nie śpieszyłem się z pomocą. — Nie, ale Petronasowi też nie pomogłeś i jestem ci za to wdzięczny. — I bardzo słusznie. Prawdę mówiąc, czaiłem się i nie zamierzam za to przepraszać. Gdybyś, Wasza Wysokość, zagarnął tron, nie zasłu- gując nań, Petronas raz-dwa zrobiłby z ciebie bigos. Pewnie potem bym go poparł; w dzisiejszych czasach Imperium nie potrzebuje sła- bego Autokraty. Ale ponieważ całkiem nieźle sobie z nim radziłeś i w dodatku większa część twoich dekretów była dość rozsądna, to...— Mammianos klasnął w ręce z dziką radością—pomogę ci przybić skórę tego skurwysyna do miejskiego muru. Odstawił mnie na półkę, łajdak jeden. 104 — Na półkę?—powtórzył zdziwiony Krispos. — Wciąż przecież jesteś generałem. — Niby tak. Tyle, że mojej prowincji generał jest tak potrzebny, jak wanna jaszczurce — rozeźlił się Mammianos. — Walczyłem z Petronasem, gdy kilka lat temu najechał Vaspurakanerów. Powie- działem mu wprost, że wygnanie stamtąd Makurańczyków to za droga sprawa na jego kieszeń. — Gdy był w stolicy, mówiłem mu to samo — powiedział Krispos. — I co ci, Imperatorze, zrobił? — spytał krótko Mammianos. — Próbował mnie zabić. — Krispos zadrżał, przypominając sobie magiczny atak Petronasa. — I prawie mu się to udało. Generał odchrząknął: — Powiedział mi, że skoro nie chcę walczyć, pośle mnie gdzieś, gdzie jest spokój... czyli na niziny, gdzie nigdy nic się nie dzieje. Tyle że teraz wreszcie coś się zdarzyło, i oto mam okazję odpłacić temu skurczybykowi pięknym za nadobne —pogroził pięściąw stronę Pe- tronasowych jeźdźców: — Dostaniecie za swoje, wy wszarze! Krispos również obserwował wroga. Choć nie miał wprawy w ocenie siły przeciwnika, wydawało mu się, że obie armie sąmniej więcej rów- ne. Jego usta rozciągnęły się, obnażając zęby. W takim razie walka będzie bardziej kosztowna i trudniejsza do rozegrania. Nad głównym trzonem armii Petronasa powiewał błękitny sztandar ze złotym słońcem, bliźniaczo podobny do chorągwi niesionej tuż obok Krisposa. Pokręcił głową. Cóż za zamieszanie. Co gorsza, poczuł się, jakby stawał do walki ze swym lustrzanym odbiciem. Jego ludzie ryknęli chórem: — Krispos! Krispos Autokrata! Żołnierze Petronasa w odpowiedzi wykrzykiwali imię swojego do- wódcy. Krispos dobył miecza. Nie znał się na wojaczce, ale przekonał się wcześniej, że w bitewnym tłoku wyszkolenie nie było najważniejsze. Przed nim sformowała szyk kompania Halogajczyków, by uniemożli- wić mu udział w walce. Ich wyostrzone topory lśniły w wiosennym słońcu. Wiedział, że mimo tych środków ostrożności i tak pewnie bę- dzie walczył; nawet kapitan gwardzistów nie zawsze potrafił przewi- dzieć przebieg bitwy. Przelatujące nad ich głowami strzały zakreślały piękne, geometrycz- ne linie. Ludzie spadali z siodeł. Niektórzy gorączkowo próbowali wstać; inni leżeli nieruchomo. Konie także padały i przygniatały sobą jeźdźców. Nad polem bitwy niósł się ludzki i zwierzęcy krzyk. Mnóstwo 105 lżej rannych koni, oszalałych z bólu, wynosiło jeźdźców z wiru bitwy, siejąc zamęt w równych szeregach swoich towarzyszy. Obie linie frontu zwarły się. Teraz przeciwnicy schowali łuki i walczyli za pomocą lekkich lanc i szabel. W niebo buchnęły krzyki, jęki, tętent : koni i szczęk broni. Krispos rozglądał się wkoło, ale nie wyglądało na ; to, żeby któraś armia zdobyła od razu wyraźnąprzewagę. Spojrzał dalej; tam, gdzie powiewał drugi Imperatorski sztandar. Zdziwił się nieco, bo udało mu się rozpoznać Petronasa, częściowo po : pozłacanej zbroi i czerwonych butach, które jego rywal również miał na sobie, ale przede wszystkim po aroganckiej niedbałości, z jaką wuj Anthimosa dosiadał swego wierzchowca. Petronas również go do- strzegł; choć byli oddaleni od siebie o kilkaset metrów, Krispos po- czuł na sobie jego wzrok. Petronas machnął szabląw stronę Krisposa i, razem z otaczającymi go żołnierzami, rzucił się w jego stronę. Krispos wbił ostrogi w boki konia. Wielki kasztanowaty wałach kwiknął z bólu i gniewu i ruszył naprzód. Ale Halogajczycy byli na to przygotowani; kilku olbrzymich wojowników pochwyciło Postępa za uzdę, wodze i inne części uprzęży. — Puszczajcie, przeklęci!—szalał Krispos. — Nie, Wasza Wysokość, nie można—odkrzyknęli. — Sami za- łatwimy tego buntownika. Otoczony swymi zwolennikami Petronas był już bardzo blisko. Nie miał halogajskiej gwardii, ale towarzyszący mu jeźdźcy z pewnością byli jego najzagorzalszymi stronnikami, najdzielniejszymi i najbardziej lojalnymi ze wszystkich jego przyjaciół. Z uniesionymi szablami, na których migotało słońce, z gotowymi do uderzenia lancami, wpadli na szeregi Imperatorskiej gwardii przybocznej. Choć Krispos słyszał wiele opowieści o Halogajczykach, właściwie nigdy jeszcze nie widział ich w walce. Kilka pierwszych szeregów po prostu padło, stratowanych nieprzyjacielskimi końmi lub zakłutych lancami, zanim przeciwnik dostał się w zasięg olbrzymich toporów. Ale ludzie Petronasa też padali; pod ciosem takiego topora każda kolczuga pękała jak płótno. Konie, nie osłonięte przecież zbrojami, miały się jeszcze gorzej. Rzeźnickie topory były lżejsze, krótsze i poruszały się dużo wolniej niż broń w rękach Halogajczyków, którzy potrafili jednym ciosem powalić pędzącego konia; drugie uderzenie zwykle wystarczało, by pozbyć się jeźdźca. Pomiędzy ludźmi Krisposa a Petronasa z zastraszającą szybkością powstała barykada z martwych lub jeszcze drgających ciał. Halogaj- czycy wspięli się na niąi rąbali dalej. Jeźdźcy Petronasa w dalszym 106 ciągu szarżowali. Szeregi gwardii rzedły w oczach. Halogajczycy, te- raz sami walczący o przetrwanie, nie mogli już powstrzymywać Kri- sposa. A tam był Petronas! Jego szabla ociekała krwią; jemu nikt nie za- bronił ryzykować życiem. Krispos pognał wierzchowca w tamtą stro- nę. Instynkt wojownika kazał Petronasowi odwrócić głowę. Warknął na Krisposa, sparował cios i po chwili jego szabla odbiła się od hełmu przeciwnika. Obrzucali się tymi samymi przekleństwami: — Złodziej! Bandyta! Bastard! Zbój! Skurwysyn! Ale Halogajczyków było więcej niż ludzi Petronasa. Z imieniem Krisposa na ustach, rzucili się ku buntownikowi. Petronas był zbyt doświadczony, żeby poczekać na nich i dać się zabić. Wycofał się razem z resztką swego oddziału, odwracając się tylko na moment, by pogrozić Krisposowi pięścią. Ten odpowiedział, pokazując mu dwa palce; gest, którego nauczył się na ulicach miasta Videssos. Środek armii nie ugiął się. Krispos rozejrzał się, by ocenić sytua- cję na polu bitwy. Między przeciwnikami w dalszym ciągu trwała równowaga. Jego lewe skrzydło nieco się cofnęło, ale za to prawe trochę zepchnęło ludzi Petronasa w tył. Żaden z dowódców nie miał dość żołnierzy, by rzucić ich na osłabione skrzydło wroga; w ich sytuacji taki manewr mógłby zmienić niewielkąprzewagę w poważną klęskę. Tak więc, żołnierze walili, cięli i dźgali, klęli i krwawili, tylko po to, by zachować stan równowagi; taki, jak przed bitwą.' Krispos cierpiał z tego powodu. W jego pojęciu, jeśli wojna w ogóle miała jakikolwiek sens, to powinna powodować szybkie, decydujące zmiany. Bezsensowne cierpienie, jakiego właśnie był świadkiem, wy- dawało mu się okrutnym marnotrawstwem. Ale kiedy powiedział to Mammianosowi, generał pokręcił głową: — Petronas musi przebić się przez nasze oddziały, żeby dotrzeć do stolicy. Nierozegrana bitwa nic mu nie daje. A dla ciebie, Imperatorze, to pierwsza próba waleczności i lojalności twoich ludzi. Dla ciebie nie roztrzygnięta bitwa jest niemal tak dobra, jak zwycięstwo, bo stanowi dowód dla Imperium, że jesteś co najmniej tak dobrym wodzem, jak Petronas. Ponadto, miasto Videssos jest w twoich rękach; biorąc to wszystko pod uwagę, jesteś w całkiem niezłej sytuacji. Krispos niechętnie przytaknął. Chciałby umieć się zdobyć na taką obojętność i chłodną kalkulację jak generał, ale w obliczu ogromu ludzkich cierpień nie był w stanie zachować spokoju. Chciał to powiedzieć Mammianosowi, ale stary nie słuchał. Jak 107 rolnik, który w okresie żniw wyczuwa każdą zmianę pogody i lęka się o plony, generał spoglądał w lewo: — Tam coś się stało —powiedział pewnym głosem. Krispos również popatrzył w tamtą stronę. Potrzebował więcej cza- su niż Mammianos, by dostrzec nowągrupę ludzi, usłyszeć nową falę okrzyków gniewu i przerażenia, a po chwili, triumfu. Pot, który spły- wał mu po nosie, nagle stał się zimny: — Ktoś zdradził. — Tak. — Mammianos zawarł wszystko w tym jednym słowie. Ryknął na kuriera i zaczął wypluwać z siebie serię gorączkowych roz- kazów, by zatkać powstałą szczelinę. Nagle przerwał i jeszcze raz po- patrzył na lewo. Jakby wbrew woli, usta rozciągnął mu grymas niedo- wierzania: — Dobry boże—powiedział cicho — to ktoś od nich przeszedł na naszą stronę. Krispos rozumiał jego zdziwienie, gdyż sam był nie mniej zaskoczo- ny. Bał się o lojalność swoich ludzi, ale nie spodziewał się zdrady po stronie Petronasa. Bez wątpienia jednak spory oddział — na pewno większy niż kompania, może nawet cały pułk — żołnierzy Petronasa wykrzykiwał teraz: „Krispos!" — i bynajmniej nie ograniczał się do okrzyków. Nowo zyskani stronnicy zwrócili się przeciw swoim nie- dawnym towarzyszom broni po prawej stronie—oddziałowi, który utrzymywał najdalsze pozycje na skrzydle. Obrońcy pozycji, zaatako- wani z dwóch stron, złamali szyki i uciekali w dzikim popłochu. Mammianos wkrótce otrząsnął się ze zdumienia. Choć sam nie był w stanie złamać linii Petronasa, doskonale wiedział, jak wykorzystać powstały wyłom. Zwrócił lewe skrzydło armii Krisposa przeciw okale- czonej prawej flance Petronasa, próbując okrążyć całą armię buntow- nika. Ale Petronas także znał się na rzeczy. Nie próbował odzyskać prze- wagi w bitwie, która była już dla niego przegrana. Zamiast tego wy- stawił nieliczny oddział, łączący główny korpus armii z osłabionym prawym skrzydłem, by nie dopuścić do okrążenia zbyt wielu swoich ludzi. Cofał się teraz na całej linii, jednak poza prawą flanką, żaden z jego oddziałów nie poddał się panice. Byli pobici, ale pozostali ar- mią. Stopniowo odrywając się od przeciwnika, wycofali się na zachód w stronę Resainy. Krispos chciał mocno ich przycisnąć podczas tego odwrotu, ale jeszcze nie miał tyle pewności siebie jako dowódca, by przekonać do tej myśli Mammianosa; ten upierał się przy zachowaniu ostrej dyscy- 108 pliny. Większość ludzi Petronasa uciekła więc do obozu, z którego przedtem ruszyli do walki; żołnierze Krisposa pozostali na placu boju. Kapłani - uzdrowiciele szli od rannego do rannego, najpierw nie- mal biegiem, potem spokojnym krokiem, aż w końcu, gdy stracili zbyt wiele życiodajnej energii, zataczali się jak pijani. Zwykli felczerzy, pra- cujący bez użycia magii, zajmowali się lżej rannymi; temu założyli szwy na ranę, innemu przyłożyli kojący balsam na ciało, obtarte od metalo- wych oczek kolczugi, która rozdarła podszewkę i skórzany kaftan pod spodem. A Krispos, otoczony nie tylko ocalałymi Halogajczykami ze swej przybocznej gwardii, lecz także sporą grupą kawalerzystów Sarkisa, zbliżył się do oddziału, który, zmieniwszy front, przyczynił się do klę- ski Petronasa. Jego żołnierze byli przygotowani na wszystko; ten szczwany lis mógł przecież celowo przegrać bitwę, by podjąć próbę zabójstwa. Przywódca oddziału spostrzegł zbliżającego się Krisposa i podje- chał do niego. Imperator miał dziwne wrażenie, że gdzieś już widział tego człowieka, choć to nie mogło być prawdą- Niewysoki, szczupły oficer w średnim wieku był niewątpliwie szlachcicem. Miał wąskątwarz i nos z charakterystycznym garbkiem, a jego starannie przystrzyżona broda była koloru żelaznego hełmu. Zasalutował Krisposowi, uno- sząc w górę zaciśniętąprawąpięść: — Wasza Wysokość—powiedział dźwięcznym tenorem. — Dzięki za pomoc, szlachetny panie — odparł Krispos. Zastana- wiał się, jakiej nagrody zażąda oficer. — Obawiam się, że twoje imię nie jest mi znane. — Jestem Rhisoulphos —powiedział ów mężczyzna, jakby uwa- żał, że Krispos powinien zorientować się, kim on jest. I po chwili rzeczywiście sobie przypomniał: — Ojciec Dary — wykrztusił. Nic dziwnego, że ten człowiek wy- dał mu się znajomy! — Twoja córka jest do ciebie bardzo podobna, szlachetny panie. — Tak mówią—Rhisoulphos roześmiał się krótko i szczekliwie. — Ale lepiej ode mnie wie, co się robi z taką twarzą. Mammianos przez chwilę obserwował ojca Dary, a potem spytał ostrym, podejrzliwym tonem: — A co robił teść Autokraty w szeregach jego wroga? Krispos pochylił się w siodle ciekaw, jaka będzie odpowiedź. Szlachcic skłonił głowę najpierw przed Mammianosem, potem przed Krisposem: 109 —' Pamiętajcie, proszę, że zanimAnthimos przeszedł granicę mię- dzy światłem a lodem, byłem także bliskim krewnym Petronasa. A po śmierci Anthimosa... — Rhisoulphos spojrzał Krisposowi prosto w oczy—nie wiedziałem, jakiego rodzaju związek łączy cię, Wasza Wysokość, z mojącórką. Czasem Krispos sam się nad tym zastanawiał. Ale odparł: — Szlachetny panie, masz wnuka, który będzie Imperatorem. To była prawda, niezależnie od tego, kto był ojcem Phostisa. Przez moment Krispos chciał lekko wzruszyć ramionami, ale przeszedł już zbyt dobrą szkołę, by w ten sposób odkryć karty przed ojcem Dary. Zorientował się, że uderzył we właściwy ton. Oczy Rhisoulphosa, z taką samą skośną fałdką w kącikach jak u Dary, pojaśniały. Teść odpowiedział: — Ano, dotarły do mnie takie słuchy i zacząłem się zastanawiać: co się stanie z chłopakiem, jeśli Petronas zasiądzie na tronie? Bez wąt- pienia byłby tylko przeszkodą i zagrożeniem dla nowego Imperatora. Oczywiście, nie dzieliłem się tymi przemyśleniami z Petronasem. Cią- gle głośno i prostacko zapewniałem go o swojej lojalności. — Jak miło — powiedział Mammianos i popatrzył koso na Kri- sposa. Ten bez trudności domyślił się, o co chodziło: jeśli Rhisoul- phos potrafił oszwabić nawet Petronasa, koniecznie trzeba było go mieć na oku. Krispos już sam na to wpadł. Teraz jednak mógł tylko podziękować Rhisoulphosowi za pomoc: — Nasze pierwsze spotkanie nie mogłoby się odbyć w lepszym czasie, szlachetny panie. Gdy pokonamy Petronasa, przypadną ci wszelkie należne teściowi Autokraty zaszczyty. Rhisoulphos skłonił się w siodle: — Zrobię wszystko, by zasłużyć na nie podczas kampanii, Wasza Wysokość. Wiem, że moi żołnierze staną po mojej stronie... i po wa- szej, Imperatorze. — Jestem tego pewien—odparł Krispos i postanowił wykorzy- stywać jego żołnierzy, ale nie powierzać im żadnych decydujących zadań, dopóki Petronas nie zostanie na dobre pokonany. — Teraz zechciej, panie, dołączyć do moich pozostałych doradców. Będziemy zastanawiać się, jak wykorzystać to, co udało nam się z twojąpomocą osiągnąć. — Do usług, Wasza Wysokość. — Rhisoulphos zsunął się z konia i poszedł w kierunku Imperatorskiego namiotu. Strzegący wejścia Halogajczycy widząc, że Krispos nie oponuje, skłonili się i wpuścili 110 oficera do środka. Krispos również zsiadł z konia, a za nim Mammia- nos, który przy tym posapywał z wysiłku i coś mruczał. W namiocie czekali już Sarkis i mag Trokoundos. Skłonili się przed Imperatorem. — Piękna bitwa, Wasza Wysokość—entuzjazmował się Sarkis. — Jeszcze jedna podobna i zgnieciemy buntowników na krwawą mia- zgę. —Pozostali żołnierze zgodzili się z nim głośno. Nawet Mammia- nos przytaknął. — Wolałbym nie staczać następnej bitwy, jeśli można jej unik- nąć — stwierdził Krispos. Wszyscy mężczyźni w namiocie wbili w niego oczy. Mówił dalej: — Gdyby się dało, chciałbym, żeby Pe- tronas poddał się bez dalszej walki. Wszyscy uwikłani w tę wojną domową... po jego, czy też po naszej stronie... powinni teraz walczyć ze mnąprzeciw Harvasowi. A więc, im mniej ich zginie, tym lepiej. — Genialne, Wasza Wysokość—zagrzmiał Mammianos. —Tyl- ko jak tego zamierzasz dokonać? — Z jego miny wynikało, że nie wie- rzy, by to się Krisposowi udało. Krispos przemawiał przez kilkanaście minut. Pod koniec zobaczył, że Rhisoulphos i Sarkis w zadumie gładząsię po brodach. W końcu Rhisoulphos powiedział: —: To się może udać. — To prawda — przytaknął Sarkis i uśmiechnął się do Krispo- sa. —Nie myliłem się, Wasza Wysokość; z tobąnie można się nudzić. Mamy u nas takie vaspurakańskie przysłowie: „przebiegły jak książę, który chce iść do łóżka z księżniczką innego mężczyzny". Wszyscy w namiocie wybuchnęli śmiechem. — Mam własnąksiężniczkę, dziękuję—odciął się Krispos, zysku- jąc tym pełne aprobaty spojrzenie Rhisoulphosa. Ale wesołość Impe- ratora prędko przygasła; przypomniał sobie czasy, gdy Dara nie była jego i oboje musieli imać się niejednej przebiegłej sztuczki, by ze sobą spać. Powiedzonko Sarkisa miało w sobie jad, o którym vaspurakań- ski oficer nie wiedział. Mammianos ziewał tak, że mało nie wywichnął sobie szczęki: — Dobra, spróbujemy—powiedział. — Pomysł Imperatora trze- ba zastosować dziś w nocy, jeśli ma w ogóle poskutkować, a potem ja idę spać. Jeśli plan nie poskutkuje... a może nawet, jeśli wszystko się uda... rano znowu trzeba będzie stanąć do walki, a ja nie jestem już tak młody, jak kiedyś. Potrzebnymi odpoczynek pomiędzy potyczkami; na wojnie i w innych sprawach też. — Smutne, ale prawdziwe—odpowiedział Rhisoulphos, który był 111 tylko o kilka lat młodszy od generała. On również ziewnął, ale nie tak szeroko. — Sarkis, idź i wybierz paru swoich zwiadowców—polecił Kri- spos. — Oni będą odpowiedni do wykonania tego planu. Sarkis zasalutował i pośpieszył do swoich żołnierzy. Wszyscy pozostali wyszli z namiotu i czekali na jego powrót na świeżym powietrzu. Kilku Halogajczyków stanęło o wyciągnięcie ręki od Krisposa, z toporami gotowymi do uderzenia i oczyma stale utkwio- nymi w Rhisoulphosa. Musiał wiedzieć, że go obserwująi dlaczego to robią, ale nic nie dał po sobie poznać. Krispos podziwiał jego zimną krew. W kilka minut później Sarkis wrócił z piętnastoma czy dwudziesto- ma żołnierzami: — Wszyscy młodzi i nieżonaci, tak jak chciałeś, panie—oświad- czył. — Wszystko im jedno, czy przeżyją, czy zginą. Zwiadowcy uznali to za bardzo zabawne. Białe zęby zabłysły w brudnych, roześmianych twarzach. Krispos nagle zdał sobie spra- wę, że stwierdzenie Sarkisa było w ich przypadku dosłowne: głęboko w duchu nie wierzyli w możliwość własnej śmierci. Czy dziesięć — dwanaście lat temu też był taki głupi? Prawdopodobnie tak. — Słuchajcie, co trzeba zrobić — powiedział, a oni przysunęli się bliżej. —Chcę, żebyście dziś w nocy przedostali się do obozu Petro- nasa, kiedy wciąż panuje tam zamieszanie. Nie obchodzi mnie, czy będziecie podawać się za jego żołnierzy, czy też pozbędziecie się zbroi i udacie, że jesteście tutejszymi wieśniakami. Tak czy siak, musicie się dostać między jego ludzi. To nie jest rozkaz. Jeśli ktoś nie chce ryzyko- wać, może się teraz wycofać. Nikt nie odszedł. — A co mamy zrobić, kiedy już się tam dostaniemy, Wasza Wyso- kość? — spytał jeden ze zwiadowców. W świetle migotliwych pło- mieni ogniska, jego oczy lśniły entuzjazmem. Zdaje mu się pewnie, że to zabawa, pomyślał Krispos. Pomodlił się w myśli do Phosa o szczęśliwy powrót tego smarkacza. — No, właśnie—zaczął wyjaśnienia. — Macie przypomnieć żoł- nierzom Petronasa, że obiecałem im amnestię. Powiedzcie im, że do- trzymam słowa... jeśli nie będączekać zbyt długo. Daję im trzy dni. Po tym terminie uderzymy znowu, a wszystkich schwytanych potraktu- jemy jak wrogów. Młodzi ludzie popatrzyli na siebie: — Przemyślny, jak książę, który chce się przespać z księżniczkąin- 112 nego mężczyzny —powiedział jeden z nich, z silnym vaspurakańskim akcentem. Tak jak wcześniej Sarkis, młody człowiek był pełen podziwu. Gdy zwiadowcy uznali, że Krispos skończył wyjaśnienia, natych- miast się rozbiegli. Imperator obserwował, jak jeden po drugim wymy- kają się z obozu, kierując się na zachód. Niektórzy jechali konno w pełnym uzbrojeniu; inni, odziani w długie płócienne tuniki i sandały, szli pieszo. Mammianos również śledził ich wzrokiem. Gdy ostatni z chłopców zniknął, generał zwrócił się do Krisposa: — I co teraz? Krispos użył zwrotu, którego nie powstydziłby się sam Barsymes: — Teraz oczekujemy na rozwój wydarzeń. Mieli nadzieję, że do obozu napłynie fala dezerterów, ale tak się nie stało. Pojawiło się tylko kilku jeźdźców, a kawaleryjskie pikiety Petro- nasa w dalszym ciągu były czujne i agresywne. Nawet jeśli żołnierze nie do końca wierzyli w swojego wodza, nie dawali tego po sobie poznać. Krispos odczuł dużą ulgę, gdy wszyscy jego zwiadowcy powrócili bezpiecznie. Okrucieństwem byłoby poświęcić ich życie, nie odnosząc w zamian spodziewanego sukcesu. Trzeciego dnia po ich powrocie wojsko zaczęło przygotowywać się do ataku na pozycje nieprzyjaciela. — Ponieważ groziłem walką ludziom Petronasa, nie mogę teraz zrobić z siebie kłamcy—powiedział Krispos Mammianosowi. — Nie, Wasza Wysokość — zgodził się ponuro generał. —Ale wolałbym, panie, abyś nie był aż tak dokładny. Jeśli Petronas jest przekonany, że zaatakujemy, kto wie, co może nas spotkać w jego obozie? Okrągła twarz starego wodza wyrażała bezsłowny komentarz: „Nie tkwiłbyś teraz w tym bagnie, gdybyś się mnie wcześniej posłuchał". Krisposowi nie trzeba było o tym przypominać. Chciał ocalić wiele istnień ludzkich, a w rezultacie Videssos—a szczególnie jego własne stronnictwo—straci dużo więcej żołnierzy. Gdy szedł wieczorem do swego namiotu, sam sobie udzielił reprymendy: przecież po to miał tych wszystkich generałów, by korzystać z ich rad. Trzeba było zdać się na mądrość Mammianosa, a nie upierać się przy własnym planie. Zmartwienia nie pozwalały mu usnąć, ale gdy już mu się to udało, spał twardo; dawno już nauczył się nie zwracać uwagi na zwykłe obozowe odgłosy. Hałas, jaki go zbudził, musiał więc być czymś nie- 8 — Krispos z Yidcssos na zwykłym: Imperator złapał miecz, tarczę i założył hełm na głowę. Dopiero potem uchylił poły namiotu, by zobaczyć, co się dzieje. Z początku myślał, że to Petronas zdecydował się zmiażdżyć go nocnym atakiem. Ale straszny harmider na zewnątrz wcale nie przy- pominał bitewnego zgiełku. — Jakiś festyn, czy co? — spytał z niemałą urazą. Przed jego namiotem stali na warcie Geirrod i Vagn. Odwrócili się ku niemu: —Dobrze, że nie śpisz, Imperatorze — powitał go Geirrod. — Za- raz my szli cię budzić. Dwaj generałowie Petronasa właśnie tu są. — Naprawdę? — spytał cicho Krispos. — Dobry boże. W tym momencie z sąsiedniego namiotu wychylił się Mammianos. Krispos miał ochotę wsadzić sobie kciuki w uszy, pomachać palcami i pokazać staremu grubasowi język. Zamiast tego, spokojnie czekał, aż generał go zauważy. Mammianos musiał usłyszeć nowinę od własnych wartowników. Popatrzył ku Imperatorskiemu namiotowi i spostrzegł Krisposa. Po- woli, z godnością stanął na baczność i zasalutował, a po chwili, jakby zdecydował, że to nie dość, zdjął także hełm z głowy. Krispos pomachał mu rękąi spytał wartowników: — Którzy to generałowie? — Nazywająsię Vlases i Dardaparos, Wasza Wysokość—odpo- wiedział Geirrod. Nazwiska te nic nie mówiły Krisposowi. — Przyprowadźcie ich tutaj —polecił. — Ich wiedza o Petronasie i jego armii jest po prostu bezcenna. Gdy jeden z Halogajczyków poszedł spełnić jego polecenie, Kri- spos poprosił do siebie Mammianosa. Był pewien, że generał będzie wiedział wszystko o dezerterach. Po chwili gwardziści przyprowadzili obu wojskowych. Jeden z nich był wysoki i mocno zbudowany — nie tłusty, jak Mammianos, ale potężnie umięśniony. Okazało się, że to Vlases. Dardaparos, dla kon- trastu, był niski, chudy i krzywonogi; większość życia spędził na ko- niu. Sądząc z wyglądu, mógłby być ojcem większości Sarkisowych zwiadowców. Obaj dezerterzy padli na twarz przed Krisposem, dotykając ziemi czołem. —Wasza Wysokość — powiedzieli unisono. Krispos przytrzymał ich w poddańczej pozie nieco dłużej niż ludzi, którym w pełni ufał. Wreszcie polecił im wstać i spytał: 114 — A kiedy ostatni raz oddawaliście taki hołd Petronasowi? Dardaparos przemówił w imieniu ich obu: — Niedawno, dziś wieczorem. Ale przybyliśmy tutaj, wierząc w amnestię, Wasza Wysokość. Będziemy ci służyć równie lojalnie, jak służyliśmyjemu. — A to ci piękna obietnica — warknął Mammianos. — Jednym słowem, opuścicie Autokratę, kiedy mu będziecie najbardziej potrzeb- ni? — Na pewno nie, Mammianosie — odpowiedział za nich Krispos widząc, że obaj generałowie aż zesztywnieli. Na ich użytek dodał: — I dotrzymam obietnicy; nic wam się nie stanie. Powiedzcie mi, dlacze- go zdecydowaliście się przejść na mojąstronę? — Imperatorze, doszliśmy do wniosku, że zwyciężysz... z nami albo bez nas—odparł Vlases. Na dźwięk jego głosu Krispos aż zamrugał ze zdziwienia; ten ogromny mężczyzna mówił wysokim, słodkim tenorem, równie zaskakującym, jak bas u drobnego Trokoundosa. Vlases konty- nuował: —Petronas wmawiał nam, że jesteś, za przeproszeniem, jeno koniuchem z ambicjami, Wasza Wysokość. Ale twoja kampania prze- ciw niemu dowodzi czegoś zupełnie innego. Dardaparos przytaknął: — Ano, tak właśnie było, Wasza Wysokość. Gdy zdolny taktyk ma w ręku miasto Videssos, każdy buntownik jest niemal od początku na straconej pozycji. A Wasza Wysokość jesteś zdolniejszy, niż nam się zdawało, kiedy opowiadaliśmy się za Petronasem. Pomyliliśmy się, trzeba to przyznać. Krispos odciągnął Mammianosa na stronę: — Co o nich myślisz?—spytał po cichu. — Jestem skłonny im wierzyć — odparł Mammianos takim tonem, jakby było mu przykro z powodu swoich skłonności. — Gdyby po- wiedzieli, że już dłużej nie mogli żyć z piętnem zdrajców lub coś rów- nie górnolotnego, radziłbym trzymać ich pod strażą, a najpra- wdopodobniej w kajdanach. Znam ich obu od lat i wiem, że doskona- le potrafiąsię zorientować, jakie postępowanie przyniesie im najwięk- sze korzyści. — Też mi się tak wydawało — Krispos wrócił do generałów. — A więc dobrze, szlachetni panowie. Witam w moim obozie. A teraz powiedzcie mi, jak Petronas zamierza rozstawić swoje wojsko, by ode- przeć mój jutrzejszy atak. — Bez nas nie wyjdzie mu to najlepiej — odpowiedział bez zasta- nowienia Dardaparos. Krispos nie miał pojęcia, jak dobrym strategiem 115 jest ten człowiek, ale niewątpliwie cechowało go prawdziwie general- skie poczucie własnej wartości. — Prawdopodobnie nie — zgodził się Krispos i przeraźliwie ziew- nął. — Szlachetni panowie, postanowiłem, że dalsze indagacje popro- wadzi obecny tu Mammianos. Mam nadzieję, że wybaczycie mi, jeśli przetrzymam was pod strażąpodczas jutrzejszej bitwy. Nie wiem, czy zdołalibyście wyrządzić mi tujakieś szkody, ale wolałbym się o tym nie przekonywać. — Bardzo rozsądnie, Wasza Wysokość—odparł Vlases. — Może i jesteś zadowolony, że przeszliśmy do twego obozu, ale nie masz pod- staw, by nam ufać. Dobry i miłosierny pan pozwoli, że wkrótce bę- dziesz miał po temu wiele powodów. Pochylił się, podniósł z ziemi kawałek patyka i zaczął kreślić coś na piasku. Mammianos również przykucnął, stękając z wysiłku. Krispos przez kilka minut obserwował, jak Vlases wykłada plany Petronasa, a potem ziewnął jeszcze głośniej niż przedtem. Ale zanim się położył, dowiedział się wiele; jego zdaniem, taktyka, jaką wcześniej obrali z Mammianosem, powinna się w tej sytuacji sprawdzić. Naturalnie, zakładając, że obaj generałowie mówili prawdę. To jednak można było sprawdzić. Jeszcze raz wyskoczył z łóżka, wołając Trokoundosa. Mag zjawił się niemal natychmiast, elegancki jak zwykle. Krispos wytłuma- czył, o co mu chodzi. — Tak, sztuczka z dwoma lustrami zdemaskuje wszelkie kłam- stwa —potwierdził Trokoundos—ale nie powie ci, Imperatorze, wszy- stkiego, co powinieneś wiedzieć. Nie powie ci, jakie zmiany wprowa- dził w swych planach Petronas po tej dezercji. I nie powie ci również, czy przypadkiem sam nie zachęcał generałów do ucieczki; być może tak subtelnie, że się nie zorientowali. Może chciał w ten sposób rozbu- dzić twoje wątpliwości i wprawić cię w zakłopotanie. — Nie wierzę. To jego dwaj najlepsi wodzowie.—Krispos nie był jednak sam pewien swoich słów. Petronas był mistrzem podwójnej gry i znacznie bardziej skomplikowanych intryg; przez całe lata z łatwościądyrygował Anthimosem; bez trudu potrafiłby także mani- pulować swoimi generałami. Krispos ze złościąpotrząsnął głową. Cóż za fatalna sytuacja; nawet jeśli dowie się prawdy i tak nie będzie wiedział, czy ma zmienić plany, czy też je zachować. -— Dowiedz się, czego zdołasz—polecił Trokoundosowi. Po wyjściu maga Krispos położył się znowu. Teraz jednak sen nie 116 chciał szybko nadejść. Gdy wreszcie Imperator zamknął oczy, a jego oddech stał się głęboki i regularny, przyśniło mu się, że pędzi na łeb na szyję za Petronasem po jakiejś górskiej ścieżce, która tak wije się i zakręca, że w końcu to Petronas goni jego... Po takim śnie Krispos z ulgąpowitał porannąpobudkę. Jeszcze na nic w życiu nie czekał tak niecierpliwie, jak na tę bitwę. Jej wynik miał wreszcie przynieść decydujące rozwiązanie; zwycięstwo lub klęskę i położyć kres dręczącym wątpliwościom. Gdy żuł twardąbułkę, popijając kwaśnym winem, przyszedł Troko- undos i zameldował: —Vlases i Dardaparos to uczciwi zdrajcy, przynajmniej w ich wła- snym pojęciu. — Świetnie — podziękował mu Krispos, a mag, spełniwszy swój obowiązek, oddalił się, zostawiając Krisposowi czas na przemyślenie tego, co powiedział. Uczciwi zdrajcy? Słowa jakby wzięte prosto z koszmaru sennego. Gdy dosiadł wierzchowca, znów wróciło przeczucie, że zaraz coś się zdarzy. Podobnie jak rano, odczuł ulgę z tego powodu. Halogaj- czycy musieli otoczyć go ciasnym kręgiem, bo dałby koniowi ostrogę, wyprzedził armię i popędził do zwiadowców, którzy szli w przedniej straży. Późnym przedpołudniem zwiadowcy zaczęli ostrzeliwać z łuków przedniąstraż Petronasa. Tamci cofnęli się; byli daleko od swych głów- nych sił, podczas gdy armia Krisposa cały czas szła w ślad za podja- zdami. Gdyby Krispos nie wiedział, gdzie znajduje się wojsko przeciw- nika, cofający się zwiadowcy sami by do nigo doprowadzili. Petronas rozłożył się obozem na środku szerokiego, porośniętego krzewami pastwiska, tak, by nikt nie mógł podejść jego wojsk z zaskoczenia. Armia buntownika stanęła w szyku, mniej więcej na kilometr przed swymi namiotami i pawilonami. Na środku linii bezczel- nie powiewał Imperatorski sztandar Petronasa. Mammianos popatrzył na Krisposa: — Tak jak się umówiliśmy? — Tak jest — odparł. — Damy mu tyle do roboty, że nie zdoła przerwać naszego frontu — obnażył zęby w czymś, co prawie było uśmiechem. — I oby nam się to udało. — Właśnie. — Mammianos wydał z gardła coś pośredniego mię- dzy pomrukiem a rechotem. Ryknął komendę do muzykantów. Zagrafy rogi, bębny i fletnie, a na ich zew kompanie jeźdźców popędziły galo- pem z drugiej linii na skrzydła, stając naprzeciw sił Petronasa. Wojska buntownika również ruszyły przed siebie; pęd koni 117 i jeźdźców odgrywał zasadniczą rolę w bitwie. Na dźwięk sygnałów dawanych przez własnych muzykantów armia Petronasa tak przefor- mowała szyki, by odpowiadały ustawieniu napastników. — Dobrze —powiedział Krispos. — Teraz, dla odmiany, on tań- czy, jak mu zagramy. Najbardziej bał się tego, że Petronas spróbuje przebić się przez celowo osłabiony główny trzon jego armii. Teraz miał nadzieję, że to on będzie nadawał ton walce. Świsnęły strzały. Rozległy się bitewne zawołania. Buntownicy w dalszym ciągu wykrzykiwali imię Petronasa; za to żołnierze Krispo- sa, oprócz imienia swego wodza, mieli jeszcze trzy inne do dyspozycji: Rhisoulphosa, Vlasesa i Dardaparosa. Ponadto wołali: — Amnestia! Darujemy życie tym, którzy się poddają! Najpierw zwarły się ze sobą skrzydła obu armii. Żołnierze chwyci- li za szable i lance. Pomimo dezercji ludzie Petronasa walczyli zawzię- cie. Krispos zagryzł wargi, widząc, że jego ludzie nie są w stanie przełamać linii obrony. Liczył na następnych dezerterów, ale nikt więcej nie porzucił Petronasa. Gdy się na to poskarżył Mammianosowi, generał powiedział: — Nie ma na to rady, Wasza Wysokość. Ale powinieneś się cie- szyć, że myślisz teraz o dezerterach z jego armii, a nie z naszej. — Właściwie tak — odparł Krispos. Jesieniąprzecież zastanawiał się, czy w ogóle jacyś videssańczycy opowiedząsię po jego stronie. Przed kilkoma dniami martwił się, czyjego armia dotrzyma pola prze- ciwnikowi. A teraz to Petronasowi strach skręcał trzewia przy każdym nowym starciu na linii frontu. Aż dziw, czego może dokonać jedno zwycięstwo, pomyślał Krispos. Walka toczyła się nadal. Dzięki zdradzie Rhisoulphosa, Krispos mógł zaangażować w nią większe siły niż Petronas. Ludzie Rhisoul- phosa nie stali jednak tam, gdzie ważyły się losy bitwy, lecz na środku prawego skrzydła; ich obecność pozwoliła Krisposowi wycofać kilka oddziałów z linii frontu i rzucić je do ataku. Na skutek przewagi liczeb- nej koniec prawego skrzydła armii Petronasa został najpierw odcięty, a potem otoczony. Rebelianci cofnęli się. Ale to już nie mogło ich uratować; kawalerzy- ści Krisposa, poczuwszy zwycięstwo, rzucili się na nich jak stado wilków na smakowity kąsek. Żołnierze Petronasa byli dzielni i lojalni. Przez po- nad pół godziny stawiali rozpaczliwy opór, drogo sprzedając swoje życie. Ale sąpewne granice ludzkiej wytrzymałości; otoczeni wojowni- cy jeden po drugim zaczęli rzucać na ziemię swoje miecze i lance. Na znak, że chcą się poddać, podnosili ręce do góry. 118 Gdy poddali się pierwsi żołnierze, a reszta zobaczyła, że rzeczywi- ście darowano im życie, wszystkie oddziały, od prawego skrzydła do centrum, zaczęły rzucać broń jeden po drugim. Linia frontu zadygota- ła jak człowiek w gorączce. Żołnierze Krisposa zaatakowali z przeraźliwym wrzaskiem. Wjednej chwili armia Petronasa rozpadła się na kawałki. Niektórzy żołnierze uciekali, pojedynczo lub w małych grupkach; ale większość rzucała broń, nieraz całymi kompaniami, poddając się przeciwnikom. Trzon armii, liczący może ze trzy tysiące najwierniejszych stronników Petronasa, wycofał się na wzgórza, majaczące na północnym zacho- dzie. — Za nimi! —krzyczał rozgorączkowany Krispos, waląc pięścią w zbroję Mammianosa. —Nie pozwólcie uciec nawet jednemu! — Tak jest, Imperatorze. — Mammianos wezwał kurierów i wskazał palcem na umykające oddziały Petronasa. Pełnym głosem ryczał roz- kazy, które, gdyby je dobrze wykonano, spowodowałyby wyłapanie wszystkich uciekinierów. Niestety pościg nie w pełni się powiódł. Część żołnierzy Krisposa rzeczywiście pognała za głównymi siłami buntowników. Reszta jed- nak zajmowała się jeńcami, a w szczególności zaś ich kiesami. Inni skie- rowali się w stronę obozu Petronasa, leżącego przed nimi jak naga, kusząco uśmiechnięta kobieta. Dzięki temu ludzie Petronasa, choć bezustannie nękani w czasie ucieczki, dopadli w końcu wzgórz i wystawili straż dla obrony wąwozu, którym przejechali. Zanim powrócili żołnierze, biorący udział w pościgu, zapadła już noc. Krispos zaczął kląć na wieść o ich porażce: — Dobry, miłosierny panie, chętnie posłałbym w okowy lodu tych durniów, którzy wzięli się za plądrowanie. — W takim wypadku zostałoby ci, Imperatorze, tylko trochę wię- cej ludzi, niż teraz ma Petronas—odpowiedział Sarkis. — Powinni najpierw gonić Petronasa, a potem plądrować—zde- nerwował się Krispos. Sarkis tylko wzruszył ramionami: — Szeregowcy nie na żołdzie się bogacą Wasza Wysokość. Na- tychmiast go wydają. Jeśli uda im się wypatrzeć coś, co da się ukraść, na pewno to zrobią. — Proszę pomyśleć, Wasza Wysokość — dodał uspokajająco Mammianos — gdyby wszyscy popędzili za Petronasem, kto by cię, panie, bronił, jeśliby wszyscy jeńcy naraz postanowili skoczyć na cie- bie? — Sam powinienem ścigać Petronasa — odparł Krispos i dał za 119 wygraną. Co się stało, to się nie odstanie; narzekania nie cofną czasu i nie pozwolą odzyskać straconej szansy. Zepchnął porażkę na dno myśli, postanawiając tylko, że więcej do czegoś takiego nie dopuści. — Jakkolwiek patrzeć, Wasza Wysokość, odnieśliśmy spore zwy- cięstwo —powiedział Mammianos. — Wzięliśmy mnóstwo jeńców, zajęliśmy obóz Petronasa... — Nie przeczę—odparł Krispos. Miał nadzieję, że tego dnia wy- gra całą wojnę, a nie zaledwie jedną bitwę, ale pomyślał sobie, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie był tak zadufany w sobie, żeby o tym zapomnieć. Odczepił od pasa cynowy bukłak, uniósł go i pociągnął solidny łyk kwaśnego żołnierskiego wina: — Za zwycięstwo!—zawołał. Wszyscy, którzy to usłyszeli — czyli większa część armii — od- wrócili się do niego na te słowa. W chwilę potem, w obozie wybuchło pandemonium. — Zazwycięstwo! —ryczeli żołnierze, a niektórzy przepijali wi- nem do Krisposa. Inni, przepełnieni triumfem albo po prostu radością że przeżyli bitwę, tańczyli wokół ognisk. Jeszcze inni, ci najokrutniejsi, pastwili się nad jeńcami. Rozbrojeni stronnicy Petronasa nie śmieli się bronić. Wkrótce dokuczanie ustąpi- ło miejsca okrucieństwu. Krispos nawet nie chciał się zastanawiać, co niektórzy jego żołnierze mogliby wymyślić, gdyby dał im wolną rękę. Z dłonią na głowni miecza podszedł tam, gdzie wojacy urządzili sobie szczególnie obrzydliwązabawę z jeńcami. Halogajczycy bez roz- kazu stanęli wokół niego: — Tak, tak, panie — powiedział Narvikka—w twoich żyłach pły- nie sporo naszej krwi. Widać, że czujesz żądzę mordu. — Tak właśnie jest. — Krispos złapał za ramię zwiadowcę, który zabawiał się przydeptywaniem jeńcowi palców u nóg. Żołnierz od- wrócił się wściekły, że mu przerywajązabawę. Przekleństwo zamarło mu na ustach i błyskawicznie padł na twarz, trzęsąc się ze strachu. Krispos poczekał, aż mężczyzna położy się płasko na brzuchu, po czym wymierzył mu tak mocnego kopniaka w żebra, że poczuł ból w całej łydce. Żołnierz miał na sobie kolczugę, ale zwinął się w kabłąk i złapał za klatkę piersiową, więc niewątpliwie poczuł ból, mimo meta- lowej plecionki, skóry i podszewki. — A więc tak rozumiesz amnestię, co?—spytał Krispos. — Znę- casz się nad człowiekiem, który nie może się bronić? — N-nie, Wasza Wysokość —jąkał się tamten. —Chciałem się trochę zabawić i tyle. 120 — Ty może tak. On raczej nie. — Krispos jeszcze raz kopnął zwia- dowcę, ale już nie z taką siłą. Mężczyzna jęknął, ale się nie usunął. Krispos cofnął się i spytał: —A moja zabawa ci się podoba? Odpo- wiadaj! — Nie, Wasza Wysokość. — W obecności kogoś potężniejszego od siebie, żołnierz stracił całąswojąbutę. — Dobrze. Pamiętaj; tylko wtedy zasłużysz na miłosierdzie, jeśli sam je pierwej okażesz. A teraz precz stąd. Żołnierz szybko się pozbierał z ziemi i uciekł. Krispos potoczył wokół gniewnym wzrokiem. — Kto zadaje ból jeńcowi, szczególnie po amnestii, służy Skoto- sowi. Kogo przyłapię na takich praktykach, dostanie baty i wyrzucę go z szeregów bez żołdu. Czy wszyscy zrozumieli? Jeśli ktoś miał wątpliwości, wolał zatrzymać je dla siebie. W obliczu Krisposowego gniewu, nastrój w obozie zmienił się w jednej chwili z buńczucznego na poważny. W tej nagłej ciszy zabrzmiały słowa jeńca, któremu Krispos pośpieszył z pomocą: — Niech cię Phos błogosławi, Wasza Wysokość. Zachowałeś się jakAutokrata. — Tak jest—mrukliwie potwierdzili Halogajczycy. — Jak już przyjąłem to stanowisko, to muszę się teraz starać. — Krispos spojrzał przelotnie na jeńca. — A dlaczego ty walczyłeś prze- ciw mnie? — Jestem z majątku Petronasa. To mój pan. Był zawsze dla mnie dobry, więc pomyślałem, że i dla Imperium będzie dobry — chłop przyglądał się Krisposowi, przechylając głowę na bok. — Dalej mi się tak zdaje, ale teraz wiem, że nie on jeden. — Mam nadzieję.—Krispos zastanawiał się, ilu ludzi w Imperium Videssos mogłoby nim dobrze zarządzać, gdyby jakimś sposobem tra- fili na tron. Nigdy przedtem o tym nie myślał.Pewwe wielu, zdecydo- wał w zadumie. Ale to jemu przypadła w udziale ta rola i nie zamierzał się jej wyrzec. — O co chodzi, Imperatorze? — zainteresował się Narvikka. — Marszczysz brew, jakby przyszły ci do głowy jakieś poważne myśli. — E tam, nic takiego—zaśmiał się Krispos. Narvikka powiedział: — Pomyśl, jakie masz szczęście, Imperatorze; z tych wszystkich niedoszłych Autokratów, tylko Petronas wbrew tobie zakłada czer- wone buty. — I tak do tych butów jest to o jednego pretendenta za dużo. — 121 Krispos skierował się do namiotu, ale nagle zatrzymał się w pół kroku. Jego uśmiech miał wyraz małpiej złośliwości. — I właśnie wpadłem na pomysł, jak go z nich wysadzić. Trokoundosie! — zawołał. Mag pojawił się niemal natychmiast. — Czym mogę służyć Waszej Wysokości? — skłonił się. Krispos opowiedział mu, co wymyślił, i spytał niespokojnie: — Ale to nie jest wojenna magia, prawda? Ciężkie powieki maga niemal całkiem opadły, gdy zastanawiał się nad odpowiedzią. — Raczej nie. Nawet, jeśli osoba Petronasa jest chroniona, kto wpadłby na to, by zabezpieczać jego buty? — Uśmiech czarownika był złośliwszy niż Krisposa. — Tym bardziej, że nie uczynimy im prze- cież najmniejszej szkody. — No właśnie — zgodził się Autokrata. — Ale, jeśli dobry i miłosierny pan pozwoli, nieźle naszkodzimy Petronasowi. fXXXXXXXXHXXXXXXX^^ V retronas obudził się jak zwykle tuż po wschodzie słońca. Bolały go plecy i ramiona; zbyt wiele lat przespał na miękkich łożach w mieście Videssos, a także w swym polowym namiocie. Odzwyczaił się od sy- piania na rozłożonym na ziemi kocu. I tak zresztąmiał więcej szczęścia niż ci, którzy wciąż jeszcze trwali przy jego boku; przed chłodem nocy osłaniało go płótno namiotu. Pozostałe namioty padły łupem armii Krisposa. — Krispos! —Petronas wypowiedział to imię jak przekleństwo. Przeklinał także sam siebie za to, że kiedyś wziął Krisposa do służby, a potem zaprotegował go Anthimosowi. Aż do dnia, gdy z ogolonągłową wylądował w klasztorze Święte- go Skiriosa, nie zdawał sobie sprawy, że Krispos może zacząć wywie- rać naAnthimosa równie silny wpływ, jak on sam. Przeczesał włosy palcami. Dopiero teraz, prawie w rok po ucieczce, zaczął mieć czupry- nę jak prawdziwy mężczyzna. Nie sądził także, że Krispos odważy się zasiąść na tronie albo że będzie potrafił rządzić. Poza tym był pewien, że wszyscy pośpieszą pod jego, Petronasa, sztandary. Ale tak się nie stało. Jeszcze raz prze- klął sam siebie za to, że przeniósł tego tłustego durnia, Mammianosa, w miejsce, które okazało się tak ważne. W dodatku Krispos, na spółkę z tym tłustym durniem, pobili go dwa razy—i na dobrego boga—tego to już sobie w ogóle nie wyo- brażał! Dopiero teraz zaczynał rozumieć, jak bardzo nie doceniał Kri- sposa i jego talentu do przekabacania ludzi na swoją stronę. A teraz było już prawie za późno. Petronas zacisnął pięści: — Nie, na Phosa, jeszcze nie jestza późno! —powiedział na głos. Wysiusiał się do nocnika; prawdopodobnie ostatniego, jaki pozostał 123 w jego armii, a potem wdział tradycyjne szaty Imperatora. Gdy pojawi się przed swymi ludźmi w pełnej gali, z pewnością tchnie w nich no- wego ducha—pomyślał sobie. Pochylił się, wychodząc z namiotu, i podszedł do swojego konia, który stał w pobliżu. Skoczył na jego grzbiet i poczuł przypływ dumy — ma prawie sześćdziesiątkę na karku, a wciąż jeździ konno. Uśmiechnął się złośliwie na myśl o Gnatiosie, który chwiał się jak małpa, siedząc na każdym większym od muła wierzchowcu. Jechał przez obóz, a uśmiech rzedł na jego twarzy. Wiele lat spę- dzonych w polu nauczyło go oceniać nastroje w obozie i teraz na- prawdę się zaniepokoił. Ludzie byli zdenerwowani, zniechęceni i unikali jego wzroku w sposób, który bardzo mu się nie podobał. Gdy jakiś żołnierz przypadkiem popatrzył na niego, jego spojrzenie zirytowało go jeszcze mocniej: — Na lód piekielny, czego się tak gapisz? — warknął. Żołnierz wyraźnie się zdenerwował, że wyróżniono go z tłumu: — P-p-przepraszam, Wasza Wysokość, ale dlaczego założyłeś czar- ne buty do tej pięknej szaty i korony? — Oszalałeś? — Petronas wyjął lewą stopę ze strzemienia i pomachał nią w górę i w dół, pokazując but. — Jest czerwony jak zadek po tygodniu siedzenia w siodle. — Przepraszam uniżenie, Wasza Wysokość, ale dla mnie to on jest czarny. Prawy też, Imperatorze. Niech mnie lód ogarnie, jeśli kłamię. — Chcesz mi wmówić, że nie odróżniam czerwonego od czarne- go? — spytał Petronas z niebezpiecznym błyskiem w oku. Spojrzał na swoje buty. Oba lśniły stosownąpurpurą we właściwym, Impera- torskim odcieniu. Tak ubierał się jego ojciec, jego brat i jego siostrze- niec; znał ten kolor jak własną twarz—a właściwie lepiej, bo nieraz całymi tygodniami nie zaglądał w lustro. Żołnierz nie odpowiedział mu wprost, tylko zwrócił się do swoich kolegów: — Chłopcy, powiedzcie Jego Wysokości. Czy te buty są czarne, czy czerwone? — Czarne — odpowiedzieli wszyscy jednym głosem. Teraz z kolei Petronas zaczął się na nich gapić; nie wątpił, że mówiąprawdę. Ktoś dodał: — Nie najlepiej to wróży, założyć buty zwykłego człowieka do tych pięknych Imperatorskich szat. Ktoś inny powiedział: — Ano prawda, to nie jest dobry omen. Wielu żołnierzy nakreśliło na sercu znak Phosa. Petronas znowu popatrzył na buty. W dalszym ciągu wydawały mu się czerwone. Jeśli jego ludzie widzieli inaczej, to... Zadrżał. Jemu też się zdawało, że to zły znak, odbierający mu prawa do Imperator- skiego tronu. Zacisnął zęby na myśl, że Phos odwrócił się od niego i zaczął popierać tego przeklętego Krisposa... W momencie, gdy przyszło mu na myśl imię rywala, wiedział już, że ten omen to nie sprawka Phosa. Zawołał swego maga: — Skepamasie! Gdy tamten nie pojawił się od razu, powtórzył głośniej: — Skepamasie! Wysoki, chudy mag przedostał się przez krąg żołnierzy. Miał dłu- gą szczupłątwarz, brodę przystrzyżoną w trójkąt i najdłuższe palce, jakie Petronas widział w życiu. — Czym mogę służyć Waszej Wysokości? — Jakiego koloru sąmoje buty? — spytał zirytowany Petronas. Rzadko zdawało mu się widzieć zdziwienie na twarzy maga, ale teraz Skeparnas zamrugał i cofnął się o krok: — Zdaje mi się, Wasza Wysokość, że są czerwone —powiedział ostrożnie. — Mnie też — odparł Petronas. Jeszcze nie skończył zdania, gdy żołnierze podnieśli rwetes, upierając się, że buty są czarne. — Milczeć! —ryknął na nich i zwrócił się, już spokojniej, do Ske- pamasa: — Wydaje mi się, że ten śmierdzący syn skunksa, Krispos, je zaczarował. — Aha.—Skeparnas nachylił się, jak wieża po trzęsieniu ziemi. — Tak, to byłaby sprytna sztuczka, nieprawdaż? Szybko nakreślił w powietrzu kilka magicznych figur; jego długie palce niemal zawiązywały się na supełki. Nagle żołnierze Petronasa zawołali: — Teraz są czerwone, Wasza Wysokość! — A widzicie?—triumfował Petronas. — Doskonałe zaklęcie; eleganckie i subtelne — zachwycał się Skeparnas z minąkonesera. —Nie tylko omijało twojąosobę, Impera- torze, ale jeszcze było niewidzialne dla oka każdego maga; w ten spo- sób mogło długo utrzymać się nie wykryte i spowodować jak najwię- cej zamieszania. — Pieprzę taką elegancję—warknął Petronas i podniesionym gło- sem zwrócił się do żołnierzy: — Sami widzicie, moi herosi. Nie było żadnego znaku. To tylko kolejna podła sztuczka Krisposa. On chce was omamić, żebyście wi- 125 dzieli zło tam, gdzie go nie ma. Marna, żałosna sztuczka, niewarta uwagi. Czekał na wiwaty w odpowiedzi. Nikt się jednak nie odezwał. Z uporem jednak przejechał pośród żołnierzy tak, jakby go wszyscy pozdrawiali. Machał ręką i toczył koniem. — A skąd mamy wiedzieć, czy te buty nie były naprawdę czarne, zanim mag ich nie zaczarował, by były czerwone? —pytali się żołnie- rze za jego plecami. Jechał dalej, ale z wielką trudnościązachowywał obojętną minę. Czuł się tak, jakby ktoś wbił mu lancę w brzuch. Trokoundos zachwiał się, a potem wyprostował: — Złamali moje zaklęcie — wykrztusił. — Dobry boże, należy mi się łyczek wina. — Po jego przystojnej twarzy spływał pot. Krispos osobiście nalał mu napitek: — Jak myślisz, ile udało nam się przez to osiągnąć? — Trudno ocenić — odpowiedział zdyszany Trokoundos, jed- nym haustem wychyliwszy kubek.—Sam, Imperatorze, wiesz jak jest: jeśli żołnierze rzeczywiście mocno popierają Petronasa, zostanąprzy nim, żeby nie wiem co. Jeśli się wahają, każdy drobiazg wyda im się złą wróżbą. — Prawda. — Krispos był coraz bardziej przekonany, że kierowa- nie ludźmi to też pewien rodzaj magii, choć nikt jej nie uczył w kolegiach. Często ludzka opinia o władcy bardziej się liczyła, niż jego rzeczywiste wady i zalety. — Czy mam spróbować tego samego jeszcze raz dziś po południu albo jutro rano? — spytał Trokoundos. Po namyśle Krispos potrząsnął głową: — Nie, bo tylko się upewnią, że to było nasze zaklęcie. Potrzymaj- my ich lepiej w niepewności. — Twoja wola, Imperatorze—odparł Trokoundos. — I co dalej? — Niech Petronas podusi się we własnym sosie przez parę dni — oświadczył Krispos. — Kiedy znowu uderzę, zadam mu solidny cios. Ci, którzy znają te tereny, już mi powiedzieli, że są tu jeszcze inne przejścia przez góry, a jemu nie starczy żołnierzy, żeby je wszystkie poobsadzać. Jeśli zostanie tam, gdzie jest, część moich ludzi przypil- nuje, żeby nie wydostał się z powrotem na równinę, a ja z drugą czę- ścią zajdę go od tyłu. — A jeśli ucieknie? — Jeśli ucieknie teraz, po dwóch przegranych bitwach, to jest mój. Wtedy muszę tylko zagnać go w ślepą uliczkę. 126 W czasie, gdy Petronas dusił się, wedle słów Krisposa, we własnym sosie, jego rywal spędził kilka dni nad korespondencją, która bez prze- rwy napływała ze stolicy. Zaakceptował układ handlowy z Khatrish, wprowadził drobne poprawki do prawa spadkowego, skorzystał z prawa łaski w przypadku jednej kary śmierci, gdzie materiał dowo- dowy wydał mu się wątpliwy, i zaaprobował inny wyrok. Napisał do Mavrosa o swym drugim zwycięstwie, a potem przeczy- tał wiadomości od niego, w większości ploteczki z miasta Videssos. Dowiedział się z nich i z krótkich listów Dary, że mały Phostis, choć ciągle drobny, ma się Świetnie. Napełniło go to chłodnym zadowole- niem: niemowlęta często przecież umierały; przeżycie dzieciaka było kwestiąszczęścia. Mavros przesłał również doniesienia o wojnie przeciw Harvasowi. Krispos przeczytał je kilkakrotnie. Podjazdowe ataki Agapetosa zosta- ły powstrzymane, ale generał nie dał się wyprzeć z nieprzyjacielskiej ziemi. Może chłopi na północy wreszcie zdołają w spokoju zebrać plony, pomyślał Krispos. Z miasta przywożono także inne dokumenty. Krispos denerwował się za każdym razem, gdy dostawał pergamin zapieczętowany błękit- nym woskiem; wszystkie pisma zawierały wiadomości o wygnaniu lub zdjęciu z funkcji za jakaś błahostkę kolejnego kapłana lub opata. Cho- ciażby ten przypadek; złożenie duchownego z urzędu za zbyt krótko przystrzyżoną brodę. Krispos mógł tylko pokiwać nad tym głową. Pisał do patriarchy coraz ostrzejsze upomnienia, nakazując mu umiar. Ale Pyrrhos, zdaje się, nie znał tego słowa. Do Krisposa napływały listy protestacyjne od wygnanych duchownych, od kapłanów oba- wiających się wygnania i od przedstawicieli wpływowych mieszczan, którzy pragnęli uchronić opatów w swoich miastach przed takim lo- sem. Krispos coraz bardziej żałował, że nie mógł pozostawić Gnatiosa na stanowisku ekumenicznego patriarchy. Nawet sobie nie wyobrażał, że jeden z jego najpotężniejszych stronników stanie się dla niego ta- kim ambarasem. W dodatku Pyrrhos był wobec niego niezmiennie lojalny. Ponieważ Gniatios i Petronas przysparzali mu ciągle zbyt wie- le zmartwień, Krispos ciągle odkładał na później decyzję w sprawie nadmiernie rygorystycznego patriarchy. Sarkis na czele dużego oddziału obsadził przejście, przez które umknął Petronas; Krispos poprowadził armię w stronę innego wąwo- zu — na północny zachód, żeby się dostać na tyły wroga. Właśnie 127 mieli zagłębić się w skalny korytarz, gdy nadjechał na spienionym koniu goniec od Sarkisa. — Wasza Wysokość! —wołał już z daleka. —Zwycięstwo! Prze- szliśmy! — Przeszliście?—Krispos wpatrywał się w niego. — Czyli że Sar- kis sforsował wąwóz? Takiego szczęścia się nie spodziewał. Petronas miał talent do wy- bierania pozycji obronnych. Kilku zdeterminowanych obrońców mo- głoby utrzymywać ten wąwóz całymi tygodniami, gdyby mieli dobrze zabezpieczone tyły. Ale goniec odpowiedział: — Zdaje się, że armia Petronasa leży i kwiczy; Sarkis tak kazał powiedzieć Waszej Wysokości. Część uciekła, większość się poddaje. Stracili ducha do walki, Imperatorze. -!- Dobry boże—powiedział cicho Krispos. Ciekaw był, jakąrolę odegrało w tym zaklęcie zmieniające kolor butów Petronasa, jeśli w ogóle odniosło jakiś skutek. Muszą popytać jeńców, pomyślał, za- nim pilniejsze sprawy nie przesłoniły mu tej kwestii: — Co się wobec tego stało z Petronasem? Poddał się? — Nie, Imperatorze, po nim ani po Gnatiosie nie został nawet ślad. Generał Sarkis prosi cię, byś się pospieszył, aby można było otoczyć jak najszybciej uciekinierów. — Tak. — Krispos zwrócił się do Thvariego, kapitana halogajskiej gwardii: — Panie, czy zechcesz pojechać razem z twymi ludźmi na jucznych koniach, żeby nie opóźniać pochodu armii? Tłwari zwrócił się do swoich ludzi w ich powolnej, potoczystej mowie. Odkrzyknęli mu coś w odpowiedzi, z uśmiechem wymachując toporami. — Tak —powiedział niepotrzebnie i dodał wesoło: —Nie chce- my przepuścić dożynek. — Dobrze. — Krispos wydał rozkaz armijnym muzykantom. Dłu- ga marszowa kolumna przystanęła na chwilę. Poganiacze przemieścili ładunki na grzbietach swoich zwierząt, zapewniając w ten sposób wierz- chowce dla wszystkich Halogajczyków. Machnięciami raje zbyli żoł- nierzy, którzy ofiarowali się z pomocą; ludzie nie mający długiej prak- tyki w mocowaniu i zdejmowaniu juków tylko by spowolnili ich pra- cę. Sygnaliści zagrali komendę „Kłusem". Wojsko ruszyło. Halogąj- czycy byli kiepskimi jeźdźcami, ale większość zdołała utrzymać się na końskich grzbietach i skierować wierzchowce we właściwą stronę. 128 Bardzo dobrze, pomyślał Krispos. Jeś// będą musieli walczyć, to i tak pozsiadają z koni. — Jak sądzisz, dokąd uda się Petronas, gdy rozbijemy jego ar- mię? —spytał Mammianosa. Gruby generał z namysłem targał swojąbrodę: — Czasem pokonani buntownicy uciekajądo Makuranu, ale Pe- tronas nie będzie kładł się w prochu przed Królem Królów. Chyba wolałby się rzucić ze skały. I rzeczywiście może to zrobić, Wasza Wysokość, żebyś się z niego nie naigrawał. — I tak bym się nie naigrawał—odparł Krispos. Mammianos przyjrzał mu się uważnie. — Mmmm... może i tak. Ale on by nie żałował drwin, gdyby cię pojmał, a przecież zawsze oceniamy innych naszą miarą. Najprawdo- podobniej jednak Petronas spróbuje się gdzieś skryć, przeczekać jakiś czas, a potem spiskować przeciwko tobie. Niech no pomyślę... Nieda- leko jest taka fortecą nazywa się... jak ona, u diaska, się nazywa? O, właśnie. Antigonos. Takie samo dobre miejsce, jak każde inne, a w dodatku bardzo prawdopodobne — A więc tam pojedziemy—oświadczył Krispos. — Znasz, pa- nie, drogę? — Pewnie bym tam trafił, jakbym musiał, ale paru twoich ludzi na pewno lepiej pamięta ścieżki, możesz mi wierzyć. Parę pytań zadanych żołnierzom dowiodło, że Mammianos miał rację. Krispos wybrał kilku przewodników urodzonych niedaleko od tego miejsca i armia ruszyła do Antigonos. Imperator przez chwilę niepokoił się, co będzie, jeśli nie znajdą tam Petronasa, a potem prze- stał się tym martwić. I tak szli w dobrym kierunku; mogli w każdej chwili otoczyć ewentualnych uciekinierów. Natrafili na kilka bezładnych band, pozostałych po rozgromionej armii Petronasa. W żadnej z nich nie było jednak fałszywego Impera- tora; nikt z jego żołnierzy nie wiedział, dokąd się udał ich wódz. We- dług nich zniknął poprzedniego ranka, razem z grupą swych najwier- niejszych stronników, pozostawiając resztę żołnierzy ich własnemu > losowi. Jeden z nich powiedział z goryczą: — Gdybym wiedział, że ten skurczybyk tak będzie wiał, nigdy : bym za nim nie poszedł. — Petronas przede wszystkim myśli o własnej skórze—skomen- tował Mammianos. Krispos przytaknął, przypominając sobie poprze- dnie starcia z wujem Anthimosa. Dotarli do twierdzy tuż przed zachodem słońca. Forteca usadowiła 9 — Krispos z Vidcssos 129 się na wierzchołku wysokiego wzgórza i stamtąd spoglądała na całą okolicę, jak sęp z najwyższej gałęzi samotnego drzewa. Wzmocnioną żelazem bramę zamknięto na głucho; z kuchennego komina cytadeli biła w niebo wąziutka smużka dymu. — Ktoś jest w domu—powiedział Krispos. — Ciekawe, kto. Obok siebie usłyszał rechot Mammianosa. — Grajcie „Poseł chce rozmawiać"—zwrócił się do muzykantów. Sygnał zabrzmiał kilkanaście razy, zanim na murze ktoś się pojawił. — Poddajecie się? — spytał Krispos. Zaklęcie Trokoundosa wzmocniło jego głos tak, że był słyszalny dalej niż o jedno strzelenie z łuku. — W dalszym ciągu obiecuję amnestię żołnierzom, a Petronasowi i Gnatiosowi bezpieczny powrót do klasztoru. — Nigdy bym ci nie powierzył swej osoby, łajzo! — odkrzyknął mężczyzna na murze. Krispos drgnął lekko, poznawszy głos Petronasa. Też był dobrze słyszalny na odległość. No tak, pomyślał Krispos, wiedziałem, że ma swojego maga, od chwili, gdy odczarował jego buty. Dotknął amule- tu, zawieszonego na szyi razem z pieniążkiem na szczęście. Petronąs używał mocy magicznych do niegodziwych rzeczy, nie tylko do na- głaśniania swoich mów. Bez Trokoundosa u boku Krispos nie odwa- żyłby się na konfrontację ze swym wrogiem. — Mogłem kazać, żeby cię zabili w chwili, gdy zasiadłem na tro- nie. — Krispos zastanawiał się, czy nie powinien był tego zrobić. Wzruszył ramionami na tę myśl i mówił dalej: —Niespecjalnie pragnę rozlewu twej krwi. Obiecaj tylko, że będziesz spokojnie żył między mnichami i przestaniesz przeszkadzać mi w zajmowaniu się sprawami Imperium. — Mojego Imperium!—ryknął Petronąs. — Twoje Imperium to teraz ta forteca, gdzie znalazłeś przytuli- sko — spokojnie odparł Krispos. — Reszta Videssos uznaje mnie i mego patriarchę. Jeśli już związałem się z tym cholernym Pyrrhosem, pomyślał, niech go przynajmniej teraz wykorzystam; choćby po to, by podraż- nić uwięzionego Petronasa. — Niech lód ogarnie twojego patriarchę, tego pijanego Phosem fanatyka! Krispos uśmiechnął się. W tej sprawie mieli zgodne poglądy, ale nie zamierzał informować o tym swojego rywala. Powiedział tylko: — Tkwisz zamknięty w tych murach, jakbyś już siedział w klasztorze Świętego Skiriosa. Jak zamierzasz się stąd wydostać? Równie dobrze mógłbyś się poddać i wrócić do swej celi. 130 — Nigdy! — Petronas zszedł z murów, ale jego przekleństwa nadal były słyszalne. Musiał to zauważyć i zwrócić uwagę swojemu mago- wi, bo urwały się nagle w pół ordynarnego słowa. Krispos kiwnął głowąw stronę Trokoundosa, który wyrecytował krótkie zaklęcie. Kiedy Imperator przemówił znowu, jego głos miał już normalną siłę: — Nie będzie łatwo go stąd wykurzyć. — Potrzebne będą maszyny oblężnicze, których tu nie mamy — zgodził się Mammianos. — Chyba, że go weźmiemy głodem. Stojący w pobliżu Rhisoulphos wpatrywał się w miejsce na mu- rach, z którego przed chwilą przemawiał Petronas. Pokręcił głową, słysząc opinię Mammianosa: — Ma tu zapasy niemal na lata. Przez całą zimę zaopatrywał to miejsce na wypadek niepomyślnego obrotu wojny. — Mądrala. — Mammianos również wpatrywał się w forteczne mury. — Tak, tak, jest prawie równie mądry, jak mu się wydaje. — Poślemy po maszyny oblężnicze i, na dobrego boga, będziemy tu siedzieć, aż nie przyjadą—oświadczył Krispos. —* Jeśli Petronas chce tkwić w środku i bawić się w Imperatora aż do chwili, gdy tarany uderzą we wrota, to trudno. — Może on rzeczywiście tego chce—włączył się Trokoundos.— Pamiętaj, Imperatorze, już raz chciał cię zabić czarami. Będzie mu o wiele łatwiej ponowić próbę, jeśli będziesz gdzieś blisko. Widzieliśmy przed chwilą, że wciąż ma ze sobą tego maga. — Nie bardzo mogę stąd się ruszyć, póki twierdza jest w jego rę- kach, tym bardziej że zamierzam zostawić w niej garnizon swoich lu- dzi —powiedział Krispos. Mammianos i Rhisoulphos zasalutowali mu, a potem spojrzeli po so- bie, jakby coś ich zaskoczyło. Mammianos powiedział: — Wasza Wysokość, nigdy cię nie uczono dowodzenia, ale masz po prostu do tego talent. — Może i tak. — Krispos nie pokazał po sobie, jak bardzo mu pochlebili. Zwrócił się do Trokoundosa: — Mam nadzieję, że dzięki tobie jestem teraz o wiele lepiej chroniony niż tamtej nocy. — Ależ oczywiście. Wtedy chroniły cię sklecone na chybcika za- klęcia ratunkowe. Do dziś dziękuję dobremu i miłosiernemu panu na- szemu, że wystarczyły. Ale od czasu twego wstąpienia na tron, zosta- i łeś przeze mnie i moich kolegów otoczony murem znacznie bardziej ' apotropicznych zaklęć. — Murem czego?—Krispos chciał po prostu sprawdzić, czy mag 131 potrafi jeszcze raz wymówić to słowo bez błędu, ale Trokoundos za- miast tego zaczął wyjaśniać: — Chodzi o zaklęcia ochronne. Mam nadzieję, że okażą się przy- datne. Niestety, z magiąnigdy nic do końca nie wiadomo na pewno. — No właśnie. Przecież wcale nie jesteśmy pewni, czy Petronas i jego mag chcąmnie zaatakować. — Na pewno tak, Wasza Wysokość — powiedział z przekonaniem Rhisoulphos. — Czy on ma jakąkolwiek innąszansę, żeby zostać Auto- kratą? — Z tej strony patrząc... — Krispos zacmokał językiem o zęby. — Tak, raczej zaatakuje. No, trudno, oto jestem. Trokoundos mnie obro- ni. Nie powiedział tylko jednej rzeczy; obawiał się, że jeśli wróci do . miasta, Petronas omami jego żołnierzy i znowu wydostanie się na wol- ność. — A może nie udało mu się napełnić cystern—powiedział Mam- mianos z nadzieją.—Lata są tu przecież gorące i suche. Jeśli szczęście nam dopisze, w twierdzy zabraknie wody i poddadząsię z pragnienia. — Może. Ale Krispos bardzo w to wątpił. Wiedział już, że Petronasa-dowód- cę można pokonać. Ale w zaopatrzeniu armii mało kto mógł mu do- równać. Jeśli schronił się w twierdzy Antigonos, na pewno będzie w stanie przetrzymać w niej oblężenie. Armia Krisposa otoczyła wzgórze forteczne. Dzień i noc przypu- szczano pozorowane ataki, w nadziei zmęczenia obrońców. Trokoun- dos słaniał się z wyczerpania, ale rzucał na Krisposa i na całą armię jedno ochronne zaklęcie po drugim przekonany, że mag Petronasa gra na czas tylko po to, by w końcu zadać im śmiertelny cios. Oblężenie ciągnęło się w nieskończoność. Kapłani-uzdrowiciele zajmowali się raczej przypadkami dyzenterii niż ranami. Krispos otrzy- mał list z wiadomością, że oblężnicze tarany i katapulty wyruszyły już z Videssos. List ten został odczytany przez parlamentariusza pod mu- rami twierdzy. Chowając się za białą tarczą, symbolem rozejmu, oficer zakończył: — Strzeżcie się, buntownicy! Sprawiedliwość wkrótce zapuka do waszych bram! — Żołnierze Petronasa wygwizdali go z murów. Trokoundos zdwoił środki ostrożności; poobwieszał Krisposa tylo- ma amuletami, że ich łańcuszki wydawały się cięższe od kolczugi. — Jak ja mam w tym wszystkim spać?—narzekał Imperator. — Te, które nie uwierająmnie w plecy, kalecząmi pierś. 132 Trokoundos, z minącierpliwego męczennika, odpowiedział: — Wasza Wysokość, Petronas musi wiedzieć, że nie wytrzyma długo, gdy nadejdą maszyny oblężnicze. Z pewnością spróbuje zaa- takować cię przed ich przyjazdem. Musimy być na to przygotowani. — Będę nie tylko przygotowany, ale też mocno przygarbiony do tego czasu—marudził Krispos. Trokoundos nadal spoglądał męczeń- skim wzrokiem. Imperator w geście rozpaczy wyciągnął ręce ku niebu i odszedł, cicho podzwaniając po drodze. Ale tej nocy, nareszcie sam jeden w namiocie, rzucał się i przewracał na łóżku tak długo, aż ostry kryształ ametystu na jednym z nowych amuletów ukłuł go boleśnie tuż nad prawą łopatką. Zaklął i przyłożył rękę do tego miejsca. Gdy podniósł jądo oczu, była splamiona krwią. — Pieprzę to wszystko! — warknął. Odrzucił na bok lekkąjedwab- nąkołdrę i wyskoczył z łóżka na równe nogi. Zerwał z szyi wisiorek i rzucił go na ziemię. Metal zadzwonił o inne amulety, którymi obwie- szone było całe łóżko. W końcu Krispos, ciężko zdyszany, znów się położył. — Może rzeczywiście mag Petronasa będzie próbował mnie zabić dziś w nocy, ale jeden amulet mniej, czy jeden więcej nie robi różnicy. A jeśli mnie dopadnie, to przynajmniej umrę pogrążony we śnie. Naturalnie, gniew nie pozwolił mu zasnąć, mimo że pozbył się już uwierającego wisiorka. Rzucał się i przewracał z boku na bok, drzemał i budził się znowu. W dodatku ciągle bolały go skaleczone plecy. Prawie świtało, gdy usłyszał cichutkie chrupnięcie i znów otwo- rzył oczy. Zmarszczył brwi i natychmiast otrzeźwiał — dźwięk było słychać bardzo blisko, jakby wewnątrz namiotu. Sługa, który śmiał zbudzić go w środku nocy—a szczególnie takiej marnej nocy—po- żałuje, że się urodził. Ale człowiek, który skradał się nie dalej niż trzy kroki od łóżka, nie był wcale służącym. Był cały czarny; nawet twarz miał przyciemnio- ną. W prawej ręce trzymał długi nóż. A pod jednym z jego butów leżał rozgnieciony amulet Trokoundosa. Gdyby go nie rozdeptał, Kri- spos nawet by nie wiedział o obecności mordercy, póki nóż nie wbił- by mu się między żebra albo nie poderżnąłby mu gardła. Ciemna twarz nożownika skrzywiła się ze strachu, gdy zobaczył, że Krispos się budzi. Twarz Krisposa również wykrzywił grymas. Mor- derca skoczył na niego. Imperator rzucił mu w twarz kołdrę i głośno zawołał o pomoc. Na zewnątrz namiotu halogajscy gwardziści rów- nież podnieśli alarm. Gdy morderca szarpał paznokciami kołdrę, próbując się z niej wy- 133 plątać, Krispos obiema rękami złapał go za ramię. Przeciwnik z całej siły kopnął go w łydkę, aż Imperator zadzwonił zębami. Spróbował wbić wrogowi kolano w krocze. Mężczyzna uchylił się i przyjął cios na biodro, po czym gwałtownym szarpnięciem spróbował rozluźnić uścisk Krisposa na swym przegubie. Ale Krispos od dziecka trenował zapasy. Uczepił się jego ręki i trzymał mocno. Zabójca mógł sobie robić, co mu się żywnie podobało, byleby nie uwolnił sztyletu. Nagły odgłos klingi wbijanej z impetem w ciało niemal ogłuszył Krisposa; zdawał się wypełniać cały namiot. Poczuł na brzuchu gorą- cą krew. Morderca zadygotał w jego ramionach. Zapach fekaliów świadczył, że puściły jego zwieracze. Nóż wypadł mu z rąk, po czym sam runął na ziemię. — Wasza Wysokość! — zawołał Vagn, przerażony widokiem krwi na ciele Krisposa. —Czyś zdrów i cały? — Jeśli nie złamał mi nogi, to wszystko jest w porządku — odpo- wiedział Krispos, delikatnie macając się po łydce. Ból się nie nasilił, a więc pewnie nic poważnego się nie stało. Spojrzał na nożownika i szybko rosnącą kałużę krwi. Cicho gwizdnął: — Dobry boże, Vagn, prawie rozciąłeś go na pół. Halogajczyk, zamiast ucieszyć się z pochwały, smutno zwiesił gło- wę. Wcisnął Krisposowi w rękę zakrwawiony topór: — Zabij teraz mnie, Imperatorze, zawiodłem. Nie obroniłem przed tym... tym...— zabrakło mu słów w mowie Videssańczyków, pochy- lił się więc nad ciałem i splunął martwemu mordercy w twarz. — Zabij mnie, Imperatorze, błagam cię. Krispos zrozumiał, że gwardzista mówi na serio. — Nie zrobię nic takiego—odpowiedział. — Więc utraciłem honor. — Vagn cofnął się z wyrazem ślepej de- terminacji na twarzy. — Ty nie zrobisz mi tej łaski, sam się zabiję. — Nie, ty... — Krispos w czas się powstrzymał, by nie nazwać Vagna idiotą. Pohańbiony wojownik przyjąłby teraz biernie każdą zniewagę, każdy cios, uważając, że zasługuje na wszystko, co go spo- tyka. Krispos próbował zepchnąć na dno umysłu swoje niedawne przeżycia, próbował myśleć klarownie. Zazwyczaj potrafił dobrze wy- korzystywać proste halogajskie wyobrażenia o honorze; teraz musiał je jakoś ominąć. Powiedział: — Jeśli to nie ty mnie obroniłeś, to kto? Morderca leży martwy u twoich stóp. Ja go nie zabiłem. Vagn potrząsnął głową: — To nic. Nie powinien dostać się do namiotu. — Byłeś przy wejściu. On musiał się tu wślizgnąć od tyłu, pod 134 płótnem. — Krispos popatrzył na powykręcane ciało zabójcy. Pomy- ślał, ile trzeba było odwagi, nawet w tym maskującym przebraniu, żeby wyjść z fortecy i przekraść się przez cały nieprzyjacielski obóz do namiotu samego wodza: — To był w pewnym sensie dzielny czło- wiek. Vagn splunął jeszcze raz: — Podstępny morderca był, to umierać powoli i w męczarniach winien, a nie, jak zginął. Błagam, Imperatorze, zabij, umrę z honorem. — Nie, do cholery! — odpowiedział Krispos. Vagn odwrócił się i poszedł do wyjścia. Krispos był pewien, że jeśli go teraz straci z oczu, nie zobaczy go już żywego. Powiedział pośpiesznie: —Zaczekaj je- szcze. Wiem, co zrobię. Dam ci szansę, żebyś odzyskał honor we wła- snych oczach. — To niemożliwe—oświadczył gwardzista. — Słuchajmnie—powiedział Krispos z naciskiem. Gdy Vagn mimo to zrobił kolejny krok ku wyjściu, Imperator warknął: — Słuchaj mnie! To rozkaz. Halogajczyk zatrzymał się niechętnie. — Masz zrobić tak: po pierwsze, odrąb mu głowę. Potem idź z nią pod mur Antigonos; jeśli chcesz, to bez broni, i zostaw ten łeb na widoku, żeby Petronas wiedział, jaki los spotkał tego mordercę. Czy w ten sposób odzyskasz honor? Vagn milczał przez chwilę; na zewnątrz namiotu dało się słyszeć coraz głośniejsze okrzyki. Wreszcie gwardzista coś mruknął i obciął głowę mordercy. W namiocie było za nisko, żeby się dobrze zamie- rzyć, więc dziobał chwilę po szyi krótkimi uderzeniami. Krispos odwrócił się od tej krwawej jatki. Ubrał się i wyszedł poka- zać się żołnierzom. Ludzie, zbudzeni jego wołaniem o pomoc, teraz sami krzyczeli, rozwścieczeni opowieścią o zdradzieckim zabójcy w namiocie. Właśnie kończył swoją przemowę, gdy z namiotu wy- szedł Vagn, trzymając głowę mordercy za włosy. Żołnierze zaczęli tak wiwatować, że gwardzista aż zamrugał oczyma ze zdziwienia. Ten en- tuzjazm poruszył w duszy Halogajczyka struny, których Krispos nie potrafił obudzić; im dłużej trwały radosne okrzyki, tym bardziej Vagn się prostował. W końcu, bez słowa, powędrował w stronę twierdzy. — Zaczekaj! — krzyknął za nim Krispos. — Zrób to za dnia, żeby Petronas widział, jaki podarek mu niesiesz. — Tak jest—gwardzista zastanawiał się chwilę. — Poczekam. Położył głowę na ziemi i lekko trącił jąstopą: — On też poczeka. 135 Krisposowi ten dowcip się nie spodobał, ale cieszył się ze zmiany nastroju Halogąjczyka. Trokoundos pociągnął go za rękaw: — Mieliśmy rację, Imperatorze, uważając, że Petronas będzie chciał cię podstępnie zamordować —powiedział—ale myliliśmy się co do wyboru środków. Pewnie gdybyśmy się spodziewali podstępu, on spróbowałby magii. — Możliwe—odparł Krispos. — Poza tym, możesz być z siebie zadowolony. Bez tej twojej magii nie przeżyłbym dzisiejszej nocy. — Jak to? — Trokoundos podrapał się po ogolonej głowie. — Przecież Petronas nasłał na ciebie zwykłego nożownika. — Wiem o tym, ale gdyby ten facet nie nadepnął na jeden z tych amuletów, które z takim uporem wszędzie porozkładałeś, nie zdążył- bym nawet zawołać o pomoc. — Cieszę się zatem, że moje usługi na coś się przydały Waszej Wysokości —powiedział Trokoundos przez zaciśnięte zęby. A potem spostrzegł, że Krispos ze wszystkich sił stara się powstrzymać wybuch śmiechu. Pozwolił więc sobie na krzywy uśmieszek, ale w dalszym cią- gu zachowywał powagę. Jego strata, pomyślał Krispos i zarechotał na całe gardło. Gdy maszyny oblężnicze dotarły do Antigonos, Krispos obserwo- wał, jak obrońcy patrząz murów na rzemieślników, którzy montowali szkielety katapult i dachów, chroniących obsługę taranów przed spa- dającymi z murów fortecy głazami i wrzącym olejem, lejącym się im na głowy. Głowa zabójcy w dalszym ciągu leżała przed bramą. Vagn zaniósł ją tam i odszedł spokojnie, nie niepokojony przez ludzi Petronasa. Teraz nawet muchy miały jej już dość. Gdy ukończono pierwsząkatapultę, budowniczowie wybrali sobie do pomocy pluton szeregowców. Pod machinę przytoczono ogromny kamień i ułożono go na skórzanej procy na końcu wyrzutni. Kołowroty skrzypiały, gdy nawijano na nie liny naciągające machinę. Ramię wyrzutni śmignęło w górę. Machinę odrzuciło do tyłu. Ka- mień poleciał w stronę fortecy i grzmotnął w mur. Żołnierze już ta- szczyli następny głaz. Krispos posłał do nich gońca, przekazując jedno jedyne słowo: — Zaczekajcie. Potem jeden z jego ludzi podszedł pod fortecę, niosąc białą tarczę rozejmu. Po wymianie kilku okrzyków, Petronas wyszedł na mury. — Czego chcesz? — zawołał do Krisposa albo raczej w kierunku 136 jego sztandaru. Podobnie jak przy ostatniej rozmowie, jego wzmoc- niony zaklęciem głos niósł się daleko. Trokoundos pomagał Krisposowi w podobny sposób. — Petronasie, chciałbym, żebyś się dobrze rozejrzał. Przypatrz się dobrze wszystkiemu; daję ci ostatniąszansę. Poddaj się i ocal swoje życie. Zobacz; wszędzie naokoło stoją machiny. Katapulty i tarany zrownająz ziemią mury, a strzały z kusz dosięgną twoich ludzi z tak daleka, że ich łuki na nic się zdadzą. Petronas pogroził mu pięścią: — Już powiedziałem, że nigdy ci się nie poddam! — Rozejrzyj się wkoło—powtórzył Krispos. — Petronasie, jesteś żołnierzem. Rozejrzyj się dobrze i zastanów, jakie masz szanse, żeby przetrzymać oblężenie. Słuchaj mnie: jeśli zburzymy mury... a zrobimy to na pewno... dla nikogo nie będzie litości. Krispos liczył, że może ludzie Petronasa wymuszana nim poddanie twierdzy, nawet jeśli on sam będzie wolał się bronić. Ale buntownik w dalszym ciągu władał swym maleńkim imperium. Spokojnym krokiem obszedł całe mury i powrócił do miejsca, z którego zaczął swój spacer. — Widzę te machiny — powiedział tak obojętnym tonem, jakby rozprawiał o upalnej pogodzie. — Co zatem zrobisz, Petronasie?—spytał Krispos. Petronas nie odpowiedział, a przynajmniej nie słowami. Wdrapał się na wierzchołek muru i stał tam chyba z minutę, spoglądając na szeroką połać ziemi, gdzie, niestety, jego władza już nie sięgała. Po- tem, powoli, z namysłem i precyzją jaka cechowała wszystkie jego posunięcia, rzucił się z muru. W fortecy i wokół niej rozległ się krzyk przerażenia. Ale, gdy żoł- nierze Krisposa popędzili tam, gdzie upadło ciało Petronasa, obrońcy twierdzy zaczęli do nich strzelać. — Rozejm trwa — zawołał Krispos. —Nie dobijemy go, dobry bóg świadkiem! Uratujemy go, jeśli się da. — Głupia obietnica—stwierdził Mammianos. — Lepiej zakończyć jego męki i mieć wreszcie spokój. Założę się, że sam by tego chciał. Krispos zdał sobie sprawę, że generał ma rację. Jednak ta obietnica posłużyła buntownikom jako pretekst do wstrzymania ognia. Ludzie Krisposa stłoczyli się w ciasnym kręgu nad Petronasem i stanęli bez ruchu, a Krispos pomyślał, że pewnie i tak podzielajązdanie Mammia- nosa. Potem jednak nadbiegł spocony, zdyszany żołnierz i powiedział: — Wasza Wysokość, ten biedny skurwiel upadł na głowę. 137 Krispos bezwiednie nakreślił na piersi znak słońca. — Wojna skończona—powiedział. Nie potrafił określić, co czu- je. Na pewno ulgę, że zginął tak niebezpieczny przeciwnik. Ale to Petronas powierzył mu wysokie stanowisko, najpierw na swoim dwo- rze, a potem u Anthimosa. Naturalnie, zrobił to w swoim własnym in- teresie, ale Krispos nie potrafił zapomnieć o jego przychylności, nie potrafił wymazać lat, gdy razem starali się kierować postępkami Anthi- mosa. Ponownie zrobił znak słońca. — Nie odebrałbym mu życia—mruknął, bardziej do siebie niż do otaczających go ludzi. — Wiesz już, jakie on miał zdanie na ten temat—powiedział Mam- mianos. Krispos musiał się z nim zgodzić. Gdy zabrakło przywódcy, ludzie Petronasa gorąco zapragnęli oca- lić swoje życie. Potężna brama twierdzy rozwarła się na oścież i wyszedł z niej żołnierz z białą tarczą, oznaczającą rozejm. Reszta garnizonu powoli szła za nim. Krispos posłał swoje wojsko do fortecy, by po- nownie wziąć jąw posiadanie. Nagle kątem oka dostrzegł błysk ogolonej tonsury. Uśmiechnął się, ale nie był to miły uśmiech. — Przyprowadzić Gnatiosa—powiedział do gwardzistów. Gnatios, odziany w sandały i prosty, błękitny habit mnicha, w miejsce patriarszych szat, które niewątpliwie nosił w fortecy, szedł między dwoma potężnymi Halogajczykami, którzy wyprowadzili go z grupy rebeliantów. Wyglądał mizernie, słabowicie i staro. Padł przed Krisposem na ziemię: —Niech Wasza Wysokość skończy ze mną wreszcie — powie- dział, nie podnosząc głowy z piachu. — Wstań, święty ojcze—odparł Krispos. Gdy Gnatios powstał, mówił dalej: — Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś dochował mi wiary. To ty byś teraz chodził w błękitnych butach, a nie Pyrrhos. W oczach Gnatiosa zamigotały złośliwe iskierki. — Z tego, co słyszałem, Wasza Wysokość, nie jesteś zbytnio za- chwycony swoim patriarchą. — On mnie nie zdradził—odpowiedział zimno Krispos. Gnatios znów spokorniał: — Co chcesz ze mną zrobić, panie? — spytał bardzo cicho. — Jeśli utnę ci głowę tu, na miejscu, spowoduję tym niepotrzebny skandal. Pokajaj się i przysięgnij, że będziesz lojalny wobec mnie... na przykład w Amfiteatrze, gdzie cały tłum będzie świadkiem twoich słów, żebyś nie mógł mi się znowu sprzeniewierzyć. Do tego musisz 138 publicznie uznać Pyrrhosa jako patriarchę. Potem możesz spokojnie spędzić resztę życia w klasztorze Świętego Skiriosa. Gnatios skłonił się wiernopoddańczo. Krispos był pewien, że to zrobi. Pyrrhos był inny. Pyrrhos stanąłby przed katem śpiewając hym- ny, ale nie zmieniłby swoich przekonań ani na jotę. Dlatego był sil- niejszy niż Gnatios; ale czy lepszy od niego? Tego Krispos nie był już taki pewny. Z pewnościątrudniej było z nim pracować. — Gnatiosie, jeśli kiedykolwiek znajdziesz się poza klasztorem bez pisemnego pozwolenia ode mnie i od Pyrrhosa, natychmiast położysz głowę pod topór — ostrzegł kapłana. — Więc całe życie mam spędzić za murem? — Gnatios wreszcie pozwolił sobie na nikły protest. — Najprawdopodobniej tak. Krispos skrzyżował ramiona na piersi. Był gotów natychmiast we- zwać kata, gdyby Gnatios dodał choć słowo. Były patriarcha to zau- ważył. Zagryzł usta tak mocno, że w ich kąciku ukazała się kropelka krwi, ale potakująco skinął głową. — Zabrać go stąd —polecił Krispos Halogajczykom. —A przy okazji, zakujcie go w kajdany. Gnatios wydał pełen oburzenia pomruk. Krispos zignorował go i mówił dalej: — Raz już nam uciekł, więc lepiej nie dawać mu następnej szansy. Potem zwrócił się do Gnatiosa: — Święty ojcze, obiecałem, że nie zrobię ci krzywdy. Ale nic nie mówiłem o twojej godności. — Teraz już wiem, dlaczego—pogardliwie odparł kapłan. — O urażonej godności można z czasem zapomnieć, ale odcięta głowa już ci nie odrośnie—stwierdził Krispos. — Pamiętaj o tym. Już niedługo wrócisz do swoich kronik. — Ano, rzeczywiście. Krispos z rozbawieniem spostrzegł, że Gnatios rozpromienił się na tę myśl. Był nie tylko kapłanem-politykiem i intrygantem, ale przede wszystkim prawdziwym uczonym. Teraz już bez słowa skargi pozwolił się prowadzić gwardzistom. Krispos przyglądał się ludziom, którzy w dalszym ciągu opuszczali Antigonos. Gdy już wszyscy wyszli, spochmurniał. Skierował się w ich stronę, a Halogajczycy natychmiast sformowali szyk wokół niego. — Gdzie jest mag Petronasa? — spytał gniewnym głosem. Jeńcy popatrzyli na siebie, a potem podnieśli wzrok na forteczne zabudowania. 139 — Skeparnas? — spytał jeden z nich, wzruszając ramionami. — Zdawało mi się, że wychodził razem z nami, ale chyba go tu nie ma. Podniósł się szmer potakiwania. — Chcę go mieć — powiedział Krispos. Zastanawiał się, czy na jego twarzy odbiła się dzika chęć zemsty, jaką właśnie odczuwał. Przez tego maga pół roku leżał bezwładny jak śnięta ryba; nie postradał życia tylko dzięki zaklęciom Trokoundosa. Mag, który używał swej sztuki, by komuś odebrać życie, zasługiwał na karę śmierci. Krispos wezwał Trokoundosa. Mag wpatrywał się przymrużonymi oczyma w grupę przybrudzonych oberwańców, którzy wyszli z fortecy. — Może jest wśród nich, tylko przybrał wygląd kogoś innego — powiedział do Krisposa. Trokoundos wyjął dwie monety. — Ta z lewej jest z pozłacanego ołowiu. Gdy dotknę nią tej z prawdziwego złota i wyrecytuję odpowiednie zaklęcie, zgodnie z prawem podobieństw ujawnią się wszystkie inne fałszerstwa. Zaczął śpiewnie recytować, a potem przytknął do siebie prawdzi- wąi fałszywą monetę. Halogajczycy wokół Krisposa parsknęli śmie- chem, bo głowa maga nagle zalśniła pasmami siwizny. Ale poza tym wszyscy obecni wyglądali jak poprzednio. — Nie ma go tutaj — stwierdził Trokoundos. Nagle spochmur- niał: — To znaczy, tak mi się wydaje —powiedział z wahaniem. Jeszcze raz przyłożył do siebie monety i zamknął je w zaciśniętej dłoni. Użył też innego zaklęcia; przemawiał ostro, wyraźnie, jakby na coś nalegał, czegoś żądał. — Dobry boże — szepnął Krispos. Rysy jednego z obrońców twierdzy nagle zaczęły topnieć, jak wosk trzymany nad ogniem. Na oczach wszystkich mężczyzna stał się wyższy i szczuplejszy. Trokoun- dos wydał triumfalny, gardłowy okrzyk. Gdy zamaskowany mag zorientował się, że go rozpoznano, na jego twarzy pojawił się straszliwy grymas. Wycelował szponiastym palcem w Trokoundosa. Ten jęknął i zachwiał się; sztuka złota i podrobiona moneta upadły na ziemię. Ale Trokoundos był również mistrzem; gdy- by nie jego talent, Anthimos nigdy nie wybrałby go na swojego nau- czyciela. Zaparł się mocno w ziemię i odpowiedział na magiczny atak. W chwilę później Skeparnas ugiął się, jak pod ciężkim brzemieniem. Pojedynek magów przeciągał się; ich siły były niemal idealnie zrów- noważone; tylko pomyłka mogłaby przechylić szalę zwycięstwa na stronę jednego z przeciwników. Obaj zapomnieli o całym świecie, z konieczności koncentrując się na przeciwniku. 140 Krispos wskazał SkeparnasaHalogajczykom: — Pochwyćcie go lub zabijcie! Posłuchali rozkazu bez wahania i bez słowa i prawie dopadli maga, zanim spostrzegł ich obecność. Chciał powstrzymać ich zaklęciem i na chwilę oderwał wzrok od Trokoundosa, umożliwiając mu w ten spo- sób atak. Krzyknął rozpaczliwie i odwrócił się, by uciec. Halogąjskie topory wzniosły się do góry i opadły. Krzyk urwał się gwałtownie. Trokoundos zataczał się jak pijany. — Błagam, dajcie mi wina—powiedział. Krispos odwiązał ma- nierkę od pasa i podał jąmagowi, który opadł na kolana i ciężko usiadł na ziemi. Zmartwiony Krispos przykucnął obok. Musiał się bardzo pochylić, by usłyszeć szept Trokoundosa: — Teraz już wiem, co czuje człowiek porwany przez lawinę. — Dobrze się czujesz?—spytał Krispos. — Trzeba ci czegoś? — Tak, nowego ciała na początek. — Trokoundos z wyraźnym trudem uniósł kąciki ust w uśmiechu: — Ten cały Skeparnas był moc- ny jak pociągowy muł. Gdyby twoi gwardziści go nie zdekoncentro- wali, Wasza Wysokość... tyle tylko powiem, że jestem im za to wdzięcz- ny. — Ja też. — Krispos popatrzył na zwłoki Skeparnasa. Inni bun- townicy odsunęli się od nich, jakby czarownik zmarł na zarazę. — Chyba miał nieczyste sumienie. — Nie bardzo chciał się z tobąspotkać, panie, prawda?—Uśmiech Trokoundosa, chociaż wciąż wymuszony, na dobre zagościł na jego twarzy. Mag powstał, machnięciem ręki zbywając Krisposa, który chciał mu pomóc. Popatrzył na rozciągnięte na ziemi ciało Skeparna- sa. Znużony, potrząsnął głową: — Tak, Wasza Wysokość, bardzo się cieszę, że ci Halogajczycy go zdekoncentrowali. Krispos spoglądał przez wody Końskiego Brodu na rozciągającą się przed nim na wschodzie panoramę położonego na siedmiu wzgórzach miasta Videssos. Budynki były otoczone od strony morza murem równie masywnym, co podwójne flanki chroniące miasto od lądu. Złote kule na wieżach niezliczonych świątyń lśniły w ciepłym letnim słońcu, jakby same były małymi słońcami. Wsiadając do Imperatorskiej barki, która miała go przewieźć przez cieśninę, Krispos pomyślał: Wracam do domu. W dalszym ciągu czuł się z tym dziwnie. Spędził wiele lat w tym mieście, zanim uznał je za 141 swoje miejsce na ziemi, bliższe jego sercu niż wioska, z której pocho- dził. Tu był jego dom, żona i dziecko. To znaczy, prawdopodobnie jego dziecko. Ale z pewnością jego spadkobierca. Tak, tak: to wszystko razem wzięte oznaczało dom. Wiosła poruszały się w równym rytmie. Barka lekko ślizgała się po wodach Końskiego Brodu, kierując się w stronę miasta. Krispos tak się cieszył z tego widoku, że nie zwracał uwagi nawet na swój żołądek, który protestował przeciw morskiej fali. Wreszcie łódź zatrzymała się przed zachodniąbramą, najbl iższą dziel- nicy pałacowej. Skrzydła bramy rozsunęły się dokładnie we właściwym momencie. Krispos już poznał imperialny ceremoniał na tyle, by się spodziewać podobnej perfekcji. Kapitan łodzi zamachał ręką. Jego lu- dzie przycumowali barkę, rzucili trap, po czym odwrócili się do Krisposa i oddali mu hołd. Imperator wszedł do miasta. Przed bramą czekała delegacja szlachty i kilku pałacowych służą- cych. Wszyscy padli przed nim na twarz, z okrzykami: — Zwyciężyłeś, Krisposie! Zwyciężyłeś, Autokrato! Przynajmniej raz to starożytne pozdrowienie mówi prawdę — po- myślał rozbawiony Krispos. — Zwyciężyłeś—zawołali ponownie zgromadzeni i wstali z ziemi. Między nimi był Iakovitzes, nieskazitelnie elegancki, ubrany w kolorowe jedwabie, wreszcie podobny do dawnego siebie, choć nie tak pulchny. Ale milczał z konieczności, podczas gdy reszta zebra- nych wykrzykiwała pozdrowienia. Ta okrutna niesprawiedliwość za- bolała Krisposa. Kiwnięciem palca wezwał szlachcica do siebie, tym samym wywyższając go w oczach dworaków. Iakovitzes aż się nadął z dumy. Podszedł do Krisposa i skłonił mu się głęboko. — Skończyła się mała wojna, toczona z konieczności — powiedział do niego Krispos. —Teraz zaczniemy wielkąwalkę.Zostanieszpomszczo- ny. Dobry, miłosierny bóg mi świadkiem, jeszcze raz przyrzekam, że tak się stanie. Myślał, że szlachta i służba odpowiedząna te słowa wiwatami. Ale wszyscy stali oniemiali, jakby im także wyrwano języki. Iakovitzes od- czepił od pasa tabliczkę, zdobionąemaliąi szlachetnymi kamieniami; rylec chyba był ze złota. Krispos poczuł zapach bijących od wosku perfum. To prawda, Iakovitzes został strasznie okaleczony, ale znosił swoje upośledzenie w wielkim stylu. Szlachcic napisał szybko: „A więc jeszcze nic o tym nie słyszałeś, Imperatorze? Jak to się stało?" 142 — O czym nie słyszałem?—spytał Krispos. Prawie wszyscy domyślili się, o co pyta, i zaczęli odpowiadać, ale Iakovitzes gestem nakazał im ciszę. Jego rylec, cicho poskrzypując, śmigał po tabliczce. Gdy skończył, podał jąKrisposowi: „Jakieś dziesięć dni temuAgapetos poniósł poważnąklęskę na pół- noc od Imbros. Mavros zebrał wszystkich żołnierzy, którzy byli pod ręką, i wyruszył, żeby go pomścić". Krispos wpatrywał się w tabliczkę, jakby każde słowo było zdrajcą. — Dobry bóg wie, że tam, na zachodzie, przyjeżdżał do mnie jeden kurier za drugim. Przywozili nowiny, które w porównaniu z tą wiado- mością, brzmiały jak same plotki i głupoty. Więc dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?—Wbił wzrok W Barsymesa. Twarz vestiariosa zbladła jak chusta. — Ależ, Wasza Wysokość — mówił łamiącym się głosem — Se- vastokrata zapewniał mnie ciągle, że przez cały czas cię o wszystkim dokładnie informuje, a potem wyruszył na front i obiecywał przeka- zywać ci bezpośrednio dalsze wiadomości o kampanii. — Nie wierzę — powiedział Krispos. — Dlaczego miałby zrobić coś tak... — przez chwilę szukał słowa—coś tak głupiego? Jeszcze nie skończył mówić, a już znał odpowiedź. Jego przyrodni brat wiedział, że Krispos nie chce go wysyłać na wojnę, ale nie domy- ślał się, dlaczego. Jeśli wydawało mu się, że Imperator ma jakieś za- strzeżenia co do jego odwagi albo zdolności, pewnie chciał odnieść duże zwycięstwo, żeby go przekonać, że jest w błędzie. Musiał to jednak zrobić w tajemnicy, bo Krispos by go powstrzymał. Ale przecież Krispos zdawał sobie sprawę, że Mavros ma i talent, i odwagę. Czy w przeciwnym razie uczyniłby go swoim Sevastokrato- rem? Obawiał się tylko o bezpieczeństwo swego przyrodniego brata. Tanilis nie miała zwyczaju wysyłać bezpodstawnych ostrzeżeń. Triumf Krisposa zaczął nabierać smaku goryczy. Odwrócił się i pognał z powrotem przez bramę, ignorując okrzyki zdumienia za ple- cami. Kapitan i załoga barki na jego widok aż pootwierali gęby ze zdziwienia. Nie raczył tego zauważyć. — Musisz jak najszybciej wrócić na drugi brzeg—rozkazał kapi- tanowi. —Powiedz Mammianosowi, żeby przygotował całą armię do jak najszybszej przeprawy na tę stronę. Powiedz mu jeszcze, że chcę natychmiast rzucić całą armię przeciw Harvasowi. Zapamiętasz to? — T-tak jest, Wasza Wysokość. Kapitan nieco się jąkał, ale powtórzył rozkazy słowo w słowo. Kri- spos zaszczycił go krótkim kiwnięciem głowy. Żeglarz wydał rozkazy 143 swoim ludziom. Zabrano cumy; wioślarze dali kontrę. Imperatorska barka zawróciła niemal w miejscu, jak galera wojenna, i pomknęła na zachód. Krispos cofnął się od nabrzeża. W bramie stał Barsymes: — Co będzie z jutrzejszym triumfalnym przemarszem przez ulicę Środkową, Wasza Wysokość?—zapytał. —Czy zorganizujemy dzięk- czynne obchody w Głównej Świątyni? A co z pieniędzmi dla tłumów? — Odwołać wszystko — warknął Krispos. Po chwili jednak się zastanowił: —Nie, rozdajcie ludziom złoto... to powinno zadowolić mieszczuchów. Ale nie ma powodu do świętowania, gdy nasza pół- nocna granica jest aż tak zagrożona. — Wedle woli Waszej Wysokości — odparł smutno Barsymes i złożył niski ukłon: dworski ceremoniał był dla niego najważniejszy w świecie. — Co Wasza Wysokość zechce zatem robić podczas krót- kiego pobytu w mieście? — Będę rozmawiać z moimi generałami.—Krispos powiedział, co mu akurat wpadło do głowy. — Spędzę nieco czasu z Darą. Trochę za nią tęsknił, a poza tym wiedział, że musi utrzymywać z nią dobre stosunki — teraz, gdy jej ojciec go wspierał. Dodał je- szcze: —Zobaczę się też z Phostisem. — Bardzo dobrze, Wasza Wysokość. — W głosie Barsymesa brzmiało rzeczywiste zadowolenie; eunuch nie mógł mieć własnych dzieci, więc uwielbiał małego. — Generałowie są w dalszym ciągu po drugiej stronie cieśniny, więc może zaprowadzę cię, Imperatorze, do rezydencji? — Bardzo dobrze. — Krispos uśmiechnął się na ten pokaz talen- tów organizacyjnych vestiariosa. Barsymes zamachał dłonią. Przed Krisposem ustawiło się dwunastu nosicieli parasoli, co było liczbą odpowiadającągodności Imperatora. Wpatrzony w kolorowe jedwa- bie, poszedł ich śladem przez wiśniowy sad, do swej prywatnej rezy- dencji. Prywatnej, kpił sobie w myśli, nikt przy zdrowych zmysłach nie określiłby tak życia, jakie wiedzie Imperator. Halogajczycy, stojący na warcie przed rezydencją stanęli na bacz- ność na widok parasoli. — Wasza Wysokość!—wykrzyknęli. — Wasi bracia bohatersko walczyli przeciw buntownikowi — po- wiedział im Krispos na powitanie. Odpowiedziały mu uśmiechy: — Patrzcie no, mówi całkiem po naszemu—pochwalił go jeden ze strażników. Krispos też się uśmiechnął; zadowolony, że to zauważyli. Barsymes minął go w drzwiach: 144 — Przyprowadzę niańkę i twego syna, Wasza Wysokość — po- wiedział i niemal popędził korytarzem, wołając kobietę po imieniu. Zaraz też pojawiła się w drzwiach, trzymając Phostisa w ramionach. Na widok Krisposa aż zapiszczała z radości: — Wasza Wysokość! Nie spodziewaliśmy się ciebie tak szybko. Spójrz, Imperatorze: piękny chłopiec z tego twojego synka, praw- da? — zapraszająco podsunęła mu dziecko. Krispos wziął go w ramiona. Przypomniał sobie, jak go trzymał na ręku przed wyrusze- niem na wojnę, ale teraz niemowlę było o wiele cięższe. Uniósł dziecko w górę i przyjrzał mu się z bliska, jak zwykle szuka- jąc w jego twarzy znajomych rysów. Ale mały uparcie trzymał go w niepewności; był podobny tylko do matki i do samego siebie. Jego buzia nabierała powoli indywidualnych cech. Stracił typowy wygląd noworodka. Jego oczy rzeczywiście przypominały oczy matki i dziadka. Phostis też mu się przyglądał z zainteresowaniem. Spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się. Krispos, wniebowzięty, odpowiedział uśmie- chem. — Od razu cię, Wasza Wysokość, polubił — zagruchała niań- ka. —Czy to nie urocze? Na buzi niemowlęcia odmalowała się olbrzymia koncentracja. Kri- spos poczuł, że ręka, którąpodtrzymywał niemowlę, robi się wilgotna i ciepła. Oddał małego niańce: — Chyba coś zrobił. W chwilę później nie miał już co do tego żadnych wątpliwości. — One tak zawsze—odpowiedziała kobieta. Krispos przytaknął. Wychował się na farmie, więc tego rodzaju rzeczy bynajmniej nie były mu obce. Niańka mówiła dalej: — Umyję go troszkę. Pewnie i tak zechcesz, Imperatorze, zobaczyć się z żoną. — Właśnie — odparł. — Obawiam się, że długo tu nie zabawię. Wcale to nie zdziwiło piastunki, która miała więcej czasu niż on, by oswoić się z wiadomościami o klęsce pod Imbros. — Jej Wysokość o tej porze dnia zawsze haftuje — powiedział Barsymes i poprowadził Krisposa do jej komnaty. Po drodze minęli portret Stavrakiosa i Krispos zaczął się zastanawiać, jak stary Auto- krata oceniłby jego pierwszą zbrojną wyprawę. Pochylona Dara siedziała przy dużym wychodzącym na północ oknie szwalni. Pracowała nad haftem, który prawdopodobnie nie miał zostać ukończony za jej życia. Był przeznaczony do Głównej Sali Są- dowej. Imperatorowa była niezwykle dumna z tego, że najlepsze ha- fciarki w mieście wysoko ceniły jej umiejętności i pozwoliły jej przyłą- czyć się do pracy nad tym dziełem. 10 — Krispos z Yidcssos 145 Nie zauważyła, że ktoś otworzył drzwi za jej plecami. Podniosła wzrok dopiero, gdy Krispos stanął w oknie, zasłaniając jej światło; nawet wtedy potrzebowała kilku sekund, by przestać myśleć o przecudnym pawiu, który z każdym nowym ściegiem szerzej rozpo- ścierał na płótnie swoje barwne skrzydła. — Piękna robota—powiedział Krispos. Dosłyszała podziw w jego głosie i kiwnęła głową bez fałszywej skromności: — Dzisiaj dobrze mi idzie, prawda? Wbiła igłę w płótno, odłożyła haft i wstała z krzesła: — Co nie znaczy, że nie mogę przerwać roboty, by powitać trium- fatora. Uściskała go tak mocno, że niemal stracił oddech, a potem z uśmiechem uniosła twarz do pocałunku. — Ano, jedno zwycięstwo za nami — powiedział po chwili. Nie- chętnie oderwał ręce od jej ciała. Czuł, że jest z tego zadowolona, ale zmarszczyła brwi; widać nie do końca jej się to podobało. Chyba wiedział, dlaczego. Powiedział nieco ostrzejszym tonem: —Ale wła- śnie się dowiedziałem, że dla równowagi odnieśliśmy klęskę na półno- cy. Spoważniała jeszcze bardziej: — Tak—odpowiedziała. Zamilkła na chwilę, a potem zapytała: — Co to znaczy, że właśnie się dowiedziałeś? Przecież Mavros musiał do ciebie napisać o tym, co się przytrafiło Agapetosowi. — Nie napisał ani słowa — rozzłościł się Krispos — nie wspo- mniał także o tym, że sam zamierza wyruszyć w pole. Chyba specjalnie to przede mną ukrywał, żebym mu nie zakazał wymarszu, ze względu na list od jego matki. — Zapomniałam o nim. — Dara popatrzyła na niego szeroko otwar- tymi oczyma. — I co teraz zrobisz? — Pojadę za nim. Mam nadzieję, że go powstrzymam od robienia głupstw—denerwował się Krispos, rozdrażniony zachowaniem Ma- vrosa i swoim postępowaniem. — Szkoda, że mu nie powiedziałem wprost, co było w liście od Tanilis. Ale bałem się, że rzuci się w wir walki tylko po to, żeby udowodnić matce swojąniezależność. Bawi- łem się w półsłówka... no i proszę. Wyruszył na wojnę. Nie podobało mu się to; brzmiało jak jakieś złośliwe fatum. Nakre- ślił na piersi znak słońca, by odegnać zły omen. Dara także się przeżegnała i powiedziała: — Przepowiednie nie zawsze się spełniają chwała wielkiemu, mi- łosiernemu panu naszemu. Któż nie ugiąłby się pod brzemieniem ży- 146 cia wiedząc, że jego losy są wiadome komuś oprócz słonecznego boga? Może Tanilis odczuwała zwykły matczyny lęk i trochę przesadziła. Teraz, gdy mam Phostisa, wiem, jak to jest. — Może i tak — odparł Krispos, nie wierząc we własne słowa. Tanilis zwracała się do niego per „Wasza Wysokość", gdy jedynie wariat mógł twierdzić, że Krispos będzie mieszkał w Imperatorskiej rezydencji i nosił szaty Imperatora. Nie była jednakże wariatką; miała dar widzenia przyszłości. — Czy będziesz jeszcze czegoś potrzebować, Wasza Wysokość? — spytał Barsymes. Krispos i Dara, zapatrzeni w siebie, jednocześnie pokręcili głowami. —A więc, za pozwoleniem... —vestiarios skłonił się i wycofał. Gdy tylko wyszedł, Dara spytała: — A ile to chętnych wiejskich ślicznotek grzało ci łoże, gdy byłeś daleko na zachodzie? Powiedziała to niby żartem, ale Krispos wiedział, o co jej chodzi. Znając charakter jej związku z Anthimosem, trudno było ją winić; wątpiła w jego wierność, gdy tylko znikał jej z oczu. Zastanowił się chwilę, zanim odpowiedział: — Myślisz, że jestem durniem? Że zrobiłbym coś takiego, kiedy przez prawie całą kampanię towarzyszył mi twój ojciec? — Nie, raczej nie—odpowiedziała rozważnie. Oparła dłonie na biodrach i spojrzała w górę; jak zawsze, gdy chciała popatrzeć mu prosto w oczy: — To znaczy, że spałeś sam przez cały czas, gdy byłeś poza miastem? — Tak było. — Udowodnij. Zdesperowany Krispos wydał z siebie długie, syczące westchnie- nie: — Jak ja mam ci to... — po czym przerwał w połowie zdania, uświa- domiwszy sobie, że zna jeden bardzo dobry sposób. Cztery energicz- ne kroki i już był przy drzwiach. Szybko je zamknął i zaryglował. Rów- nie szybko powrócił do Dary i wziął ją w ramiona. Ich usta spotkały się w pocałunku. Po pewnym czasie powiedziała: — Zejdź już ze mnie, dobrze? Podłoga jest twarda i w dodatku strasznie zimna... pewnie mam na całych plecach odciśnięty wzór tej mozaiki. Krispos usiadł na piętach. Dara przełożyła nad nim nogę i przeturlała się na brzuch. — Rzeczywiście, ładnie się odcisnęła—powiedział. 147 — Tak mi się zdawało—nachmurzyła się. Ale mimo nąj lepszych chęci, jej głos wcale nie brzmiał niechętnie. —Nie spodziewałam się, że twój dowód będzie tak żarliwy. — Tak sądzisz? — Krispos uniósł brew. — Po tak długiej prze- rwie, to jest dopiero początek dowodu. — Chwalipięta — odparła, spuszczając oczy. Nagle jej brwi rów- nież uniosły się nieco wyżej. —A co my tu mamy? Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, żeby zobaczyć, co mają. To coś naprężyło się na tę okoliczność. Zanim zaczęli od nowa, zapropono- wała: — Czy drugiej części twojego dowodu nie moglibyśmy przepro- wadzić w sypialni? Będzie nam wygodniej. — Pewnie—odparł Krispos. — Czemu nie?—Imperatorska sza- ta miała jedną ogromną zaletę: łatwo było ją zdjąć i równie łatwo założyć. Jej wady ujawniały się z nadejściem chłodów. Chłopi mieli dość rozsądku, by chodzić w tunikach i spodniach. Krispos zadrżał, gdy pomyślał o pędzeniu owiec zimą gdyby zimny wiatr wciskał się pod taką szatę i owiewał intymne części jego ciała. Na razie jednak nie musiał się tym przejmować. Panny służące uśmie- chały się ze zrozumieniem, gdy Krispos i Dara, trzymając się za ręce, szli do sypialni. Krispos starał się nie dostrzegać tych uśmieszków. Już prawie pogodził się z brakiem prywatności. Anthimos w ogóle się tym nie przejmował, ale on nie miał żadnych zahamowań. Krisposa czasa- mi jednak to denerwowało. Zastanawiał się, czy służba liczy, ile razy on z Darąodwiedzająsypialnię. Gdy znalazł się wreszcie za zamkniętymi drzwiami, wszystkie przy- ziemne troski zniknęły. Znowu zdjął szaty. Pomógł Darze się rozebrać i położyli się razem. Tym razem kochali się powoli, nie tak pożądliwie. Całowali się, pieścili, łączyli się i rozstawali, by nacieszyć się sobąjak najdłużej. Gdy nasycili się wreszcie, Krispos powiedział: — Chyba zabiorę twego ojca ze sobą na północ. — Mam nadzieję, że nie robisz tego ze względu na mnie—zaśmia- ła się Dara. — Nie mogłabym się spodziewać lepszych dowodów. Prawda?—Leniwie pieściła go dłonią, — A może zobaczymy, co też się teraz stanie? — Chyba jednak będziesz trochę musiała poczekać, aż coś się sta- nie —odpowiedział. Prychnęła gniewnie, ścisnęła go prawie do bólu i usiadła, nagle poważniejąc: — Właściwie, dobrze by było, gdybyś zabrał mego ojca ze sobą. 148 Jeśli zostanie w mieście, gdy ty wyjedziesz, może przypadkiem zapo- mnieć, kto w tym kraju nosi Imperatorskąkoronę. — Rozumiem, o co ci chodzi —odpowiedział. —To utalentowa- ny człowiek; ma także skłonność do chodzenia własnymi drogami. Być może sprawiły to lata spędzone nad zachodnią granicą; z tego co widzę, ludzie z miasta są zupełnie inni. Lubiąsię popisywać tym, co wiedzą, żeby przydać sobie godności. — Ty zawsze potrafiłeś dochować tajemnicy w potrzebie — od- parła Dara. Krispos przytaknął; nawet łoże, na którym spoczywali, mogłoby coś niecoś o tym powiedzieć. Dara mówiła dalej: — Więc czemu cię dziwi, że inni też to potrafią? — Tego nie powiedziałem. — Krispos przerwał na chwilę, by ubrać swoje myśli w słowa. — Mnie było łatwiej, bo przez długi czas ludzie mnąpogardzali. Przez wiele lat nikt nie brał mnie na serio; zdaje mi się, że Petronas też nie traktował mnie poważnie, póki pod Antigonos nie podjechały machiny oblężnicze. Za to twojego ojca znał przecież od lat i ufał mu aż do momentu, kiedy ojciec przeszedł na mojąstronę. — Zawsze był bardzo skryty — stwierdziła Dara. — Potrafi nie- raz. .. sprawić nielichąniespodziankę. — Wierzę ci. — Krispos nie życzył sobie żadnych niespodzianek ze strony Rhisoulphosa. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bar- dziej podobał mu się pomysł, żeby mieć swojego teścia stale na oku. Westchnął przeciągle. — O co chodzi?—spytała Dara, nieco zatroskana. — Zwykle nie bywasz po tym smutny. — Nie jestem... nie o to chodzi. Po prostu przykro mi, że tak rzad- ko zdarzają mi się chwile, gdy nie trzeba się niepokoić tym, co się dzieje w pałacu, w mieście, w Imperium i we wszystkich krajach sąsie- dnich, i w krajach, które sąsiadująz naszymi sąsiadami też.—Krispos, mówiąc te słowa, przypomniał sobie, że po raz pierwszy usłyszał o Harvasie Czarnej Szacie, gdy jego mordercza banda napadła na Thatagush, krainę położoną na północnym wschodzie daleko od Vi- dessos. — Możesz, wzorem Anthimosa, przestać zawracać sobie głowę tym wszystkim—powiedziała Dara. — Tak, pomyśl jednak, dokąd to doprowadziło Anthimosa i całe Imperium—odpowiedział. —Ja już taki jestem; zawsze się przejmuję różnymi rzeczami, jeśli mam po temu powody. — Przejmujesz się też rzeczami, o których nie wiesz, a chciałbyś wiedzieć—dokuczyła mu. 149 Zareagował na przycinek krzywym uśmieszkiem: — Pomyśl tylko, ilu zmartwień bym wszystkim oszczędził, gdybym wiedział, że Gnatios chce pomóc Petronasowi w ucieczce z klasztoru. Jak się okazało, byłoby to z korzyścią i dla samego Petronasa. Pokręciła głową: — Nie. On pragnął władzy. Nie ceremoniału, tylko samej władzy i ty o tym dobrze wiesz. Kazałbyś mu wieść żywot mnicha, a on wolał- by umrzeć, niż się na to zgodzić... i umarł. Po zastanowieniu Krispos przyznał jej rację: — Gdybym stanął przed podobnym wyborem... trudno, oddał- bym katu moje włosy i odwróciłbym się od świata. — Nawet, gdyby to znaczyło, że już nigdy nie zaznasz kobiety? — spytała chytrze Dara i przysunęła się bliżej, ocierając się biodrem o jego ciało. Mrugnął do niej: — No i kto bardziej tęsknił? — Sama nie wiem. To dobry znak, że oboje tęskniliśmy za sobą. Musimy ze sobą żyć, więc lepiej by było, gdyby nam to sprawiało przyjemność. — Racja—przyznał Krispos. Ocenił swoje możliwości: — Jeśli poczekasz jeszcze chwileczkę, postaram się przedstawić ci kolejny dowód. — Czyżby? — Dara stanęła nad nim na czworakach. —A może uda mi się skrócić to oczekiwanie. — Możei tak... ach... ależtak. — Wyciągnął rękę, by jąpogła- dzić. Jej kędziory owinęły mu się wokół palców jak czarne węże. Później położył się na plecach i patrzył, jak cienie w sypialni gęst- nieją, w miarę, gdy nadchodził wieczór. W końcu głód wziął górę nad lenistwem. Sięgnął po szkarłatny sznur dzwonka, ale zatrzymał się w pół gestu i najpierw założył szatę. Nie był przecieżAnthimosem. Dara ubrała się, równie powoli i leniwie, jak on. — Co będziesz robił po kolacji? — spytała, gdy wydał dyspozy- cje Barsymesowi. — Przez całą noc będę się gapił w mapy, w towarzystwie moich generałów—odpowiedział Krispos, starając się, by jego głos brzmiał ponuro i niechętnie. Ale tak naprawdę, z niecierpliwościąoczekiwał nie tyle samej kam- panii, co związanego z niąplanowania. Przed przybyciem do Videssos nigdy nie widział prawdziwej mapy. Fascynowała go sama idea przed- stawienia świata na pergaminie. Gdy z pomocąmap planował dzienne marszruty, czuł się potężny, jak prawdziwy Imperator. 150 — Pomyśl, co mógłbyś robić zamiast tego — powiedziała Dara. — Pochlebiasz mi taką opinią—odparł. — Dziwię się, że po tym wszystkim jestem w stanie chodzić. Pokazała mu język. Roześmiał się. Nie był to zły dzień, mimo że poranek przyniósł niedobre wieści. isssgsasasssHssiiasaHsaiisiSii^insiisst VI l\rispos przysłonił oczy dłoniąi spojrzał na północ. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się przed nimi równina. Westchnął i pokręcił głową: — Jak pojawią się góry, będę wiedział, że zbliżamy się do moich rodzinnych stron—powiedział. — A poza tym będzie to oznaczało, że kłopoty już blisko—stwier- dził Sarkis. — Właśnie. — W sercu Krisposa nostalgia ustąpiła szczeremu bólowi i gniewowi. Poprzedniego lata zbiry Harvasa napadły na jego rodzinną wioskę, w której mieszkała siostra z mężem i dwiema córkami. Teraz już nikt tam nie pozostał. Skrzypienie nie nasmarowanych kół przechodziło czasami w jęk. Tabory posuwały się naprzód. Konie, muły i piechota wzbijali dła- wiące tumany kurzu. Żołnierze śpiewali i żartowali. Czemu nie?, po- myślał Krispos. Jaszcze/esteś/wy na naszym terytorium. Jeśli będą tak samo śpiewali, wracając do domu, Krispos będzie mógł się pochwalić niesłychanym osiągnięciem. Sarkis powiedział: — Za parę dni powinni wrócić do nas, wysłani do Mavrosa jeźdź- cy. Wtedy będziemy wiedzieli, jak się sprawy mają. — Wrócą za parę dni, jeśli wszystko poszło dobrze i Mavros idzie do przodu—odparł Mammianos. — Jeśli się cofa, będą mieli krótszą drogę i wrócą do nas wcześniej. Ale żaden z nich—Mammianos, Sarkis ani Krispos—nie spodzie- wał się powrotu zwiadowców tego popołudnia, trzeciego dnia od wymarszu wojsk z miasta Videssos. A jednak wrócili. Ponurzy mężczy- źni o zaciętych ustach jechali na spienionych koniach, które krwawiły z pysków. A za nimi, najpierw pojedynczo i dwójkami, a potem w większych grupach, wracały niedobitki armii Mavrosa. 152 Krispos nakazał wcześniejszy postój; i tak zbliżał się wieczór. Dal- szy marsz był jak wiosłowanie pod prąd górskiej rzeki. Ale żadna gór- ska rzeka nie potrafi porazić strachem śmiałków, którzy po niej pływa- ją. Dowiedziawszy się, co przytrafiło się ich kompanom, żołnierze Kri- sposa czujnie obserwowali niemal każdy wieczorny cień, jakby bali się, że zaraz wyskoczy na nich banda wrzeszczących barbarzyńców z północy. Kapłani-uzdrowiciele natychmiast zajęli się rannymi, a Krispos i jego generałowie indagowali zdrowych żołnierzy, starając się odtworzyć z ich wyrywkowych opowiadań przebieg katastrofy. Niewiele się jed- nak mogli dowiedzieć. Młody porucznik, Zernes, mówił to, co wszy- scy: — Panie, napadli na nas znienacka. Czekali w krzakach po obu stronach drogi na południe od Imbros i zaskoczyli nas w marszu. — Dobry boże! — wybuchnął Mammianos. — To nie wysłaliście zwiadowców? Mruczał coś w swągęstąbrodę na temat szczeniaków, którym się zdaje, że sągenerałami. — Wysłaliśmy zwiadowców—upierał się Zernes. — Naprawdę, dobry bóg świadkiem. Sevastokrator wiedział, że nie ma wystarczają- cej wiedzy jako dowódca i zawsze zostawiał decyzję w takich spra- wach swoim oficerom. Może nie wszyscy z nich są tak utalentowani, jak kiedyś Stavrakios, ale znająsię na rzeczy. Zwiadowcy nic nie spo- strzegli. Mammianos wybuchnął świszczącym śmiechem na te niedyskre- cje, wygłoszone ze swadą właściwą młodości. Ale Krispos słyszał tylko jedno: wszystkie wzmianki o Mawosie były w czasie przeszłym. — Sevastokrator wiedział? Zawsze zostawiał decyzję? Gdzie jest Mavros? — spytał. — Tego nie wiem, Wasza Wysokość—odparł ostrożnie Zernes. — Ale nie sądzę, żeby był wśród tych szczęściarzy, którym udało się wyrwać z pułapki. A z tego, co widzieliśmy, Halogajczycy nie brali jeńców. — Niechaj światłość Phosa wiecznie mu świeci — powiedział Mammianos, kreśląc znak słońca na piersi. Krispos machinalnie zrobił to samo. Słowa oficera docierały do niego jakby z wielkiej odległości. Miał złe przeczucia, od kiedy do- wiedział się, że Mavros wyruszył na wojnę, ale w dalszym ciągu trud- no mu było uwierzyć, że jego przyrodni brat nie żyje. Mavros od lat zawsze stał u jego boku; razem walczyli przeciwAnthimosowi, to on 153 pierwszy obwołał Krisposa Autokratą. Przecież nie mógł tak nagle odejść. Potem zadał sobie następne pytanie; o wiele trudniejsze, bo doty- czące żywego człowieka: jak on to wszystko powie Tanilis? Gdy Krispos bił się z myślami, Mammianos dalej indagował Zerne- sa: — Czy was ścigali? A może i tego nie wiecie, bo uciekaliście tak szybko, że wróg nie mógł was dogonić na piechotę? Porucznik cały się zjeżył na te słowa i położył dłoń na głowni miecza. Wysiłkiem woli nakazał sobie spokój. — Nie było pościgu, szlachetny panie —odpowiedział lodowa- tym tonem. — To prawda, pokonali nas, ale i my zadaliśmy im sporo ciosów. Kiedy się od nas oderwali, ruszyli z powrotem w góry, a nie za nami na południe. — To już lepiej — mruknął Mammianos. — W takim razie, co z Imbros? — Nie wiem, szlachetny panie. Nie dotarliśmy do Imbros—odpo- wiedział Zernes. —Ale obawiam się najgorszego; Agapetos poniósł klęskę na północ od miasta, a my na południe od niego. — Dziękuję, poruczniku. Możecie odejść —powiedział Krispos, zmuszając się do normalnego zachowania nawet w obliczu klęski. Naj- pierw Mavros zapłacił życiem, teraz Imbros prawie na pewno straco- ne... Imbros, jedyne miasto, jakie znał w czasach swej młodości, zanim wyruszył na południe do stolicy. Czasem sprzedawał tam świnie na targu. Uważał wtedy, że to wspaniałe miejsce, choć całe miasto było niewiele większe niż plac Palamas w stolicy. — Co teraz zrobimy, Wasza Wysokość?—spytał Mammianos. — Ruszamy na północ—odparł Krispos. — Czy jest jakaś inna możliwość? Armia maszerowała naprzód, a zwiadowcy nie tylko uważnie bada- li wszystkie zarośla i inne miejsca zdatne na zasadzkę, ale strzelali z łuku w ich stronę. Pomniejsi magowie z grupy Trokoundosa, którzy potra- fili z daleka wyczuć czarodziejskie iluzje, zostali wcieleni do oddziałów zwiadowczych. Nic jednak nie odkryli. Zernes miał rację; oddziały Harvasa zniszczyły Videssańczyków i wycofały się do domu, na pół- noc. Gdy żołnierze Krisposa zbliżyli się do miejsca, w którym stoczono ową nieszczęsną bitwę, w powietrze uniosła się czarna chmura kru- ków, sępów i gawronów. Ptaki latały w kółko nad ich głowami z żało- snym krzykiem i krakaniem. 154 — Pogrzebać zwłoki—rozkazał Krispos. — Zmarnujemy cały dzień—sprzeciwił mu się Mammianos. — Trudno. I tak nie dopadniemy ich po naszej stronie granicy — odpowiedział Krispos. Mammianos kiwnął głową i wydał odpowie- dnie rozkazy. Gdy żołnierze wzięli się do tej niewdzięcznej roboty, wiatr przyniósł smród pobojowiska; gorszy niż wszystkie inne znane Krisposowi zapachy. Imperator zakasłał i potrząsnął głową. Mimo smrodu, chodził po polu bitwy w nadziei, że znajdzie ciało Mavrosa. Nie zdołałby go rozpoznać po szatach ani po pięknej zbroi; ludzie Harvasa mieli dość czasu, by złupić poległych. Po kilku dniach upału nie było łatwo zidentyfikować zwłoki, dodatkowo poszarpane przez padlinożeme ptaki. Widział kilka ciał podobnych z wyglądu do jego przyrodniego brata, ale nie był pewien, czy to on. Tej nocy obóz milczał. Cisza była tak głucha, że Krispos zastana- wiał się, czy słusznie rozkazał żołnierzom rozbić obóz w pobliżu po- bojowiska. Nagły atak wroga tej nocy rozbiłby całe jego wojsko w puch. Ale noc minęła spokojnie. O bladym świcie kapłani wezwali żołnierzy na modły do wschodzącego słońca Phosa i chyba udało im się w ten sposób wzmocnić nadwątlonego ducha armii. Wcze- snym rankiem nadjechało galopem dwóch zwiadowców. Zatrzymali się przed Krisposem i zasalutowali. Jeden z nich powiedział: — Wasza Wysokość, znaleźliśmy coś, co koniecznie musisz obe- jrzeć. — Co to jest? — spytał Krispos. Zwiadowca splunął na zakurzoną drogę, jakby chciał okazać swą pogardę dla Skotosa. — Nie splamię mego języka słowami, Wasza Wysokość. Moje oczy sązbrukane; niech choć usta zostaną nieskalane. Jego towarzysz energicznie przytaknął i obaj zamilkli na dobre. Krispos wymienił znaczące spojrzenia ze swymi oficerami, skinął głową i popędził wierzchowca. Towarzyszyli mu Halogajczycy i Trokoundos. Mag mruczał coś pod nosem, powtarzając w myśli za- klęcia i przygotowując je na wszelki wypadek. — Czy to daleko?—spytał Krispos. — Za zakrętem, Wasza Wysokość—odpowiedział jeden ze zwia- dowców. —Zaraz za tymi dębami. Kryjąc się przed wzrokiem żołnierza, Krispos sprawdził, czyjego sza- bla lekko wychodzi z pochwy. Gdy dojeżdżali do kępy drzew, pozwolił się wyprzedzić gwardzistom. Ale z wysokości końskiego grzbietu i tak dokładnie wszystko zobaczył. 155 Najpierw zobaczył chyba ze sto martwych ciał. Sądząc po ubiorze, byli to videssańscy żołnierze. Potem spostrzegł, że każdy z martwych mężczyzn ma ręce związane z tyłu za plecami. Ciała były zwrócone stopami ku niemu, więc dopiero po kilku sekundach oderwał od nich wzrok, tylko po to, by dojrzeć z boku starannie ułożonąpiramidę od- ciętych głów. — Sam widzisz, Wasza Wysokość — powiedział zwiadowca. — Widzę—odpowiedział Krispos. -— Widzę bezbronnych jeń- ców, pomordowanych dla zabawy. Tak mocno ściskał wodze w ręku, że aż mu pobielały kłykcie. — Właśnie, pomordowanych. Dobrze powiedziane, Imperatorze. Krispos nigdy jeszcze nie słyszał, jak Halogajczyk z obrzydzeniem wyraża się o wojnie i jej konsekwencjach. Teraz uczynił to Geirrod i, nie pytany, uzasadnił swoją opinię: — Gdzie honor, gdzie sens tak jeńców zabić? To robota rzeźnika, nie żołnierza. — To zgadza się ze wszystkim, czego do tej pory dowiedzieliśmy się o Harvasie i jego stronnikach. — Krispos zawahał się przed na- stępnym zdaniem, ale musiał to kiedyś powiedzieć, prędzej czy później: —Większość stronników Harvasa pochodzi z kraju Halogal. Czy zechcecie walczyć ze swoimi rodakami? Wśród gwardzistów rozległy się gniewne okrzyki. Geirrod powie- dział: — Imperatorze, wiedzieliśmy o tym. Rozmawialiśmy, tak. Myśleli- śmy, stanąć do walki na topory przeciw swojakom? Kto w ten sposób morduje, spokojnie patrzy na taką rzeź, nie mój rodak. Halogajczycy wyrazili swoje poparcie głośnymi okrzykami. — Czy mamy ich też pogrzebać, panie?—spytał zwiadowca. Krispos powoli pokręcił głową: — Nie. Niechaj cała armia ich zobaczy, niech się dowie, kto jest naszym przeciwnikiem w tej walce. Wiedział, że podejmuje duże ryzyko. Zmasakrowane zwłoki pozosta- wiono przy samej drodze właśnie po to, by przerazić żołnierzy. W dodatku jego ludzie już się najedli strachu, słuchając niedobitków z oddziału Mavrosa. Ale miał nadzieję, że to dokonane z zimną krwią morderstwo obudzi w jego żołnierzach takąsamą furię, jaka przepełnia- ła jego serce i serca Halogajczyków. Po kilku minutach zza zakrętu wychynął początek długiej kolumny. Krispos szybko wydał rozkazy gwardzistom, którzy stanęli rzędem, 156 kierując wojsko na trawiastą łąkę. Pierwsi żołnierze chcieli iść dalej bitym traktem, ale widząc Imperatora, przestali się wykłócać z Halogajczykami i podążyli w jego stronę. Krispos bacznie obserwował swoich ludzi, gdy przechodzili obok ohydnego ostrzeżenia, jakie Harvas postawił im na drodze. Nikt nie odwracał wzroku. Na ich twarzach naturalnie malowało się przeraże- nie, ale im dłużej patrzyli, tym bardziej byli wstrząśnięci i oburzeni. Niektórzy klęli, inni kreślili znak słońca; większość robiła i jedno, i drugie. Napatrzywszy się na zwłoki i tę wstrząsającąpiramidę z głów za nimi, żołnierze skierowali wzrok na Krisposa. Ten przemówił podnie- sionym głosem: — Oto dzieło wroga, który pustoszy nasz kraj. Czy mamy teraz wracać do miasta Videssos, z podwiniętymi jak kundle ogonami i pozwolić mu hulać do woli tu, na północy? — Nie.—To jedno słowo, ponure i pełne determinacji, zabrzmia- ło nad całym polem, jak warknięcie ogromnego wilka. Krispos żało- wał, że Harvas nie może tego usłyszeć. Wkrótce jednak odczuje jego efekty. Imperator przyłożył pięść do serca, salutując swoim żołnie- rzom. Stał przy pomordowanych Videssańczykach czekając, aż minie go ostatni wóz taborów. Oddziały ze środka i z końca kolumny były już trochę przygotowane na widok, jaki miały ujrzeć; gdyby armie podróżowały tak szybko, jak szept w marszowym szeregu, mogłyby w jeden dzień przemierzyć całe Imperium. Ale wiedzieć, to nie to samo, co widzieć. Kompania szła za kompa- nią; ludzie przyglądali się tragicznej scenie, nie wierząc własnym oczom. Potem w ich sercach zapalał się gniew. ?— Teraz można ich pochować — powiedział Krispos, gdy wszy- scy żołnierze już przeszli. — Wyświadczyli nam ostatniąprzysługę; dzięki nim wiemy, z kim przyszło nam walczyć. Zasalutował nieboszczykom i pośpieszył zająć swe miejsce na czele kolumny. Tej nocy cały obóz pałał żądzą zemsty. Nawet najlepsza przemowa Krisposa nie wywarłaby na żołnierzy takiego wpływu, jak widok po- mordowanych kolegów. Bez większej nadziei Krispos spytał swych generałów: — Czy mamy szansę dopaść ludzi Harvasa z tej strony gór? Mammianos targał brodę, wpatrując się w mapę: 157 — Trudno powiedzieć. To piechota, więc jesteśmy szybsi. Ale mają nad nami parę dni przewagi. — Wiele zależy od sytuacji w Imbros —dodał Sarkis. —Jeśli gar- nizon w mieście wciąż się trzyma, mógł utrudnić ucieczkę napastni- kom. — Moim zdaniem Imbros broni się jeszcze—powiedział Krispos.— Gdyby padła, napotkalibyśmy uciekinierów, tak jak to było w przypadku armii Mavrosa. Dowiedział się o jego śmierci kilkanaście godzin temu, ale wciąż mu się zdawało, że jego przyrodni brat żyje; tyle że co chwila coś mu przypominało o niedawnej tragedii. Tak jakby mnie postrzelili z luku; nawet najlżejsze dotknięcie przypomina o odniesionej ranie, pomy- ślał. Rhisoulphos powiedział: — Chyba masz rację, panie. Gdy jakieś miasto zostanie zdobyte, zawsze jest pełno uciekinierów; są wśród nich szczęściarze, starcy, a czasem i młodzież, jeśli wróg jest bardziej litościwy niż Harvas. Zacisnął wargi i mówił dalej: — Fakt, że nie dotarł do nas nikt z Imbros, świadczy, że wszyscy są bezpieczni za murami.—Wskazał na plan miasta. — Jest bardzo moc- no ufortyfikowane. — Tak jak i twoja warownia, Rhisoulphosie—stwierdził Mam- mianos. — W rejonach przygranicznych w dalszym ciągu potrzebne są miejskie mury. Ale gdzieniegdzie na zachodnich nizinach, gdzie miasta nie widziały wojny od setek lat, zburzono większość fortyfika- cji, a kamieni użyto do budowy domów. — Durnie — oświadczył zwięźle Rhisoulphos. Krispos powrócił do omawianego tematu: — A jeśli ludzie Harvasa, choćby ich część, oblegają Imbros? Jak najlepiej ich zaatakować? — Najpierw się, Imperatorze, pomódl do Phosa, który stworzył na początku naród książąt, żeby stało się tak, jak mówisz—powiedział Sarkis. Niezwykły przymiot, który generał przypisał dobremu bogu, przypomniał Knsposowi o jego vaspurakanerskim pochodzeniu. Sarkis kontynuował: —Jeśli tak się stanie, znajdą się między naszymi wojska- mi a obrońcami miasta, jak między młotem a kowadłem. — Oby tak się stało—westchnął Krispos. Wszyscy generałowie mrukliwie przytaknęli. Praktyczny Rhisoulphos miał jak zwykle ostatnie słowo w dyskusji: — Tak czy siak, za parę dni dowiemy się wszystkiego. Gdy znaleźli się o pół dnia drogi na południe od Imbros, okolica 158 zaczęła się Krisposowi wydawać znajoma. Czasami bywał w tych stro- nach w dniach młodości, zanim wyruszył do miasta Videssos. Uznał więc, że należy zarządzić pełnągotowość bojową armii. Niewiele to zmieniło; od kiedy żołnierze zobaczyli ciała pomordowanych jeńców, wszyscy byli gotowi do walki. Zwiadowcy wyruszyli w poszukiwaniu przeciwnika. Wrócili z wiadomością która wywołała drapieżny uśmiech na twarzy Krispo- sa; pod murami Imbros było widać setki, a może tysiące ludzi. — To nikt inny, tylko ludzie Harvasa, oblegający miasto! — entu- zjazmował się. —A więc ich dopadliśmy! Zabrzmiały trąby. Armia znała ten sygnał, wiedziała, co to oznacza. Videssańscy żołnierze, choć byli profesjonalistami w każdym calu, zaczęli wymachiwać lancami i wyć dziko, niby banda koczowników ze stepów Pardraji. Nawet profesjonalista w takiej sytuacji czułbarbarzyńskążądzę krwi. Wyćwiczone oddziały błyskawicznie zmieniły szyk z marszowego nabojowy. „Naprzód!"—huknęły rogi i kotły. Armia ruszyła przed siebie, groźna i niepowstrzymana, jak wzburzone morze. Oficerowie krzyczeli, by oszczędzać konie przed bitwą. — Mamy ich! —powiedział Krispos. Dobył szabli i wywijał nią nad głową. Mammianos, lekko oszołomiony, przyglądał się oszalałym z gniewu żołnierzom. — Tak, Imperatorze, jeśli Harvas rzeczywiście tkwi pod Imbros, to może ich mamy. Ale nie podejrzewałbym go o takągłupotę. Słowa generała zabrzmiały w uszach Krisposa jak alarmowy dzwo- nek. Prawda, Harvas okazał się okrutny i zły, ale, jak dotąd, nie zrobił żadnego głupstwa. Dużym błędem byłoby spodziewać się, że nagle stracił rozsądek. Powiedział coś w tym sensie do Mammianosa. Gruby generał spo- jrzał na niego z namysłem: — Rozumiem, co masz na myśli, Wasza Wysokość. Może on chce, żebyśmy wpadli tam całym pędem, żeby nas załatwić tak, jak Mavro- sa. Jeśli nie zauważymy zasadzki... — No, właśnie — powiedział Krispos i wydał rozkaz muzykan- tom. Zabrzmiała komenda „Stępa". Reakcjąbyły przekleństwa i wrzaski żołnierzy. Krispos zawołał Trokoundosa, a kiedy ten się zjawił, po- wiedział: — Pojedziesz na czele armii. Jeśli ty nie wyczujesz magicznej zasło- ny przy zasadzce, to nikomu innemu to się nie uda. — Słusznie, Wasza Wysokość — odparł mag z pewnością sie- 159 bie. — Harvas ma niezwykły... i bardzo nieprzyjemny... talent ma- giczny. Postaram się zrobić, co w mojej mocy. Cmoknął na konia, uderzył go piętami, poluzował wodze i ruszył kłusem. Ponieważ armia szła stępa, szybko znalazł się na jej czele. Tempo marszu znowu nieco zmalało. Na drodze nie ziały żadne ukryte okopy. Z żadnej kępy drzew ani krzewów nie atakowały groźne halogajskie oddziały. Szeroki front armii niszczył jedynie zasiewy na polach. Po obu stronach drogi Kri- spos widział tylko ruiny wiosek, pomyślał więc, że raczej nie został w nich nikt, kto się zmartwi z powodu zdeptanych pól. Na północy zamajaczyła szara smuga, ostro odcinająca się od ziele- ni lasu i fioletowych gór na horyzoncie; mury miasta Imbros. Krispos poczuł dziką radość na ten widok. Odwrócił się do Mammianosa i obnażył zęby w wilczym uśmiechu: — A więc, mimo wszystko, dotarliśmy do celu bez przeszkód, szla- chetny panie. — Dobry bóg był łaskaw. —Z tymi słowy generał popatrzył naj- pierw na Krisposa, potem na muzykantów. Imperator kiwnął głową. — Zagrajcie, „Kłusem marsz", panowie —powiedział Mammia- nos. Zabrzmiały dźwięki komendy. Żołnierze zaczęli wiwatować. Imbros było coraz bliżej. Krispos dojrzał w oddali, że miasto otacza- ją ludzie, o których mówili jego zwiadowcy. Wilczy uśmiech na jego twarzy pogłębił się... a potem zniknął. Dlaczego ludzie Harvasa tkwili bez ruchu na zajmowanych pozycjach? Jeśli on ich widział, to i oni musieli zauważyć zbliżającą się armię. Ale żaden z nich się nie ruszał; poza tym na murach nie było żywej duszy. Trokoundos, jadący na czele wojska razem ze zwiadowcami, nagle osadził konia w miejscu, zawrócił i pogalopował w stronę Krisposa, przekrzykując odgłosy maszerującej armii. Dopiero po kilku sekun- dach Imperator zrozumiał jego słowa: — Nie żyją! Wszyscy nie żyją! — Kto? Kto nie żyje? —pytali Trokoundosa żołnierze. Krispos również zadał to pytanie. Przez moment odurzyła go nadzieja, że wszy- scy ludzie Harvasa zostali powaleni na miejscu przez jakąś dziwną zarazę. Na nic lepszego nie zasługują, pomyślał z ponurą satysfakcją. Ale Trokoundos odparł: — Ludzie z Imbros. Pomordowani co do jednego. Ściągnął wodze, przytulił się do końskiej szyi i wybuchnął niepo- hamowanym płaczem, nie bacząc na otaczających go ludzi. Krispos popędził konia. Spodziewał się czegoś strasznego; mag, zwykle tak opanowany, nie mógł się przecież załamać z błahego po- 160 wodu. Ale to, co zobaczył już po krótkiej chwili, przekroczyło granice jego wyobraźni. Mieszkańców Imbros pomordowano w szczególnie okrutny sposób. Powbijano ich na pale—wszystkich... tysiące ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci — każdego człowieka z osobna. Wszystkie pale aż do samej ziemi pokrywała czarna, zakrzepła krew. Jadący wraz z Krisposem żołnierze patrzyli oniemiali na to wstrzą- sające widowisko, które pozostawiły wycofujące się wojska Harvasa. Byli to doświadczeni wojacy, za pan brat ze śmiercią; niektórzy być może bez mrugnięcia okiem mogli patrzeć na taką masakrę, jak brutal- ne, lecz nie przekraczające granic ludzkiego pojęcia morderstwo, które- go efekty widzieli na południu. Ale rozmiary zbrodni pod Imbros wstrząsnęłyby nawet potworem w ludzkiej skórze. Sarkis odganiał od siebie muchy, które całymi rojami nadlatywały od spuchniętych, cuchnących zwłok. — Teraz już wiemy, Wasza Wysokość, dlaczego nie natrafiliśmy na uchodźców z Imbros i nikt nie doniósł nam o upadku twierdzy — stwierdził. —Nikt nie uszedł z życiem. — Niemożliwe. To nie mogą być wszyscy mieszkańcy miasta — upierał się Krispos. Był to głos jego serca, a nie umysłu; zdawał sobie z tego sprawę. Widział przecież, jak wielu ludzi wbito na pale, w makabrycznej parodii gotowości do walki. W pewnym sensie, miał rację. Mijając koncentrycznie ustawione szeregi nieboszczyków, armia podeszła pod mury Imbros. Teraz nie- trudno było się domyśleć, w jaki sposób wojownicy Harvasa wdarli się do miasta: cała północna ściana murów leżała w gruzach. — Jak w Develtos — powiedział Trokoundos. Miał w dalszym cią- gu zaczerwienione oczy i ślady łez na policzkach. Tylko dzięki sile woli udawało mu się mówić spokojnym głosem; panował nad rozpa- czą, jak jeździec nad narowistym koniem. — Jak w Develtos, tylko że tam musiało im się bardziej śpieszyć. Tutaj mieli dość czasu na wszystko. Po wejściu w obręb miejskich murów Krispos zobaczył, jaki los spo- tkał pozostałych mieszkańców; ich zwłoki leżały na ulicach spalone- go miasta. — Prawie sami mężczyźni—zauważył Mammianos. — Popatrz- cie, jeden z nich ma kolczugę, której mu te sępy nie skradły. Tu pew- nie leżą ci, co próbowali się bronić. Kiedy ich zabrakło, ten ścierwo- jad, Harvas, zabawił się z resztąpo swojemu. — Tak — odpowiedział Krispos. To, że stali w samym centrum koszmaru i spokojnie analizowali sposób, w jaki zorganizowano tę masową ludzką rzeź, i powody, dla których tak się stało, wydało mu 11 — Krispos z Yidcssos 161 się okrutnągroteską. Ale trzeba było to zrozumieć —na ile normalny człowiek mógł pojąć takie okrucieństwo—a jak inaczej mogli to osią- gnąć? Chodził po milczących ulicach umarłego miasta z Trokoundosem u boku, otoczony swąhalogajskągwardią, na wypadek nieoczekiwa- nej zasadzki. Wojownicy z północy rozglądali się wokół szeroko otwar- tymi oczyma i pomrukiwali coś do siebie w ojczystym języku. W końcu Narvikka spytał: — Panie, po co to? Po co wszystko w nicość? Zdobyć miasto, je złupić, wszystko w porządku, ale dlaczego nasi krewniacy zamordo- wali miasto i jego zwłoki dali płomieniom? — Myślałem, że się tego dowiem od was—odparł Krispos. Gwar- dzista, w typowo halogajski sposób, ujął istotę rzeczy. Prowadzenie wojny dla łupów, z powodu przekonań, czy też dla zdobyczy teryto- rialnych miało pewien sens. Ale co mogło być przyczyną wojny pro- wadzonej tylko po to, by niszczyć? Narvikka ułożył palce w jakimś symbolicznym geście. Gdyby był Videssańczykiem, pewnie nakreśliłby znak słońca, pomyślał Kri- spos. Gwardzista powiedział: — Imperatorze, co myśleli ludzie, tu walczyli, nie wiem. To moi ziomkowie i mi wstyd. Renegaci i banici by nie zrobili, takiego nie spodziewałbym się po wojownikach z porządnych warowni. Jego kamraci przytaknęli. — Ale oni to zrobili — powiedział Krispos. Z każdym oddechem wciągał w płuca odór rozkładu i wyziewy zgliszczy. Stopy same go prowadziły przez miasto; nawet po tak dłu- giej nieobecności pamiętał układ ważniejszych ulic. Wkrótce znalazł się na głównym rynku, naprzeciw świątyni. Kiedyś myślał, że ta świątynia jest najwspanialszą budowlą świata. Teraz wiedział, że to tylko prowincjonalne naśladownictwo Głównej Świątyni Phosa w Videssos, i to w dodatku nie najlepsze. Ale, choć teraz okopcony i zrujnowany, budynek ten obudził w nim wspomnie- nia zachwytu, wiary i nadziei, jakie kiedyś odczuwał. Tym bardziej wstrząsnął nim widok wbitych na pal zwłok, ustawio- nych w rzędzie przed świątynią. Wszystkich innych mieszkańców, zamordowanych wewnątrz miejskich murów, spotkała lżejsza, szybsza śmierć od topora lub miecza. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że krwawe, okopcone zwłoki są odziane w błękitne szaty. Przeżegnał się. Trokoundos też nakreślił znak słońca na piersi: — Zdaje się, że podobnie okrutny los spotkał kapłanów w Develtos —powiedział półgłosem. 162 — Tak mówiono. Buty Krisposa stukały po kamiennych płytach, gdy szedł przez plac w kierunku świątyni. Przestąpił kilka martwych ciał, zmasakrowa- nych nie w tak wyrafinowany sposób. Otępiały, oszołomiony skalą morderstw, ledwie je dostrzegał; były dlań tylko przeszkodami na dro- dze. Ale cierpienia, jakie zadano kapłanom, spowodowały, że otrząsnął się z otępienia. Choć zginęli przed kilkoma dniami, ich ciała dawały nieme świadectwo okrutnych tortur. Jakby nie dość było wbijania na pal, niektórym obcięto męskość, innym wypruto wnętrzności na żer dla drapieżnego ptactwa, jeszcze innym spalono brody i twarze. Krispos odwrócił się od tego widoku, a potem zmusił się, by spo- jrzeć ponownie: — Niechaj światłość Phosa opromieni ich dusze. — Niechaj tak będzie — odpowiedział Trokoundoś. — Ale ich ciała wydano Skotosowi. Obaj z Krisposem splunęli. Krispos stwierdził: — Zanim odbudujemy świątynię, trzeba będzie odprawić nabo- żeństwo i pobłogosławić to miejsce. W przeciwnym razie nikt nie ze- chce tu zamieszkać. Pokiwał głowądo swoich myśli. — Ogłoszę zniesienie podatków i to na dłuższy czas, dla wszyst- kich, którzy tu się osiedlą. Trzeba będzie jakoś ich zachęcić, żeby zostali na dłużej. — Decyzja godnaAutokraty—odparł Trokoundoś. — Decyzja człowieka, który chce, żeby Imbros ożyło, i to jak naj- szybciej —poprawił go Krispos. —Miasto jest przeszkodądla najeźdź- ców z Kubrat, a w czasach pokoju stanowi centrum handlowe dla ca- łego przedgórza. — Co teraz zrobimy, Imperatorze? — spytał mag. — Zatrzymamy się, by pochować umarłych? — Nie—odparł niecierpliwie Krispos. — Chcę jak najszybciej dopaść Harvasa. Popatrzył na słońce, które chyliło się ku zachodowi. Dni były krót- sze niż wtedy, gdy oblegał twierdzę Petronasa. Znów przeklął wojnę domową za to, że zabrała mu tyle cennego czasu. — Lato już niedługo się skończy. — To prawda, Wasza Wysokość —powiedział mag. — Ale... — przerwał w pół słowa. Krispos wiedział, co tamten chce powiedzieć. 163 — Ale Harvas też o tym wie — dokończył. — Tak, tak, bardzo dobrze o tym wie, jestem o tym przekonany. Jestem też przekonany, że szykuje przeciw nam coś naprawdę paskudnego. Wiem, że moi żołnierze dorównująjego ludziom. Nie wiem tylko, jak potężnym jest magiem. Możesz to ocenić? Trokoundos wygiął kąciki ust, ale w jego uśmiechu nie było ani krzty wesołości. — Myślę, Wasza Wysokość, że dowiem się tego już niedługo. Armia Krisposa, żądna walki jak żadne inne znane mu wojsko, w szaleńczym tempie maszerowała na północ, w ślad za najeźdźcami Harvasa. Jej okrzyk wojenny brzmiał: „Imbros!"; nazwa storturowa- nego miasta stale gościła na ustach żołnierzy. Na północnym horyzoncie wznosiły się Góry Paristriańskie; ich naj- wyższe partie śnieg okrywał nawet w końcu lata. Gdyby nie to, że Kri- spos pamiętał, jakąpogodę przez wiekszączęść roku potrafiły przywiać zza nich wiatry, witałby znajome szczyty jak starych przyjaciół. Wszystko tu wyglądało znajomo; światło dnia, bledsze i bardziej rozproszone niż w mieście Videssos; pola, złocące się kłosami pszeni- cy, jęczmienia i owsa—na których pracowali teraz nieliczni gospoda- rze, którym udało się umknąć przed Harvasowymi grabieżcami — a nawet polne drogi i ścieżki, odbiegające od głównego traktu raz na wschód, raz na zachód. Gdy mijali jednąz takich bocznych dróg, Krispos wyjechał z szeregu i wpatrywał się w nią bez słowa, wybiegając myślą dalej, niż sięgał jego wzrok. — Co się stało, panie? — spytał w końcu Geirrod. Musiał po- wtórzyć pytanie, bo Krispos go nie usłyszał. — Ta droga prowadzi do mojej wsi — odpowiedział Imperator. — A raczej prowadziła; bandyci Harvasa byli tam rok temu. — Potrzą- snął głową. — Gdy stamtąd odchodziłem, miałem nadzieję, że wrócę z pieniędzmi w sakiewce. Nie marzyłem, że będęAutokratąi nie wie- działem, że moi najbliżsi nie będą mogli wyjść mi na powitanie. — Takie jest życie, Imperatorze. Nie zawsze idzie po naszej myśli. — To prawda, niestety. No, nie marnujmy czasu. — Krispos do- tknął boków konia piętami. Kasztanowaty wałach ruszył stępa, prze- szedł w kłus i wkrótce byli już na swoim miejscu w kolumnie. Droga prowadziła prosto do przełęczy. Mijali puste pola, kępy dę- bów, klonów i sosen, czasem ich szlak przecinał szemrzący strumyk. W miarę, jak droga wiodła ich coraz wyżej, po bokach pojawiało się coraz więcej pojedynczych, zimnych, szarych skał. Choć Krispos oglą- dał ten krajobraz po raz ostatni jako dziewięcioletni chłopak, wszyst- 164 ko wydawało mu się dziwnie znajome. Tądrogąwędrował z rodzicami i siostrami, gdy Iakovitzes wykupił ich i setki innych videssańskich chłopów, z niewoli od Kubratoi. Był wtedy niemal chory ze strachu, że koczownicy zmienią zdanie i znów na nich napadną. Pamiętał tę podróż tak dobrze, jakby to było wczoraj. Rozbryzgi wody, spadają- cej ze skałek nic a nic się nie zmieniły w ciągu minionych dwudziestu lat, tyle że wtedy było więcej żab. A same góry... Zawsze wolałem mieć je za plecami, niż z przodu, pomyślał. Tym razem jednak widniały przed nim. Trudno. Uniósł gło- wę i popatrzył przed siebie. Widać już było przełęcz, wiodącą do Kubrat. Agapetos przeszedł przez nią z mniejszym wojskiem niż moje, to i ja przejdę. Gdy powiedział to na głos, Mammianos mruknął niechętnie: — Tak, tak, Agapetos przeszedł, ale nie zabawił tam na północy zbyt długo. A Harvas pobił go z tej strony gór, a potem napadł na Imbros i rozbił armię Mavrosa. Zdaje się, że nieźle idzie mu walka z naszymi wojskami, jeśli rozumiesz, Imperatorze, co mam namyśli. — Chcesz przez to powiedzieć, że powinienem nakazać odwrót? — zdenerwował się Krispos. — Po tym wszystkim, co nam zrobił? Przed oczyma pojawił mu się ponury obraz tysięcy ludzkich ciał, którym ostre pale zadały gwałt pod Imbros. A potem wyobraził sobie setki mężczyzn, którzy pracowicie wycinali i ostrzyli grube żerdzie. Jak oni mogli coś takiego robić wiedząc, do czego posłużą te pale"? Nawet Kubratoi nie znieśliby myśli o podobnym okrucieństwie, pomyślał. Swoich halogajskich gwardzistów też znał nie od dziś i wiedział, że potrafią być okrutni, ale nigdy podli. Dlaczego ludzie Harvasa byli inni? Odpowiedź Mammianosa sprowadziła go na ziemię: — Chcę tylko powiedzieć, Wasza Wysokość, że moim zdaniem ten Harvas jest bardzo niebezpieczny. Powinniśmy uderzyć na niego połączonymi siłami całego Imperium. Coraz bardziej jestem o tym prze- konany. Owszem, mamy ze sobąpotężnąarmię, ale czy to wystarczy? — Na boga, tego właśnie chciałbym się dowiedzieć, Mammiano- sie— odparł Krispos. Generał pochylił głowę, nie śmiąc mu się sprzeciwić. Miał prawo zgłaszać swoje propozycje, ale gdyAutokrata podjął już decyzję, musiał się podporządkować. Albo się zbuntować, pomyślał Krispos. Ale Mammianos już przedtem miał znacznie lepsze powody do rebelii. Istota sporu nie leżała w tym, czy należy w ogóle atakować Harvasa, ale jak mu zadać możliwie najcięższy cios. Tej nocy rozbili obóz na granicy pogórza. Gdy Krispos popatrzył 165 na północ, widział górskie zbocza majaczące w słabym, pomarańczo- wym poblasku. Zawołał Mammianosa i spytał, wskazując w dal: — Czyja dobrze widzę? — Chwileczkę, Wasza Wysokość. Muszę przyzwyczaić wzrok do ciemności. —Generał również stanął tyłem do obozowiska. W końcu powiedział: — Tak, Imperatorze, nie mylisz się. Rozbili obóz i czekają tam na nas. — Niełatwo będzie przedostać się przez tę przełęcz—powiedział Krispos. — To prawda—zgodził się generał. — Podczas forsowania bro- nionej przez^rzeciwnika przełęczy może zdarzyć się wiele nieoczeki- wanych rzeczy. Wróg może na przykład zablokować przejście w najwęższym miejscu i zrzucać głazy ze zboczy albo zaszarżować z zasadzki; tym Harvasowym śmierdzielom przyjdzie to z łatwością, bo to piechota. — Może powinienem cię wcześniej posłuchać —powiedział Kri- spos. — Tak, Imperatorze, może i powinieneś—odparł Mammianos i była to jedyna krytykaAutokraty, na jaką do tej pory sobie pozwolił. Krispos targał się za brodę. Nie mógł się wycofać teraz, gdy wojsko dotarło tak daleko i gdy widzieli Imbros. Nigdy już nie odzyskałby autorytetu u żołnierzy. Ale jeśli ruszana ślepo przed siebie, klęska będzie pewna. Ach, gdyby tylko wiedział, co ich tam czeka... Gwiz- dnięciem przywołał gwardzistę: — Przyprowadź do mnie Trokoundosa—powiedział. Po chwili nadszedł mag, ziewając raz za razem. Senność opuściła go jednak natychmiast, gdy tylko Krispos wyjaśnił, o co mu chodzi. Po- kiwał głowąz namysłem: — Znam zaklęcie wróżebne, które powinno spełnić swoje zadanie. Jest ono na tyle subtelne, że barbarzyński mag, który nie przeszedł pełnego szkolenia, nie będzie go w stanie nawet wykryć, a tym bar- dziej zneutralizować. Przeciw Petronasowi nic by nam ono nie pomo- gło, bo Skeparnas był prawie tak dobry, jak ja. Ale przeciw Harvasowi powinno się nadać; jest on niewątpliwie bardzo potężny, ale na pew- no brak mu wykształcenia. Za pozwoleniem... Po chwili wrócił, trzymając w ręku bransoletę: — Halogajskiej roboty —wyjaśnił. —Znalazłem jąpod Imbros; myślę, że zgubił jąjeden ze zbirów Harvasa. Zgodnie z prawem prze- chodniości, jest w dalszym ciągu związana ze swym byłym właścicie- lem; możemy to wykorzystać dla własnych celów. 166 — Oszczędź sobie wyjaśnień, panie magu—przerwał mu Mam- mianos. — Zależy mi tylko na dowiedzeniu się paru rzeczy. Jak to zrobisz, to twoja sprawa. — Bardzo dobrze—odparł sztywno Trokoundos. Wyciągnął dłoń z bransoletą ku północy, a potem rozpoczął powolny, cichy zaśpiew. Trwało to tak długo, że Krispos zaczął się poważnie niepokoić. W końcu mag opuścił rękę i odwrócił się do nich. W blasku ognia widać było zdumienie na jego twarzy. — Spróbuję jeszcze raz, używając podobnego zaklęcia. Być może właściciel bransolety został zabity; to nic nie szkodzi, bo nieco lu- źniejsza więź łączy jąi tak z całą armią. Znowu zaczął swój śpiew. W uszach Krisposa nie różnił się on niczym od poprzedniego. Rezultat też, niestety, okazał się podobny. Po pewnym czasie zdumiony i zniechęcony Trokoundos przerwał swoje czary. — Panie—stwierdził — według tego, co mówi moja sztuka ma- giczna, przed nami nie ma nikogo. — Co? To bzdura—odparł Krispos. — Przecież widać ogniska... — To może być oszustwo, Wasza Wysokość—wtrącił Mammia- nos. — Niewierze—odparł Krispos. — Ja też w to nie wierzę, Imperatorze, ale jest taka możliwość. Aby to wyjaśnić, wyślijmy zwiadowców, a wkrótce będziemy już wszystko wiedzieli. — Dobrze. Wykonać —polecił Krispos. — Tak jest—przytaknął Trokoundos. — Wasza Wysokość, do- bry bóg mi świadkiem, że wolałbym, aby to było oszustwo. Alternaty- wa jest dużo gorsza; może się okazać, że Harvas ma na swoje usługi videssańskiego maga-renegata. Po tym, co widziałem w Imbros, wo- lałbym w to nie wierzyć. Mag zrobił ponurą minę, po czym zdecydowanie potrząsnął głową: — Nie, to niemożliwe. Wyczułbym, że ktoś podsuwa mi fałszywy obraz. Nic takiego nie czułem, była tam tylko pustka, jakby rzeczywi- ście nikogo nie było. Wezwano zwiadowców. Do wykonania tego zadania wybrano praw- dziwych profesjonalistów; gdyby Krispos spotkał kogoś takiego na ulicach Videssos, bezbłędnie odgadłby, że to złodziej. Wszyscy byli drobni, niscy i bardzo ostrożni; jedyne ich uzbrojenie stanowiły sztyle- ty. Zasalutowali i bezgłośnie zniknęli w ciemnościach nocy. Krispos ziewnął i powiedział: 167 — Obudźcie mnie, jak wrócą. Choć był zmęczony, nie mógł spać. Myśl o Imbros nie opuszczała go nigdy, na jawie ani we śnie. Odczuł ulgę, gdy wartownik go obu- dził mówiąc, że zwiadowcy już sąz powrotem. Na wschodzie wstał cienki róg księżyca; zbliżał się świt. Trzej zwia- dowcy padli na twarz przed Krisposem. — Wstawajcie, wstawajcie —polecił niecierpliwie. —Co widzie- liście? — Wielką bandę Halogajczyków, Wasza Wysokość—odparł je- den z nich w monotonnym dialekcie ludzi z wyżyn, jakim i Krispos posługiwał się dawno temu, przed swoim przyjazdem do Videssos. Pozostali dwaj przytaknęli. Tamten mówił dalej: — Przełęcz skręca na zachód, więc częściowo nie widać jej z drogi. Za tym zakrętem wybudowali sobie wał ochronny. Ciężko będzie się tamtędy przedrzeć. — A więc ta armia jest prawdziwa—zdziwił się Krispos. Pomyślał, że Trokoundos się zdenerwuje; jego zaklęcie chybiło celu. — Imperatorze, byliśmy tak blisko, że poczuliśmy zapach gówna z okopów—odpowiedział zwiadowca. —Nic nie może być bardziej prawdziwe. Krispos roześmiał się: — Sama prawda. Po dwie sztuki złota na głowę za odwagę. Teraz idźcie trochę odpocząć, póki się jeszcze da. Zwiadowcy zasalutowali, a potem pośpieszyli do namiotów. Krispos przez moment zastanawiał się, czy by nie wrócić do łóżka, ale w końcu stwierdził, że szkoda fatygi. Lepiej oglądać wschód słońca, niż przewra- cać się z boku na bok, oceniając swoje szanse w nadchodzącej bitwie... Niebo na wschodzie poszarzało; potem szarość ustąpiła miejsca blademu błękitowi, który łudził oko pozorem nieskończoności; wre- szcie horyzont zabarwił się na różowo. Gdy słońce powoli wzniosło się nad widnokręgiem, Krispos pokłonił mu się równie nisko, jak Pho- sowi, odmówił wyznanie wiary i splunął na ziemię, okazując pogardę Skotosowi. Zwykle nie przywiązywał większej wagi do tego rytuału. Teraz wszystko się zmieniło. Pogarda dla Skotosa była pogardą dla morderców Imbros. Promienie słońca zbudziły obóz do życia; z początku przypominał roślinę, która powoli, ociężale i milcząco zwraca się ku światłu. Później wszystko zaczęło nabierać tempa; dźwięk rogów zbudził śpiochów, zmusił ich do wyjścia z namiotów i pchnął w tryby codziennych, ru- tynowych czynności. Żołnierze stanęli z menażkami w kolejce po jęcz- 168 miennąpolewkę; żuli suchary, ser i cebulę; popijali wino pod czujnym okiem podoficerów, którzy pilnowali, by nikt nie przebrał miary. Po- tem zajęto się końmi; zwierzęta też musiały być przygotowane do trudów nadchodzącego dnia. Krispos wrócił do namiotu i zabrał broń. Wyszedł, wskoczył na koński grzbiet, podjechał do muzykantów i polecił, by grano „Na zbiór- kę". Gdy żołnierze się zebrali, stanął przed nimi, podniósł rękę, prosząc o ciszę, i czekał, póki wszyscy nie umilkli. — Żołnierze Videssos—powiedział, mając nadzieję, że wszyscy go słyszą—wróg czeka na nas nie opodal. Znacie go już. Widzieli- ście, że ten wróg ma zwyczaj mordować bezbronnych. Przez szeregi przeleciał niski pomruk. Krispos mówił dalej: — Teraz możemy odpłacić Harvasowi za wszystko, za krwawąła- źnię w Develtos i w Imbros, i za ludzi Agapetosa, i za ludzi Mavrosa. Czy może mamy się wycofać? — Nie! —ryknęli żołnierze. —Nigdy! — A więc naprzód. Walczcie jak lwy! — mówiąc to, wzniósł nad głową obnażoną szablę. Żołnierze wiwatowali i krzyczeli. Pragnęli walki; tym razem nie trzeba było wielkich słów, by wykrzesać w nich zapał bitewny. I całe szczęście. Dobrze wiedział, że na przykład An- thimos był o wiele lepszym mówcą, niż on kiedykolwiek będzie. Kri- spos nie miał talentu ani ochoty, by ukrywać swe myśli w gąszczu wyrafinowanych, górnolotnych słów, jak tego wymagała videssań- ska retoryka. Miał jedynie dar, o ile można to tak nazwać, zrozumiałe- go mówienia o prostych sprawach. Gdy armia wyruszyła z obozu, powiedział do Sarkisa: — Musimy wysłać mnóstwo zwiadowców, dużo więcej niż zwy- kle. — O to już się zatroszczyliśmy, Imperatorze — odparł Vaspuraka- ner, uśmiechając się pod wąsem. — Ta okolica bardzo przypomina moje rodzinne strony. Tam albo trzeba się szybko nauczyć, że każdy wąwóz należy najpierw dokładnie obejrzeć, a potem nim przechodzić, albo się młodo umiera. Coś w rodzaju naturalnej selekcji — zaśmiał się. — Niech część zwiadowców idzie na piechotę—dodał Krispos, pod wpływem następnej, niewesołej myśli. — Trzeba bacznie lustro- wać oba zbocza, nie tylko dno wąwozu, a trudno to będzie zrobić z konia—tu przerwał, nie mogąc znaleźć słów. Niby taka prosta spra- wa, a tak trudno jasno o niej mówić... — Rozumiesz, o co mi chodzi. 169 — Tak jest, Wasza Wysokość. Już o to zadbaliśmy —powtórzył Sarkis i niedbale zasalutował. — Jak na kogoś, kto od niedawna zaj- muje się żołnierką, bardzo dużo się nauczyłeś. Czy już ci mówiłem, że moi krajanie majątakie powiedzonko: — „Chytry jak książę"... — Tak, mówiłeś—uciął Krispos. Wiedział, ze jest niegrzeczny, ale bardzo się denerwował. Zwiadowcy właśnie zniknęli za zakrętem wąwozu. Cmoknął na konia, pochylił się w siodle i ruszył szybkim kłusem. Wkrótce i on znalazł się za zakrętem. Wał, zrobiony z torfu, kamie- ni, krzewów i wszystkiego, co było pod ręką ciągnął się o kilkaset metrówprzed nim, zamykając najwęższe miejsce wąwozu. Za nasypem Krispos mógł w końcu zobaczyć wojowników, którzy tak bezlitośnie pustoszyli jego Imperium. Potężni, rudowłosi mężczyźni również go spostrzegli, a przynajmniej dojrzeli powiewający nad nim sztandar Imperatora. Zaczęli gwizdać i wymachiwać... bronią? —nie, terazjuż widział: trzymali w rękach zao- strzone z obu stron żerdzie: pale do wbijania ludzi. Poczuł przypływ furii; obłędnej, wszechogarniającej wściekłości, jakiej nie zaznał nigdy w życiu. Jeszcze chwila, a rzuciłby się z szablą na maszerujących przed nim maruderów. Na coś takiego można było odpowiedzieć jedynie dziką szarżą całego wojska. Nabrał powietrza w płuca, by wykrzyczeć komendę. Ale jednocześnie obudziła się w nim zimna kalkulacja; coś nie po- zwoliło mu ulec kuszącym impulsom. Po chwili zastanowienia zawo- łał: — Strzały! Zaśpiewały cięciwy, gdy videssańscy jeźdźcy zaczęli szyć z łuków. Halogajczycy poodkładali żerdzie i osłonili się metrowej długości tar- czami z drewna. Nie odpowiedzieli salwaj łucznictwo było im obce. Tu i ówdzie na linii obrony padali wojownicy; inni pochylali się do przodu, z krzykiem zaciskając dłonie na wbitych w ciało bełtach strzał. Wszyscy byli jednak odziani w zbroje i hełmy; strzały, które przedo- stały się przez zaporę drewnianych tarcz, nie zawsze niosły śmierć. A stronnicy Harvasa, choć okrutni ponad ludzkąmiarę, nie byli tchórza- mi. Strzały zadały im pewne straty. Ale nic ponad to. Przez ten czas Krispos odzyskał już pełną kontrolę nad swymi emo- cjami. — Damy radę ich otoczyć?—zapytał Mammianosa. — Po obu stronach wału są strome, niepewne zbocza — odpo- wiedział generał. — Lepsze dla piechoty niż dla jazdy, ale warto spróbo- 170 wać, bo to przyniesie najmniejsze straty. Jeśli przedostaniemy się na tyły, mamy ich na widelcu. Mimo wątpliwości, Mammianos wydał stosowne rozkazy. Gońcy rozbiegli się, by przekazać je dowódcom skrzydeł. Kilkanaście kompa- nii ruszyło, by spróbować wspinaczki po kamienistych zboczach. Ha- logajczycy Harvasa wyszli im naprzeciw. Barbarzyńcy nie bez powodu postawili barykadę w tym właśnie miejscu; tereny jako tako nadające się do walki były wyłącznie za ich plecami. Konie Videssańczyków musiały krok po kroku wyszukiwać oparcia dla kopyt; piechurzy Harvasa byli nieco bardziej mobilni, ale i oni podpierali się rękoma na stromiźnie, potykali się i często przewra- cali. Niektórzy już nie wstawali; teraz, gdy wróg wysunął się zza zasłony i bardziej koncentrował się na wspinaczce, niż na osłanianiu swego grzbietu, łucznicy mieli używanie. Ale samymi łukami nigdy nie osią- ga się zwycięstwa; trzeba było zepchnąć barbarzyńców z linii obrony. A w walce bezpośredniej piechota sprawiała się równie dobrze jak jazda albo nawet lepiej. Szable i lekkie lance przeciw toporom i ciężkim mieczom—tak lu- dzie Krisposa walczyli z Halogajczykami, stronnikami Harvasa. Impe- rator patrzył. Nagle przeszył go ból, jakby ktoś go zranił; do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak mocno zagryza wargi. Odprężył się siłą woli. W chwilę później ból powrócił. Tym razem Krispos go zignoro- wał. Mimo okrzyków, zagrzewających żołnierzy do walki, mimo bez- przykładnej odwagi videssańskich kawalerzystów, kamieniste zbocza nie pozwoliły zepchnąć zajadłych przeciwników w tył. Krispos szcze- rze żałował, że wszyscy Halogajczycy sąrównie dzielni, jak jego gwar- dia przyboczna. Widział, jak jeden z barbarzyńców, mimo lancy tkwią- cej głęboko w jego boku, zdołał ściągnąć z siodła swojego przeciwni- ka i dopiero potem padł na ziemię. — Nie da rady! — krzyknął rozpaczliwie Mammianos. — Jeśli mamy ich dopaść, trzeba się przebić, a nie oskrzydlać. — Mamy ich dopaść—potwierdził Krispos. Generał kiwnął gło- wąi podszedł do muzykantów. Ci unieśli rogi i fletnie do ust, przygo- towali bębny i kotły. Dziki sygnał do szarży odbił się metalicznym echem od głazów, tkwiących po obu stronach wąwozu. Pierwszy sze- reg Videssańczyków wzniósł radosny okrzyk i pognał galopem na wał, broniący drogi na północ. Linia frontu była tak wąska, że tylko niewielka część armii mogła 171 nawiązać kontakt z wrogiem. Rhisoulphos, prowadzący swoich ludzi w drugiej linii, kazał im zwolnić. Między jego wojskiem a atakującymi powstało puste miejsce. Gdy Krispos obejrzał się i je dostrzegł, jego własne podejrzenia co do teścia, wsparte ostrzeżeniami Dary, od razu podsunęły mu myśl o zdradzie. Uderzył adiutanta po ramieniu: — Natychmiast przyprowadź Rhisoulphosa. Jeśli będzie się opie- rał, użyj siły albo go zabij. —Jeździec spojrzał na niego, a potem dał koniowi ostrogi. Zwierzę kwiknęło gniewnie i z miejsca ruszyło galo- pem. Krispos zacisnął pięść na głowni szabli tak mocno, jakby dławił szyję Rhisoulphosa. Cóż to, chciał zostawić pierwsząlinię bez pomo- cy, samąnaprzeciwtych wyjących Harvasowych diabłów? Imperator był tak bardzo pewien, że Rhisoulphos nie przyjedzie z gońcem do- browolnie, że na jego widok zdołał tylko wykrztusić: — Na boga, panie, co ty wyprawiasz? — Jak to co, Wasza Wysokość, daję naszym ludziom miejsce do wycofania się — odpowiedział tamten. Jeśli był zdrajcą to genial- nym. No i co z tego? Przecież wiem, że ma do tego talent, pomyślał Krispos. Ale Rhisoulphos mówił dalej: — To popularna strategia w walce z Halogajczykami, Wasza Wy- sokość. Symulowana ucieczka nieraz już wyciągnęła ich z pozycji i można było ich otoczyć, gdy biegli na oślep do ataku. Krispos popatrzył na Mammianosa. Otyły generał przytaknął kiw- nięciem głowy. — Aha—zdołał wykrztusić Krispos.—W porządku. Uszy go paliły ze wstydu, ale na szczęście nie było ich widać spod hełmu. Walczący przy zaporze Videssańczycy siekli ludzi Harvasa szabla- mi i kłuli ich lancami; tamci ciosami toporów powalali ludzi i wierzchowce. Wąwóz rozbrzmiewał krzykami i przekleństwami. Na- gle, ponad głowami, rozległ się długi, żałosny sygnał. Jeźdźcy za- wrócili konie i oderwali się od przeciwnika. Barbarzyńcy zaczęli wykrzykiwać obelgi po swojemu, po kubratyj- sku i w łamanym videssańskim. Paru z nich chciało wspiąć się na wał, by popędzić za uciekającymi przeciwnikami. Ich kompani siłą ściągali ich na dół. — A niech ich szlag! — powiedział na ten widok Mammianos. — Dlaczego nie chcą nam ułatwić tej roboty? 172 — Zwykle nie są tacy zdyscyplinowani — stwierdził Rhisoul- phos. — Podręczniki wojskowości twierdzą, że ta taktyka nigdy nie zawodzi w przypadku Halogajczyków. — Pewnie w tych podręcznikach nie ma ani jednej wzmianki o Harvasie—skomentował Krispos. W kąciku ust Rhisoulphosa zaigrał uśmiech. — Prawdopodobnie Wasza Wysokość ma rację — powiedział i wskazał rękąprzed siebie: —Ale oto on, w całej niepodręcznikowej okazałości. Krispos powiódł wzrokiem za jego ręką. Ta wysoka postać za linią wroga to rzeczywiście musiał być Harvas Czarna Szata; żaden z jego kamratów nic ubierał się w ten sposób. Nie bacząc na jego przezwisko, Krispos spodziewał się kogoś przyodzianego bogato i kolorowo; wład- ca przecież musi się jakoś odróżniać od poddanych. I rzeczywiście, odróżniał się, ale prostotą stroju, a nie jego bogactwem. Gdyby ten płaszcz z kapturem był błękitny, a nie czarny, Harvas przypominałby videssańskiego kapłana. Mniejsza o ubiór; ten człowiek na pewno był przywódcą. Na jego rozkaz Halogajczycy biegali tam i sam ciężkim krokiem, starając się nie myśleć o swych ciężkich zbrojach. A gdy wyciągnął ręce do nieba — szerokie rękawy jego płaszcza łopotały jak skrzydła sępa — barba- rzyńcy trwali na swoich pozycjach. Tego nie dokonał nigdy przedtem żaden halogajski wódz. Mammianos z wściekłością wpatrywał się w przeciwników, jakby dyscyplina, panująca w ich oddziałach, była dla niego najcięższą obe- lgą. Westchnął świszcząco i powiedział: — Jeśli nie chcą wybiec za nami, trzeba będzie stanąć z nimi twarzą w twarz i wykurzyć ich stamtąd. Widać było, że słowa te budzą w nim szczery wstręt; przebiegli yidessańscy taktycy gardzili prostackim stylem walki w bezpośrednim starciu. Ale gdy zawodzi przebiegłość, pozostaje jedynie brutalna siła. Dowódcy pośpiesznie ustawiali szeregi, żołnierze liczyli, ile strzał po- zostało im w kołczanach. Dziki sygnał do szarży zabrzmiał jeszcze raz. Videssańczycy lawiną ruszyli na wał, krzycząc: —Krispos! Imbros! Harvas wzniósł ręce do nieba. Tym razem nie wskazywał jednak ani na wąwóz, ani na żołnierzy, tylko na zbocza. Trokoundos, jadący w pobliżu Krispósa, odwrócił się do niego: — Cofajmy się! — zawołał, utrzymując się na końskim grzbiecie jedynie siłą woli. — Panie! Wycofaj ludzi! 173 Krispos i generałowie spojrzeli na niego z niedowierzaniem: — Na boga, dlaczego?—zdenerwował się Krispos. — Magia wojenna — zaskrzeczał przerażony Trokoundos. Jego głos zginął w huku ogromnych kamieni, staczających się z impetem ze zboczy wąwozu. Krispos przyglądał się magowi, więc nie zauważył, jak pierwsze głazy odrywająsię od ziemi, w której spoczywały spokojnie przez całe lata, a może nawet przez wieki. Ale jeden z żołnierzy, który na to pa- trzył, opowiadał po bitwie przy ognisku: — Widzieliście kiedyś, jak skacze królik, przestraszony przez psa? Te kamienie robiły to samo, tylko że nie skakały bez sensu na boki. Wszystkie ruszyły prosto na nas. Głazy runęły na videssańskąkawalerię z takim łoskotem, jakby gór- ski olbrzym rozdeptał kuźnię. Konie padały jak ścięte i zrzucały jeźdź- ców z grzbietów. Zwierzęta z następnych szeregów nie były w stanie się zatrzymać, wpadały na tamte i na kamienie. Zapanował kompletny chaos. Ludzie i konie z pierwszych szeregów byli pod samym wałem, gdy runęła kamienna lawina. Poodwracali głowy, by popatrzeć na to, co przytrafiło się ich towarzyszom. Niektórzy, skonsternowani, ściągnęli koniom wodze; inni dalej atakowali barykadę. Na to tylko czekali Halogajczycy; rycząc z uciechy, całym tłumem wypadli nawał i rzucili się najeźdźców. Ci stawili desperacki opór, ale nikt nie był w stanie ruszyć im na pomoc przez złomowisko kamieni i kłębowisko powalonych ciał. Krispos patrzył, klął i walił się pięściami po udach, a ludzie Harvasa wyrzynali jego żołnierzy, jednego po drugim. Harvas znowu uniósł ramiona w górę i wskazał na zbocza. Kolejne głazy wyskoczyły z ziemi i runęły na pierwsze linie Videssanczyków. — Zatrzymaj je! — zawołał Krispos do Trokoundosa. — Nie potrafię. Twarz maga ściągnęło olbrzymie napięcie, w oczach błyskało mu szaleństwo. — Przecież to niemożliwe! Emocje i uczucia ludzi na wojnie osła- biają siłę magii, nawet jeśli wszystko jest przygotowane z wyprze- dzeniem. Próbowałem temu przeciwdziałać swoimi zaklęciami, ale jak można się było spodziewać, żadne z nich się nie udało. — Co wobec tego zrobimy? — Imperatorze, jestem zbyt słaby, by pokonać Harvasa, nawet z pomocą moich kolegów—głos Trokoundosa brzmiał, jakby te sło- wa sprawiały mu fizyczny ból. —Możejeśli będę miał ze sobą więcej 174 magów, mistrzów z naszego Kolegium, będziemy razem w stanie go pokonać. — Ale nie teraz—powiedział Krispos. — Nie, Wasza Wysokość, nie teraz. Osłonił obóz swojej armii tak, że nie byłem w stanie go wykryć, stosuje magię wojenną tak silną i niespodzianą, że niemal mnie przy tym zniszczył... Wasza Wyso- kość, od wielu lat nikt mi nie dorównał w sztuce magicznej, ale dziś Harvas mnie przeraził. Pod barykadą prawie wszyscy Videssańczycy padli w boju. Ich ciała i zwłoki żołnierzy przygniecionych kamieniami tarasowały prze- jście na północ. Krispos popatrzył na zbocza wąwozu. Trudno powie- dzieć, ile jeszcze głazów czekało tylko na magiczne polecenie Harva- sa, by zdruzgotać Imperatorskąarmię. Któż zgadnie, jakie czarodziej- skie sztuczki miał jeszcze w zanadrzu czarny mag? — Wycofujemy się —powiedział Krispos, smakując gorycz po- rażki. — Bardzo dobrze, Wasza Wysokość — oświadczył Mammianos. Krispos, zdumiony tymi słowami, aż odwrócił się w siodle, by na niego popatrzeć. — Bardzo dobrze, Imperatorze —powtórzył zażywny generał. — Zasadnicza część tej gry, to umiejętność ograniczania swoich strat do minimum. Bałem się, że będziesz upierał się przy dalszym ataku i zmienisz porażkę w klęskę. — To już jest klęska—oświadczył ponuro Krispos. Choć nad przełęczą rozbrzmiewały żałobne tony sygnału, wzywa- jącego wojsko do odwrotu, Mammianos powiedział: — Nie, Wasza Wysokość. Oddziały sąw ordynku, nie wybuchła panika, a ludzie będągotowi do walki innego dnia... no, może dopie- ro w czasie następnej suchej pory. Ale jeśli pozwolimy temu czarowni- kowi na gorsze rzeczy, nasi ludzie będą zwiewać na sam widok tych jego bandziorów, niezależnie od tego, czy on sam będzie na czele, czy nie. Marna pociecha, ale lepsza, o wiele lepsza niż żadna. Halogajczycy Krisposaustawili się zanim w ariergardzie i armia wycofała się z wąwozu. Gdyby gwardziści chcieli go zabić i przejść na stronę swych ziomków, mieli teraz po temu idealną okazję. Ale oni oglądali się jedynie po to, by wygrażać pięściami nieprzyjaciołom Videssos. Krispos jednak wcale nie zawracał sobie głowy możliwością zdrady; jego oczy, podobnie jak oczy większości żołnierzy, były utkwione w zbocza przełęczy. Całądrogę bał się, że polecąnastępne głazy i zgniotą ludzi i konie na marmoladę. Gdyby Harvas zdążył zaczarować wszystkie 175 skały na całej długości wąwozu, armię mogłaby spotkać olbrzymia klę- ska, bez trudu spełniająca kryteria Mammianosa. Na szczęście jednak odwrót przebiegał spokojnie. Głazy spokojnie tkwiły na zboczach, które stopniowo stawały się coraz niższe. W końcu przed nimi ukazała się szeroka panorama przedgórza. — Wracamy na stare miejsce obozowania? — spytał Mammia- nos. — Czemu nie?—odparł Krispos z goryczą. — Będziemy mogli udawać, że dzisiejszego dnia nie było... to znaczy będą udawać ci, którzy przeżyli. Mammianos chciał go pocieszyć: — Wykonując takie sztuczki, trzeba się liczyć ze stratami w ludziach. — Zdaje się, że nie potrafimy zrobić żadnej, a i tak mamy straty — odparł Krispos, i Mammianos mógł już tylko mruknąć coś pod nosem zamiast odpowiedzi. Po klęsce zawsze w obozie panuje smutek. Do namiotów zwycięzców też dochodząjęki rannych, ale ci, którzy wyszli bez szwanku, mająpo- czucie spełnionego obowiązku. Pokonanym nie dana jest ta pociecha. Cierpiąi nie dość tego; cierpiąze świadomościąporażki. To właśnie porażka sprawiła, że armia Petronasa się załamała; przy- pomniał sobie Krispos i rozkazał wzmocnić posterunki wartownicze na linii z południa na północ. Oficerowie, którym wydał te rozkazy, nie komentowali ich, ale ze zrozumieniem kiwali głowami i pośpiesznie wykonywali jego polecenia. Krispos poszedł na koniec obozu, gdzie leżeli ciężko ranni, czekając na pomoc kapłanów—uzdrowicieli. Ci żołnierze, którzy mogli, saluto- wali mu z szacunkiem i próbowali się uśmiechać, co spowodowało, że poczuł się jeszcze paskudniej. Ale, zanim wrócił do namiotu, widział wszystkich rannych i rozmawiał z tyloma, z iloma zdołał. Zapadła ciemność. Krispos pragnął zasnąć, żeby choć na kilka go- dzin zapomnieć o nieszczęsnym dniu. Ale miał przed sobą obowiązek trudniejszy, niż odwiedziny u ciężko rannych. Musiał powiadomić Ta- nilis o śmierci Mavrosa; odkładał to tak długo w nadziei, że będzie mógł opisać, jak go pomścił. Ale teraz nie miał na to szans—a poza tym, czy to by coś dla niej znaczyło? Jej jedyny syn odszedł z tego świata. Kri- spos zanurzył pióro w inkauście i usiadł, wpatrując się w leżącąprzed nim czystąkartę. Jak miał zacząć ten list? „Autokrata Videssańczyków, Krispos, pozdrawia szlachetnie uro- dzonądamę Tanilis". Tyle zwyczajowa formuła; a co dalej? Potrzebne mu były gładkie zwroty, które z taką łatwością przychodziło pisać osobom kształconym w retoryce, czyli każdemu, kto odebrał formalną 176 edukację. Nie znał się na tym, a nie chciał powierzyć pisania tego listu sekretarzowi. — Imperatorze? — Na zewnątrz namiotu zabrzmiał głęboki głos Geirroda. — O co chodzi?—Krispos odłożył pióro z ulgąi poczuciem winy. — Sprawa honorowa, Wasza Wysokość — odparł gwardzista; na poczucie ulgi było jeszcze za wcześnie. Ostatni raz rozmawiał o halogajskim honorze z Vagnem, który chciał się zabić. Pośpiesznie wyszedł z namiotu: — Co uraziło twój honor, Geirrodzie?—zapytał. — Nie tylko mój, Wasza Wysokość, honor moich ziomków, ty płacisz złotem za służbę — odpowiedział Geirrod. Krispos był wyso- ki, jak na Videssańczyka, ale rozmawiając z gwardzistąmusiał podno- sić oczy. Nachmurzony barbarzyńca mówił dalej: — Ja wybrany mówię, boja pierwszy rzekł, ty Imperator. — Tak było — przytaknął Krispos. — Masz za to mój szacunek. Czy weń wątpisz? Geirrod pokręcił wielkągłową. Rozgoryczony Krispos wycedził: — A więc w jaki sposób zawiodłem ciebie i wszystkich innych Halogajczyków? — Ty nie posłałeś nas na tamtych, co poszli za Harvasem. Trzyma- łeś na tyłach, choć my ci powiedzieli na drodze za Imbros — oświad- czył Geirrod. — Wielu widzi zniewagę, ty nam nie ufasz. Lepiej wra- cać do domu, do Haloga, tu nie nosić topory, co ich nie splamiła krew. Videssańczycy lubią chwalić swoimi najemnymi wojskami. My przy- sięgali walczyć dla ciebie, Imperatorze, nie paradować. — Jeśli naprawdę myślisz, że trzymałem was na tyłach ze strachu, że mnie zdradzicie, to możesz już teraz unurzać swój topór we krwi, Geirrodzie. — Krispos pochylił głowę i czekał, trochę żałując tych słów, bo Halogajczycy nieraz potrafili być okropnie dosłowni. Gdy cios nie padł, wyprostował się i ponownie spojrzał na Geirroda: — Jeśli tak nie uważasz, jak mogłeś utracić honor z mojego powodu? Gwardzista stanął na baczność: — Imperatorze, ja uspokojony. Rozumiem, chodziło nie o to. Po- wiem ziomkom. Ci, co nie uwierzą, to będzie na wątpliwość—tu uniósł do góry swój topór. — W porządku — odparł Krispos. — Powiedz im także, że nie posłałem ich naprzód, bo chciałem powybijać Halogajczyków... to znaczy Halogajczyków Harvasa... strzałami z łuku. Gdyby się udało, wygralibyśmy bez większego trudu. Geirrod głośno prychnął i dodał: 12 — Krispos z Vidcssos 177 — Czasem myślisz, Imperatorze, jak my, Halogajczycy, ale ty Vi- dessańczyk. I pewnie tak powinno być; nic na to nie poradzi, choć człowiek by chciał. Walka jest wartością. Koszta liczyć później. — Masz rację, Geirrod. — Słowa barbarzyńcy brzmiały dla Kri- sposa jak szaleńcza nierozwaga. Wiedział, że zdaniem Halogajczy- ków, większość ludzi z Videssos podziela jego sposób myślenia; wie- dział również, że barbarzyńcy uważająjego rodaków za nadmiernie rozważnych wojowników, a w najgorszym razie —po prostu za nu- dziarzy. Halogajczykom walka sprawiała krwawą rozkosz, nie bili się dla korzyści materialnych. Pewnie dlatego żaden z północnych wo- dzów nigdy nie miał i prawdopodobnie nie będzie miał ani jednego Videssańczyka w szeregach swej gwardii. Krispos wrócił do namiotu, a Geirrod ponownie stanął na poste- runku na zewnątrz, wyraźnie zadowolony z wyniku rozmowy. Impera- tor pozwolił sobie na luksus długiego, choć cichego westchnienia ulgi. Nie kłamał Geirrodowi, to znaczy nie całkiem; miał wcześniej pewne wątpliwości co do jego ludzi. Ale sprytnie zdjął z siebie piętno oszusta; spytał przecież tylko, czy Geirrod uważa, że jego ludzie zosta- li z tyłu z powodu podejrzeń o zdradę. Za to przy następnym spotka- niu z Harvasem będzie mógł bez żadnych zastrzeżeń wystawić Halo- gąjczyków do walki. Zasiadł za składanym stolikiem, który w polu służył mu zamiast biurka. Pergamin i pióro leżały tak, jak je zostawił przed rozmową z Geirrodem. Ale oprócz grzecznościowego zwrotu, karta była czysta. Ponownie westchnął i pożałował, że Trokoundos nie ma żadnego za- klęcia, które by pisało nieprzyjemne listy. Najprawdopodobniej jed- nak nie leżało to w jego możliwościach; magia nie wkraczała w dziedzinę cudotwórstwa. Westchnął znowu, zanurzył pióro w inkauście i swoim zwyczajem napisał wprost, o co mu chodziło. „Droga pani, gdy ja walczyłem z Petronasem na zachodzie, Mavros dowiedział się o klęsce Agapeto- sa i ruszył z armiąna północ od Videssos, by powstrzymać marsz Ha- rvasa Czarnej Szaty. Mam ci do przekazania żałobną wiadomość; zgo- dnie z twą przepowiednią, twój syn poniósł klęskę i zginął na polu walki". Słowa te na nowo wzbudziły w jego sercu żal po stracie przyro- dniego brata. Przeczytał to, co napisał przed chwilą. A może był zbyt szorstki? Po chwili stwierdził, że nie. Tanilis nie lubiła półsłówek... a poza tym, mając ów dar, prawdopodobnie i tak już dawno wiedziała, że jej syn nie żyje. Zastanawiał się przez chwilę, zanim podjął pisanie. „Kochałem 178 Mavrosa jak rodzonego brata. Powstrzymałbym go przed atakiem na Harvasa, gdybym wiedział, co chce zrobić, ale ukrywał przede mną swoje zamiary, a potem było już za późno. Sama wiesz, pani, lepiej niż ja, że miał zwyczaj dążyć do celu, nie zważając na okoliczności". Posypał list drobnym piaskiem, by osuszyć atrament. Potem napi- sał po drugiej stronie: „Szlachetnie urodzona dama Tanilis, w majątku podOpsikionem". Osuszył te słowa i zwinął list w rulon tak, by adres znalazł się na wierzchu. Związał list wstążką, nakapał na nią wosk i odcisnął ^ia nim swój sygnet. Długo wpatrywał się w słoneczny symbol. Był tak samo perfekcyjny, jakby jego armie miały na koncie trzy wielkie zwycięstwa zamiast trzykrotnego lania i widoku podbitego miasta, którego lud- ność wycięto w pień. Wychylił się z namiotu i zawołał kuriera. Gdy mężczyzna wkładał list do wodoodpornej tulei, Krispos obiecał sobie, że zanim skończy się wojna z Harvasem, Imperium znów będzie całością; równie dosko- nałą, jak symbolizująca je pieczęć. Był zadowolony z tej cichej przy- sięgi, ale wolałby mieć więcej pewności, że uda mu się jej dotrzymać. /aaafegraMgfe/aaftg/aferaaagr^^ VII w mieście Videssos panowała żałoba. Towarzyszył jej niemały lęk. Mieszkańcy miasta nie zaznali zagrożenia wojnąz północy od trzystu lat, kiedy to dzikie szczepy Khamorthów wyroiły się ze stepów Padra- ji, by oderwać od Imperium Kubrat, Khatrish i Thatagush. — Ludzie zachowująsię tak, jakby oblężenie miało się zacząć już jutro—skarżył się Krispos Iakovitzesowi w kilka dni po swym powro- cie do miasta. — Rzeźnicy Harvasa siedząprzecież po swojej stronie Gór Paristrańskich i najprawdopodobniej zostaną tam aż do wiosny. Iakovitzes napisał odpowiedź na tabliczce i podał jąKrisposowi: „Nawet Harvas nie zna czarów, które zatrzymałyby deszcze". Potem wskazał ręką na niebo, drugą dłoń przykładając do ucha. Krispos przytaknął; krople deszczu bębniły po dachu, jakby po- twierdzając słowa szlachcica: — W zeszłym roku przeklinałem te wczesne deszcze, bo nie po- zwalały mi ścigać Petronasa. Teraz je błogosławię, bo trzymają Harva- sa z dala od Imperium. Iakovitzes wyjął mu z ręki tabliczkę i coś na niej dopisał: „W spra- wach pogodowych Phos nie daje posłuchu klątwom ani błogosła- wieństwom. Za dużo musi ich wysłuchiwać". — Niewątpliwie masz rację — odparł Krispos. —Ale ludziom to wcale nie przeszkadza i śląw niebo swoje pobożne życzenia. A to, że Harvas jest o kilkaset kilometrów stąd, nie zmienia faktu, że ludzie z trwogą oglądająsię przez ramię przy każdym głośniejszym hałasie na ulicy. i „To nie potrwa długo—odpisał Iakovitzes cynicznie. — Pamiętaj zawsze, że mieszczuchy sąjak dzieci. Pyrrhos na pewno znów się nie- długo postara i da im nowy temat do przemyśleń". Krispos się skrzywił: i 180 , | — Nie przypominaj mi o nim. Coraz bardziej żałował, że Gnatios okazał się nielojalny. Gnatios był nie tylko kapłanem, lecz także politykiem; potrafił być elastyczny. Pyrrhos obierał drogę postępowania i pędził nią na oślep — a jako patriarcha ekumeniczny był na to wystarczająco potężny. Ustępował tylko Krisposowi. Co gorsza, nie dbał o to, że wybrana przez niego droga budzi sprzeciw wszystkich innych duchownych Imperium. Kri- sposowi czasem się wydawało, że patriarsze głównie o to chodziło. Czy chciał, czy nie, udawało mu się to świetnie. „Znam go dłużej, niż ty, wiesz przecież sam—napisał Iakovitzes. — To przecież mój krewny. Mnie także nie akceptuje. On w ogóle prawie niczego nie akceptuje, jak widać"—szlachcic wydał gardłowy odgłos, który oznaczał śmiech. — Nic dziwnego, że ciebie też nie akceptuje! — Krispos również się roześmiał. Ponury, ascetyczny Pyrrhos nie mógł znieść Iakovitze- sa — sybaryty, który w dodatku ciągle szukał towarzystwa młodych mężczyzn. — Widzę, że ani trochę nie zwolniłeś tempa—mówił dalej Auto- krata. — Chyba nawet jeszcze bardziej adorujesz tych chłopców. Krispos pomyślał, że Iakovitzes, po tym jak go okaleczono, rzucił się w wir zmysłowych uciech, by sam sobie udowodnić, że wciąż jest żywym człowiekiem. Szlachcic znów wydał ten gardłowy pomruk: „Wręcz przeciwnie, Wasza Wysokość—napisał. —Teraz to oni adorująmnie". Krispos już miał się roześmiać, ale powstrzymał się, spojrzawszy w twarz Iakovitzesa. — Na boga, ty przecież mówisz serio — powiedział powoli. — Ale... jak to? Dlaczego? Szlachetny panie, wiesz, że nie chciałbym cię urazić; po prostu mnie zadziwiłeś. Iakovitzes napisał na swej tabliczce dużymi literami jedno jedyne słowo: „NIEPOWTARZALNY". Uśmiechnął się szeroko, wskazał na siebie i dopisał: „Na całym świecie nie ma nikogo podobnego. Więc mnie sobie upodobali", spojrzał na Krisposa spod oka. Ten nie wiedział, czy ma się dalej śmiać, czy się zgorszyć. Na szczę- ście wszedł Barsymes i przerwał niewygodnąrozmowę. — Mam tu petycję do Waszej Wysokości — oświadczył vestiarios, podając Krisposowi zwinięty pergamin. — Od mnicha Gnatiosa. — Nikt nie poznałby po jego głosie, że Gnatios niegdyś piastował wyższe stano- wisko. — O wilku mowa—skrzywił się Krispos. Odebrał pergamin z rak 181 Barsymesa, który skłonił się i wyszedł. Imperator popatrzył w stronę Iakovitzesai rozwinął pergamin. —Chcesz posłuchać? Szlachcic przytaknął, więc Krispos zaczął czytać na głos: — „Pokorny, grzeszny, pokutujący mnich Gnatios pozdrawia ską- panego w blasku chwały Imperatora Krisposa, Autokratę Videssańczy- ków".—Przerwał i parsknął pogardliwie: — Lubi troszkę przesady, co? „To dworak", odpisał Iakovitzes tak, jakby to wszystko wyjaśniało. Krispos podjął czytanie: —„Błagam o pozwolenie skorzystania z niezmiernie zaszczytnego przywileju, jakim byłaby krótka przerwa w mym pobycie w klasztorze poświęconym pamięci błogosławionego Skiriosa, abym zaznał przy- jemności przebywania w twym, Wasza Wysokość, szlachetnym towa- rzystwie i mógł cię zaznajomić z wynikami pewnych przeprowadzo- nych przeze mnie badań historycznych, które podjąłem ponownie w odpowiedzi na twojąsugestię, Imperatorze. Wyniki owe, choć do- tyczą dawnych wieków, zdająsię mieć pewne znaczenie w sytuacji, w jakiej obecnie znalazło się Imperium". —Odłożył pergamin. —Jej- ku! Jeśli mam trudności ze zrozumieniem tej jego petycji, to czy można mieć nadzieję, że jego historyczne badania, ważne czy nieważne, będą dla mnie łatwiejsze do pojęcia? „Gnatios nie jest głupi", napisał Iakovitzes. — Wiem o tym —odpowiedział Krispos. —Dlaczego więc mnie traktuje jak durnia? To musi być jakaś intryga; na pewno chce znowu uciec. Będzie się kręcił po całym kraju, zanim go złapiemy; będzie wygłaszał kazania przeciw Pyrrhosowi i z całych sił będzie się starał doprowadzić do schizmy. Dość mi jednego Harvasa, nie mogę sobie teraz pozwolić na problemy z duchowieństwem. Z tego może być wojna domowa. „Nie chcesz go wysłuchać?", napisał Iakovitzes. — Nie, na boga miłosiernego. — Krispos podniósł głos: — Bar- symesie, proszę o inkaust i pióro. Gdy dostał przybory do pisania, dopisał pod tekstem petycji „ZA- KAZUJĘ —K." jeszcze większymi literami, niż Iakovitzes, gdy chwalił się swoją niepowtarzalnością. Potem zrolował pergamin i podał go Barsymesowi. — Dopilnuj, by dotarło to z powrotem do mnicha Gnatiosa — powiedział, pogardliwie akcentując tytuł byłego patriarchy. — Tak jest, Wasza Wysokość—odparł vestiarios. — Dziękuję, Barsymesie. Zanim szambelan wyszedł, Krispos dodał: — A kiedy już skończysz z tym listem, czy mógłbyś mi przynieść 182 coś z kuchni? Wszystko mi jedno co, po prostu mam ochotę coś prze- kąsić. Ty także, szlachetny panie? Iakovitzes kiwnął głową. „Poprószę także o wino, szanowny panie", napisał i podsunął ta- bliczkę pod nos Barsymesowi. Po chwili vestiarios wniósł srebrną tacę, dzban wina, dwa puchary i półmisek ze srebmąpokrywą. Gdyjąuniósł, cała komnata wypełniła się korzennym aromatem: — Przepiórki w sosie z sera, czosnku i oregano, Wasza Wysokość. Czy to cię zadowoli, Imperatorze? — Na pewno — uspokoił go Krispos. Ze smakiem zabrał się za swojąprzepiórkę i po chwili się z nią uporał. Iakovitzes jadł wolniej. Musiał kroić mięso na maleńkie kawałeczki i każdy z nich połykał, przechylając głowę w tył i popijając łykiem wina; nie mając języka, nie mógł przesuwać jedzenia w ustach ani popychać go do gardła. Ale i w tym przypadku, jak i w wielu innych, świetnie sobie dawał radę, bo przybrał na wadze tak, że już niemal przypominał dawnego siebie. Gdy szlachcic zjadł ostatni kęs mięsa z udka, Krispos uniósł puchar w toaście: — Cieszę się, że widzę cię w tak dobrej formie—powiedział. „Też się cieszę, że jestem w tak dobrej formie", odpisał Iakovitzes. Krispos parsknął śmiechem. Wypili. Dara wyprostowała się, blada jak chusta. Pokojówka wytarła jej usta i podbródek wilgotną chusteczką, a potem schyliła się po stojącą na podłodze miednicę i wyniosła jąz komnaty. — Szkoda, że nie mam wymiotów porannych—oświadczyła Im- peratorowa zmęczonym głosem. — Teraz zdarza mi się to o każdej porze dnia i nocy. Krispos podał jej kubek wina: — Proszę, zmyj ten przykry smak z ust. Dara ostrożnie pociągnęła niewielki łyk. Przechyliła głowę i czekała, oceniając wpływ napoju na swój żołądek. Gdy pierwszy łyk przeszedł gładko, napiła się znowu. — Może jednak powinnam sama karmić Phostisa—zastanawiała się. —Akuszerki twierdzą, że karmiące matki rzadziej zachodząw ciążę. — Też o tym słyszałem — odparł Krispos.—Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Tak czy siak, mam nadzieję, że ci się wkrótce polepszy. — Ja też — Dara wzniosła oczy ku niebu. —Ale jeśli z tym dziec- 183 kiem wszystko pójdzie tak samo, jak z Phostisem, to będę rzygać je- szcze przez dwa tygodnie. — Nie, na pewno nie. —Ale Krispos wiedział, że będzie bacznie liczył dni czekając, kiedy Dara przestanie wymiotować i kiedy dziecko się urodzi. Właściwie jej ufał; prawie całkowicie. Wprawdzie był w mieście zaledwie kilka dni między kampaniami przeciw Petronasowi i Harvasowi, ale nie marnowali wtedy czasu. Mdłości zaczęły się mniej więcej we właściwym momencie: nie było sensu orientować się po okresach Dary, bo w dalszym ciągu były zakłócone przez połóg. Ale i tak liczył dni. Dara już raz oszukała, dla niego, a więc mogła oszukać i przeciw niemu. Było to nieprawdopodobne, ale Autokraci, którzy ignorowali rzeczy nieprawdopodobne, panowali raczej krótko. Dara powiedziała: — Wczoraj Phostis sam usiadł. — Tak mi powiedziała piastunka. — Krispos postarał się, by w jego głosie zadźwięczało zadowolenie. Starał się jak mógł, ale nie potrafił w sobie wykrzesać dość uczucia w stosunku do małego. Cały czas się zastanawiał, czy przypadkiem nie wychowuje kukułczego podrzutka. Jeśli ten następny dzieciak będzie chłopcem... pomyślał. Zaczął marzyć o tym, w jaki sposób będzie się nim zajmował i uświadomił sobie, że tym razem wie na pewno: ten chłopak jest jego synem. Dara zmieniła temat: — Jak tam wpływy z podatków? — Na zachodnich ziemiach sprawy przedstawiają się nieźle. Na wyspie Kavria, półwyspie Opsikion i w regionach sąsiadujących ze stolicą, też nie najgorzej. Na północy... — Krispos nie musiał koń- czyć. W okolicach Gór Paristrańskich tylko drapieżne ptaki potrafiły jeszcze znaleźć coś dla siebie. — Starczy nam wiosną na wojnę przeciw Harvasowi?—spytała. Była córkągenerała; wiedziała, że armia potrzebuje pieniędzy i sprzętu tak samo, jak żołnierzy. — Logothetes ze skarbca twierdzi, że powinno starczyć—odpo- wiedział Krispos. — Mamy wreszcie z głowy Petronasa i będziemy mogli skoncen- trować wszystkie wojska na północy. Potrząsnął głową: — To naprawdę trzeba było zrobić w zeszłym roku. Może udało- by nam się wtedy ocalić Imbros. Chwała Phosowi, że Imperium jest wreszcie zjednoczone. Nagle, jak w mamej sztuce, do komnaty wbiegł eunuch Longinos; jego tłusta, gładka twarz lśniła od potu. 184 — Panie—wysapał — ludzie mówią, że koło Głównej Świątyni wybuchły zamieszki. Krispos wstał i zmierzył go spojrzeniem tak pełnym wściekłości, że przerażony eunuch aż się cofnął. Imperator z trudem powstrzymał wybuch: — Powiedz mi coś więcej — poprosił. — Wasza Wysokość, właściwie nic więcej nie wiem — odparł eu- nuch drżącym głosem.—Przyszedł jakiś żołnierz z tą wiadomością, a ja tu przybiegłem, żeby ci ją, Imperatorze, jak najszybciej przekazać. — Bardzo słusznie zrobiłeś, Longinosie. Dziękuję ci za to—od- parł Krispos, już w pełni panując nad sobą. — Zaprowadź mnie do tego żołnierza. Muszę posłuchać, co on ma do powiedzenia. Eunuch odwrócił się i wyszedł. Gdy Krispos ruszył jego śladem, Dara odezwała się jednym słowem: — Pyrrhos. — Tak, mnie też to przyszło na myśl — powiedział Krispos przez ramię i pośpieszył za służącym. Gdy wyszedł na schody swej rezydencji, żołnierz padł na twarz, a potem pośpiesznie powstał. Wyglądał jak człowiek, który wydostał się ze środka rozdrażnionego tłumu; miał podartą tunikę, spłaszczony uderzeniem kapelusz, zakrwawiony nos i potężny fioletowy siniak na prawym policzku. — Na boga, człowieku, co tam się dzieje? — spytał Krispos. Mężczyzna potrząsnął głowąi wytarł nos rękawem. — A niech lód mnie ogarnie, jeśli wiem, o co chodzi, Wasza Wy- sokość. Szedłem sobie za swoimi sprawami, aż tu z przedsionka Głów- nej Świątyni wypadł na mnie tłum. Wszyscy krzyczeli na całe gardło i tłukli się, czym popadło. A potem dopadli mnie. Dalej nie mam poję- cia, czego chcieli, ale pomyślałem, że będziesz chciał, Imperatorze, dowiedzieć się o tym jak najprędzej, więc przyszedłem—znowu mu- siał wytrzeć nos. — Jestem ci zobowiązany—odparł Krispos. — Powiedz mi, jak się nazywasz. — Jestem Tzouroulos, panie, zastępca dowódcy szwadronu u Mammianosa. Służę pod kapitanem Selymbriosem. — Jesteś dowódcą szwadronu, Tzouroulosie, a oprócz tego do- staniesz brzęczącą nagrodę. Krispos zwrócił się do Halogąjczyków, którzy z zainteresowaniem przysłuchiwali się tej wymianie zdań: — Vagn, pójdziesz do... hmm... do pułku Rhisoulphosa w koszarach. Niechjak najszybciej jadądo Głównej Świątyni. Powiedz 185 im, że chodzi o zamieszki, a nie walkę... jeśli zaczną zabijać bez opa- miętania, całe miasto może stanąć w ogniu. — Tak jest, Imperatorze. Pułk Rhisoulphosa. — Vagn zasalutował i pobiegł wykonać rozkaz. Jego długie jasne włosy unosiły się i opadały mu na kark przy każdym kroku. Krispos powiedział do Longinosa: — Kiedy już przywrócimy porządek, a z bożą pomocą, zrobimy to na pewno, chciałbym porozmawiać z najświętszym ekumenicznym pa- triarchą, Pyrrhosem; może będzie umiał wyjaśnić, co mogło być przy- czyną rozruchów. Bądź tak dobry, szacowny panie, i napisz w moim imieniu formalne wezwanie dla Pyrrhosa do Wielkiej Sali Sądowej w sprawie złożenia wyjaśnień; potem przedstaw mi je do podpisu. — Tak jest, Wasza Wysokość. Natychmiast. Do Wielkiej Sali Są- dowej? Nie tutaj? — Nie. Rozruchy przed świątyniami to poważna sprawa. Chcę przy- pomnieć Pyrrhosowi, że nie jestem bynajmniej zachwycony jego po- stępowaniem. Będzie mu to łatwiej zrozumieć, jeśli zostanie wezwany do Wielkiej Sali Sądowej. — Rozumiem, Wasza Wysokość. — Longinos wyszedł, porusza- jąc bezgłośnie ustami, gdy układał w myśli treść pisma. Krispos popa- trzył na wschód, a potem na północ, ku Głównej Świątyni. Jej ogrom- nej kopuły i pozłacanych kul na wieżach nie było widać spoza rezy- dencji i innych zabudowań pałacowych, ale zamieszkom często towa- rzyszyły podpalenia. Nie dostrzegał jednak słupa czarnego dymu. W końcu mamy porę deszczową, pomyślał z nadzieją. Choć tego dnia zaledwie mżyło, ściany i ogrodzenia były wilgotne. Wszedł do rezydencji. Longinos podał mu wezwanie. Przeczytał je, kiwnął głową, podpisał dokument i przyłożył na nim swąpieczęć. Szam- belan zabrał pergamin. Krispos czekał i denerwował się. Wiedział, że wydał właściwe rozkazy, ale nawet władza imperatora miała swoje gra- nice; często stanowili je wykonawcy owych rozkazów. Słońce już się chyliło ku zachodowi, kiedy nadjechał goniec od Rhisoulphosa, z wiadomością, że zamieszki stłumiono. — Ano — powiedział wesoło—paru z nich zarobiło po głowie. Mieszczuchy nie mająodwagi, żeby walczyć z wojskiem, a poza tym cały czas prali się między sobą. Cywile. —podsumował z pogardą. — Chcę porozmawiać z tymi, których uwięziliście; muszę się zo- rientować, od czego to wszystko się zaczęło—stwierdził Krispos. — Jest paru takich—odpowiedział żołnierz. — Mająich wsadzić do więzienia w budynku rządu na Środkowej. 186 — A więc pójdę tam—odparł Krispos, zadowolony, że wreszcie ma co robić. Nie mógł jednak tak po prostu sobie pójść do wielkiego granitowego budynku, jak zwykły obywatel. Przed wyjściem z rezydencji musiał zwołać oddział Halogajczyków i dwunastu nosi- cieli parasoli. Trochę to potrwało, więc w końcu trzeba było wezwać też nosicieli pochodni. Jeden z pałacowych eunuchów musiał powiadomić strażników i żołnierzy w budynku rządu, by wszyscy byli już gotowi na przyby- cie Krisposa. Zaprowadzono go do izby na parterze, nad celami. Gdy tylko się rozgościł, dwóch strażników wprowadziło mężczyznę w kajdanach. — Na twarz przed majestatem—warknęli. Więzień ukląkł, a potem niezgrabnie padł na ziemię. Jeden z dozorców powiedział: — Panie, to jest Koprisianos. Próbował rozwalić czaszkę żołnie- rzowi. — I zrobiłbym to, Imperatorze, na pewno, tylko że ten skurwysyn miał hełm —powiedział Koprisianos z wściekłością. Był wyjątkowo brzydki, a teraz wyglądał jeszcze gorzej ze spuchniętąi rozciętą war- gą. Zdaje się, że brakowało mu też paru zębów. — Mniejsza o to—odpowiedział Krispos. — Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, od czego zaczęła się ta bójka. — Też bym chciał—odpowiedział więzień. — Wiem tylko, że ktoś mnie uderzył. Odwróciłem się i mu oddałem... to znaczy zdaje mi się, że to był on; wtedy już wszyscy rzucili się biegiem i krzyczeli coś o heretykach, wyznawcach Skotosa i jeden dobry bóg wie, o czym je- szcze. Starałem się tylko zrewanżować tym, co mnie tłukli, aż wreszcie jakiś durny żołnierz złamał mi włócznię na głowie. Nie wiem, co było dalej; obudziłem się już tutaj. — Aha.—Krispos zwrócił się do strażników. —Zabrać go. Zdaje się, że przypadkiem znalazł się w samym środku bijatyki i cholernie mu się to spodobało. Przyprowadźcie takich, co widzieli wszystko od po- czątku, albo tych, co zaczęli zamieszki, jeśli znajdziecie kogoś, kto się do tego przyzna. Chcę wiedzieć, kto dał temu początek. — Tak jest, Wasza Wysokość —powiedzieli strażnicy jednocze- śnie. Jeden z nich dodał: — Idziemy—i wyprowadził Koprisianosa. Po dłuższej chwili wrócili ze starszym mężczyzną odzianym w resztki czegoś, co było kosztowną szatą. — Ten tutaj to Mindes. Złapano go przed Główną Świątynią. Na twarz, człowieku! 187 Mindes padł na ziemię z elegancją, która zdradzała, że robi to nie pierwszy raz. — Na rozkaz Waszej Wysokości. Mam zaszczyt służyć jako star- szy sekretarz ypologety Gripasa—powiedział wstając. Urzędnik skarbowy średniego szczebla — pomyślał Krispos i powiedział: — Wcale mi się nie podoba, że ci, którzy przysięgali pracować dla dobra państwa, są aresztowani pod zarzutem udziału w zamieszkach. Jak to się stało, że się tak zhańbiłeś? — Chciałem tylko posłuchać kazania najświętszego patriarchy Pyrr- hosa, Wasza Wysokość — odpowiedział Mindes. — Jego słowa za- wsze były dla mnie natchnieniem, a dziś były pełne szczególnego żaru. Mówił, że ciąży na nas święty obowiązek wykorzenienia wpływu Sko- tosa z naszego życia we wszystkich jego przejawach i z całego naszego miasta. Mówił, że nawet niektórzy kapłani zbyt długo tolerują zło. — Czyżby?—spytał Krispos czując, że robi mu się słabo. -— Tak, Wasza Wysokość, naprawdę tak powiedział i jest w tym bardzo dużo prawdy. — Mindes nakreślił znak słońca, na ile pozwalały mu na to skute kajdankami dłonie, i mówił dalej: — Później ludzie dys- kutowali o kazaniu, jak to zawsze po wyjściu z Głównej Świątyni. Wy- mieniono kilkunastu kapłanów znanych z pobłażliwości. A potem ktoś zawołał, że Skotosa pewnie tak samo raduje zbyt wielka surowość hie- rarchii kościelnej. Ktoś inny uznał to za celową zniewagę wymierzoną przeciw Pyrrhosowi i... — Kajdanki Mindesa zadźwięczały, gdy urzę- dnik wzruszył ramionami. — A ty oczywiście byłeś w tej całej awanturze zupełnie niewinny? — Całkowicie, Wasza Wysokość —powiedział Mindes tonem, w którym dźwięczała sama słodycz. Jeden z dozorców aż się rozkasłał: — Gdy go ujęto, Wasza Wysokość, miał przy sobie pięć sakiewek, nie licząc własnej. — Jako urzędnik skarbowy, prawda?—skomentował Krispos. Straż- nicy roześmiali się. Mindes wyglądał niewinnie —jak człowiek, który ma w tym długąpraktykę, pomyślał Krispos i powiedział: — Dobrze. Zabierzcie go teraz do celi i przyprowadźcie mi kogoś, kto widział, od czego to wszystko się zaczęło. Następny świadek opowiedział bardzo podobną historię. Żeby się upewnić, Krispos przesłuchał jeszcze jedną osobę i usłyszał od niej to samo. Potem wrócił do rezydencji i przez całą noc zastanawiał się, co ma zrobić z Pyrrhosem. Niezłym pomysłem byłoby założenie mu na 188 stałe knebla, ale podejrzewał, że patriarcha będzie protestował, natu- ralnie ze względów teologicznych. — A może wręcz przeciwnie — stwierdziła Dara, gdy podzielił się z nią swoim pomysłem. — Może uznać, że to świetny nowy sposób praktykowania ascezy i próbować narzucić go wszystkim kapłanom. Powiedziawszy to, wybuchnęła śmiechem, a Krispos jej zawtóro- wał, ale tylko przez chwilę. Na ile znał Pyrrhosa, były spore szanse, że Dara miała rację. Główną Salę Sądową ogrzewano, podobnie jak rezydencję, gorącą wodą rozprowadzaną systemem rur pod podłogą. Sala była jednak dużo większa od prywatnych pomieszczeń Imperatora, więc ciepło było w niej tylko przy samej podłodze. Tron Krisposa stał na podwyższeniu, mniej więcej metr osiemdzie- siąt nad ziemią i Imperator marzł przeraźliwie. Niektórzy z dworzan, stojących wzdłuż podwójnej kolumnady wiodącej do tronu, trzęśli się z zimna. Halogajskim gwardzistom było ciepło; mieli na sobie spo- dnie. U siebie na wsi Krispos też nosiłby zimąspodnie. Przeklinał modę, a potem uśmiechnął się, wyobrażając sobie wyraz twarzy Barsymesa, gdyby zaproponował mu, że pójdzie do Głównej Sali Sądowej ubrany w coś odmiennego od szkarłatnej szaty, jakąprzewidywała etykieta. Uśmiech zniknął z twarzy Krisposa na widok patriarchy, który po- jawił się na drugim końcu sali. Pyrrhos szedł w stronę tronu spręży- stym krokiem, jak młodzieniec. Miał prawo nosić szaty z błękitnego jedwabiu i złotogłowiu, prawie tak samo bogato zdobione, jak odzie- nie Imperatora. Założył jednak tylko prosty mnisi habit, przemoczony i prawie granatowy od deszczu. Gdy podszedł bliżej, Krispos usłyszał, jak w butach kapłana chlupie woda; Pyrrhos nie akceptował deszczu i dawał temu wyraz, ingorując jego istnienie. Padł na twarz przed Krisposem i przycisnął czoło do posadzki, cze- kając na pozwolenie powstania. — Czym mogę służyć Waszej Wysokości?—zapytał. Nie unikał wzroku Krisposa; jeśli dręczyły go wyrzuty sumienia, ukrywał to zna- komicie. Chyba jednak tak nie było; w odróżnieniu od większości Vi- dessańczyków, Pyrrhos był szczery aż do-bólu. — Najświętszy ojcze, nie jesteśmy zadowoleni z twego postępo- wania —oświadczył Krispos oficjalnym tonem, specjalnie wyuczo- nym na takie okazje. Prawie się uśmiechnął z zadowolenia, że tym razem pamiętał o pluralis maiestatis. 189 — Dlaczegóż to, Wasza Wysokość? — spytał Pyrrhos. — Przez cały czas po prostu staram się mówić prawdę. Czy prawda może spowo- dować niezadowolenie kogoś, kto nie ma powodów, by się jej obawiać? Krispos zacisnął zęby. Można się było spodziewać, że audiencja nie pójdzie gładko. Pyrrhos odziewał się w praworządność, jak w kolczugę. Imperator odrzekł: — Wszczynanie sporów ze świątyniami nie służy ani im, ani Impe- rium jako całości. Jedyną osobą, która skorzysta na naszych wewnę- trznych walkach, będzie Harvas Czarna Szata. — Wasza Wysokość, nie zamierzam powodować schizmy — oświadczył Pyrrhos. — Pragnę jedynie oczyścić świątynie ze zgub- nych praktyk, które zrodziły się w latach rozluźnionej dyscypliny. Krispos żałował, że nie może wrzasnąć na całe gardło: „Nie teraz, ty cholerny idioto!". Mógł tylko odpowiedzieć: — Ponieważ praktyki, o których mówisz, narastały już od dawna, może byłoby lepiej wykorzeniać je delikatnie, a nie wyrywać je z ziemi całą garścią. — Nie, Wasza Wysokość—obstawał twardo Pyrrhos. — One są jak pajęczyna tkana przez Skotosa; maleńkie przewinienia narastają z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, aż w końcu czyste zło i deprawacja uzyskująpowszechnąaprobatę. Powiadam ci, Imperatorze, że Gnatios i jemu podobni uczynili Videssos miejscem, gdzie bóg ciemności ma wolną rękę! — Tu splunął na posadzkę z polerowanego marmuru i nakreślił znak słońca na przemoczonej wełnianej szacie. Kilku dworzan również się przeżegnało. Inni z lękiem spoglądali na Krisposa, zastanawiając się, jak on śmiał prosić patriarchę, by ten po- wściągnął swą krucjatę przeciwko złu. Ale Krispos oświadczył: — Mylisz się, najświętszy ojcze. W jego twardym głosie dźwięczała pewność siebie. To sprawiło, że patriarcha szerzej otworzył oczy; nie był przyzwyczajony, by ktoś inny poza nim przemawiał w ten sposób. Krispos mówił dalej: — Bez wątpienia, Skotos skrada się po ulicach miasta Videssos, ale tak jest na całym świecie. Aleja widziałem miasto, gdzie on rzeczywi- ście dostał wolnąrękę. W dalszym ciągu widzę Imbros w moich snach. — Dokładnie tak jest, Wasza Wysokość. Walczę o to, by Vides- sos nie zaznało losu, jaki spotkał Imbros. Zło, które jest w nas, może nas pożreć, jeśli damy mu na to czas i jeśli go nie wykorzenimy już teraz. 190 — Zło, którym jest Hajyas Czarna Szata, pożre nas już niedługo, jeśli go natychmiast nie wykorzenimy — odpowiedział Krispos. — Jak zamierzasz celebrować mszę bez wiernych, jedynie w obecności zwłok powbijanych na pal? Najświętszy ojcze, lepiej się zastanów, które zwycięstwo jest teraz ważniejsze. Pyrrhos zamyślił się; Krispos w pełni to docenił. W końcu patriar- cha oświadczył: — Imperatorze, ty masz swoje troski, a ja mam swoje — w jego głosie brzmiał smutek, jakby nie oczekiwał, że Krispos zmusi go, by się do tego przyznał. — Jeśli widzę zło i nie robię nic, aby je zwalczyć, jest tak, jakbym to ja je czynił. Nie mogę przymykać oczu, bo sam skazałbym swą duszę na wieczny lód. — Nawet jeśli inni ludzie, dobrze widziani przez duchowieństwo, nie uważajątego czegoś za złe?—upierał się Krispos. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że każdy, kto jest innego zdania, niż ty, spędzi wieczność w okowach lodu? — Tak daleko bym się nie posuwał, Wasza Wysokość — odparł Pyrrhos, choć jego oczy mówiły, że zrobiłby to z chęcią. Słowa z trudnościąprzechodziły mu przez gardło: — Zasada ekonomii teo- logicznej może objąć pewne przekonania, co do których nie ma dowo- du, że są aktywnie szkodliwe. — Zatem, póki toczymy wojnę z Harvasem, stosuj ją, jak najczę- ściej się da. Gdybyś nie zrobił sobie celowo tylu wrogów w świątyniach, być może wielu kapłanów opowiadałoby się teraz po twojej stronie. Ale teraz zastanów się jeszcze i powiedz mi prawdę; czy potrafisz so- bie wyobrazić, że zasada ekonomii obejmuje Harvasa lub jego uczyn- ki? Pyrrhos ponownie zamilkł, szukając uczciwej odpowiedzi: — Nie — odparł w końcu, starając się nie nadawać temu słowu żadnej intonacji. Choć pragnął także zachować kamienną twarz, jego mina przypominała gracza w kości, który zbyt późno zorientował się, że go oszukano. Skłonił się sztywno: — Niechaj więc będzie, jak chcesz, Wasza Wysokość. Postaram się stosować zasadę ekonomii tam, gdzie będzie można, tak długo, jak Harvas będzie na nas zbrojnie nastawał. Kilku dworzan, zdumionych i zaskoczonych, że Krisposowi udało się zmusić Pyrrhosa do ustępstw, zaczęło bić brawo. Krispos, sam zdumiony i zaskoczony, starał się zachować obojętność. Naturalnie, zauważył te wszystkie ograniczające zwroty, które patriarcha zastoso- wał, gdy obiecywał ustępstwa. 191 Odrzekł: — Świetnie, najświętszy ojcze. Wiedziałem, że mogę na tobie po- legać. Patriarcha skłonił się ponownie, jeszcze bardziej niż poprzednio przypominając automat. Chciał ponownie paść na twarz, by móc opu- ścić Salę Sądu. Krispos wyciągnął rękę: — Zanim odejdziesz, najświętszy ojcze, powiedz mi jeszcze jedną rzecz. Czy mnich Gnatios prosił cię niedawno o pozwolenie opuszcze- nia klasztoru? — Tak było, Wasza Wysokość. Jego prośba była bardzo oficjal- na — stwierdził Pyrrhos z urazą— ale i tak odrzuciłem tę petycję. Niezależnie od powodów, dla których chce stamtąd wyjść, na pewno będzie chciał napytać nam biedy. — Tak, najświętszy ojcze. Też tak sądzę. Twarz Pyrrhosa wykrzywił grymas, który mógłby być uśmiechem. W końcu jednak ortodoksyjny patriarcha zadowolił się krótkim, gwał- townym skinieniem głowy. Padł na twarz, powstał i wycofał się sprzed tronu na odległość, gdzie mógł się już odwrócić i odejść, nie obraża- jąc monarchy. W momencie, gdy opuścił salę, podbiegł służący i pośpiesznie osuszył posadzkę z deszczowej wody, która nakapała z szat duchownego. Krispos rozejrzał się po Głównej Sali Sądowej, z szerokim, pełnym zadowolenia uśmiechem. Nikt nie krzyczał: „Zwyciężyłeś, Krisposie!", ale on wiedział, że właśnie odniósł niemały sukces. Phostis przeturlał się z brzuszka na plecy i z powrotem na brzuszek. Właśnie chciał powtórzyć tę czynność, gdy Krispos go przytrzymał na samym brzegu łoża. — Nie rób tego — ostrzegł go. — Jesteś za mądry, żeby zostać farmerem, maluchu. — Za mądry, żeby zostać farmerem?—powtórzyła zdziwiona Dara. — Farmer może się czegoś nauczyć tylko w jeden sposób: jak się solidnie huknie w łeb—wyjaśnił Krispos i podniósł Phostisa do góry. Chłopczyk obiema rączkami złapał go za brodę i szarpnął do siebie. — Aj! — zawołał Krispos i delikatnie wyplątał z włosów lewą a potem prawąłapkę; naturalnie, przez ten czas lewa znowu znalazła się w jego brodzie. Spróbował jeszcze raz i w końcu udało mu się oswobodzić włosy. 192 Phostis natychmiast poturlał się na sam brzeg łoża. Krispos znowu go złapał. — Mówiłem ci już—powiedział. — Dlaczego niemowlaki nie są posłuszne? — Jesteś dla niego bardzo łagodny — powiedziała Dara. — To dobrze, szczególnie biorąc pod uwagę, że... — urwała zdanie. — Nie warto spuszczać mu lania, zanim nie urośnie i nie będzie rozumiał, za co dostaje w skórę — odpowiedział Krispos udając, że nie rozumie, o co jej chodziło. Chciała powiedzieć: „biorąc pod uwa- gę, że mały może być synem innego". Potem sama się nad tym zasta- nowiła. Phostis wcale nie ułatwiał im zadania; trudno było dopatrzeć się w nim podobieństw. Maluch postanowił znowu sturlać się z łoża. Tym razem prawie mu się to udało. Krispos schwycił go za kostkę i wciągnął z powrotem: — Tego nie powinieneś robić — przypomniał. Phostis roześmiał się. Uważał to za świetnązabawę. — Cieszę się, że spędziszz nami całązimę —powiedziała Dara. — Wreszcie będzie mógł cię dobrze poznać. Latem, kiedy byłeś na wy- prawie, całkiem o tobie zapomniał. — Wiem.—Krispos z jednej strony chciał mieć Phostisaprzy sobie nocąi dniem, żeby i mały, i on sam nie mieli żadnych wątpliwości co do jego ojcostwa. Z drugiej strony zaś, nie chciał mieć z chłopcem nic wspól- nego. W rezultacie Imperator nie był pewny swoich uczuć, które z każdym mijającym dniem stawały się coraz bardziej poplątane. Dzieciak zaczął marudzić i wtykać sobie palce do ust. — Ząbkuje, biedaczek—powiedziała Dara. — Poza tym pewnie robi się głodny. Zadzwonię po piastunkę. — Pociągnęła zielony sznur, który poruszał dzwonkiem w pokojach służących. W chwilę później ktoś cicho zapukał do drzwi. Krispos otworzył, ale to nie była piastunka, tylko Barsymes. Vestiarios skłonił się: — List do ciebie, Imperatorze. — Dziękuję, szanowny panie. — Krispos odebrał zapieczętowany pergamin. Korytarzem biegła już piastunka; uśmiechnęła się do nie- go, minęła go w drzwiach i pośpieszyła do zapłakanego dziecka. — Od kogo? — spytała Dara, gdy kobieta wzięła od niej Phostisa. Krispos nie musiał otwierać, by odpowiedzieć na to pytanie. Roz- poznał pieczęć i eleganckie, precyzyjne pismo adresu: — Od Tanilis—stwierdził.—Wiesz, od matki Mavrosa. — Tak, wiem — odpowiedziała Dara i zwróciła się do piastun- ki: —Iliano, czy mogłabyś go na trochę stąd zabrać? Anthimos potrafił traktować służących jak powietrze, gdy było to 13 — Krispos z Vidcssos 193 mu na rękę. Darze przychodziło to z większą trudnością, a Krispos ledwie to znosił—w młodości nie miał przecież żadnych służących. Iliana wyszła; Barsymes, ideał służącego, opuścił ich już dawno. — Przeczytasz mi go?—spytała Dara. — Oczywiście.—Krispos złamał pieczęć, zsunął wstążkę i rozwinął pergamin. „ Dama Tanilis pozdrawia Jego ImperatorskąMość, Krisposa, Au- tokratę Videssańczyków. Dzięki za wyrazy współczucia. Masz rację, mój syn umarł tak, jak żył; szedł wprost przed siebie, bez wahania i nie patrzył, co czai się na poboczu". Przeczytawszy ten dokładny opis sytuacji, w jakiej zaatakowano armię Mavrosa, Krispos przerwał i po raz kolejny zastanowił się nad wieszczym darem Tanilis. Po chwili się uspokoił i podjął lekturę: „Nie wątpię, że zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy, by go ocalić przed jego własną głupotą; nikogo jednak nie można uchronić przed nim samym i aktami jego własnej woli. W tym tkwi właśnie istota śmiertel- nego zagrożenia, jakie przedstawia sobą Harvas Czarna Szata: on, poznawszy dobro, porzucił je na rzecz zła. Żałuję, że nie jestem męż- czyznąi nie stanę przeciw niemu do boju, choć wiem, że jest potężniej- szy ode mnie. Może jednak spotkam się z nim, mimo wszystko; oby Phos to sprawił. Niech dobry bóg pobłogosławi cię, Imperatorze, a także twąlmperatorowąi synów. Żegnaj". Dara zwróciła uwagę na ostatnie słowa listu: — Synów? Krispos spojrzał na list: — Tak napisała. Jego żona nakreśliła na sercu znak słońca: — Mówisz, że ona ma dar widzenia? — Zawsze miała. — Krispos dotknął dłonią brzucha Dary. Jeszcze nie było widać ciąży, nawet gdy była naga, a tym bardziej w ciepłych zimowych szatach. — Jak mu damy na imię? — Jak dla mnie jesteś zbyt praktyczny... nie wybiegam tak daleko w przyszłość.—Gdy Dara zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad pytaniem, w kącikach jej ust i na czole pojawiły się drobniutkie zmar- szczki. Nie było ich tam, gdy Krispos jako vestiarios po raz pierwszy przybył do imperatorskiej rezydencji. Dara była prawie w jego wieku; te nieznaczne oznaki starzenia się, widoczne na jej twarzy, przypo- mniały mu, że sam też nie staje się coraz młodszy. Powiedziała: 194 — Ty wybrałeś imię dla Phostisa. Jeśli to rzeczywiście będzie syn, może nazwiemy go Evripos, po moim dziadku ze strony ojca? — Evripos. — Krispos pogładził się z namysłem po brodzie. — Może być. — A więc załatwione. Mamy drugiego syna. — Dara przeżegnała się znakiem słońca. — Szkoda, że Mavros nie odziedziczył po matce jej daru—popatrzyła na list, który Krispos wciąż trzymał w ręce. — Ano, prawda. Nigdy nie zdradzał takich talentów; w każdym razie nie w mojej obecności. Gdyby je miał, nie ruszyłby się z miasta. Wiem, że nie bał się o swojąosobę; gdy go poznałem, strasznie chciał być żołnierzem. — Krispos uśmiechnął się, przypominając sobie, jak Mavros ścinał przydrożne zarośla, gdy jechali do Opsikionu z willi Tanilis. —Ale nigdy nie naraziłby na niebezpieczeństwo całej armii. — Na pewno masz rację. — Dara zawahała się i spytała: — Czy myślałeś już o powołaniu nowego Sevastokratora? — Pewnie zajmę się tym w najbliższych dniach. —Nie wydawało się to Krisposowi tak pilne, jak w czasach, gdy powoływał na to sta- nowisko Mavrosa. Teraz nie zagrażał mu żaden buntownik, nie musiał być obecny jednocześnie w dwóch miejscach, a zatem nie potrzebował aż tak po- tężnego ministra. Mimo to zastanawiał się dalej na głos: — Pewnie wybiorę Iakovitzesa. Służył mi rzetelnie. Do tego zna dobrze miasto i cały świat. — Aha—przytaknęła Dara.—Tak, to odpowiedni człowiek. Powiedziała te zwykłe słowa w taki sposób, że spojrzał na nią podejrzliwie: — Czy może myślałaś o kimś innym? Jej smagła cera dobrze maskowała rumieniec, ale Krispos i tak go zauważył. Odpowiedziała, starannie udając obojętność: — Ja raczej nie, ale mój ojciec chciał się dowiedzieć, czy zastana- wiasz się nad jakimiś konkretnymi osobami. — Czyżby? To znaczy, chciał się dowiedzieć, czy zastanawiam się nad jego osobą, prawda? — Tak, tak właśnie — rumieniec na jej twarzy nabrał głębszej bar- wy. —Jestem pewna, że w tym pytaniu nie ma nic niezwykłego. — Bez wątpienia. Powiedz mu tak, Daro: po pierwsze, moim zda- niem, mógłby być dobrym Sevastokratorem, gdybym tylko mógł mu zaufać, że nie będzie nic knuł za moimi plecami. W obecnej sytuacji nie wiem, czy zasługuje na zaufanie, a jego pokrętne pytania, zadawa- ne za twoim pośrednictwem, wcale nie poprawiająmojej opinii o nim. A może niepotrzebnie zachowuję ostrożność? 195 Dara przygryzła wargi. Krispos dodał: — Mniejsza o to. Nie musisz odpowiadać. To pytanie postawiło cię w trudnej sytuacji. — Wiesz już, że mój ojciec jest ambitnym człowiekiem—odparła Dara. —Powtórzę mu to, co mi powiedziałeś. — Będę ci za to wdzięczny. — Krispos zakończył rozmowę. Dary nie należało zbyt mocno naciskać; mógłby ją w ten sposób odepchnąć od siebie, zamiastjeszcze bardziej zbliżyć. Aby zająć się czymś mniej osobistym, jeszcze raz przeczytał list od Tanilis. Też żałował, że ona nie może stanąć do boju przeciw Harvaso- wi. Jeśli ktokolwiek mógłby go pokonać, to właśnie ta kobieta. Dzięki darowi jasnowidzenia wiedziałaby o knowaniach wroga; w dodatku strata, jakąponiosła z jego powodu, sprawiłaby, że jej magiczne zdol- ności ześrodkowałyby się i uderzyły w Harvasa, jak promienie słońca skupione w soczewce. Odłożył list. Niestety, jak się zdawało, żaden z videssańskich ma- gów nie mógł się równać z Harvasem Czarną Szatą. Stawiało to Kri- sposa w tragicznej sytuacji: jak miał pokonać żołnierzy wroga, jeśli tamten posługiwał się magią, a on nie mógł jej użyć? Łatwe pytanie —trudna odpowiedź. Jak dotąd nie znajdował żad- nej perspektywy, poza katastrofalnym fiaskiem po stronie Yidessos. Trokoundos wyglądał jak zaszczuty lis. Przez całąjesień i zimę, za każdym razem, gdy Krispos go widział, na twarzy maga gościł ten sam grymas. Imperator to rozumiał. Nawet współczuł Trokoundosowi, na ile mógł. Co jakiś czas wzywał go do siebie i pytał o Harvasa, mag zaś nie miał nic nowego do powiedzenia. — Wasza Wysokość, od kiedy powróciłem z wojny, w całym Ko- legium Magów brzęczy jak w ulu; wszyscy pracująnad rozpracowa- niem tajemnicy zaklęć Harvasa—powiedział Trokoundos. — Mnie samego badano za pomocą magii i eliksirów, by moje zeznania były jak najdokładniejsze. Mieliśmy nadzieję, że gdyjakiś inny mag uzyska bezpośredni dostęp do tego, czego byłem świadkiem, spostrzeże szcze- góły, które mogły mi umknąć. Ale... — rozłożył bezradnie ręce. — Wszystkie te twoje pszczoły wcale nie dająmiodu — Krispos skończył zdanie za niego. — Tak, Wasza Wysokość; nie udaje nam się. Myśleliśmy, że jeste- śmy najlepszymi czarownikami świata. No, może makurański Król Królów ma w Mashiz grupę magów, która mogłaby się z nami równać, ale myśl, że jeden barbarzyński szaman mógłby stanowić dla nas pro- 196 blem nie do rozgryzienia... — w zmrużonych oczach Trokoundosa zabłysnął gniew. Ta porażka zraniła jego dumę. — A więc nie macie pojęcia, jak on to wszystko robi? — spytał Krispos. — Tego nie powiedziałem. Łatwo zgadnąć, co sprawia, że jego magia jest tak skuteczna. Jest bardzo potężny. Moc magiczna może stać się udziałem każdego człowieka, z dowolnego kraju na świecie; nawet taka olbrzymia moc, jak jego. Ale on ma również tak wyrafino- wane umiejętności techniczne, że nawet my, tu, w Videssos, nie potra- fimy mu w tym dorównać. Nie wiadomo, gdzie się ich nauczył, nie wiadomo, jak im się oprzeć... pewnie odpowiedź na te pytania w dużym stopniu okaże się rozwiązaniem całej zagadki. Tylko, że jej nie znamy. Krispos powiedział: — Niedawno otrzymałem list od naszego drogiego przyjaciela, Gna- tiosa, który twierdzi, że ma wszystkie te odpowiedzi starannie poskłada- ne i przewiązane czerwoną wstążeczką Oczywiście, dla własnej mizer- nej korzyści Gnatios będzie twierdził, że gruszki rosnąna wierzbie. — Gnatios jest przebiegły, to prawda, ale nie jest głupi — odparł z powagąTrokoundos, podobnie jak przedtem Iakovitzes. — Co to za odpowiedź? Dobry boże, każda wiadomość jest dla mnie ważna. — Jeszcze nic nie powiedział—odrzekł Krispos. —Na razie twier- dzi, że coś wie. O ile się orientuję, przede wszystkim chce się wydostać z klasztoru. Zapomina, na co mnie naraził. Gdyby Petronas nie wydo- stał się na wolność, mógłbym zaatakować Harvasa o pół roku wcze- śniej. — Ale czy to by ci przyniosło zwycięstwo, Wasza Wysokość? — spytał Trokoundos. — Do tej pory sądziłem, że tak. Jeśli cała potęga Videssos nie dała mu rady, jak mam go pokonać tej wiosny? A może chcesz mi zasugero- wać, że w ogóle nie powinienem przeciw niemu wyruszać? Mam zo- stać w mieście i przygotować się do oblężenia? — Lepiej nie. Trzeba trzymać Harvasa jak najdalej od Videssos. Czy mury obronne przydały się na coś w Develtos i w Imbros? — Na nic... — Krispos chciał coś dodać, ale przerwał przerażony i spojrzał w twarz Trokoundosa. Mury miasta Videssos były o wiele potężniejsze niż obwarowania tamtych dwóch prowincjonalnych miast. Krispos nie wyobrażał sobie, że mogłyby zostać zburzone. Ale nie ta myśl go przeraziła. Zima na wsi była okresem spokoju; gospoda- rze naprawiali narzędzia i przygotowywali się do prac wiosennych. Krispos nagle zobaczył w wyobraźni Halogajczyków Harvasa, siedzą- cych spokojnie w domach przed kominkami... Niektórzy popijali piwo, 197 inni grzali stopy przy ogniu... A wszyscy ostrzyli pale, ostrzyli pale, ostrzyli pale... Przerażenie sprawiło, że nieświadomie zacisnął mięśnie odbytu. — Co się stało, Wasza Wysokość? — spytał Trokoundos. — Wyglądałeś strasznie; jakby coś cię przeraziło. — Nic dziwnego. — Krispos był zadowolony, że nie widział, jak w tamtej chwili zmieniła mu się twarz. — Przysięgam, że będziemy trzy- mać Harvasa jak najdalej od Videssos. Postęp szedł stępa po ulicy Środkowej. Obok niego ośmiu służą- cych niosło imperatorską lektykę. Z ich ust, z końskich nozdrzy i z ust Krisposa podnosiły się przy każdym oddechu białe obłoczki pary. Całe miasto było białe, bielą świeżo spadłego śniegu. Pod impera- torską szatą Krispos miał na sobie płaszcz z miękkiego futra wydry, ale i tak cały dygotał, a nos mu tak zmarzł, że go wcale nie czuł. Dara miała w lektyce mały piecyk; miał nadzieję, że to coś daje. Tylko Halogajczycy, tworzący przedniąi tylną straż Krisposa i jego małżonki, maszerowali, wcale nie dbając o zimno. Właściwie nie tyle nawet maszerowali, co kroczyli raźno, wysoko niosąc głowy, wypina- jąc piersi i naprężając plecy, proste jak stojące po obu stronach ulicy kolumny. Powietrze dosłownie tryskało z ich nozdrzy; oddychali głę- boko, wielkimi haustami, podczas gdy Krispos oddychał płytko, nie- chętnie wciągając w płuca zimne powietrze. Jego gwardziści byli stwo- rzeni do takiego klimatu. Narvikka odwrócił głowę: — Piękny ranek, Wasza Wysokość! — huknął. Pozostali wojow- nicy przytaknęli. Vagn i kilku innych mieli włosy splecione w warkoczyki, mocno związane purpurowymi tasiemkami; teraz te warkoczyki podskakiwały na ich plecach jak końskie ogony, jakby podkreślając opinię barbarzyńców. Krispos znów dostał dreszczy. Dara kichnęła w lektyce. Nie spodobało mu się to; wolałby, żeby nic jej się nie przytrafiło, póki jest w ciąży. Niewielki pochód skręcił z ulicy Środkowej na północ, ku Głównej Świątyni. Gdy się przed nią zatrzymali, jeden z Halogajczyków przy- trzymał konia za uzdę, żeby Krisposowi było wygodniej zsiadać. No- siciele lektyki i dwóch gwardzistów zostali na zewnątrz przy koniu. Para, która towarzyszyła Krisposowi i Darze do Świątyni, grała o ten przywilej w kości — i przegrała. Halogajczycy lekce sobie ważyli hym- ny i modlitwy do Phosa. Stojący w przedsionku kapłan nisko skłonił się przed Krisposem. — Miejsce przy samym ołtarzu, jak zwykle, Wasza Wysokość? 198 — Nie — odparł Imperator. — Dziś będziemy się modlić w imperatorskiej loży. — Jak sobie Wasza Wysokość życzy. — Kapłan nie potrafił ukryć zaskoczenia, ale szybko przybrał maskę obojętności. Skłonił się po- nownie i powiedział: — Schody sana drugim końcu przedsionka. — Tak, wiem. Dziękuję ci, święty ojcze. Jeden z Halogajczyków stanął przed imperatorskąparą, a drugi za nią. Obaj trzymali topory w gotowości, choć msza miała się odbyć dopiero za godzinę, a w przedsionku nie było nikogo, oprócz nich i kilku kapłanów. Gdy wspinali się po schodach, Dara narzekała: — Wolałabym zostać na dole. Z tej loży trudno cokolwiek zoba- czyć, bo przeszkadza krata i siedzi się za daleko od ołtarza. Ledwie też słychać, co mówi patriarcha. — Wiem.—Krispos wszedł do loży. Ławy ze złocistego dębu ozda- biała inkrustacja ze szlachetnych kamieni, nieporównywalnie bogatsza od tej, która cieszyła oczy mniej godnych wyznawców. Rzeźbiona w kwiatowe motywy krata połyskiwała macicąperłowąi srebrem. Kri- spos zatrzymał się przy niej na chwilę i powiedział: — Ja mam niezły wzrok, a Pyrrhos niezły głos, więc usłyszę go bez kłopotu. Chcę się dowiedzieć, co mówi, kiedy mnie nie ma w świątyni i go nie słucham. — Wystarczyliby szpiedzy—rozsądnie zauważyła Dara. — To nie to samo, co słyszeć wszystko na własne uszy. Krispos nie umiałby uzasadnić, dlaczego tak uważał —pewnie dla- tego, że dopiero od półtora roku był Imperatorem i w dalszym ciągu chciał jak najwięcej rzeczy robić osobiście. W zasadzie, Pyrrhos nie należał do ludzi, którzy zmieniliby treść kazania ze względu na obe- cność Krisposa. — Chcesz się po prostu pobawić w szpiega—powiedziała. Uśmiechnął się ugodowo: — Może i masz rację. Ale gdybyśmy teraz zeszli na dół, wygląda- łoby to strasznie głupio. Lepiej już tu zostać. Dara wzniosła oczy ku niebu, ale przestała się sprzeczać. Na dole ławki już się zapełniały. Gdy wszyscy wierni powstali z miejsc, Krispos i Dara zrobili to samo: patriarcha zbliżał się do ołtarza. — Wielbimy cię, Phosie, panie o wielkim i prawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki spraw- dzian życia wypadł na naszą korzyść — wygłosił Pyrrhos. Wszyscy modlili się wraz z nim, oprócz dwóch Halogajczyków w loży. Ci dwaj byli nieruchomi i milczący... i prawdopodobnie tak samo znudzeni, jak stojące w niszach rzeźby. 199 Po wyznaniu wiary nastąpiły dalsze modlitwy, a po nich liczne hym- ny śpiewane przez całą kongregację i chór mnichów, stojący przy jednej ze ścian. — Niechaj Phos wysłucha próśb naszych i muzyki serc naszych — powiedział wreszcie Pyrrhos, gdy w kopule ponad jego głową uci- chły ostatnie dźwięki. — Amen — odparli wierni. Potem, na znak patriarchy, wszyscy usiedli. Dara cichutko westchnęła. Pyrrhos przez chwilę zbierał myśli, a potem rozpoczął kazanie: — Dziś zacznę od rozważań nad trzydziestym rozdziałem Świętego Pisma Phosa—powiedział.—Jeśli zrozumiecie przykazania, jakie dał nam nasz dobry bóg, wszystko będzie w porządku; spokój dla sprawie- dliwych, cierpienia dla grzeszników. Potem potęga Skotosa upadnie, a dobrzy ludzie dostaną obiecaną nagrodę i światłość naszego dobre- go i miłosiernego pana będzie im świecić przez wieki. W rozdziale czterdziestym szóstym czytamy: „Ten, kto się Phosa wyrzeknie, jest stworzeniem Skotosa, który w mniemaniu złych jest najlepszy". Znowu rozdział pięćdziesiąty pierwszy mówi nam: „Ten, kto chce niszczyć, za przyczyną wszelaką, synem jest twórcy zła i działa rodzajowi ludzkiemu na szkodę. Prawość zaś wszelką wezwę do siebie i stosownie nagrodzę". Czego dotyczą te nauki? Wszyscy wiemy dobrze, że u naszych granic stoi dziś niegodziwy wróg. Ale zważcie, jak dokładnie przed- stawia go Święte Pismo: to niszczyciel, który działa na szkodę rodzajo- wi ludzkiemu i syn twórcy zła, który nie zważa na przykazania dobre- go boga. Zaprawdę, pewnego dnia znajdzie swe miejsce w okowach lodu. Oby szybko. — Oby szybko — powtórzył Krispos, a Dara skinęła głową. Na dole rozległ się cichy pomruk wiernych. Pyrrhos mówił dalej: — Zaprawdę, łatwo jest rozeznać między tym, co złe, a tym, co dobre, gdy idzie o Harvasa Czarną Szatę i jego dzikich wojowników. Oby Skotos zawsze występował w tak łatwej do rozpoznania postaci. Ale bóg ciemności to oszust i kłamca, który wciąż pragnie mamić i okłamywać tych, którzy myśląjeno, że czynią dobro, a w rzeczy sa- mej ich postępki wiodą coraz głębiej w okowy lodu. Cóż mamy zaprawdę powiedzieć — tu głos Pyrrhosa stał się aż ciężki od ironii —cóż mamy powiedzieć o kapłanach i prałatach, którzy dla własnych korzyści składająfałszywe oświadczenia lub osłaniają grzechy innych albo zgadzają się na taki proceder? — Znów się pastwi nad Gnatiosem—powiedziała Dara. 200 — To prawda—odparł Krispos. — Kłopot w tym, że używa Gna- tiosa jako pretekstu, by karcić wszystkich kapłanów, którzy nie spę- dzająkażdej wolnej chwili na cielesnych umartwieniach. A tego mu właśnie zabraniałem. Krispos pożałował teraz, że nie siedzi przy samym ołtarzu. Mógłby powstać w porywie słusznego gniewu i z miejsca pozbawić patriarchę stanowiska — a skandal ten odbiłby się echem w całym Imperium! Roześmiał się cicho na samą myśl o tym. Jego śmiech szybko jednak zamilkł, gdy Pyrrhos powtórzył: — Cóż mamy powiedzieć o tych, którzy głusi sana święte słowa Phosa? Przez Pana o wielkim i dobrym umyśle, oto jest moja odpo- wiedź: taki człowiek nie zasługuje już na imię kapłana. To raczej dzikie zwierzę, podły kundel, grzeszny heretyk, wszetecznik, który nie jest godzien błękitnych szat. Czeka go wieczność w okowach lodu, obok Skotosa, jego pana i władcy. Łzy rozpaczy przymarznąmu do policz- ków ... — któż jednak zaprzeczy, że to sprawiedliwa kara? W głosie patriarchy słychać było ponurą satysfakcję z tej przepo- wiedni. Mówił dalej: — Oto, dlaczego należy wykorzeniać przeniewierstwo natychmiast, bez namysłu. Gdyż kapłan, który błądzi w wierze, nie tylko siebie wpędza w objęcia Skotosa. Nie tylko siebie, powtarzam, ale i swoją trzódkę. Zaiste, przeniewierczy kapłan zaprawdę jest dwakroć prze- klęty i godzien podwójnej klątwy i nie jest wart życia, a tym mniej kazalnicy. Krisposowi nie spodobał się pomruk aprobaty, który słychać było nawet w loży. Mieszkańcy Videssos potrzebowali uniesień religijnych jak powietrza. Pyrrhos obiecywał wstrzemięźliwość, ale kłóciła się ona z jego naturą tak bardzo, że złamał obietnicę; był urodzonym wichrzy- cielem. — Muszę się go pozbyć —powiedział Krispos i aż się skrzywił na dźwięk tych słów. Pyrrhos pomógł mu przetrwać pierwsze miesiące w tym mieście. Nawiedzony mistyczną wizją, opat zabrał go do Iakovitzesa, dając początek łańcuchowi wydarzeń, które doprowadziły Krisposa na tron. Teraz, gdy już zasiadł na tronie, nie mógł niestety tolerować patriar- chy, który uparcie swoimi kazaniami doprowadzał miasto do wrzenia. — Kim go chcesz zastąpić? — spytała Dara. Pokręcił głową. Nie miał pojęcia. Pyrrhos kończył kazanie: — Wychodzicie już ze świątyni i za chwilę zwrócicie się ku co- dziennym sprawom. Przedtem jednak pomódlcie się zaAutokratę Vi- 201 dessańczyków; oby poprowadził nas ku zwycięstwu nad tymi, którzy zagrażająlmperium. Krispos poczuł się jeszcze podlej. Pyrrhos w dalszym ciągu wspie- rał go, jak potrafił. Ale ten patriarcha sam stanowił zagrożenie dla Imperium. Krispos próbował go o tym przekonać na wszelkie możliwe sposoby, ale Pyrrhos nie słuchał, a raczej odmawiał słuchania. Gdy tylko znajdzie się odpowiedni kandydat, trzeba będzie wysłać tego ortodoksa z powrotem do klasztoru. Wierni po raz ostatni odmówili wyznanie wiary i msza się skończy- ła. — Idźcie, liturgia skończona—zaintonował Pyrrhos.—Światłość Phosa niechaj wam świeci na wieczne czasy. — Amen—zabrzmiało w odpowiedzi. Wszyscy powstali z ławek i ruszyli do przedsionka. Krispos i Dara także wstali. Halogajczycy za ich plecami poruszyli się. Jeden z nich mruknął coś po swojemu, a drugi uśmiechnął się w odpowiedzi, ale spoważniał spostrzegłszy, że Krispos go obserwuje. Robią sobie żarty z całej ceremonii, domyślił się Krispos. Chciałby, żeby Halogajczycy poznali prawdę Phosa. Z drugiej strony, każdy Au- tokrata, który nazbyt gorliwie chciał nawracać swych gwardzistów, musiał się liczyć z tym, że ich szeregi rychło stopnieją. Krispos i Dara zeszli ze schodów za żołnierzami. Tłum mężczyzn i kobiet w przedsionku pokłonił się głęboko na widok Krisposa. Nie musieli padać na twarz tu, w katedrze; byli w królestwie Phosa, a nie Autokraty. Krispos z Darą, w eskorcie czujnych gwardzistów, wyszli na dziedziniec. Główny lektykarz z wytwornym ukłonem otworzył przed Impera- torowądrzwiczki pojazdu. Narvikka podszedł i przytrzymał Postępa za cugle. Krispos miał już lewą stopę w strzemieniu, gdy ktoś niedale- ko zawołał: — Lód cię ogarnie razem z tym twoim pobłażliwym klechą! — To ty, Blemmyas, zakosztujesz lodu przez swojąnadgorliwość; potępiasz tych, którzy na to nie zasługują—odkrzyknął ktoś inny. — Kłamca!—wrzasnął Blemmyas. — Kto, ja? — tej ostatniej kwestii towarzyszył soczysty odgłos wymierzonego pięścią ciosu. W jednej sekundzie na dziedzińcu wy- buchnął straszliwy rozgardiasz; ludzie wrzeszczeli, klęli, tłukli się pię- ściami i kopali. Promień słońca zabłysnął na ostrzu czyjegoś noża. — Do lodu z Pyrrhosem! —ryknął jakiś głos. Krispos poczuł zimny dreszcz, ale bynajmniej nie z powodu chłod- nej pogody; taki okrzyk oznaczał zamieszki w całym mieście. 202 Koło ucha gwizdnął mu przelatujący kamień. Drugi odbił się od ściany lektyki. Dara wydała stłumiony okrzyk. Krispos skoczył na siodło: — Dawaj topór! — zawołał do Narvikki. Halogajczyk zdumiał się, ale podał mu broń.—Dobra!—powiedział Krispos:—Ty, ty, ty i ty— wskazał palcem — zostajecie tutaj i pilnujecie lektyki. Reszta, za mną! Starajcie się nie zabijać, ale nie dajcie sobie zrobić krzywdy. Dał koniowi ostrogi i skoczył na środek dziedzińca. Halogajczycy chwilę wpatrywali się weń w milczeniu, po czym wznieśli radosny okrzyk i rzucili się w jego ślady. Topór nie nadawał się do walki z konia — był zbyt długi, ciężki i źle wyważony. Gdyby Postęp nie był taki spokojny, Krispos wyle- ciałby z siodła już po pierwszym szaleńczym ciosie. Skończyło się na tym, że nie trafił w człowieka, w którego mierzył; za to obuchem do- sięgną! jego sąsiada, który zatoczył się jak pijany i upadł. — Jazda do domu. Spokój! — ryczał Krispos raz za razem. Za nim, uzbrojeni Halogajczycy z wielką frajdą ścinali wszystkich, którzy pode- szli im pod rękę albo nie zdążyli usunąć się na czas. Sądząc z rozpaczliwych krzyków, które wzbiły się aż pod niebo, gwardziści raczej nie zważali na to, co im mówił na początku. Zamieszki zdławiono, zanim się na dobre zaczęły. Ludzie zaczęli uciekać z dziedzińca; tak bardzo bali się strasznych barbarzyńców, że zapomnieli, dlaczego chcieli walczyć ze swymi ziomkami. O to chodzi- ło Krisposowi. Oparł topór na łęku siodła, ściągnął wodze i zatrzymał wierzchowca. Obejrzał się. Tego się spodziewał; na ziemi leżały nieruchome ciała kilkunastu mężczyzn i kobiet. Halogajczycy pracowicie odrzynali im sakiewki od pasków. Krispos odwrócił wzrok. Gdyby nie wpadli w tłum jego śladem, mógłby się znaleźć w nielichej matni. Przerażeni kapłani spoglądali ze szczytu schodów na plamiącą śnieg na dziedzińcu krew. Śnieg przykrywał starą krew, która popłynęła w czasie poprzednich zamieszek, sprowokowanych przez Pyrrhosa. Co za dużo, to niezdrowo, pomyślał Krispos. Pochylił się w siodle i oddał Narvikce topór. — Może kiedyś nauczę cię, Imperatorze, jak się tym posługiwać — powiedział Halogajczyk z uśmieszkiem. Krispos poczuł, że palą go uszy; a więc tamten cios był rzeczywi- ście aż tak niezgrabny, jak mu się zdawało. Wskazał na zwłoki: — Obciąć im głowy —polecił. — Położymy je pod Kamieniem Milowym z podpisem „wichrzyciele". Jeśli dobry bóg da, ten widok sprawi, że ludzie zaczną się trochę zastanawiać. 203 — Tak jest, Imperatorze. —Narvikka spełnił to makabryczne zada- nie tak obojętnie, jakby szlachtował świnie. Skończył i popatrzył na Krisposa: —Potraktowałeś ich, Wasza Wysokość, jak jeden z naszych. — Musiałem. W przeciwnym razie, bójka by się przeniosła na mia- sto i byłoby jeszcze gorzej. To stwierdzenie było już całkowicie sprzeczne z poglądami Halo- gajczyków. Dla ludzi z północy bójka, która się rozszerza, była o wiele lepsza, a nie gorsza. Krispos podjechał do stojącej nie opodal lektyki. Nosiciele zasalu- towali. Jeden z nich miał rozcięte czoło i siniaka. Uśmiechnął się do Krisposa: — Dzięki tobie, Wasza Wysokość, znaleźliśmy się z dala od najza- gorzalszej bójki. Po prostu przestali na nas zwracać uwagę, kiedy się na nich rzuciłeś. — Dobrze. O to mi chodziło. — Krispos pochylił się do okienka w drzwiach lektyki:—Jak tam? Wszystko w porządku? — Nic mi nie jest—odpowiedziała natychmiast Dara. — W końcu to było najbezpieczniejsze miejsce na całym dziedzińcu. No, chyba żeby nosiciele pouciekali, pomyślał Krispos. Cale szczę- ście, że zostali na miejscu. — Cieszę się, że ci się nic nie stało—dodała jego żona. W jej głosie słychać było autentyczną ulgę. On też się o nią niepo- koił. Nie łączyła ich płomienna miłość, jak w balladach, które bardo- wie wyśpiewująpo winiarniach przy wtórze lutni; zawarli przecież małżeństwo z rozsądku. Ale coraz bardziej przekonywał się, że uczu- cie, które do siebie żywili, również było rodzajem miłości. — Wracajmy do pałacu — rozkazał. Nosiciele lektyki pochylili się, stęknęli i podnieśli swój ciężar. Narvikka szedł z tyłu, niosąc za brody dwie odcięte głowy. Niektórzy mieszkańcy miasta przyglądali się makabrycznym trofeom. Inni z lękiem odwracali wzrok. Narvikka stoczył walkę, broniąc honoru Imperatora, który płacił mu złotem; wszystko razem sprawiało mu dużą satysfakcję. Czym on się różni od Halogajczyków, którzy stojąpo stronie Harvasa — za- stanawiał się Krispos. Jedyna rozsądna odpowiedź, jaka mu się na- sunęła, to to, że Narvikka jest na usługach kraju i że go chroni, a nie niszczy. Odpowiedź była zadowalająca, ale nie do końca. Harvas mógł ta- kim samym sloganem usprawiedliwiać swoje niegodziwe podboje. Różnica polegała na tym, że kłamał. 204 — Petycja do Waszej Wysokości —powiedział Barsymes. — Podaj, przeczytam—odparł Krispos z rezygnacją. Z całego Im- perium napływały petycje do Autokraty. Większości z nich nie musiał czytać; zajmował się nimi logotheta. Mimo zimy, listów przychodziło jednak bardzo dużo; urzędnik nie mógł się zajmować wszystkimi spra- wami. Krispos rozwinął pergamin. Nozdrza mu zadrgały, jakby poczuł nad- psutą rybę: — Dlaczego mi nie powiedziałeś, że to od Gnatiosa? — Czy mam to wyrzucić? Krisposa kusiło, żeby przytaknąć, ale się powstrzymał: — Jak już mi to dałeś, to przeczytam. Pewien wpływ na tę decyzję miał nieskazitelnie czytelny charakter pisma Gnatiosa. „Pokorny mnich, Gnatios, pozdrawia Jego ImperatorskąMość Kri- sposa, Autokratę Videssańczyków"—Krispos kiwnął głowądo siebie; tym razem autor nie wysilał się na pochlebstwa, w odróżnieniu od swe- go pierwszego listu. I tak nie były w jego stylu. Czytał dalej: „Po raz drugi, Wasza Wysokość, proszę cię o łaskawe udzielenie mi audiencji. Z bólem zdaję sobie sprawę, że nie masz, Imperatorze, powo- du, by mi zaufać, a raczej masz wszelkie powody, by mi nie ufać, ale postanowiłem mimo to napisać ponownie, nie tyle ze względu na siebie, ile na Imperium Videssos. Dobro państwa leży mi na sercu niezależnie od tego, kto zasiada na tronie". Może to i prawda, pomyślał Krispos. Wyobraził sobie, jak Gnatios pisał ten list, w scriptorium albo może we własnej celi i jak przerywał, by znaleźć zwroty, które przekonająjego, Krisposa, albo przynajmniej za- chęcą go do dalszego czytania. Nawet jeśli nie udało mu się osiągnąć pierwszego celu, dopiął drugiego; Imperator dalej przeglądał petycję. „Powiem prosto, Wasza Wysokość—pisał Gnatios. — Przyczyna obecnego kryzysu w Videssos ma swój początek w wydarzeniach sprzed trzystu lat. Były to kontrowersje teologiczne, które nastąpiły po inwa- zjach spoza stepów Pardraji. W ich wyniku utraciliśmy krainy obecnie znane jako Thatagush, Khatrish i Kubrat. Aby przygotować się do prze- prawy z Harvasem Czarną Szatą, powinieneś, Wasza Wysokość, prze- myśleć przeszłe przypadki i ich obecne przejawy". Krisposa tylko zdenerwowały te aliteracje, tak modne w kręgach vi- dessańskich intelektualistów. Nie spodobał mu się także zwrot „powi- nieneś". Teraźniejszość jest odbiciem przeszłości, to oczywiste. Wła- śnie dlatego Krispos lubił czytywać kroniki i historyczne dokumenty. 205 Ale jeśli Gnatios upiera się, ze obecne problemy Imperium zaczęły się trzysta lat temu, powinien to uzasadnić. Tego nie zrobił. Krispos ciekaw był, dlaczego. Przyszły mu na myśl dwa możliwe powody. Po pierwsze, były patriarcha mógł po prostu kłamać. Po drugie, być może znalazł prawdziwe rozwiązanie, ale nie chciał go przekazywać w liście, bojąc się, że Krispos je wykorzysta, ale nie wyciągnie Gnatiosa z klasztoru. Tego rodzaju obawy były naiw- nością; Krispos mógłby go przecież odesłać do monasteru Świętego Skiriosa po audiencji; wysłuchawszy, co miał do powiedzenia. Gna- tiosa można posądzać o wiele rzeczy, ale na pewno nie o naiwność — myślał dalej Krispos. To oznacza, że patriarcha kłamie. — Bądź tak dobry, Barsymesie i przynieś mi pióro z inkaustem — powiedział. Gdy eunuch spełnił polecenie, wziął przybory i napisał na perga- minie: „W dalszym ciągu nie zgadzam się na zwolnienie" i oddał go Barsymesowi. — Odeślij to świętemu ojcu, dobrze? — Naturalnie, Wasza Wysokość. Czy mam odsyłać od ręki wszy- stkie jego kolejne petycje? — Nie—odparł Krispos po chwili zastanowienia. — Będę je czy- tał. Przecież nie muszę poza tym nic robić. Barsymes pochylił głowę i wziął z powrotem pergamin. Krispos cicho pogwizdywał. Tak, tak, Gnatios to przeciwieństwo Pyrrhosa: elastyczny, przemyślny, rozsądny i tolerancyjny. Był także zmienny i przebiegły. Zamknięcie go w klasztorze Świętego Skiriosa po raz drugi sprawiło Knsposowi wielkąsatysfakcję, nie pozbawioną złośliwości. Teraz zastanawiał się, czy Gnatios skruszał już na tyle, by można go było po raz drugi mianować patriarchą. Gdy przyszło mu to do głowy, pomyślał najpierw, że stracił rozum. Przecież pobyt w klasztorze w niczym nie zmienił Petronasa, wzniecił w nim tylko chęć zemsty. Jeśli Pyrrhos był nie do wytrzymania jako patriarcha, to czy Gnatios będzie lepszy? Wcale nie. Będzie tylko inny. Lepiej by Pyrrhosa zastąpił ktoś miły, pozbawiony osobowości, ktoś, kto byłby wśród kapłanów tym, czym owsianka wśród potraw. Ale z pomysłu powołania Gnatiosa nie tak łatwo było zrezygno- wać. Krispos wstał, w dalszym ciągu pogwizdując, i poszedł do szwal- ni, żeby spytać Darę o zdanie. Wbiła igłę w płótno, odłożyła haft na kolana i popatrzyła na niego uważnie. — Rozumiem, dlaczego chcesz się pozbyć Pyrrhosa—powiedzia- 206 ła — ale Gnatios próbował ci szkodzić od momentu, gdy zostałeś Imperatorem. — Wiem — odparł Krispos. —Ale Petronas nie żyje, więc Gna- tios nie ma już powodów do zdrady. To znaczy, nie ma tak wielu powodów. Anthimosowi dobrze służył jako patriarcha. — Powinieneś ściąć mu głowę, gdy poddał się w Antigonos. Może wtedy w twojej nie rodziłyby się takie bzdurne pomysły. Krispos westchnął. — Niewątpliwie masz rację. Jego petycje też pewnie są bzdurne. — Jakie petycje? — spytała. Gdy jej opowiedział o wszystkim, wydęła wargi w pogardliwym grymasie: — Jeśli zna aż takie tajemni- ce, dobrze, niech nam je wyjawi. Będzie musiał znaleźć coś rzeczywi- ście ważnego, żeby zapracować na wyjście z klasztoru. — Dobry bóg mi świadkiem, że tak. — Krispos pochylił się, by ją pocałować. — Wezwę go do siebie i wysłucham. Jeśli nie ma nic do powiedzenia, zawsze mogę go odesłać i zamknąć w klasztorze na re- sztę życia. — Nie zasługuje na taką łaskę. — Dara nie była najszczęśliwsza, że jej ironia została potraktowana dosłownie. Pogłaskała męża po głowie: — Pamiętaj, gdzie byś był, gdzie byśmy wszyscy byli, gdy- byś dał mu wolną rękę. — Nigdy o tym nie zapomnę—odparł Krispos i się skrzywił. — Ale pamiętam również, że i Iakovitzes, i Trokoundos powtarzali mi, że Gnatios nie jest głupcem. Nie muszę go lubić, nie muszę mu ufać, ale mam paskudne przeczucie, że będę go potrzebować. Dara gwałtownym ruchem wbiła igłę w robótkę: — Nie podoba mi się to. — Mnie też nie — odrzekł i zawołał Barsymesa. Gdy ten się poja- wił, Krispos poprosił: — Szanowny panie, przykro mi, ale zmieniłem zdanie. Chyba jednak będę musiał porozmawiać z Gnatiosem, a raczej go wysłuchać. — Dobrze, Wasza Wysokość. Zaraz się tym zajmę. Wprawdzie głos Barsymesa był równie beznamiętny, co bezpłcio- wy, ale Krispos od lat uczył się odgadywać intencje jego właściciela. Tym razem nie doszukał się dezaprobaty, co, bardziej niż wszystko inne, przekonało go, że postąpił słusznie. /aaaaaaaaaaaaaaaaaTOdjjj.aj.ajdaaag VIII Zacinał lodowato zimny deszcz. Gnatios trząsł się w swym błękitnym habicie, idąc w stronę rezydencji Imperatora. Ponieważ Krispos nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować, byłego patriarchę otaczał oddział Halogajczyków. Barbarzyńcy znosili paskudnąpogodę z rezygnacją ludzi, którzy nie takich rzeczy w życiu zaznali. Krispos czekał przy wejściu do rezydencji. Gnatios, mokry i zabłocony, padł na zimnąmarmurowąposadzkę: — Dzięki Waszej Wysokości za łaskę—zaszczekał zębami. — Wstań, święty ojcze, wstań. Gnatios wyglądał tak żałośnie, że Krisposowi zrobiło się go żal. — Osusz się, panie, i ogrzej; potem wysłucham, co masz do powiedzenia. Imperator skinął głową na szambelana, który osuszył Gnatiosa ręcz- nikami i okrył futrem. Krispos poprowadził byłego patriarchę do komnaty audiencyjnej. Duchowny kroczył pewnie, ale tak bywało zawsze; Krispos dobrze to pamiętał. W komnacie czekał Iakovitzes, który wstał i skłonił się na powitanie. — Ponieważ zamierzam powołać Iakovitzesa na stanowisko Seva- stokratora, jako następcę Mavrosa, chciałbym, żeby też posłuchał twoich słów. Gnatios skłonił się Iakovitzesowi: — Gratulacje z okazji nominacji, Wasza Wysokość. Rysik Iakovitzesa śmigał po wosku. Szlachcic podniósł tabliczkę tak, by obaj rozmówcy mogli jąodczytać: „Darujmy sobie te frazesy. Jeśli wiesz, jak zaszkodzić Harvasowi, mów. Jeśli nie, wracaj do swojej zakichanej celi". — Tak się sprawy mają święty ojcze —potwierdził Krispos. — Jestem tego świadom, zapewniam was, Wielmożni Panowie — 208 odparł Gnatios. Tym razem jego chytra, lisia fizjonomia przybrała po- ważny wyraz: — Prawdę mówiąc, nie wiem, jak mu zaszkodzić, ale wiem, kim, a raczej, czym on jest. Wierzę, że honor pozwoli Waszej Wysokości ocenić wagę tej informacji. — Cieszę się, bo to twojajedyna gwarancja oprócz milczenia, świę- ty ojcze —oświadczył Krispos.—Usiądź więc i opowiadaj. — Dziękuję Waszej Wysokości. — Gnatios przycupnął na krześle. Krispos usiadł obok Iakovitzesa na kanapie, naprzeciw duchownego. Gnatios zaczął: — Jak wspominałem, historia ta rozpoczyna się trzysta lat temu. — Opowiadaj więc — przynaglił go Krispos. Podobały mu się kroniki i historie, które czytał, ale był zadowolony, że ma ze sobą' Iakovitzesa, który odebrał porządne wykształcenie i potrafi przyła- pać Gnatiosa na ewentualnych przeinaczeniach. — Z pewnością Wasza Wysokość wie, że Imperium przechodziło trudny okres najazdów barbarzyńskich z północy i wschodu, kiedy to straciliśmy przez nich wiele ziem. — Naturalnie—odparł Krispos. — Gdy byłem małym chłopcem, porwali mnie Kubratoi, a kilka lat temu pomagałem Iakovitzesowi w misji dyplomatycznej w Khatrish. O Thatagush wiem mniej i mniej się niepokoję, bo nie jesteśmy bezpośrednimi sąsiadami. — Ano tak, teraz traktujemy ich jak narody równe Videssańczy- kom, choć ani nie tak stare, ani potężne—powiedział Gnatios. —Ale nie zawsze tak było. Przez setki lat władaliśmy prowincjami, na które napadli. My, Imperium Videssos, byliśmy w tamtych czasach w komfortowej sytuacji. Oprócz Makurańczyków, nie uznawaliśmy innych narodów, tylko dzikie plemiona na stepach Pardraji i w mroźnym Kraju Haloga. Byliśmy przekonani, że Phos nas wyróżnił; jakże takie plemiona mogłyby nam zaszkodzić? Iakovitzes zaczął pisać na tabliczce i po chwili podsunął jąrozmów- com: „Wkrótce się o tym przekonaliśmy". — W rzeczy samej — ciągnął dalej Gnatios. — Barbarzyńcy przedarli się przez granice, a w dziesięć lat później Videssos nie miało już jednej trzeciej swych ziem. Napastnicy poruszali się swobodnie po kraju, bo napotkali opór tylko przy granicy. Miasto Videssos znalazło się w oblężeniu. Skopentzana padła. — Skopentzana? — Krispos zmarszczył brwi. —Nigdy nie sły- szałem o takim mieście. — Niepewny, czy to nie wymysł Gnatiosa, popatrzył na Iakovitzesa. Ale tamten napisał: — „Leży w ruinach. Teraz to terytorium Thatagush, a tam miasta nie są ludziom do nicze- 14 — Krispos z Yidcssos 209 go potrzebne. W dniach swej świetności było to wielkie miasto, może drugie co do ważności w całym Imperium; na pewno nie trzecie". — Czy mam mówić dalej? — spytał Gnatios, gdy Krispos skoń- czył czytać. Imperator kiwnął głową. — A więc, Skopentzana padła. Z pisemnych relacji nielicznych uchodźców wiemy, że działy się tam sceny mrożące krew w żyłach; rabunków, gwałtów i morderstw, zwykłych w takiej sytuacji, dokony- wano na masową skalę; poza tym, nikt nie spodziewał się aż do tamtej chwili, że może mu przypaść w udziale tak straszny los. Wśród ocala- łych mieszkańców był prałat miasta, niejaki Rhavas. Krispos nakreślił znak słońca na piersi: — Widać, dobry bóg go chronił. — W każdej innej sytuacji zgodziłbym się z Waszą Wysokością. Niestety, tu... czy mogę sobie pozwolić na krótką dygresję? — Jak dotąd, cała twoja opowieść zdaje się prowadzić donikąd — odparł Krispos —jak więc miałbym się domyślić, że odszedłeś od tematu? Opowieść Gnatiosa była dość interesująca — duchowny miał wi- dać dar słowa—ale w żaden sposób nie dotyczyła Harvasa Czarnej Szaty. Jeśli nie stać go na nic więcej, dożyje swoich dni w klasztorze, pomyślał Krispos. — Mam nadzieję, że z tych nici wkrótce powstanie cała szata, Wasza Wysokość—odrzekł Gnatios. „Chyba chodzi o tkaninę", napisał Iakovitzes, ale Krispos zbył go ruchem ręki i kazał Gnatiosowi podjąć opowieść. — Dzięki, Imperatorze. Wiem, że nie odebrałeś gruntownego wy- kształcenia teologicznego, ale z pewnością zrozumiesz, że tak wielka katastrofa, jak inwazja stepowych koczowników, spowodowała kry- zys w hierarchii kościelnej. Wierzyliśmy, znowu idąc na łatwiznę, że podobnie jak my odnosimy zwycięstwo po zwycięstwie na tym świe- cie, tak Phos bez wysiłku zwycięży w całym Universum. Do tej pory w to wierzymy — tu Gnatios nakreślił znak słońca na piersi — ale wiara ta przeszła trudnąpróbę w dawnych czasach. Widzicie, zbyt wielu ludzi dotknęło nieszczęście albo po prostu zło. Zaczęli więc wątpić w moc Phosa. W ten sposób powstała herezja Równowagi, która w dalszym ciągu pleni się w Khatrish i Thatagush, tak, nawet koło Kraju Haloga w Agderze, który, choć połączony wię- zami krwi z Videssos, ma niezależnego króla. Ale ta herezja nie była najgorsza. Jak powiedziałem, Rhavas uszedł z życiem po upadku Sko- pentzany. 210 Krispos uniósł brwi: — Coś gorszego niż herezja powstało w związku z prałatem jedne- go z głównych miast? — Tak było, Wasza Wysokość. Jak się okazuje, Rhavas był wpraw- dzie dość blisko spowinowacony z rodem ówczesnego Imperatora, ale stanowisko swoje uzyskał dzięki talentowi, a nie protekcji. Gdyby Skopentzana nie padła, może zostałby nawet ekumenicznym patriar- chą i może zapisałby się w historii jako wielki człowiek. Ale, gdy do- tarł do miasta Videssos... zmienił się i to bardzo. Widział zbyt wiele zła, gdy Khamorthci podbili jego miasto; wysnuł z tego wniosek, że Skotos jest potężniejszy od Phosa. Nawet libertyn, Iakovitzes, odżegnał się znakiem słońca od tych słów. Krispos spytał: — A jak to przyjęli ówcześni duchowni? — Nie najlepiej, jak można się było spodziewać. Gdyby to pytanie zadano Pyrrhosowi, zrobiłby co mógł, by zastra- szyć słuchaczy okrutną opowieścią. Ironia Gnatiosa wywarła ten sam efekt. Krispos spostrzegł, że woli tę drugą metodę. Uczony mnich ciągnął swą historię: — Rhavas stał się tak gorącym czcicielem boga ciemności, jak przedtem Phosa. Nauczał nowej doktryny wszystkich bez wyjątku, najpierw w świątyniach, a potem na ulicach, bo ówczesny patriarcha zabronił mu wygłaszania kazań. Opowieść niepostrzeżenie wciągnęła Krisposa: — Niedługo mu na to pozwalali, prawda? — myśl o Videssos, peł- nym czcicieli zła, napełniała go przerażeniem. — Niedługo — zapewnił go Gnatios. —Ale ze względu na jego powiązania rodzinne wytoczono mu publiczny proces przed sądem kościelnym, co oznaczało, że miał prawo bronić się przed zarzutami, którymi go obciążono. Pamiętajmy, że był utalentowany... więcej, Wasza Wysokość, on był genialny. Czytałem jego obronę. Jest prze- rażająca. Musiała przerazić także ówczesnych dostojników kościel- nych, bo skazali Rhavasa na śmierć. — Pytam ponownie, święty ojcze, jak to się ma do naszych obe- cnych problemów? Jeśli ten Rhavas nie żyje od trzech wieków, to mimo zła, jakie go przepełniało... — Właśnie, Wasza Wysokość. Ja wcale nie jestem pewien, że Rha- vas nie żyje od trzech wieków—oświadczył Gnatios ciężkim głosem. — Wcale nie jestem pewien, że on umarł. Śmiał się, gdy czytano wyrok. Powiedział im, że nie są władni skazać go na śmierć. Zostawiono go na noc w celi samego, by dumał nad swym przeniewierstwem i nad zbro- 211 dniami, które popełniał w wierze, że przybliżąnadejście jego boga. Na- stępnego ranka przyszli strażnicy, by go wydać katu. Cela była pusta, a zamek nie naruszony. Rhavas zniknął. — Magia—powiedział Krispos czując, jak jeżą mu się włosy na karku. — Słusznie, Wasza Wysokość. Proszę jednak zauważyć, że ze wzglę- du na naturę zbrodni Rhavasa, jego celi strzegli najbardziej utalento- wani magowie tamtych czasów. Potem złożyli przysięgę, że ich zaklę- cia zostały nie naruszone. Rhavas jednak zniknął. Iakovitzes pochylił się nad tabliczką. Potem uniósł ją do góry, żeby mogli przeczytać, co napisał: „Chcesz powiedzieć, że Rhavas to Harvas, prawda?" i wykrzywił się ohydnie zamiast komentarza. Po chwili opuścił tabliczkę i przyjrzał się bacznie temu, co sam napisał. Znów ją uniósł i wskazywał rylcem każdą literę po kolei. Krispos przez moment nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Harvas to zwykłe halogajskie imię, Rhavas —popularne imię w Videssos. Czy to jakiś przypadek, że są w nich te same litery? Znów poczuł dreszcz przerażenia i zrozumiał, że to bynajmniej nie zbieg okoliczności. Gnatios wpatrywał się w oba imiona, jakby ich nigdy przedtem nie widział. Wodził oczyma od jednego do drugiego. — Nie zauważyłem...—wykrztusił. Iakovitzes położył swą tabliczkę na kolanach, napisał coś i podał ją Krisposowi do przeczytania: „Nic dziwnego, że nie chciał przysięgać na Phosa". A więc i Iakovitzes w to uwierzył. — Ale... jeśli mamy walczyć z trzystuletnim magiem... —jąkał się Krispos—czy... czy my go w ogóle możemy pokonać? — Tego nie wiem. Miałem nadzieję, że Wasza Wysokość mi to powie — odparł Gnatios, bez śladu ironii w głosie. To Krispos był Autokratąi jego zadaniem było bronić kraju przed wrogami z zewnątrz. Iakovitzes napisał: „Jeśli rzeczywiście walczy z nami nieśmiertelny czarownik, który czci Skotosa i nienawidzi wszystkiego, co symbolizuje Phos, dlaczego nie zaatakował Videssos dużo wcześniej?" Krisposa znów opadły wątpliwości. Ale Gnatios odpowiedział: — A skąd można wiedzieć, że tak się nie stało? Dobry i miłosierny pan świadkiem, Wasza Wysokość, że Imperium przez te lata spotykała klęska za klęską. Ile z nich mógł spowodować lub zaognić ten Rha- 212 vas? Nie wiemy, jaka siła stoi za naszymi nieszczęściami, ale to nie znaczy, że jej nie ma. — Święty ojcze, zdaje mi się... to znaczy obawiam się—że masz rację—powiedział Krispos. Tylko człowiek albo istota, jaką stał się po tylu latach ten Rhavas czy też Harvas, który kocha Skotosa, mógł ska- zać Imbros na tak okrutne, rozpasane tortury. Tylko człowiek, który przez trzy wieki studiował magię, mógł zbić z tropu takiego inteligent- nego, dobrze wyszkolonego czarownika, jak Trokoundos. Wszystkie kawałki układanki pasowały do siebie idealnie, ale Krispos wzdragał się na myśl o tym, jaki obraz sobąprzedstawiają. Gnatios powiedział: — Teraz, Imperatorze, zrób ze mną, co zechcesz. Wiem, że nie dałem ci powodów, byś żywił do mnie sympatię. Prawdę mówiąc, ja też za tobąnie przepadam. Ale musiałem ci to wszystko opowiedzieć ze względu na Imperium; nie na ciebie ani na siebie. „Bardzo dziwne—napisał Iakovitzes—zdawało mi się, że ten czło- wiek w ogóle rrfe ma sumienia. A jednak uogólnienia są fałszywe". — Hmm... racja. — Krispos oddał mu tabliczkę. Gnatios widząc, że uwaga Iakovitzesa nie jest przeznaczona dla niego, uniósł brew. Krispos udał, że tego nie zauważa. Skupił swe myśli. W końcu oświad- czył: — Święty ojcze, sam wiesz, że należy ci się nagroda. — Nagrodąjest dla mnie samo wyjście z klasztoru, chociaż na krótki czas. — Gnatios znowu uniósł brew. — Jak udało się Waszej Wyso- kości nakłonić najświętszego ekumenicznego patriarchę Videssańczy- ków, by przychylił się do mej prośby o zwolnienie? — ironia w jego głosie była ledwie dostrzegalna, lecz gryząca; w utarczkach słownych Gnatios posługiwał się raczej skalpelem niż łopatą. — A, rzeczywiście, obaj musimy na to udzielić zgody, prawda? — Krispos uśmiechnął się z zakłopotaniem.—Właściwie, zapomniałem go zapytać. Okazało się jednak, że wezwanie Imperatora wystarczyło, by przekonać twego opata. — To fakt. — Gnatios umilkł na chwilę. —Ale najświętszy patriar- cha nie będzie zadowolony, że udzieliłeś mi, Imperatorze, takiego wy- różnienia. — Wiem. Aleja od pewnego czasu też nie jestem z niego zadowo- lony —słowa te padły jakby bez udziału woli Krisposa, który pomy- ślał tylko, że to bardzo niepolitycznie krytykować obecnego patriar- chę przy jego poprzedniku. Gnatios nawet nie drgnął. To się Krisposowi bardzo spodobało. Były patriarcha z wyraźną uwagą dobierał słowa: 213 — A konkretnie, jak wielką nagrodę ma Wasza Wysokość na myśli? Iakovitzes zabełkotał. Gnatios obrócił się ku niemu ze zdziwieniem; Krispos był już przyzwyczajony do tego dziwacznego śmiechu. Jemu też się chciało śmiać: — A więc chciałbyś zająć swoje dawne stanowisko, prawda, świę- ty ojcze? — Chyba powinienem się wstydzić, że tak to po mnie widać. Ale to prawda, Wasza Wysokość. Chciałbym. Szczerze mówiąc... — Kri- spos zastanowił się, czy Gnatios kiedykolwiek bywa szczery—...sama myśl o ograniczonym ortodoksie, zasiadającym na patriarszym tronie, doprowadza mnie do szewskiej pasji. — On też cię tak kocha—skomentował Krispos. — Wiem o tym. Szanuję jego uczciwość i szczerość. Ale czy nie zauważyłeś, Wasza Wysokość, że uczciwy fanatyk również może być źródłem kłopotów? Krispos zastanawiał się, czy Gnatios dowiedział się o audiencji wyznaczonej Pyrrhosowi w Wielkiej Sali Sądowej i o zamieszkach na dziedzińcu Głównej Świątyni. Musi o tym sporo wiedzieć — wywnioskował. Były patriarcha był do niedawna uwięziony w klasztornej celi, ale doskonale orientował ' się, o czym mówiono na mieście. — W lym, co mówisz, jest trochę prawdy, święty ojcze —przyznał. Pochylił się nieco, jak to kiedyś robił na rynku w Imbros, tętniącym życiem w owych czasach, targując się o cenę prosięcia. — Ale jak mam ci zaufać wiedząc, że okłamałeś mnie nie raz, ale dwa razy? — Niezwykle interesujące pytanie—westchnął Gnatios i rozłożył ręce. — I nie ma na nie dobrej odpowiedzi, Wasza Wysokość. Po- wiem tylko, że byłbym lepszym patriarchą niż ten, który obecnie zaj- muje to stanowisko. — Tak, dopóki nie dojdziesz do wniosku, że ktoś inny będzie lep- szym Imperatorem niż ten, który obecnie zajmuje to stanowisko. Gnatios pochylił głowę: — Temu zaprzeczyć nie mogę. — A więc słuchaj, święty ojcze, co postanowiłem: od tej pory masz wolność poruszania się, ograniczonąjedynie decyzjami twego opata. Z pewnościąbędzie ci potrzebne pozwolenie na piśmie. — Kri- spos zawołał, by przyniesiono mu pióro i pergamin, po czym szybko napisał dokument, podpisał go, opieczętował i podał Gnatiosowi: — Przymknij oko na błędy stylistyczne i gramatykę. — Wasza Wysokość, za taki dokument przymknąłbym oko na znacznie ważniejsze rzeczy—odparł Gnatios. To jedno zdanie uka- 214 zywało, jak ogromna jest różnica między nim a Pyrrhosem. Pyrrhos na nic nie przymknąłby oka, niezależnie od okoliczności. — Jeśli jeszcze coś znajdziesz w tych swoich księgach, daj mi znać — oświadczył Krispos. Gnatios zrozumiał, że audiencja skończona. Padł na twarz, wstał i ruszył w stronę drzwi. Czekający tam Barsymes zapytał: — Czy Halogajczycy majątowarzyszyć świętemu ojcu z powrotem do klasztoru? —Nie, może wracać sam—odparł Krispos. Udało mu się tymi sło- wami zaskoczyć swego szambelana, co zdarzało się niezwykle rzadko. Skłoniwszy się układnie, Barsymes powiódł Gnatiosa do drzwi impera- torskiej rezydencji. Wyraz twarzy vestiariosa starczyłby za wielostroni- cowy komentarz do sytuacji. Krispos odczekał, aż w korytarzu ucichną kroki obu mężczyzn, po czym zwrócił się do Iakovitzesa: — I co teraz? „Chodzi o to, czy oddajemy Gnatiosowi Główną Świątynię z powrotem we władanie, czy o to, co robimy w sprawie Harvasa?" — napisał Iakovitzes. — Nie wiem—odparł Imperator. —Na boga, nawet przez myśl mi nie przeszło, że te dwie sprawy mogą być tak mocno ze sobą związa- ne. —Westchnął. —Najpierw porozmawiajmy o patriarchach. Pyrr- hos musi odejść. W ciągu dwóch tygodni od wizyty Krisposa w imperatorskiej loży Głównej Świątyni, na dziedzińcu katedry dwa razy wybuchała bijaty- ka, na szczęście niewielka. Iakovitzes napisał: „Tak, mój najdroższy kuzyn nie jest specjalnie skłonny do ustępstw, co? Jeśli naprawdę chcesz powołać Gnatiosa na to miejsce, postrasz tego podłego krętacza, że jeśli choć przez moment pomyśli o zdradzie, oddasz go Halogajczykom na pożarcie". — To dobry pomysł. — Krispos przypomniał sobie, jak w noc przejęcia przez niego władzy Gnatios trząsł się na widok gwardyjskie- go topora. Imperator spojrzał na woskowaną tabliczkę, a potem popatrzył z podziwem na Iakovitzesa: — Czy zdajesz sobie sprawę, że za każdym razem, gdy czytam to, co napisałeś, słyszę twój głos? Słowa na wosku czy pergaminie wiernie oddająnawet twoją intonację. A kiedy ja sam chcę utrwalić swoje my- śli, zawsze wychodzi mi sztywny, formalny tekst. Jak ty to robisz? „Geniusz", odpisał Iakovitzes. Krispos udał, że chce połamać mu 215 tabliczkę na głowie. Szlachcic odebrał jąa potem dopisał coś jeszcze i podał Krisposowi: „Jeśli chcesz dłuższych wyjaśnień, to proszę: po pierwsze, nauczyłem się pisać o wiele wcześniej niż ty i dużo więcej w życiu napisałem. Po drugie, teraz to jest mój głos. Czy mam zamilk- nąć tylko dlatego, że nie potrafię wymówić tych wszystkich mniej lub bardziej artykułowanych dźwięków, które służą ludziom do porozu- miewania się?". — Oczywiście, że nie — odparł Krispos, dochodząc do wniosku, że Iakovitzes jest prawie tak samo nieugięty, jak jego kuzyn Pyrrhos. Jednak upór w walce z przeciwnościami życia wydał mu się znacznie bardziej godny podziwu, niż uparte przeciwstawianie się podszeptom zdrowego rozsądku. Myśl o przeciwnościach życiowych, jakie spo- tkały Iakovitzesa, skojarzyła mu się ze sprawcą owych przeciwności. — Co robimy w sprawie Harvasa? Oczy Iakovitzesa natychmiast rozszerzyły się z przerażenia; dopie- ro po chwili szlachcic opanował swój lęk. Pochylił się nad tabliczką i wygładził wosk tępym końcem rylca, żeby mieć na czym pisać. Po chwili Krispos mógł odczytać te słowa: „Trzeba z nim walczyć z całych sił. Co innego można zrobić? Teraz, gdy mniej więcej wiemy, co to za jeden, nasi magowie może będą potrafili lepiej się przeciw niemu uzbroić". Krispos postukał się w głowę pięścią: — Dobry, miłosierny panie, przecież ja do reszty straciłem rozum. Gnatios jeszcze dziś musi powtórzyć swą opowieść Trokoundosowi. Ponownie zawołał Barsymesa i podyktował mu list. Vestiarios wy- szedł, by przesłać go magowi przez gońca. Krispos usadowił się wygodnie na sofie. Kręciło mu się w głowie od lawiny wydarzeń. Jeśli ten Harvas, Rhavas, czy jak tam brzmiało jego prawdziwe imię, szlifował swojączamąmagię przez czas równy życiu dwunastu ludzi, nic dziwnego, że pokonał Trokoundosa, który był przecież zwykłym śmiertelnikiem. — Niech lód ogarnie Harvasa, Rhavasa, czy jak tam on się na- prawdę nazywa—mruknął. „Co z Pyrrhosem?" napisał Iakovitzes. — Lubisz wbijać ludziom szpilki i patrzeć jak podskakują, co? — skomentował Krispos. Iakovitzes wyglądał jak uosobienie urażonej niewinności, ale Imperator zbyt dobrze go znał, by dać się zwieść jego spojrzeniom. — Nie życzę okowów lodu Pyrrhosowi. Chcę, by po prostu wrócił do klasztoru i siedział cicho. Co gorsza, pewnie mi się tego nie uda osiągnąć. On się nie ugnie, ten sztywny stary... 216 Krispos przerwał w pół słowa i stał z otwartymi ustami. „Na co się tak gapisz?" napisał Iakovitzes. „Chyba ujrzałeś aureolę świętego Phosa, bo inaczej nie miałbyś takiej idiotycznej miny". — Prawie zgadłeś—uspokoił go Krispos i zawołał: — Barsymes- sie! Jesteś tu jeszcze? Dobrze. Chcę, żebyś napisał notę do świętego patriarchy Pyrrhosa, o takiej treści... Barsymes zajrzał do sali audiencyjnej przez uchylone drzwi: — Wasza Wysokość, najświętszy patriarcha, Pyrrhos, prosi o rozmowę. — Dobrze. Teraz dla odmiany załatwimy jego sprawę. Krispos przez cztery dni odrzucał prośby Pyrrhosa, który coraz natarczywiej domagał się audiencji. Teraz zwrócił się do Iakovitzesa, Mammianosa i Rhisoulphosa: — Wielmożni panowie, proszę was, byście byli uważnymi świad- kami dzisiejszych wydarzeń, abyście mogli w razie potrzeby zeznać pod przysięgą, co widzieliście. Trzej szlachcice z namaszczeniem pokiwali głowami. Mammianos powiedział: — Lepiej, żeby ta sztuczka się udała. — Cały jej urok w tym, że nawet jeśli się nie uda, nie stanie się z tego powodu wielka szkoda — odrzekł Krispos. —Ale do rzeczy. Słyszę, że Pyrrhos nadchodzi. Patriarcha padł na twarz ze zwykłążarliwością. Przez chwilę zawie- sił wzrok na trzech postaciach, siedzących po lewej stronie Krisposa. Potem zwrócił spojrzenie na Imperatora: — Wasza Wysokość, muszę bardzo ostro zaprotestować przeciw- ko twojej niedawnej decyzji — powiedział i wyciągnął notatkę od Krisposa. — Tak? A to dlaczego, wasza świątobliwość? Pyrrhos zagryzł wargi. Wiedział, że to gra, ale prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, o co w niej chodzi. Rozpoczął gwałtownąprze- mowę: — Dlatego, Wasza Wysokość, że nadałeś mnichowi Gnatiosowi... zdradliwemu, podłemu mnichowi Gnatiosowi wszystkie przywileje, jakimi cieszą się inni braciszkowie z klasztoru Świętego Skiriosa. Co gorsza, zrobiłeś to, Imperatorze, bez porozumienia ze mną. Jego twarz, dobitniej niż słowa, mówiła, jaka byłaby jego odpo- wiedź, gdyby Krispos poprosił go o zdanie. — Mnich Gnatios oddał wielkie usługi mnie i całemu Imperium — 217 oświadczył Krispos. — Z tego powodu postanowiłem puścić w niepamięć jego złe uczynki. — Ja nic nie postanawiałem — odparł Pyrrhos. — Taka ingeren- cja w wewnętrzne sprawy hierarchii kościelnej jest niedozwolona i nie do zaakceptowania. — W rym szczególnym przypadku jest inaczej. Pozwolę sobie przy- pomnieć, że Autokrata panuje nad całym Imperium: nad miastami, wioskami i kościołami. Wasza świątobliwość, mam do tego prawo i akurat zechciałem z niego skorzystać. — Nie do zaakceptowania — powtórzył Pyrrhos. Zebrał się w sobie: — Jeśli Wasza Wysokość upiera się przy takim przewrotnym postępowaniu, nie mam wyboru. Składam protest i rezygnuję ze sta- nowiska. Po lewej stronie Krisposa rozległo się ciche westchnienie. Zdawało mu się, że to Rhisoulphos. Wiedział, że innych komentarzy nie będzie, ale starczyło mu to za wszelkie owacje. — Przykro mi słyszeć takie słowa, wasza świątobliwość — zaczął. Patriarcha odprężył się nieco, ale Krispos mówił dalej: — Przyjmuję rezygnację. Ci panowie zaświadczą, że złożyłeś jąz własnej woli, bez żadnego przymusu. Iakovitzes, Mammianos i Rhisoulphos z namaszczeniem pokiwali głowami. —To było... zaplanowane — wykrztusił Pyrrhos. Zorientował się, ale było już za późno. — Nie zmuszałem cię do rezygnacji —przypomniał mu Krispos. — Sam jązłożyłeś. Teraz Barsymes musi tylko przygotować odpowiedni dokument do podpisu. — A jeśli odmówię podpisania? — To nic nie zmieni. Jak już ci mówiłem, święty ojcze—Pyrrhos skrzywił się słysząc, że pozbawiono go już patriarszego tytułu—zre- zygnowałeś z własnej woli, w obecności świadków. To może być naj- lepsze rozwiązanie dla wszystkich. Musiałbym cię zdjąć ze stanowi- ska, gdybyś się przy nim upierał; obiecałeś stosować zasadę ekonomii teologicznej i być bardziej tolerancyjnym, ale w żadnym z twoich ka- zań nie było nawet śladu wyrozumiałości. — Teraz widzę wszystko jak na dłoni. Chcesz mnie zastąpić tym siewcązła, Gnatiosem. Nie wiesz, że bóg ciemności już opanował two- je serce—odparł Phyrros. .Krispos pochylił się i splunął na posadzkę: — To dla boga ciemności! Spójrz tylko na swojego krewniaka, 218 święty ojcze. Przypomnij sobie, co mu uczynił Harvas Czarna Szata. Czy Iakovitzes mógłby wpaść w pułapkę Skotosa? — Czemu nie, jeśli przynętą byłby ładny chłopiec. Iakovitzes pokazał mu dwa palce, w geście, który szeroko stosowa- no na ulicach miasta Videssos. Pyrrhos aż się zakrztusił. Ciekawe, kie- dy ostatni raz ktoś pokazał coś takiego patriarsze; nie, byłemu pa- triarsze —poprawił się w myśli Krispos. Iakovitzes napisał coś gorączkowo na tabliczce i podał jąRhisoul- phosowi, który przeczytał: „Kuzynie, dla ciebie przynętąjest radość, jakączerpiesz z dręczenia wszystkich, którzy nie zgadzająsię z twoim zdaniem. Jesteś pewien, że oparłeś się tej pokusie?". — Wiem, że to, w co wierzę, jest prawdą; a więc ci, którzy sąinne- go zdania, żyją w kłamstwie—oświadczył Pyrrhos.—Widzę, że do- tyczy to również wszystkich tu obecnych. Wasza Wysokość, możesz zabronić mi kazań w Głównej Świątyni, ale nie powstrzymasz mnie od głoszenia prawdy na ulicach miasta! Teraz Krispos wiedział już na pewno, że Pyrrhos nie jest intrygan- tem. Ktoś, kto wie, jak wzbudzać rozruchy uliczne, nigdy nie zdradził- by swoich planów. Powiedział więc tylko: — Jeśli twoja wiara jest prawdziwa, święty ojcze, a ja padłem ofia- rązła, jak wyjaśnisz widzenie, podczas którego polecono ci pomagać mi, jakbym był twoim synem? Pyrrhos otworzył usta i zamknął je bez słowa. Rhisoulphos pochy- lił się ku Krisposowi i szepnął: — W najgorszym razie udało się Waszej Wysokości zbić go z pantałyku. Krispos kiwnął głową, wdzięczny za poparcie. Zwrócił się do Pyrr- hosa: — Święty ojcze, dostaniesz honorową eskortę Halogajczyków, którzy będą ci towarzyszyć do klasztoru Świętego Skiriosa. Jeśli za- czniesz wykrzykiwać jakieś głupstwa do ludzi na ulicach, gwardziści spełnią swój obowiązek i uciszacie. Pyrrhos nie mógł zastraszyć pogańskich żołnierzy lodem Skotosa. Ale sam też się nie zląkł: — Mogą robić, co zechcą. — Klasztor Świętego Skiriosa, co? — powiedział Mammianos. Uniósł jednąpowiekę i zaraz jąopuścił: —Jestem pewien, że święty ojciec i Gnatios znajdą wiele tematów do rozmowy. 219 Dokuczywszy w ten sposób Pyrrhosowi, pulchny generał popra- wił się na krześle w oczekiwaniu reakcji duchownego. Nie rozczaro- wał się: spojrzenie kapłana było lodowate i zabójcze, jak najsroższa zimowa zawierucha. Mammianos udał, że go nie dostrzega i dodał: — Naturalnie, nie potrwa to długo, bo Gnatios wkrótce znowu włoży błękitne buty. — Gdy dobry bóg nadejdzie w chwale, rozsądzi, który z nas miał rację—odparł Pyrrhos. — Jestem tego pewien i oczekuję go w spokoju. Zwrócił się do Krisposa: — Waszą Wysokość Phos również osądzi. — Wiem — odrzekł Imperator.—W odróżnieniu od ciebie, święty ojcze, nie jestem pewien, jak mnie oceni. Mimo to, staram się, jak mogę. Pyrrhos zaskoczył go, skłonił się i odrzekł: — Tego właśnie spodziewa się dobry bóg. Obyś innych oceniał rozważniej niż mnie. A teraz zawołaj swoich barbarzyńców, jeśli uwa- żasz, że to konieczne. Wyślij mnie, gdzie ci się żywnie podobają i tak będę chwalił święte imię Phosa—nakreślił na sercu znak słońca. W pewnym sensie Krispos szanował szczerąpobożność Pyrrhosa, ale szacunek ten nie zamykał mu oczu na inne sprawy. Były patriarcha opuścił jego rezydencję pod eskortą. Iakovitzes z aprobatą pokiwał głową: „To, że ktoś wydaje się pokorny, to nie powód, by mu zaufać," napisał. — Sądząc z tego, czego doświadczyłem będąc u władzy, nie moż- na ufać nikomu—odparł Krispos. Ku jego cichemu rozczarowaniu, Rhisoulphos i Mammianos zgo- dnie mu przytaknęli. Iakovitzes napisał: „Szybko się uczysz". . Krispos też był tego zdania, ale wcale mu się nie podobał sens tej nauki. Po raz pierwszy od chwili, gdy magiczne sztuczki Harvasa spowo dowały wycofanie się armii Imperatora znad granicy Kubrat,Trokoundos nieco się rozchmurzył. — Mam nadzieję, że Wasza Wysokość zamierza nagrodzić Gnatiosa za to, co dla nas wyszperał —powiedział mag do Krisposa. — Bez tych informacji w dalszym ciągu kręcilibyśmy się w koło, jak tłum ślepców. — Tak, wiem, jak go nagrodzić—odrzekł Krispos; właśnie tego dnia synod prałatów i opatów obradował nad powrotem Gnatiosa na urząd patriarchy. Oprócz jego kandydatury, Imperator przedstawił jeszcze dwa nazwiska: te należało zignorować. 220 —Teraz wiecie więcej o Harvasie. Czy to nam ułatwi walkę? — spytał Krispos. —Świadomość, że niedźwiedź ma zęby, nie powoduje ich zniknię- cia —odparł mag. Zauważywszy pełne rozczarowania spojrzenie Kri- sposa, mówił jednak dalej: —Ale teraz, gdy wiemy, skąd te zęby wy- rastają, może uda nam się coś z nimi zrobić. To jednak nic pewnego. — Co masz na myśli? — spytał Krispos z nadzieją. — Wasza Wysokość, to tylko luźne przypuszczenia, ale jeśli Ha- rvas jest wyznawcąSkotosa i jego moc pochodzi od boga ciemności, to zaklęcia, których używa, mogą być odwrotnością tych, które my stosujemy. W takim przypadku przeciwdziałanie im może okazać się łatwiejsze, niż gdybyśmy mieli do czynienia na przykład z halogajską magią albo z bogami czczonymi przez stepowych koczowników. Obca magia może atakować z różnych, nieoczekiwanych kierunków, rozu- miesz, Imperatorze? — Chyba tak. Powiedz mi tylko jedno: jeśli ich magowie, czy też szamani, mogą wzywać na pomoc swoich bogów i demony i ich magia działa, to czy ci bogowie i demony są równie prawdziwi, jak Phos i Skotos? Trokoundos w zadumie pociągnął się za ucho: — Wasza Wysokość, zdaje mi się, że na to pytanie lepiej odpowie- działby patriarcha albo nawet synod ekumeniczny niż ktoś, kto chce być jedynie kompetentnym magiem. — Jak sobie życzysz. Moje pytanie i tak nie było związane z tematem. Twierdzisz więc, że wiadomo, skąd biorą się zaklęcia Ha- rvasa, tak? — Właśnie, Wasza Wysokość. Jest to dla nas pewnąpomocą, ale w ograniczonym zakresie. Trzeba jeszcze pokonać potęgę i umiejętności Harvasa. Sądząc z tego, co już widziałem, jest on niezwykle silny. Jeśli chodzi o zdolności, to dzięki nim potrafił już trzysta lat temu wyswo- bodzić się ze strzeżonego więzienia. Później bez wątpienia jeszcze udo- skonalił swój talent. Świadczy o tym fakt, że nie umarł i w dalszym ciągu jest dla nas utrapieniem. — Co więc możemy w takim razie robić?—spytał Krispos. Miał nadzieję, że informacje o przeszłości Harvasa pozwolą videssańskim magom znaleźć sposób na pokonanie wroga, bez wielkiego ryzyka dla nich samych i dla Imperium. Ale już dawno temu zdał sobie sprawę, że w życiu wszystko jest trudniejsze i bardziej skomplikowanie niż w legendzie. To była kolejna lekcja. Słowa Trokoundosa potwierdziły te przemyślenia: 221 — Trzeba zrobić wszystko, co w naszej mocy i modlić się do do- brego, miłosiernego pana, aby to wystarczyło. Zła pogoda zaczęła się przed samym Świętem Środka Zimy. Przez miasto Videssos gnały jedna za drugą śnieżyce, niesionepółnocno- -zachodnim wiatrem znad Morza Videssańskiego. W dniu Święta śnieg tak zacinał, że Krispos, siedzący przecież na najlepszym miejscu w Amfiteatrze, prawie nie widział, co się dzieje na scenie. Ci, którzy mieli miejsca na wyższych poziomach wielkiego, owalnego teatru, wi- dzieli tylko gęste tumany śniegu. Ostatnia trupa mimów wyszła na scenę z laskami. Przez całe przed- stawienie aktorzy postukiwali nimi w scenę, szukając drogi, jakby nagle wszyscy stracili wzrok. Krispos zaśmiewał się w głos, podob- nie jak jego świta i siedzący najbliżej widzowie. Reszta publiczności zastanawiała się tylko, co takiego zabawnego dzieje się na scenie — i o to właśnie chodziło mimom. Gdy Krispos to zrozumiał, zaśmiał się jeszcze głośniej. Wracając do domu po przedstawieniu, skoczył nad ogniem, by spalić wszystkie niepowodzenia minionego roku. W całym mieście płonęły ogniska na dobrą wróżbę. Tym razem spowodowały nieszczę- ście; śnieżyca rozdmuchała dwa z nich tak bardzo, że pobliskie bu- dynki zajęły się ogniem. Przez wirujące płatki śniegu Krispos widział smugi dymu, których tak bardzo obawiał się w czasie zamieszek religijnych, spowodowa- nych kazaniami Pyrrhosa. Śnieg nie stłumił ognia. Przez miasto pędzi- ły wozy strażackie, wyposażone w ręczne pompy, którymi czerpano wodę z fontann. Uzbrojeni w topory i młoty strażacy zwalali budynki, by stworzyć zapory ogniowe. Krispos nie dawał im żadnych szans: zwykle nikt nie potrafił stawić czoła pożarom, wybuchającym w mieście. Strażacy go zaskoczyli. Udało im się ugasić pierwszy pożar, zanim pochłonął cały kwartał domów. Drugi, na szczęście, wybuchł przy samych miejskich murach. Ogień zniszczył najbliższe zabudowania, po czym dotarł do zapory i zgasł sam z siebie. Krispos wręczył funt złota dowódcy strażaków, którzy ugasili pierw- szy pożar. Ten niewysoki, siwy mężczyzna imieniem Thokyodes wy- różniał się rzeczowościąi chłodnym rozsądkiem, charakterystycznym dla weteranów armii. Szlachta i urzędnicy w Głównej Sali Sądowej zgotowali mu gorącą owację. 222 — Oprócz nagrody państwowej, przyjmij, proszę, dziesięć sztuk złota z mojej prywatnej szkatuły—powiedział Krispos. Brawa przybrały na sile. Thokyodes przyłożył do serca dłoń, zwi- niętą w pięść i zasalutował. A więc rzeczywiście był weteranem. — Dziękuję, Wasza Wysokość —powiedział z zadowoleniem, ale bez uniżoności. — Kup sobie za nie maść na porost włosów, to ci brwi prędzej odrosną—dodał Krispos cicho; tak by usłyszał go tylko strażak. Thokyodes, wcale nie zmieszany, zaśmiał się tylko i przeciągnął dłoniąpo czole: — Ano, dziwnie bez nich wyglądam, prawda? Całkiem je sobie spaliłem —powiedział nagłos. —Z ogniem walczy się tak samo, jak z każdym innym przeciwnikiem. Im bliżej się podejdzie, tym lepsze są rezultaty. — Oddałeś miastu wielkąprzysługę — pochwalił go Krispos. — Nie dałbym rady bez moich chłopców. Za pozwoleniem Wa- szej Wysokości, podzielę się z nimi tą nagrodą— Thokyodes pod- niósł do góry mieszek ze złotem. — To twoje pieniądze; możesz z nimi zrobić, co zechcesz—od- parł Imperator. Owacje, które wybuchły po tych słowach, były spontaniczne, go- rące i pełne zdziwienia. Niewielu dworzan, znacznie przecież bogat- szych od tego strażaka, mogłoby się pochwalić podobną szczodro- ścią—i sami dobrze o tym wiedzieli. Krispos zastanawiał się, czy po- trafiłby dorównać temu człowiekowi, gdyby zrządzeniem losu wyko- nywał jego pracę, a nie zasiadał na tronie. Miał taką nadzieję, ale nie był pewien. — Myślę, że tak—powiedziała Dara, gdy po uroczystości dzielił się z nią tymi myślami. —Ale Harvas na pewno by tego nie zrobił, tyle ci powiem. — Harvas? Harvas stanąłby sobie przy ogniu i dmuchałby, żeby się lepiej paliło—Krispos uśmiechnął się na tę myśl. Po chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. Nakreślił znak Phosa na piersi. — Dobry boże, skąd można wiedzieć, czy nie wywołał tych pożarów swoimi czarami? — Tego nikt nie wie na pewno. Tylko nie próbuj zrzucać na niego wszystkich naszych niepowodzeń, bo skończy się na tym, że będziesz go widział zawsze i wszędzie, jeśli tylko coś pójdzie nie tak. — To prawda. Mówisz rozsądnie — odpowiedział Krispos i uśmiechnął się znowu, tym razem z wdzięcznością. Harvas był wy- starczająco straszny taki, jaki był, bez pomocy rozigranej wyobraźni. 223 — Staram się. Cieszę się, że to zauważasz—odpowiedziała Dara.— Pamiętam, jak... —przerwała w połowie zdania, więc domyślił się, że musiała przypomnieć sobie coś z czasów swojego małżeństwa z Ant- himosem. Nic dziwnego, że nie chciała tego wspominać. Nie była wtedy szczęśliwa. Ale w ten sposób pewien okres jej życia, trwający do momentu, gdy Krispos został vestiariosem, był mu zupełnie nie znany i w ich rozmowach czasem zdarzały się takie nieprzyjemne przerwy. Zastanawiał się, czy każdy drugi maż przeżywa coś takiego. Praw- dopodobnie tak, pomyślał. Byłoby dużo gorzej, gdyby jej małżeń- stwo z Anthimosem było szczęśliwe. O wiele gorzej, pomyślał, śmie- jąc się w duchu, bo pewnie by mu wtedy nie powiedziała, że Anthi- mos chce go zabić. — Gorzej by już być nie mogło—szepnął. — Dlaczego?—spytała Dara. — Nieważne. Gdy grubas Longinos wpadał do komnat Krisposa w szaleńczym pędzie, oznaczało to poważne kłopoty. Niestety, szambelan i tym ra- zem go nie rozczarował: — Wasza Wysokość — dyszał ciężko i ocierał czoło jedwabną chustką. Tylko tłusty eunuch mógł się tok bardzo spocić przy niewiel- kim wysiłku fizycznym; na dworze panował mróz, a w rezydencji też nie było zbyt ciepło. — Wasza Wysokość, najświętszy patriarcha Pyrrhos... przepra- szam, to znaczy mnich Pyrrhos... wygłasza na ulicach miasta kazania przeciwko tobie. — Dobry boże, co ja słyszę?—Krispos skoczył na równe nogi tak gwałtownie, że kilka ksiąg podatkowych spadło z biurka na podłogę. Nawet na nie nie spojrzał. A więc Pyrrhos do tego stopnia poczuł się urażony złożeniem go z urzędu, że przestał być lojalny! Po tylu la- tach! — A co mówi w tych kazaniach? — Rozpowiada same skandaliczne rzeczy, Wasza Wysokość, na temat... na temat związku, jaki łączył cię z ImperatorowąDarą, zanim... zanim zostałeś wyniesiony do godności Autokraty. — W głosie Lon- ginosa brzmiało szczere oburzenie, choć sam doskonale wiedział, że Krispos i Dara byli kochankami na długo przed zawarciem małżeń- stwa. — Czyżby? — zdenerwował się Krispos.—Własną krwią zapłaci za rozpowiadanie skandalicznych rzeczy. 224 Oczy Longinosa rozszerzyły się z przerażenia: — Nie, Wasza Wysokość, tylko nie to. Jeśli Wasza Wysokość odda katu kogoś, kto niedawno zajmował tak wysokie stanowisko w hierarchii kościelnej; kogoś, kto ma wielu stronników, w dalszym ciągu przekonanych, że był człowiekiem świętym, o wiele bardziej świętym od osoby, która teraz nosi błękitne buty, za pozwoleniem Waszej Wysokości... jeśli tak się stanie, to poleje się krew i to nie tylko Pyrrhosa. Wybuchnązamieszki. Tylko to jedno słowo mogło powstrzymać rozwścieczonego Kri- sposa. Nie mógł pozwolić sobie na rozłam wśród mieszkańców miasta, a nawet całego Imperium. — Ale nie mogę także pozwolić, by Pyrrhos mnie zniesławiał — powiedział, jakby spierając się z samym sobą. — Jeśli jeszcze przez kilka dni będzie opowiadał te bzdury, na pewno pojawi się jakiś uzur- pator znikąd i zacznie zgłaszać pretensje do tronu. — W rzeczy samej — potwierdził Longinos. — Gdyby Wasza Wysokość zasiadał na tronie od dziesięciu lat, a nie od zaledwie dwóch, można by go zignorować. Nikt nie wziąłby poważnie jego słów. Nie- stety, w obecnej sytuacji... — No, właśnie. W obecnej sytuacji jego rewelacje znajdąposłuch u wielu osób. W dodatku wszyscy potraktująje serio, bo usłyszą od pobożnego kapłana—Krispos zaśmiał się pogardliwie. — Jego wszy- scy traktująz powagą. Nie może być inaczej: przez wszystkie lata na- szej znajomości nie widziałem, żeby się choć raz ten stary ponurak uśmiechnął... Krispos przerwał i wybuchnął głośnym śmiechem. Gdy się już uspo- koił, zapytał: — Gdzie on wygłasza te swoje przemowy? — Na Placu Wołów, Wasza Wysokość — odpowiedział Longi- nos. — W porządku; łatwo będzie go tam znaleźć. Teraz słuchaj, sza- nowny panie. Powiem ci, co masz zrobić. Po kilku minutach wyjaśnień, Krispos zapytał: — Czy chciałbyś mieć mój rozkaz na piśmie, żeby ci od razu dano posłuch? — Tak, poproszę. — Longinos był na poły rozbawiony, na poły zgorszony. Krispos szybko napisał polecenie na skrawku pergaminu. Eunuch przeczytał, pokręcił głowąi przybrał urzędowąminę:—Każę to natychmiast doręczyć, Wasza Wysokość. — Bardzo dobrze — odparł Krispos. Longinos wybiegł, wołając o kuriera. Krispos chlubił się swojąpracowitością, więc przejrzał jeszcze 15 — Krispos z Vidcssos 225 jednąksięgę podatkową, zanim spokojnym krokiem opuścił rezydencję. Na jego widok Halogajczycy wyprężyli się w postawie zasadniczej. — Spocznij, chłopcy—powiedział. — Idziemy na spacer. — Gdzie są zatem nosiciele parasoli, Imperatorze?—spytał Geir- rod. — Dziś by nam tylko przeszkadzali — odparł Krispos. Halogajczy- cy wyraźnie się ożywili; kilku z nich palcem sprawdzało ostrza topo- rów. Jeden z nich uznał, że broń jest zbyt tępa, wyjął osełkę i przeciągnął niąparę razy po ostrzu. Po chwili dotknął go palcem i uznał, że wszy- stko w porządku. Odłożył kamień. — Dokąd idziemy, Wasza Wysokość?—spytał Geirrod. — Na Plac Wołów — odparł pogodnie Krispos. — Zdaje się, że ojcu Pyrrhosowi nie spodobała się utrata stanowiska. Opowiada tam o mnie dość paskudne rzeczy. — Halogajczycy byli pełni nadziei: — Chcesz, Imperatorze, my jemu skrócili ten długi język, co? — spytał żołnierz, który przed chwiląostrzył swój topór. Znowu popa- trzył na ostrze broni, jakby chcąc się upewnić, że bez trudu zetnie nią głowę kapłana. Ale Krispos odrzekł: — Nie zamierzam zrobić krzywdy świętemu ojcu. Chcę go tylko uciszyć. — Lepiej go zabić — poradził Geirrod. — Bo później też może sprawiać kłopoty. Pozostali gwardziści kiwali głowami. Krispos trochę żałował, że dla niego świat nie jest tak brutalny i prosty jak dla Halogajczyków. Niestety, w Videssos prawie wszystkie sprawy, z pozoru nieskomplikowane, okazywały się trudne i zawikłane. Nie od- powiadając Geirrodowi, ruszył przed siebie, a Halogajczycy otoczyli go ochronnym kręgiem, by odstraszyć potencjalnych zabójców. Plac Wołów znajdował się na wschód od pałacowych zabudowań; aby się tam dostać, trzeba było przejść mniej więcej dwa kilometry ulicą Śrpdkową. Krispos maszerował szybkim krokiem, by nie zmarznąć. Na placu Palamas panował zwykły tłok; był więc zadowolony ze swojej eskorty. Halogajczycy kroczyli z takądeterminacją, jakby zamierzali stra- tować wszystkich, którzy nie usuną im się na czas z drogi. Tłum rozstę- pował się przed nimi, jak za dotknięciem różdżki czarnoksiężnika. Przyśpieszył kroku; chciał przyłapać Pyrrhosa w trakcie kazania wymierzonego przeciw niemu, przeciwAutokracie; gdyby kara, choć nąjsroższa, spotkała duchownego już po fakcie, nie odniosłaby po- 226 żądanego efektu. W żadnym wypadku nie chciał uczynić z prałata męczennika. Kilkaset metrów za budynkiem rządowym Środkowa skręcała na południe. Plac Wołów znajdował się nie opodal. Krispos poruszał się już prawie biegiem. Byłby niepocieszony, gdyby Pyrrhos się wymknął. Miał nadzieję, że jego rozkazy dotarły do adresatów na czas. W dawnych czasach, na Placu Wołów odbywały się największe w Videssos targi bydła. W dalszym ciągu było to centrum handlowe, ale różniło się od placu Palamas tym, że sprzedawano tu w hurcie dobra znacznie bardziej przyziemne i tańsze: bydło, zboże, tanie naczynia i oliwę z oliwek. Na tym placu ludzie najpierw uważnie przyglądali się eskorcie Krisposa, a dopiero potem usuwali z drogi. Na placu Palamas, w pobliżu pałacu, tłum był przyzwyczajony do widoku Autokraty; tu, w biedniejszej części miasta, nieczęsto można było go spotkać. Krispos rozejrzał się i szybko spostrzegł to, czego szukał: zbiegowi- sko mężczyzn i kobiet wokół mnicha w błękitnej szacie. Nawet z daleka łatwo było rozpoznać długą, wysokąpostać i szczupłą twarz Pyrrho- sa. Stał na beczułce, czy też jakiejś skrzynce albo kamieniu, górując nad swymi słuchaczami. —Tam—wskazał Krispos. Halogajczycy kiwnęli głowami i ruszyli w stronę Pyrrhosa, jak stado wilków na starego żubra. Pyrrhos był wytrawnym retorem. Jego głos niósł się daleko; do Krisposa dochodziło każde słowo, zanim jeszcze dotarł na tyły sku- pionej wokół duchownego grupki. Połowa ludzi na Placu Wołów też wszystko słyszała: —Niewątpliwie, bezeceństw tych wyuczył się u swojego poprze- dniego pana, bo wszem i wobec jest wiadomo, że Anthimos był zde- prawowany. Ale na swój sposób, Krispos okazał się bardziej niegodzi- wy, gdyż najpierw uwiódł jego żonę, a potem wykorzystał ją w walce przeciw własnemu mężowi i wspiął się po jego trupie na tron. Czy Phos może pobłogosławić nasz trud, jeśli taki człowiek zamieszkuje w imperatorskim pałacu? Pyrrhos na pewno zauważył nadejście Krisposa ze strażąprzybocz- ną, ale nie przerwał przemowy. Od dawna wiadomo było, że kapłan jest odważny. Nie spróbował jednak sztuczki, którą Krispos zastoso- wałby na jego miejscu, gdyby naprawdę chciał przewrotu w państwie; mógłby przecież nagle urwać w pół słowa i wskazać słuchaczom pal- cem tego chutliwego potwora, którego sprawki właśnie wyszły na światło dzienne. Ale Pyrrhos nie zmienił ani na jotę ułożonej wcze- śniej przemowy; kiedy raz się na coś zdecydował, nie wprowadzał żadnych poprawek. 227 Krispos skrzyżował ręce na piersiach i słuchał. Pyrrhos perorował dalej, jakby go nie widział. Nie zwrócił także uwagi na drużynę stra- żacką, która zajechała na rynek. Zaniepokojeni przechodnie i kupcy obserwowali strażaków, uzbrojonych w podobne do halogajskich to- pory i w ręcznąpompę, którą dźwigało dwóch spoconych mimo mro- zu osiłków. Wszyscy pamiętali, jak niewiele brakowało do zniszczenia miasta w pożarach, które wybuchły w Święto Środka Zimy. Strażacy zmierzali prosto w stronę otaczających gestykulującego mnicha słuchaczy. — Odsuńcie się! — zawołał komendant. Ludzie zaczęli się odsuwać na boki: — Gdzie się pali?!—zawołał jakiś głos. — Tutaj! Mam rozkaz ugasić pewnego podżegacza! — odkrzyk- nął Thokyodes i machnął ręką do swych podwładnych. Jeden z nich zaczął pompować wodę. Drugi skierował otwór węża na Pyrrhosa. Nagle z pompy chlusnęła zimna woda. Ci, którzy stali najbliżej Pyrr- hosa, odskakiwali na boki, plując i klnąc na czym świat stoi. Mnich próbował mówić dalej, w strumieniach lejącej się nań wody, ale z nagła zaczął kichać. Strażacy polewali go dalej, aż zabrakło wody w pompie. Thokyodes spojrzał w stronę Krisposa: — Mamy jąjeszcze raz napełnić, Wasza Wysokość? Pyrrhos był tak przemoczony, że następny prysznic mógłby go zatopić. — Nie, dziękuję ci, Thokyodesie. To wystarczy—odrzekłAuto- krata. — Już chyba ochłonął. —Co? Ja...aaapsik! Ja... niby ochłonąłem?! —wrzasnął Pyrrhos, któremu woda skapywała z brody i z czubka nosa. — O, nie! Ja dopie- ro... aaapsik! ...zacząłem odkrywać przed wami prawdę o naszym im- perialnym cudzołożniku. Słuchaj mnie, ludu Videssos... — Idź do domu się wysuszyć, święty ojcze—zawołał ktoś miło- sierny. — Dostaniesz zapalenia płuc, jeśli będziesz tu dalej stał. — W twojej historii jest tyle samo wody, co w twojej szacie — zaśmiał się ktoś inny. Jakaś kobieta dodała: — Oszczędzaj tych ognistych słów, to się przy nich ogrzejesz. — Już ich nie ma, strażacy zagasili mu ten żar —powiedział ktoś inny, śmiejąc się z własnego dowcipu. Pyrrhos spędził całe dorosłe życie w klasztorach i świątyniach. Przy- wykł do szacunku ze strony osób świeckich, a nie do przytyków — nawet, jeśli to były łagodne docinki. Jeszcze gorszy był śmiech; śmiech na widok wściekłego, przemoczonego do nitki, trzęsącego się mnicha, który uparcie tkwił na przewróconej skrzyni, jak zmokła kura na grzę- dzie i dalej szkalował Imperatora—przez zęby, dzwoniące z zimna 228 głośniej niż drewniane kastaniety, którymi Vaspurakanerzy wystuki- wali rytm w tańcu. Kapłan zniósłby może obojętność; mnisi byli do niej przyzwyczajeni, bo wychwalali w swych kazaniach cnoty i wyrzeczenia, które ludziom zwykle nie przypadały do gustu. Ale śmiech doprowadził go do furii. Objął wściekłym spojrzeniem cały tłum, a w szczególności Krisposa, po czym niezgrabnie zszedł ze skrzynki i podreptał przed siebie. Gwałtow- ny atak kichania pozbawił jego odejście nawet odrobiny godności. — Phos z tobą, zasmarkany Pyrrhosie—krzyknął za nim mężczy- zna o donośnym głosie. Tłum znowu wybuchnął śmiechem. Sztywne jak deska plecy Pyrrhosa drgnęły gwałtownie, jakby ktoś wbił w nie sztylet. — Zasmarkany, zakichany, Pyrrhos wodąpolewany — wyśpie- wywali gapie. Odwrót kapłana zmienił się w gwałtownąi coraz szyb- szą ucieczkę; pod koniec Pyrrhos już niemal biegł. Geirrod spojrzał na Krisposa: — Oj, nie będzie cię pn za to kochał, Wasza Wysokość—powie- dział. —Zrobiłeś z niego głupca, co gorzej, niżbyś ciął mieczem. Bę- dzie się mścił. — Pyrrhos i tak pragnie zemsty na mnie i na wszystkich, którzy mają inne zdanie niż on — odparł Krispos. — Za to teraz, jeśli dobry bóg pozwoli, ludzie przestanąbrać go serio. Święty Pyrrhos... a do niedaw- na najświętszy Pyrrhos... to ktoś ważny, z kogo opinią należało się li- czyć. A ile uwagi poświęcisz Pyrrhosowi—staremu zasmarkańcowi? — Aha, teraz rozumiem—odpowiedział powoli Geirrod. — Nasą- czyłeś jego słowa trucizną. Powiedział coś po swojemu do pozostałych gwardzistów. Ich głę- bokie głosy wznosiły się i opadały; wszystkie oczy zwróciły się na Krisposa. Geirrod powiedział: — Tylko Videssańczyk mógł wymyślić coś takiego: zabić człowie- ka samym śmiechem. Pozostali Halogajczycy przytaknęli z powagą. Tuż obok Thokyodes wydawał polecenia swoim ludziom. Dwaj mężczyźni z westchnieniem ulgi postawili pompę na ziemi. Reszta sta- ła, wspierając się na toporach. Jeden z nich podszedł do handlarza, sprzedającego palone orzeszki. Thokyodes pochwycił wzrok Krisposa. Gdy Imperator nie odwrócił oczu, strażak podszedł do niego. — No, Wasza Wysokość, zdaje się, że pozbyłeś się dzięki nam kłopotu—powiedział. Sądząc z akcentu, pochodził z miasta. Nie trze- ba mu było wyjaśniać, o co chodziło Krisposowi. 229 —Też mi się tak wydaje—odpowiedział Imperator. — Wynagro- dzę was za to. — Dziękuję — odparł natychmiast dowódca. Nie próbował się krygować; w interesach nie ma sentymentów. —Koniec zabawy na dzisiaj, moi państwo! —zawołał głośno Kn- spos. Tłum wokół niego zaczął się szybko rozpraszać. Kilka osób, prze- chodząc koło Krisposa, odwróciło twarze, jakby chcieli uniknąć oskar- żenia, że słuchali kazania wymierzonego przeciw niemu. Większość jednak odchodziła, gawędząc wesoło; ludzie zachowywali się, jakby jadowite przemówienie Pyrrhosa i replika Imperatora były miłą roz- rywką, zorganizowaną wyłącznie dla przyjemności gapiów. Tacy wła- śnie są ludzie z miasta, pomyślał zdegustowany Krispos. Gdy wracali do pałacu, nadszedł wczesny, zimowy zmierzch. Lon- ginosa niemal rozsadzała ciekawość: — Przecież Wasza Wysokość chyba nie... — ... potraktował Pyrrhosa jakby to był pożar, który należy uga- sić? —przerwał mu Knspos. — Dokładnie tak właśnie zrobiłem, sza- nowny panie—i opisał ze szczegółami, jak Thokyodes i jego ludzie zlali wodą kapłana. Zakończył opowieść, mówiąc: — Większość ga- piów uśmiała się z tego do rozpuku. Longinos, podobnie jak dowódca strażaków, natychmiast zrozu- miał, o co Krisposowi chodziło: — Nikt nie będzie traktował poważnie jakiegoś błazna, prawda, Wasza Wysokość? — Dokładnie tak, szanowny panie. Pamiętam, jak trudno było się Petronasowi pozbyć Skombrosa, który wówczas piastował urząd ve- stiariosa. Mówił Anthimosowi wprost, że Skombros to łajdak, a Anthimos uparcie brał jego stronę. Ale kiedy wystawił vestiariosa na pośmiewisko, pozbył się go z pałacu w ciągu tygodnia. — Tak, tak, Skombros—mruknął do siebie Longinos. Z tonu jego głosu można by wnosić, że całkiem zapomniał o eunuchu, który kie- dyś był rywalem Petronasa w walce o władzę i wpływy. Krispos nie dał się oszukać. Longinos dokończył: — Jeśli dobry bóg będzie ła- skaw, Pyrrhosa spotka taki sam koniec jak Skombrosa. — Oby tak się stało —przytaknął Krispos i nakreślił znak słońca na piersi. Żelazne podkowy dzwoniły o bruk. Podzwaniały zbroje. — Na prawo patrz! — zakomenderował oficer. Gdy pułk defilował przed trybuną, żołnierze zwrócili głowy w stronę Krisposa i zasalutowali. 230 Krispos w odpowiedzi także przyłożył rękę do piersi. Tłum po obu stro- nach ulicy Środkowej zaczął wiwatować. Dla większości żołnierzy był to pierwszy pobyt w stolicy, więc uśmiechnęli się tylko w odpowiedzi na ten aplauz i dalej rozglądali się wkoło, by obejrzeć jak najwięcej miejskich wspaniałości. Pomijając wyraz zdumienia na twarzach, ci chłop- cy z zachodniego płaskowyżu wyglądali na porządnych żołnierzy. Sie- dzieli na dobrych wierzchowcach i widać było, że nawet długi, nużący marsz do stolicy nie popsuł atmosfery w oddziałach. Krispos poczuł na policzku kroplę dżdżu, jedną, drugąi następne. Przejeżdżający przed nim żołnierze opuścili niżej kaptury swoich pele- ryn. Niektórzy widzowie otworzyli parasole; inni schronili się pod ko- lumnadami. Gdy przejechał ostatni jeździec, Krispos z westchnieniem ulgi opuścił trybunę. Był prawie tak samo mokry, jak Pyrrhos po prysznicu, który sprawił mu Thokyodes. Imperator wsiadł na konia zadowolony, że może już jechać do rezydencji. Nagrzany ręcznik, miska gorącego baraniego gulaszu i sucha szata znakomicie poprawiły mu nastrój. W końcu to tylko deszcz, a nie śnieg, pomyślał po posiłku. Zima wkrótce minie. Gdy drogi obeschną, stacjonująca w stolicy armia ruszy na północ przeciw Harva- sowi. Miał nadzieję, że pod broniąstanie siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy. Z takąsiłą, wspieranąumiejętnościami najlepszych magów z Kolegium, na pewno uda mu się pokonać jednego paskudnego czarownika, który nie wiedzieć czemu, opierał się śmierci. Barsymes zabrał do kuchni srebrną wazę po gulaszu. Zatrzymał się w drzwiach: — Nie muszę przypominać Waszej Wysokości, że wysłannik Króla Królów z Makuranu ma wyznaczoną audiencję na dziś wieczór? — zapytał. — Pamiętam—odparł Krispos, niezbyt z tego zadowolony. Szko- da, że nie można było zapomnieć o potężnym państwie, graniczącym z Videssos od zachodu, tym bardziej że musiał teraz rzucić prawie całą armię do walki z wrogiem na północy. Niestety, dawno już się przeko- nał, że chcenie nic nie znaczy w polityce. Chihor-Vshnasp, wysłannik Makuranu, był eleganckim mężczyzną w średnim wieku. Na jego wydłużonej twarzy o prostokątnym podbródku odznaczały się wysokie kości policzkowe. Duże, natchnio- ne, brązowe oczy miały łagodne wejrzenie. Ale pozory mylaj Krispos wiedział o tym aż za dobrze. Gdy Chihor-Yshnasp padł przed nim na twarz, spadł mu z głowy podobny do wiadra szary sukienny kapelusz bez otoku i potoczył się o kilka metrów dalej. 231 — To zdarza się za każdym razem, gdy przychodzisz na audien- cję —zauważył Krispos. — Rzeczywiście, Wasza Wysokość. Drobne uchybienie, bez zna- czenia między przyjaciółmi. — Chihor-Vshnasp podniósł kapelusz i włożył go z powrotem na głowę. Mówił płynnie po videssańsku; jedynie lekki syczący akcent zdradzał, że poseł nie jest rdzennym mie- szkańcem stolicy. — Chciałbym ci, Imperatorze, przekazać pozdrowienia od Jego Arcywładnej Wysokości Nakhorgana, Króla Królów, pobożnego ła- skawcy, któremu bóg i Czterej Prorocy dali długie lata życia i wiele ziem we władanie. — Pozdrowienia od Jego Arcywładnej Wysokości zawsze spra- wiająmi wielkąprzyjemność —odparł Krispos. —W następnej kore- spondencji do Mashiz przekaż mu ode mnie wyrazy szacunku. Chihor-Vshnasp skłonił się, nie wstając z krzesła. — Będzie zaszczycony. Chciałby również za moim pośrednictwem przekazać życzenia udanej kampanii przeciw podłemu barbarzyńcy, który pustoszy wasze północne granice. Makuran też cierpiał podob- ne najazdy; JegoArcywładna Wysokość wie, jakie trudności przeży- wa obecnie Videssos i szczerze wam współczuje. — Jego Arcywładna Wysokość jest niezwykle uprzejmy — od- parł Krispos i pomyślał, że chyba wie, do czego zmierza ta rozmowa. Miał nadzieję, że jest w błędzie. Niestety, nie mylił się. Chihor-Vshnasp mówił dalej: — Dołączam również i moje życzenia: niechaj ta wojna przyniesie wam zwycięstwo. Rzuciliście przeciw wrogom całąsiłę Videssos, więc bez wątpienia pokonacie przeciwnika. Gdyby nie traktat pokojowy z Makuranem, niektóre wasze armie musiałyby pozostać na zachodzie. W rzeczy samej, decyzja o odwołaniu ich znad granicy dobrze świad- czy o ufności w trwałąprzyjaźń. pomiędzy naszymi wielkimi imperiami. Teraz nie było już wątpliwości, o co chodzi Makurańczykom. Po- zostawała jedynie kwestia ceny. — Czy mogłoby być inaczej?—spytał Krispos. —Nie wszyscy Imperatorzy Videssos mieli podobne poglądy, jak Wasza Wysokość — przypomniał mu poseł. — Zda się, że ledwie wczoraj Sevastokrata Petronas bezprawnie zaatakował Makuran. — Byłem przeciwny tej wojnie—odparł Krispos. — Pamiętam, Wasza Wysokość, i szanuję cię za to. Jednakże mu- sisz zdać sobie sprawę, co mogłoby się zdarzyć, gdyby Jego Arcy- władna Wysokość Nakhorgan, Król Królów, postanowił tego lata pomścić zniewagę, jakiej doznał Makuran. Wycofałeś swoje wojska 232 znad granicy, więc nasi dzielni jeźdźcy zaatakowaliby wasze ziemie, niszcząc wszystko, co stanęłoby im na drodze. Krispos chciał zagryźć wargi, ale zachował kamienną twarz. —Naturalnie, masz rację, panie —odparł. Chihor-Vshnasp wygiął w łuk siwe brwi. Z takąstrategiąjeszcze się nie spotkał w tej grze. Kri- spos mówił dalej: — Gdyby Jego Arcywładna Wysokość naprawdę zamierzał zaatakować Videssos, nie przysłałby cię tu, panie, z ostrzeżeniem. Ile będzie kosztować odwiedzenie go od takich planów? Brwi posła ponownie wygięły się w łuk; mimika Makurańczyka była rzeczywiście niezrównana. Powiedział: — Niesłychanym afrontem wobec boga i Czterech Proroków jest fakt, że Makuran pozbawiono doliny, w której leżą wielkie miasta Hant- zithi Artaz. W tych dwóch vaspurakańskich osadach mieszkało mniej więcej tylu ludzi co w Opsikionie. —Makuran może je zabrać z powrotem—oświadczył Krispos, jed- nym zdaniem żegnając się z doliną, która była jedynązdobyczą wojny, jakąPetronas toczył trzy lata temu z nadzieją, że podbije Mashiz. — Łaska i szczodrość Waszej Wysokości nie mają sobie rów- nych —odparł Chihor-Vshnasp z nieznacznym uśmieszkiem. — Ten dowód dobrej woli sprawia, że wszelkie trudności w naszych wzajem- nych stosunkach tracą swoje znaczenie, a pokój i harmonia panują między narodami. Niestety, Jego Arcywładna Wysokość Nakhorgan, Król Królów, boleje nad tym, że Wasza Wysokość przedkłada w swym sercu innych suwerenów nad jego osobę. — Jak śmiesz tak twierdzić?! —wykrzyknął Krispos, wyglądający w tym momencie jak żywy obraz urażonej i wstrząśniętej niewinno- ści. —Twój pan zajmuje w moim sercu pierwsze miejsce wśród wład- ców tego świata. Zasmucony Chihor-Vshnasp pokręcił głową: — Oby Jego Arcywładna Wysokość mógł dać wiarę twoim sło- wom, Wasza Wysokość! Widział jednak, jak wiele złota dałeś temu łajdakowi, zwanemu Harvasem Czarną Szatą, który odpłacił ci za to jedynie zdradą. A Jego Arcywładna Wysokość, wielki i szczery przy- jaciel Videssos, nie ujrzał nawet miedziaka z tej sumy. — Ile miedziaków go zadowoli?—spytał sucho Krispos. — Zapłaciłeś, panie, Harvasowi dwieście kilo złota, nieprawdaż? Dobry i szczery przyjaciel jest bez wątpienia wart trzykroć więcej niż barbarzyński kłamca, który bierze pieniądze i postępuje tak, jakbyś mu nic nie zapłacił. Zaiste, Wasza Wysokość, ubijesz dobry interes. — To ma być dobry interes? — Krispos uderzył się otwartą dło- r niąwczoło, co miało podkreślić jego desperację. — To rozbój. Jego 233 Arcywładna Wysokość chce wyssać krew z ludu Videssos i potrzebuje do tego celu słomki ze szczerego złota. Targowali się przez wiele dni. Krispos wiedział, że musi zapłacić Nakhorganowi więcej, niż dał Harvasowi; wymagał tego honor Króla Królów. Ale nie można było za bardzo przepłacić, gdyż oznaczałoby \ to utratę godności Videssos i jego Autokraty. Chihor-Vshnasp wy- kłócał się o pieniądze, jak handlarz dywanów, a nie jak makurański \ arystokrata. W końcu ustalili, że zapłata wyniesie trzysta kilo złota, czyli dzie- sięć tysięcy osiemset sztuk. — Wyśmienicie, Wasza Wysokość — oświadczył Makurańczyk, 1 gdy dobili targu. Krispos bynajmniej nie był zachwycony; miał nadzieję, że uda mu j się obniżyć okup do dwustu pięćdziesięciu kilo. Ale Chihor-Vshnasp ] dobrze wiedział, jak bardzo Videssos potrzebuje pokoju z Makuranem. 1 Imperator powiedział: j — Dobrze służysz Jego Arcywładnej Wysokości, ambasadorze. \ — Nie jestem godzien takiej pochwały — odparł Makurańczyk, j ale w jego głosie słychać było koci pomruk zadowolenia. — Ależ, skądże—odparł Krispos. — Rozkażę, by złoto wysłano już dziś. — A ja poinformuję o tym Jego Arcywładna Wysokość. Na twarzy posła malowało się takie zadowolenie, jakby trzysta kilo- gramów cennego kruszcu miało powędrować do jego prywatnej szka- tuły, a nie do makurańskiego skarbca. Pożegnał się w wyszukany spo- sób i wyszedł. — Barsymesie!—zawołał Krispos. Vestiarios stanął w drzwiach niemal natychmiast, jak zwykle gotów do usług. — Czym mogę służyć Waszej Wysokości? — Co, u licha, znaczy „arcywładny"? Phostis przydreptał na niepewnych nogach na próg imperialnej rezydencji. Zamrugał, bo jasne wiosenne słońce raziło go w oczy, potem uznał, że mu się podoba to nowe miejsce i uśmiechnął się. Je- den z Halogajczyków odpowiedział uśmiechem i wykrzyknął: — Patrzcie, jakie ma zęby ten małyAutokrata! — Całe pół tuzina — przytaknął Krispos. — Właśnie mu idzie następny, więc lepiej uważajcie, bo wam poobgryza nakolanniki. Gwardziści cofnęli się z udawanym przerażeniem, głośno rycząc ze śmiechu. Phostis ruszył w stronę schodów. Dopiero od tygodnia umiał 234 chodzić bez podtrzymywania, ale całkiem nieźle już sobie radził. Scho- dzenia ze schodów jednak jeszcze nie opanował; widać było, że posta- nowił bohatersko zejść z pierwszego stopnia, żeby zobaczyć, co będzie potem. Krispos złapał go, zanim małemu udało się to sprawdzić. Phostis wcale nie był wdzięczny za ratunek; wyginał się, kopał i piszczał. — Ach, ty mały niewdzięczniku —powiedział Imperator, scho- dząc na dół z chłopczykiem na rękach—naprawdę wolałbyś rozbić sobie tę głupią łepetynę? Sądząc z zachowania Phostisa, właśnie to było jego celem. Wcale nie chciał zostać u podnóża schodów, tam gdzie go Krispos postawił. Natychmiast zaczął wspinać się w górę. Musiał wchodzić na czwora- kach, gdyż stopnie były za wysokie dla jego małych nóżek. Krispos szedł za nim krok w krok na wypadek, gdyby wspinaczka nagle zmie- niła się w nieplanowany, gwałtowny zjazd. Phostis jednak wpełzł na samą górę, nie odniósłszy żadnych szkód, po czym odwrócił się i skoczył przed siebie. Spadłby, gdyby go Krispos nie złapał. Ktoś stojący w drzwiach do rezydencji, zaczął bić brawo. Była to Dara: — Gratuluję bohaterskiego uczynku, Krisposie — powiedziała żartobliwie. — Uratowałeś życie następcy tronu. — Halogajczycy skłonili się, gdy wyszła na rozsłonecznione schody. Teraz już nawet najobszerniejsza szata nie mogła zatuszować jej wielkiego brzucha. Krispos spojrzał w dół na Phostisa: — Następca tronu nie dożyje intronizacji, jeśli ktoś nie będzie miał go bez przerwy na oku—powiedział i natychmiast zaczął się zastana- wiać, czy Dara nie zrozumie tych słów opacznie. Poznał już miasto Videssos na tyle, by wiedzieć, że jego mieszkańcy kochali spiskowanie ponad wszystko; bardziej nawet niż wyścigi konne w Amfiteatrze. Ale jego żona tylko się uśmiechnęła. — Takie właśnie sądzieci — stwierdziła, uniosła twarz ku słońcu i przymknęła oczy: — Zimą zawsze mi się zdaje, że już nigdy nie bę- dzie ciepło ani sucho. Chciałabym być jaszczurkąi ciągle grzać się na słońcu. Postała tak krótką chwilę i uśmiech znikł z jej twarzy: — Zawsze marzyłam o tym, żeby zima skończyła się jak najszyb- ciej. Teraz wolałabym jednak, żeby trwała dłużej, bo dobra pogoda oznacza, że wkrótce wyruszysz w pole, prawda? — Niestety tak—odparł Krispos. — Jeśli nie nadejdąniespodzie- wane burze, drogi pod koniec tygodnia obeschnąi staną się przejezd- ne. Dara kiwnęła głową: 235 — Wiem. Czy bardzo się rozzłościsz, jeśli ci powiem, że jestem zmartwiona? Zastanowił się chwilę i odparł: — Nie. Sam się martwię. — Popatrzył na północ i na wschód. Widok zasłaniały drzewa wiśniowe, okryte chmurą różowego kwiecia, ale gdzieś, tam daleko, czekał Harvas. Ta świadomość nie poprawiała Imperatorowi nastroju. — Szkoda, że nie możesz tu zostać, w bezpiecznych miej skich mu- rach —powiedziała Dara. Przypomniał sobie, z jakim podziwem oglądał po raz pierwszy po- tężne, podwójne fortyfikacje miasta Videssos. Nawet Harvas nie zdo- łałby się przez nie przedostać. A potem przypomniał sobie Develtos, Imbros i słowa Trokoundosa, który radził, by toczyć walkę z Harvasem jak najdalej od miasta. Trokoundos zwykle nie trwonił słów. — Obawiam się, że dopóki nie pokonamy Harvasa, nigdzie nie będzie bezpiecznie — odpowiedział powoli. Dara po namyśle przy- taknęła. Wiedział, ile jato kosztowało. Phostis poruszył się w jego ramionach. Postawił chłopca na ziemi. Jeden z Halogajczyków odpasał pochwę ze sztyletem, wyjął nóż, a zdobionązłotem pochwę rzucił małemu. Blask zwabił Phostisa, który złapał nową zabawkę i zaczął jążuć. — Brąz i skóra—poinformował go Krispos. —Nie będzie ci sma- kować. —W tym samym momencie, Phostis wykrzywił się okropnie i wyjął pochwę z buzi. Po chwili znowu jąobgryzał. W drzwiach stanął Barsymes: — Proszę, to są odpowiednie zabawki — powiedział i pchnął w stronę Phostisa drewniany wózek, na którym stały dwa pięknie wyrzeźbione koniki. Mały złapał je i wyrzucił, po czym podniósł wózek do góry i zaczął obgryzać koła. — Wyślijcie go nad rzekę ścinać drzewa jak bóbr — zaśmiał się jeden z Halogajczyków. Wszyscy mu zawtórowali, za wyjątkiem Bar- symesa, który wydał długie, pełne urazy westchnienie. Krispos obserwował bawiące się w słońcu dziecko. Schylił się na- gle i pogładził chłopca po gęstych, czarnych włosach. Widział, jak oczy Dary rozszerzyły się ze zdziwienia; rzadko okazywał Phostisowi uczucie poprzez fizyczny kontakt. Krispos był jednak całkowicie pewien jednego: nawet jeśli mały jest synemAnthimosa, lepiej, aby to on panował w Imperium Vides- sos, aniżeli Harvas Czarna Szata. w^^^^^^^^a^a^s^iissaat IX Arm ia Imperatora przypominała wędrujące miasto. Jak okiem sięgnąć, widać było konie, hełmy, ostrza lanc i tabory. Droga była dla nich zbyt wąska; część żołnierzy szła polami po obu jej stronach. Ale nawet po- śród tak licznego wojska, Krispos nie czuł się całkiem bezpieczny. Już raz jechał na północ na czele armii i powrócił do domu pokonany. —Jakie mamy szanse, Trokoundosie? —zapytał, chcąc się uspo- koić. Wargi czarownika zadrżały; niecałągodzinę temu Krispos pytał go o to samo. Odpowiedział: — Gdyby żadna ze stron nie miała stosować magii, sądziłbym, że przewaga jest po stronie Waszej Wysokości. Niestety, jego magia może zneutralizować wszystkie moje zaklęcia. Ale zapewniam cię, Im- perzatorze, że Harvas rozpocznie tę wojnę, wiedząc tyle samo, co my. Krispos zastanawiał się, ile prawdy jest w tych słowach. Choć Ha- rvas najprawdopodobniej nie potrafił przewidywać przyszłości, żył pięć czy sześć razy dłużej od przeciętnego człowieka. Dojakiego stop- nia potrafi wykorzystać swoje olbrzymie doświadczenie, by przewidy- wać kolejne posunięcia przeciwników? — Czy mamy dość magów, by dać mu radę? — Nie mam co do tego żadnej pewności, Wasza Wysokość — odparł Trokoundos. —Ale z łaski Phosa i dzięki badaniom Gnatiosa teraz wiemy lepiej, jak można z nim walczyć. — Dzięki Gnatiosowi... —mruknął Krispos niechętnie. Patriarchę, który wprawdzie w pełni go popierał, ale chciał rozniecić religijne prześladowania, które wstrząsnęłyby całym krajem, zastąpił teraz czło- wiek o umiarkowanych poglądach, ale całkowicie pozbawiony lojal- ności. Trzeba było go stale mieć na oku, choć i to nie dawało pewno- 237 ści, czy nie zdradzi. Krispos miał jednak nadzieję, że nie straci na tej wymianie. Trokoundos mówił dalej: — W zeszłym roku, gdy stanąłem naprzeciw Harvasa, myślałem, że to tylko barbarzyński mag, arcywładny, ale... dlaczego Wasza Wysokość się śmieje? — Mniejsza o to—odparł Krispos i dalej się zaśmiewał. —Nie przeszkadzaj sobie. — Hmm... Tak więc, jak już mówiłem, myślałem, że Harvas Czarna Szatajest potężny, lecz brak mu wykształcenia. Teraz wiem, że jest ina- czej, a raczej dokładnie na odwrót. Dzięki Gnatiosowi lepiej poznałem charakter magii, jaką stosuje Harvas. Mam także ze sobą wielu kolegów, znacznie potężniejszych niż poprzednim razem, więc istnieje nadzieja, że będę w stanie obronić nas przed jego morderczymi zaklęciami. Armii towarzyszyli wszyscy wybitni czarownicy z Kolegium Ma- gów. Jeśli Trokoundos miał zaledwie nadzieję, że zdołająpołączony- mi siłami oprzeć się zaklęciom Harvasa, można było się domyślać bez trudu, jak ogromnąpotęgądysponuje czarny mag. Krispos wolał tego nie roztrząsać. Zapytał: — Czy możemy z pomocą magii zaatakować Halogajczyków, których prowadzi Harvas? — Spróbujemy, Wasza Wysokość—odparł Trokoundos.—Jeśli dobry bóg pozwoli, zdekoncentrujemy Harvasa i w ten sposób powstrzy- mamy jego magiczny atak. Nie spodziewałbym się niczego ponad to. Walka roznieca w ludziach takie emocje, że magia z łatwością wymyka się spod kontroli i łatwiej ją wtedy zneutralizować. Dlatego tak rzadko udaje się zastosować magię wojenną... chyba że czyni to Harvas. Krisposowi wcale nie spodobało się to ostatnie zdanie. Obok nich przejechał rączym kłusem Rhisoulphos. — Dlaczego nie jesteś ze swoim pułkiem, panie? — zawołał do niego Krispos. Jego teść ściągnął wodze i rozejrzał się wkoło, ciekaw, kto też śmie zwracać się do niego z taką poufałością. Rozpogodził się na widok Krisposa. — Witaj, Wasza Wysokość —powitał go, salutując. — Właśnie przekazałem kurierowi wiadomość dla jednego z moich przyjaciół w mieście, a teraz wracam do swoich ludzi. Za pozwoleniem... —po- czekał, aż Krispos kiwnięciem głowy zezwoli mu odjechać, wbił pięty w końskie boki i ruszył kłusem przed siebie. Krispos śledził go wzrokiem. Rhisoulphos nie obejrzał się ani razu. Jechał z oszczędną elegancją, jak na konkursie ujeżdżania. 238 — Jest taki układny — powiedział Imperator na poły do siebie, na poły do Trokoundosa. — Jeździ układnie, gada układnie, ma układną twarz i układne maniery. — Ale nie lubisz go, Wasza Wysokość — odparł Trokoundos z przekonaniem. — Nie, nie lubię. Chciałbym. Powinienem. Przecież, poza wszyst- kim innym, jest ojcem Dary. Ale taki jest gładki po wierzchu, że kto odgadnie, co się w nim kryje od środka? Petronas nie umiał tego od- gadnąć i drogo zapłacił za swojąpomyłkę. — Ale w porównaniu z Harvasem... — Wszystkie inne zmartwienia tracąznaczenie, wiem dobrze. Jeśli jednak przestałbym zwracać uwagę na drobiazgi, mogłyby za moimi plecami urosnąć. Ciekawe, do kogo pisał. Wiesz, Trokoundosie, naj- bardziej chciałbym znać takie zaklęcie, które pozwoliłoby mi mieć oczy dookoła głowy i czuwać dniem i nocą. Wtedy mógłbym spać spokoj- nie... tyle że nie mógłbym przecież wcale spać, prawda? Mag uśmiechnął się: — Proszę się nie martwić, panie. Żaden mag ci tego nie zapewni, więc nie ma czym się przejmować. — Pewnie nie. Za to Rhisoulphosem chyba będę się przejmował. To całkiem inna sprawa. Krispos poszukał wzrokiem generała, ale ten już zniknął — ukła- dnie —pośród tłumu jeźdźców maszerujących na północ. W ciągu dnia armia nie jest w stanie pokonać dłuższego dystansu niż pieszy wędrowiec. Gdy jeźdźcy już ruszą, jadą w dobrym tempie, ale co rano trzeba zwinąć obóz, a co wieczór go rozbić; to pochłania bardzo wiele czasu, który można by spożytkować na marsz. Gdy Kri- spos wiódł wojsko przeciw Petronasowi i po raz pierwszy przeciw Harvasowi, jego żołnierze maszerowali powoli, ale znacznie szybciej niż w czasie tej kampanii. Im większa armią tym mniejsza jej mobilność. — Takie jest życie—stwierdził Mammianos w odpowiedzi na uty- skiwanie Krisposa.—Rano musimy czekać, aż najpowolniejsi żołnierze i. będągotowi do marszu. Jeśli puścimy do przodu najsprawniejsze pułki, całe wojsko rozciągnie się w marszu na przestrzeni siedemdziesięciu ki- lometrów. A przecież po to prowadzimy ze sobątak potężnąarmię, żeby w każym momencie móc wykorzystać wszystkie oddziały naraz. — Zaopatrzenie... — powiedział Krispos, jakby to słowo miało wystarczyć za całe zdanie. > Mammianos poklepał go po ramieniu: 239 — Wasza Wysokość, damy sobie radę, chyba że wojsko będzie szło naprawdę w ślimaczym tempie. Kwatermistrzowie sąpoinformo- wani o tym, jak szybko... albo raczej jak wolno idziemy. Majądoświad- czenie w zapewnieniu wiktu tak wielkim armiom, zapewniam cię, Impe- ratorze. Krispos nie dyskutował więcej na ten temat. Videssańscy biurokra- ci byli siłąnapędową Imperium przez wszystkie lata rządów Anthimo- sa i w okresach o wiele gorszych niż miniony. Autokraci przychodzili, władali i odchodzili; szarzy, pracowici asystenci, sekretarze i logotheci niewzruszenie trwali na swych stanowiskach. Wojskowi kwatermistrze należeli do tego samego klanu. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby pewnego dnia zmarł jakiś Imperator i nie pojawiłby się żaden następca. Prawdopodobnie biuro- kraci rządziliby dalej, sprawnie, lecz nie rzucając się nikomu w oczy... przynajmniej do chwili, gdy ktoś musiałby podpisać jakiś ważny do- kument. Wtedy, z powodu jednego podpisu, całe państwo rozpadło- by się w gruzy. Zaśmiał się cicho, rozbawiony tym głupim pomysłem. Następnego dnia mijali miejsce, gdzie armia Mavrosa poniosła klę- skę, a jej wódz zginął. Zbiorowe mogiły, wykopane przez ludzi Kri- sposa, wyglądały jak blizny na powierzchni ziemi. Zarosły już młodą trawą, zieloną i świeżą. Krispos wskazał na nie palcem: — Niechaj nasze zwycięstwo wyrośnie z tych mogił, jak wiosenna trawa. — Oby Phos wysłuchał słów twoich, Imperatorze—odparł Tro- koundos, nakreśliwszy prawą ręką znak słońca na piersi i popatrzył bystro na Krisposa: —Nie wiedziałem, że Wasza Wysokość ma taką poetycznąduszę. — Poetyczną?—zdziwił się Imperator. — Nie jestem poetą, tylko rolnikiem... to znaczy, kiedyś byłem rolnikiem. Na tych grobach wyro- śnie wysoka trawa; ciała tych wszystkich dzielnych wojowników do- brze użyźniły tu ziemię. Mag przytaknął ze spokojem: — Tawizjaniejestjużtakaprzyjemna,alezatoowieleprawdziwsza. Rozbili obóz o kilka kilometrów dalej, by bliskie sąsiedztwo pobojo- wiska nie psuło nastroju żołnierzom. Jak co wieczór, Krispos napisał krótką notatkę do Iakovitzesa, streszczając wydarzenia całego dnia. Gdy skończył, wezwał do siebie kuriera. Po krótkiej chwili przed namiot Imperatora zajechał raźnym kłusem goniec. Zasalutował Krisposowi i powiedział: 240 — W porządku, Wasza Wysokość, wezmę jeszcze wasze pismo ijużjadędomiasta. Siedział na koniu i wyglądał tak rzeczowo i energicznie, żeAuto- krata aż się uśmiechnął. Ten wygląd, na równi z bezczelną wypowie- dzią, wskazywał, że goniec pochodzi ze stolicy. — Moje pismo też weźmiesz, co? A powiedz, mój panie, z czyim to listem będę miał zaszczyt wysłać swoją wiadomość? — Wasza Wysokość, wszystko zostanie w rodzinie, jak to się mówi: list od ciebie pojedzie razem z listem twojego teścia, w tej samej torbie. — Czyżby?—Krispos uniósł brew. Wiedział, że ten gest w jego wykonaniu nie jest tak wymowny, jak na przykład mimika Chihora-Vshnaspa, ale starał się jak mógł. —A do kogo to pisze szlachetny pan Rhisoulphos? — Niech no tylko spojrzę i już mówię Waszej Wysokości. Kurier, jak każdy mieszkaniec stolicy, uważał za pewnik, że umie i wie więcej od zwykłych śmiertelników. Otworzył torbę pocztową i wyciągnął przesyłkę, na której było tyle wosku, że ubogiej rodzinie starczyłoby go na miesięcznąporcję świec. Mężczyzna chwilę obra- cał pergamin w palcach, zanim natrafił na adres: — Proszę bardzo, Wasza Wysokość. List jest do najświętszego patriarchy Gnatiosa, ot, co. To znaczy, zdaje mi się, że to on jest pa- triarchą w tym tygodniu, chyba że go, Wasza Wysokość, znowu prze- mianowałeś na zwykłego mnicha, bez mojej wiedzy, albo przerobiłeś na sałatkę z krewetek. — Na sałatkę z krewetek? Już ja go przerobię i to tak, że pożałuje, że nie jest siekaną krewetką. Istniała pewna szansa, że Rhisoulphos pragnął, by Gnatios objaśnił mu jakąś skomplikowaną kwestię teologiczną albo pisał w jakiejś in- nej, zupełnie obojętnej sprawie. Ale Krispos nie wierzył w to nawet przez chwilę. Obaj mężczyźni byli urodzonymi intrygantami, a on sam stanowił najbardziej oczywisty cel wszelkich spisków. Zastanawiał się przez chwilę, skubiąc bujną brodę, po czym zawołał halogajskiego wartownika sprzed namiotu: — Vagn, zawołaj mi zaraz Trokoundosa. — Maga, panie? Już idę. Trokoundos wszedł do namiotu, dłubiąc w zębach paznokciem: — O co chodzi, Wasza Wysokość? Krispos wskazał na kuriera: —Ten człowiek wiezie list od szlachetnego Rhisoulphosa do naj- świętszego patriarchy Gnatiosa. 16 — Krispos z Vidcssos 241 — Ach, tak? —Trokoundosowi niepotrzebne były długie wyja- śnienia. —A ty, panie, chciałbyś wiedzieć, co jest w tym liście? — Można tak powiedzieć. — Krispos wyciągnął rękę. Kurier był bystrym chłopcem. Skłonił się i podał mu list Rhisoulphosa. Impera- tor oddał go magowi, mówiąc: — Jak widać, jest lepiej zabezpieczony niż na zimę piwnica ze zbo- żem. Możesz go otworzyć i zamknąć bez złamania pieczęci? —Hmm... Interesujące pytanie. Czy wiesz, Imperatorze, że te drob- ne sztuczki nieraz bywajątrudniejsze niż wielkie wyczyny? Jestem pewien, że uda mi się zdjąć ten wosk i nałożyć go z powrotem, ale pierwsza metoda, jaka przychodzi mi na myśl, najprawdopodobniej zniszczy treść dokumentu, a chyba nie o to ci, Wasza Wysokość cho- dzi, jeśli się nie mylę. Chwileczkę, niech się zastanowię... Trwał w głębokim skupieniu przez dobre kilka minut. W pewnym momencie rozpogodził się, po czym pokręcił głową i dumał dalej. W końcu kiwnął głową. — Czy to znaczy, że się uda?—spytał Krispos. — Mam nadzieję, że tak, Wasza Wysokość. Nie jest to nic specjal- nego; taka sztuczka, która wykorzystuje prawa podobieństwa i przechodniości jednocześnie, prawie w tym samym czasie. Rozumiem, że w tym przedsięwzięciu poufność byłaby wysoce pożądana? — Że co? Ach, tak, naturalnie — Krispos własnoręcznie opuścił połę namiotu i wszedł do środka razem z Trokoundosem. Mag powiedział: — Na pewno jest tu jakiś kawałek pergaminu, prawda? Krispos z uśmiechem wskazał mu kilka kart, leżących na przeno- śnym sekretarzyku; właśnie skończył list do Iakovitzesa. Trokoundos kiwnął głową: — Wyśmienicie. Wziął jeden z arkuszy, zwinął go w rulon o podobnej średnicy, co zapieczętowany list Rhisoulphosa, przyłożył je do siebie i spojrzał zezem na miejsce, gdzie stykały się ich końce. —Mam zamiar wykorzystać prawo podobieństw w dwóch aspek- tach —wyjaśnił. — Po pierwsze, jedna karta pergaminu jest podobna do drugiej, a po drugie, oba te rulony są prawie takie same. Teraz jeszcze odrobina kleju, by czysta karta zachowała swój kształt... wstąż- ka na nic się tu nie przyda, jak wiesz, Imperatorze, bo musiałbym ją umieścić dokładnie w tym samym miejscu. Krispos nie wiedział o tym, ale dawno już zauważył, że Trokoun- dos lubi przy pracy wyjaśniać widzom, co i dlaczego robi. 242 Mag ustawił nowo zrobiony rulon na sztorc na sekretarzyku i powiedział: — Zgodnie z prawem podobieństw, rzeczy, które były ze sobą w kontakcie, w dalszym ciągu wywierająna siebie wpływ, gdy kon- takt zostanie przerwany. Zatem... — w jednej ręce trzymał pionowo list, powoli poruszając nad nim drugądłonią. Jednocześnie recytował zaklęcie. W pewnym momencie woskowa pieczęć zniknęła. Trokoundos wskazał na rulon czystego pergaminu, który stał na sekretarzyku. — Udało się! — zawołał Krispos; na rulonie pojawiła się ta sama pieczęć; papier wyglądał dokładnie tak samo, jak oryginalny list; każ- da, nawet najmniejsza smuga i plama znalazła na nim swoje odbicie. — W rzeczy samej — potwierdził Trokoundos z zawodową dumą. — Rulon, który sam zrobiłem, musiał być dokładnie takiej sa- mej średnicyjak list Rhisoulphosa; w przeciwnym razie, wosk pękłby w momencie, gdy przenosił się na nowe miejsce. Mag mógłby ciągnąć swe wyjaśnienia w nieskończoność, ale Kri- spos już go nie słuchał. Wyciągnął rękę po list. Gdy mag mu go podał, zsunął wstążkę, rozwinął pergamin i przeczytał: — „Rhisoulphos pozdrawia najświętszego patriarchę, Gnatiosa. Zgodnie z tym, co napisałem w poprzednim liście, uważam, że Vides- sos zaiste powinno być rządzone przez człowieka, w którego żyłach płynie szlachetna krew, a nie przez parweniusza, choćby i najbardziej przedsiębiorczego". — Przerwał. — Co to znaczy parweniusz? — Ktoś, kto ma talent, ale pochodzi ze wsi, w odróżnieniu od ary- stokratów, których pradziadowie mieli talent i pochodzili ze wsi — wyjaśnił Trokoundos. — Aha—rzekł Krispos i czytał dalej: — „Ty, Wasza Świątobli- wość, jako potomek szlachetnego rodu, z pewnościązgodzisz się ze mnąi postarasz się wyjaśnić moje stanowisko ludowi, gdy zajdąpew- ne okoliczności. Kampania, na jaką odważył się Krispos, niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw i zagrożeń, więc ów stosowny moment może nadejść już wkrótce"—Krispos znowu przerwał czytanie. — Jak dotąd nie ma mowy o zdradzie — oświadczył Trokoun- dos. —Równie dobrze Rhisoulphos może dawać wyraz swojej trosce o to, co się stanie, jeśli zginiesz na polu bitwy. — Prawda. Ale następnym zdaniem sam zakłada sobie stryczek na szyję: „Można by go nawet przyśpieszyć". — Tak, to już zdrada—potwierdził mag głosem bez wyrazu. — Co zamierzasz z tym zrobić, Wasza Wysokość? 243 Krispos zastanawiał się nad tym od momentu, gdy dowiedział się, ] że Rhisoulphos koresponduje z Gnatiosem. Odparł: — Po pierwsze, zapieczętuj ten list na nowo — i oddał pismo cza- i równikowi. — Tak jest, Wasza Wysokość. — Trokoundos ponownie zwinął pergamin w rulon i nałożył nań wstążkę. Szybko nakreślił krąg i w powietrzu lewąrękąi cicho wydał jakiś rozkaz. Wstążka przesunęła się na pergaminie. — Ulokowałemjądokładnie w miejscu, jakie zajmowała poprzednio, Wasza Wysokość; tak, by wosk także mógł się idealnie dopasować. Nie czekając, aż Krispos przytaknie, mag ustawił list w pozycji pio- nowej. Wstążka nawet nie drgnęła; widocznie jakieś pomniejsze za- klęcie trzymało jąw odpowiednim miejscu. Trokoundos zaczął recy- tować to samo zaklęcie, którego poprzednio użył do przeniesienia wosku, ale jego ręce tym razem wskazywały w dół, a nie wznosiły się w stronę sufitu. Krispos znów nie zdołał uchwycić momentu, gdy wosk przeniósł się z jednego rulonu na drugi; pieczęć przeskoczyła z pustego perga- minu na list Rhisoulphosa w ułamku sekundy. Trokoundos skłonił się i oddał list Krisposowi. — Dzięki.—Imperator wyszedł z namiotu. Kurier czekał, nie oka- zując zniecierpliwienia, a więc zaklęcia nie zabrały im zbyt wiele czasu. Krispos oddał mu list. — Wszystko w porządku — powiedział z uśmiechem. — Jedź, oddaj to patriarsze; na pewno się ucieszy. Goniec zasalutował. — Wedle rozkazu Waszej Wysokości — powiedział służbiście i uderzył konia piętami. Wierzchowiec prychnął i ruszył lekkim kłusem. Krispos zwrócił się do Vagna: — Czy mógłbyś poprosić tu hmm... ze sześciu swoich ziomków? Potrzebuję spokojnych wojowników, którzy potrafią zachować taje- mnicę i poruszać się bezgłośnie. — Zaraz ich przyprowadzę, Imperatorze — natychmiast odparł gwardzista. Zaciekawiony Trokoundos popatrzył na Krisposa. Ten udał, że nie widzi jego spojrzenia. Po chwili wrócił Vagn, na czele szóstki olbrzy- mich Halogajczyków. Mimo potężnej budowy, wszyscy poruszali się jak drapieżne koty. Krispos odchylił połę namiotu: — Wejdźcie, dzielni wojownicy. Mam dla was zadanie... Krispos codziennie wstawał o wschodzie słońca. Może potrafił- bym budzić się później, gdyby to mój pradziad pochodził ze wsi, 244 a nie ja, pomyślał, podnosząc się z łóżka. Przysłuchiwał się odgłosom budzącego się obozowiska. Ledwie zdążył przypasać miecz, gdy zwykłe poranne odgłosy roz- mów, szczęk oręża i bulgotanie kociołków, zagłuszyły głośne okrzyki przerażenia. Wysunął głowę z namiotu, z przyjemnością wdychając świeże, chłodne powietrze; jeszcze kilka godzin, a zacznie się upał i duchota. — Co się tam dzieje? — zapytał Narvikkę, który stał na porannej warcie. — Wasza Wysokość, chyba szlachetny Rhisoulphos zniknąć — odparł gwardzista. — Zniknął? Jak to: zniknął? — Nie ma w namiocie, Imperatorze, nie ma w obozie—wyjaśnił Narvikka obojętnym tonem. — To straszne. Co też mu się mogło stać? Narvikka tylko wzruszył ramionami; jego zbroja melodyjnie zadźwię- czała, Krispos pośpieszył do stojącego nie opodal namiotu teścia. Otaczał go krąg podnieconych żołnierzy i oficerów. Krispos podszedł do zastępcy Rhisoulphosa: — Co tu się stało, szlachetny Bagradasie? — Wasza Wysokość! — wykrzyknął niewysoki, pulchny mężczy- zna w średnim wieku i zasalutował. Bagradas z wyglądu przypominał krawca. Często też zachowywał się, jak przedstawiciel tego zawodu, a nie jak żołnierz. Krispos wiedział jednak, że ma przed sobąjednego z trzech najlepszych szermierzy w całej armii. Teraz jednak grubas za- łamywał ręce z rozpaczy: —Ojciec twej żony, Imperatorowej, został porwany! Nie wiadomo tylko, czy za sprawąniegodziwych ludzi, czy też z pomocączarnej magii. — Czyżby magia Harvasa sięgała aż do naszego obozu? Niechaj Phos nas przed niązachowa! — Krispos nakreślił na sercu znak słońca. Bagradas poszedł w jego ślady. — Mam nadzieję, że nie, Wasza Wysokość. Jestem tego prawie pewien, gdyż wartownik, który stał przed namiotem Rhisoulphosa, został ogłuszony. Zmiennik znalazł go nieprzytomnego przy wejściu. Być może magia była potrzebna, by rozprawić się z generałem, ale czemu nie posłużono się nią, by powalić wartownika? To raczej robo- ta zwykłych ludzi. — Rozumujesz, jak kapłan, objaśniający Święte Księgi Phosa — odpowiedział Krispos. Na twarzy Bagradasa pojawił się szeroki, szczery uśmiech. — Zaprowadź mnie do tego wartownika—dodał Imperator. Oficer poprowadził go przez tłum. Ani jego ranga, ani okrzyki nie 245 utorowały im drogi. Ale gdy tylko Krispos podniósł głos, ludzie roz- stąpili się przed nim na boki. Bagradas powiedział: — Wasza Wysokość, to jest szeregowy Nogeto, który pełnił noc- ną wartę przed namiotem szlachetnego Rhisoulphosa. Roztrzęsiony Nogeto stanął na baczność. — Opowiedz mi, co ci się przydarzyło tej nocy, żołnierzu—pole- cił Krispos. — Dopraszam się łaski Waszej Wysokości: wszyscy w kółko za- dająmi to samo pytanie. A niech mnie lód ogarnie, jeśli wiem, co mi się przytrafiło. Stałem sobie i myślałem o głupstwach, jak to zawsze, kie- dy jest już późno i wiadomo, że nic złego się nie dzieje. Tylko że tym razem się zdarzyło. Nie pamiętam nic więcej. Kiedy się obudziłem, leżałem na ziemi, a mój zmiennik trząsł mnie za ramiona. A szlachetnego generała już nie było. — Czy ktoś rzucił na ciebie urok? — Nie, Wasza Wysokość —Nogeto energicznie pokręcił głową. — Kiedyś już mnie zauroczono i wiem, jak to jest. Następnego dnia czło- wiek czuje się, jakby miał umrzeć, a mnie nic nie jest. Czuję się tak, jakbym zasnął i jakby mnie potem obudzili. Tylko że nie zasnąłem. Do- bry bóg mi świadkiem, naprawdę nie zasnąłem—oczy wartownika roz- szerzyły się z przerażenia. Karą za spanie na warcie był katowski topór. —Zawsze był dobrym żołnierzem, Imperatorze—wtrącił Bagra- das. —Nie wyznaczylibyśmy go na wartę przed generalskim namio- tem, gdyby było inaczej. — Czy sąjakieś dowody na to, że nie zasnąłeś sobie, kiedy stałeś przed namiotem i myślałeś o tych głupstwach, żołnierzu? Nogeto odpowiedział: — Wasza Wysokość, może to nieważne, a może ważne, ale zanim ja... —postanowił zmienić taktykę. — To znaczy, zanim się to zdarzy- ło, wydawało mi się, że czuję... nie wiem, jak to nazwać; myślałem, że pajęczyna dotknęła mojej twarzy. Nawet chyba podniosłem rękę, żeby jązerwać, ale... sam nie wiem. Krispos spojrzał na Bagradasa — On nie zmyśla, Wasza Wysokość — zapewnił go oficer. — Mówił o tym wcześniej, zanim przyszedłeś, Imperatorze. — Czy zgodzisz się powtórzyć to wszystko przed magiem, który sprawdzi, czy nie kłamiesz?—spytał Krispos. Wartownik bez waha- nia pokiwał głową. — Zaprowadź go do Trokoundosa—polecił Imperator Bagrada- sowi. —Jeśli mówi prawdę... —Krispos zacisnął usta i zrobił kwaśną 246 minę, — ...wtedy będzie trzeba zastanowić się nad innymi rozwiąza- niami tej zagadki i tyle. — Tak jest, Wasza Wysokość. Tylko kto mógłby się ważyć na taką straszną, niegodziwąrzecz? — Może Nogeto potrafi nam powiedzieć coś więcej przy pomocy Trokoundosa—odpowiedział Krispos.—Do tego czasu musimy sobie jakoś radzić. Szlachetny Bagradasie, czy podołasz funkcji komendan- ta pułku aż do powrotu Rhisoulphosa? — Ja, Wasza Wysokość? Och, Imperatorze, jesteś nazbyt łaska- wy. —Bagradas widocznie zdał sobie sprawę, że w jego słowach jest za wiele pokory, bo dodał szybko: — Jeśli ty, Wasza Wysokość, uwa- żasz, że dam sobie radę, jestem zaszczycony i przyjmuję komendę. — Jestem pewien, że będziesz świetnym dowódcą, szlachetny Ba- gradasie. Dobrze; a zatem to jedno już ustaliliśmy. Krispos odwrócił się i chciał odejść, ale zatrzymał się jeszcze, jakby tknięty nagłą myślą: — Bagradasie, wiesz, że ja i mój teść ściśle ze sobą współpracuje- my. Pomagał mi załatwić pewną bardzo delikatną sprawę w mieście. Teraz, kiedy on zniknął, będę musiał zająć się tym sam. Czy mógłbyś oddawać mi natychmiast wszystkie listy, jakie będą do niego adreso- wane, nie otwierając ich przedtem? — Zajmę się rym, Wasza Wysokość—obiecał Bagradas. Odwrócił się na pięcie, podparł się pod boki i gniewnie spojrzał na grupkę żoł- nierzy, którzy w dalszym ciągu gapili się na namiot Rhisoulphosa. — Dobra, dobra, lenie! — wrzasnął. — Musimy dzisiaj wyruszyć; ze szlachetnym generałem, czy też bez niego. Żwawo, chłopcy, bierz- cie się do roboty z łaski swojej! Ludzie natychmiast się rozeszli. Krispos kiwnął głową; Rhisoul- phos był dobrym żołnierzem, ale wyglądało na to, że pod nowym dowódcąpułk nie dozna uszczerbku w sprawności bojowej. Wymarsz armii opóźnił się tylko o kilka minut, co nie popsuło hu- morów nawet kaparalom-weteranom, odpowiedzialnym za porządek w oddziałach. Krispos przejechał wzdłuż całej kolumny marszowej. Wszędzie aż huczało od plotek o zniknięciu Rhisoulphosa. Niektórzy uważali, że to Bagradas pozbył się swego dowódcy; inni winili magię, a część żołnierzy, jak się można było spodziewać — komentowała to świntuszac. — Wróci za parę dni, śpiący i z rozpiętymi spodniami — powie- dział jeden z nich. — Ach, zamknij się, Dertallosie; ty wszystkich mierzysz swojąmiar- ką. 247 — Gdybym jego mierzył swojąmiarką, nie przebrałbym miary, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi — odciął się drugi wojak. Kilku innych wybuchnęło gardłowym męskim śmiechem. I tak szli, kilometr za kilometrem. Około południa Krispos dowie- dział się, że Nogeto miał rację: — Czymś oszołomili tego biedaka—powiedział mu mag. — Bardzo dziwne—odparł Krispos. —No, dobrze. Niech wraca do szeregu. Daleko przed głównym korpusem armii jechali zwiadowcy, a z nimi magowie. Nie byli to wędrowni czarownicy, którzy towarzyszyli Krispo- sowi poprzednim razem, ale mistrzowie z Kolegium Magów, najlepsi w wykrywaniu magicznych pułapek. Gdyby czegoś nie zauważyli, cała armia wpadłaby w potrzask, myślał niespokojnie Krispos. A wtedy kto broniłby miasta Videssos, jego żony, jego potomka, jego nie naro- dzonego syna? Nikt. Aż nazbyt dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Im dalej szli na północ, tym mniej pól przy drodze było zagospoda- rowanych. Krispos bardzo to przeżywał. Wiosna i żniwa to najpraco- witsze okresy dla rolników; wiosnąludzie i woły spędzającałe dnie w polu orząc, siejąc i nawadniając zagony. Ale po co się trudzić, jeśli w każdej chwili mogą nadjechać grabieżcy? Wiele osad stało pustką. Widocznie mieszkańcy gdzieś pouciekali w poszukiwaniu bezpieczeń- stwa. Krispos wiedział, że jeśli uda mu się pokonać Harvasa, będzie musiał nakłonić chłopów do osiedlenia się tutaj, na miejsce tych, którzy uciekli albo zostali zamordowani. W przeciwnym razie, nadgraniczne ziemie zmieniąsię w jałowąpustynię. Góry Paristriańskie coraz wyżej wznosiły się przed zbliżającąsię do nich armią, a żołnierze coraz podejrzliwiej przyglądali się przydroż- nym krzewom i kępom wiązów. W zeszłym roku, pod Imbros, towarzy- szyło im podobne uczucie; zastanawiali się, w jaki sposób Harvas ude- rzy i skąd padnie cios. Znów byli blisko Imbros. I znowu Krispos od- czuwał ten lęk; dwakroć silniejszy niż przedtem. Po dwóch dniach marszu na południe od zamordowanego miasta, nadjechał galopem żołnierz z wiadomością dla Krisposa. Zasalutował i powiedział: — Wasza Wysokość, jeden z magów chyba coś przed nami wy- czuwa. Nie potrafi powiedzieć, co to jest, nie jest nawet do końca przekonany, czy przeczucia go nie mylą, ale... coś się tam dzieje. Żołnierz był wyraźnie zaniepokojony, że polecono mu jechać do 248 Imperatora z wiadomością, która, być może, była tylko rojeniami ja- kiegoś maga. Krispos jednak spodziewał się właśnie czegoś podobnego: że uda się w jakiś sposób wykryć pułapki zastawione przez Harvasa. Wcale nie oczekiwał, że będą one łatwe do zauważenia; to by było zbyt proste. Zwrócił się do muzykantów: — Zagrajcie „Formuj szyk do bitwy", a potem „Oddział, stój". Zobaczymy, co się przed nami dzieje. Gdy zabrzmiała muzyka, a wojsko poczęło się przegrupowywać, Krispos pomyślał, że zmarnująprawie cały dzień, jeśli mag miał po prostu przywidzenia. Lepiej jednak stracić dzień marszu niż całąarmię, gdyby ostrzeżenie okazało się prawdziwe. Dotknął boków Postępa piętami i ruszył kłusem. Wkrótce minął główne siły armii. Towarzyszyło mu kilku jeźdźców; byli to wyłącznie magowie. Wiedzieli, co oznacza takie nagłe zatrzymanie armii. Troko- undos pomachał mu z grzbietu siwka, który stąpał jak tancerz. Krispos odpowiedział tym samym. Dojeżdżając do grupki zwiadowców i magów, ściągnął wodze. Jego niewyszkolone zmysły nie dostrzegły nic szczególnego; droga przed nimi wyglądała zupełnie normalnie, na polach — w większości nie obsianych —rosły gdzieniegdzie dęby, klony, wiązy i świerki. Po polach wędrowały cienie, w ślad za puchatymi chmurami, przesuwającymi się szybko po niebie. Okolica była tak piękna i przyjazna, jakby Harvas w ogóle nie istniał. — Co się stało? — spytał Krispos. Jeden z magów, młody chudzielec z rzadką bródką, która ledwie przysłaniała blizny po młodzieńczym trądziku, skłonił się i powiedział: — Wasza Wysokość, nazywam się Zaidas. Wyczuwam przed nami coś... to nie jest zło, a nawet nie brak dobra, tylko... jak to nazwać... takąpustkę, jakby nieobecność zła i dobra. To jest chyba coś niezwy- kłego. —Młody człowiek zaczął wyłamywać palce i nerwowo przy- patrywać się sielskiemu krajobrazowi. — Uważasz, że jeśli nie możesz niczego wyczuć, to kryje się tam coś nieodgadnionego, czy tak? — spytał Krispos. Zaidas przytaknął. Imperator zwrócił się do pozostałych magów: — Czy wy także wy- czuwacie tę... tę nieobecność? — Nie, Wasza Wysokość — odparł jeden z nich. — Ale to nie znaczy, że tam nic nie ma. Zaidas, choć młody, jest bardzo, nadnatu- ralnie wręcz wrażliwy. Właśnie z tego powodu prosiliśmy go, by nam towarzyszył. To, co czuje, albo raczej to, czego nie czuje, może być realnym zagrożeniem. 249 Jabłko Adama na szyi Zaidasa poruszało się w górę i w dół, gdy młody człowiek z wdzięcznościąspoglądał na kolegę. Krispos zrobił kwaśną minę: — „Być może", to słowa, które niczego nie rozwiązują, panowie czarodzieje. Mogę umrzeć z głodu, polując na przepiórkę, która być może siedzi na tym polu. Jak możemy to zbadać? W tym momencie do grupy podszedł Trokoundos: — Trzeba przeprowadzić próby, czy nie tak, drodzy braciszkowie? Pozostali magowie przytaknęli. Trokoundos mówił dalej: — Jeśli dobry, miłosierny pan pozwoli, może uda nam się nawet zaskoczyć Harvasa, który będzie pewien, że niczego nie zauważyliśmy. Trokoundos był zdolnym magiem, ale na generała się nie nadawał. — Jeśli on tam jest, to już wie, że coś zauważyliśmy—wyprowa- dził go z błędu Krispos. — Nie formujemy bojowych szyków za każ- = dym razem, gdy zając przebiegnie nam drogę. Musimy się tylko do- j wiedzieć, do czego zbliża się nasza armia. i — Wasza Wysokość ma, oczywiście, rację — pokręcił głowąnie- j zadowolony z siebie Trokoundos, po czym natychmiast wdał się j w technicznądyskusję z resztą magów. Krispos przez chwilę im się przysłuchiwał, ale zrezygnował już po czwartym zdaniu. Zaczął się zastanawiać, czy czarownicy zamierzają wymieniać poglądy do południa, gdy Trokoundos przypomniał so- bie o jego istnieniu i powiedział: — Wasza Wysokość, istnieje sporo zaklęć, dzięki którym można stworzyć iluzję normalności. Wybraliśmy jedno z nich wiedząc, że Harvas potrafi je zdegenerować i jednocześnie wzmocnić, składając ofiarę z krwi. Opierając się na tych przesłankach, spróbujemy je teraz zneutralizować. — Dobrze — odpowiedział natychmiast Krispos. To, że mogli wykonać pierwszy ruch w tej walce, a nie ripostować ataki Harvasa, samo w sobie niosło posmak zwycięstwa. Magowie zabrali się do roboty, sprawni i oszczędni w ruchach jak oddział żołnierzy, którzy od lat walcząw jednej linii. Krispos obserwo- wał, jak Trokoundos smaruje sobie powieki jakąś maścią, którą inny mag podał mu z rytualnym gestem. — Kocie krosty i tłuszcz z białej jak śnieg kury—wyjaśnił cza- rownik. —Pozwala dostrzec rzeczy ukryte przed wzrokiem innych. — Uniósł do góry bladozielony kamień i sztukę złota, po czym zetknął je ze sobą. — Chryzolit i złoto odpędzająbłazeństwa i rozpraszająiluzje, z łaski dobrego boga. — W tle wznosiły się i opadały głosy pozosta- 250 łych czarodziei; niektórzy modlili się do Phosa, podczas gdy inni sta- rali się zwiększyć siłę podstawowego zaklęcia. Jeden z magów rzucił na trójnóg jakiś szarobrazowy liść; w powietrzu rozeszła się słodka woń dymu. Trokoundos włożył do miedzianej mi- seczki mały, lśniący kamyk i rozbił go w proch srebrnym młoteczkiem. — Opal i liść laurowy, zastosowane przy użyciu właściwego za- klęcia, mogą uczynić człowieka niewidzialnym. Można to odnieść nawet do całej armii, jeśli mag jest wystarczająco potężny. Aliści uni- cestwiamy je i unicestwiamy zaklęcie!—głos Trokoundosa przeszedł w krzyk, gdy wypowiadał dwa ostatnie słowa. Wskazującym palcem prawej ręki mag celował w sielski krajobraz przed nimi. Przez długą, bardzo długą chwilę nic się nie działo. Krispos podejrz- liwie spojrzał na Zaidasa, który obserwował otaczające go łąki i pola z podobną obojętnością, jak jego koledzy po fachu. Tak, tak, wrażli- wy z niego człowiek, pomyślał Krispos. Taki jest wrażliwy, że wyczu- wa nawet nie istniejące pułapki. Nagle powietrze zadrgało, jak powierzchnia górskiego strumienia. Krispos zamrugał i przetarł oczy. Trokoundos podniósł ku niebu zaci- śniętą pięść i wydał triumfalny okrzyk. Zaidas wyglądał, jakby go wyciągnięto spod wzniesionego katowskiego topora. Krajobraz na północy się nie zmienił, ale kiedy ustąpiły powietrzne wiry, okazało się, że w poprzek drogi i otaczających jąpól stoi wielka armia piechu- rów, jednym skrzydłem dotykająca jakiejś sadzawki, a drugim wsparta o sad jabłoniowy. Od Videssańczyków dzieliło jąmniej więcej półtora kilometra. Z tyłu za Krisposem zabrzmiały rogi bojowe, huknęły kotły i zaświstały fletnie. Żołnierze wydali bojowy okrzyk. A więc i oni spo- strzegli wroga. Imperator z szacunkiem zasalutował magom: — Dzięki wam, uczeni panowie. Bez was wpadlibyśmy im prosto w ręce. W tym momencie ludzie Harvasa zdali sobie sprawę, że ich zoba- czono, i także wydali bojowy okrzyk. Nie było to jednak zdyscyplino- wane zawołanie bojowe Videssańczyków, lecz wycie; dzikie i złowieszcze, jakby nawoływały się spragnione krwi bestie. Promie- nie słońca wesoło tańczyły na ostrzach toporów, hełmach i zbrojach przeciwnika, który ruszył ławąna armię Imperatora. Krispos odwrócił się do magów: — Uczeni panowie, proponuję, byście stąd odjechali jak najprę- dzej, jeśli nie chcecie znaleźć się w samym środku bitwy. Zdaje się, że niektórzy czarodzieje nie wzięli pod uwagę takiej ewen- tualności; pośpiesznie wdrapali się na konie i muły i odjechali 251 z nadzwyczajną szybkością. Krispos również zawrócił konia i pokłusował tam, gdzie pośrodku bojowego szyku powiewał na wio- sennym wietrze jego sztandar. Mammianos powitał go salutem i chytrym uśmieszkiem: — Trochę się martwiłem, że będę musiał pokierować bitwązamiast ciebie, panie — mruknął. — Miło wiedzieć, że mogę się tu na coś przydać—odrzekł Krispos. Mammianos znowu coś mruknął i uśmiechnął się jeszcze szerzej: ' — Tak, tak, na pewno się przydajesz, panie. Aż mnie ciarki prze- szły, jak te skurczybyki pojawiły się na drodze, tak znikąd. Jakbyśmy wjechali w sam środek tego tłoku, całkiem popsuliby nam wycieczkę. . — No, można to i tak ująć—zaśmiał się Krispos zadowolony, że i generał zachowuje zimną krew. j Ogarnął wzrokiem swoje wojsko. Armia stanęła tak, jak wespół ; z marszałkami zaplanował. W pierwszym szeregu na każdym skrzydle \ stali konni i spieszeni lansjerzy—niektóre konie także miały na sobie pancerze — a z tyłu za nimi kryli się łucznicy, którzy mieli strzelać ; ponad głowami swych towarzyszy. Środkowy oddział tworzyli Halo- ; gajczycy z gwardii przybocznej Imperatora. Gwardziści nie wiedzieli, że oddziały na skrzydłach mająrozkaz zaata- kować ich, gdyby chcieli przejść na stronę Harvasa. Był to jedyny sposób, by armia przetrwała. Krispos wiedział, że to by go nie uratowa- ło. Dobył szabli i ponuro popatrzył na nadciągającego przeciwnika. Mammianos wydał rozkazy orkiestrze. W powietrzu zabrzmiały bojowe tony. Jeźdźcy na skrzydłach ruszyli przed siebie, starając się otoczyć oddziały Harvasa. Krispos znów się nachmurzył, gdy ujrzał, jak szerokim frontem idzie wróg. — Ma więcej ludzi, niż nam się zdawało — powiedział do Mam- mianosa. — Prawda—ponuro przytaknął generał. — Pewnie od kiedy za- jął Kubrat, z całej północy ściągajądo niego tłumy Halogajczyków. Podoba im się i klimat, i ziemia. — Racja, racja. —Krispos przed chwiląmyślał o tym samym. Spę- dził kilka lat po tamtej stronie Gór Paristriańskich, gdy kubratyjscy koczownicy wzięli do niewoli wszystkich ludzi z jego wioski. Zapamię- tał tylko, że jest tam zimno i ponuro. Jeśli Halogajczykom tam się podo- bało, strach pomyśleć, jakie warunki panowały w ich ojczyźnie. Potem przestał się martwić o ubogi kraj Haloga, a zaczął się niepo- koić, że mieszkańcy tej krainy zbliżająsię już do Videssańczyków. Lu- dzie Harvasa w gorączce bitewnej nie zważali na nic; podobnie jak ich ziomkowie, którzy służyli Imperium. Teraz szli do boju z imieniem swe- 252 go podstępnego wodza na ustach; zataczali swymi toporami lśniące kręgi, które niosły śmierć. Wojska Imperatora odpowiedziały okrzykami. Najczęściej rozlegał się zew zemsty: — Imbros! —wołali żołnierze. Obie armie zwarły się ze sobąi polała się krew. Zawrzała walka i już po krótkiej chwili ludzie, nie wtajemni- czeni w krwawe bitewne obyczaje, mogli się uczciwie nazwać wetera- nami. Krótka potyczka z mieszkańcami północy, to jak cała wojna przeciw innym wrogom. Tu i ówdzie jeździec przebijał lancąHalogajczyka, jakby chciał go upiec gdzieś przy gigantycznym ognisku. Gdzie indziej jakiś barba- rzyńca padał na ziemię z brzękiem zbroi, gdy dobrze wymierzona strzała znalazła szczelinę między kolczugąa hełmem. Ludzie Harvasa również potrafili zadawać śmiertelne rany. Gdzieniegdzie postawny piechur powalał ciosem topora najpierw konia, potem jeźdźca, jednako oble- wając fontannąkrwi wrogów i przyjaciół. Dalej inny barbarzyńca, krwa- wiąc już z licznych ran, ściągał z siodła Videssańczyka i mordował go ciosem sztyletu, a potem, sam już martwy, padał na jego ciało. Naprzeciw Krisposa walczyli piechurzy; Halogajczyk przeciw Ha- logajczykowi; to ludzie Harvasa stawali przeciw gwardii przybocznej Imperatora. Bratobójcza walka jest zawsze najkrwawsza; toteż i tu wrzał zacięty bój, jakby bitwa pośród bitwy. Halogajczycy wywijali topora- mi, cięli wrogów i znów wznosili broń do ciosu, a z ich ust nieprzerwa- nym potokiem bluzgały przekleństwa na głowy tych, którzy stanęli po niewłaściwej stronie. Gdy wzajemna nienawiść między przeciwni- kami gorzała tak, że nawet broń była im przeszkodą, odrzucali topory i tarcze i skakali na siebie z gołymi pięściami. Gwardziści, opłacani videssańskim złotem, ani myśleli o zdradzie; Krisposa dławił wstyd, że zwątpił w ich lojalność. Ze względu na przy- sięgę walczyli, przelewali krew i umierali za obcy kraj, z odwagąjakiej mogliby im pozazdrościć rdzenni mieszkańcy tej ziemi. — Jak tam sytuacja?—spytał Krispos Mammianosa. — Trzymamy ich w miejscu—odkrzyknął generał. — Z tego, co wiem, nie udało się to ani Mavrosowi, ani Agapetosowi, niech świa- tłość Phosa im świeci na wieki. Jeśli magowie utrzymająHarvasa na wodzy, by nam tu nie chrzanił, gdy zajmujemy się czym innym, może będziemy dziś świętować, a nie przeklinać ten dzień. Większość magów zgromadziła się za liniąfrontu, nie opodal miej- sca, gdzie Krispos siedział na grzbiecie swego wierzchowca. Otoczyli 253 ścisłym kręgiem Zaidasa; on jeden potrafił wyczuć, jakie będąkolejne posunięcia Harvasa Czarnej Szaty. Krispos miał nadzieję, że szczupłe ramiona młodego człowieka nie ugną się pod ciężarem odpowiedzial- ności, jaka na nich spoczywała. W momencie, gdy myśl ta przeszła Krisposowi przez głowę, Zaidas drgnął gwałtownie i szybko powiedział coś do swoich towarzyszy, którzy natychmiast zabrali się do pracy. Krispos nie mógł obserwo- wać ich zbyt dokładnie, bo w tym momencie całe ciało zaczęło go potwornie swędzieć. Każdy rycerz zakuty w zbroi odczuwa swędze- nie, bo się poci, a pot zasycha na skórze. W dodatku nie da rady się podrapać. Można albo zwariować, albo przestać zwracać na to uwa- gę. O tym swędzeniu jednak nie dało się zapomnieć; Krispos czuł się tak, jakby karakany dostały się nawet w najintymniejsze zakątki jego ciała. Bezwiednie drapał paznokciami pozłacany pancerz. I nie tylko on. Na całej linii frontu Videssańczycy zaczęli się drapać, zapominając o nieprzyjaciołach. Wojowników Harvasa ta epidemia nie dotknęła. W mgnieniu oka padło kilkunastu żołnierzy imperialnej armii; tak ich pochłonęła ta wymyślna tortura, że zapomnieli o samoobronie. Linia frontu niebezpiecznie się zachwiała. Krisposa oblał zimny pot, który na moment stłumił nawet to stra- szne swędzenie. Jeśli to potrwa dłużej, jego armia się załamie. Zaczął krwawić spod zdartych paznokci, ale nawet wtedy nie przestał obser- wować magów, którzy pod wodzą Trokoundosa gorączkowo recyto- wali zaklęcia. Ci, którzy w tym momencie nie pracowali, drapali się jak szaleni. Reszta, zaangażowana w walkę z Harvasem, musiała posługi- wać się rękami przy rytualnych gestach; ich samodyscyplina wzbu- dziłaby zazdrość Pyrrhosa. Swędzenie ustało tak nagle, jakby zapadła kurtyna. Żołnierze Im- peratora chwycili za broń i odcięli grupę Halogajczyków, którzy wdarli się pomiędzy nich przekonani, ze Videssańczycy nie będą się w stanie bronić. — Niech żyjąmistrzowie z Kolegium Magów! — ryknął Krispos. Żołnierze podjęli okrzyk, który poniósł się nad całym polem bitwy. Odpowiedział mu jęk zza linii nieprzyjaciela; jęk pełen takiej nienawi- ści, wściekłości i frustracji, że i Halogajczycy i Videssańczycy na chwilę z przerażenia stracili głos. Oto głos człowieka, jeśli to jeszcze jest człowiek, który chciałby panować w Videssos, pomyślał Krispos i zadrżał. Wojownicy Harvasa, widząc niepowodzenie magii swego wodza, na moment stracili rezon. Ale z Harvasem, czy bez niego, legendarna już była ich odwaga i żądza krwi. Przywykli chodzić w chwale nie- 254 pokonanych wojowników; wstyd by im było, gdyby videssańskie ręce odebrały im ten powód do dumy. Podjęli więc walkę, nie szukając pardonu i nie okazując litości. Na początku bitwy Videssańczycy nieco się wahali; część z nich zetknęła się już z magią Harvasa w czasie zeszłorocznej letniej kampa- nii. Wszyscy zaś słyszeli o jego wyczynach, które plotka dodatkowo rozdmuchała. Dopiero teraz zaczęli się przekonywać i wierzyć, że ich magowie potrafią stawić czoło Harvasowi, a wynik bitwy zależy już tylko od nich. Nie lękali się walki ze śmiertelnymi przeciwnikami. Zaa- takowali Halogajczyków z nowąenergią. W tej chwili Krispos zdał sobie sprawę, jak bardzo Gnatios przysłu- żył się Imperium tym, że odkrył prawdziwą naturę Harvasa. Imperator miał nadzieję, że Gnatios nie będzie się do niczego zobowiązywał w liście do Rhisoulphosa. Gdyby było inaczej, patriarcha odpowie za to, mimo że pomógł armii w walce przeciwko Harvasowi. Kolejna szarża Halogajczyków zmusiła go do skoncentrowania się na bitwie. Halogajczycy byli niestrudzeni, silni i wytrwali, jak vides- sańskie konie. Atakowali z przeraźliwym krzykiem; ich szeroko otwar- te błękitne oczy jarzyły się w nabiegłych krwią twarzach. Sądząc z wyglądu, prawie wszyscy byli pijani. Gwardziści Imperatora starli się ze swymi krajanami pierś w pierś i nie cofnęli się ani na krok. Gdy padał jeden z nich, natychmiast inny zajmował jego miejsce. Między Krisposem a wrogiem było jednak znacznie mniej żołnierzy niż rano, gdy zaczęła się walka. Jęki rannych zaczęły zagłuszać okrzyki wojenne po obu stronach frontu. Niektórzy poszkodowani schodzili z placu boju, zwijając się z bólu i zagryzając wargi, by nie krzyczeć. Żołnierze odciągali na bok swych towarzyszy broni, między innymi po to, by mieć więcej miejsca do walki. Kapłani-uzdrowiciele, bladzi ze zmęczenia, robili dlaciężej rannych wszy- stko, co było w ich mocy. Końmi nikt się nie zajmował; ich bolesne rżenie brzmiało jeszcze bardziej rozpaczliwie niż ludzkie jęki. Krispos ze zdziwieniem spostrzegł, jak wydłużył się jego cień. Spo- jrzał na słońce. Już chyliło się ku zachodowi. Walka toczyła się da- lej — żadna ze stron nie zdobyła zauważalnej przewagi. Choć nad- chodziła noc, nikt nie zamierzał się wycofać. Krisposowi przez chwilę zdawało się, że żołnierze będą bić się tak długo, aż bitwa zmieni się w pojedynek między ostatnim żywym Videssańczykiem a jego halo- gajskim wrogiem. Nagle wśród magów zapanowało poruszenie. Krispos zagryzł wargi. Harvas Czarna Szata miał własne poglądy na to, jak powinna zakończyć się ta bitwa Nie brak mu było także potęgi i siły woli, by urzeczywistnić 255 swe pomysły. Na moment wszystko zasnuła ciemność, jakby noc już rzeczywiście zapadła. Krispos przetarł oczy—podobnie jak większość Videssańczyków. Po chwili wszystko pojaśniało. Nad polem bitwy znów poniósł się pełen gniewu i nienawiści krzyk Harvasa. Trokoundos podszedł do Imperatora. Mag był równie utrudzony, jak uzdrowiciele, ale w jego oczach lśniło chłodne zadowolenie: — Wasza Wysokość, próbował sprowadzić na nas noc i ciemność, czyli Skotosowy Poranek. Tym razem łatwiej było go zneutralizować; zaklęcie jest wprawdzie potężne, ale dokładnie ukierunkowane. Nasze połączone siły posłużyły jako tarcza ochronna dla wojska. A więc połączona moc najpotężniejszych mistrzów z Kolegium Magów mniej więcej równała się sile samego Harvasa Czarnej Szaty. W pewnym stopniu była to dobra wiadomość; Krispos obawiał się, że nikt ani nic nie pokona czarnego maga. Z drugiej strony, ta wiado- mość napełniała go przerażeniem, gdyż dawała wyobrażenie o mocy, jaką zgromadził Harvas przez te wszystkie lata, od kiedy wyrzekł się Phosa i zwrócił ku Skotosowi. Harvas ponownie krzyknął, tym razem rozkazującym tonem. Choć zawiodła czarna magia, pozostały przecież jeszcze topory jego wo- jowników. Halogajczycy runęli naprzód, chcąc jednym uderzeniem skruszyć szeregi wroga. — Spokojnie, chłopcy, spokojnie! —wołali oficerowie w szere- gach. To byłoby właściwie dobre hasło dla całego Imperium Videssos, pomyślał Krispos. Barbarzyńcy szaleli jak burzliwe morze. Armia Im- peratora musiała ich powstrzymać, podobnie jak videssańskie nabrze- ża opierały się wzburzonym falom. I powstrzymała ich, choć resztką sił. Gdy falanga Halogajczyków zaczęła się cofać, Mammianos trącił łokciem Krisposa: — Teraz kolej na nas. Odgryziemy im się. Krispos znów spojrzał ku zachodowi. Słońce stało nisko nad hory- zontem; niebo płonęło czerwienią, równie krwawą, jak kałuże na polu bitwy. Nad ich głowami, na ciemniejącym nieboskłonie jarzyła się jasnym, ostrym blaskiem gwiazda wieczorna. — Tak jest—potwierdził Krispos. — Wszystko na jedną kartę. Spojrzał w stronę orkiestry: — Grajcie „Do szarży". Wysokie, słodkie, naglące tony zabrzmiały nad pobojowiskiem. Krispos uniósł szablę wysoko nad głową: — Do boju! — zawołał. — Czy pozwolimy się pokonać barba- rzyńskiej bandzie, co walczy pieszo i pojęcia nie ma o jeździe? 256 — Nie! —ryknęli wszyscy, którzy go usłyszeli. — To pokażcie im, co potrafimy! Ze wszystkich żołnierskich gardeł wyrwał się jeden krzyk bez słów; ława jeźdźców ruszyła na szeregi Harvasa. Przez kilka minut Halogaj- czycy bronili się rozpaczliwie i skutecznie, jak to robili przed chwilą ich wrogowie. Nagle, na lewym skrzydle, oddział lansjerów przełamał wre- szcie ich linię i wdarł się na tyły. Za nimi poszli inni, podnieceni walką, krzycząc triumfalnie wysokimi głosami. Otoczeni Halogajczycy nie byli w stanie opierać się kawalerii. Rzucili się do ucieczki na północ. Krispos dał koniowi ostrogę. Wielki kasztanowaty wałach kwiknął i popędził naprzód, poprzez przerzedzone szeregi imperatorskiej gwar- dii. Krispos nie był zapalonym wojownikiem; gdy był małym chłop- cem, przyjrzał się dobrze wojnie, z perspektywy chłopa. Teraz jednak chciał zadać decydujący cios łupieżcom, którzy tak strasznie skrzyw- dzili Videssos. Gwardziści z krzykiem czepiali się końskiej uprzęży, starając się za- trzymać wierzchowca. Krispos z jeszcze większą siłą wbił ostrogi w koński brzuch. Postęp pognał w stronę Halogajczyków Harvasa. Videssańscy kawalerzyści, widząc, że Krispos rwie się do walki, wydali jeszcze głośniejszy bojowy okrzyk. Jakiś barbarzyńca odwrócił się, gotów do walki. Był odziany w kolczugę do kolan, a w ręku trzymał potrzaskaną i pogiętą tarczę. Być może kiedyś jego głowę chronił hełm, ale widać zaginął gdzieś podczas bitwy. Jednak dłoń wojownika wciąż dzierżyła topór; spla- miony brązową, zaschniętą krwią i świeżą czerwienią. Zamierzył się, by obciąć przednie nogi konia. Uderzenie było zbyt szybkie; nie trafił. Krispos zdzielił go szablą i też nie trafił. Postęp minął wojownika. Imperator nigdy się nie dowie- dział, czy Halogajczyk umknął, czy też wykończyli go inni jeźdźcy. W bitwie zwykle tak bywa, pomyślał. Postęp wkrótce dopędził kolejnego przeciwnika. Ten się nie od- • wrócił, lecz biegł ciężkim krokiem na północ. Nie interesowało go nic, oprócz ucieczki. Krispos zamierzył się szablą w szerokąprzerwę mię- dzy podstawą hełmu a kołnierzem zbroi. Szabla zadzwoniła o metal, a siła uderzenia niemal wysadziła Krisposa z siodła. Halogajczyk za- chwiał się, ale nie upadł. Uparcie biegł dalej. Krispos ściągnął wodze. To był jedynie przedsmak prawdziwej walki, ; ale w zupełności mu wystarczył. Jak to dobrze, że w młodości opie- rałem się cudzym namowom i jednak nie zostałem żołnierzem, po- myślał. Jeśli tylko tyle potrafię, już po pierwszej bitwie stałbym się łupem drapieżnych ptaków... 17 — Krispos z Yidcssos 257 Na przedzie banda Halogajczyków starała się powstrzymać po- ; ścig, by umożliwić ucieczkę swoim ziomkom. Na niebie ogniki innych i gwiazd rozpraszały samotność gwiazdy wieczornej; nadchodziła czar- j na noc. W ciemności i zamieszaniu mogliby stracić przewagę... a Krispos wolałby nastąpić na skorpiona w ciemności, niż walczyć nocąz Harvasem. Takie są skutki, gdy ktoś zanadto oddala się od ludzi, którzy są . mupotrzebni, pomyślał, czując się winnym. W tym momencie zabrzmiał znajomy sygnał: „Stać w miejscu". Krispos poczuł ogromną ulgę. A więc Mammianos też o tym pomy- i ślał. Videssańczycy zaczęli zwalniać. Niektórzy zdejmowali hełmy, by obetrzeć pot z czoła. Ci, którzy nie odnieśli ran, zaczęli pogawędki o tym, jakąwspaniałąstoczyli bitwę. Obok Krisposa pojawił się jakiś Halogajczyk. Imperator aż się za- krztusił. Już wzniósł szablę do ciosu, gdy zorientował się, że żołnierz ; nosi mundur gwardzisty. Geirrod popatrzył na niego z podwójną na- \ ganą: — Wasza Wysokość, ty nie możesz od nas odjeżdżać. Mamy dbać o twoje bezpieczeństwo. — Wiem, Geirrodzie. Czy mi wybaczysz, jeżeli przyznam się, że ; popełniłem błąd? Geirrod zamrugał oczyma, zbity z pantałyku niespodziewaną ule- głościąKrisposa: — Ano, tak—powiedział.—Mężczyzna pokonał w tobie Impe- ; ratora, Wasza Wysokość. To jeszcze nie najgorzej. Zasalutował i odszedł. Krispos został ze świadomością że napraw- dę popełnił duży błąd. Przede wszystkim musiał być Autokratą, a dopiero potem mężczyzną. Gdyby naraził życie dla kaprysu, ucier- piałoby na tym znacznie więcej osób niż on sam. To była przykra lekcja. Miał nadzieję, że kiedyś przemyśli to dokładniej. Tej nocy cały obóz świętował, choć było w nim bardzo wielu ję- czących i zbolałych rannych. Wyglądało na to, że żołnierze sąrównie zemocjonowani i pełni radości, jak Krispos; prawdopodobnie z tych samych powodów. Jeszcze wczoraj w głębi serca wątpili, że Harvasa można pokonać. Udało im się to, więc następnym razem pójdzie pew- nie łatwiej. — Dziś świętujemy! — zakrzyknął Krispos, co jeszcze spotęgowa- ło radosny nastrój w obozie. Służba kuchenna ledwie nadążała do- prowadzać bydło na rzeź; krew wołów i jałówek lała się na ziemię, która ledwie mogła jąprzyjąć, tak była nasiąknięta krwią ludzką. Wkrót- 258 ce niemal wszyscy żołnierze obracali nad ogniem ogromne kawały wołowiny. Apetyczny zapach pieczonego mięsa podrażnił nozdrza Krisposa, przypominając mu, że nic nie jadł od samego rana. Impera- tor stanął w kolejce po pieczeń. Gdy zjadł, spotkał się ze swymi generałami, którzy chcieli porozma- wiać z nim o awansach dla żołnierzy, którzy wykazali się odwagą w bitwie. — Zróbmy to zaraz, póki wszyscy sana nogach; zapewnimy im publiczność —powiedział Krispos. Muzycy zagrali na zbiórkę. Żołnierze stłoczyli się wokół namiotu Imperatora. Krispos wyczytywał nazwiska, żołnierze występowali z szeregu, a oficerowie głośno wyliczali ich zasługi. Towarzysze broni odpowiadali na nie entuzjastycznymi okrzykami. — Kto następny?—szepnął Krispos. — Kapral Inkitatos—odparł po cichu Mammianos. — Kapral Inkitatos! — wrzasnął Krispos na cały głos i powtó- rzył: —Kapral Inkitatos! Inkitatos utorował sobie łokciami drogę przez tłum i stanął na podium między Imperatorem a generałem. Mammianos zawołał do żołnierzy: — Dzielny, świetnie wyszkolony wierzchowiec kaprala Inkitatosa roztrzaskał kopytami czaszki czterem barbarzyńcom. — Hurra!—krzyknęli żołnierze. — Kapralu Inkitatosie, z przyjemnością awansuję cię do stopnia sierżanta—oświadczył Krispos. Odpowiedział mu kolejny radosny okrzyk żołnierzy. — Twojego konia też awansuję—dodał Krispos z uśmiechem. Żołnierze gwizdali i krzyczeli jeszcze głośniej niż po- przednio. — Czy wypłacisz mi też, Imperatorze, jego żołd?—spytał Inkita- tos, z akcentem i bezczelnościąrdzennego Videssańczyka. Krispos wybuchnął głośnym śmiechem. — Należy ci się to, na boga—i zwrócił się do skryby, który zapi- sywał wszystkie awanse. — Zapisz, że sierżant Inkitatos ma pobierać żołd dla siebie i dla swojego konia. Pobłażliwy uśmiech zamarł skrybie na wargach, gdy zorientował się, że Krispos mówi serio. Kręcąc głową, sporządził odpowiedniąnotatkę. Ostatni żołnierze zostali awansowani tuż przed północą. Do tego czasu tłum przed namiotem Imperatora mocno się przerzedził. Krispos zazdrościł szeregowcom, którzy mogli odejść i położyć się spać na derce, gdy tylko mieli na to ochotę. On musiał tkwić na podium aż do końca ceremonii. Gdy wreszcie rzucił się na łóżko, zasnął natychmiast. Świt nadszedł o wiele za wcześnie. Krisposa piekły powieki i bolała 259 głowa. Wiedział, że powinien z całą energią ścigać Harvasa, ale wy- starczyło mu sił jedynie na potężne ziewnięcie. W drodze na śniada- , nie ziewał bez przerwy. Armia wyruszyła. W awangardzie jechali łucznicy, gotowi zaata- * kować uciekających ludzi Harvasa. Towarzyszyli im magowie i z Zaidasem na czele. Harvas mógł zostawić za sobą przeróżne pułapki, by spowolnić marsz Videssańczyków albo wręcz zniszczyć całąarmię. ' Krispos obawiał się, że czarny mag może zmusić ich do oblężenia i Imbros. Podejrzewał, że jeśli Harvas będzie miał dość czasu, może wymyślić coś naprawdę strasznego. Rzeczywiście, natrafili na kilka przeszkód opóźniających marsz. Tylna straż Halogajczyków atakowała ich dwukrotnie. Barbarzyńcy byli równie dzielni, jak Videssańczycy; nie wahali się położyć w ofierze własnego życia, by osłonić odwrót towarzyszy broni. Armia imperial- na rozbiła ich w drobny mak i parła dalej. Imbros było niemal w zasięgu wzroku, gdy nagle wyrósł przed nimi czarny mur, wysoki niemal na cztery metry. Zaidas machnięciem ręki zatrzymał armię. Żołnierze woleli mu się nie sprzeciwiać. Nie wiedzieli, do jakiego stopnia ten mur jest niebezpieczny, i nie zamierzali tego osobiście badać. Magowie zbili się w ciasnągrupę. Trokoundos rzucił zaklęcie prze- ciw tej jednostajnej czerni. Mur wchłonął zaklęcie i stał dalej —niepo- ruszony. Trokoundos klął. Magowie spróbowali innego zaklęcia. Mur wchłonął je również. Trokoundos klął coraz głośniej. Trzecia próba również skończyła się fiaskiem. To, co Trokoundos powiedział tym ra- zem, powinno samo z siebie wystarczyć do unicestwienia przeszkody. — I co teraz?—spytał Krispos. — Będziemy tak tkwić do końca świata? Mur rozciągał się na wschód i na zachód—daleko, jak okiem się- gnąć. — Nie, na boga żywego! — spojrzenie Trokoundosa było czarne, jak ten mur. — Gdyby takie proste twory miały moc, jaką z pozoru posiada ten mur, sztuka magiczna byłaby czymś zupełnie odmiennym niż jest. — Trokoundos przerwał, jakby przysłuchując się własnym słowom. Potem wyciągnął prawą rękę, podszedł do muru i postukał weń palcem. Pozostali magowie i Krispos, nie spodziewając się, że Trokoundos odważy się na coś takiego, wydali okrzyk przerażenia. Zaidas chciał go odciągnąć w tył... jednak zbyt późno. Nagła błyskawica otoczyła 260 maga przerażającym blaskiem i po chwili zblakła. Zblakł także i mur, a czarownikowi nic się nie stało. — Tak właśnie sądziłem. — W jego głosie dźwięczała głęboka satysfakcja. — Czysta iluzja, która miała na celu zatrzymać nas tu jak najdłużej. — Jesteś bardzo dzielny i równie głupi —powiedział Krispos. — Nie rób tego więcej. Bałem się, że zginiesz na miejscu. — Ale nie zginąłem, a droga stoi otworem—odrzekł Trokoundos. Argument był nie do odparcia. Krispos dał znak muzykantom. Zabrzmia- ła radosna wrzawa rogów i kotłów, wzywających armię do marszu. Dzięki tylnej straży i magicznym sztuczkom, wojsko Harvasa ode- rwało się wreszcie od swych prześladowców. Po południu, gdy ujrzeli Imbros, Krispos odczuł głęboki niepokój. Obawiał się, że czarny mag wykorzystał zaoszczędzony czas, by wejść do miasta i przygotować się do jego obrony. Ale Imbros, otoczone lasem pali, stało nieme i puste. Przez zimę ciała pomordowanych mieszkańców pospadały na ziemię. Wszędzie wokół lśniły białe kości. Tylko gdzieniegdzie tkwiły jeszcze na palu zmumifikowane zwłoki, zastygłe w makabrycznym powitaniu. Żołnierze Krisposa cicho pomrukiwali, rozbijając obóz nie opodal. Wiele słyszeli o zezwierzęceniu wojsk Harvasa, ale mało kto z nich był tego naocznym świadkiem. O opowieściach, choćby i najbardziej bru- talnych, można było zapomnieć; w odróżnieniu od tego, co widziało się na własne oczy. Jeden z gwardzistów zajrzał do namiotu Krisposa: — Generał Bagradas chciałby rozmawiać z Waszą Wysokością. — Niech wejdzie. — Krispos wsadził do ust wielki kawał chleba z serem i pociągnął haust wina. Gestem ręki poprosił Bagradasa, by usiadł na składanym płóciennym krześle: — Czym mogę ci służyć, wielmożny panie? Dzielnie prowadziłeś swój pułk... a raczej pułk Rhi- soulphosa... przeciw Halogajczykom. — Dziękuję Waszej Wysokości. Starałem się, jak mogłem. Jestem jednak nieco zakłopotany. Po walce dowiedziałem się, że do Rhisoul- phosa przyszły dwa listy, ale wyleciało mi z głowy, że prosiłeś, Impe- ratorze, aby ci oddawać jego korespondencję. Dopiero teraz sobie o tym przypomniałem. — Rzeczywiście cię o to prosiłem—odrzekł Krispos. — Nic się nie stało, wielmożny panie. Czy mógłbyś mi je teraz przekazać? — Bardzo proszę, Wasza Wysokość. — Bagradas pokręcił głową 261 ze smutkiem. — Szkoda, że nie widział, jak dzielnie wczoraj bili się jego ludzie. Byłby dumny tym bardziej, że wielu walczyło z jego imieniem na ustach. To jego nagłe zniknięcie jest bardzo tajemnicze i przejmuje mnie lękiem. — Tak, to prawda—odparł Krispos, błądząc myślami gdzie in- dziej . Nadawcąjednego z listów był patriarcha Gnatios. Tego Impera- tor oczekiwał. Drugi list był zupełną, w dodatku nieprzyjemną nie- spodzianką. Napisała go Dara. Poczekał, aż Bagradas zasalutuje, skłoni się i wyjdzie, po czym usiadł i zadumał się przez chwilę, ważąc w dłoni dwa zapieczętowane listy. Wielokrotnie przestrzegał ekumenicznego patriarchę przed kolejną zdradą, ale prawdopodobnie na nic się to nie zdało. Za to Dara... Ufał jej od dnia, kiedy zasiadł na tronie, a ona nigdy nie dała mu powodu do powątpiewania w swą lojalność. Jednak związek, który ich łączył, trwał od niedawna, w porównaniu z uczuciem Dary do ojca, które rozkwitało przez całe życie. Czy to wystarczy? Nie chciał się o tym dowiadywać, w każdym razie nie od razu. Odło- żył list na bok i złamał pieczęć na pergaminie wysłanym przez Gnatio- sa. Było na nim tyle wosku, jakby dokument wyszedł z imperialnej kancelarii. Gdy Krisposowi wreszcie udało się oderwać resztki pieczę- ci, przybliżył dokument do światła i czytał: „Gnatios, ekumeniczny patriarcha Videssańczyków, pozdrawia szla- chetnie urodzonego lorda Rhisoulphosa. Jak dobrze wiesz, wielmożny panie, doznałem wielu upokorzeń z ręki chłopa, którego pewna część ciała obecnie plugawi tron Imperato- rów. Zawsze byłem przekonany, że jeno szlachetnie urodzeni mężo- wie, pewni swej doskonałości, powinni rządzić państwem, gdyż nie odczuwająoni stałej, gorączkowej potrzeby wtrącania się w wewnę- trzne sprawy kleru. A zatem, szlachetny lordzie, gdyby Krisposowi przytrafił się jakiś wypadek, autentyczny lub też sprokurowany, bądź pewien, że z głębokim zadowoleniem obwołam twe imię z wyżyn ołta- rza Głównej Świątyni". Krispos rzucił list na ziemię. Gnatios nigdy nie potrafił oprzeć się pokusie zdrady, tak jak żaden grubas nie jest w stanie odmówić sobie słodyczy. Przez te upodobania otyli przybierają na wadze. Gnatios jednak wkrótce będzie lżejszy—o tyle, ile waży jego głowa—obie- cał sobie Krispos. I tak wybaczył mu już zbyt wiele. A jego żona? Co zrobić, jeśli okaże się, że i ona spiskuje przeciw niemu? Ukrył twarz w dłoniach. Nie wiedział, co by w takim razie zro- bił. W końcu zmusił się, by otworzyć list: 262 „Pozdrowienia od Dary dla ojca. Niech Phos czuwa nad tobą we wszystkich bitwach i niech da zwycięstwo Krisposowi. Czuję się do- brze, choć brzuch mam ogromny. Akuszerka twierdzi, że drugie dziec- ko jest łatwiej urodzić niż pierwsze. Oby dobry bóg sprawił, by tak było. Phostisowi wyrżnął się następny ząbek. Mały potrafi już wyra- źnie powiedzieć „mama". Szkoda, że ani ty, ani Krispos nie możecie go teraz zobaczyć. Pozdrów Krisposa i powiedz, że napiszę do niego ju- tro. Ciebie także gorąco pozdrawiam. Kochająca córka". Krispos, wstydząc się sam przed sobą zwinął list. Być Autokratą to być arcymistrzempodejrzliwości, pomyślał. Jednak, gdyby nie podejrz- liwość, może nie odkryłby spisku Rhisoulphosa, dopóki nie padłby jego ofiarą. Ale podejrzliwość w stosunku do własnej żony dręczyła jego sumienie tym bardziej, że jej list do ojca był tak niewinny i serdeczny. Głupcze, powiedział sam do siebie, wolałbyś może odkryć, że i ona jest winna? Wyszedł z namiotu. Nocny wartownik stanął na baczność. — Idę do namiotu Mammianosa—poinformował go Krispos. Halogajczyk kiwnął głowąi zasalutował. Stojący na warcie przed namiotem Mammianosa Videssańczycy, zasalutowali na jego widok — Chciałbym się zobaczyć z waszym generałem—powiedział. Jeden z żołnierzy wszedł do środka i po krótkiej chwili pojawił się znowu, zapraszająco odchylając połę namiotu. Mammianos trzymał w jednej ręce pieczone kurze udko, a w dru- giej kubek wina. Wskazał ręką na stojący na ziemi u jego stóp półmi- sek: — Proszę się poczęstować. Jest tego dużo więcej. — Może za chwilę —odpowiedział Krispos. —Najpierw podaj mi najnowsze informacje o ruchach Halogajczyków. — Rozmawiałem ze zwiadowcami jakieś piętnaście minut temu — Mammianos przerwał i zagryzł kurzym udkiem. — Wjechali w głąb puszczy, która zaczyna się na północ od Imbros. Wszystko wskazuje na to, że bandy Harvasa cofająsię na całej linii. Ze zwiadowcami był Zaidas... mam nadzieję, że ten drań nie zmylił ich tak, jak biednego Mavrosa. — Jeśli nie okopują się gdzieś w lasach, to znaczy, że muszą wra- cać aż do tej przełęczy, prawda? — Wydaje mi się, że tak. — Mammianos przerwał znowu; tym ra- zem, by się zastanowić. — Gdy wyjdąz lasu, nie znajdążadnego miej- sca, gdzie piechota mogłaby skutecznie opierać się atakowi kawalerii. — Bardzo dobrze — odparł Krispos. — W takim razie przekazuję 263 ci na jakiś czas dowodzenie; może na tydzień, może na trochę dłużej. Muszę jak najszybciej wracać do Videssos; słyszałem, że ktoś tam spiskuje przeciw mnie. Nagle przyszła mu do głowy spóźniona myśl, że Mammianos też może być zamieszany w próbę przewrotu. Jeśli tak, armia może wy- powiedzieć mi posłuszeństwo po powrocie, zaniepokoił się w duchu. Z drugiej strony, grubas miał już bardzo wiele okazji do zdrady i żadnej z nich nie wykorzystał. Generał tylko kiwnął głową i powiedział: — Pewnie Gnatios doszedł wreszcie do wniosku, że woli być Impe- ratorem niż patriarchą, co? Czy może tym razem pojawił się ktoś nowy? — Nie, chodzi o Gnatiosa —przyznał Krispos. Naszły go kolejne wątpliwości, lecz szybko je porzucił. To nie nieczyste sumienie pod- powiedziało Mammianosowi właściwe nazwisko, ale jego zmysł poli- tyczny, o istnieniu którego Krispos wiedział już od dawna. Generał westchnął: — Ten Gnatios jest zupełnie taki sam jak Petronas. Myśli, że jest najmądrzejszy na świecie. Zamierzasz, Imperatorze, pojechać i rozprawić się z nim na dobre? — Tak jest. Tyle razy wykręcał się sianem, że tym razem dostanie to, na co już wcześniej zasłużył. Pojadę rozstawnymi końmi poczty kurierskiej do miasta i załatwię go, zanim się spostrzeże. Ty w tym czasie idź do przodu najszybciej, jak potrafisz. Jeśli Harvas znowu wejdzie w wąwóz, nie próbuj wywalczyć sobie tamtędy drogi do Ku- brat. W zeszłym roku omal nie skończyło się to tragicznie. Ale nie pozwól mu też wrócić na terytorium Videssos. Masz tylu ludzi i magów, : że nie powinieneś mieć z tym żadnych problemów. — To prawda, Wasza Wysokość—zgodził się Mammianos.— Ale to kosztowna metoda powstrzymywania wroga, jeśli mi wyba- ; czysz szczerość. — Tak jest—odpowiedział Krispos. — Chyba wiem, co trzeba i zrobić, ale jeszcze muszę to przemyśleć. Porozmawiamy, jak wrócę. — Tak jest, Imperatorze.—Mammianos odrzucił na bok ogryzio- | ną kość. — Może jednak masz ochotę na tego ptaka? Mam też białe winko; znakomicie pasuje do drobiu. Nie pojedziesz chyba na gło- dniaka, co? — Wolałbym nie. Generał podsunął mu półmisek. Krispos powiedział z pełnymi usta- mi: — Chyba się nawet prześpię w obozie. Po ciemku daleko nie ujadę. ; — Ano, prawda. Jeśli nie jesteś już głodny, Wasza Wysokość, sam dokończę tę kurę. Aha, dziękuję bardzo. \ 264 . j Mammianos, z niewielkąpomocąKrisposa, pochłonął całego kur- czaka i westchnął: — Jestem dalej głodny. — Zazdroszczę ci, wielmożny, apetytu—skomentował Imperator. Generał wybuchnął gardłowym śmiechem: — Starzeję się, Wasza Wysokość. Należy się cieszyć, że mam do- bry apetyt chociaż na to jedno. W młodości inaczej bywało. Gdybym mógł wybierać, zdecydowałbym się na inne rzeczy, ale cóż, nie zależy to ode mnie. Po kilku minutach Krispos wrócił do swego namiotu. — Obudźcie mnie o brzasku—poprosił wartownika. — Powiedz zmiennikowi, że Postęp ma być osiodłany i gotowy do drogi. — Tak jest, Wasza Wysokość—odparł gwardzista. I tak rzeczywiście się stało, ale gdy Krispos siadał na konia, spo- strzegł, że czeka na niego cały szwadron gotowych do drogi jeźdźców pod komendą Sarkisa. —Pojedziemy z tobądo miasta, Wasza Wysokość, żebyś był bez- pieczny po drodze. Krispos wybuchnął: — Na boga, szlachetny panie, czy ja już niczego nie mogę zrobić w tajemnicy? — Nic, jeśli to zagraża twemu bezpieczeństwu, Imperatorze — odparł twardo Sarkis, a jego ludzie przytaknęli. Nie miał wyjścia. Spiął konia i przeszedł w kłus, a potem zaraz w galop. Konie zwiadowców nie grzeszyły urodą, ale bez trudu dotrzymały kroku Postępowi. Krispos i jego niechciani towarzysze zmieniali konie co kilka godzin w stanicach poczty kurierskiej. Na długo przed wieczorem imperator- skie lędźwie i wewnętrzna strona ud zesztywniały i stały się obolałe; jazda w ostrym tempie od świtu do zmierzchu zasadniczo różniła się od spokojnego tempa, w jakim poruszała się armia. Ale za to błyska- wicznie zbliżali się do celu. Tej nocy Krispos spał jak kłoda. Obsługa stanicy siłą musiała go dobudzić nad ranem. Wstał z derki w paskudnym nastroju, ale udało mu się wydusić z siebie podziękowanie: — Jak miło, że nie przejmowaliście się, panowie, mojąimperator- ską godnością. Jeden z mężczyzn uśmiechnął się: — Waszą Wysokość obecnie czuć raczej koniem niżAutokratą, co? 265 — Nawet nie zauważyłem—odparł Krispos. Przez tak długi czas siedział w siodle, że jego nos kompletnie zobojętniał na woń wierz- chowców. — Ale to nie jest zły zapach — dodał. Przez całe lata pra- cował przy koniach, najpierw u Iakovitzesa, potem u Petronasa. Sarkis i zwiadowcy już na niego czekali. Spojrzał z zazdrościąna ich wypoczęte twarze. Zbolałe siedzenie zaprotestowało gwałtownie, gdy wdrapał się na siodło. Zrobił, co w jego mocy, by zignorować ból, ale tego dnia niewiele było w jego mocy. Ostry wiatr wyciskał mu łzy z oczu. Pędził przed siebie. Jeden z koni biegł tak niezgrabnie, że mało nie odbił mu nerek i nie powybijał zę- bów. Zwierzę jednego ze zwiadowców okulało. Żołnierz wsiadł na wierzchowca kolegi i we dwóch dojechali do najbliższej stanicy. Zmie- nili konie i galopowali dalej. Gdy Krispos wreszcie mógł się zatrzymać na noc następnego dnia, poruszał się ostrożnym, powolnym krokiem, jakby dwa razy pomno- żył swe lata. Nawet zwiadowcom o żelaznych zadkach nieco zesztyw- niały kości. Ale Sarkis powiedział: — Jeszcze jeden dzień i jesteśmy w mieście. — Całe szczęście — odparł Krispos z wielką szczerością. — Bo dwóch dni już bym nie wytrzymał. Nikt się nie roześmiał na te słowa. Oznaczało to, że zdobył sobie szacunek żołnierzy. Następnego ranka wszyscy chwilę ponarzekali, po czym dosiedli wypoczętych koni i pomknęli na południe. Wierzchowce mogły od- począć w następnej stanicy. Krispos i jego ludzie pojechali dalej. Gdy Imperator nabrał już przekonania, że tkwi na końskim grzbiecie od zarania dziejów i będzie na nim siedział aż po kres świata, na połu- dniowym zachodzie zamajaczyły obwarowania Videssos. Nadchodził wieczór. — Niecałe trzy dni — powiedział Sarkis. — Gdybym był szefem kurierów, zaraz bym Waszą Wysokość zatrudnił. — A nieprawda, bo ja za nic bym nie przyjął takiej posady — odciął się Krispos. Zwiadowcy wybuchnęli śmiechem. Imperator popędził wierzchowca w stronę stolicy. a««3«aaa«gB™»«raaasaaaaaaaag X Onatios stał przed ołtarzem na środku Głównej Świątyni i intonował wieczorną modlitwę, dziękując Phosowi za światło dnia i prosząc, by słońce powróciło na niebiosa następnego ranka. Ławy świeciły pust- ką; tylko kilka pobożnych dusz brało udział w ostatniej liturgii tego dnia. Krispos, w dalszym ciągu odziany w podróżne spodnie i tunikę, szedł spokojnym krokiem w stronę patriarchy. Czuł się tak, jakby miał krzywe nogi i zastanawiał się, czy to widać. Za nim maszerował Sarkis na czele zwiadowców z obnażonymi szablami. Z tyłu rozlegały się cięż- kie kroki Halogajczyków z oddziału, który pozostał w stolicy, by strzec bezpieczeństwa Dary i Phostisa. Imperator w ponurym milczeniu odczekał, aż Gnatios skończy mo- dlitwę, która rozpoczynała i zamykała każdą mszę: „Wielbimy cię, Phosie, panie o wielkim i sprawiedliwym umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść. Oto msza skończona. Niechaj Phos będzie z nami wszystkimi". Kilku wiernych powstało i wyszło. Reszta pozostała na miejscu, z zainteresowaniem śledząc rozwój wypadków. Gnatios skłonił się Krisposowi: — Myślałem, że jesteś z armią, Wasza Wysokość. Czym mogę słu- żyć? — Niczym — uciął Krispos i zwrócił się do Halogajczyków: — Aresztować go. Pod zarzutem zdrady. Gwardziści rzucili się naprzód. Gnatios zwrócił się do ucieczki, ale widok uniesionych toporów kazał mu zostać na miejscu. Pochwycili go: wielkie dłonie zacisnęły się na jego przedramionach w żelaznym uchwycie. 267 — Zabrać go do Głównej Sali Sądowej. Kapłani i wierni krzyczeli z przerażenia, gdy gwardziści wyprowa- dzali Gnatiosa, ale nie odważyli się na nic ponadto; powstrzymała ich sama obecność uzbrojonych żołnierzy. Krispos właśnie na to liczył. Na ulicach miasta nigdy nie było całkiem pusto, ale po zachodzie słońca tłum wyraźnie rzedł. Nikt nie stawił oporu oddziałowi, który maszerował w stronę zabudowań pałacowych. W otoczeniu rosłych Halogajczyków Gnatios w ogóle nie rzucał się w oczy. Krispos liczył również i na to. Przed Główną Salą Sądową płonęło ognisko, oświetlając drogę szlachcie, dworzanom i urzędnikom najwyższego szczebla, którzy sze- regiem zmierzali w stronę olbrzymiej komnaty. — Doskonale się spisałeś, Barsymesie—oświadczył Krispos. — Chyba udało ci się zebrać tu wszystkich. — Zrobiłem, co mogłem, ale miałem mało czasu, Wasza Wyso- kość — odparł vestiarios. —Nikt inny nie zrobiłby tego lepiej. Czy mógłbyś zaopiekować się gwardzistami i Gnatiosem? Ty będziesz wiedział najlepiej, gdzie powinni stanąć, by wszyscy ich widzieli. — Tak jest, Wasza Wysokość. — Barsymes wskazał Halogajczy- kom wnękę: — Poczekajcie tutaj, panowie. Za chwilę wskażę wam, dokąd macie się udać. Krispos poszedł głównym przejściem w stronę tronu. Zebrani do- stojnicy, którzy do tej pory półgłosem wymieniali uwagi zgadując, z jakiego to powodu wezwano ich wszystkich tak nagle, umilkli na jego widok. Gdy ich minął, znów zaczęli rozmawiać między sobą, ale już szeptem. Tuż obok tronu stał Iakovitzes. Ten doskonale się orientował, o co w tym wszystkim chodzi. —U ciebie wszystko w porządku?—spytał Krispos i uzyskawszy potwierdzenie, mówił dalej: — Załatwimy tę sprawę później, w bardziej kameralnym otoczeniu. Ale na razie... — wszedł na stopnie wiodące do tronu, odwrócił się, usiadł i popatrzył na zebranych. Odpowiedziały mu zaciekawione spojrzenia. — Wielmożni panowie—zaczął. — Przepraszam, że wezwałem was dziś wieczór do siebie tak nagle, ale stało się tak z racji pewnych nie cierpiących zwłoki spraw. Muszę jak najprędzej wracać do armii; odnieśliśmy zwycięstwo w bitwie przeciw Harvasowi, mam nadzieję, że nie ostatnie. — Zwyciężyłeś, Krisposie! Zwyciężyłeś! — huknęli zgodnie 268 dworzanie, a echo odpowiedziało im spod wysokiego sufitu Sali Są- dowej. Okrzyki brzmiały bardziej entuzjastycznie niż zazwyczaj ^wia- domość o zwycięstwie wyprzedziła Krisposa zaledwie o jeden dzień, a w dodatku było to pierwsze zwycięstwo w wojnie z Harvasem. Aplauz umilkł, gdy Krispos uniósł dłoń do góry. Imperator prze- mawiał dalej: — Pomimo zwycięstwa musiałem opuścić armię, gdyż wykryłem w mieście niebezpieczny spisek. Dlatego właśnie jesteście tu dziś razem. Choć w twarzach zebranych arystokratów nie drgnął ani jeden mię- sień, w jakiś sposób udało im się wszystkim na dźwięk słowa „zdrada" przybrać wyraz absolutnej niewinności. Krispos, jednocześnie zasmu- cony i rozbawiony, mówił dalej: — Oto więzień. Halogajczycy wyszli z niszy powolnym krokiem, prowadząc Gnatio- sa, który wciąż był ubrany w szatę patriarchy. Podeszli do stóp tronu. Za nimi odezwały się szepty, niby podmuchy wiatru. Nikt jednak nie wydał okrzyku zdziwienia lub przerażenia. To także zasmuciło Krisposa. Wszyscy wiedzieli, czego należało się spodziewać po Gnatiosie. Gwar- dziści pchnęli go do przodu. Padł na twarz przed Krisposem. — Przeczytam teraz list Gnatiosa do jednego z oficerów imperial- nej armii. — Krispos wyciągnął z mieszka list do Rhisoulphosa i przeczytał go, pomijając nazwisko swego teścia. Potem rzucił na po- sadzkę przed Gnatiosem pergamin i fragmenty błękitnego wosku z odciskiem patriarszej pieczęci. — Czy zaprzeczysz, że te słowa napi- sałeś własną ręką i zapieczętowałeś własnym sygnetem? Gnatios leżał na brzuchu, nie śmiąc nawet podnieść głowy. — Wasza Wysokość, ja...—zaczął i umilkł. Wiedział, że nic go już nie może uratować. — Gnatiosie, jesteś winny zdrady — oświadczył Krispos. — W przeszłości dwakroć wybaczyłem ci twoje błędy. Teraz nie mogę, nie chcę i nie raczę cię ułaskawić. Jutro rano pójdziesz na śmierć, a twoja głowa spocznie na Kamieniu Milowym jako ostrzeżenie dla innych. Przez komnatę przeleciało bezgłośne westchnienie. Jednak i tym razem żaden z dworzan nie okazał zdziwienia ani przerażenia. Gnatios zaczął cicho łkać. — Wyprowadzić go — rozkazał Krispos. Gwardziści podnieśli byłego patriarchę. Zawisł na nich niemal całym ciężarem, gdy opu- szczali salę głównym wyjściem; nogi całkiem odmówiły mu posłu- szeństwa. — Dziękuję wam, panowie i panie, za obecność przy ogłoszeniu 269 wyroku—Krispos pożegnał zgromadzonych. — Idźcie i niech Phos \ wam wszystkim błogosławi. W komnacie rozległ się cichy rozgwar, gdy dostojnicy rozchodzili I się do domów. Krispos podniósł z posadzki list i spojrzał na Iakovitze- • sa, który znacząco kiwnął głową. Imperator powrócił do swojej rezydencji. Dara czekała na niego, ; stojąc przy wejściu. Nie wyglądała na szczęśliwą, być może dlatego, \ że czuła się, jakby dziecko miało się urodzić lada chwila. — Co orzekłeś w sprawie Gnatiosa? — spytała, nie czekając, aż ; Krispos wejdzie na schody. — Jutro zetną mu głowę—odparł i wszedł do domu. — Dobrze. Już dawno powinien jąstracić—odparła, kiwając gło- wą z zadowoleniem. Potem w jej głosie pojawił się niepokój: —A o czym to nie chciałeś mi powiedzieć dziś po południu, kiedy przyjecha- łeś w takim pośpiechu? Krispos westchnął. Zawsze cieszył się, że Dara jest taka mądra, ale dziś, wyjątkowo, wolałby, żeby było inaczej. Podał jej list Gnatiosa. Przeczytała go uważnie i ciężko wsparła się na ramieniu męża: — Nie — szepnęła—Tylko nie ojciec. — Obawiam się, że to prawda—odpowiedział, wyjął z mieszka list od Rhisoulphosa do Gnatiosa i także podał go żonie: — Bardzo mi przykro, Daro. Kiwała głowąw przód i do tyłu, w przód i do tyłu, jak zwierzę schwy- tane w pułapkę. — Co z nim chcesz zrobić?—spytała w końcu. — Chyba nie... — głos jej się załamał. To słowo nie chciało jej przejść przez gardło, ale Krispos domyślał się, o co chodzi. —Nie, jeśli sam mnie do tego nie zmusi—obiecał. — Wymyśli- łem coś innego.—Cieszył się, że plotki o zniknięciu Rhisoulphosa nie dotarły jeszcze do miasta. Po krótkiej chwili wszedł eunuch Tyrovitzes, mówiąc: — Wasza Wysokość, przyszedł Sevastos Iakovitzes z kilkoma swo- imi... hmm... utrzymankami.—W głosie szambelana brzmiała pogarda. Nisko cenił przystojnych młodych ludzi, którymi otaczał się Iakovitzes. — Wyjdę do niego—powiedział Krispos do Dary. — Bądź tak miła i poczekaj tu na mnie. To dotyczy ciebie i twego ojca. Zaraz wra- cam —i wyszedł, zanim zdążyła zaprotestować. Lokaje Iakovitzesa, młodzi, mocno zbudowani, muskularni mężczy- źni, skłonili się przed Krisposem aż do samej ziemi. Iakovitzes również się pokłonił, ale nie tak głęboko. Tylko jeden człowiek w tej grupie 270 stał wyprostowany; i tak nie mógłby się zgiąć, gdyż związano mu ręce na plecach. Zamiast ukłonu skłonił grzecznie głowę: — Wasza Wysokość — powiedział na powitanie. — Witaj, Rhisoulphosie — odpowiedział Krispos. — Pewnie ci się znudziło siedzenie w piwnicy Iakovitzesa. — Tak i nie. W porównaniu z miejscem kaźni piwnica jest znacz- nie lepszym miejscem. W zasadzie wolę jąrównież od podróżowania wewnątrz zwiniętego dywanu. — O dywan już się nie martw. Natomiast jeśli chodzi o miejsce kaźni, to inna sprawa. Chodź ze mną; musimy porozmawiać o kilku sprawach w obecności twojej córki. — Iakovitzesie, bądź tak uprzej- my i dołącz do nas. Iakovitzes kiwnął głową, wyjął tabliczkę, napisał: „To już wszyst- ko, chłopcy" i pokazał ją lokajom. Młodzi ludzie skłonili się i wyszli z rezydencji. Iakovitzes dopisał coś i podał tabliczkę Knsposowi, który przeczytał: „To smutne. Teraz muszę się ograniczać do tych chłop- ców, którzy potrafią czytać". Imperator zrobił kwaśną minę i oddał tabliczkę. Gdy czekająca w komnacie Dara ujrzała w drzwiach Rhisoulphosa, spojrzała nań i zapytała drżącym głosem: — Dlaczego, ojcze? Dlaczego to zrobiłeś?—W jej oczach lśniły łzy. — Myślałem, że mi się uda—wzruszył ramionami. —Okazałosię, że byłem w błędzie. Być może lepiej mnie ocenisz wiedząc, że chcia- łem uczynić twojego syna moim spadkobiercą. — Nic ci to nie pomoże—wtrącił Krispos głosem bez wyrazu. — Gnatios zostanie jutro ścięty. Podaj mi jeden powód, dla którego cie- bie miałby spotkać inny los. — Jestem ojcem Dary—zripostował natychmiast Rhisoulphos. — Czy ośmieliłbyś się zasnąć u jej boku, gdybyś skazał mnie na śmierć? Krispos najchętniej by go skopał—szlachcic w dalszym ciągu był układny i, co gorsza, miał rację. — Słusznie. Ale jeśli chcesz zachować życie, musisz poświęcić włosy. Wstąpisz do klasztoru i zostaniesz tam do końca życia. — Zgadzam się—odparł Rhisoulphos bez wahania. Iakovitzes wykrzywił się strasznie i gorączkowo napisał na tablicz- ce: „Czyś oszalał, Imperatorze? Ilu jeszcze ludzi wsadzisz do różnych klasztorów i ilu z nich poucieka w najmniej pożądanym momencie?". — Jeszcze nie skończyłem—Krispos zwrócił się do Rhisoulpho- sa: —To nie będzie klasztor Świętego Skiriosa. Niech sobie Iakovit- 271 zes myśli, co mu się podobają wiem swoje. Jeśli chcesz żyć, masz służyć dobremu bogu w klasztorze w Priście. Układna maska na twarzy Rhisoulphosa pękła na moment, ukazu- jąc grymas szaleńczej wściekłości. Miasto Prista leżało daleko na pół- nocny zachód od Videssos, po drugiej stronie Morza Videssańskiego, na samym końcu półwyspu od strony stepów Pardraji. Tu spływały wieści o tym, co się dzieje na równinach, i wędrowały do stolicy. Pri- sta była także najgorszym miejscem zesłania; tam rzeczywiście diabeł mówił dobranoc. — Co ty na to, Rhisoulphosie?—spytał Krispos. — Niech tak się stanie — odpowiedział w końcu zdrajca, odzy- skawszy samokontrolę. Ponownie skinął Imperatorowi głową: —Zdaje się, że nie doceniałem Waszej Wysokości. Pociesza mnie jedynie fakt, że nie ja jeden popełniłem ten błąd. Krispos prawie nie zwracał uwagi na Rhisoulphosa od momentu, gdy szlachcic zgodził się na zesłanie. Bez przerwy wpatrywał się w Darę w nadziei, że zaakceptuje jego decyzje. Po nieskończenie długim czasie, który okazał się niespełna minutą, ona także kiwnęła głową; dokładnie takim samym ruchem, jak jej ojciec. Krispos nie dbał o to. Jeszcze raz pobłogosławił jej zdrowy rozsądek. Zrozumiała, że tak musi być. Wezwał Tyrovitzesa i polecił mu: — Szacowny panie, potrzebny nam jest kapłan. Poproś go, by przyniósł ze sobąnożyczki i brzytwę, Święte Pisma Phosa i nową błę- kitną szatę; Wielmożny Rhisoulphos postanowił iść do klasztoru. — Służę Waszej Wysokości — odparł Tyrovitzes, skłonił się i wyszedł z pokoju. Wrócił po niespełna godzinie w towarzystwie kapłana. Duchowny pomodlił się i polecił Rhisoulphosowi pochylić głowę. Ten wykonał rozkaz. Kapłan najpierw posłużył się nożyczkami, a potem brzytwą Kosmyk za kosmykiem, przyprószone siwizną włosy szlachcica spadały na podłogę. Gdy jego czaszka była już całkiem gładka, kapłan podał mu świętą księgę i powiedział: — Oto prawo, które będzie rządzić twoim życiem, jeśli tak posta- nowisz. Jeśli w sercu czujesz, że będziesz się nim kierował, możesz wstąpić do klasztoru. Jeśli nie, zrezygnuj już teraz. — Będę się nim kierował—oświadczył Rhisoulphos. Kapłan je- szcze dwa razy zadał mu to samo pytanie; szlachcic dwukrotnie po- twierdził swojąwolę. Być może w jego głosie pobrzmiewała ironia, ale duchowny wolał tego nie zauważać. Po trzecim potwierdzeniu, kapłan nakazał: — Zdejmij swą odzież. 272 Rhisoulphos uczynił to. Wtedy kapłan podał mu mnisi habit, mówiąc: — Tak, jak błękit Phosa okrywa twe nagie ciało, niech prawość otoczy twe serce i chroni je przed złem. — Amen—odparł Rhisoulphos. Oznaczało to, że został oficjal- nie przyjęty do klasztoru. — Dziękuję ci, święty ojcze —powiedział Krispos do kapłana. — Twoja świątynia przekona się o mojej wdzięczności. Tyiwitzesie, bądź tak miły, odprowadź kapłana i zajmij się formalnościami. Nie targuj się zbytnio. — Jak sobie Wasza Wysokość życzy—mruknął eunuch. Krispos wiedział, że nie obejdzie się bez targowania; dla zasady. Może jednak, dzięki jego słowom, szambelan nie będzie zbyt skąpy. Gdy obaj mężczyźni opuścili komnatę, Krispos zwrócił się do Rhi- soulphosa: — Pójdź za mną, święty ojcze. Szlachcic wstał prosząc: — Pozwól mi tu chwilę pozostać. — Położył rękę na ramieniu Dary i rzekł: —Córko, myślałem, że pójdzie mi lepiej. Niewiele brakowało. Nawet na niego nie spojrzała: — Wolałabym, byś nie musiał stąd wyjeżdżać pod eskortą—po- wiedziała tylko łzawym głosem. — Ja też, córeczko, ja też — wyprostował się i pochylił głowę przed Krisposem: —Teraz już mogę z tobąiść. Przed rezydencjączekał już spory oddział Halogajczyków, liczniej- szy niż eskorta Krisposa. Nadliczbowi gwardziści otoczyli Rhisoul- phosa. Imperator polecił im: — Doprowadźcie świętego ojca na statek o nazwie Morski Lew, który stoi na kotwicy w neorhesiańskim porcie. Wsadźcie go na po- kład i dotrzymajcie mu towarzystwa, dopóki nie odpłynie jutro rano do Pristy. Gwardziści zasalutowali. — Wedle rozkazu, Wasza Wysokość — powiedział jeden z nich. — Wszystko już dla mnie przygotowane — zauważył Rhisoul- phos.—Dobra robota. — Staram się, jak mogę—uciął Krispos. Skinął głowąHalogajczy- kom, którzy przejęli opiekę nad nowo powołanym mnichem. Imperator śledził ich wzrokiem, póki nie zniknęli za rogiem. Westchnął, po czym odetchnął głęboko słodkim, nocnym powietrzem i wrócił do rezyden- cji. 18 — Krispos z Yidcssos 273 Oczy Iakovitzesa wędrowały od Dary do Krisposa i z powrotem. Sevastokrata pośpiesznie zebrał się do wyjścia. „Pójdę już sobie", na- pisał wielkimi literami na tabliczce, pokazał jąobojgu małżonkom, skło- nił się i wyszedł. W normalnych warunkach takie pożegnanie uznano by za niewybaczalny afront, ale w tej sytuacji Krispos nie winił Iako- vitzesa za pośpiech. Po prostu żałował, że Sevastokrata nie zechciał zostać nieco dłużej. Ale już się stało: był sam na sam z Daraj w kilka chwil po zesłaniu jej ojca do odległego klasztoru. — Przykro mi —powiedział szczerze. —Nie widziałem innego wyjścia. Kiwnęła głową: — Jeśli chcesz utrzymać się przy władzy i przy życiu, właśnie tak musisz postępować. Wiem o tym. Ale—odwróciła twarz i głos jej się załamał—tak mi ciężko na duszy. — Tak, to prawda — podszedł i pogładził japo lśniących, czar- nych włosach. Bał się, że Dara się uchyli, ale siedziała dalej bez ruchu. Mówił dalej: — Gdy byłem na wsi, myślałem, że Autokrata ma je- dwabne życie. Wydaje tylko rozkazy, a ludzie je zaraz spełniają. — Zaśmiał się. — Szkoda, że to nie takie proste. — Też żałuję. Ale tak, niestety, nie jest. — Dara podniosła na niego wzrok. — Rzadko opowiadasz o swoim życiu na wsi — dodała. — Bo przeważnie nie ma o czym mówić. Uwierz mi; tujest lepiej. Dara nie rozwijała tematu, z czego Krispos był zadowolony. Rzad- ko wspominał o wsi, głównie dlatego, że nie chciał przypominać żo- nie o swoim plebejskim pochodzeniu. Ponieważ każda rozmowa na temat jego młodości przypominałaby o jego rodowodzie, starał się ich po prostu unikać. — Chodźmy spać — zaproponowała Dara. — Jeden dobry bóg wie, że nie pośpię długo, bo dziecko już bardzo kopie, a w dodatku będę musiała ciągle chodzić do toalety, ale powinnam przynajmniej spróbować. — Dobrze — zgodził się Krispos. Po chwili zdmuchnęli lampę i położył się w ciemności u boku Dary. Przypomniał sobie bezczelną uwagę Rhisoulphosa. Czy dziś był bezpieczny, leżąc obok swej żony, kiedy jej ojca uwięziono na pokładzie statku zmierzającego do Pristy? Chyba doszedł do wniosku, że tak, bo zasnął, nie skończywszy nawet formułować tego pytania, i spał spokojnie aż do rana. W północnej części zabudowań pałacowych, nie opodal Kole- 274 gium Magów, był niewielki park, zwany przez miejskich żartownisiów myśliwskim. Nie było tam ani dzików, ani jeleni. Na środku otoczone- go żywopłotem trawnika stał dębowy pień, poznaczony licznymi śla- dami topora, wysoki na tyle, by klęczący człowiek mógł wygodnie złożyć na nim głowę. Grzejąc plecy w blasku porannego słońca, Krispos czekał nie opo- dal tego pnia, w towarzystwie kilku Halogajczyków, którzy rozmawiali cicho po swojemu. Cały czas rzucali ukradkowe spojrzenia na kata, który opierał podbródek na głowni długiego miecza. Kat był wysoki, prawie jak Halogajczyk. W końcu jeden z gwardzistów nie wytrzymał i spytał: — Panie, czy mógłbym wypróbować twoją wspaniałą broń? — Ależ bardzo proszę. Gwardzista spróbował oburęcznego chwytu i aż gwizdnął, poczuw- szy ciężar miecza, co wywołało uśmiech na twarzy mistrza. Halogaj- czyk cofnął się i wywinął broniąparę razy, najpierw w poziomie, na wysokości pasa, a potem pionowo. Gwizdnął ponownie i oddał miecz właścicielowi, który nie spuszczał z niego oka: — Rzeczywiście, zacny oręż, ale dla mnie zbyt ciężki. — Radzisz sobie z nim, panie, lepiej niż większość ludzi—pochwa- lił go kat.—Pewnie dlatego, że przywykłeś do topora, który także nie jest lekki. Widywałem już, jak potężni wojacy, przyzwyczajeni do tych kawaleryjskich szabel, co nic nie ważą, prawie się przewracali, próbu- jąc mojego miecza. Rozmawiali przez kilka minut, jak dwaj zawodowcy specjalizujący się w zbliżonych dziedzinach, do momentu, kiedy jeden z nich musiał wziąć się do pracy. Niewielki oddziałek gwardii przyprowadził wre- szcie Gnatiosa. Kapłan był przyodziany w prostą, szarą płócienną szatę. Ręce związano mu na plecach. Zatrzymał się na widok Krisposa: — Proszę, Wasza Wysokość. Błagam cię na wszystko—padł na kolana. —Zmiłuj się, w imię Phosa, w imię usług, jakie wyświadczy- łem ci w sprawie Harvasa... Krispos zagryzł wargi. Przyszedł na egzekucję sądząc, że powinien zrobić dla Gnatiosa przynajmniej tyle. Ale czy powinien go ułaska- wić —po raz kolejny? Pokręcił głową: — Niechaj Phos osądzi cię łaskawiej, niż ja muszę, w imię usług, jakie oddałeś mi w sprawie Petronasa i w sprawie Rhisoulphosa. Kto byłby następny, Gnatiosie? — Zwrócił się do gwardzistów: — Do- prowadzić go do pnia. Halogajczycy musieli siłą przeciągnąć opierającego się kapłana. 275 Nie byli okrutni, ale i nie nazbyt łagodni, po prostu robili, co do nich należało. Jeden z nich poradził skazańcowi: — Leż spokojnie, prędzej będzie po wszystkim. — Tak, on ma rację —przyłączył się kat. —Nie kręć się, panie, bo będzie trzeba uderzyć dwa razy. Gwardziści spokojnymi ruchami zmusili Gnatiosa, by położył gło- wę na pniu. Jasne, lśniące oczy kapłana były szeroko otwarte; widać było białka wokół całej tęczówki. Wdychał powietrze wielkimi hau- stami; pierś mu się wznosiła i opadała pod cienką szatą. Był niemal obłąkany z przerażenia. — Błagam — powtarzał w kółko—błagam was, błagam. Kat stanął obok pnia i uniósł swój wielki, dwuręczny miecz nad głowę skazańca. Gnatios krzyknął przeraźliwie. Miecz opadł i krzyk urwał się nagle, gdy ciężkie ostrze przecięło ciało i kość. Głowa Gna- tiosa, odcięta gładko za pierwszym ciosem, potoczyła się po ziemi. Krispos z przerażeniem spostrzegł, że oczy kapłana po śmierci jeszcze dwukrotnie mrugnęły. W momencie ścięcia wszystkie mięśnie Gnatiosa skurczyły się kon- wulsyjnie. Ciało wyrwało się z uchwytu Halogajczyków. Krew try- snęła fontannąz bezgłowego tułowia, gdy serce uderzyło jeszcze kil- ka razy, zanim spostrzegło, że już jest martwe. Zawartość jelit i pęcherza wypłynęła na zewnątrz, plamiąc szatę. Woń fekaliów i uryny zmiesza- ła się z gorącym, żelazistym zapachem krwi. Krispos odwrócił się, z nie udawanym obrzydzeniem. Czytał o krwawych tyranach, którzy nade wszystko lubili patrzeć, jak spada- jągłowy ich wrogów; prawdziwych, czy też wyimaginowanych. On zastanawiał się tylko, czy kromka chleba, którą zjadł rano, zostanie mu w żołądku, czy jązwymiotuje. Patrzeć, jak umiera bezbronny człowiek było dla niego o wiele gorsze niż wszystko, co widział na polu bitwy. To, że Harvas był w stanie zamordować w ten sposób całe miasto, stało się dla Krisposa jeszcze bardziej niepojęte i odrażające. Imperator zwrócił się do kata, który stał wyprostowany i oczekiwał i pochwały, dumny z dobrze wykonanego zadania: — Nie cierpiał—powiedział Krispos. Nie był w stanie zdobyć się ? na nic więcej. Twarz kata aż pojaśniała z zadowolenia; widocznie ta- i kiej pochwały oczekiwał. — Zabierzcie głowę na Kamień Milowy — | polecił Imperator, ale nie był w stanie na nią spojrzeć. — Ja idę do i rezydencji. j — Wedle rozkazu, Wasza Wysokość—skłonił się kat.—Twoja j obecność, Imperatorze, była dla mnie zaszczytem. 276 Po niedługim czasie do komnaty Krisposa wszedł Barsymes z pytaniem, co Imperator życzyłby sobie zjeść na drugie śniadanie. — Dziękuję, nic nie chcę—brzmiała odpowiedź. W twarzy vestiariosa nie drgnął ani jeden mięsień, mimo to udało mu się jakoś przekazać swemu panu, że nie jest zadowolony z tego, co usłyszał. Krispos musiał wdać się w wyjaśnienia: — Nie musisz się obawiać, szlachetny panie, że kiedykolwiek zo- stanę krwawym tyranem. Mam na to zbyt słaby żołądek. — Aha. — Teraz w głosie Barsymesa brzmiało zrozumienie. — Czy Wasza Wysokość planuje dziś odjechać do armii? — Muszę przed wyjazdem załatwić kilka spraw. Czy dobrze pamię- tam, że Pyrrhos, za czasów gdy był patriarchą, wydał wyrok na hierar- chę Savianosa za jakieś drobne przewinienie? — Tak było, Wasza Wysokość. — Barsymes przymrużył oczy. — Czy mam rozumieć, że Wasza Wysokość raczy mianować Savianosa patriarchąekumenicznym, a Pyrrhosa pozostawi w klasztorze, nie przy- wracając go na dawne stanowisko? — Tak chciałbym postąpić, jeśli Savianos się zgodzi. Mam po dziur- ki w nosie kłótliwych klechów. Postaraj się, panie, sprowadzić tu Sa- vianosa, jak najszybciej się da. — Będę musiał sprawdzić, do którego klasztoru go zesłano, ale zajmę się tym bezzwłocznie. Pod wieczór Savianos we własnej osobie padł przed Krisposem na twarz. — Czym mogę służyć Waszej Wysokości?—zapytał powstając. Na jego kościstej twarzy odzwierciedlała się inteligencja. Krispos, na- uczony doświadczeniem, wolał nie domyślać się niczego więcej i nie osądzać ludzkich charakterów na podstawie oblicza. Zaczął prosto z mostu: — Dziś rano głowa Gnatiosa znalazła się na Kamieniu Milowym. Chcę, ojcze, byś został patriarchą na jego miejsce. Gęste, siwe brwi Savianosa podskoczyły, jak dwie przestraszone szare gąsienice. — Ja, Wasza Wysokość? Dlaczego ja? Przede wszystkim, moje po- glądy na kwestie teologiczne sąbliższe Gnatiosowi niż Pyrrhosowi; prze- cież nawet występowałem publicznie przeciw Pyrrhosowi na synodzie, gdy go, Imperatorze, desygnowałeś na patriarchę. Po drugie, dlaczego miałbym pragnąć patriarszego tronu, jeśli człowiek, który go dotąd zaj- mował, właśnie zginął z rak Waszej Wysokości? Nie mam zamiaru za- wierać znajomości z katem, gdy tylko czymś cię, Imperatorze, urażę. 277 — Gnatios nie poszedł na śmierć za to, że mnie uraził. Spiskował przeciwko mnie i zdradził. Jeśli zamierzasz mieszać się do polityki po tym, jak już włożysz te niebieskie buty, lepiej ich w ogóle nie wzuwaj. — Gdybym chciał się mieszać do polityki, zostałbym urzędnikiem, nie kapłanem — odparł Savianos. — Bardzo dobrze. Co do tej pierwszej sprawy: pamiętam, że wzią- łeś stronę Gnatiosa. Do tego trzeba było odwagi. To jeden z powodów, dla których chciałbym, żebyś został patriarchą. A moje własne prze- konania nie są aż tak... — Krispos chwilę szukał słowa — ...aż tak sztywne jak Pyrrhosa. Nie miałem nic przeciwko doktrynie Gnatiosa; ukarałem go tylko za zdradę. A zatem, święty ojcze, czy mam zapropo- nować synodowi twojąkandydaturę? — Ty rzeczywiście jesteś gotów to zrobić —powiedział Savianos tonem pełnym zdziwienia. Wpatrywał się w twarz Krisposa z taką uwagą i dociekliwością, na jąkanie zdobył się nikt od dnia introniza- cji. W końcu kapłan kiwnął głowąi powiedział: —Nie jesteś z tych, co zabijają dla przyjemności, prawda, Wasza Wysokość? — Nie—odpowiedział bez wahania Krispos, któremu wciąż stał przed oczyma widok głowy Gnatiosa, która zamrugała oczyma, spa- dając spod katowskiego topora na trawę. — Nie—zgodził się z nim Savianos. — Dobrze więc, Wasza Wy- sokość, jeśli zechcesz powierzyć mi ten urząd, to go wezmę. To co, będziemy współpracować, nie wchodząc sobie nawzajem w drogę? — Dobry boże, przecież o to cały czas mi chodzi — Krispos miał ochotę wiwatować. Powtarzał to samo bez przerwy i Pyrrhosowi, i Gnatiosowi, ale obaj go ignorowali, choć każdy na swój własny spo- sób. —Święty ojcze... najświętszy ojcze, zdaje się, że wreszcie natrafi- łem na właściwą osobę! W suchym śmiechu Savianosa brzmiała odrobina ironii: — Nie chwal, Imperatorze, dnia przed zachodem słońca. Jeśli po- wtórzysz mi to samo za trzy lata, obaj będziemy mieli powody do zadowolenia. — Ja już jestem zadowolony. Muszę tylko wymyślić dwóch całko- wicie beznadziejnych kontrkandydatów, by spełnić wymogi proce- duralne synodu, i mogę wracać do armii wiedząc, że zostawiłem spra- ! wy kościoła w dobrych rękach. Gdy Savianos opuścił rezydencję, Krispos wezwał do siebie głów- j nego drungariosa floty Videssos, mocno zbudowanego weterana-że- j glarza imieniem Kanaris. Spotkanie to było o wiele krótsze niż poprze- ; dnie. Ale, w odróżnieniu od Savianosa, Kanarisa nie trzeba było do j 278 , ! niczego przekonywać. Gdy usłyszał, czego Krispos chce od niego, zapalił się do pomysłu, od razu gotów do dzieła. Krispos żałował, że nie odczuwa podobnego entuzjazmu na myśl o powrocie do armii. Podróż na północ była równie szybka, jak jazda na południe, ale okazała się jeszcze trudniejsza. Krispos sądził, że już się uodpornił na długie godziny kołysania się i podskakiwania w siodle, ale ta nadzieja go zawiodła. Po powrocie do obozu ledwo kuśtykał na szeroko roz- stawionych nogach. Sarkis i jego zwiadowcy byli w podobnym sta- nie. Co gorsza, Krispos dobrze wiedział, że czeka ich jeszcze wiele dni w siodle. Żołnierze powitali go wiwatami. Pomachał im w odpowiedzi ręką, wkładając w to całą energię, jaka mu pozostała. Powody jego zado- wolenia bynajmniej by im nie pochlebiły, ale zachował je dla siebie; przez cały czas, gdy pędził na północ, obawiał się, że z armii pozosta- ły tylko niedobitki. — Podczas twej nieobecności mieliśmy tu spokój, Imperatorze — zameldował Mammianos w czasie wieczornej narady oficerów. — Tu i ówdzie jakieś potyczki, ale nic ponadto. Aha, magowie mieli robotę i to całkiem sporo. Krispos popatrzył na Trokoundosa. — Tak, całkiem sporo roboty—przytaknął mag. Imperator drgnął zaskoczony na dźwięk jego głosu, w którym brzmiało coś więcej niż zmęczenie; był to głos starego człowieka. Walka z Harvasem wyci- snęła na magu swe piętno. Mówił dumnie i rzeczowo: — Oparliśmy się wszystkiemu, czym nas chciał pognębić ten syn Skotosa. Nie prze- czę, ponieśliśmy straty w ludziach, ale niewielkie. Bez nas, armia zosta- łaby rozproszona. — Wierzę ci, uczony magu—odpowiedział Krispos. — Imperium Videssos winne jest głęboką wdzięczność tobie i twoim kolegom. Teraz, gdy wiem, że wojsko było bezpieczne, opowiem wam nowiny ze stolicy. Wszyscy obecni pochylili się ku niemu. — Po pierwsze, Gnatiosjużnie jest patriarchą. Znowu spiskował przeciwko mnie i tym razem skazałem go na śmierć. Obecni bez zdziwienia pokiwali głowami. Krispos także przytaknął. Trokoundos i Mammianos wiedzieli, dlaczego odjeżdża w takim po- śpiechu; nie prosił ich o zachowanie tajemnicy. Poza wszystkim in- nym, często przekonywał się, że taka prośba, skierowana do rdzenne- go Yidessańczyka, jest zwykłą stratą czasu. 279 Mówił dalej: — Poza tym, mam wieści o szlachetnym Rhisoulphosie. Okazało się, że porzucił wojaczkę dla mnisiego habitu i do końca dni swoich będzie służył Phosowi w klasztorze w Priście. Tym razem zebrani zareagowali tak, jak się spodziewał. — Prista? — wybuchnął Bagradas. — Jak on tam trafił, na boga? I co on tam robi? Kilku oficerów również dało wyraz swemu zdziwieniu. Krispos milczał. Żołnierze i magowie, nie mogąc doczekać się odpowiedzi, zaczęli ruszać głową a nie ustami. Każdy Videssańczyk, będący na w miarę eksponowanym stanowisku, żywo interesował się polityką ignoran- cja w tej dziedzinie byłaby zbyt niebezpieczna. Po krótkiej chwili ze- brani wyciągnęli odpowiednie wnioski. — A zatem mogę zatrzymać dowództwo pułku?—spytał Bagra- das. — Jest to bardzo prawdopodobne — zgodził się Krispos z obojętnym wyrazem twarzy. — Koronkowa robota, Wasza Wysokość — skomentował Mam- mianos. Prawie wszyscy obecni mu przyklasnęli. Szlachta i dworzanie potraktowali brawurowe zdemaskowanie zamachowców z podziwem, jaki zwykle żywi się dla dzieł sztuki. — Załatwiłem w stolicy jeszcze jednąsprawę—dodał Krispos. — Kazałem Kanarisowi wysłać flotę dromonów w górę rzeki Astris. Ha- logajczycy z pewnością będą chcieli się przeprawić do Kubrat, by walczyć po stronie Harvasa. Dlaczegóż byśmy nie mieli im tego nieco utrudnić? Podniosły się pomruki pełne aprobaty. — Ano, niech tylko spróbują walczyć przeciwko naszym dromo- nom na tych czółnach wydłubanych z pni — powiedział Mammianos. — To wszystko będzie pewnym utrudnieniem dla Harvasa, ale w jaki sposób go pokonać? — spytał Sarkis. — Nie przebijemy się przez jego ludzi; próbowaliśmy już tego w zeszłym roku.—Wskazał na mapę, przyciśniętąkilkoma kamieniami na blacie biurka. — Najbliż- sza przełęcz, prowadząca do Kubrat, jest co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Za daleko, żeby lotne oddziały przedostały się tam- tędy na tyły; a jeśli stąd ruszy cała armia, co przeszkodzi Harvasowi przesunąć swoje wojska po tamtej stronie gór? — Moglibyśmy się wycofać...—zaczął Mammianos. Pokręcił gło- wą. —Nie, to zbyt skomplikowane i może się nie udać. Poza tym, jeśli stąd odejdziemy, Harvas może z powrotem zaatakować Videssos. 280 — Jest jeszcze jedna przełęcz, dużo bliżej —powiedział Krispos. Oficerowie i magowie stłoczyli się nad stołem. — Nie ma jej na mapie, Wasza Wysokość — powiedział Sarkis. — Wiem, że jej nie ma — odparł Imperator. —Ale kiedyś sam przez niąprzeszedłem. Miałem wtedy ze sześć lat. Kubratoi porwali wszystkich mieszkańców mojej wioski i pognali nas przez góry. Połu- dniowe wejście do wąwozu jest dobrze osłonięte lasem i zboczem wzgórza; widać je tylko pod pewnym kątem. Przejście jest wąskie i pełne zakrętów; oddział żołnierzy mógłby z łatwością obronić się tam przeciw całej armii. Ale jeśli wy, panowie, nie wiedzieliście o tej przełęczy, są spore szanse, że Harvas jej też nie zna. — Kubratoi mu o niej nie powiedzieli, to pewne — oświadczył Mammianos. Wszyscy przytaknęli; Harvas i Halogajczycy z pewnością nie obchodzili się z Kubratoi łagodniej niż z mieszkańcami Videssos. Sarkis powiedział: — Nie chcę cię urazić, Imperatorze, ale sam mówiłeś, że miałeś wtedy mniej niż sześć lat—W jaki sposób zamierzasz jąodnaleźć? Krispos spojrzał na Trokoundosa. — Z pomocą dobrego boga, nasi magowie znajdą sposób, by zajrzeć mi do głowy. Przecież w końcu tam byłem, prawda? — Na pewno Wasza Wysokość zachował wspomnienie — przy- taknął Trokoundos. — Moglibyśmy spróbować je wywołać, ale nie potrafię powiedzieć, czy nam się uda. — Jutro spróbujemy—odrzekł Krispos. — Można by było i dziś się tym zająć, ale obawiam się, że w tej chwili z mojego mózgu nic nie zostało. Wszyscy oficerowie się roześmiali, za wyjątkiem Sarkisa, który podróżował z Krisposem. Sarkis siedział w kącie i ziewał. Trokoundos ceremonialnie wręczył Krisposowi puchar: — Proszę to wypić, Wasza Wysokość. Krispos powąchał napój, zanim go wypił. W słodkim, owocowym aromacie wina kryła się inna nuta, ostrzejsza, lekko przesycona stę- chlizną. — Co w tym jest?—spytał, na poły z ciekawości, na poły podejrz- liwie. — Dekokt, który pomoże twym zmysłom oderwać się od rzeczywi- stości, Imperatorze — odparł mag. Są w tym palone nasiona lulka, mielone liście i nasiona konopi, destylat makowy i kilka innych rze- czy. Będziesz się, Wasza Wysokość, czuł jak otumaniony przez resztę dnia, ale poza tym to nieszkodliwy napój. 281 — A zatem do roboty. — Krispos wychylił kubek jednym hau- stem. Wygiął wargi; smakowało gorzej, niż można by się było spodzie- wać po zapachu. Trokoundos pomógł mu usiąść na składanym krześle. — Wygodnie ci, Imperatorze? — Wygodnie? Tak... chyba tak. Krispos słyszał własny głos jakby z oddalenia. Myśli płynęły swo- bodnie, w oderwaniu od ciała. Trokoundos był w błędzie; to uczucie nie przypominało zamroczenia alkoholem. Krispos nigdy jeszcze cze- goś takiego nie doświadczył. Wrażenie było dość przyjemne. Przez chwilę zastanawiał się, czy Anthimos próbował efektów takiego na- poju. Prawdopodobnie tak. Zawsze przecież uganiał się tylko za przy- jemnościami. Po chwili myśl o Anthimosie gdzieś się zagubiła. Krispos uśmiechnął się i pozwolił umysłowi na swobodne bujanie w przestrzeni. — Wasza Wysokość? Proszę mnie słuchać. — Głos Trokoundosa odbijał się echem w jego głowie, oddalał się i znów powracał. Nie można go było się pozbyć. Właściwie nie chciał mu się opierać. Mag mówił dalej: —Niech Wasza Wysokość przypomni sobie drogę wą- wozem pomiędzy Videssos a Kubrat. Zaklinam cię, przypomnij sobie, przypomnij... Posłusznie, jakby pozbawiony własnej woli, Krispos cofnął się w czasie. Natychmiast zaczął oddychać krótko i urywanie. Spocił się i naprężył mięśnie. Halogajczycy zabijali jego żołnierzy przed baryka- dą. Postać w czarnym płaszczu uniosła ręce i ze zboczy wąwozu pole- ciały głazy, miażdżąc jego armię. — Harvas!—powiedział chrapliwie. — Głębiej, sięgnij głębiej — powiedział głos Trokoundosa. — Przypomnij sobie, przypomnij, przypomnij... Obraz bitwy, przegranej zeszłego lata, rozmył się i odpłynął we mgłę. Myśl Krisposa wędrowała w przeszłość. Mijał jeden szary rok za drugim. A potem, nagle, znowu był w wąwozie — w tym, przez \ który jego armii nie udało się przedrzeć; czuł się, jakby jednocześnie był i nie był tego świadomy. Obok przejechał konno niski, pulchny ] mężczyzna w odzieniu videssańskiego szlachcica. Krispos znał jego i imię i wiedział o nim —jednocześnie nie wiedząc—dużo więcej. — Iakovitzes! — wykrzyknął. Z jego ust dobył się jeszcze jeden ' okrzyk, ale bezgłośny: zamiast własnego głosu usłyszał chłopięcy \ falset. — Ile masz lat? — rozkazującym tonem zapytał Trokoundos. i Zastanowił się. — Dziewięć—odpowiedział zamiast niego ten chłopięcy głos. j 282 — Głębiej, sięgnij głębiej. Przypomnij sobie, przypomnij, przypo- mnij... Znowu płynął na falach czasu. Tym razem jechał leśnym traktem, zmierzającym w stronę górskiego zbocza. W powietrzu rozbrzmiewa- ły przekleństwa i groźby, którymi mężczyźni, dosiadający niskich ste- powych koni, poganiali grupę wędrowców. Za górskim zboczem znaj- dowało się wejście do wąwozu. Mężczyzna w tunice utkanej z wełny domowego wyrobu położył mu uspokajającym gestem dłoń na ramie- niu. Spojrzał na niego z wdzięcznościąi oniemiał—wydało mu się, że spogląda w swoją własną twarz. Zdumiał się jeszcze bardziej. — Ojciec — szepnął dziecięcym głosem, jeszcze młodszym niż poprzednio. Nagle usłyszał pytanie Trokoundosa: — Ile masz lat? — Ja... chyba sześć. — Czy widzisz przed sobą wąwóz, o którym mówiłeś nam jako dorosły? Spójrz na niego jednocześnie dziecięcymi i dorosłymi oczy- ma. Zapamiętaj dobrze wszystkie znaki rozpoznawcze; tak, byś mógł je łatwo odnaleźć. Czy możesz to zrobić? — Tak—odparł Krispos głosem, w którym chłopięcy falset dzi- wacznie splatał się z jego własnym męskim barytonem. Teraz, zamiast zwyczajnie patrzeć na wejście do wąwozu, wpatrywał się w nie uważ- nie, analizując wygląd lasu za plecami, zapamiętując pasmo różowa- wej skały, przecinające kamienne zbocze i utrwalając w pamięci wza- jemne położenie wierzchołków gór. W końcu powiedział: — Zapamiętałem. — W takim razie wypij to—Trokoundos włożył mu w dłonie inny puchar. Był w nim gorący, aromatyczny, tłusty rosół. Z każdym ły- kiem Krispos czuł, jak jego ciało i umysł na powrót spajająsię w jedność. Gdy całkowicie przyszedł do siebie, przekonał się, że doskonale pa- mięta rzeźbę terenu i uspokajający dotyk ojcowskiej ręki na ramieniu. —Dzięki ci, panie—zwrócił się do Trokoundosa.—Otrzymałem dziś od ciebie cenny podarunek. Mało kto może powiedzieć, że czuł dotyk ojcowskiej ręki w wiele lat po śmierci ojca. Mag skłonił się: — Cieszę się, że mogłem pomóc Waszej Wysokości, nawet w tak nieoczekiwany sposób. — Tak, w nieoczekiwany sposób... — zastanowił się Krispos, a potem przytaknął do wtóru swoim myślom: — Wiesz co, Trokoun- 283 dosie, jedź ze mną. Może będzie trzeba uciec się znów do twojej magii, by pomóc mi odnaleźć tę przełęcz. I tak będziemy musieli posłużyć się czarami, by Harvas nie spostrzegł, że chcemy go zajść od tyłu. Jeśli nas dopadnie w tym wąskim przesmyku, zniszczy nas doszczętnie. — Pojadę z wami — zgodził się mag. — Pójdę tylko na chwilę do namiotu i zabiorę niezbędne narzędzia i zioła. Skłonił się i odszedł, pocierając podbródek z namysłem, jakby ukła- dał listę potrzebnych specyfików. Krispos też się zastanawiał, ale nie nad magicznymi ingrediencjami, tylko nad tym, ile ma wziąć wojska i jakie oddziały. Naturalnie, Sarkisa i jego zwiadowców... Uśmiechnął się. Sarkis może się skarżyć na ob- tarty tyłek, ale nie powie, że jego Imperator kazał mu zrobić coś, czego sam by się nie podjął. Ale nie tylko zwiadowcy będąpotrzebni na tej wyprawie... Następnego dnia przed południem z obozu wyjechała kolumna wojska. Nad namiotem Krisposa w dalszym ciągu powiewał imperial- ny sztandar, a przed wejściem spacerowali wartownicy. Ale kilkudzie- sięciu jeźdźców ukrywało swe jasne włosy pod hełmami i kapturami peleryn. Otaczali pierścieniem anonimowego mężczyznę, który dosia- dał niczym nie wyróżniającego się wierzchowca — Postęp stał na swoim miejscu w obozie. Gdy oddział przestał być widoczny z obu obozów — własnego i nieprzyjacielskiego, Trokoundos wziął się do roboty. W końcu kiw- nął głową i rzekł do Krisposa: — Wasza Wysokość, jeśli Harvas spróbuje nas wytropić za pomo- cą magii, z pomocą Phosa będzie mu się wydawało, że jedziemy na południe, w stronę stolicy. Podczas, gdy w rzeczywistości... — Właśnie — Krispos wskazał na wschód. Żołnierze skręcili z północno-południowego traktu w jedną z wąskich dróg, wiodących przez coraz gęstszy las. Na drodze było zbyt ciasno, by więcej niż cztery wierzchowce zmieściły się obok siebie, jechali więc teraz długą kolumną. Co jakiś czas od drogi w stronę gór odchodziły wąskie ścieżki. Zwiadowcy wjeżdżali galopem w każdąz nich sprawdzając, czy gór- skie zbocze nie układa się pozornie w poprzek drogi i czy nie widać gdzieś charakterystycznego pasma różowawej skały. Krispos wiedział, że sąjeszcze za blisko, ale wolał nie ryzykować. Tej nocy rozbili obóz na pierwszej polanie, która była wystarczają- co duża, by się wszyscy zmieścili. Krispos spytał Trokoundosa: — Jak ci się zdaje, czy Harvas zorientował się, co mamy zamiar zrobić? 284 Myślał, że mag z uśmiechem potrząśnie głową ale on tylko zmar- szczył brwi. — Wasza Wysokość, mam wrażenie, ale tylko wrażenie, że ktoś nas szuka z pomocąmagii. Nie wiem, czy to Harvas, czy też nie, bo ledwie jestem w stanie uchwycić samo zjawisko. — A któż inny mógłby to być — zaśmiał się pogardliwie Krispos. Trokoundos mu zawtórował, ale w jego śmiechu nie było pogardy. Magowie nie lekceważyli Harvasa. Uważali, że to potwór w ludzkiej skórze, ale żywili respekt dla jego potężnych możliwości. Krispos wystawił podwójną wartę i rozmieścił posterunki w większej niż zwykle odległości od obozu. Powątpiewał wprawdzie, czy to się na coś zda, bo jeśli Harvas odkryje oddział zwiadowców, z pewnością da o sobie znać, po prostu mordując wszystkich od razu. Wartownicy jednak czuwali, na wypadek, gdyby Krispos się mylił. Wstał jak zwykle, o świcie. Przeżuł pajdę suchego chleba, popił kwaśnym winem, siadł na koń i ruszyli na wschód. Po drodze cały czas obserwował górskie szczyty, ukazujące się pomiędzy wierzchołkami drzew. Około południa wiedział, że cel jest już blisko. Nieregularna kreska granitowych turni na tle nieba wyglądała coraz bardziej znajo- mo. Zaczął się niepokoić, że ominą wejście do wąwozu. Ledwie o tym pomyślał, spostrzegł przed sobą niechlujnie odzianego zwiadowcę: — Wasza Wysokość, znalazłem! — zawołał żołnierz. — Różowa żyła jakiegoś kamienia na zboczu. Podjechałem bliżej i rzeczywiście droga prowadzi gdzieś dalej. Mogę poprowadzić! — A więc prowadź—Krispos poklepał go po ramieniu. Po chwili podawana z ust do ust komenda kazała żołnierzom się zatrzymać. Nie używali rogów i bębnów w obawie, że Harvas mógłby w jakiś sposób wyczuć rytmiczne uderzenia w paśmie dźwięków niesłyszalnych dla człowieka. Zwiadowca powiódł żołnierzy leśną ścieżką która niczym się nie różniła od tuzina innych, które mijali wcześniej. Gdy tylko Krispos wjechał w las, zaczęło mu się wydawać, że już tamtędy kiedyś podróżo- wał. Powróciło uczucie lęku i pośpiechu, jakby liście drzew i gałęzie przechowały je od czasu, gdy ostatnim razem tędy jechał. Przez chwi- lę zdawało mu się, że słyszy gardłowe głosy Kubratoi, które nakazują pośpiech, ale był to tylko szum wiatru i krakanie gawrona. Mimo wszy- stko, pot zaczął mu spływać spod pach po bokach, jak krople stopio- nego ołowiu. Nagle wydało mu się, że ścieżkę zamyka górskie zbocze, przekre- , ślone różowawą smugą kamienia. Zwiadowca wskazał na nie, pytając z podnieceniem: 285 — Czy to jest to zbocze, Wasza Wysokość? Wygląda dokładnie tak, jak nam opisywałeś. To tu? — Dobry boże, to przecież to samo miejsce — szepnął Krispos i pochylił się w kulbace, składając magowi pełen szacunku ukłon. Miej- sce wyglądało znajomo, jakby opuścił je nie dalej niż poprzedniego dnia; rzeczywiście tak było, dzięki umiejętnościom czarownika. Zanim rozkazał wojsku wjechać do wąwozu, spytał Trokoundosa: — Czy nas wykryto? — Sprawdzę—odparł mag i po kilku chwilach zameldował: -— Nie, na ile jestem w stanie się zorientować. W dalszym ciągu ktoś nas chyba szuka, ale Harvas nas nie znalazł. Proszę nie traktować tego lekko, Wasza Wysokość. Jeśli się pomylę, zapłacę za to życiem, podob- nie jak my wszyscy. — Ano, zapłacisz, magu.—Krispos wziął głęboki oddech i uniósł rękę: —Naprzód! Wąwóz był rzeczywiście równie wąski i pełen zakrętów, jak w jego wspomnieniu. Wprawdzie górskie zbocza nie wydawały się tak przy- tłaczająco wysokie, ale patrzył teraz na niejako dorosły mężczyzna z grzbietu dużego konia, a niejako idący pieszo chłopiec. Bał się jed- nak niemal tak samo. Jeden oddział Halogajczyków Harvasa z łatwością mógłby zablokować przełęcz; gdyby na zboczach stali ludzie, gotowi spuścić kamienną lawinę na głowy przejeżdżających zwiadowców, pozbyliby się ich w okamgnieniu, bez pomocy czarnej magii. Żołnierze również odczuwali zagrożenie. Pochylali się nad koński- mi szyjami, łagodnie zachęcając zwierzęta do coraz szybszego biegu. Wierzchowców nie trzeba było ponaglać; im też się nie podobało to wąskie, ponure miejsce, gdzie każdy krok odbijał się echem, a promienie słoneczne nigdy nie sięgały dna. — Jak daleko do końca?—spytał Sarkis Krisposa, gdy pod wie- czór ponure cienie stały się jeszcze dłuższe i ciemniejsze. — Dobry bóg świadkiem, Wasza Wysokość, że wolałbym nie nocować w tej paskudnej rozpadlinie. — Jateżnie —odparł Krispos. —Niedługo powinniśmy już wy- jechać. I rzeczywiście, w niecałągodzinę później zwiadowcy na czele ko- lumny ujrzeli przed sobą bezkresnąpagórkowatą krainę, obniżającą się i stopniowo przechodzącą w step, poznaczony kępami lasu. Na połu- dniu wznosił się granitowy masyw górski. Świadomość, że ma góry za plecami, choć jedzie na północ, powodowała, że Krispos czuł się nie- swojo, jakby niebo i ziemia zamieniły się miejscami na horyzoncie. 286 Zapadała ciemna noc. Na zachodnim nieboskłonie zajaśniała gwiazda wieczorna i cienki rożek księżyca. W miarę jak szkarłat i szarość blakły i przechodziły w czerń, pojawiało się coraz więcej gwiazd. Żołnierze, kipiąc z podniecenia, rozbijali obóz. Znaleźli się na ty- łach wojsk Harvasa, a on o tym nie wiedział. Za dwa dni uderzana jego nie osłonięte tyły; wróg znajdzie się między młotem a kowadłem, czyli ich oddziałem a głównym trzonem imperialnej armii. Jeden ze zwiadowców powiedział do kolegi: — Mówią że ten skurczybyk jest dobrym magiem. Ale to za mało, żeby mógł teraz nam uciec. — On jest dużo lepszy, niż ci się zdaje — odparł jego rozmówca. Krispos nakreślił na piersi słoneczny symbol Phosa, by odegnać zły omen. Potem poszedł do Trokoundosa, który mu powiedział: —- Nikt nie odkrył naszej obecności w tym miejscu. Mam cały czas wrażenie, że nas szukają ale odczuwałbym to samo, gdyby intereso- wali się naszym pozorowanym marszem na południe. — Jak długo będzie jeszcze działało twoje zaklęcie? — Mam nadzieję, że aż do skutku. Im dalej sięga magia Harvasa, tym mniejsza jest jej moc. Przyznaję, że nie ma tu żadnych reguł, szcze- gólnie w przypadku takiej niepowtarzalnej indywidualności. Ale, tak jak mówiłem, nasze zaklęcia powinny wystarczyć. Nie można było się spodziewać pewniejszych gwarancji. Krispos ułożył się pod derką spokojny, że Harvas nie zmieni go podczas snu w jakiegoś pająka. Spał dobrze; mimo bólu we wszystkich mięśniach, nadwerężonych w czasie jazdy konnej, zgasł jak zdmuchnięta lampa, zanim jeszcze zdążył podciągnąć derkę pod brodę. Następnego ranka szybko zwinęli obóz. Wszyscy wiedzieli, że mająprzewagę nad Harvasem i wszyscy chcieli ją wykorzystać. Pod- oficerowie musieli powściągać zapał żołnierzy, którzy w przeciwnym razie mogliby zamęczyć konie zbyt szybkąjazdą Krispos dojrzał na horyzoncie maleńkie sylwetki jeźdźców. Oni tak- że dostrzegli jego oddział i szybko uciekli. Nie wiedział, co myśleć, gdy obserwował ich pośpieszny odjazd. A więc to byli ci dzicy Ku- bratoi, którzy pustoszyli północne prowincje Videssos w czasach jego dzieciństwa! Teraz było widać, że myśląjedynie o ucieczce. Poczuł dumę, która ulotniła się natychmiast, gdy Trokoundos po- wiedział: .— Ciekaw jestem, czy oni wiedzą kim jesteśmy, czy też biorą nas za ludzi Harvasa. 287 Około południa grupa koczowników zbliżyła się do kolumny. — Wy konni, wy od Imperatora?—spytał jeden z nich w łamanym videssańskim. — Tak—odparli żołnierze, gotowi zabić, gdyby chciał odjechać i zawieźć tę wiadomość Harvasowi Czarnej Szacie. Ale Kubratoi pytali dalej: — Wy przyjść bić Harvasa? — Tak! — wykrzyknęli z zapałem Videssańczycy. — Bijemy z wami, bijemy z wami —koczownik uniósł łuk nad gło- wą. —Harvas i jego wilki, najgorsi pod słońcem. Wy z Videssos, wy pewnie lepsi. Lepiej wy rządzić nami jak Harvas, wiele, wiele lepiej. — Zwrócił się do swoich towarzyszy we własnym języku. Ich okrzyki z pewnością wyrażały zgodę. Krispos uchylił hełm, by podrapać się po głowie. Od kiedy skoń- czył pięć lat, słowa „Kubratoi" i „wrogowie" były w jego pojęciu sy- nonimami. Nie był w stanie wyobrazić ich sobie jako towarzyszy bro- ni. Ale koczownik nieświadomie powiedział prawdę. Niegdyś Kubrat należał do Videssos. Gdyby armia Imperatora pokonała Harvasa, ten kraj ponownie stałby się częścią Imperium. Krispos nie oddałby go jakiemuś lokalnemu wodzowi, który żywiłby dla niego wdzięczność do chwili, w której by nie poczuł, że może już bezpiecznie zaatakować krainę na południe od gór. Krispos dobrze wiedział, jak krótko trwa ludzka lojalność; nauczył się tego od Gnatiosa. Jednak, na wypadek, gdyby udało się podbić Kubrat... to znaczy odzyskać go — poprawił sam siebie — należało pozostawać w przyjaznych stosunkach z koczownikami. — Dobrze. Przyłączcie się — powiedział do stepowych jeźdź- ców. —Pomóżcie wygnać najeźdźców z Kubrat. Celowo powiedział „z Kubrat" a nie „z waszego kraju", ale ta sub- telna różnica umknęła koczownikom. Większość jeźdźców, którzy zauważyli kolumnę wojska, starała się jąomijać, jednak kilka grup się do niej przyłączyło. Pod koniec dnia Videssańczykom towarzyszyła prawie setka koczowników, których futrzane ubiory i napierśniki z prażonej skóry dziwacznie kontrasto- wały z płóciennymi pelerynami i żelaznymi kolczugami ludzi Impera- tora. Stepowe koniki prezentowały się równie biednie w porównaniu z większymi, zgrabniejszymi wierzchowcami z południowych krain, ale bez trudu dotrzymywały kroku swoim videssańskim kuzynom. Kri- spos dobrze wiedział, że Kubratoi są sprawnymi wojownikami i cieszył się z ich obecności. 288 — Od Harvasa dzieląnas nie więcej niż trzy, może cztery godziny drogi —rzekł Imperator do Sarkisa—ale do tej pory nie widzieliśmy nawet jednego Halogajczyka. Nic o nas nie wiedzą. — Na to wygląda, Wasza Wysokość. — Białe zęby Sarkisa bły- snęły w świetle ogniska, ostro kontrastując z czarną brodą i wąsami zwiadowcy. — Parę lat temu, gdy pierwszy raz służyłem pod twoją, Imperatorze, komendą, powiedziałem, że nie będę się nudził. Któż inny znalazłby sposób, żeby się niepostrzeżenie zakraść na tyły wojsk, prowadzonych przez najgroźniejszego maga na świecie? — Ufajmy, że rzeczywiście zakradamy się niepostrzeżenie — po- wiedział Trokoundos. — Mam coraz silniejsze wrażenie, że ktoś nas szuka, a jednak Harvas z pewnościąby nas zaatakował, gdyby wie- dział o naszej obecności po tej stronie gór. Szkoda, że nie ma tu Zaida- sa, on by raz-dwa rozproszył moje obawy. Mam nadzieję, że z pomocą dobrego boga uda mi się jeszcze przez jakiś czas oszukiwać Harvasa. — Niech tak się stanie — powiedzieli w jednej chwili Krispos i Sarkis, kreśląc na piersiach znak słońca. Sarkis dodał: — Tak się właśnie dzieje, gdy ktoś za bardzo polega na magii. Gdyby rozstawił zwiadowców, od dawna by wiedział, że wędrujemy przez jego kraj. — To nie jest jego kraj. Kubrat należy do nas — poprawił go Krispos i przedstawił im swoje przemyślenia, które nasunęło mu pierwsze spotkanie z koczownikami. — Może nigdy nie będziemy mieli lepszej okazji, by ponownie podporządkować tę prowincję videssańskiej władzy. Sarkis mruknął coś z cichą aprobatą. Trokoundos przechylił na bok głowę i przyjrzał się Krisposowi: — Urosłeś, Wasza Wysokość —powiedział w końcu. —Nauczy- łeś się patrzeć perspektywicznie, jak prawdziwy Autokrata. Zaiste, trzeba mieć naprawdę perspektywiczne spojrzenie, by mówić, że przy- łączenie Kubrat, który od trzech wieków jest jak cierń w żywym ciele Videssos, to nic innego, jak powrót do macierzy. Krispos, rozbawiony i zadowolony zarazem, odparł: — Z łaski dobrego boga, nasza długa historia nauczyła mnie róż- nych rzeczy — i ziewnął. — To był bardzo długi dzień. Cały czas w siodle, za wyjątkiem chwili, kiedy kucałem przy drodze albo spałem. Teraz też się chyba zdrzemnę. — Bardzo rozsądna strategia—powiedział Sarkis tak poważnym tonem wojskowego doradcy, że Krispos stanął na baczność i zasalutował. Śmiejąc się, poszedł rozłożyć sobie derkę i koc. F9 — Krispos z Yidcssos 289 Następnego dnia rano żołnierze sprawdzili ostrza szabel i upewnili się, czy strzały w kołczanach tkwiąprosto i sądobrze opierzone; zawsze tak robili, gdy byli pewni, że już niedługo pójdą do boju. Skoczyli na koń i popędzili na zachód. Krispos wiedział, że tyjko jedna rzecz powo- duje, iż weteranom spieszno do walki: jest to pewność bliskiej wygranej. On sam nie poddawał się optymizmowi tylko ze względu na zacho- wanie Trokoundosa. Mag bez przerwy oglądał się za siebie, jakby się spodziewał, że zobaczy za sobą samego Harvasa. — Szukająnas—powtarzał raz za razem, z desperacją w głosie. Oprócz tych przeczuć, nie było żadnych podstaw, by podejrzewać, że Harvas wie o ich obecności. Nie wystawił żadnych wartowników uważając, że jest na swoim terytorium. I oto w oddali zmajaczył północ- ny koniec wiodącego przez góry wąwozu, w którym za chwilę żołnierze Imperium mieli uwięzić Harvasa i jego Halogajczyków, jak w pułapce. — Rozwinąć sztandar—polecił Krispos. Sztandar imperialny, ze złotym słońcem na błękitnym tle, załopotał na czele oddziału. Ale za- nim żołnierze wznieśli okrzyk, twarz Trokoundosa zbielała jak chusta: — Znaleziono nas—szepnął. Jego oczy stały się ogromne i pełne przerażenia. — Za późno—powiedział gniewnie Krispos, nie tracąc animu- szu. — Harvas jest już nasz, dopadniemy go albo z tej strony, albo z drugiej. Ledwie wypowiedział te słowa, przed samąkolumnąpojawił się czarny mur, którego krańce — południowy i północny—niknęły za \ horyzontem. Żołnierze na czele kolumny musieli szybko ściągnąć wodze, by konie nie uderzyły weń łbami. Nie przeraziło to Krisposa. — No, widzisz?—powiedział do Trokoundosa—To taka sama tania sztuczka, jaką starał się powstrzymać nasz marsz na południe. Wystarczyło, żebyś dotknął tamtego muru ręką, żeby zniknął nam z drogi. Czyżby mu się zdawało, że nabierzemy się na to po raz drugi? Trokoundos wyraźnie się ożywił: — Wasza Wysokość ma rację. On naprawdę musi się bać, jeśli zapomniał, że już raz próbował oszukać nas takąiluzją. A mag, który się lęka, traci część swej mocy. Zaraz pozbędę się tego złudzenia i ruszamy do ataku. Żołnierze, którzy słyszeli tę rozmowę, wydali radosny okrzyk i zaklaskali w ręce. Poklepywali Trokoundosa po ramionach, gdy jego zgrabny siwek zbliżał się tanecznym krokiem do przeszkody. Mag zsiadł z konia, podszedł do muru, wyciągnął rękę i pochylił się, wołając: 290 — Zgiń, przepadnij! Krisposowi zdawało się, że gdzieś w dali rozległ się kobiecy krzyk: — Nie! Zaczekaj! Potrząsnął głowązaniepokojony, że ma kłopoty ze słuchem. Krzyk zresztąi tak był spóźniony: palec wskazujący Trokoundosa już do- tknął czarnej ściany. Tak jak przedtem, maga otoczyło światło błyskawicy. Żołnierze, którzy nie widzieli, jak rozpraszał iluzję po południowej stronie gór, cofnęli się z okrzykami przerażenia. Krispos z uśmiechem siedział na koniu i czekał, kiedy mur zniknie. Nagle rozległ się gardłowy, bezsłowny okrzyk, pełen śmiertelnego przerażenia i bólu. Plecy Trokoundosa wygięły się spazmatycznie, jak napinany łuk. Krzyknął ponownie, tym razem wypowiadając jedno słowo: — Pułapka! — i wyrzucił ramiona w górę, wyginając się jeszcze bardziej w nienaturalny sposób. Krzyknął jeszcze raz, znowu bez słów. Jego ręce zadrgały, tak jakby rzucał swoje ostatnie zaklęcie, ale bez skutku. Z odgłosem, jakby gigant strzelił palcami, kręgosłup Troko- undosa pękł i mag padł na ziemię, bezwładny i martwy. Czarna ściana—czarna ściana Harvasa Czarnej Szaty—pozostała nienaruszona. Krispos i jego żołnierze skonsternowani spoglądali na ciało cza- rownika. Imperator zastanawiał się, co się teraz z nim stanie, gdy jego najsilniejszy mag nie żyje, a Harvas doskonale się orientuje, gdzie jest videssański oddział? Umrzesz w sposób, jaki Harvas dla ciebie obmy- śli, a będzie to śmierć straszliwa—oto pierwsza rzecz, która mu przy- szła na myśl. Poszukał lepszego rozwiązania, ale nie znalazł. Na prawym skrzydle kolumny rozległy się okrzyki. To Kubratoi, którzy przyłączyli się do oddziału, odjeżdżali tak szybkim galopem, na jaki potrafiły się zdobyć ich mechate koniki. — Ścigać ich?—spytał Sarkis. — Nie, niech jadą—w głosie Krisposa brzmiało znużenie. —Nie można ich winić, że zmienili zdanie na temat naszych szans w tej walce, prawda? — Nie, Wasza Wysokość, tym bardziej że ja też je zmieniłem. Sarkis zdobył się na uśmiech, ale nie było w nim wesołości. Przypo- minał raczej grymas dzikiej bestii, którąpsy zapędziły w ślepy zaułek. —Co teraz zrobimy? Krispos, ku swej uldze, nie mógł od razu odpowiedzieć na to pyta- 291 nie: w tym momencie nadjechał galopem jeden z żołnierzy ze straży tylnej, zasalutował i powiedział: — Wasza Wysokość, dogania nas grupa piętnastu, może dwu- dziestu jeźdźców. — Inni Kubratoi?—spytał Krispos. — Wezmą ogon pod siebie, jak tylko zobaczą, w co się wpakowaliśmy. Ponownie zwrócił oczy na martwego Trokoundosa. Wiedział, że niedługo zacznie boleć nad stratąprzyjaciela, choć teraz tylko żałuje, że stracili maga. Ale teraz nie czas był i nie miejsce na żałobę. Zwiadowca powiedział: — Wasza Wysokość, nie wyglądają na Kubratoi, na koniach też siedząinaczej. Najbardziej przypominają Videssańczyków, Imperatorze. — Videssańczycy? —Krispos ściągnął mocno zarysowane brwi. Czyżby Mammianos z jakiegoś powodu wysłał ludzi jego śladem? A jeśli tak, czy Harvas odkrył ich obecność, bo nie byli chronieni zaklęciem? A może w dodatku ten mały oddziałek doprowadził czar- nego maga do głównej kolumny Krisposa? Logika tego rozumowania była niezaprzeczalna. — Przyprowadzić ich do mnie natychmiast — w głosie Krisposa dźwięczała lodowata furia. — Tak jest, Wasza Wysokość. Zwiadowca zawrócił konia w miejscu i dał mu ostrogę. Zwierzę kwiknęło z bólu, ale natychmiast przeszło w galop. Po chwili żołnierz powrócił w towarzystwie jeźdźców, o których meldował. Sądząc z uzbrojenia i wyglądu koni, rzeczywiście byli Videssańczykami. Im bardziej się zbliżali, tym chmurniejsza stawała się twarz Krisposa. Nie rozpoznawał nikogo z grupy, choć nie wszystkich mógł dojrzeć; nie- którzy jechali za plecami swoich towarzyszy. Przecież Mammianos nie przysyłałby tu nikogo nieznajomego. — Kim jesteście, ludzie? — zapytał. — Co tu robicie? Odpowiedział mu głos z samego końca oddziałku: — Przybywamy ci z pomocą Wasza Wysokość, jeśli nas przyjmiesz. Krispos oniemiał, podobnie jak wszyscy mężczyźni, którzy usłysze- li ten wysoki jasny głos lub ujrzeli klasyczny profil twarzy bez zarostu, kryjącej się pod stożkowatym hełmem. Nikt i nigdzie nie wziąłby Tani- lis za mężczyznę, choćby jej postać maskowała kolczuga. Krispos z wysiłkiem dobył głosu: — Szlachetna pani, bógjeden wie, z jaką radością was tu witamy. W jaki sposób nas odnalazłaś? Trokoundos był pewien, że osłonił nas zaklęciem przed wzrokiem wszystkich magów. Niestety okazało się, że są rzeczy, których nie potrafił bądź nie mógł przewidzieć — Krispos ze smutkiem wskazał ciało maga. 292 Tanilis powiodła wzrokiem za jego ręką. Szczupły palec nakreślił znak słońca na piersi. Powiedziała: — Umiejętności go nie zawiodły. Gdybym bowiem polegała na magii, szukając żołnierzy Waszej Wysokości, nie zdołałabym odkryć, dokąd naprawdę zmierzacie, aż byłoby za późno. Ale ja szukałam Waszej Wysokości, a nie wojska; nasza dawna przyjaźń wspomogła magię i okazała się silniejsza niż wszystkie inne sposoby. — Przyjaźń, zaiste —powiedział powoli Krispos. Przed dziesięciu laty, gdy spędzał zimę w Opsikionie, pomagając Iakovitzesowi przejść okres rekonwalescencji po skomplikowanym złamaniu nogi, jego i Tanilis połączył związek intymniejszy niż przyjaźń. Wpatrywał się w kobietę: była od niego o dziesięć lat starsza, może nieco więcej. Jej syn, Mavros, był ledwie o pięć lat młodszy od Krisposa. Wcale jed- nak nie wyglądała na swoje lata; mijający czas przydał jedynie cha- rakteru urodzie, która niegdyś była olśniewająca. Siedziała spokojnie na koniu czekając, aż Krispos przestanie się jej przyglądać. Nie trwało to długo; bierność nie leżała w jej charakterze. — Mag Waszej Wysokości był utalentowany, ale w Harvasie Czar- nej Szacie znalazł potężniejszego od siebie przeciwnika. Czy sądzisz, Imperatorze, że Harvas siedzi bezczynnie po drugiej stronie swojego muru, czarnego jak jego szaty, jak jego serce? — Obawiam się, że nie — odpowiedział — ale jak mogę mu się przeciwstawić po śmierci Trokoundosa? Chyba że.... — zamilkł w połowie zdania. — Tak jest—odpowiedziała Tanilis. — Próbowałam ostrzec two- jego maga, zanim spotkała go śmierć, ale zbyt skoncentrował się na samym sobie, by mnie usłyszeć, a tym bardziej posłuchać. — Ja cię, pani, słyszałem! — wykrzyknął Krispos. — Tak przypuszczałam. Harvas jest silniejszy także i ode mnie. Wiem o tym dobrze. Ale mimo to, będę z nim walczyć za mego Impe- ratora i za mego syna. Zsiadła z konia i zbliżyła się do muru. Przyglądała się mu przez kilka minut, po czym zwróciła się do Krisposa: — Biorąc pod uwagę, kogo mamy tam po drugiej stronie, lepiej by było, by żołnierze Waszej Wysokości stanęli w szyku bojowym. — Tak jest. — Krispos machnął ręką. Rozkazy przeleciały wzdłuż kolumny. Żołnierze natychmiast stanęli w ordynku. W dalszym ciągu z niepokojem spoglądali na mur, ale ich strach zmalał nieco, gdy skon- centrowali się na wykonywaniu rozkazów. Tanilis nie atakowała muru groźnym gestem wyciągniętego palca; po prostu łagodnie pogładziła go dłonią. Krispos wstrzymał oddech. 293 Serce niespokojnie tłukło mu się w piersi, gdy zastanawiał się, czy śmiercionośne błyskawice zadadząjego przyjaciółce podobną śmierć, jak Trokoundosowi. I błyskawice rzeczywiście zalśniły. Niektórzy żoł- nierze jęknęli —nie dawali Tanilis wielkich szans. — Czy ona zwariowała?—spytał jakiś głos. — Nie, dobrze wie, co robi — odpowiedział mu inny, ze wscho- dnim akcentem, zdradzającym, że jego właściciel pochodzi gdzieś z pobliża Opsikionu.—To lady Tanilis, matka Mavrosa, naszego nie- żyjącego Sevastokratora. Ona ma własną magię, jeśli to, co mówią, jest prawdą. Słowa te przeleciały wzdłuż kolumny o wiele szybciej niż polecenie Krisposa: plotki sązawsze bardziej interesujące niż rozkazy. Plecy Tanilis zesztywniały, wygięły się w łuk... ale tylko odrobinę. — Nie, Harvasie, nie teraz—powiedziała tak cicho, że Krispos ledwie jąsłyszał:—Zadałeś mijuż o wiele gorszą ranę. Wydawało się, że kobieta nie walczy z bólem, którym emanuje czar- na ściana, lecz przyjmuje go w siebie i w ten sposób pozbawia go mocy. Ściana jakby to wyczuwała. Błyskawice szalały wokół Tanilis, szu- kając sposobu, by jąpokonać. Ale ona twardo stała na miejscu. — Nie—powtórzyła, bardzo wyraźnie. Światło błyskawic rozja- rzyło się do tego stopnia, że Krispos musiał odwrócić głowę. Eto oczu napłynęły mu łzy. — Nie—głos Tanilis po raz trzeci wypowiedział to słowo z serca burzy ogniowej. Krispos spojrzał na nią spod przymkniętych powiek. Dalej stała dumnie wyprostowana—i oto czarna moc raz jeszcze poddała się jej woli. Błyskawice zagasły; przeszkoda rozwiała się w powietrzu rów- nie szybko, jak powstała. Na ten widok żołnierze Imperatora wydali okrzyk triumfu i w chwi- lę później go powtórzyli. Za znikającym murem ukazali się Halogajczy- cy, którzy pod jego osłoną zbliżali się do żołnierzy Videssos. Niewąt- pliwie Harvas także unicestwiłby swój mur, ale w bardziej sprzyjają- cym dla siebie momencie. — Naprzód!—krzyknął Krispos.—Bojowy okrzykbrzmi:—„Ma- vros"! — Mavros! —zagrzmieli Videssańczycy i wpadli na oddział Halo- gąjczyków, miażdżąc ich doszczętnie. Wojownicy z północy szli w swobodnym szyku, pewni, że tkwiący za murem wróg potulnie pój- dzie na rzeź. Niektórzy z nich rzucili się do ucieczki widząc, że wojsko Krisposa jest lepiej od nich przygotowane do walki, ale większość stawiła czoło Yidessańczykom. Poszli za podłym przywódcą, lecz za- 294 chowali własną dziką godność. Nie przydała się im jednak na nic. Żołnierze Imperium zgnietli ich w jednej chwili i popędzili w stronę przełęczy krzycząc: „Mavros"! „Tanilis"! — Może jeszcze uwięzimy Harvasa w pułapce—krzyczał do Kri- sposa Sarkis, a jego czarne oczy błyszczały z podniecenia. — Może. Za każdym razem, gdy koń Krisposa postanawiał nieco zwolnić biegu, jeździec przynaglał go ostrogami. Zwykle łagodnie traktował wierzchowce, ale teraz nie chciał tracić ani ułamka sekundy. Wkrótce utworzą solidny front w poprzek przełęczy, co będzie oznaczało ko- niec wojsk Harvasa. Emocja sprawiła, że Krispos niemal czuł się jak pijany. Niemal. Ar- mia Harvasa jest w potrzasku, chyba że jej wódz wydostanie jąstam- tąd z pomocąmagii. Pomimo wsparcia Tanilis i całego Kolegium Ma- gów, możliwość ta była całkiem realna. Gdy tylko Krispos miał ochotę jązignorowac, przypominał sobie skurczone ciało Trokoundosa, od którego dzieliły ich teraz niemal dwa kilometry. Ujrzał przed sobą wejście do wąwozu. Ustawić ludzi w poprzek i... — Ściągnąć wodze! — zakrzyknął i dodał do tego rozkazu stek przekleństw. Halogajczycy Harvasa właśnie uciekali z pułapki, kieru- jąc się na północ. Niektórzy trzymali topory w gotowości bojowej, inni nieśli je na ramionach. Długie szeregi wojowników oczekiwały bitwy, w odróżnieniu od rozbitej przed chwilą bandy, która miała roz- prawić się z oddziałem Krisposa. — Jest ich za wielu, jak na bezpośrednie starcie—powiedział Sar- kis, oceniając fachowym okiem siły wroga. — Obawiam się, że masz rację. Co za pech—odparł Krispos. — Wydostał ich stamtąd w sam czas. Może wyczuł, w którym momencie pozbyliśmy się tego muru albo coś takiego. Ale nawet jeśli nie zdoła- my go teraz powstrzymać, potrafimy mu przecież zaszkodzić. Mająnie osłonięte flanki. Sarkis kiwnął głową i zasalutował: — Mammianos mówił, że Wasza Wysokość szybko uczy się sztuki wojennej. Widzę, że miał rację. Dowódca zwiadowców uniósł rękę: — Łucznicy! Łucznicy, z okrzykami entuzjazmu, rozpoczęli ostrzał. Strzelając z końskiego grzbietu, nie byli w stanie popisać się swą zwykłą celno- ścią, ale nie miało to żadnego znaczenia w obliczu tak licznych prze- ciwników. Halogajczycy krzyczeli; Halogajczycy potykali się; Halo- gajczycy padali. 295 Część wojowników z północy niezgrabnie próbowała osłaniać się tarczami przed deszczem strzał z prawej strony. Inni, najpierw poje- dynczo, potem grupkami, a wreszcie całymi kompaniami, popędzili naprzeciw swym dręczycielom. Łucznicy nie zdążyli wszystkich wy- strzelać do momentu, gdy atakujący nie weszli w kontakt z przeciw- nikiem i nie zaczęli wywijać toporami i mieczami. Wtedy ruszyli do przodu imperatorscy lansjerzy, by zapewnić ochronę łucznikom. Wzdłuż linii wojsk Krisposa toczyło się już kilka małych potyczek. Z wąwozu wychodziło jednak coraz więcej Halogajczyków, którzy wkrótce przewyższyli liczbowo siły Krisposa. — Cofamy się! — wykrzyknął. —Nie przyszliśmy tutaj, żeby wy- rżnąć bez pomocy całą cholerną armię Harvasa. Odblokował wąwóz i tylko to się liczy. Myślicie, że utrzyma przełęcz przeciw całemu na- szemu wojsku siłami samej tylnej straży? Nie da rady! Armia złożona z Halogajczyków zignorowałaby taki rozkaz albo potraktowała go jako sygnał do ucieczki. Barbarzyńcy walczyli dla samej radości zabijania, a w drugiej kolejności dla zdobycia przewagi. Videssańczycy byli mniej zajadli i bardziej elastyczni. Cofali się, w dalszym ciągu ostrzeliwując wrogąpiechotę z łuków. Lansjerzy ota- czali i unicestwiali całe bandy Halogajczyków, którzy zbyt daleko za- pędzili się w pościgu za oddziałem Krisposa. Co chwilę następna gru- pa piechurów płaciła własnąkrwiąza naukę bitewnej strategii. — Zdaje mi się, że Harvas nie zostawi na przełęczy zbyt dużego oddziału—powiedział Sarkis późnym popołudniem, kiedy walka prze- niosła się ponad piętnaście kilometrów w głąb terytorium Kubrat. Krispos był zmuszony rozciągnąć swój oddział do granic możliwości, by ogarnąć całą armię Harvasa. Nagle, na południowym krańcu linii videssańczyków zaczęły rozle- gać się okrzyki triumfu, które rozprzestrzeniały się jak pożar prerii. W końcu, razem z wieścią która je spowodowała, dotarły do Krispo- sa, który znajdował się w najdalej wysuniętej na północ grupie zwia- dowców, gdzie toczyła się kolejna potyczka z awangardąi zwiadow- cami Harvasa: — Z wąwozu zaczęli wyjeżdżać nasi żołnierze! — ryknął mu ktoś do ucha. — Dobrze — odparł machinalnie. A potem dotarł do niego sens tego zdania. Spontanicznie wydał tak głośny okrzyk, że jego koń zatańczył niespokojnie i położył uszy po sobie: — Mamy go! Ale Harvas jeszcze pod Imbros dowiódł, że jest nie tylko magiem, lecz także generałem. Trzeba było toczyć walkę z tylnąstrażą, ostrożnie ba- 296 dać magiczne barykady i jeszcze ostrożniej się ich pozbywać. Zanim zapadła noc, armii Harvasa udało się zerwać kontakt z większością vi- dessańskich prześladowców, choć oddział Krisposa w dalszym ciągu deptał po piętach prawemu skrzydłu Halogajczyków. Krispos wrócił do miejsca, gdzie stanęła obozem główna część ar- mii Videssos. Uśmiechnął się, widząc, że jego namiot został rozstawio- ny i czeka. Zaprosił do siebie Mammianosa. Gdy tłusty generał się pojawił, Krispos poklepał go po ramieniu. — Idealnie wybrałeś moment ataku na barykadę Harvasa—po- wiedział. — Wielkie dzięki, Wasza Wysokość. — Mammianos nie był aż tak dumny z pochwały, jak powinien. Przestępował z nogi na nogę, jak zakłopotany uczniak. —To... hmm... nie był dokładnie mój pomysł — wyjaśnił. — Hę?—Krispos uniósł brew.—A zatem czyj? — Chyba wolę, żeby Wasza Wysokość usłyszał to ode mnie niż od kogoś innego—powiedział Mammianos i znowu przestąpił z nogi na nogę. — Ten Zaidas... wiesz, Imperatorze, ten młody mag... przy- szedł do mnie rano i powiedział, że zdaje mu się, że po waszej stronie sprawy nie układająsię najlepiej. — Miał rację—powiedział Krispos, przypomniawszy sobie trzask, z jakim złamał się kręgosłup Trokoundosa i swoje własne przerażenie, gdy się okazało, że mag nie żyje. Trokoundos miał żonę — teraz już wdowę po nim—w Videssos. Krispos zakonotował sobie, że trzeba ją wesprzeć finansowo, choć złoto z pewnościąnie pocieszy jej po stra- cie męża. — Tak sobie pomyślałem, że pewnie się nie myli. To przecież on wywęszył armię Harvasa pod Imbros — powiedział Mammianos. — Więc go zapytałem, czy szturm na barykadę mógłby ci, Wasza Wyso- kość, pomóc, a on przytaknął. Tak więc zaatakowaliśmy. Harvas pew- nie skoncentrował się na was, bo się przebiliśmy. Sam wiesz, Imperato- rze, co było dalej. — Bardzo się cieszę, że posłuchałeś Zaidasa—powiedział Krispos. Mammianos ryknął śmiechem: — Skoro już o tym mowa, Wasza Wysokość, ja też się z tego cieszę. fsanti^ssaasstissKassiinifsasstainast XI Krispos i Tanilis jechali obok siebie. Jechali obok siebie od momentu, gdy armia Imperatora weszła w granice Kubrat. Teraz, półtora tygo- dnia drogi w górę rzeki Astris, nikt nie popatrywał na nich z ukosa. Nikt nie miał dość odwagi, by powiedzieć Krisposowi choć słowo na ten temat. Może ktoś taki w końcu by się znalazł, gdyby Tanilis nie dowiodła swej wartości dla armii. Magowie z Kolegium—wszyscy z wyjątkiem Zaidasa, jak zauważył Krispos —pomrukiwali niechętnie, gdy włą- czyła się w ich pracę skierowanąprzeciw Harvasowi, ale ich niechęć szybko wygasła. W ciągu jednego dnia stała się ich przywódcą, zaj- mując miejsce nieżyjącego Trokoundosa. Kolejne magiczne ataki Ha- rvasa spełzały na niczym. Za każdym razem jego armia, osaczana przez bardziej ruchliwych Videssańczyków, musiała się cofać. — Myślę, że on chce bronić się w Pliskavos—powiedział Kri- spos. —To jedyne miejsce w całym Kubrat, gdzie można przetrwać oblężenie. W dalszym ciągu odczuwał niepokój na myśl o obleganiu wojsk Harvasa. W czasie oblężenia czarny mag miałby zbyt wiele czasu, by w pełni wykorzystać swoje chytre sztuczki. Krispos aż się skrzywił na myśl o walce z tym, co mogłoby ich zaatakować w wyniku owych chytrych sztuczek. Spojrzenie Tanilis straciło ostrość. • — Tak—odpowiedziała z kilkusekundowym opóźnieniem. — On chce się bronić w Pliskavos. Powiedziała to z takąpewnością, jakby twierdziła, że następnego dnia wzejdzie słońce. W chwilę później doszła do siebie, lecz na jej twarzy pozostała maleńka zmarszczka. — Boli mnie głowa—oświadczyła. 298 Krispos podał jej manierkę. — Napij się wina—powiedział. Gdy piła, przesunął dłońmi po swych ramionach, starając się po- zbyć gęsiej skórki, wywołanej przepowiednią. Nieraz widywał ją w głębszym transie, choćby w dniu, gdy spotkali się po raz pierw- szy... wtedy, gdy przeraziła go, zwracając się do niego, jak do Impe- ratora. Wówczas zastanawiał się, czyjej wizja była prawdziwa. Teraz był pewny. Musiał tylko wymyślić sposób wykorzystania wynikającej z tego przewagi nad przeciwnikiem. Zawołał gońca: — Przyprowadź tu Sarkisa — poprosił. Kurier zasalutował i odjechał. Wkrótce wrócił w towarzystwie dowódcy zwiadowców. — Czym mogę służyć Waszej Wysokości?—spytał Sarkis. — Czas wysłać następny oddział specjalny—powiedział Krispos obserwując uśmiech na twarzy żołnierza.—Harvas cofa się do Pliska- vos. Sarkis pochwycił nutę pewności w jego głosie i spojrzał na Tanilis. Krispos kiwnął głowąi dodał: — Gdyby udało nam się obsadzić miasto paroma tysiącami ludzi, zanim Harvas tam dotrze, albo spalić dużą część zabudowań... Sarkis uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Tak jest, Wasza Wysokość, możemy spróbować. Możemy sze- rokim łukiem ominąć jego ludzi, jeśli dobry bóg pozwoli. Piechura nogi niosą wolniej niż idzie dobry koń. Powinno się udać. Zaraz się rym zajmę. — Dobrze. — Na twarzy Krisposa również pojawił się bezlitosny uśmiech. Niech teraz Harvas dla odmiany poczuje się ścigany. Niech się dowie, jak to jest, kiedy trzeba się poddać woli innego człowieka; niech pozna ciągły lęk przed popełnieniem najmniejszego błędu, który może zrujnować wszystkie plany. Zbyt długo już zadawał cierpienia Videssos — być może nawet przez całe swoje nienaturalnie długie życie. Sprawiedliwości stanie się zadość: niech i on pozna wreszcie udrękę i cierpienie. Oddział Sarkisa pozostawił za sobą główny człon armii późnym popołudniem i skierował się na zachód, by obejść Halogajczyków Harvasa. Pozostali żołnierze żegnali zwiadowców radosnymi okrzyka- mi. Pierwszy manewr otaczający wygnał Harvasa z silnej pozycji 299 w wąwozie. Drugi mógł go do reszty zniszczyć. Tego wieczoru w obozie panowało radosne podniecenie. Zgodnie ze swoim zwyczajem, w porze posiłku Krispos stanął w pierwszej lepszej kolejce i cierpliwie czekał, aż zbliży się do kotła. Anthimos, który uwielbiał wykwintne jedzenie, uciekłby na sam wi- dok wojskowych racji. Krispos nie wybrzydzał; jadał w życiu o wiele gorsze rzeczy. Fasola, groch, cebula i ser składały się na aromatyczny gulasz, przyprawiony, co rzadko się zdarzało w czasach, gdy mieszkał na wsi, niewielkimi kawałkami solonej kiełbasy i wołowiny. Poklepał się po brzuchu i podciągnął pasek. Żołnierze naokoło wybuchnęli śmiechem. Wiedzieli, że kucharze się bardziej starają od kiedy Krispos jada razem ze wszystkimi. Po posiłku Krispos przeszedł się wzdłuż szeregów spętanych koni, od czasu do czasu zatrzymując się, by zamienić kilka słów z kawalerzystami, którzy czyścili swe wierzchowce albo wydłubywali im kamienie spod podków. Zanim przyjechał do Videssos, przez całe lata był koniuchem, więc bez trudu dogadywał się z koniarzami. Nie należał jednak do licznej grupy osób, które potrafiły spędzać całe dnie na takich rozmowach. Większość żołnierzy dbała o wierzchowce; niejednokrotnie życie jeźdźca zależało od dobrej formy jego konia. Krótka, czarna letnia noc już zapadła, gdy wracał do namiotu, który jak zwykle rozbito w samym środku obozu. Wartownicy stanęli na baczność. — Spocznij —powiedział do nich i schylił się, przechodząc pod połąnamiotu. W odróżnieniu od zwykłych, płóciennych namiotów, pod którymi jego żołnierze pocili się jak myszy, jego letni namiot był z jedwabiu i przepuszczał nawet najlżejsze powiewy wiatru. Tej nocy jednak powietrze stało nieruchome. Jeszcze nie miał ochoty na sen. Usiadł na składanym krześle z drzewa i wikliny, oparł podbródek na dłoni i zaczął zastanawiać się nad tym, co mogąprzynieść nadchodzące dni. Nie wierzył już, że Harvas będzie w stanie pokonać jego armię za pomocą czarów po tej stronie Pliska- vos. Krispos musiał wezwać do pomocy najtęższe magiczne talenty w całym Imperium, by sprostać renegatowi, ale w końcu mu się udało. Uważał, że Harvas też zaczyna już to rozumieć. Jeśli magia nie skutku- je, pozostają żołnierze. Niedługo pewnie będzie chciał wydać bitwę. Jeśli znajdzie jakieś dogodne dla siebie miejsce... Na zewnątrz namiotu poruszyli się wartownicy. Buty zaszurały po ziemi i cichutko zadzwoniły kolczugi. Te ciche, dochodzące z bliska odgłosy spowodowały, że Krispos spojrzał na wejście do namiotu, automatycznie kładąc dłoń na rękojeści szabli. 300 Jeden z wartowników spytał: — Czym możemy ci służyć, szlachetna pani? W całym ogromnym obozie armii imperialnej była tylko jedna „szla- chetna pani". Tanilis powiedziała: — Chciałabym porozmawiać z Jego Wysokością jeśli zechce mnie przyjąć. Jeden z gwardzistów wsunął głowę do namiotu. Zanim się ode- zwał, Krispos powiedział: — Oczywiście, że zechcę jąprzyjąć. Poczuł, że serce zabiło mu szybciej, jakby przechodziło w kłus. Choć w ciągu dnia zawsze jechali strzemię w strzemię, Tanilis nigdy nie przychodziła nocą do jego namiotu. Wartownik szeroko uchylił poły namiotu. Gdy weszła, opadający jedwab zaszeleścił cicho. Krispos wstał i podszedł do drugiego krze- sła, by je rozstawić. Zanim go dotknął, Tanilis z niesłychaną gracją padła na kolana, a potem na twarz, dotykając czołem ziemi. Poczuł falę gorąca na policzkach. — Wstań, pani — powiedział tak cicho, by nie słyszeli go war- townicy; głos mu się łamał z napięcia, spowodowanego uczuciami, z którymi nie potrafił się uporać. — Nie powinnaś padać przede mną na twarz. To niewłaściwe... nieodpowiednie. — A dlaczego, Wasza Wysokość — spytała, wstając z tą samą płynną elegancją co przedtem. — Jesteś przecież mym Autokratą. Czyż nie powinnam oddawać należnej twojej pozycji czci? Rozłożył drugie krzesło. Usiadła. Krispos wrócił na swoje miej- sce. W dalszym ciągu nie potrafił pozbierać myśli. W końcu powie- dział: — To nie to samo. Znałaś mnie, zanim zostałem Imperatorem. Do- bry boże, znałaś mnie, pani, kiedy byłem nikim. — Już dawno temu pozwoliłam ci, jako swemu przyjacielowi, zwra- cać się do mnie po imieniu. Nie odważę się odmówić tego samego i przywileju mojemu Imperatorowi. — W kącikach jej ust zaigrał lekki uśmieszek: — I od dawna już nie jesteś nikim; jesteś kimś bardzo potężnym, jeśli pozwolisz, by stara przyjaciółka zwróciła ci na to uwagę. — Dziękuję. — Krispos ostrożnie dobierał słowa uważając, by się nie zająknąć. W obecności Tanilis czas jakby się cofał, czyniąc go na : powrót młodzieniaszkiem. Nie chciał jej tego okazać w żadnym wy- padku. Zmusił się, by odzyskać jasność myśli i powiedział: — Dzięki ci za to, że zmusiłaś mnie tamtej wiosny, bym opuścił Opsikion... i ciebie, wbrew mojej woli. 301 Pochyliła głowę. — Teraz, gdy stałeś się dorosłym mężczyzną, rozumiesz, dlaczego tak uczyniłam. Widziałam, że Opsikion jest już dla ciebie za mały, a ja w owych czasach byłam dla ciebie zbyt przytłaczająca. Jeszcze nie stałeś się tym, kim jesteś teraz. Jej słowa do tego stopnia odzwierciedlały myśli Krisposa, że pota- kująco skinął głową. Popatrzył na nią. Mijający czas nie zniszczył jej urody; nawet w bezlitosnym słonecznym świetle była wciąż uderzają- co piękna. Płomienie lamp służyły jej jeszcze lepiej; wydawało się, że od rozstania w Opsikionie nie minął nawet dzień. Ten widok i dźwięk jej głosu obudziły wspomnienia o czasach, gdy spędzali ze sobą całe dni i noce. Wyruszał na wojnę nie myśląc, że będzie potrzebował kobiety na zimne noce w polowym łóżku. Czę- ściowo dlatego, że bał się Dary — przyznał się teraz samemu sobie z krzywym uśmieszkiem. Ale znacznie ważniejszym powodem były cie- płe uczucia, jakie żywił dla żony. Teraz czuł, że pragnie Tanilis. To, co odczuwał w stosunku do Dary, nie zniknęło. Po prostu wydawało się teraz bez znaczenia. Znał Tanilis; znał jej ciało w czasach, kiedy nawet nie marzył, że kiedyś spotka Darę. To, że chciał pójść do łóżka z Tanilis, nie miało nawet posmaku niewierności; było jak odnowienie starej znajomo- ści. Nawet przez chwilę nie zastanawiał się, jaki wpływ na jego stosunki z Darą będzie miało pójście do łóżka z inną kobietą. Wstał z krzesła, przeciągnął się i podszedł do kąta namiotu, gdzie stał stół z mapami. Panowanie Videssos w Kubrat skończyło się trzysta lat temu, ale w imperialnych archiwach mimo to przechowywano szczegółowe, choć przestarzałe mapy, w oczekiwaniu na dzień, w którym kraina ta po- nownie stanie się prowincjąlmperium. Tylko raz rzucił okiem na wystrzępiony pergamin, na którym atra- ment zbrązowiał i zblakł ze starości. Znów się przeciągnął i zaczaj krą- żyć po namiocie, pozornie bez celu. Jednak nie przypadkiem zatrzy- mał się za krzesłem Tanilis i położył dłoń na jej ramieniu. Uniosła głowę i spojrzała w tył. Jej uśmieszek zmienił się w prawdziwy uśmiech. Wydała gardłowy, głęboki dźwięk, podob- ny do pomruku, i przykryła tę dłoń swoją. Pierścionek z rubinem na jej wskazującym palcu odbił światło lampy i zalśnił jak kropla ciepłej krwi. Krispos pochylił się i pocałował jądelikatnie. — Jak za dawnych czasów—powiedział. — Tak, jak za dawnych dobrych czasów. 302 Zadowolony pomruk narastał w gardle Tanilis. Źrenice jej się tak rozszerzyły, że niemal przesłoniły tęczówki. Nagle wydało mu się, że te ogromne oczy spoglądająna wskroś niego. — Przepraszam na moment—powiedziała zupełnie innym gło- sem niż przed chwilą. Nieobecny wyraz twarzy zniknął tak szybko, że Krispos nie był pewien, czy go rzeczywiście widział. Jej głos również już brzmiał normalnie albo nawet lepiej. — Pocałuj mnie jeszcze raz — poprosiła. Zrobił to z przyjemnością. Później Tanilis wstała. Krispos sam nie wiedział, które z nich zrobiło pierwszy krok w stronę polowego łóżka. Zdjęła z siebie suknię, ściągnęła majtki i położyła się czekając, aż męż- czyzna się rozbierze. Nie trwało to długo. — Czy mam zgasić lampę?—szepnęła. —Nie—odparł równie cicho—Po pierwsze, gwardziści natych- miast się zorientują, co robimy. Po drugie, jesteś piękna i chcę na cie- bie patrzeć. Jej ciało zachowało młodzieńcząświeżość w jeszcze większym stop- niu, niż jej twarz. Oczy jej zalśniły. — Nic dziwnego, że łączą się z tobą tak szczęśliwe wspomnienia. Wyciągnęła do niego ramiona. Położył się u jej boku. Prycza była za wąska dla dwóch osób; właściwie była za wąska nawet dla jednej. Ale i tak dali sobie radę. Tanilis była taka, jakąją Krispos zachował we wspomnieniach, a może nawet jeszcze wspanial- sza; stanowiła oszałamiające połączenie namiętności i sztuki miłosnej. Wkrótce podniecenie kazało mu zapomnieć o dawnych czasach i skoncentrować się na tej jednej chwili —tu i teraz. Nawet gdy nadeszło spełnienie, leżeli spleceni ze sobą. W przeciw- nym wypadku jedno z nich spadłoby na podłogę. Dłoń Tanilis powę- drowała w dół po jego boku i pieściła go ze znawstwem. — Jeszcze raz?—zamruczała ciepłym szeptem wprost w jego ucho. —Może za momencik—odparł, oceniwszy swoje możliwości. — Jestem starszy, niż w czasach, gdy byłem w Opsikionie. Nie jeździłem też wtedy bez przerwy konno, jak sobie przypominasz. — Połaskotał jej aksamitną skórę jedną uniesioną brwią. — W każdym razie nie na prawdziwym wierzchowcu. Ugryzła go w ramię. Zabolało. Chciał krzyknąć, ale powstrzymał się w sam czas. Lekki ból podziałał jak afrodyzjak; poczuł, że znowu otwierająsię przed nim pewne możliwości. Tanilis wydała westchnie- nie, gdy zaczęli grę od nowa. 303 Wartownik przed namiotem zawołał: — Wasza Wysokość, przyjechał kurier ze stolicy. Krispos udawał, że go nie słyszy. — Nie bądź głupi —powiedziała Tanilis. Nie zmieniła się ani tro- chę: kontrolowała swe emocje równie dobrze, jak kiedyś. Delikatnie popchnęła go palcem. — Idź, zobacz, jakie wiadomości przywiózł ten goniec. Przecież ci nie ucieknę. Wiedział, że ma rację, ale niewiele mu to pomogło. Z wielkąniechę- ciąodsunął się od niej, zszedł z pryczy, ubrał się i wyszedł w noc. — Proszę, Wasza Wysokość — powiedział kurier, wręczając mu zapieczętowany woskiem pergamin. Zasalutował, poruszył wodzami i pojechał w stronę długiego szeregu spętanych koni. Krispos wrócił do namiotu i w tym samym momencie zaczęły go palić policzki. Halogajczycy nigdy się nie krępowali; wsuwali głowy do namiotu zawsze, gdy trzeba go było poprosić na zewnątrz. Tym razem tylko go zawołali, a to oznaczało, że doskonale się orientowali, co on robi w środku. — Ach, niech to lód ogarnie—mruknął. Im dłużej panował, tym łatwiej przychodziło pogodzić mu się z myślą, że nie ma w jego życiu żadnej prywatności. Widok oczekującej Tanilis wygnał z jego myśli wszelkie niepokoje. Zdarł z siebie szatę i rzucił na ziemię. Kobieta zmarszczyła brwi. — Ta wiadomość... — Cokolwiek to jest, może chwilę poczekać. Spuściła pokornie oczy. — A więc proszę pośpieszyć do mnie, Wasza Wysokość. Krispos pośpieszył. Później, rozleniwiony, chciał zapomnieć o pergaminie, ale wiedział, że Tanilis to się nie spodoba—i jemu też nie będzie się podobała taka beztroska, gdy nadejdzie ranek. Ubrał się i złamał pieczęć na liście. Wyczuwał milczącą aprobatę swej kochanki, która również zaczęła się ubierać. Głowę miał pełnąmyśli o niej, więc, zniecierpliwiony, nie odczytał nadawcy. Teraz dowiedział się, kto napisał tę wiadomość: „Imperato- rowa Dara pozdrawia swego męża, Krisposa, Autokratę Videssańczy- ków. Wczoraj urodziłam naszego drugiego syna, zgodnie z przepowie- dniąmatki Mavrosa, Tanilis. Tak jak się umówiliśmy, nazwałam go Evripos. Jest duży i zdrowy; wrzeszczy bez przerwy. Poród był trud- ny, ale tak jest zawsze. Akuszerka jest, zdaje się, zadowolona i z małe- go, i ze mnie. Niech dobry bóg pozwoli, obyś szybko do nas wrócił". Jeszcze przed chwiląKrispos nie miał poczucia winy. Teraz zwaliło się nań jak lawina. Gdy przez jakiś czas milczał, Tanilis zapytała: 304 — A więc wiadomości są aż tak złe? Podał jej list bez słowa. Przeczytała go szybko, nie poruszając usta- mi; Krispos zawsze zazdrościł ludziom płynnego składania liter. — Och—powiedziała tylko, gdy skończyła. — Tak—odparł Krispos. Wymienili tylko te dwa słowa, ale jakże pełne różnorakich znaczeń. — A więc mam już więcej nie przychodzić do twego namiotu, Wasza Wysokość? — spytała Tanilis chłodnym, oficjalnym tonem. — Tak byłoby najlepiej — zgodził się przygnębiony Krispos. — Jak sobie Wasza Wysokość życzy. Proszę jednak pamiętać, że Wasza Wysokość wiedział o tym, w jakim stanie pozostaje Imperato- rowa jeszcze przed przybyciem poczty. Przyznaję, że wiedzieć a otrzy- mać takie napomnienie, to dwie różne sprawy, ale Wasza Wysokość był tego świadomy. A teraz, za pozwoleniem... Rzuciła list Dary na pryczę, szybkim krokiem podeszła do wyjścia z namiotu, uchyliła połę i wyszła. Krispos śledził ją wzrokiem. Jeszcze przed kilkoma minutami wzdy- chali namiętnie w swoich objęciach. Podniósł list i przeczytał go po raz drugi. Miał drugiego syna, a Dara czuła się dobrze. Dobra wiado- mość. Bardzo dobra. Mimo to, zmiął pergamin w garści i rzucił go na ziemię. Zwiadowcy wyruszyli przed świtem, by sprawdzić, czy na szlaku armii nie widać zasadzek. Wkrótce po nich wymaszerował główny korpus armii; długa kolumna z taborami w środku, otoczonymi kordo- nem zbrojnych jeźdźców. To niefunkcjonalne rozwiązanie zawsze irytowało Krisposa: — Gdyby Harvas miał choć paru kubratyjskich łuczników po swo- jej stronie, spowodowałby ogromne straty w naszych szeregach — powiedział do Bagradasa, który dowodził ochroną taborów. Imperator starał się skoncentrować na sprawach wojskowych, by nie myśleć o prywatnych w szczególności o tym, że tego dnia Tani- lis nie jechała u jego boku, przedkładając towarzystwo reszty ma- gów. Bagradas tego nie zauważył, a może po prostu miał dość rozsądku, by powstrzymać się od komentarzy. Powiedział tylko: — Ci Kubratoi, którzy zachowali choć trochę ochoty do walki, są po naszej stronie, a nie przeciw nam, Wasza Wysokość. Wczoraj znów przyłączyło się do nas kilkudziesięciu. Naturalnie, gdy przyjdzie do prawdziwej bitwy, pomogą nam akurat tyle, co ta grupa, która trzyma- 20 — Krispos z Yidcssos 305 ła się z Waszą Wysokościąod chwili przekroczenia przełęczy, ale ucie- kła, gdy sprawy przybrały niebezpieczny obrót. — Komendant puł- ku uniósł brew jego twarz odzwierciedlała cynizm. — Póki nas nie atakują, mogą robić, co im się żywnie podoba — oświadczył Krispos. — Mamy dość własnych ludzi do walki. — Uniósł dłoń z końskiej szyi, by pogładzić swą brodę: — Ciekaw jestem, jak się powodzi oddziałowi Sarkisa. — Myślę, że w dalszym ciągu zataczaj ą duży łuk, Wasza Wyso- kość —powiedział Bagradas. — Jeśli zbyt blisko skręcana północ, >, Harvas może wysłać ludzi, by zastąpili im drogę. — Ostrzegaliśmy ich przed tym—powiedział Krispos. Jeszcze jed- no zmartwienie... Popędził wierzchowca w stronę grupy magów. Ze zdumieniem zau- ważył, że wszyscy zgromadzili się wokół Tanilis. Zaidas, rozmawiający i z niąz ożywieniem, spojrzał z komicznym zaskoczeniem na nadjeżdża- ; jącego Krisposa — Dobrze, że nie jestem Harvasem — skomentował sucho Kri- 1 spos. Skłonił się Tanilis: — Szlachetna pani, czy mógłbym zamienić | z tobą kilka słów? 3 — Naturalnie, Wasza Wysokość. Twoje życzenie jest dla mnie J rozkazem — w jej słowach nie było ironii. Zachęciła konia, by prze- 1 szedł w kłus, i odjechała od grupy magów. Krispos poszedł w jej 1 ślady. Zaidas i reszta czarowników spoglądali za nimi z rozczarowa- | niem. 1 Gdy Krispos i Tanilis odjechali na tyle daleko, by nikt nie słyszał, | 0 czym rozmawiają, kobieta pochyliła głowę: j — Wasza Wysokość? 1 — Chciałem tylko powiedzieć, że przykro mi z powodu tego, jak .] skończyło się nasze wczorajsze spotkanie. 1 — Proszę się tym nie martwić — odpowiedziała. — W końcu j Wasza Wysokość jest Autokratą Videssańczyków i może robić, co j zechce. > — Anthimos robił, co chciał—powiedział Krispos z irytacją. — | 1 proszę, dokąd go to zaprowadziło. Chcę postępować właściwie, w miarę moich możliwości. — Wybrałeś zatem, Imperatorze, trudniejszą drogę niż on.—Ta- nilis przerwała, a potem mówiła dalej, obojętnym głosem: — Mało ] kto by pomyślał, że pójście do łóżka z kimś innym niż własna żona należy do tej kategorii. — Wiem, wiem, wiem — uderzył pięścią w udo, poniżej kolczu- gi. —Widzisz, ja tego nie robię codziennie. 306 — To prawda, nietrudno było się tego domyśleć — teraz w jej głosie brzmiało rozbawienie, co nie było zbyt przyjemne. — To nie jest, do cholery, śmieszne. Uparcie, nieskładnie mówił dalej: — Znam cię od tak dawna... nawet przez jakiś czas cię kochałem, choć wiedziałem, że tego uczucia nie odwzajemniasz. Teraz zobaczy- łem cię znowu. Nie spodziewałem się tego...Nie zastanawiałem się nad tym, co robię, dopiero później o tym pomyślałem. Potem przyszedł ten list. Poczułem się, jak złapany na gorącym uczynku... — Tak, to prawda. — Tanilis przyjrzała mu się dokładnie. — Moż- na by pomyśleć, że twoje małżeństwo było posunięciem politycz- nym, ale przeczy temu tych dwóch synków, urodzonych jeden po drugim, w dodatku w okresie, kiedy większość czasu spędziłeś na wojnie. — Ach, jest w tym element polityki... z mojej strony, a także ze strony Dary—przyznał Krispos—ale okazuje się, że poza tym łączy nas o wiele więcej. — Roześmiał się niewesoło. — Zauważyłaś to, prawda? Ale mimo wszystko, kiedy kochaliśmy się i kurier przywiózł ten list, nie powinienem potraktować cię w ten sposób. To także jest niewłaściwe i przepraszam cię za moje zachowanie. Tanilis przez chwilę jechała w milczeniu. Potem powiedziała: — Trudniej jest chyba wyrzec takie słowa, niż rzucić się w wir bitwy. Krispos wzruszył ramionami. — Jedno wiem na pewno: to, że włożyłem koronę na głowę, nie sprawiło, że zacząłem mieć rację we wszystkim. Dobry i miłosierny pan wie, że od Anthimosa niewiele mogłem się nauczyć o władaniu państwem, ale akurat tego się nauczyłem. Jeśli zrobiłem coś źle, nie powinienem się wstydzić przeprosin. — Niezależnie od tego, gdzie uczyłeś się władania państwem, Kri- sposie...—zrobiło mu się ciepło na sercu, gdy zwróciła się do niego po imieniu, bez oficjalnego tytułu—.. .nauczyłeś się już bardzo wiele. A zatem z powrotem jesteśmy przyjaciółmi, prawda? — Tak—odparł z ulgą.—Jakże mógłbym stać się twoim wrogiem? W oczach Tanilis zalśniła przekora. — A gdybym, na przykład, dziś w nocy znowu przyszła do twego namiotu... przegnałbyś mnie mieczem? Mimo wszystkich dobrych intencji, poczuł, jak jego męskość drgnęła na wzmiankę o wizycie Tanilis w jego namiocie. Zignorował to. Jestem już za stary, żeby mój kutas myślał za mnie, powiedział 307 sobie twardo. To znaczy, mam taką nadzieją, dodał i powiedział na głos: — Jeśli chcesz mnie wodzić na pokuszenie, to dobrze zaczęłaś. — Udało mu się uśmiechnąć. — Nigdy nie starałabym się skusić cię do czegoś, co uważasz za niewłaściwe — odpowiedziała z powagą. — Niech będzie, tak jak chcesz. Już dawno temu, w Opsikionie, powiedziałam, że nie pasowa- libyśmy do siebie w długotrwałym związku. Chyba w dalszym ciągu takjest. — Tak—powiedział znowu Krispos, nie bez żalu. Zaczął się zastanawiać, czy on i Dara będą do siebie pasować w długotrwałym związku. Od kiedy został Imperatorem, spędzał tak wiele czasu na wojnie, że nie sposób było w tej sprawie wyrokować. — Cieszę się, że możemy zostać przyjaciółmi —powiedział tylko. — Ja też—Tanilis rozejrzała się, ogarniając wzrokiem otaczający ich kubratyjski step. Zniżyła głos do szeptu: — Straszne byłoby życie w tym kraju bez przyjaciół. — Nie jest tu aż tak źle—Krispos przypomniał sobie dzieciństwo, spędzone częściowo na północ od gór. — Tu jest po prostu inaczej niżwVidessos. Nawet niebo miało inny, bledszy odcień niż błękit nad Imperium. Zieleń w tym kraju także miała innąbarwę, głębszą, bardziej podobną do mchu; nie rosły tu szarozielone oliwki, które w dużej mierze stano- wiły o kolorycie Videssos. Krispos wiedział, że i zimy były tu sroższe niż w jego rodzinnym kraju. Ale Tanilis nie spoglądała na realny krajobraz, który jawił się Kri- sposowi. — Ten kraj mnie nienawidzi — powiedziała drżąc, choć dzień był przecież ciepły. Ponury ton jej głosu przejął Krisposa dreszczem. Po chwili twarz Tanilis rozjaśniła się albo raczej stała się pełna skupienia i ptasio drapieżna: — Jeśli uda nam się pokonać Harvasa, ta niena- \ wiść jest dla mnie bez znaczenia. Z tymi słowami trudno byłoby się nie zgodzić. Krispos znów roze- jrzał się po kubratyjskiej ziemi. Daleko na horyzoncie wypatrzył smu- [ gę szarego dymu. Wskazał na nią: — Może to robota mojego oddziału. Spojrzenie Tanilis powędrowało w tamtą stronę. — Tak, to twój oddział—powiedziała, ale w głosie jej nie było nadziei. Krispos sam sobie tłumaczył, że wieszczkę pewnie w dalszym ciągu drażni obcość krainy, w której się znalazła. 1 Następnego dnia rano, gdy zwijano obóz, z zachodu zaczęli nad- 1 308 ? . ! jeżdżąc kawalerzyści. Krispos nie chciał rozmawiać z tymi, którzy po- jawili się najpierwsi; nauczył się już, że pierwsi uciekinierzy rzadko wiedzą, co było przyczyną niepowodzenia, jeśli w ogóle były jakieś niepowodzenia. Sarkis nadjechał wczesnym przedpołudniem. Jego policzek przeci- nała świeża blizna; jedną rękę miał zabandażowaną. — Przykro mi, Wasza Wysokość — powiedział. — To był mój błąd. — Dobrze, że się do niego przyznajesz, ale opowiedz mi, co się stało. — Przejeżdżaliśmy przez wioskę, a właściwie przez małe miastecz- ko, którego nie ma na naszych starych mapach — mówił dowódca zwiadowców. —Nic dziwnego. Wyglądało, jakby było w budowie: takie długie domy są typowe dla Halogajczyków. Nie było tam wielu mężczyzn, ale wszyscy rzucili się na nas, nawet kobiety, i zaatakowali nas jak szaleńcy. — Sarkis starł z twarzy płatek zaschniętej krwi. — Wasza Wysokość, moglibyśmy ich pokonać bez problemu, bo mieli- śmy przewagę liczebną, ale wiedziałem, że naszym właściwym celem jest Pliskavos i chciałem tam dotrzeć jak najprędzej. Tylko trochę się tam zabawiliśmy, podpaliliśmy wioskę... — Widziałem dym — przerwał mu Krispos. — Spodziewałem się tego. W każdym razie, nie chciałem marno- wać czasu na objeżdżanie tej wsi, więc skręciliśmy na tę stronę i pojechaliśmy prosto na północ, po to tylko, żeby się wpakować pro- sto na oddziały z armii Harvasa. Było ich więcej i pobili nas, przeklęci poganie. — O, cholera — zaklął Krispos. Zastanawiał się przez kilka se- kund. —Czy używali w bitwie magii? — Ani trochę—odparł natychmiast zwiadowca. — Sami zdążali na zachód, żeby nas odciąć i nie pozwolić, byśmy wyminęli ich głów- ną armię. Przez tę cholerną, śmierdzącą, zapchloną osadę udało im się nas dopaść i nie zmarnowali okazji. Wasza Wysokość, chciałbym je- szcze raz ich zaatakować. Pozwól mi lub wyznacz kogoś innego, jeśli do mnie straciłeś zaufanie. Plan był dobry i wciąż mamy dość miejsca na manewry. Jeszcze może się nam udać. Krispos zastanowił się jeszcze chwilę i pokręcił głową: — Nie. Taka sztuczka może poskutkować tylko wtedy, jeśli uda nam się zaskoczyć Harvasa. Nie wyobrażam sobie, że pozwoli nam spróbować jeszcze raz. Na pewno weszłoby nam w drogę coś ohyd- nego; czuję to przez skórę. — Pewnie masz słuszność, Imperatorze.—Sarkis zwiesił głowę.— Zrób ze mną, co zechcesz, bo cię zawiodłem. — Teraz nicjuż na to nie poradzimy—odpowiedział Krispos. — 309 Chciałeś jak najszybciej wypełnić moje rozkazy i, niestety, nie udało się. Obyś miał więcej szczęścia następnym razem. — Niech mi dobry bóg dopomoże! —powiedział gwałtownie do- wódca. — Będziesz zadowolony, Wasza Wysokość, żeś mi zaufał. Obiecuję ci to. — Dobrze —odpowiedział Krispos. Sarkis zasalutował i odjechał do swoich ludzi, którzy w dalszym ciągu doganiali kolumnę marszo- wą. Krispos spoglądał za nim wzdychając. A więc trzeba będzie poko- nać wroga bez żadnych ułatwień; pewnie czeka ich krwawa jatka. Myślał już o tym, by z powrotem zaludnić chłopskie gospodarstwa I na pogórzu. Musiał także znaleźć żołnierzy na miejsce tych, którzy padli w czasie tej kampanii. Tylko skąd wziąć tylu ludzi? Roześmiał się sam do siebie, choć jego rozważania wcale nie były zabawne. W czasach, gdy pracował na roli, nie wyobrażał sobie nawet, że Impe-: rator może w ogóle mieć jakieś zmartwienia, a co dopiero takie przy- ziemne troski, związane z brakiem ludzi do wykonania niezbędnych prac. Znowu się roześmiał. W tych dawnych czasach w ogóle mało co sobie wyobrażał. I Harvas prowokował potyczki, krył się, unikał rozstrzygającej bi- j twy. Wyglądało na to, że lekceważy wszystko, co dzieje się po drodze i do Pliskavos. Krispos bardzo się tym niepokoił. Nawet Kubratoi I i mówiący po videssańsku chłopi, którzy garnęli się do jego armii \ i okrzyknęli go wybawcą, nie poprawiali mu nastroju. Tak, Kubrat | wróci do Imperium, jeśli uda się pokonać Harvasa. Jeśli przegrają ci | wszyscy koczownicy i chłopi będą cierpieć za to, że poparli Krisposa. • Gdy zbliżyli się do Pliskavos, Imperator znów zaczął wysyłać od- i działy uderzeniowe. Tym razem nie chciał odcinać Harvasa od kubra- tyjskiej stolicy, ale pragnął go tam zagnać. Jeden z oddziałów, wysła- -i ny na północny zachód, wrócił galopem, a żołnierze wykrzykiwali [ w podnieceniu: — AstrislAstris! RzekaAstris! Byli pierwszymi od trzystu lat żołnierzami Imperium, którzy stanęli na brzegu tej rzeki. Inny oddział dotarł na brzeg Astris na wschód od Pliskavos dzień później. Ci nie wysyłali dumnych zwiadowców, by się chwalić osią- gnięciami, tylko prosili o posiłki. — Całe bandy Halogajczyków przeprawiają się przez rzekę na łodziach —wykrztusił zdyszany jeździec. Krispos wysłał dwa razy tylu ludzi, ile od niego żądano. Polecił 310 również żołnierzom z pierwszego oddziału, który dotarł do rzeki, by ruszyli z jej biegiem na zachód, w stronę Morza Videssańskiego. — Macie znaleźć Kanarisa i przyprowadzić go tutaj —rozkazał. — Po to właśnie nasza flota kotwiczy naAstris. Gdy przypłyną tu statki, skończąsię te przeprawy na łódkach. Następnego dnia sam zobaczył Astris. Na południowym brzegu szerokiej, szarej rzeki wznosiło się Pliskavos. Z tej odległości stepy i lasy po drugiej stronie wody wydawały się niemal nierealne, w odróżnieniu od licznych łódek, które przecinały nurt. Na każdej płynęła grupka Halogajczyków, którzy śpieszyli z pomocą Harvaso- wi, by utrzymać podbitąprzez niego krainę. Krispos szalał z gniewu, ale niewiele mógł na to poradzić bez floty. Czekając na przybycie wielkiego drungariosa, armia zaczęła wznosić palisadę wokół mia- sta. — Coś mi chodzi po głowie — oświadczył pewnego wieczora Mammianos. — Nie znam się za dobrze ani na bitwach morskich, ani na magii, ale czy Harvas nie zniszczy naszych dromonów, gdy tu przy- płyną? Krispos zagryzł dolną wargę: — Chodźmy porozmawiać z magami. W czasie tej rozmowy Krispos zatęsknił za Trokoundosem, nie tyl- ko ze względu na jego przyjaźń. Nieżyjący czarownik potrafił dosko- nale objaśniać magię laikom. Jego koledzy umieli wiele wytłumaczyć, ale też i wiele zagmatwać. W końcu Krispos zrozumiał jednak, że cza- ry, wymierzone w cele na wodzie, nierzadko tracąmoc albo w ogóle się nie udają. Nie podobało mu się to „nierzadko". — Mam nadzieję, że Harvas korzystał z tych samych magicznych ksiąg, co wy, moi państwo—zauważył. — Wasza Wysokość, nie widzę żadnego magicznego zagrożenia dla floty Kanarisa—powiedział Zaidas. — Ja też nie—przyświadczyła Tanilis. Zaidas zamrugał oczyma i rozpromienił się. Spojrzał na niąz wdzięcznością. Czarodziejka kiw- nęła głową z królewską godnością; w sposób, który Krispos tak do- brze pamiętał. Oszołomiło to kompletnie maga, który był młodszy i znacznie bardziej łatwowierny niż Krispos w jego wieku. Imperator pokręcił głową: już zauważa, jacy młodzi są niektórzy ludzie z jego otoczenia, a to niewątpliwy znak, że sam się starzeje. Magowie uspo- koili jednak go na tyle, na ile to było możliwe. Warto było przez chwilę poczuć powiew starości. 311 W ciągu następnych kilka dni palisada wokół Pliskavos stawała się coraz bardziej solidna. Żołnierze wykopali fosę, a ziemia posłużyła im do usypania okopu, który podwyższono wbitymi na sztorc tarczami. Szare mury Pliskavos były jednak o wiele wyższe. Halogajczycy od czasu do czasu czynili wycieczki, starając się za- kłócić prace przy palisadzie. Walczyli z szaleńcząodwagą, typowądla swej nacji, i drogo płacili za swój zapał. Co dzień jednak na dłuban- kach przypływali do Pliskavos nowi obrońcy. — Kraj Haloga musi być naprawdę surową krainą, jeśli tak wielu jego mieszkańców odważa się na podróż przez stepy Pardraji, by się tu osiedlić —powiedział Krispos na wieczornej naradzie oficerów. — Ano, prawda, bo przecież te ziemie wokół nas sąnic niewarte — zgodził się Mammianos. Krispos nie do końca wierzył w jego wyczucie proporcji: w czasach pokoju zażywny generał stacjonował na nadmor- skich nizinach, gdzie była najżyźniejsza ziemia w całym Imperium. Sarkis wtrącił: — Ciekaw jestem, ile jest w Kubrat wiosek podobnych do tej, która sprawiła mi taki kłopot. Będziemy musieli je wszystkie stąd wykorze- nić, jak skończymy z tą twierdzą—w jego ciemnych oczach zatań- czyły ogniki — sam bym chętnie wykorzenił ze dwie-trzy takie zło- towłose kobiety z północy. Wielu oficerów przytaknęło ze zrozumieniem. W Videssos blond włosy stanowiły egzotyczną rzadkość. — Uważaj na siebie, Sarkisie — dokuczył mu Mammianos. — Z tego, co mówiłeś, te halogajskie panienki też się nieźle biją. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. — Trzeba było spróbować komplementów, Sarkisie — odezwał się Bagradas. Oficerowie śmiali się coraz głośniej. — Nie pojechałem tam się zalecać —odparł kwaśno zwiadowca. — Do pracy, panowie—napomniał ich Krispos, starając się przy- brać poważnąminę, ale bez rezultatów.—Kiedy możemy być gotowi do szturmu na Pliskavos? Oficerowie popatrzyli na siebie z troską. — Taniej byłoby ich wziąć głodem, Wasza Wysokość — powie- dział Mammianos. — Harvas nie mógł zebrać wystarczających zapasów dla tego tłumu, który zebrał się tam, za murami, żeby nie wiem ile jedzenia miał w spichrzach. Jego ludzie niedługo zacznąchorować; jest ich tam za dużo. — Nasi też zaczną, mimo pomocy kapłanów-uzdrowicieli—od- parł Krispos. Generał przytaknął; gorączka i dyzenteria nieraz powo- 312 dowały większe straty niż bitwa. Krispos mówił dalej: — Mimo to chętnie przyznałbym wam rację. Ale walczymy przeciw Harvasowi Czarnej Szacie. Im więcej dajemy mu czasu na przygotowania, tym bardziej się go lękam. Mammianos westchnął: — Ano, w twoich słowach jest sporo prawdy, Wasza Wysokość. To kawał skurczybyka, nie? —popatrzył na twarze oficerów, jakby w nadziei, że któryś z nich zaproponuje opóźnienie szturmu. Nikt się nie odezwał. Mammianos westchnął ponownie: — Przywieźliśmy ze sobądrabiny i inne takie, i mamy też wszystkie metalowe i sznurowe części do machin oblężniczych. Potrzebujemy tylko trochę czasu, żeby zrąbać drzewa i dorobić drewniane stelaże, ale potem wszystko pój- dzie błyskawicznie. — Jak długo?—dopytywał się Krispos. — Tydzień, może pięć dni—odpowiedział niechętnie Mammia- nos, niezadowolony z wyznaczenia konkretnego terminu. — Pamię- tajmy, że Harvas nie jest ślepy i na pewno zauważy, co się święci. On ma mnóstwo paskudnych wad, ale ślepota do nich nie należy. — Zgadza się — przytaknął Krispos. — On i tak wie, po co tu stoimy. Nie goniliśmy za nim przez cały Kubrat po to, by mu zapropo- nować rozmowę towarzyską. Trzeba zabrać się do tych machin. Wszyscy oficerowie zasalutowali. Gdy rozkazy były już wydane, musieli się im podporządkować. Następnego ranka uzbrojone oddziały pojechały ścinać drzewa. Około południa konie i muły zaczęły ściągać do obozu okorowane pnie. Pod bacznym okiem inżynierów, którzy mieli składać katapulty i tarany, a potem nadzorować ich obsługę w czasie walki, żołnierze cięli belki o odpowiedniej długości. W całym obozie słychać było odgłosy siekier i pił. Mammianos miał rację; Halogajczycy z Pliskavos nie mieli wątpli- wości co do ich zamiarów. Gwizdali, bezczelnie wymachując toporami i mieczami. Ci, którzy znali nieco videssański, opisywali, jakiego przy- jęcia może się spodziewać armia Imperatora. Niektórzy żołnierze Kri- sposa wykrzykiwali coś w odpowiedzi. Większość jednak spokojnie pracowała. Gdzieś, z samego środka Pliskavos, podniósł się w niebo wysoki, cienki słup dymu. Na jego widok Zaidas zbladł i nakreślił znak słońca na piersi. Wszyscy magowie towarzyszący imperialnej armii, podwoili siłę swych apotropicznych zaklęć. — Co dokładnie zamierza zrobić Harvas?—wypytywał Krispos 313 Zaidasa w nadziei, że niezwykła wrażliwość młodego czarownika po- zwoli mu odkryć sekrety czarnego maga. Ale młodzieniec tylko potrząsnął głową: — Nic dobrego — powiedział i więcej nie można było z niego wydobyć. — Ten dym... — zadrżał i ponownie nakreślił znak słońca. Krispos uczynił to samo. Niepokój maga stopniowo udzielał się Krisposowi. Nie poprawiły mu też humoru wiadomości, że kilkanaście dłubanek pełnych Halo- gąjczyków przybiło do nabrzeża w Pliskavos, zanim słońce stanęło w zenicie. Późnym popołudniem videssańscy obserwatorzy na wy- brzeżuAstris wypatrzyli kolejnąmałą flotyllę, przygotowującąsię do wyruszenia z północnego brzegu. Wiadomość dotarła prosto do Krisposa, który huknął pięścią w składany stół, zmarszczył brwi i gniewnie rzekł do gońca: — Dobry boże, chciałbym, żebyśmy mogli jakoś przeszkodzić rym skurczybykom. Każdy Halogąjczyk, który przypłynie do miasta, bę- dzie zabijać naszych ludzi. Rzadko zdarza się w życiu, że bóg natychmiast odpowiada na ludz- kie modlitwy; zwykle w ogóle ich nie słucha. Krispos jeszcze nie ochło- nął z gniewu, gdy do namiotu wpadł następny posłaniec, tym razem podekscytowany do granic wytrzymałości: — Wasza Wysokość — zawołał — statki Kanarisa wiosłująpod prąd rzeki. Już je widać! — Naprawdę? — spytał cicho Krispos. Zwinął pergamin, który czytał. Ta wiadomość mogła poczekać. — Sam pójdę zobaczyć. — Wybiegł z namiotu wołając, by mu przyprowadzono konia. Skoczył na siodło i wbił pięty w boki wałacha, zmuszając go do galopu. Po kilku minutach zdyszany koń zatrzymał się na brzegu rzeki. Krispos spojrzał na zachód, osłaniając rękąoczy przed promieniami słońca. Wyraźnie widział wąskie, podobne rekinom dromony, płyną- ce w górę rzeki. Podwójne rzędy wioseł podnosiły się i opadały szybkimi, harmo- nijnymi posunięciami. Z wypolerowanych, kutych z brązu taranów na dziobach statków pryskała piana. Marynarze i piechota biegali po pokładach, przygotowując okręty do bitwy. Halogajczycy przepłynęli na swoich dłubankach ledwie ćwierć dystansu, dzielącego ich od Pliskavos. Mogli jeszcze zawrócić bez- piecznie do północnego brzegu, ale nawet tego nie próbowali; słowo „odwrót" było dla nich pustym dźwiękiem. Pochylili tylko grzbiety i mocniej naparli na wiosła. Na kilku dłubankach były niewysokie maszty, na których teraz pojawiły się żagle. Krisposowi przez chwilę wydawało się, że Halogajczycy jeszcze mogą wygrać wyścig do Pliskavos, ale imperialne okręty dopędziły ich o kilkaset metrów przed nabrzeżem. Katapulty na dziobach stat- ków plunęły deszczem strzał; leciały z nich również zapieczętowane gliniane garnki, za którymi snuły się smugi dymu. Jeden z nich upadł na sam środek halogajskiej łódki, która w okamgnieniu stanęła w płomieniach razem z załogą. Do uszu Krisposa dotarły rozpaczliwe krzyki, ledwie słyszalne z powodu dużej odległości. Kto mógł, skakał z dłubanek w nurty Astris. Ciężkie kolczugi ściągały wojowników na dno rzeki, ale i tak ginęli lżejsząśmierciąniż w płomieniach. Taran jednego z okrętów przełamał jakąś łódkę na pół. W wodzie znaleźli się kolejni Halogajczycy, którzy przez chwilę utrzymywali się na jej powierzchni, rozpaczliwie walcząc o życie. Videssańska piecho- ta morska dobijała strzałami z kuszy tych, którzy nie utonęli od razu. Inna łódka wyrwała się z bitwy na środku nurtu i pomknęła po falach w stronę bezpiecznych doków Pliskavos. Halogajczycy na murach okrzy- kami dopingowali swoich ziomków. Ale jeden z dromonów prędko do- pędził dłubankę. Kapitan okrętu postanowił nie używać tarami; wybrał inną formę walki. Jeden z marynarzy wymierzył w łódkę drewnianąrurę, obitą od środka blachą z brązu. Dwóch innych żołnierzy zaczęło praco- wać przy ręcznej pompie, podobnej do tych, jakie mieli videssańscy strażacy, z tą różnicą, że tu nie pompowano wody. Z rury plunęła ta sama substancja zapalająca, która spopieliła pierwsząhalogajskąłódkę. Podobny los spotkał i tę; ognista płachta, jaka na nią opadła, była niemal tej samej długości, co łódź. Barbarzyńcy wili się i skręcali w ogniu, jak ćmy w płomieniach świecy. Głowa Krisposa obracała się na prawo i lewo w poszukiwaniu na- stępnych łódek. Na rzece nie było już ani jednej. Imperialne dromony pozbyły się ich wszystkich w okamgnieniu. Tylko płonące kawałki drewna, spływające z prądem, świadczyły o tym, że po Astris przed chwiląkrążyli nie tylko Videssańczycy. Ale i te szczątki wkrótce znik- nęły. Żołn ierze, którzy obserwowali bitwę z nabrzeża, zachrypli doszczęt- nie od krzyku, gdy dromony przybiły do piaszczystego brzegu. W Pliskavos panowało takie milczenie, jakby miasto wymarło. Pasiasty proporczyk wielkiego drungariosa powiewał na mostku okrętu, który przycumował nie opodal miejsca, gdzie stał Krispos. Imperator podjechał do dromonu w momencie, gdy Kanaris schodził po trapie na ląd. — Świetna robota!—zawołał Krispos. Kanaris pomachał do niego ręką, a potem zasalutował. 315 — Wasza robota też mi się podoba, Wasza Wysokość — odpo- wiedział głębokim, chrapliwym głosem, który przekrzyczał już nieje- den sztorm. — Przepraszam, że czekaliśmy na zachodzie, ale kto by pomyślał, że dotrzecie do samego Pliskavos? Naprawdę znakomita kampania Pochwały weteranów zawsze napełniały Krisposa dumą, gdyż zda- wał sobie sprawę, jak wielkim jest laikiem w sprawach wojskowości. Wezwał gońca. Gdy żołnierz się pojawił, polecił mu: — Wezwij tu kilku magów. Flota będzie ich potrzebować. Gdy goniec odjechał, Kanaris powiedział: — Wasza Wysokość, mamy własnych magów na pokładzie. — Nie wątpię —odparł Krispos. —Ale mojej armii towarzyszą najtęższe głowy z Kolegium Magów. Harvas Czarna Szata nie jest zwyczajnym przeciwnikiem, a ty, panie, właśnie dałeś mu specjalne powody, by znienawidził ciebie i twoje okręty. — Niech zatem będzie, jak Wasza Wysokość sobie życzy—po- wiedział admirał. — Wygląda na to, że do tej pory postępowałeś słu- sznie. — Tak, tak, do tej pory... — Krispos przeżegnał się znakiem słoń- ca, by odegnać zły omen. Po raz kolejny powtórzył w myśli, że w walce z takim wrogiem, jak Harvas, niczego nie można z góry prze- sądzać. Krispos uniósł puchar: — Za jutro—powiedział. — Za jutro—powtórzyli zgromadzeni w jego namiocie oficero- wie. Oni także wysoko wznieśli puchary z winem, po czym je opróżnili i wyszli. Wieczorne zorze dopiero rozjaśniały niebo, ale oni mieli je- szcze wiele pracy i wiedzieli, że uda im się pójść spać dopiero późną nocą. Na następny dzień wyznaczono szturm na Pliskavos. Krispos chodził po namiocie, starając się znaleźć słabe punkty planu, który wypracował wraz ze swymi generałami. Mimo olbrzymiej pracy, jaką wykonali, na pewno były w nim niedociągnięcia, które wyjdą na światło dzienne dopiero w momencie ataku. Taka wiośnie jest wojna, pomyślał. Jeśli przed świtem uda mi się znaleźć jeden, może dwa błędy, uratuję tym komuś życie. Ale nie udawało mu się. Jeszcze przez chwilę spacerował, by się uspokoić. Potem zdmuchnął lampy, z wyjątkiem jednej, rozebrał się i położył na pryczy. Trzeba będzie poczekać na sen. Im wcześniej się położę, tym prędzej zasnę, powiedział do siebie. 316 Rozgrzał się, odprężył i właśnie zasypiał, gdy Geirrod wsunął gło- wę do namiotu: — Wasza Wysokość, pani Tanilis chciałaby się z tobązobaczyć — powiedział. —Musi się z tobązobaczyć—sprostował głos Tanilis na zewnątrz. — Chwileczkę —mruknął sennie. Klął pod nosem jak szewc, że mu odbierająodpoczynek, ale założył szatę i zapalił lampy, które zga- sił ledwie przed chwilą. Gdy zajmował się tymi gospodarskimi czynno- ściami, zły humor gdzieś się ulotnił, a myśli stały się jaśniejsze. Kiwnął głową Geirrodowi: —Poproś jądo środka. — Tak jest, Wasza Wysokość. — Halogajczykowi udało się skło- nić, jednocześnie odchylając połę namiotu: — Proszę wejść, szlachet- na pani —powiedział z takim szacunkiem w głosie, jakby Tanilis nale- żała do rodziny Imperatora. Wszelki cień podejrzenia, że kobieta stara się go uwieść dla własnej korzyści, zniknął, gdy Krispos przyjrzał się jej twarzy. Po raz pierwszy widział ją w takim stanie: wyostrzone rysy, rozczochrane włosy, pu- ste, podkrążone oczy, głębokie zmarszczki na czole i w kącikach ust. — Dobry boże! — wykrzyknął. — Co się stało? Nie pytając o pozwolenie, co było dla niej niezwykłe, Tanilis padła na krzesło, wyzbyta wdzięku i elegancji; z całej jej postaci emanowało skrajne wyczerpanie. — Jutro chcecie zaatakować Harvasa w jego jaskini — powiedzia- ła. Jej słowa nie zabrzmiały jak pytanie; chciała tylko potwierdzenia tego, co wiedziała. Nie była na odprawie oficerów, ale nie sposób było nie zauważyć przygotowań do szturmu w całym obozie. Krispos przytaknął: — Tak, będziemy go atakować. I co z tego? — Nie możecie tego zrobić. — W głosie Tanilis dźwięczała pew- ność siebie; tylko Pyrrhos, obwieszczający jakiś dogmat, mógłby za- brzmieć bardziej przekonywająco: —Jeśli pójdziecie do szturmu, zgi- nie większa część armii. — Widziałaś to?—Krispos jeszcze nie skończył mówić, a już zo- rientował się, że palnął głupstwo. Oczywiście, Tanilis nie nachodziła- by go z powodu nieokreślonych niepokojów. Nie ofuknęła go za jego głupotę, co zrobiłaby z pewnością gdyby przyszła w mniej pilnej sprawie i była bardziej wypoczęta. Po prostu przytaknęła: — Widziałam. 317 Przez chwilę odpoczywała pochylona, opierając podbródek na dło- niach. Potem, mobilizując wszystkie siły, dodała: — Tak, widziałam to. W liście, który do ciebie wysłałam po śmier- ci Mavrosa, pisałam, że choć moc Harvasa o wiele przewyższa moją, chciałabym stawić mu czoło. Teraz to się stało. Jego moc...—Zady- gotała, choć noc była ciepła i wilgotna. Tanilis znów się pochyliła, tym razem zasłaniając oczy dłońmi. Krispos podszedł i położył rękę na jej ramieniu, powtarzając gest, który tamtej nocy był zaproszeniem do miłości. Teraz w jego dotknię- ciu nie było erotyzmu, lecz współczucie i opiekuńczość dla wyczerpa- nej mordercząpracąprzyjaciółki. — Co ty właściwie zrobiłaś, Tanilis? — spytał. Słowa padały powoli, jedno po drugim: — Od kiedy Harvas pozwolił nam na oblężenie, próbowałam go szpiegować, to znaczy wykraść z jego umysłu wiedzę o tym, jak za- mierza odeprzeć nasz szturm. Nie chciałam zmierzyć się z nim wprost; w takim przypadku leżałabym martwa w swoim namiocie. I tak mało mi brakowało. Przerwała, by odpocząć. Krispos nalał jej puchar wina. Wypiła i wyraźnie poczuła się nieco lepiej. Podjęła opowieść silniejszym gło- sem: — Zakraść się na obrzeża tego umysłu oznacza przechadzkę po labiryncie śmierci. Harvas ma w głowie niezliczone tarcze ochronne, samopały i zamaskowane doły. Dziękuj losowi, Krisposie, żeś urodził się ślepy na te rzeczy, że nigdy nie zetkniesz się z czymś tak podłym. Zrobiłam się całkiem maleńka, w nadziei, że mnie nie dojrzy... —łzy popłynęły jej po policzkach, ale chyba ich nawet nie zauważyła. — Co zrobiłaś? — ponownie spytał Krispos. — Znalazłam to, czego szukałam. Gdyby Harvas nie był tak aro- gancki i pewny siebie, schwytałby mnie bez trudu. Ale on w głębi swej czarnej duszy nie wierzy, że jakiś zwykły śmiertelnik naprawdę odważyłby się rzucić mu wyzwanie. Tak więc przemknęłam się nie zauważona, poznałam jego zamiary... i uciekłam. Krispos machinalnie zacisnął pięści: — A więc co nas czeka?—zapytał twardo. — Ogień—odparła. — Nie wiem, jak Harvas to zrobił i nie chcia- łam się tego dowiadywać, ale miejskie mury Pliskavos są teraz jednym wielkim rezerwuarem płomieni, które zapłonąna jego znak. Najpraw- dopodobniej poczeka, aż znajdą się na nich wszędzie nasi żołnierze, gotowi wedrzeć się do miasta. Wtedy spali wszystkich na murach 318 i tych, którzy się będą na nie wspinać, a tych nieszczęśników, którzy będąjuż w mieście, pochwyci w ognistąpułapkę. — Spaliłby przecież także obrońców—zauważył Krispos. — Myślisz, że będzie na to zwracał uwagę? — padło brutalne pytanie. — Nie —przyznał. —Nie, jeśli w ten sposób będzie mógł dopiąć celu. I uda mu się to; pośle na mury niewielu Halogajczyków, tylu tylko, by nas powstrzymali przez jakiś czas, żebyśmy myśleli, że wy- grywamy dzięki naszej waleczności i przewadze liczebnej. A potem... — przerwał. Wolał nawet nie myśleć o tym, co mogłoby się zdarzyć „po- tem", gdyż pamiętał, co substancja zapalająca w rękach jego własnych marynarzy zrobiła z halogajskimi dłubankami. — Właśnie tak—przytaknęła Tanilis.—Widzisz więc, że musisz opóźnić szturm, abyśmy wraz z innymi magami opracowali odpowie- dnie środki zaradcze przeciw sztuczkom tego przeklętego... — Poczekaj —przerwał jej Krispos. Tanilis chciała mówić dalej. Pokręcił głową. — Poczekaj — powtórzył ostrzejszym tonem. Po gło- wie krążyły mu różne myśli. Gdyby tylko udało sieje połączyć... Uda- ło się; myśli, z niemal słyszalnym pstryknięciem, utworzyły logiczne rozwiązanie. Spojrzał na Tanilis rozszerzonymi oczyma: — A jeśli to my podpalimy mury... — szepnął. — Co wtedy? Zmęczenie opadło z Tanilis jak pomięta szata. Skoczyła na równe nogi. — Tak, w imię dobrego, miłosiernego pana! Objęli się; nie jak kochankowie, lecz jak para spiskowców, którzy wiedzą, że wykoncypowali zbrodnię doskonałą. Krispos wysunął głowę z namiotu. Geirrod natychmiast stanął na baczność. — Daj sobie spokój —powiedział Imperator. —Przyślij mi Mam- mianosa a potem Kanarisa. Armia imperialna, w pełnej gotowości bojowej, otaczała Pliskavos szerokim kręgiem. Rogi, kotły i fletnie budziły w żołnierzach bitewne uniesienie. Wojska wykrzykiwały imię Krisposa i bluzgały przekleń- stwami i groźbami na wroga. Halogajczycy na murach nie pozostawali im dłużni, a ich bezczelne okrzyki wzbijały się pod niebiosa: — Chodźcie no tu, maluchy! —wołał jeden. —Zrobicie się je- szcze mniejsi! — Wyrzucił wysoko swój topór, schwycił go i złożył drwiący ukłon. Machiny oblężnicze jęknęły i cofnęły się, pchnięte siłą odrzutu. 319 Kamienie i wielkie strzały poleciały w stronę Pliskavos. Inżynierowie ponownie nastawili ramiona katapult, sprawdzili liny, załadowali i kazali żołnierzom kręcić kołowrotami, by napiąć liny do odpowiedniej pozy- cji. Łucznicy wyskakiwali naprzód, obsypując obrońców deszczem strzał. Niewielu Halogajczyków znało się na łucznictwie; ich specjalno- ścią była walka wręcz. Ci, którzy mieli łuki, strzelali. Kilku Videssań- czyków padło, ale zabitych barbarzyńców było bez porównania wię- cej. Główne siły imperialnej armii wrzeszczały tylko na całe gardło i udawały, że rozpoczynająszturm. Halogajczycy odpowiadali dzikimi okrzykami. Krispos obserwował to wszystko z brzegu rzeki na zachód od mia- sta. Rozpościerała się przed nim piękna bitewna panorama: sztandary powiewały na wietrze, a lśniące zbroje odbijały promienie porannego słońca. Miał nadzieję, że Harvas jest równie zafascynowany tym wi- dokiem. Jeśli cała uwaga maga skoncentruje się na polu bitwy, może nie dostrzeże dwóch płynących w kierunku miejskich murów dromo- nów. Sześćdziesięciowiosłowe wojenne galery gładko sunące po wo- dzie wyglądały jak krocionogi. Ich ruch był tak płynny, że aż niere- alny; naoczny dowód perfekcji, osiągniętej dzięki ciągłemu ćwicze- niu. Okręty coraz bardziej zbliżały się do nabrzeży u stóp miejskich mu- rów. Krispos obserwował strzelających z łuków żołnierzy z piechoty morskiej. Kilku Halogajczyków także ich spostrzegło i zaczęło wy- krzykiwać drwiące uwagi. Cała flota dromonów mogłaby przewieźć dość żołnierzy, by zaatakować Pliskavos od strony rzeki; dwie galery nie stanowiły zagrożenia. Na pokładzie obu okrętów oficerowie unieśli w górę dłonie i szybko je opuścili. Marynarze przy ręcznych pompach pracowali jak szaleni. Bliźniacze smugi płomienia wykwitły z obijanych brązem rur. Nabrze- ża od razu zajęły się ogniem. Smugi czarnego dymu wzbiły się ku niebu. Płomienie zaczęły lizać miejskie mury. Żołnierze na statkach pompowali mieszankę zapalającąprzez całą minutę. Krispos nie wiedział, czy Tanilis wykradła prawdziwe wiado- mości z umysłu Harvasa. Nie wiedział też, czy znalazł odpowiedni sposób, by pokrzyżować plany maga. Wreszcie w zbiornikach z ognistym płynem ukazało się dno i płomienie przestały buchać z obu rur. Mury płonęły dalej. Ogień zaczął się rozprzestrzeniać, najpierw powoli, a potem coraz 320 szybciej. Dromony ruszyły do tyłu, by umknąć z morderczego żaru. Halogajczycy zaczęli wiadrami wody gasić płomienie; ale one wciąż rosły, wciąż się rozszerzały. Obrońcy znowu polewali je wodą ale bez skutku. Krispos obserwował, jak spoglądają gdzieś w dół; ich sylwet- ki rozmywały się w drgającym z gorąca powietrzu. Potem wszyscy rzucili się do ucieczki. Płomienie przenosiły się z szybkością biegnącego człowieka, mie- niąc się na żółto, jaśniejsze i gorętsze niż pomarańczoworude języki mieszanki zapalającej, które dały im początek. Dotarły do zwieńczenia muru i buchnęły w górę, jak na pokazie. — Dobry boże — szepnął Krispos i nakreślił słoneczny symbol Phosa na piersi, mrużąc oczy od bijącej od Pliskavos łuny. Czuł na twarzy powiew gorąca, jakby stał przed paleniskiem. Rzeczywiście tak było, tyle że od ognia dzieliła go odległość kilkuset metrów. Halogajczycy biegali teraz gorączkowo po murze, nawet tam gdzie jeszcze nie sięgały płomienie. Przerażone okrzyki wzbijały się ponad trzaski i syk ognia. Nagle, ogień wędrujący wokół Pliskavos z jednej strony, spotkał się z jęzorami płomieni z przeciwka i już nie było do- kąd uciekać. Miasto Harvasa otoczył rozżarzony pierścień. Mur palił się czystym płomieniem, niemal nie wydzielającym dymu. Wkrótce jednak dymy zaczęły się podnosić nad samym miastem. Mc dziwnego, pomyślał Krispos. On sam już dwa razy musiał odsuwać się od ognia. Domy i inne budynki nie mogły się cofnąć, więc zapalały się z gorąca. Do Krisposa podszedł Kanaris. Wielki drungarios floty wydął war- gi w bezgłośnym gwizdnięciu, spoglądając na płonące Pliskavos. — Straszny widok—powiedział. Był marynarzem z krwi i kości, więc bał się ognia bardziej niż najgorszego wroga. Krispos przypomniał sobie, jak bał się pożaru zeszłej zimy, kiedy tradycyjne ogniska zapalone w Dniu Środka Zimy wymknęły się spod kontroli. Mimo to powiedział: — Ten ogień wygrywa dla nas wojnę. Wolałbyś, panie, żeby pło- nęli nasi żołnierze, szturmujący mury? Te płomienie były przeznaczo- ne dla nas. — No cóż; on i jego ludzie mają to, na co zasłużyli — odparł natychmiast admirał. — Zasłużyli też sobie na okowy lodu po śmierci. Ale ta śmierć nie powinna być taka okrutna. — Wskazał na podnóże muru. Niektórzy Halogajczycy woleli zginąć, skacząc z muru, niż znaleźć śmierć w płomieniach. Ale, jak to w takich razach bywa, nie wszyscy 21 — Krispos z Vidcssos 321 zginęli od razu. Cierpieli więc w dwójnasób; smażyli się w straszliwym żarze, a do tortur, jakie zadawały im płomienie, dochodził jeszcze ból połamanych kości i popękanych organów wewnętrznych. Najsilniejsi i najodważniejsi próbowali wyczołgać się z ognia w stronę Videssań- czyków. Żołnierze Imperatora zapominając, że oto mająprzed sobą śmiertelnego wroga, rzucili się naprzód i przenieśli kilku z nich w bezpieczne miejsce. Zaraz pośpieszyli do nich z pomocąkapłani- -uzdrowiciele. Ogień płonął bez ustanku. Krispos polecił zakończyć okrążenie. Pierścień ognia stanowił lepszą zaporę niż mury, skąd wziął swój po- czątek. Żołnierze spoglądali w płomienie z bogobojnym podziwem i wznosili entuzjastyczne okrzyki na cześć Krisposa; trudno było po- wiedzieć, czy wiwatowali dlatego, że ich wódz rozniecił ten pożar, czy dlatego, że uratował przed nim swojąarmię. Krispos zastanawiał się, co robi i co myśli otoczony morzem pło- mieni Harvas. Czy po tylu latach życia zostały mu jakieś zęby, by mógł nimi zgrzytać? W każdym razie, wszystkie jego nadzieje obracająsię w popiół razem z tym murem. Na ustach Krisposa pojawił się drapież- ny uśmiech. Może Harvas był na murze, gdy wybuchł pożar... to by oznaczało, że sprawiedliwość jednak jest na świecie! Nadszedł zmierzch, a potem wieczór. Pliskavos nadal płonęło. Na czarnym niebie rozjarzyła się gwiazda wieczorna, ale w obozie Vides- sańczyków było od ognia jasno, jak w dzień. Gdyby nie migotanie światła od czasu do czasu, można by pomyśleć, że jego źródłem jest słońce, a nie pożar. Krispos zmusił się, by wejść do namiotu. Płomienie zgasną, prędzej czy później, a wtedy trzeba będzie wydać armii rozkazy. Będzie musiał być wtedy przytomny, by podejmować właściwe decyzje. Tylko jak tu zasnąć, kiedy blask przenikający przez płótno namiotu przypomi- nał wciąż o tym straszliwym cudzie na zewnątrz. W dodatku jeden ze strażników powiedział: — Tak, szlachetnapanijest u siebie—i wsunął głowę do namiotu. — Pani Tanilis chciałaby się z tobą widzieć, Imperatorze. Aha, Wasza Wysokość jeszcze nie śpi. To dobrze. Krispos już się położył, ale na dźwięk słowa „szlachetna pani" wyskoczył z łóżka tak szybko, jakby gonili go wszyscy wojownicy z Pliskavos. Gdy weszła Tanilis, wskazał jej grę jasnych świateł na jedwabnej ścianie namiotu. — Tanilis, to jest twoje zwycięstwo —powiedział i pozdrowił ją formułą, która była zarezerwowana dla Imperatora: — Zwyciężyłaś! 322 Potem objął ją i pocałował. Nie chciał niczego więcej, ale oddała mu pocałunek z rozpaczliwą pasją, o jakąjej nigdy nie podejrzewał, i wtuliła się w niego tak moc- no, że czuł przez ubranie bicie jej serca. Nie chciała się od niego ode- rwać. Po krótkiej chwili wszystkie jego szlachetne przyrzeczenia, wszy- stkie obietnice, że zapanuje nad sobą i swoim ciałem, zderzyły się z szaleńczym, gorącym i ognistym, jak płonące mury Pliskavos, pod- nieceniem i straciły znaczenie. W kurczowym uścisku padli na pryczę, nie dbając o to, czy wytrzyma, czy też się pod nimi załamie. Prawie się załamała. — Pośpiesz się, ach, pośpiesz się — błagała, choć wcale nie po- trzebował podniety. Zwykle bywała w łóżku chłodna i kompetentna, ale teraz ta poza zniknęła, pozostawiając jedynie pożądanie. Gdy wy- gięła się w łuk pod jego ciałem i zadrżała w końcowej ekstazie, bez przerwy powtarzała jego imię. Prawie jej nie słyszał. Po chwili on tak- że — choć bezgłośnie — wypowiedział jej imię, gdy nadeszło jego spełnienie. Powoli wracał myślądo świata, który otaczał ich splecione ciała. Uniósł się na łokciach, a przynajmniej chciał to zrobić, leczTanilis zacisnęła mu ręce na plecach. — Nie zostawiaj mnie—prosiła. —Nie odchodź. Nie odchodź już nigdy. Jej oczy, w które spoglądał z odległości kilku centymetrów, były wielkie i błagalne. Zastanawiał się, czy ona rzeczywiście spogląda wprost na niego. Raz już widział takie ogromne oczy: w czasie egzeku- cji Gnatiosa. Potrząsnął głową; zaniepokoiło go to porównanie. — Co się dzieje?—pogładził japo policzku. Nie odpowiedziała wprost. — Chciałabym zrobić to z tobąjeszcze raz, zaraz, ostatni raz — poprosiła. — Jeszcze raz?—musiał się roześmiać.—Po takich harcach, Ta- nilis, może za tydzień będę znowu gotowy, ale na pewno nie teraz. — Nachmurzył się, analizując jej słowa: — Co chciałaś przez to powie- dzieć? Jaki „ostatni raz"? Odepchnęła go od siebie, szepcząc: — Za późno. Ach, za późno już na wszystko. Ledwie słyszał jej słowa, ale nie dlatego, że szalał z namiętności. Poczuł straszliwy, niewypowiedziany ból, wypełniający fizycznąobe- cnościąkażdą komórkę jego ciała. Znów pomyślał o płonących mu- rach Pliskavos. Ten sam ogień żarzył się teraz w jego kościach, poże- 323 rał go od wewnątrz. Chciał krzyknąć, ale jego gardło także stało w płomieniach i nie było w stanie wydać żadnego dźwięku. W niewielkim zakątku jego umysłu, do którego nie dotarła fala cierpienia, odezwał się głos: — Marny człowieczku, zda ci się, żeś mocen zniweczyć plany moje? Zda ci się, że mizerni twoi magowie ocaląto, co jam zechciał zdeptać? Zaprawdę, niełatwą miałem z nimi przeprawę, ale i nagroda mnie cze- ka za mój trud. Poznaj moc moją, gdy konać będziesz, poznaj rozpacz i trwogę. Tanilis też musiała usłyszeć ten zimny, pełen nienawiści głos, bo powiedziała: — Nie, Harvasie, nie dostaniesz go. Mówiła tak spokojnym i rzeczowym tonem, jakby mag był razem z nimi w namiocie. Krispos poczuł niewielką ulgę, gdy Harvas przeniósł uwagę na Tanilis: — Milcz, naga wszetecznico, bo i z tobą się rozprawię. — Spróbuj się ze mnąrozprawić, Harvasie. — Tanilis uniosła du- mnie podbródek: — Powiedziałam, że nie dostaniesz tego człowieka. Taka jest moja przepowiednia. — Przekleństwo na twojągłowę i na twe przepowiednie—odrzekł Harvas. — Znasz ciało tego marnego robaka, poznaj więc i męki, na jakie je wydałem. Tanilis jęknęła. Krispos zmusił się olbrzymim wysiłkiem woli, by popatrzeć w jej stronę. Zagryzła wargi, by nie krzyczeć, a z kącika jej ust popłynął strumyk krwi. Ale nie ugięła się. — Możesz mi uczynić, co zechcesz—powiedziała do Harvasa. — Ale nie zaszkodzisz nam bardziej, niż my dziś rano zaszkodziliśmy two- im podłym planom. W odpowiedzi Harvas wydał okrzyk tak głośny, że Krispos przez chwilę dziwił się, że do namiotu nie wpadł żaden z wartowników, by sprawdzić, kto kogo morduje. Krzyk jednak zabrzmiał tylko w jego umyśle—i w myślach Tanilis. Znów poczuł pewną ulgę. Tanilis rzekła: — A teraz, Harvasie, odpłacę ci pięknym za nadobne. Będę lu- strem i wszystko, co mi dajesz, odeślę z powrotem do ciebie. Oto, co teraz odczuwam. Harvas znów krzyknął, ale zupełnie inaczej niż przedtem. Przywykł sam zadawać ból, ale nie umiał go znosić. Lęk Krisposa gdzieś się ulotnił. Pomyślał, że Tanilis nakłoniła maga do uległości, zmuszając 324 go, by odczuł ból, który tak hojną ręką rozdzielał. Ale gdy na nią spojrzał, zobaczył bladąjak śmierć twarz, ściągniętą cierpieniem. Wal- ka z Harvasem jeszcze się nie skończyła. Krispos odetchnął pełnąpiersią, nie czując żadnego bólu. Otwo- rzył usta, by zawołać magów na pomoc. Nie mógł jednak wydać żad- nego dźwięku. Mimo wszystkich ciosów, zadanych przez Tanilis, a właściwie tylko za jej pośrednictwem, Harvas w dalszym ciągu trzy- mał go w swej mocy, zmuszając do zachowania milczenia. Tanilis zgo- dziła się na to. — Krisposie, to pojedynek między dwojgiem nas — powiedziała i ponownie skoncentrowała się na swym przeciwniku.—Oto, Harva- sie; to czułam, gdy dowiedziałam się, że zabiłeś mi syna. Powinieneś poznać całą wartość swych darów. Harvas zawył jak wilk, któremu żelazny potrzask zgruchotał łapę. Ale i on znał się na zastawianiu pułapek. Musiał wiele przecierpieć w ciągu całego, magicznie przedłużonego żywota. Mimo że Tanilis zadała mu ranę, jak nikt przedtem, mag nie wypuścił jej ze swych śmiercionośnych objęć, choć ból tej kobiety był teraz i jego bólem. Wiedział, że jeśli ją przetrzyma, odniesie ostateczne zwycięstwo. Krispos usłyszał echo peł- nych tęsknoty słów, jakie czarownik sączył w ucho Tanilis: — Umrzeć... ach, umrzeć... — Gdy umrę, ty pójdziesz za mną—odparła. —Ja znajdę wieczne ukojenie w niebie Phosa, a ty będziesz jęczał w okowach lodu twoje- go pana, Skotosa. — Ja zaprowadzę na tym świecie królestwo mego pana. Twój Phos utracił moc; tylko głupcy tego nie widzą. A ty nie masz dość sił, by pociągnąć mnie za sobądo królestwa śmierci. Patrzaj jeno! Tanilis cicho zapłakała, leżąc na pryczy u boku Krisposa. Kurczo- wo złapała go za ramię, wbijając w nie paznokcie z takąsiłą, że popły- nęła krew. Niemal natychmiast jej kurczowy uścisk osłabł, oczy stanę- ły w słup, a pierś przestała poruszać się w oddechu. Umarła. Krispos w dalszym ciągu był mentalnie połączony z Harvasem: usłyszał w swym umyśle długi pełen przerażenia jęk i łączność nagle się urwała, jak sznur przecięty ostrzem miecza. Czyżby Tanilis udało się pociągnąć czarnego maga w objęcia śmier- ci? Jeśli nawet nie, to z pewnością bardzo go osłabiła i wyczerpała. Ale cena, jaką zapłaciła... Krispos pochylił się, by dotknąć wargami ust, które tak niedawno wyciskały pocałunki na jego ciele. Teraz nie odpowiadały już na pie- szczotę. 325 — Zostaniesz pomszczona—przyrzekł jej szeptem. Zaczął się zastanawiać z goryczą, czy Tanilis wiedziała o swej bli- skiej śmierci, gdy wyruszała z Opsikionu, by przyłączyć się do jego armii. Na pewno tak. Przemawiało za rym jej zachowanie: śpieszyła się świadoma, że ma bardzo niewiele czasu. Ale mimo wszystko przybyła, nie bacząc na własne bezpieczeństwo. Krispos potrząsnął głową z podziwem i rozdzierającym żalem. Usłyszał na zewnątrz szybkie kroki, które gwałtownie zatrzymały się przed jego namiotem. — Czego sobie życzysz, magu?—spytał halogajski wartownik. — Muszę się zobaczyć z Imperatorem — odpowiedział Zaidas. Jego młody, wysoki głos załamał się w środku wypowiadanego zda- nia. — Musisz, co? — wartownik był niewzruszony. — Młody czło- wieku, musisz się przede wszystkim nauczyć cierpliwości. — Ale... — Cierpliwości —powiedział nieprzejednany wartownik i odezwał się podniesionym głosem: — Wasza Wysokość, jeden mag chciałby z tobą rozmawiać. Wartownik nie wsunął głowy do środka wiedząc, że jest tam Tani- lis. Wyraźnie wyrobił sobie własne zdanie na temat tego, co się działo w namiocie. Krispos żałował, że nie miał racji. Żal jak zwykle nic nie zmienił i nie na wiele się przydał. Krispos powoli wstał. — Chwileczkę—zawołał do maga i do wartownika. Założył szatę i przykrył ciało Tanilis jej suknią. Wyprostował się. Już nic się nie da zrobić — pomyślał i zawołał: — Poproś maga do środka. Zaidas już klękał, by paść przed nim na twarz, gdy zobaczył spo- czywające na pryczy ciało Tanilis, i zastygł w połowie rytualnego powitania. W jego spojrzeniu malowała się pustka. — Nie... — szepnął i nakreślił znak słońca na piersi. Potem znów spojrzał na Tanilis, tym razem nie jak przerażony i wstrząśnięty przyja- ciel, lecz jako wyszkolony mag. Zwrócił się w stronę Krisposa i bez wahania, bez wątpliwości w głosie powiedział: — Robota Harvasa, prawda? — Tak. — Głos Krisposa był bezdźwięczny i martwy. Krispos patrzył na malującą się na twarzy Zaidasa rozpacz i zdawało mu się, że ma przed sobąpięćdziesięcioletniego człowieka. — Wyczułem niebezpieczeństwo—powiedział mag—lecz zale- 326 dwie jego cień. W dodatku za późno, jak widać. Wolałbym sam oddać życie za ciebie, Wasza Wysokość, byle ona nie zginęła. — Lepiej by było, gdyby nikt nie musiał oddawać za mnie ży- cia —powiedział Krispos martwym głosem. — Och, tak, Imperatorze, och, tak —jąkał się Zaidas. —Ale szla- chetna pani Tanilis była kimś... szczególnym... kimś niezwykłym — skrzywił się, gdyż słowa nie potrafiły oddać tego, co odczuwał. Kri- spos przypomniał sobie, z jaką niezwykłą uwagąmłody mag pochła- niał każde słowo Tanilis w czasie rozmowy czarowników, z jaką czcią spoglądał w jej twarz. Kochał jąalbo był niąoczarowany, co dla mło- dzieńca w jego wieku oznaczało praktycznie to samo. Krispos znał to uczucie z czasów, gdy przebywał w Opsikionie. Zaidas, powodowany miłością, czy też oczarowaniem, powiedział jednak prawdę. — Rzeczywiście, ona była kimś niezwykłym—powtórzył za nim Imperator. Harvas odebrał życie wielu osobom, które były mu bliskie: siostrze Evdokii, jej mężowi, córkom, Mavrosowi, Trokoundosowi, a teraz Tanilis. Ale tylko Tanilis go zaatakowała i to z większą siłą, niż czarny mag mógł się spodziewać. Z jaką siłą? Powiedział gorączkowo: — Zaidasie, postaraj się teraz wyczuć Harvasa. — Jego plany, Wasza Wysokość?—spytał mag z lękiem. — Nie uda mi się w nie zagłębić, bo zostanę wykryty; każda próba niesie ze sobą niemałe ryzyko... — Nie plany—szybko przerwał mu Krispos. — Po prostu spróbuj wyczuć, czy Harvas jest w Pliskavos i czy jest silny. — Tak jest, Wasza Wysokość. To nie jest groźne —powiedział Zaidas. —Jak wiesz, Imperatorze, nawet najbardziej finezyjne techni- ki maskujące zawsze zostawiąjąślady; szczególnie, jeśli osłaniająko- goś tak potężnego jak Harvas. Chwileczkę. Błogosławiony bądź, Phosie, panie... Głos Zaidasa stał się senny i dochodził jakby z oddali, gdy mag powtarzał wyznanie wiary, koncentrując się i zapadając w trans, podobnie jak robili to kapłani-uzdrowiciele. W odróżnieniu od nich, Zaidas nie kładł rąk na ciele rannego, lecz zwrócił się w stronę Pliska- vos. Jego szeroko otwarte oczy nie mrugały, jakby stracił wzrok, ale Krispos wiedział, że mag widzi więcej niż normalny człowiek. Zaidas przez kilka minut lekko obracał głową, jak myśliwski pies, który nie może wywęszyć zwierzyny, a potem powoli wyszedł z transu. 327 W dalszym ciągu przypominał jednak zakłopotanego ogara. Powie- dział: — Wasza Wysokość, nie potrafię go odnaleźć. Czuję, że powinien tam być, ale jednocześnie zdaje mi się, że go nie ma. Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z takąosłoną. Nie wiem, co to jest. — Magowi wyraźnie nie podobało się, że musi się przyznać do niewiedzy. — Dobry boże. Ty nic nie rozumiesz, uczony panie, a ja chyba wiem, co się stało. To Tanilis. Krispos opowiedział Zaidasowi ojej walce z Harvasem CzamąSza- tą. — Sądzę, Wasza Wysokość, że masz rację — zgodził się mag i skłonił się w stronę pryczy, na której spoczywało ciało Tanilis, jakby miał przed sobą żyjącą władczynię. — Albo zabiła Harvasa w momencie swej własnej śmierci, albo zraniła go tak bardzo, że po- chodnia jego mocy zmieniła się w kupkę rozżarzonych popiołów, tak słabych, że nie sposób ich wyczuć. — Co oznacza, że w mieście Pliskavos czeka na nas jedynie armia dzikich Halogajczyków—stwierdził Krispos. Uśmiechnęli się do sie- bie. W obliczu potyczki z Harvasem Czarną Szatą, walka z dowolną liczba szaleńczo odważnych mistrzów topora wydawała się równie przyjemna, jak spokojny spacer przez łajki. faraHrergEreraarergi^^ XII w ciągu nocy mury Pliskavos spaliły się do cna. Z nadejściem po- ranka płomienie zaczęły przygasać. Tylko w mieście tu i ówdzie, tam gdzie wybuchły pożary, wznosiły się słupy dymu. Dwaj wysłannicy Krisposa, Videssańczyk i halogajski gwardzista, podjechali do miasta tak blisko, jak pozwoliło im na to bijące od mu- rów gorąco. W mowie Imperium i w języku Halogajczyków wezwali wojowników z miasta, by się poddali, „tym bardziej, że nie żyje już czarny mag, który wpędził was w tak trudną sytuację". Słysząc te słowa, Krispos wstrzymał oddech z obawy, że Harvas mógł się mimo wszystko tylko przyczaić, z jakiegoś, sobie tylko znane- go powodu, i teraz zaatakuje ze zdwojoną siłą i przewrotnością. Ale czarny mag nie dawał znaku życia. Heroldowie wielokrotnie wygłosili wezwanie, a potem cofnęli się w szeregi armii. Zasnute dymem Pliska- vos milczało przez cały dzień. Gdy po zachodzie oficerowie zebrali się w jego namiocie, Krispos powiedział: — Jeśli mury ostygną do rana, wyślemy żołnierzy, żeby się prze- konać, co jest w środku. — Tak jest—zgodził się Mammianos. — Ci cholerni barbarzyńcy normalnie nie zdobyliby się na tyle cierpliwości. Coś knująna naszą zgubę, chyba że się wszyscy upiekli. Ale na to nie należy niestety liczyć. Reszta generałów zgodziła się z nim hałaśliwie, nie szczędząc nie- cenzuralnych uwag. Później Bagradas uniósł puchar z winem, mówiąc: — Wypijmy za pamięć bohaterskiej Tanilis, dzięki której to oni się upiekli, a nie my; dzięki której Harvas zadławił się własną żółcią. — Za Tanilis! —wykrzyknęli oficerowie. Krispos wzniósł toast 329 razem z nimi i razem z nimi wypił wino. Wkrótce narada się skończyła i wszyscy się rozeszli, zostawiając go samego. Usiadł na brzegu pryczy. Potrząsnął głową. Poprzedniej nocy leżeli tu razem, przeżywając radość zwycięstwa, a potem śmiertelne przera- żenie. Dziś Tanilis była martwa i wszystkie toasty razem wzięte nie potrafiły oddać nawet cienia sprawiedliwości temu, co dla nich zrobi- ła. Zaidas rozumiał więcej niż Bagradas. Krispos zastanawiał się, ile on sam z tego pojmuje. Zdarzyło się zbyt wiele, czas płynął za szybko. Jego uczucia nie były w stanie nadążyć za biegiem wydarzeń. Nie czuł ani radości zwy- cięstwa, ani żałoby. Po prostu był wyczerpany do ostateczności, jak- by przepłynął rzeczne porohy, nie mając nawet łodzi. Wypił puchar wina, napełnił go i jeszcze raz przechylił do ust. Odstawił dzban. Tanilis kazałaby mu przestać — pomyślał: jutro rano musi być przecież trzeźwy. Rozebrał się i położył się tam, gdzie wczo- raj spoczywali we dwoje; koc jeszcze zachował zapach jej ciała. Do oczu napłynęły mu łzy. Wytarł je gniewnym ruchem ręki. Łzy uwla- czająpamięci Tanilis, pomyślał. Dla niej trzeba skończyć to, czemu poświęciła swoje życie. — Wasza Wysokość! — ryknął halogajski głos na zewnątrz. — Wasza Wysokość, zauważono ruch w Pliskavos. Krispos obudził się i mruknął z niechęcią. Ciemność w namiocie rozjaśniało tylko migotliwe światło lampy; słońce jeszcze nie wze- szło. — Zaraz wyjdę — zawołał. Wstał, skorzystał z nocnika i założył pozłacaną kolczugę. Zobaczył, że niebo już szarzeje na wschodzie. — Co się dzieje?—spytał wartownika. — Jeszcze nie wiemy, Wasza Wysokość. Zwiadowcy zaglądać przez kraty co są w okienkach strzelniczych i widzieć mnóstwo w mieście wojowników. Gdy świt, my wiedzieć, o co chodzi. — Bez wątpienia—odparł Krispos. — Trzeba się przygotować na najgorsze. Jego wojskowa orkiestra była w gotowości nocą i dniem. Poszedł do niej. — Grajcie pobudkę i zbiórkę—rozkazał. Gdy zabrzmiały bojowe nuty, wspiął się na palisadę, by się na wła- sne oczy przekonać, co się dzieje w mieście. 330 Zgodnie ze słowami wartownika, widać było jakieś poruszenie, ale trudno było się zorientować, jaka jest jego przyczyna. W czasie poża- ru murów drewniane bramy spłonęły ze szczętem, ale żelazne kraty ocalały. Za nimi można było dostrzec poruszające się cienie, ale to było wszystko, co wypatrzył, choć niebo przejaśniał już świt. Z tyłu narastał hałas oznaczający, że armia imperialna przygotowu- je się do walki. Żołnierze przerzucali się okrzykami; podoficerowie wywrzaskiwali komendy; dźwięczały miecze, kołczany i zbroje; konie parskały i kwiczały, protestując przeciw zaciskaniu popręgów. Na tle tej kakofonii rozbrzmiewała melodia sygnałów, coraz głośniejsza, w miarę gdy do dyżurnych dołączali kolejni orkiestranci. Wstało słońce. Krispos przeżegnał się i odmówił wyznanie wiary, podobnie jak większość żołnierzy, witających w ten sposób symbol swego dobrego boga. Mammianos podszedł do Imperatora i powiedział: — Wasza Wysokość, jeśli będąchcieli wyrwać się z okrążenia, to gdzie mamy stawić im czoło? Za palisadą, czy przed nią? — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, najmniejsze straty poniesiemy, wydając im walkę za palisadą—zastanawiał się Krispos. —Ale wte- dy będziemy musieli rozciągnąć naszą armię wokół Pliskavos, więc oni prawdopodobnie uderzą całą siłą w jedno miejsce i wyrwąsię na wol- ność. Obawiam się, że niestety, będziemy musieli zmierzyć się z nimi oko w oko. A co ty o tym sądzisz, Mammianosie? Mam cichą nadzie- ję, że spróbujesz mi to wyperswadować. Pucołowaty generał mruknął coś z niezadowoleniem: — Nie, Wasza Wysokość, niestety, masz rację. Miałem nadzieje, że to ty mnie, Imperatorze, przekonasz do tego pierwszego sposobu, ale widzisz całe związane z nim ryzyko równie dobrze, jak ja. —Zno- wu coś mruknął bez słów. — Pójdę wydać rozkazy. — Dziękuję, wielmożny panie. Sygnały się zmieniły. Zamiast „Wszyscy na zbiórkę", orkiestra zagra- ła „Stawać na pozycjach". Rozkazy oficerów nakładały się na muzykę: — Nie, nie w okopach, chłopcy. Dziś pokażemy tym dupkom, na co nas stać. Krispos samotnie przeciskał się przez ciżbę do swego namiotu. Tak jak się spodziewał, osiodłany Postęp już na niego czekał. Sprawdził, czy popręgi są dociągnięte, a potem wsunął lewą nogę w strzemię. Wsiadając na konia, przypomniał sobie, jak Mavros pomagał mu wy- brać tego wałacha, a potem zawzięcie się o niego targował. — Jeszcze jedno zwycięstwo, mój przybrany bracie. Jeszcze jedno 331 zwycięstwo, a pomszczę śmierć twoją i twojej matki —powiedział półszeptem. Przejechał przez otwór w palisadzie i zajął miejsce na środku armii, która błyskawicznie formowała front pod Pliskavos. Przez chwilę za- stanawiał się, czy nie można by jeszcze raz wysłać do miasta heroldów z żądaniem poddania się, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wkrótce barbarzyńcy ujawnią swoje zamiary. W chwili, gdy te myśli przemknęły mu przez głowę, kraty miejskich bram zaczęły wędrować nierównymi skokami do góry; jedna z nich, wypaczona z gorąca, zacięła się o metr od ziemi. Nie powstrzymało to jednak setek uzbrojonych Halogajczykow, którzy, zgięci we dwoje, wybiegali z Pliskavos. Z innych bram również wychodzili jasnowłosi wojownicy. — Nie wyglądają, jakby chcieli się poddać—zauważył Mammia- nos. — Absolutnie nie — zgodził się ponuro Krispos. Halogajczycy w pierwszym szeregu mieli ze sobą wielkie tarcze, które chroniły ich niemal od stóp do głów. Za tymi tarczami, tworzącymi ochronną ścia- nę, pozostali wojownicy zaczęli formować szyki. Krispos zaklął: — Gdyby wszyscy nasi ludzie byli już na miejscu, moglibyśmy ich zni- szczyć, zanim się sformują. — Zmierzył oddziały wroga niechętnym spojrzeniem. —Na boga, uderzmy na nich już teraz. Jako jeźdźcy, możemy wybrać sobie dogodne miejsce i właściwy moment do ataku. — Tak jest, Wasza Wysokość — Mammianos otworzył usta, by wydać rozkazy, i nagle zamilkł z wrażenia, wpatrując się w jednąz bram miejskich. Krispos spojrzał w tym samym kierunku i również oniemiał. Z bramy wyjeżdżał oddział Halogajczykow na koniach. — Myślałem, że oni nie potrafiąjeździć—powiedział. — Ja też nie — Mammianos wydał dziwny dźwięk, na poły kaszel, na poły śmiech. —Ale nie wyglądająna zbyt pewnych siebie. Halogajczycy dosiadali małych kubratyjskich koników, gdyż w Pliskavos były tylko takie wierzchowce. Niektórzy z jasnowłosych jeźdźców prawie ciągnęli nogami po ziemi. Sformowali nierównąhnię i dobyli mieczy i toporów. Z własnego doświadczenia na dziedzińcu Głównej Świątyni Krispos wiedział, że topór piechura jest kiepską broniądla jeźdźca. — Próbują się nauczyć czegoś nowego, co? — powiedział z namysłem Mammianos. —Dlatego są bardziej niebezpieczni albo raczej inaczej niebezpieczni niżMakurańczycy, którzy są świetni w tym, co robią, ale nigdy nie wprowadzajążadnych zmian. 332 —Jeśli chcą się uczyć, to zaraz zapłacą za pierwszą lekcję. — Kri- spos zwrócił się do kuriera. —Niech Bagradas wyśle jedną ze swoich kompanii naprzeciw tych jeźdźców. Zobaczymy, jak sobie dadzą radę. — Kurier odwrócił się z paskudnym uśmiechem na twarzy i pośpieszył zanieść rozkazy. Żołnierze Bagradasa, oddział łuczników i lansjerów, odpowiadają- cy liczbą Halogajczykom, wyjechali na pole niczyje, zatrzymali się i czekali. Po chwili Halogajczycy zrozumieli, że rzucono im wyzwanie. Wydali dziki okrzyk i ruszyli w stronę przeciwników. Videssańczycy, z bojowym hasłem na ustach, również popędzili przed siebie. Łucznicy kierowali końmi za pomocąkolan i raz za razem szyli z łuków. Kilku Halogajczyków spadło na ziemię. Kilkanaście zra- nionych koni poniosło i popędziło na tyły wraz z niedoświadczonymi jeźdźcami, którzy nie potrafili okiełznać swych wierzchowców. Łucznicy jednak nie mogli strzelać w nieskończoność; wreszcie oba oddziały starły się w bezpośredniej walce. Wtedy nadeszła kolej na lansjerów. Ich długie piki miały o wiele większy zasięg niż broń barba- rzyńców. Żołnierze Imperatora wysadzali wrogów z siodła, nie wcho- dząc w zasięg mieczy i toporów. Videssańskie wojsko do perfekcji opa- nowało także sztukę walki zespołowej, podczas gdy Halogajczycy, choć bili się w ten sposób jako piechota, w żaden sposób nie potrafili utrzy- mać szyku, gdy siedzieli na koniach. Krispos miał rację; północni wo- jownicy bardzo drogo zapłacili za naukę walki kawaleryjskiej. W końcu, mimo swego bohaterstwa, Halogajczycy nie byli w stanie opierać się dłużej. Zawrócili wierzchowce i popędzili pod osłonę swo- ich towarzyszy. Videssańczycy pognali ich śladem i ustrzelili z łuków jeszcze kilku przeciwników, zanim zawrócili. Oddziały Krisposa powi- tały ich grzmiącymi wiwatami. Halogajczycy, nie mając powodu do radosnych okrzyków, w ponurym milczeniu ruszyli do ataku na impe- rialnąarmię. — Muszą być naprawdę doprowadzeni do ostateczności, jeśli ata- kująnas konno, choć ledwie potrafią utrzymać się na swoich wierz- chowcach —zauważył Mammianos. — Nasza kawaleria wygrywała z nimi bitwę za bitwą, najpierw na południu, a teraz tutaj, za górami — odpowiedział Krispos. — Dopro- wadziliśmy ich tym do rozpaczy. Musisz także pamiętać, że już nie mająoparcia w Harvasie.—To znaczy, mam taką nadzieję pomyślał. — Ano, prawda — Mammianos spojrzał na niego z ukosa. — 333 Z tego, co słyszałem, możemy to zawdzięczać lady Tanilis i tobie, Wasza Wysokość. — To wyłącznie zasługa Tanilis — powiedział twardo Krispos. — Gdyby jej nie było u mego boku, szukalibyście teraz kandydata na nowego Imperatora albo, co bardziej prawdopodobne, wpadlibyście w takie tarapaty, że nie w głowie byłaby wam elekcja. Naprzeciw atakującym Halogajczykom ruszyły oddziały konnych łuczników. Trudno było chybić, mając przed sobą taki wielki cel, ale strzały wyrządziły przeciwnikom mniej szkód, niż Krispos oczekiwał; pierwsze szeregi barbarzyńców niosły owe olbrzymie tarcze. Pozostali osłaniali głowy małymi tarczami bojowymi, więc stosunkowo niewie- le strzał mogło ich trafić. Halogajczycy następowali, niepowstrzymani jak przypływ oceanu. Łucznicy cofnęli się. Zabrzmiał sygnał do szarży. Lansjerzy pochy- lili piki i wbili ostrogi w końskie boki. Najpierw powoli, a potem z coraz większą szybkościąrunęli hurmem na halogajskąpiechotę. — Nie będzie łatwo — ryknął Mammianos, przekrzykując tętent końskich kopyt. — Trudno; ważne, żeby się udało—zawołał w odpowiedzi Kri- spos. Oba wojska starły się na środku pola. Videssańscy kawalerzyści kłuli piechurów pikami, a ich wierzchowce przewracały i kopały prze- ciwników. Jednak, w odróżnieniu od starcia oddziałów konnych, tym razem żołnierze Imperatora nie zdołali uzyskać znaczącej przewagi, nawet przez krótkąchwilę. W bezpośrednim starciu haiogajskie topo- ry ścinały jednako ludzi i konie; barbarzyńcy szerokimi zamachami przecinali kolczugi, ciało i kość. Przez pewien czas linia frontu nawet nie drgnęła. Na miejsce zabi- tych Halogajczyków natychmiast zjawiali się następni i parli do przo- du, przełamując szarże lansjerów. Walczący po obu stronach starali się w miarę możliwości odciągać rannych w bezpieczne miejsce. Koń- skie i ludzkie zwłoki utrudniały walkę, nie pozwalając żywym na śmier- telne, bezpośrednie zwarcie. Z końca prawego skrzydła podniosły się okrzyki przerażenia, gdy barbarzyńcy, naśladując szkolny videssański manewr, próbowali oto- czyć skrzydło imperialnej armii. Po kilku pełnych napięcia minutach nadbiegł goniec i zameldował Krisposowi: — Wasza Wysokość, chyba ich zatrzymaliśmy. Ale wielu łuczni- ków musiało wyciągnąć szable z pochew, żeby osadzić w miejscu tych łobuzów. — Po to je mają—sucho odparł Krispos. 334 Videssańczycy wykrzykiwali jego imię bez końca. Ich drugi okrzyk miał drażnić przeciwników: „Gdzie jest Czarny Harvas?!". Halogajczycy nie używali tego imienia w walce. Najczęściej zagrze- wało ich do boju imię jakiegoś Svenkla. Krispos wkrótce się przekonał, kim był Svenkel. Olbrzymi mężczy- zna, nawet jak na halogajską miarę, wymachiwał mieczem, którego pozazdrościłby mu imperatorski kat. Nikt, kto stanął na drodze tego giganta, nie uchodził z życiem. Gdy niemal rozszczepił pierś videssań- skiego żołnierza jednym ciosem topora, wszyscy jego północni ziom- kowie, którzy byli świadkami tego uderzenia, zaczęli wykrzykiwać jego imię. Svenkel był nie tylko mistrzem oręża i siłaczem, ale także znał zwyczaje rycerskie, bo pomachał ręką wiwatującym, zanim rzucił się znowu w wir walki. —Może wysłać przeciw niemu jednego z naszych mistrzów? — spytał Mammianos. — A warto ryzykować?—odpowiedział Krispos. — Lepiej niech go załatwiąłucznicy. Wydaj im rozkaz, żeby strzelali aż do skutku. — To nierycersko—zaśmiał się generał—ale tak właśnie powinno się prowadzić wojnę. Zobaczymy, ile wytrzyma nasz dzielny Svenkel. Svenkel wyróżniał się jednak wśród swoich rodaków nie tylko nie- poślednią odwagą lecz także inteligencją. Gdy trzy czy cztery strzały wbiły się w jego tarczę jedna za drugą a kolejna odbiła się od jego hełmu, spostrzegł, że ktoś na niego poluje. W odróżnieniu od tego, co zrobiłaby większość jego kamratów, nie wycofał się jednak, ale po- prowadził grupę wojowników do ataku, wbijając się klinem w sam środek linii Videssańczyków, tam, gdzie stał oddział jego rodaków z gwardii Imperatora. Gwardziści nie oszczędzali się we wszystkich bitwach i potyczkach od chwili, gdy wojska znalazły się na południe od Imbros. Ci, którzy nie odnieśli poważniejszych ran, walczyli z bezgraniczną odwagą ale ' było ich coraz mniej. Klin Svenkla wbił się głęboko. Gdyby udało mu się przedostać przez szeregi gwardii, rozdzieliłby całą armię na pół. Krispos wyciągnął szablę i spojrzał na Mammianosa. Generał rów- nież dobył broni. Wzruszył ramionami. — No cóż, Wasza Wysokość, czasami trzeba się trochę rozruszać, ; choćby człowiek nie chciał. — No, to do roboty—Krispos podniósł głos, wołając: — Vides- sos! Spiął konia i skoczył w kierunku gwardzistów, których opór zaczy- nał słabnąć. Za nim ruszył Mammianos i grupa gońców. 335 Svenklowi opierała się tylko garstka Halogajczyków w barwach imperialnych. Pewnie już czuł smak zwycięstwa. Usta wykrzywił mu drapieżny grymas, gdy spostrzegł jeźdźców, śpieszących gwardii z pomocą. Nagle poznał, kto jedzie na czele tej zbieraniny i krzyknął do Krisposapo videssańsku: — Pojedynek wodzów! Sprawy nie poszły w końcu po jego myśli; w bitwie zwykle panuje taki chaos, że nawet bohaterom nie zawsze udaje się osiągnąć swój cel. Krispos toczył pojedynek o kilka metrów od Svenkla, z jakimś Halogaj- czykiem, niemal tak potężnie zbudowanym, jak jego wódz. Olbrzym zamachnął się toporem na Postępa, ale zanim wymierzył cios, Krispos omal nie dosięgnął jego twarzy szablą. Chybił, ale przeciwnik musiał się uchylić i nie zranił konia. Krispos ponownie ciął szablą. Tym razem poczuł, że ostrze zagłębiło się w ciało. Halogajczyk ryknął i rzucił się do ucieczki, zaciskając dłoń na rozciętym aż do kości przedramieniu. Gdy gwardziści ujrzeli, że Krispos bierze udział w bitwie, wstąpił w nich nowy duch. Ludzie Svenkla w dalszym ciągu walczyli jak stra- ceńcy, ale zostali zatrzymani. Halogajczycy z gwardii atakowali olbrzy- miego przywódcę jeden po drugim i jeden po drugim padali pokona- ni. Jego uderzenia były tak precyzyjne, że sam starczyłby za machinę oblężniczaj wydawało się, że to nie człowiek z krwi i kości, lecz potężna konstrukcja, poruszana za pomocąlin i sznurów. Gwardziści chcieli dostać Svenkla, a jego ludzie rozpoczęli polo- > wanie na Krisposa. Walczył rozpaczliwie, koncentrując się na jed- nym; aby pozostać przy życiu. Zdawał sobie sprawę, że nie jest mi- strzem sztuk walki, więc ucieszył się bardzo, gdy Geirrod przyszedł mu z pomocą, ustawiwszy się z prawej strony wierzchowca. Krok po kroku niektórzy żołnierze Svenkla zaczynali się cofać. Inni, z typowym dla Halogajczyków uporem, woleli zginąć na miejscu, niż zrobić choćby krok w tył. I ginęli, jeden po drugim, razem ze swoimi ziomkami z gwardii imperialnej i z videssańskimi kawalerzystami. W opisach kronikarzy, mówiących o tej bitwie, często pojawiało się słowo „pierwsza linia," ale w rzeczywistości miejsce, gdzie ścierały się obie armie, nie zasługiwało na taki termin. Były to po prostu gromady mężczyzn, którzy postękiwali, klęli, pocili się i przelewali krew w zawziętej walce. Krispos walił, ciął i tłukł—wiedząc, że większość z tych ude- rzeń jest nieskuteczna, bo ostrze szabli przecinało tylko powietrze albo ześlizgiwało się po kolczugach. Nie przejmował się tym; w takim tłoku po nikim nie można się było spodziewać lepszej szermierki. Nagle zobaczył, że tuż obok jakiś Halogajczyk zamierza się mie- 336 czem na gwardzistę, więc ciął wroga szablą. Ostrze broni wbiło się głęboko w przegub barbarzyńcy, który wypuścił topór, ryknął z bólu i obrócił się w jego stronę. Krispos zdumiał się, poznawszy Svenkla. On również był zdziwio- ny, ale ani zaskoczenie, ani ból nie odebrały mu przytomności umy- słu, gdyż zdążył osłonić się tarcząprzed następnym ciosem przeciwni- ka. Ale nie na wiele to się zdało. Topór Geirroda uderzył w tę tarczę raz, drugi... za trzecim uderzeniem, odłupał z niej kawał drewna. Gwar- dzista wymierzył jeszcze jeden cios. Trysnęła krew. Zbroja Svenkla zadźwięczała, gdy wojownik padł na ziemię. Żołnierze Krisposa wznieśli radosny okrzyk. Halogajczycy bili się równie dzielnie, jak przedtem, ale śmierć wodza wreszcie odebrała im nieco zapału. Wojownicy, którzy na początku walki tworzyli prowa- dzony przez Svenkla klin, wycofywali się coraz prędzej. Spostrzegłszy to, Geirrod zwrócił się do Krisposa: — Proszę teraz odejść na tyły, Wasza Wysokość. Zrobiłeś swoje; dalejjużmy. Krispos nie protestował. Nie miał zamiłowania do walki. Nauczył się także, że Imperator, podobnie jak generałowie i wyżsi oficerowie, bardziej przydaje się za linią frontu, skąd może kierować losami bitwy. Rozejrzał się w poszukiwaniu Mammianosa i z ulgą spostrzegł, że generał również wyszedł cało ze starcia. Jednak generał nie wywinął się tak gładko jak Krispos; obnażył zęby w grymasie bólu, niezgrab- nie starając się obwiązać prawe przedramię kawałkiem płótna, czerwo- nego od świeżej krwi. — Pomogę ci, zaczekaj — powiedział Imperator, chowając szablę do pochwy. — Mam obie ręce wolne. — Dziękuję, Wasza Wysokość. Tak, tak, trzeba mocno obwiązać. No, tak powinno być dobrze.—Generał potrząsnął głową: — Chyba mam szczęście, że to nie krwawy kikut. Wyszedłem z wprawy w walce wręcz. — A co to wcześniej mówiłeś? Że czasami trzeba się trochę rozru- szać? Ale taka prosta wojaczka już ci nie służy, co, generale? — Ano, prawda. I bardzo dobrze, bo dawno by mnie ktoś zabił — skrzywił się Mammianos. — Wprawdzie teraz umieram... ale jedynie z bólu, więc i tak wymigałem się tanim kosztem. Na samym końcu lewego skrzydła rozległy się przeraźliwe okrzyki. Obaj dowódcy popatrzyli w tamtą stronę. Przez chwilę niczego nie mogli się dowiedzieć, gdyż wszyscy kurierzy w dalszym ciągu poma- gali odpierać wojowników Svenkla. Z odległości kilkuset metrów nie 22 — Krispos z Yidcssos 337 można było rozróżnić, która z walczących stron triumfuje, a która krzy- czy z przerażenia. Krispos wykręcał szyję w lewo, bojąc się nade wszystko, że wre- szcie zobaczy cofających się Videssańczyków. Nigdzie nie było widać uciekających jeźdźców, co poczytał za dobry omen. Mimo to jednak przez kilkanaście minut tkwił nieruchomo na końskim grzbiecie, wpa- trzony w dal, dopóki wreszcie nie dojrzał pędzącego galopem z lewej strony jeźdźca. Uśmiech na twarzy kawalerzysty uspokoił go, zanim jeszcze usły- szał meldunek: — Imperatorze, otoczyliśmy ich! Sarkis przeprowadził zwiadow- cówprawąstronąi teraz mamy ich w okrążeniu. — Chwała dobremu panu—odpowiedział Krispos.—To właśnie chciałem usłyszeć. Wracaj do oddziału i powiedz oficerom, żeby wsparli Sarkisa tyloma ludźmi, ilu mogąposłać, nie osłabiając zanadto linii. — Wasza Wysokość, oni już to zrobili — odparł goniec. — To dobrzy żołnierze, a przynajmniej większość z nich—wtrą- cił Mammianos. Radosne wiadomości sprawiły, że zapomniał o bólu. — Dobry żołnierz, gdy widzi przed sobątakąszansę, nie czeka na rozkazy, tylko jąłapie w lot. — I bardzo dobrze — skomentował Krispos, uśmiechając się je- szcze szerzej niż kurier. —Nawet lepiej niż bardzo dobrze. Prawe skrzydło Halogajczyków złamało szyk znacznie prędzej, niż się tego spodziewał w najśmielszych marzeniach. Przeciwnicy mieli teraz do wyboru dwie, równie groźne w skutkach możliwości: albo zwrócić się przeciw napastnikom i dać się otoczyć, a wtedy nic nie powstrzyma Videssańczyków przed wdarciem się do Pliskavos, albo cofać się pod bramy miasta ryzykując, że chwiejna, prowizoryczna linia obrony zostanie przerwana przez nieprzyjaciela. Część z nich dała się otoczyć, część się cofała. Videssańczycy wie- lokrotnie przerwali obronę, zmuszając coraz więcej nieprzyjacielskich grup do podjęcia trudnej decyzji. Sarkis z łatwościąmógł zająć Pliska- vos, ale zamiast tego, powodowany okrutnym instynktem, nakazał swoimludziom i innym Videssańczykom, by zaatakowali przeciwnika od tyłu. Krispos mógł śledzić ten manewr, kierując się okrzykami pani- ki, które najpierw odzywały się ze zmasakrowanego prawego skrzydła Halogajczyków, potem ze środka, a w końcu z lewego skrzydła, czyli z jego prawej strony. Wkrótce z prawej rozległ się jeszcze jeden krzyk; to wiwatowali Videssańczycy. — Dobry boże, mamy ich w okrążeniu—powiedział Mammia- nos. —Teraz dopiero zacznie się rzeź. 338 Powiedział to beznamiętnie, jakby wyznaczał pracownikom na- stępne zadanie do wykonania. Imperialny kat miał podobnie rzeczo- we, śmiertelnie obojętne podejście do swojej pracy. Armia Imperatora ruszyła do dzieła z podobnym nastawieniem, me- todycznie rażąc wojowników z północy strzałami, kłując ich lancami i siekąc szablami. Zgodnie ze słowami Mammianosa, nastąpiła straszli- wa rzeź. W pewnym momencie wszyscy Halogajczycy rzucili się do ucieczki, wprost na żołnierzy Videssos, którzy stali między nimi a murami Pliskavos. Tu oddziały armii imperialnej były słabsze, więc olbrzymi wojownicy z dzikim wrzaskiem wyrąbali sobie drogę odwrotu. — Za nimi! — ryknął Krispos. Orkiestranci bez rozkazu zagrali sygnał „Do ataku". Nie na darmo byli żołnierzami i dostrzegli nadarza- jącą się okazję. Videssańczycy ruszyli w pościg za uciekającym wrogiem. Tu i ówdzie jakiś Halogąjczyk zatrzymywał się i stawiał opór. Takiego wojownika natychmiast otaczała grupa jeźdźców i roznosiła go w strzępy na szablach. Znacznie więcej wrogów zginęło od ciosów szablami i lancami w plecy. A niejeden, nie chcąc ginąć z rąk Vides- sańczyków, ani zdjąć hełmu w geście poddania, wbijał sobie własny miecz w brzuch albo sztylet między żebra. Krisposowi dreszcz prze- szedł po krzyżu na widok tych samobójstw. — Dlaczego oni to robią?—spytał Geirroda. — My, Halogajczycy, uważamy, mężczyzna ginie z ręki wroga, służy po śmierci — odpowiedział gwardzista. —Niektórzy chcą żyć po śmierci jako wolni ludzie, rozumiesz, Imperatorze? — Chyba tak—Krispos nakreślił znak słońca na piersi. Żałował, że Halogajczyków tak trudno nawrócić na wiarę w Phosa. Od czasu do czasu jakiś natchniony kaznodzieja ruszał do kraju Haloga głosić prawdę o dobrym bogu. Jeśli wykazał się odwagą, wojownicy zwykle darowywali go życiem, ale bardzo rzadko dawali się nawrócić, uparcie trwając przy własnych wierzeniach. Myśli te błyskawicznie przemknęły mu przez głowę i ulotniły się gdzieś. Teraz koncentrował się jedynie na szarży; żałował, że Sarkis nie obstawił bram Pliskavos swoimi ludźmi. Kilkunastu kawalerzystów popędziło w tamtą stronę, ale przeszkodziła im fala uciekających Ha- logajczyków. Wielu z nich stawiało opór nacierającym jeźdźcom, osła- i niąjąc odwrót swych towarzyszy. Krispos zaklął: —Gdybyśmy mieli gotowe drabiny, moglibyśmy wziąć miasto sztur- mem. Padłoby przy pierwszym ataku. 339 — Ano, pewnie tak, Wasza Wysokość — odparł filozoficznie | Mammianos. — Tyle, że w bitwie w polu drabiny do niczego się nie '? przydają, a tylko takiej bitwy żeśmy się spodziewali. To nie jest ro- I mans jakiegoś minstrela o bohaterskim księciu, który jest zawsze przy- i gotowany na wszystko. Gdyby tak było, nie przytrafiłaby mi się ta i rana—wskazał zabandażowane ramię. j Żołnierze Imperatora raz za razem szarżowali na ariergardę Halo- j gajczyków. Po pewnym czasie część wojowników wbiegła na mury } i zaczęła ostrzeliwać nieprzyjaciół i zrzucać na nich głazy. Pod taką i osłoną większość ich rodaków bezpiecznie schroniła się do miasta. • Żelazne kraty zatrzasnęły się Videssańczykom przed nosem. Dopiero gdy walka wygasła, Krispos zauważył, jak bardzo wydłu- i żyły się cienie. Słońce już niemal zachodziło. Popatrzył na pole bitwy, i ze zdziwieniem potrząsnął głowąi powiedział cicho: — Jak wielu Halogajczyków tu leży! — Tak jest zawsze, gdy przeciwnik zdecydowanie przegrywa — powiedział Mammianos. — Pamiętaj, Wasza Wysokość, że takąwła- > śnie monetą zapłacili za nasze zwycięstwo Agapetos i Mavros. — Pamiętam—odparł Krispos.—Bardzo dobrze pamiętam. Videssańczycy rozproszyli się po polu bitwy. Ściągali rannych ziom- ków do lazaretu, pod opiekę kapłanów-uzdrowicieli. Większość ran- nych Halogajczyków dostawała cios łaski w gardło. Zachowali życie tylko ci, którzy wyróżnili się szczególną odwagą, i ci, którzy, sądząc po wyglądzie, mogli się wykupić. Po polu wędrowali także weterynarze, zajmujący się rannymi wierz- chowcami. Wśród poległych krążyli także żołnierze i obdzierali zwło- : ki. Rosły stosy tarcz, zbyt wielkich i niewygodnych w użyciu dla jeźdź- ców. Widząc to, Krispos polecił je policzyć, żeby zorientować się, ilu przeciwników zginęło. Zastanawiał się też, po co kawalerzystom bojo- we topory i ciężkie miecze, które żołnierze wydawali się kolekcjono- wać z dużą satysfakcją. — Niektóre inkrustowane złotem i sporo kosztować —powiedział Geirrod, gdy podzielił się z nim tymi myślami. — A co do innych, Im- peratorze, to nawet wy, południowcy, chcecie pamiątkę, że pokonali- ście dzielnych ludzi. Nie sposób było się z tym nie zgodzić. Rozpoczęło się grzebanie poległych; dla zabitych Halogajczyków wykopano zbiorową mogiłę, a dla o wiele mniej licznych Videssań- czyków—osobne groby. Krispos polecił żołnierzom.usypać specjal- ny kurhan dla Tanilis, z dala od innych: — Postawcie na nim teraz drewniany znak—powiedział. — Gdy 340 w tym kraju na nowo zapanuje pokój i normalne życie, uczcimy ją pomnikiem z najpiękniejszego marmuru... choć to o wiele za mało. Żołnierze, którym polecił policzyć tarcze, zameldowali, że jest ich ponad dwanaście tysięcy. Wiedział, że aż tylu Halogajczyków nie mogło zginąć: część z nich porzuciła tarcze podczas ucieczki. Ale i tak liczba pokonanych wrogów była imponująca, szczególnie w porów- naniu ze stratami armii imperialnej, które nie przekroczyły dwóch ty- sięcy żołnierzy. Tego wieczoru, gdy wojsko wypoczywało w obozie, Krispos po- szedł porozmawiać z halogajskimi jeńcami. Ponurzy mężczyźni siedzieli w kręgu, pod strażą łuczników, odziani jedynie w płócienne spodnie i tuniki; ich zbroje stały się łupem zwycięzców. Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem. Niektórzy rzucali pogardliwe spojrzenia swoim rodakom, służącym w gwardii Krisposa. Imperator obojętnym głosem powiedział: — Potrzebuję kogoś, kto rozumie po videssańsku. Chcę, żeby mnie wysłuchał i powtórzył moje słowa waszym towarzyszom w Pliskavos. Czy jest ktoś chętny? W odpowiedzi podniosło się kilkanaście dłoni. Krispos wybrał so- lidnie wyglądającego mężczyznę, w którego jasnej czuprynie i brodzie błyszczały nitki siwizny. — Jak się nazywasz?—zapytał. — Jestem Soribulf, Imperatorze Videssańczyków—odpowiedział Halogajczyk uprzejmym tonem, ale bez wyszukanej grzeczności, ty- powej dla południowców. — Zatem, Soribulfie, powiedz swoim wodzom w Pliskavos, że jeśli oddadząmi miasto i puszczą wolno wszystkich videssańskich jeńców, pozwolę im przepłynąć na północny brzeg Astris, bez przeszkód ze strony mojej floty. — My, Halogajczycy, nikomu się nie poddamy—powiedział So- ribulf, prostując się dumnie. — Gdyby nie to, że pogrzebaliśmy już wszystkich Halogajczyków, którzy dzisiaj zginęli, pokazałbym ci, ilu ich było —odparł Krispos. — Jeśli się nie poddacie, zginą wszyscy wasi ludzie w Pliskavos. Myślisz, że nie weźmiemy miasta szturmem? Mamy machiny oblężnicze i statki, które plująogniem. Soribulf wydął usta, jakby chciał przełknąć jakiś gorzki kąsek. — Czy można ci zaufać, że nas nie spalisz, kiedy będziemy bez- bronni na łodziach? — Nie łamię danego słowa — odpowiedział Imperator. — W odróżnieniu od czarnego maga, który wam przewodził. — Prawdę mówisz, Imperatorze Yidessańczyków. Powiedział nam, 341 że wy się spalicie na murach, ale to naszych wojowników kąsały jasne płomienie. A potem przestał nam pomagać. Niektórzy mówią że uciekł. Nie wiem, czy to prawda, ale nie widziałem go dziś, gdy miecze poszły w ruch. — Powtórz swoim ziomkom te słowa wraz z moim ostrzeżeniem — nalegał Krispos. Soribulf kołysał się w przód i w tył. — On rozpacza — szepnął jeden z gwardzistów. Soribulf powie- dział coś w swoim ojczystym języku, a gwardzista przetłumaczył: — Przeminęła chwała halogajskiego oręża. Czy mamy się niechlubnie poddać ludziom z Videssos i zawieźć swą klęskę przez fale do domu? Taka hańba nigdy nie była naszym udziałem, gdyż chwalebniej jest samemu zwyciężyć lub zginąć. — A więc gińcie, jeśli chcecie dalszej walki — powiedział Kri- spos. —Czy mam wybrać innego posłańca? — Nie. — Soribulf odparł w języku Imperium. — Zaniosę te sło- wa mojemu ludowi. Ale nie wiem, czy zechcą ich słuchać. Krispos dał znak łucznikom, którzy pilnowali jeńców: — Wyprowadzić go za wały. Niech idzie do Pliskavos. — Zwrócił się do Soribulfa: —Jeśli twoi wodzowie zechcąrozmawiać o poddaniu się, niech jutro z samego rana zawieszą nad główną bramąpomalowa- nąna biało tarczę. — Powtórzę i to—oświadczył Soribulf, a strażnicy wyprowadzili go z obozu. Krispos polecił Kanarisowi, by jego dromony krążyły poAstris od świtu, przypominając oblężonym, że nie ma dla nich drogi ucieczki. Potem, choć cała armia świętowała wielkie zwycięstwo, Krispos po- szedł spać. Następnego dnia rano, ledwie się obudził, wyszedł spojrzeć na mury Pliskavos. Maszerowali po nich halogajscy wartownicy, ale bia- łej tarczy nie było widać. Rozgniewany, polecił przygotować do sztur- mu machiny oblężnicze. — I nie kryjcie się za bardzo z tym, co robicie, dobrze? — powie- dział żołnierzom. Halogajczycy obserwowali z murów, jak inżynierowie ostentacyj- nie sprawdzają liny i konstrukcje, jak upewniająsię, że zgromadzono dosyć głazów i olbrzymich strzał, i jak wpatrująsię w mury, planując najlepszy tor lotu i cel dla swoich pocisków. Rosa jeszcze nie obe- schła, gdy na murze pojawiła się biała tarcza. — Dobra nasza — westchnął z ulgą Krispos. Szturm miasta ko- sztowałby życie wielu żołnierzy, mimo że mieliby walczyć przeciwko 342 zwykłym przeciwnikom, nie wspieranym magią. — Osiodłajcie Postę- pa—polecił gwardzistom. — Pojadę rozmawiać z ich wodzem. — Ale nie sam! —padła natychmiastowa odpowiedź. —Jeśli nie- przyjaciel zrobi wycieczkę... — Nie zamierzałem jechać sam—odparł łagodnie Krispos—i to nie z obawy przed zdradą ani nie po to, by przydać sobie godności. Podjechał pod mury Pliskavos w eskorcie całej swej halogajskiej gwar- dii. Kompania videssańskich łuczników osłaniała gwardzistów z flanki. Jeźdźcy napięli łuki, by były w każdej chwili gotowe do strzału. Imperator zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od murów. — Kto będzie ze mnąrozmawiał? — zawołał. Jeden z Halogajczyków wyszedł na niższą cześć muru. — Jestem Ikmor—odkrzyknął. — Ludzie w twierdzy sami posłu- szni. Dobrze mówił po videssańsku. Jego następne słowa wyjaśniły, dlaczego: — Wiele lat temu, w młodości, służyłem w stolicy w gwardii Au- tokraty Rhaptesa. Dlatego umiem mówić po waszemu. — Aha, służyłeś ojcu Anthimosa? To dobrze—odparł Krispos. — Soribulfprzedstawił ci moje warunki. Czyje przyjmiesz, czy będziesz toczył walkę, wiedząc z góry, że jąprzegracie? — Twardy z ciebie człowiek, Imperatorze Videssańczyków, tward- szy niż był Rhaptes—odpowiedział Ikmor. — Przez całą noc rozpa- czałem nad zniszczeniem naszej wielkiej armii i biłem się z myślami, nie wiedząc, czy się poddać, czy walczyć dalej. Ale w końcu zrozumiałem, że trzeba się poddać, choć gorzki to dla mnie wniosek, gorzki jak dzie- gieć. Wodzowi nie przystoi smutek, gdy musi wytężyć siły, by ocalić życie swoich wojowników. — Mądrze mówisz—oświadczył Krispos. Rzeczywiście, musiał spędzić wiele czasu w Videssos, pomyślał. Nieobyty w świecie Halo- gajczyk nigdy by nie patrzył na wojnę tak perspektywicznie. Wódz obrócił się i zawołał coś w swoim języku. Krata w bramie, nad którą stał, zgrzytnęła i zaczęła unosić się do góry. Zaczęli zza niej pojedynczo wychodzić obdarci, ciemnowłosi mężczyźni, bladzi i wychudzeni po długiej niewoli. Niektórzy przecierali oczy, jakby ra- ziło ich światło dzienne. Gdy spostrzegli powiewający nad głowąKri- sposa sztandar Imperium, wydali radosny okrzyk i popędzili ku niemu. Krisposowi oczy zaszły łzami. Zwrócił się do towarzyszącego mu oficera kawalerii: — Zabierzcie ich do obozu. Dajcie im jeść i coś do ubrania. I niech 343 się nimi zajmą kapłani-uzdrowiciele; ci, którzy się jeszcze do cna nie wyczerpali opiekąnad rannymi. Kapitan zasalutował i oddelegował pluton jeźdźców do opieki nad oswobodzonymi jeńcami. Gdy wszyscy Videssańczycy już wyszli z Pliskavos, brama natych- miast zamknęła się znowu. Ikmor zapytał: — Imperatorze Videssańczyków, my też wyjdziemy z miasta, ale skąd mamy wiedzieć, że nie potraktujesz nas tak... tak...—zawahał się, ale musiał to powiedzieć: — ...jak my potraktowaliśmy Imbros? — Nie ufasz mojej obietnicy?—zapytał Krispos. — Nie w tej sprawie—natychmiast odpowiedział Ikmor. Krispo- sa na chwilę ogarnęła wściekłość, ale potem zrozumiał Halogajczyka; jego ziomkowie popełnili czyny wołające o pomstę i nic dziwnego, że sięjej obawiali. — Wyjdziemy w zbrojach i z bronią, żeby móc ocalić życie w potrzebie —zaproponował Ikmor. — Nie—odparł Krispos. — Moglibyście nas zaatakować przez zaskoczenie. — Pogładził się z namysłem po brodzie. —A co byś po- wiedział na to, wodzu Halogajczyków? Weźmiecie ze sobą miecze i topory, ale zostawicie tarcze, kolczugi zaś zwiniecie i zabierzecie jako bagaż, na plecach. Teraz Ikmor musiał się zastanowić. W końcu powiedział: — Niech i tak będzie. Broń będzie nam potrzebna przeciw Kha- morthom, gdy będziemy wędrować przez ich stepy do kraju Haloga. Jeśli szczęście nam dopisze, pomyślał Krispos, koczownicy mogą dobrze przerzedzić halogajskie szeregi, zanim dotrą do swojej pół- nocnej ojczyzny. Potem jasnowłosi wojownicy będą się dobrze za- stanawiać, zanim znowu wyruszą przeciwko Yidessos. Właściwie, można by pomóc szczęściu... — Jeszcze jedno, dzielny Ikmorze — powiedział na głos. — Czego sobie życzysz, Imperatorze Videssańczyków? — Opuścicie Pliskavos tą samą bramą przez którą wypuściliście jeńców. Postawię przy niej moich magów, żeby Harvas Czarna Szata przypadkiem nie przekradł się pośród wojowników. Ikmor zaśmiał się nieprzyjemnie: — To trzeba było najpierw sprawdzić jeńców, nieprawdaż? Krispos zagryzł wargi: Halogajczyk miał rację. Ikmor mówił dalej: — Ale zrobimy, jak sobie życzysz, przede wszystkim ze względu na swoje dobro. Jeśli znajdziesz Harvasa, wydaj go na ucztę naszym to- porom, gdyż nas zdradził. — Tu odezwał się w swoim języku do ludzi 344 na murach, którzy zaczęli gniewnie krzyczeć i potrząsać bronią w sposób, który nie pozwalał wątpić w ich opinię na temat Harvasa. Krispos spytał: — Jeśli tak go kochacie, dlaczego przedtem nie zwróciliście się przeciw niemu? — Przedtem, Imperatorze Videssańczyków, prowadził nas do zwy- cięstwa i pomagał nam się osiedlić w tym pięknym kraju. Nawet wódz o sercu kruka-ścierwojada dba o swoich wojowników. Ale gdy jego płomienie zwróciły się przeciw nam, gdy potem zniknął nam z oczu, zamiast stanąć do walki jak prawdziwy mąż by uczynił, okazało się, że to nie kruk-ścierwojad, jeno rozbryźnięta biała kulka odchodów, którą taki ptak zostawia, gdy się już najadł i haniebnie ucieka. Wielu Hajogajczyków na murach—ci, którzy znali videssański, do- myślał się Krispos—gwałtownie przytakiwało, podobnie jak niektórzy żołnierze Krisposa, pełni podziwu dla wymowności Ikmora, który spo- niewierał swego wroga, nie uciekając się do ordynarnych słów. — Jeśli się zgodzisz, Ikmorze, jutro magowie stanąpod bramą— zaproponował Krispos. — Nie, Imperatorze. Daj nam cztery dni—odpowiedział Ikmor. — Użyjemy drewna z miasta do budowy tratew, wyniesiemy je przez nadrzeczne bramy i zakotwiczymy przy nabrzeżach. — Jeśli spróbujecie ucieczki przed terminem, dromony was spa- lą—ostrzegł Krispos. — Widzieliśmy już, jak plująpłomieniami i zioną ogniem. Będzie- my przestrzegać umowy, Imperatorze Videssańczyków. — A więc zgoda. — Krispos zasalutował Ikmorowi po videssań- sku, przykładając do serca dłoń, zaciśniętą w pięść. Nie zdziwił się, gdy Halogajczyk odpowiedział tym samym. Wycofał się do obozu tak szybko, jak na to pozwalał ceremoniał, a nawet nieco szybciej i natychmiast wezwał do siebie Zaidasa. Gdy skończyli rozmowę, na twarzy młodego maga również pojawi- ło się zaniepokojenie. — Tak jest, Wasza Wysokość, zajmę się tym natychmiast—po- wiedział. —To by było straszne, gdyby przeklęty Harvas wykorzy- stał nieszczęsne położenie naszych ludzi. Ale jeśli jest wśród nich, na pewno go wyczuję. Młody człowiek, z wyrazem determinacji na twarzy, prawie wy- biegł z namiotu. — Weź pluton żołnierzy, może nie skończyć się na uczuciach — zawołał zanim Krispos. Zaidas nawet się nie odwrócił, tylko machnął ręką na dowód, że dosłyszał radę. 345 Przez resztę dnia Krispos się denerwował nasłuchując, czy nie usły- szy jakichś niepokojących odgłosów z miejsca, gdzie siedzieli uwol- nieni Videssańczycy, objadając się po uszy, rozmawiając i radując się swobodą. Denerwował się także, że nic takiego nie sryszy, bo mogło to oznaczać, że Harvasowi udało się przechytrzyć Zaidasa. Ale o zachodzie słońca młody mag zameldował: — Nie ma go tu wśród naszych ludzi, Wasza Wysokość. Przysię- gam na dobrego, miłosiernego boga. Jeśli z Pliskavos nie wyszedł nikt inny, możemy spać spokojnie. Oficerowie i żołnierze, którzy zajmowa- li się tągrupą, sąpewni, że to wszyscy uwolnieni jeńcy. — Chwała dobremu bogu—odpowiedział Krispos. Nie miał cał- kowitej pewności, czy Harvas nie podszył się pod jakiegoś jeńca, ale w ogóle, im bardziej się starzał, tym mniej był pewien swego. Kiwnął głową i powiedział do maga: — Przygotuj się razem z kolegami do przeglądu wychodzących z miasta Halogajczyków. — Będziemy w pełnej gotowości — obiecał Zaidas. — Gdyby Harvas był w pełni sił, miałby szanse w tej walce. Ale Harvas osłabio- ny po walce z Tanilis... —jego głos zmiękł, ale oczy groźnie błyska- ły...—to małe piwo, jak mówią. Jeśli nawet tamjest, to go wykurzymy. — Dobrze. Krispos zwykle nie bywał mściwy, ale tym razem chciał dostać Harvasa w swoje ręce, by odpłacić mu godnie za wszystkie cierpienia Videssańczyków. Potem przypomniał sobie jednak stare przysłowie: .jeszcze skóra na niedźwiedziu". Halogajczycy w Pliskavos nie sprawiali wrażenia, jakby chcieli ła- mać uzgodnione warunki kapitulacji. Kanaris doniósł, że rzeczywiście budujątratwy. Mimo to Krispos wstrzymał się z wysłaniem do stolicy wiadomości o zwycięstwie. Najpierw chciał złapać niedźwiedzia—to znaczy w tym przypadku wysłać go na drugi brzeg Astris—a potem dopiero o tym opowiadać. Czwartego dnia rano rozkazał całej armii podejść pod Pliskavos. Żołnierze byli w pełnym uzbrojeniu, gotowi do walki. Przy każdej bra- mie stanęły liczne oddziały. Na ten widok Mammianos kiwnął głową z zadowoleniem: — Jak zobaczą, że jesteśmy gotowi na wszystko, nie będąpróbo- wać brzydkich sztuczek. Zaidas i jego koledzy stanęli na swoim miejscu przy głównej bramie i machnięciem ręki powiadomili Krisposa, że sągotowi. Imperator zaj- rzał do miasta przez żelazne pręty; wewnątrz stały liczne szeregi zbroj- nych mężczyzn. Krata podniosła się z przeraźliwym skrzypieniem. Z bramy wyszedł jeden samotny mężczyzna, minął videssańskich 346 magów, nie zaszczycając ich spojrzeniem, i skierował się prosto tam, gdzie powiewał sztandar Imperatora. Zasalutował Krisposowi: — To ja, Ikmor. Odpowiadam przed tobąza moich ludzi. Zrobisz ze mną, co zechcesz, jeśli cię zdradzimy. — Wracaj do swoich—odpowiedział Krispos. — Nie prosiłem cię o gwarancje. — Wiem. Ale mimo to daję ci je, w imię honoru. Zostanę. Krispos znał Halogajczyków zbyt dobrze, by dyskutować z nimi w sprawach honorowych. — Jak sobie życzysz, panie—odpowiedział, odczepił od pasa ma- nierkę, zamieszał płyn i podał jąlkmorowi: —Napij się ze mną wina. — Dobrze.—Ikmor wypił. Kilka kropel spadło na jego białą tuni- kę, która i tak nie była zbyt czysta. Starszawy Halogajczyk był pro- porcjonalnie zbudowany, miał zadarty nos i szare oczy. Czubek gło- wy mu wyłysiał, ale za to zapuścił długie włosy nad uszami. Wąsy miał również długie, choć brodę przystrzygł dość krótko. W uszach tkwiły mu grube złote kolczyki wysadzane perłami, których Iakovit- zes z pewnością by mu pozazdrościł, pomyślał Krispos. Po chwili wódz barbarzyńców oddał mu pusty bukłak. Halogajczycy wychodzili z bramy po kilku naraz, mijając Zaidasa i pozostałych magów. W porównaniu z większością z nich, Ikmor wyglądał niezwykle schludnie. Wielu z nich miało oparzenia, odnie- sione przy pożarze murów i rany bitewne z ostatniej potyczki. Gniew- nie wpatrywali się w swoich videssańskich pogromców, jakby nie wie- rząc, że przegrali tę wojnę. Krispos patrzył na nich i sam się zastanawiał, jak mu się udało ją wygrać. Potężni, dzicy Halogajczycy byli jakby stworzeni do walki. Dla Videssańczyków wojenne rzemiosło było czymś o wiele mniej na- turalnym. A jednak w końcu wyszkolenie odniosło triumf nad instynk- tem walki. Mammianos widocznie też o tym myślał, bo powiedział: — Chcieliby jeszcze raz spróbować wojny z nami. Widać to po ich oczach. — Nie przyjdzie im to tak łatwo—odpowiedział Krispos. — Bę- dziemy władać całym krajem, aż poAstris. Flotylla dromonów będzie patrolować rzekę. Na ich miejscu wolałbym nie próbować przeprawy w takich warunkach. Jego słowa były przeznaczone i dla Ikmora, i dla Mammianosa. Ką- tem oka spostrzegł, że kąciki ust Halogajczyka wyraźnie opadły. A więc zrozumiał, o co chodziło. W pewnym momencie z szeregu wyłamał się jeden z wojowników 347 i podszedł do Krisposa, dotykając swego miecza. Gwardziści sprężyli się | w milczeniu, gotowi zarąbać śmiałka. Ale Halogąjczyk zatrzymał się ) w bezpiecznej odległości i wygłosił gromkąprzemowę w swoim języku. — Czego on chce?—spytał Krispos Ikmora. i Ikmor posmutniał jeszcze bardziej. — Chce ci służyć, Imperatorze Videssańczyków. — Jak to? Dlaczego? ' Ikmor powiedział coś do wojownika, a potem wysłuchał jego od- ] powiedzi: — Mówi, że nazywa się Odd syn Akiego, i że chce walczyć tylko ' w jednym szeregu z najlepszymi żołnierzami świata. Do tej pory my- i ślał, że sąnimi jego ziomkowie, ale wy nas pokonaliście, więc sądzi, że ?', był w błędzie. — Znajdzie się miejsce dla niego—odparł Krispos z uśmiechem. Ikmor przetłumaczył. Odd syn Akiego skłonił głowę przed Imperato- \ rem i usunął się na bok. Zaopiekował się nim jeden z videssańskich oficerów. W miarę upływu dnia, coraz więcej Halogajczyków prosiło o pozwolenie wstąpienia do armii Imperatora, w większości z tego sa- mego powodu, co Odd. Do czasu, gdy ostatni wojownik z północy opuścił Pliskavos, Krispos zebrał całkiem spory oddział rekrutów. Ik- mor odwrócił się do nich tyłem. Halogajczycy maszerowali pod murami w stronę nabrzeży. Tam cze- kały na nich kolejne dowody potęgi Imperium: dromony Kanarisa stały nieruchomo na rzece jak jastrzębie, unoszące się nad mysią dziurą. Krispos podjechał na brzeg rzeki, by obserwować, jak Halogajczy- cy odpływają. Ikmor stał u jego boku. Dwóch gwardzistów cały czas starało się stać między Imperatorem a halogajskim wodzem. Pierwsza tratwa barbarzyńców popłynęła w poprzek rzeki około po- łudnia. Przez całą drogę towarzyszył jej jeden z dromonów, wymie- rzywszy w nią tubę machiny ognistej. Tratwa była całkowicie zdana na łaskę i niełaskę okrętu—co do tego nikt nie miał wątpliwości. Ta pierw- sza przeprawa najdobitniej wskazywała zwycięzców i zwyciężonych. Od nabrzeża odpływały kolejne tratwy. Nie wszystkie były piloto- wane przez dromony przez całąprzeprawę, ale okręty cały czas czu- wały w gotowości. Zniszczenie dłubanek, które w swoim czasie pły- nęły na pomoc Pliskavos, było nierówną walką. Zniszczenie tych tratw, byłoby zwykłąmasakrą. Zaidas przecisnął się przez tłum do Krisposa: — Wasza Wysokość, wszyscy Halogajczycy przeszli tuż obok mnie. Nie wyczułem obecności Harvasa. 348 — A więc idź odpocząć — odpowiedział Krispos. Młody mag zawsze był szczupły, ale teraz wychudł jak szczapa. Mimo to, próbował protestować: —Powinienem iść do miasta, aby sprawdzić, czy Harvas się gdzieś tam nie kryje...—rozdzierające ziewnięcie odebrało nieco siły jego słowom. — Jesteś tak wyczerpany, że prędzej zaśniesz, niż go znajdziesz — odpowiedział Krispos. — Inni magowie będą czuwać przy wszystkich bramach. Nie wyjdzie z miasta. —Krispos ze wszystkich sił starał się wyglądać jak srogi tyran. Nie za bardzo jednak mu się to widać udało, bo Zaidas puścił do niego oko. Ale potem skierował się w stronę obozu, a o to przecież chodziło. Tego pierwszego dnia halogajskie tratwy przewiozły przez rzekę tylko niewielką część wojowników. Ci, którzy pozostali na południo- wym brzegu, rozbili obóz pod murami Pliskavos. Na przeciwległym brzegu widać było światła ognisk, które palili ich ziomkowie. Między obiema grupami całą noc pływały po rzece imperialne dromony. Videssańscy łucznicy przez całąnoc strzegli południowego brzegu rzeki na wypadek zdrady. Większa część armii wróciła jednak do obo- zu, za palisadę. W czasie wieczornej odprawy Sarkis chytrze spojrzał na Krisposa i powiedział: — Czy mogę ujawnić zgromadzonym myśli Waszej Wysokości? — Proszę bardzo—zgodził się Krispos. — Chciałbyś, Imperatorze, żeby jakaś większa banda Khamorthów natrafiła na wędrujących na północ Halogajczyków i dokończyła za nas robotę. — Kto? Ja? — tym razem Krispos próbował przybrać minę urażo- nej niewinności. — To by było okrucieństwo, tak źle życzyć wrogo- wi, z którym dopiero co zawarło się pokój. — Tak, tak, to prawda, Wasza Wysokość — w oczach Sarkisa pojawiły się psotne błyski. — Tylko zdaje mi się, Imperatorze, że wi- działem, jak wysyłasz kilku jeźdźcówna północ, za rzekę. Albo chcesz, żeby towarzyszyli Halogajczykom do domu, albo posłałeś ich z wiadomością do jednego z khaganów. — Nie do jednego — przyznał Krispos. — W jednym klanie było- by za mało ludzi, żeby ryzykować potyczkę z tak liczną armią. Ale trzy-cztery klany naraz mogą spróbować w nadziei, że zapłacimy im złotem za tę przysługę. Wolę tracić złote monety niż żołnierzy; już i tak za wielu ich oddało życie w tej wojnie. Oficerowie wydali cichy pomruk aprobaty. Bagradas zwrócił się do Krisposa ze słowami: 349 —Wasza Wysokość, zachowujesz się, jak przystało prawdziwemu Autokracie Videssańczyków. Reszta dowódców przytaknęła z powagą. Krispos czuł, jak puch- nie z dumy. Sarkis zapytał: — A gdyby Ikmor chciał od ciebie obietnicy, że nie wyślesz po- słańców do Khamorthów, to co byś zrobił, Wasza Wysokość? — Dotrzymałbym słowa—odparł Krispos. —Ale ponieważ sam na to nie wpadł, ja nie musiałem tego tematu poruszać. — Tak, tak, typowy Videssańczyk—mruknął Sarkis, przypomi- nając tym Krisposowi o swoim vaspurakańskim pochodzeniu. Po chwili jednak złagodził swoje słowa: — Nie winię cię za to, Imperatorze, bo widziałem, ile krzywd wyrządzili całemu Imperium. Zasłużyli na wszy- stko, co im się przytrafi. Oficerowie ponownie przytaknęli, wydając gniewne okrzyki. Ale Krispos zapytał tylko: — Jak to, „co im się przytrafi"? Zapomniałeś o Imbros? W namiocie nagle zapadła cisza. Krispos odetchnął z ulgą. Nikt z wyznawców Phosa, gardzących Skotosem, nie byłby w stanie na- wet w wyobraźni zgotować swojemu wrogowi losu, jaki spotkał mie- szkańców Imbros; niezależnie od zbrodni popełnionych przez tego wroga. Imperator był zadowolony, że żaden z jego oficerów nie zapa- miętał się do tego stopnia w swym pragnieniu zemsty. Następnego ranka Zaidas prawie doszedł do siebie. Razem z innymi magami zaczął przeczesywać Pliskavos w poszukiwaniu Harvasa Czar- nej Szaty. Magom towarzyszył liczny oddział zbrojnych; wprawdzie Halogajczycy opuszczali miasto i teraz przeprawiali się przezAstris, ale w mieście pozostali jego dawni mieszkańcy, jeszcze sprzed okupa- cji Harvasa. Oddział ubezpieczający nie byłby tak duży, gdyby Krispos nie po- stanowił dołączyć do magów. Chciał być przy śmierci Harvasa, gdyby go napotkano, ale przede wszystkim pragnął ocenić, czego będzie po- trzebowało miasto, by po wielowiekowej okupacji Kubratoi i najeździe Harvasa z północy, powrócić do godności stolicy prowincji. Na początku, pomyślał wstrząśnięty, że wszystko trzeba będzie spalić aż do fundamentów, oczyścić teren i zacząć budowę od nowa. Poża- ry, wywołane przez ogień na murach, trochę w tym pomogły, ale wie- le jeszcze pozostało do zrobienia. Wszędzie stały na pół spalone drew- niane budynki. W powietrzu wisiał zapach spalenizny i gnijącego, osmalonego mięsa. Raz, czy dwa razy, w ciemnych, zrujnowanych zaułkach na moment pojawili się ludzie, obserwujący przybyszów. 350 Krispos kątem oka spostrzegł błysk broni i z zadowoleniem pomyślał o swej uzbrojonej eskorcie. — I to było kiedyś duże videssańskie miasto? — zapytał, kręcąc głową. — Nie mogę w to uwierzyć. — To prawda, Wasza Wysokość — odpowiedział Zaidas. — Spójrz, Imperatorze tu mamy kamienny budynek, tu następny, a tam resztki trzeciego. Podobna robota, jak w naszym Videssos. A ulice, przynajmniej niektóre, w dalszym ciągu są rozmieszczone na planie czworokąta, tak jak u nas. — Znasz się na planowaniu przestrzennym? Nie tylko na magii? — spytał Krispos. Zaidas zaczerwienił się: — Mój starszy brat jest budowniczym. — Jeśli jest tak dobry w swoim fachu, jak ty w swoim, to zaliczył- bym go do mistrzów — powiedział Krispos powodując, że policzki młodego człowieka znowu poróżowiały. W miarę zbliżania się do centrum, napotykali coraz mniej spalo- nych budynków. Coraz więcej mieszkańców wychodziło na ulicę, by się im przyglądać. Wygląd niektórych zdradzał kubratyjskie pocho- dzenie: byli mocno zbudowani, a mężczyźni nosili gęste brody. Inni, szczuplejsi, o ostrzejszych rysach, bardziej przypominali videssańską biedotę. Wszyscy przyglądali się żołnierzom, magom i Imperatorowi, jakby w oczekiwaniu na nowe nieszczęścia, które niechybnie spadną na ich głowy z powodu tych obcych. — Jak zamierzasz wyczuć Harvasa pośród tych ludzi i innych, którzy się ukrywają?—Spytał Krispos. — Chyba będę musiał przejechać przez całe Pliskavos — odparł Zaidas. —Znam odór jego magii i znam tę pustkę, którąon się zwykle maskuje. Ale żeby to wyczuć, będę musiał podejść bardzo blisko. Dzięki pani Tanilis moc Harvasa nie jest nawet cieniem jego poprzedniej siły. — Jeśli w ogóle jeszcze istnieje—dodał Krispos. — Tak jest, Wasza Wysokość. Jeśli w ogóle istnieje. W sercu Pliskavos znajdował się park, a w nim pięknie zdobiony drewniany pałac, niegdyś rezydencja khaganów Kubrat. Teraz nad drzwiami ktoś wyciął w drewnie nowy symbol: bliźniacze błyskawice o trzech zębach. Zaidas wskazał na nie palcem: — To znak Skotosa! —i nakreślił na piersi słoneczny symbol. Krispos zrobił to samo. — A więc tu była jaskinia Harvasa?—zapytał. — Tu kiedyś była jego jaskinia—zgodził się Zaidas. — Ciesz się, 351 Wasza Wysokość, że nie potrafisz odczuć, jakie fluidy pozostawiła tu jego moc. Mag się zamyślił. — Może on się tu skrył w nadziei, że nikt w tym wielkim smrodzie z przeszłości nie zauważy jego obecnego brzydkiego zapaszku. Musi- my dokładnie przeszukać ten budynek. Niewysoki, mocno zbudowany mag w średnim wieku, imieniem Gepas, poruszył się w siodle i powiedział: — Bądź uprzejmy zapamiętać, że nie jesteśmy twoimi sługami, Za- idasie. — Czy jesteście sługami Imperium, Gepasie?—spytał ostro Kri- spos. Zdziwiony mag popatrzył na niego i po chwili spuścił oczy. Przytaknął ruchem głowy. — Todobrze—powiedział Imperator karcącym tonem.—Boprzez chwilę miałem wątpliwości, czy chciałeś powiedzieć, że słowom Zai- dasa brak rozsądku, czy po prostu żałowałeś, że nie odezwałeś się pierwszy? Czy twoim zdaniem należy zbadać pałac Harvasa, czy nie? — Należy, Wasza Wysokość—zgodził się Gepas. — A więc zróbmy to. — Krispos podjechał pod budynek i uwiązał konia przy wejściu. Żaden z magów ani gwardzistów nie chciał nawet słyszeć o tym, by Krispos pierwszy wszedł do pałacu. Imperator myślał, że drzwi będązamknięte, ale jeden z żołnierzy otworzył je lekkim pchnięciem. Zaidas zwrócił się do Gepasa i zapytał uprzejmie, jakby nie słyszał wcześniejszych słów starszego maga: — Panie, czy zechciałbyś zostać tu, przy wyjściu, by Harvas nie mógł się wydostać z budynku? — No jasne, młodziku. — Gepas wypiął pierś i wciągnął brzuch. Jego głos nabrał głębokich tonów: — No pewnie, mogę to zrobić. Tędy już nie ucieknie. — Świetnie—odpowiedział Zaidas z kamienną twarzą. Krispos z dużym wysiłkiem udawał obojętność i jednocześnie zastanawiał się, czy Zaidas jest naprawdę taki naiwny, czy też cechuje go nie- spotykana u tak młodej osoby przebiegłość. Tak, czy owak, osią- gnął doskonałe rezultaty. Magowie rozeszli się po komnatach. Krispos towarzyszył Zaidasc- wi, naturalnie razem z gwardzistami. Weszli razem do ogromnego po- mieszczenia, które przypuszczalnie było odpowiednikiem Głównej Sali Sądowej w videssańskim pałacu. Imperator wskazał na biały tron, sto- jący w ciemności naprzeciw nich: 352 — Czy on też jest z kości słoniowej, jak tron naszego patriarchy? Zaidas przyjrzał się uważnie siedzisku, pomrukując coś do siebie. Jabłko Adama na jego szyi poruszało się w górę i w dół. — To... kość—powiedział w końcu. Krispos spostrzegł symbol Skotosa na ścianie nad tronem i wolał nie pytać, co to za kość. W komnacie czuło się kwaśny, metaliczny odór. Krispos bez entu- zjazmu poszedł po podłodze z ubitej gliny w stronę tronu, ale zanim się do niego zbliżył, oba buty ugrzęzły mu w wilgotnym podłożu. Zapach przybrał na sile. — To krew—powiedział Imperator, choć miał nadzieję, że Zaidas zaprzeczy. Mag powiedział tylko: — Od dawna podejrzewaliśmy Harvasa o odrażające praktyki. Wiemy teraz, że nie ma go w tej komnacie, a to właśnie chcieliśmy sprawdzić. Chodźmy go szukać gdzie indziej. — Tak, chodźmy—powtórzył cicho Krispos, podziwiając opa- nowanie młodego maga w obliczu tak przerażających widoków. Z lewej strony kościanego tronu znajdowały się drzwi. Ledwie było je widać w ciemnej, nie oświetlonej pochodniami komnacie. Gwardziści znowu nie pozwolili Krisposowi wejść jako pierwszemu. Jeden z nich poruszył klamką. Drzwi się nie otworzyły. Gwardzista wymierzył w nie solidne uderzenie toporem i po chwili spróbował znowu. Tym razem otworzył je bez trudu. Wszyscy obecni cofnęli się o krok, bo wydawało im się, że zza drzwi buchnęła chmura ciemności. Krispos machinalnie przeżegnał się znakiem słońca. Zaidas głośno i wyraźnie wyrecytował: — Wielbimy cię, Phosie, o wielkim i prawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść. Chmura ciemności zblakła. Krispos zastanawiał się, czy naprawdę tam była. Ale nawet teraz, gdy się rozwiała, za progiem komnaty pa- nowała groźna ciemność. Spojrzał na Zaidasa. Młody mag oblizał usta i wyraźnie zbierał się na odwagę. Potem przekroczył próg. Kri- spos, wspomniawszy Trokoundosa, już miał go zawołać z powrotem, ale Zaidas powiedział: — Aha, jest tak, jak myślałem—tonem pełnym naukowej saty- sfakcji; niewątpliwie nie stała mu się żadna krzywda. — To sanktua- rium Skotosa—mówił dalej. —Uczyli nas o nich w Kolegium, aleja sam jeszcze żadnego nie widziałem. Krispos też niczego takiego nie widział i wcale sobie nie życzył oglądać. Ale duma nie pozwoliła mu zostać z tyłu za Zaidasem. Był 23 — Krispos z Vidcssos 353 jednak zadowolony, że gwardziści otoczyli go ochronnym kręgiem. Wszyscy razem weszli do niewielkiego pomieszczenia. W sali tronowej było ciemno, a mimo to potrzebował czasu, by wzrok przyzwyczaił mu się do jeszcze głębszych ciemności. W świątyniach Phosa uwagę przykuwał zwykle ołtarz; tu było podob- nie. Ołtarz nawet przypominał z wyglądu znajome świątynne kon- strukcje. Nic dziwnego: przecież Harvas, czarny mag, odszczepieniec, był kiedyś Rhavasem, prałatem Skopentzany. Ale na żadnym z ołtarzy Phosa nie mogłyby leżeć noże. W świątyni Phosa wisiałoby wiele ikon, świętych obrazów dobre- go boga i jego dzieł na tym świecie. Gdy Krispos zaczął rozpoznawać szczegóły, mimo otaczającej go ciemności, dostrzegł również ikony, wiszące nad ołtarzem. Widoczny na nich bóg zła, otulony ciemno- ścią, walczył z Phosem, pokonywał go i zabijał. Były tam także inne rzeczy, których normalny człowiek nigdy nie poważyłby się przedsta- wić na obrazie. Krispos zobaczył takie sceny, przy których las pali wokół Imbros wydawał się aktem miłosierdzia. Jeden z gwardzistów, halogajski wojownik szczerze kochający walkę i wojnę, wybiegł do sali tronowej i hałaśliwie zwymiotował na podłogę. — Taki los czekałby miasto Videssos—powiedział cicho Zaidas. — Wiem — odparł Krispos. Ale wiedzieć a widzieć to nie to samo, pomyślał. Nauczył się tego już wcześniej, gdy wiadomość o naro- dzinach Evriposa zastała go w łóżku z Tanilis. Spojrzał jeszcze raz na ikony, a potem na ołtarz. Między nożami leżały drobne kosteczki. Jego mała siostrzyczka, Kosta, miała takie kostki parę lat temu, zanim umar- ła na cholerę. Przez chwilę myślał, że też zwymiotuje. — Szkoda, że nie dotarł tu pożar—powiedział. — Sami będziemy musieli spalić ten budynek. Chodziło mu przede wszystkim o unicestwienie ikon. Jeden z gwardzistów huknął go w ramię z takąsiłą, że Krispos aż się potknął. Zaidas powiedział: — Doskonale, Wasza Wysokość. Ogień i jego blask, dary Phosa, zniszczą całe zło, które tu się zakorzeniło. Niechaj coś lepszego po- wstanie z tych popiołów. Poza tym — dodał, z nagłą nadzieją w głosie —jeśli Harvas nas oszukał i jednak gdzieś tu się ukrył, ogień unicestwi także i jego. — Niech tak się stanie — oświadczył Krispos, po czym opuścił czarną kaplicę, nie wstydząc się swego pośpiechu. Zaidas wyszedł tuż za nim i starannie zamknął potrzaskane drzwi, jakby chciał, by to, co tkwiło za nimi, nie wydostało się na zewnątrz. Wszyscy magowie zebrali się przy wejściu, w dalszym ciągu pilno- 354 wanym przez Gepasa. Nikt nie znalazł Harvasa i nikt nie natrafił na coś równie złowrogiego, jak sanktuarium Skotosa, ale żaden z nich nie zaprotestował przeciw spaleniu pałacu. Krispos odwiązał konia i wyprowadził go daleko od budynku. Magowie w dalszym ciągu czujnie obserwowali pałac, jakby nawet z odległości potrafili wyczuć zło, jakie posiał tam Harvas. Krispos podejrzewał, że rzeczywiście je wyczuwali. Jeden z gwardzistów pobiegł do obozu i po krótkim czasie pojawił się znowu, niosąc w dłoni pochodnię i dzban oliwy do lamp. Podał Krisposowi pochodnię, odkorkował dzban i chlapnął oliwą na ścianę pałacu. — Proszę podpalić, Wasza Wysokość — powiedział. Gdy Krispos przykładał pochodnię do drewna, pomyślał, że lepiej nadawałaby się do tego mieszanka zapalna z dromonów. Ale okazało się, że i oliwa wystarczyła. Płomienie wędrowały po zniszczonej po- wierzchni drewnianych ścian, wciskały się w szczeliny, wspinały na ornamenty. Wkrótce i drewno zajęło się ogniem; stare, wyschnięte bale płonęły błyskawicznie, jak najprzedniejsze kominkowe bierwio- na, tworząc gorącą zasłonę płomieni. Słup dymu sięgnął nieba. Z obozu nadjechała grupa żołnierzy, którzy obawiali się niekon- trolowanego pożaru. Krispos zatrzymał część z nich na miejscu na wypadek, gdyby płomienie rzeczywiście zaczęły się rozszerzać. Ale nie trzeba było się tego obawiać: pałac był oddalony od innych miej- skich budynków, tak, jakby kubratyjscy khaganowie, przyzwyczajeni do szerokiego stepu, chcieli uniknąć miejskiego tłoku. Krispos przez chwilę przyglądał się płomieniom i żałował, że nie sposób odgadnąć, czy Harvas znalazł w nich śmierć. Niezależnie od wszystkiego, potęga czarnego maga została złamana; ci z jego wo- jowników, którzy przeżyli, właśnie przeprawiali się na tratwach pod okiem gotowych do strzału łuczników. Harvas stracił także swojąmoc, dzięki Tanilis. Krispos pokręcił głową, po raz tysięczny żałując, że przyszło zapłacić za to tak wysoką cenę. Wiedział jednak, że Tanilis zgodziła się na to z własnej woli i że nie chciała, by rozpacz przyćmiła jego radość ze zwycięstwa. Łatwiej było żyć z taką wiedzą... nieco łatwiej. Skoczył na konia i poruszył wodza- mi. Postęp obrócił się, a jeździec poczuł na plecach żar płonącego pałacu. Dotknął piętami boków wierzchowca i odjechał. Osłaniając rękąoczy przed blaskiem słonecznym, Krispos spoglą- dał na drugi brzeg Astris. W dali, maleńkie postacie ostatnich Halo- gajczyków powoli odsuwały się od północnego brzegu rzeki. 355 — Ten kraj należy już do nas—powiedział Imperator, nieco skon- l sternowany, że w jego głosie zabrzmiała nutka zdziwienia. — Znowu 1 należy do nas — poprawił się. '\ Mammianos również obserwował exodus Halogajczyków: ] — Bardzo ładna kampania, Wasza Wysokość — powiedział. — I Powołani do woj ska chłopi akurat zdążą wrócić do domu na żniwa. ] Naprawdę, bardzo ładnie nam się udało. \ — To prawda—zgodził się Krispos. —A co będzie z tobą, Mam- mianosie? Mam cię odesłać znowu na prowincję, żebyś pilnował wy- ' brzeży kraju? j — Jeśli chodzi o wybrzeże... — Mammianos ziewnął szeroko, z ironicznym wyrazem twarzy — to taka jest moja opinia o nim. Tkwi- \ łem tam tylko dlatego, że Petronas uznał to miejsce za najmniej ważne ; i ciekawe—na twarzy generała pojawiła się przekora. —Ale w końcu okazało się, że wybrzeże wcale nie jest takie mało ważne, prawda, Wasza Wysokość? — Masz rację, wielmożny panie — powiedział Krispos. Słowa Mammianosa pozwoliły mu poruszyć temat, który miał dla niego duże znaczenie. — Jeśli nudzącię niziny, to może będziesz wolał zostać tutaj, jako gubernator... pierwszy gubernator nowej prowincji, Kubrat? — No, no... To zajęcie nieprędko stanie się nudne, prawda? — odpowiedział Mammianos, bynajmniej nie zaskoczony. Nie był prze- cież głupi. Zaczął się zastanawiać na głos: — Pomyślmy tylko, co miałbym tu do roboty? Trzeba by trzymać koczowników po tamtej stronie Astris i Halogajczyków też, gdyby jakieś głupie myśli znów zaczynały przychodzić im do głowy... — Trzeba też zlikwidować zalążki halogajskich osad, takich jak ta, która sprawiła Sarkisowi tyle kłopotów—wtrącił Krispos. — Właśnie. A jeszcze Kubratoi mogliby wpaść na pomysł jakie- goś powstania, kiedy już przejdzie im wdzięczność za to, że przegoni- liśmy stąd kochanego Harvasa, czyli pewnie gdzieś około pojutrza. — Nie żartuj, spokój powinien panować co najmniej przez ty- dzień —dokuczył mu Krispos i obaj się roześmieli, choć właściwie nie był to żart. Imperator dodał jeszcze: — Trzeba będzie osadzić tu no- wych chłopów, żeby było tu coraz więcej naszych ludzi, równoważą- cych ludność kubratyjską. Ludzie na pewno przyjdą, jeśli zwolnimy ich z podatków przez pierwsze... powiedzmy, przez pierwsze pięć lat. Tu jest wcale nie najgorsza ziemia, jeśli pominąć coroczne najazdy koczowników, którzy kradnąjesieniąwszystkie plony. 356 — Wiesz o tym z własnego doświadczenia, prawda, Wasza Wy- sokość? — Tak, właśnie. —Nawet z perspektywy ponad dwudziestu lat i przepaści, jaka dzieli dziecięce wspomnienia od świadomości męż- czyzny, Krispos doskonale potrafił przywołać uczucie bezradnej wście- kłości, jaka go ogarnęła, gdy koczownicy plądrowali obejścia porwa- nych przez siebie chłopów. Mammianos spojrzał na mury Pliskavos: — Będę potrzebował rzemieślników do odbudowy miasta i kupców, i oczywiście kapłanów, bo dobrego boga... —nakreślił na piersi znak słońca — ...nikt tu chyba nie pamięta. Chyba nawet nie zauważył, że przyjął proponowane mu stanowisko. — Rzemieślnicy przyjadą na pewno — obiecał Krispos—choć Imbros też będzie ich potrzebować. Mammianos kiwnął głową. Imperator mówił dalej: — Zatroszczę się i o kapłanów. Chętniej tu przyjadą, jeśli przygo- tujemy dla nich świątynię. — Aż strzelił palcami, zadowolony z pomysłu: — I nawet wiem, gdzie: na miejscu starego, drewnianego pałacu. — Świetny pomysł, Wasza Wysokość. Myślę, że kupcy pojawią się tu na pewno. Będą szukać kontaktów handlowych z koczownikami zza Astris, bez pomocy kubratyjskich pośredników. Poza tym będzie można odbudować wodny szlak handlowy na Astris, bezpośrednio z Videssos do Pliskavos. Tak, tak, kupcy przybędą na pewno. — Masz rację, panie — powiedział Krispos. — Będziesz miał mnóstwo roboty, żeby to wszystko zorganizować. — Wolę pracować niż się nudzić, w odróżnieniu od połowy tych bezużytecznych nudziarzy z miasta—odparł Mammianos, wpatrując się w Krisposa zwężonymi oczyma: —A ty, Wasza Wysokość, będziesz miał co robić, kiedy już skończyłeś wojnę domowąi wojnę obronną? — Ależ, panie, mam nadzieję, że dobry bóg pozwoli mi się wreszcie ponudzić! —wykrzyknął Krispos. Mammianos przez chwilę wpatrywał się w niego w zdumieniu, a potem wybuchnął śmiechem. Krispos po- wiedział: —Kłopot w tym, że jednak zawsze coś się musi przytrafić. Jak tylko wrócę do stolicy, zacznąsię nowe zmartwienia. O jednym wiem już teraz: niedługo będę musiał się zastanowić, czy chcę dalej płacić trybut Makurańczykom, czy też przestać, ryzykując nową wojnę. — Nie jesteśmy gotowi do następnej wojny — odpowiedział z powagą Mammianos. — Mówisz, jakbym o tym sam nie wiedział! Ale z drugiej strony 357 nie można pozwolić, żeby Król Królów wykorzystywał nas w nieskończoność. Krispos westchnął. — Ta posadaAutokraty to ciężka praca, jeśli chce się jątraktować poważnie. Teraz lepiej rozumiemAnthimosa; wiem, dlaczego szukał zapomnienia w winie i towarzystwie kobiet. Czasami zdaje mi się na- wet, że to nie był taki głupi pomysł. — Wcale tak nie myślisz, Imperatorze — powiedział Mammianos. Krispos znowu westchnął. — Nie, raczej nie. Ale czasami mi żal, że nie mogę o tym wszystkim zapomnieć. — Prosty chłop nie może zapomnieć o obowiązkach, choć ma tyl- kojeden kawałek ziemi—odpowiedział Mammianos—a ty, Wasza Wysokość, musisz zatroszczyć się o całe Imperium. Z drugiej strony, tobie w nagrodę przypadną takie rzeczy, o jakich prosty chłop nawet nie marzy, począwszy od triumfalnego przemarszu ulicą Środkową gdy wrócisz do miasta. — Anthimos też spędzał tłumy, żeby mu wiwatowały. — Jest jednak pewna różnica, Imperatorze. Ty sobie zasłużyłeś na owacje i dobrze o tym wiesz—Mammianos lekko poklepał Krisposa po ramieniu. Krispos zastanowił się nad tym. Po pewnym czasie skinął głową. msHs^iisasiisassiiaiisiisusimassssai XIII Ogromne wierzeje Srebrnej Bramy rozwarły się na całą szerokość. Trębacze na murach odegrali fanfarę. Krispos poruszył wodzami i na czele zwycięskiej armii wjechał do miasta Videssos. Gdy przejeżdżał zadaszonym łącznikiem między zewnętrznymi i wewnętrznymi murami, powrócił w myślach do tego pamiętnego dnia dziesięć lat temu, gdy po raz pierwszy wjechał do stolicy Imperium. Wtedy nikt na niego nie zwrócił najmniejszej uwagi. Dziś oczekiwało go całe miasto. Wyjechał z cienia, panującego w przejściu. Znów zabrzmiała fan- fara. Przed nim pojawiła się procesja i chór, który śpiewał: — „Oto Krispos triumfator, zdobywca Kubrat! Niegdyś był sługą ludu północy, dziś oni sąjemu poddani!". Po obu stronach ulicy Środkowej zgromadziły się tłumy. Ludzie drwili i gwizdali na widok halogajskich jeńców w łańcuchach, którzy z ponurymi minami maszerowali przed Krisposem, podzwaniając kaj- danami. Na widok Imperatora, drwiny ustąpiły wiwatom: — Zwyciężyłeś, Krisposie! —wołano. —Zwyciężyłeś! Przez dwa lata panowania często słyszał ten okrzyk. Zwykle było to formalne pozdrowienie, wygłaszane z równą obojętnością jak co- dzienne „dzień dobry" między sąsiadami z jednej ulicy. Ale zdarzały się chwile, gdy powitanie to nabierało w ustach tłumu swojego wła- ściwego znaczenia. Dziś był właśnie jeden z tych dni. Jadąc główną ulicą uśmiechał się i machał ręką do zgromadzo- nych ludzi. Protokół wymagał od Imperatora, żeby w takich chwilach patrzył nie na boki, ale prosto przed siebie, by podkreślić dzielący go od tłumu dystans. Po powrocie do pałacu, Barsymes najprawdopo- dobniej skarci go za takie zachowanie, ale Krispos o to nie dbał. Chciał cieszyć się tąchwilą, a nie udawać, że nic się właściwie nie dzieje. 359 Imperatorskiego wierzchowca otaczali Halogajczycy—członko- wie gwardii Imperatora. Część z nich była odziana w purpurowe ka- ftany, w kolorze butów Krisposa, a część —w błękitne, odpowiada- jące barwą yidessańskiemu sztandarowi. Gwardziści zdawali się nie zwracać Uwagi na tłumy, ale szli w pełnym uzbrojeniu, bynajmniej nie od parady. Za Krisposem dźwięczały o bruk podkowy wierzchowców z oddziału Sarkisowych zwiadowców. Zwiadowcy spoglądali w tłum bez skrępo- wania i mieli po temu swoje powody: —Hej, ślicznotko, mam nadzieję, że cię spotkam dziś wieczorem! — zawołał jeden z żołnierzy. Słysząc te słowa, Krispos zakonotował sobie w pamięci, że na uli- cach miasta po zakończeniu przemarszu musząsię koniecznie pojawić wzmocnione oddziały żandarmerii. W winiarniach i zamtuzach będzie zabawa na całego, a radości tego dnia nie powinny zepsuć żadne zamieszki. Na tym między innymi polegało bycie Autokratą; trzeba było się niemal machinalnie troszczyć o podobne sprawy. Potem pomyślał o Darze i o tym, jak mu jest dobrze; dziś w nocy nie dołączy do samotnych mężczyzn, przemierzających miasto w poszuki- waniu okazji. Niedługo wróci do pałacu, do swojego domu. Ciekaw był, jak wygląda Evripos. Już wkrótce się tego dowie. Zastanawiał się nawet, jak się ma Phostis. Najwyższy czas, by jego następca lepiej go poznał. — Kubrat znowu nasz! — krzyczeli ludzie. Był przekonany, że niektórzy z nich nie mająpojęcia, gdzie leży ta kraina, i nie wiedzą, od jak dawna była w rękach koczowników. Wiwatowali, żeby wiwato- wać. Gdyby Krispos zginął w walce, urządziliby taką samą owację temu z generałów, który przejąłby tron. Niektórzy z tego tłumu wzno- siliby głośne, radosne okrzyki, nawet gdyby to Harvas Czarna Szata jechał w triumfalnym pochodzie przez ulice miasta. Krispos spochmurniał. Władza nauczyła go dostrzegać w ludziach ich najgorsze strony, bo zbyt często miał do czynienia z konsekwen- cjami niegodnych uczynków i musiał naprawiać poczynione szkody. Ludzie dobrzy, spokojni i serdeczni rzadko wchodzili mu w drogę. Ale cały czas musiał pamiętać o istnieniu dobra; jeśli o tym zapomni, we- jdzie na ścieżkę, którą podążył Harvas. O istnieniu dobra nietrudno było się przekonać. Wystarczyło wspomnieć Tanilis. Pochód szedł dalej ulicą Środkową, minął ostry zakręt w kierunku zachodnim i maszerował dalej przez Plac Wołów, w stronę placu Pala- mas. Krisposowi wkrótce znudziła się ta parada. Nawet podziw stawał się nużący, gdy chwalcy nie ustawali w swych wysiłkach. Ale Impera- 360 tor musiał się uśmiechać i machać tłumom ręką. On wysłuchiwał w kółko tych samych pochwał i chóralnych śpiewów, ale dla osób, które mijał w czasie pochodu, było to niepowtarzalne przeżycie. Sta- rał się, żeby stało się ono takim dla wszystkich widzów. Gdy wreszcie dotarli na plac Palamas, słońce stało już o wiele wyżej na niebie. Na olbrzymim rynku panował prawie taki sam ścisk, jak na chodnikach ulicy Środkowej. Szereg żołnierzy i strażników miejskich starał się powstrzymać tłum, napierający na puste miejsce w samym środku, gdzie miały stanąć oddziały uczestniczące w paradzie. Obok Kamienia Milowego zbudowano prowizoryczne, drewniane podium, po którym niecierpliwie spacerował siwobrody mężczyzna z ogoloną brodą, odziany w błękit i złotogłów. Krispos skierował wierz- chowca w tę stronę. Napotkał wzrok duchownego i lekko skinął gło- wą. Savianos odpowiedział w taki sam sposób. Wyglądał naprawdę dostojnie. Naturalnie, tak samo jak w swoim czasie Pyrrhos i Gnatios. Savianos sam powiedział, że dopiero sprawdzi się w działaniu. Mimo to jednak, widok patriarchy, odzianego po raz pierwszy w strój cere- monialny, napełnił serce Krisposa nadzieją. Podjechał do schodów, znajdujących się z boku podium po stro- nie granitowego obelisku—punktu, z którego odmierzano odległość między stolicąa miejscowościami w całym Imperium. Geirrod wystą- pił i przytrzymał wodze, gdy Krispos zsiadał z konia. — Dziękuję—powiedział Imperator do swego gwardzisty. Ruszył w stronę schodów, ale zatrzymał się na moment Odcięta głowa Gnatio- sa w dalszym ciągu spoczywała u podstawy Kamienia, a obok leżała karta, na której opisano przeniewierstwa byłego patriarchy. Po kilku tygodniach na deszczu i wietrze, nie sposób byłoby rozpoznać rysów duchownego. Sam sobie jesteś winien, powiedział do niego Krispos w myśli. Mocnym, zdecydowanym krokiem wstąpił na schody. — Zwyciężyłeś, Wasza Wysokość! —powiedział głośno Savia- nos, gdy Krispos stanął na podium. — Zwyciężyłeś!—zagrzmiał tłum jak echo. Savianos padł na twarz przed Krisposem, przyciskając twarz do nie heblowanych desek. — Wstań, wasza świątobliwość—powiedział Krispos. Patriarcha wstał i zwrócił się w stronę tłumu. Uniósł ręce w geście błogosławieństwa i zaczął odmawiać wyznanie wiary: — Błogosławimy się, Phosie, panie o wielkim i prawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco. Błagamy cię, by w oczach twoich wielki sprawdzian życia wypadł na naszą korzyść. Krispos odmawiał modlitwę wraz z nim, podobnie jak większość 361 widzów. Głosy wznosiły się w rytm i opadały, jak oceaniczna fala. Krispos pomyślał, że gdyby kilka razy udało mu się usłyszeć taką wszechmodlitwę, może odkryłby, w jaki sposób kapłani-uzdrowiciele i magowie używąjątych świętych słów, by wprowadzić się w trans. Savianos jednak nie powtórzył wyznania wiary. Zamiast tego prze- mówił do zgromadzonego na placu ludu: » — Nazywamy naszego Autokratę namiestnikiem Phosa na ziemi. Często używa się tego sformułowania z uprzejmości, dla konceptu albo po to, by pochlebić człowiekowi, który zasiada na wysokim tronie w Głównej Sali Sądowej. Wiemy przecież, że choć nami włada, jest tyl- ko człowiekiem i ma ludzkie słabostki. Ale czasami, ludu miasta mego, czasami okazuje się, że ten zaszczytny tytuł oznacza coś więcej niż dwor- skie pochlebstwa. Powiadam wam, ludu miasta mego, takie czasy wła- śnie nadeszły. Bo wielkie zło zagrażało nam od zachodu i jeno łaska dobrego boga poprowadziła bożego namiestnika do zwycięstwa. — Zwyciężyłeś, Krisposie! —buchnął krzyk ponad placem. Krispos pomachał tłumom ręką. Wrzawa jeszcze się wzmogła. Im- perator jeszcze raz dał znak ręką, tym razem prosząc o ciszę. Powoli, powoli, radosne okrzyki zamilkły. Patriarcha podjął przemowę. Krispos nie słuchał jej zbyt dokła- dnie; wystarczył mu początek, żeby przekonać się, że tym razem wy- brał właściwego człowieka na stanowisko patriarchy. Savianos był inteligentny i pobożny, a ponadto zdawał sobie sprawę, że tylko Im- perator był źródłem władzy cywilnej w Videssos. Zamiast słuchać kazania, Krispos obserwował ludzi, którzy się w niego wpatrywali. Nareszcie mógł się przyjrzeć swojej paradzie, gdy oddział za oddziałem zajmował miejsce na placu. Za Halogajczykami i zwiadowcami maszerowali północni wojownicy, którzy zdecydowali po klęsce swojej armii wstąpić do videssańskiego wojska. Za nimi je- chał oddział Bagradasa, który pokonał Halogajczyków, próbujących swoich sił w walce z końskiego grzbietu. Dalej maszerowali marynarze Kanarisa; gdyby nie dromony wielkiego drungariosa, barbarzyńcy bezpiecznie przepłynęliby na drugą stronę Astris i w dalszym ciągu stanowiliby zagrożenie dla Kubrat. W czasie parady cały czas grała jedna z wojskowych orkiestr, która ucichła dopiero na placu, by nie zagłuszać słów Savianosa. Patriarcha skończył, gdy na plac wjechał ostatni oddział konnych. Wskazał rękąKrisposa i powiedział: — Teraz Autokrata we własnej osobie opowie wam o niebezpie- czeństwach i o zwycięstwach w czasie tej kampanii! — i z głębokim ukłonem poprosił Krisposa, by przemówił do tłumu. 362 Krispos miał do publicznych wystąpień taki sam stosunek, jak do wojny: uważał je za nieodłączny element panowania, ale chętnie by się bez nich obył. Oprócz prostych ludzi, będągo teraz słuchać wyrafino- wani dworacy, w żywe oczy drwiąc z prostych sformułowań. Tym go- rzej dla nich, pomyślał. Zwykle atakował przemówienia jak wroga, pro- sto z mostu. Takie podejście nie było eleganckie, ale za to skuteczne. — Mieszkańcy i żołnierze Videssos—zaczął. — Odnieśliśmy wiel- kie zwycięstwo. Halogajczycy to dzielni ludzie. Nikt temu nie zaprzeczy; w innym przypadku nie służyliby w naszej gwardii imperialnej. Podzię- kujmy tym Halogajczykom, którzy walczyli za mnie i za Imperium. Słu- żyli tak samo lojalnie, jak pozostali żołnierze, choć walczyli ze swoimi ziomkami. Gdyby nie ich odwaga, nie stałbym tu dzisiaj przed wami. Wskazał na gwardzistów i zaczął bić im brawo. Pierwsi przyłączyli się do niego żołnierze; oni widzieli Halogąjczyków w akcji. Z wolna, wiwaty zaczęły rozlegać się na całym placu. Niektórzy gwardziści uśmiechali się. Inni, nie przyzwyczajeni do takich widowisk, wpatry- wali się we własne buty i przestępowali z nogi na nogę. Krispos mówił dalej: — Powinniśmy uczcić dziś także naszych dzielnych żołnierzy, którzy po raz pierwszy w historii pokonali dzikich wojowników z północy. Nie- którzy z Halogąjczyków, których tu widzicie, to ich jeńcy. Inni z własnej woli wstąpili do videssańskiej armii, gdy ich wódz, Ikmor, oddał nam Pliskavos. Udowodniliśmy im, że jesteśmy lepszymi żołnierzami. I znowu pierwsi odezwali się żołnierze. Wielu z nich wołało: — Brawo dla nas! — Reszta tłumu dołączyła się z większąochotą; łatwiej im było wiwatować na cześć swoich, niż bić brawo obcym, choć ci obcy byli w służbie Imperatora. — Przyszło nam zmierzyć się nie tylko z Halogajczykami — po- wiedział Krispos, gdy wreszcie niemal zapanował spokój. — Musieli- śmy także walczyć z magiem, który oddawał cześć Skotosowi. Jak zwykle w Videssos, na dźwięk imienia boga ciemności najpierw ozwały się przerażone westchnienia, a potem zapanowała kompletna, głęboka, niemal straszliwa cisza. W tej ciszy, Krispos mówił dalej: — Prawdę mówiąc, ten przeklętnik uczynił nam więcej szkody niż sami Halogajczycy. Ale w końcu czarownicy z Kolegium Magów po- łożyli kres jego podłym sztuczkom, a dzielna kobieta-mag, Tanilis z Opsikionu, pozbawiła go magicznej mocy, choć sama zginęła w tej walce. Na te słowa ludzie zaczęli wzdychać. Kilka kobiet zapłakało. Nie- którzy żołnierze wojowniczo wykrzykiwali jej imię. Wszystko tak, jak | powinno być. Ale ona zasłużyła na więcej. O wiele więcej. 363 — Odnieśliśmy poważne zwycięstwo—oświadczył. — Kubrat jest znowu nasz; dzicy koczownicy już nie będąpustoszyć krain na połu- dnie od gór. Astris to szeroka, bystra rzeka. Niełatwo będzie stepo- wym jeźdźcom odzyskać ziemie, które zdobyliśmy. Dzięki tej wygranej Videssos jest rzeczywiście silniejsze. To nie mrzonki, w odróżnieniu od fałszywych triumfów, jakie pamiętacie z przeszłości. Nie mógł sobie odmówić tej złośliwości pod adresem Petronasa, który świętował zakończenie mało ważnej kampanii przeciw Maku- rańczykom z takąpompą, jakby podbił Mashiz. — Mieszkańcy Videssos, z powodu tego zwycięstwa należy wam się coś więcej niż triumfalny przemarsz — oświadczył. — Dlatego ogłaszam następne trzy dni świętem w całym mieście. Radujcie się! Tym razem tłum cywilów pierwszy wzniósł gromki okrzyk, przed żołnierzami. — Niechaj Phos błogosławi nas wszystkich — zawołał Krispos w ogólnym rozgardiaszu. — Niech Phos błogosławi Waszą Wysokość! — zawołali w odpowiedzi ludzie. Savianos stanął u jego boku. —- Sprawiłeś, Imperatorze, że cię polubili —powiedział tak cicho, że tylko Krispos mógł go usłyszeć w panującej na placu wrzawie. Krispos spojrzał na niego z ciekawością: — Nie „pokochali", wasza świątobliwość? Większość ludzi tak by się wyraziła, chcąc powiedzieć mi komplement. — Niech sobie większość mówi, co chce, i wkrada się w twe łaski, Imperatorze, jak chce — odparł Savianos. — Nie chciałbyś mieć w swoim otoczeniu przynajmniej jednego człowieka, który mówi ci prawdę? — A więc mam dwóch—odparł Krispos. Teraz Savianos odpo- wiedział mu zaciekawionym spojrzeniem. — Czyżby Iakovitzes zmarł w ciągu minionego kwadransa? — spytał Imperator, wiedząc doskonale, że szlachcic ma się świetnie. Gdyby nie to, że Sevastokrata nie mógł mówić, stałby teraz razem z nimi na podium. Savianos pochylił głowę: — Twoje na wierzchu, Imperatorze. — Uniósł krzaczastąbrew. — Ja przynajmniej powiem ci prawdę, nie przyprawiając jej złośliwościami. — Ha! Powinienem mu to powtórzyć, żeby i tobie się dostało tro- chę jadu. Ale ponieważ dobry bóg wie, jak wiele jest racji w tym, co powiedziałeś, tym razem ci daruję. — Łaska Waszej Wysokości nie zna granic — odparł Savianos. Jego brwi znowu powędrowały w górę. 364 — Och, daj sobie spokój, panie—prychnął Krispos. Uśmiechnęli się od siebie. Potem Imperator jeszcze raz zwrócił się do tłumu. Uniósł obie ręce. Tym razem tylko niektórzy ludzie to zauważyli i zaczęli wska- zywać na niego, uciszając się wzajemnie. Gdy wrzawa nieco umilkła, Krispos powiedział: —Mieszkańcy Videssos, żołnierze Imperium! Jeśli o mnie chodzi, możemy kończyć to zgromadzenie. Idźcie świętować. Rozległ się jeszcze jeden okrzyk, głośniejszy niż poprzednie, odbił się echem na placu i poniósł się od Kamienia Milowego aż po Amfiteatr. Krispos jeszcze raz pozdrowił tłumy rękąi ruszył w kierunku schodów. — A jak Wasza Wysokość będzie świętować zwycięstwo?—za- wołał w ślad za nim Savianos. — Nie będzie żadnych orgii w styluAnthimosa—odpowiedział Krispos. —Ja jestem zwyczajnym człowiekiem, mam rodzinę, wróci- łem z wojny. Teraz marzę tylko o tym, by zobaczyć żonę i nowo naro- dzone dziecko. Dara trzasnęła Krisposa dłoniąw policzek. Złapał jąza przegub, zanim zdążyła powtórzyć cios. — Puszczaj, draniu! — krzyknęła. — Myślisz, że możesz ściągać spodnie, jak tylko ruszysz na wojnę? I to w dodatku z matkąMavro- sa? Nie masz już z kim? Dobry boże, przecież ona mogłaby być i twoją matką! W żadnym wypadku, pomyślał Krispos, ale wolał tego nie mówić na głos. Zamiast tego spytał: — Może byś mnie wreszcie wysłuchała, dobrze? Był głęboko wstrząśnięty. Ostatnio jego myśli koncentrowały się tylko na sprawach wojny; nie sądził, że plotki o nim i o Tanilis tak szybko dotrą do miasta. — A czego mam jeszcze słuchać, łajdaku? — Dara próbowała kopnąć go w łydkę. — Wziąłeś jąsobie do łóżka, czy nie? — Tak, ale... — Kobieta próbowała zaakcentować to pytanie ko- lejnym kopniakiem. Tym razem jej się udało. — Ajajaj! — zawołał. Ból wzbudził w nim gniew. Gdy zaczęła się znowu awanturować, ryknął tak, że ją zagłuszył. — Gdyby nie Tani- lis, byłbym teraz trupem i armia też. — Pieprzę armię i ciebie. — Dlaczego tak się na mnie wściekasz? — zdenerwował się. — Anthimos zdradzał cię dwa razy dziennie, a jak dał radę, to i częściej... a wytrzymałaś z nim tyle lat. Dara otworzyła już usta, żeby go jeszcze bardziej wyzywać i nagle 365 się zawahała. Zadowolony był z tej chwilowej przerwy—pierwszej, od momentu gdy pojawił się w imperialnej rezydencji. Nieco łago- dniejszym tonem powiedziała: — PoAnthimosie się tego spodziewałam. Po tobie, nie. W jej głosie, obok oburzenia, zabrzmiało także cierpienie. — Ja też się tego po sobie nie spodziewałem, jeśli mam być szcze- ry —odpowiedział. —Po prostu... widzisz, znaliśmy się z Tanilis od wielu lat, zanim pojawiłem się tu, w pałacu. — Znaliście się? —Teraz w jej głosie był tylko gniew. — To je- szcze gorzej. Jeśli ci jej tak bardzo brakowało, dlaczego po nianie posyłałeś wcześniej, kiedy miałeś chęć na miłość? — To nie było tak—protestował Krispos. —A w ogóle, za pierw- szym razem, wcale nie planowałem jej uwieść. To po prostu było... — Im więcej mówił, w tym większe pakował się kłopoty. Poddał się i rozłożył szeroko ręce na znak klęski. — Popełniłem błąd. Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Chyba tylko tyle, że na pewno drugi raz czegoś takiego nie zrobię. Dara pastwiła się nad nim dalej: — A co, nie ma tuzina innych kobiet, które znałeś, w tych dawno zapomnianych, minionych dniach, i które teraz aż piszczą za tobą? — Potem znów się zawahała. —Nie przypominam sobie, żebyAnthimos kiedyś powiedział mi, że popełnił błąd. Na licznych odprawach z oficerami Krispos nauczył się jednego: jeśli nie ma się przygotowanych odpowiedzi na wszystkie pytania, należy zmienić temat. Powiedział więc: —Daro, czy mógłbym zobaczyć mojego nowo narodzonego syna? Miał nadzieję, że to jązmiękczy. Nic z tego. Znowu się wściekła: — Twojego nowego syna? A co ty robiłeś, kiedy ja skamlałam jak pies i darłam się jak przypiekana na rożnie, żeby twój syn mógł przyjść na świat? Nie musisz mi opowiadać, z kim to robiłeś. Tego już się dowiedziałam. — Sądząc z twojego listu, w dniu narodzin Evriposa armia walczy- ła po północnej stronie gór, na terytorium Kubrat. A mnie z Tanilis łączyło wtedy jedynie to, że jechaliśmy razem z wojskiem. A co z niąrobił, kiedy przyszedł ten list... Ale o to Dara nie pytała. — Wtedy —powiedziała, zawarłszy w tym słowie wszystko, co czuła. Dodała z goryczą: —Miałeś nawet czelność wymienić dziś jej imię przed ludźmi. Ciekaw był, skąd się tego dowiedziała. Plotki w Videssos wędrowa- ły szybciej od wiatru. Odpowiedział: 366 — Niezależnie od tego, co myślisz o mnie i niezależnie od tego, co myślisz o niej, zasłużyła, by wymienić publicznie jej imię. Już ci raz powiedziałem: gdyby nie ona, byłabyś teraz wdową. Dara rzuciła mu długie, zimne, wyrachowane spojrzenie: — Może bym wolała. Ostrzegałam cię, żebyś sobie ze mnąnie igrał. Krispos przypomniał sobie, jak kiedyś Rhisoulphos go pytał, czy będzie miał odwagę zasypiać u boku Dary. Odpowiedział: — Tylko uważaj. Marnie byś się bawiła, targując się z Harvasem CzarnąSzatąo losy Imperium. — Może bym się targowała z kimś innym oprócz niego. — Była na tyle zirytowana, że dodała: — Jeszcze się mogę potargować. W końcu to ja cię wyniosłam na tron. — I zdaje ci się, że mogłabyś mnie z niego zrzucić, co? Że siedzę na nim tylko dlatego, że się z tobą ożeniłem? —potrząsnął głową. — Może tak było dwa lata temu, ale teraz wszystko się zmieniło. Pokona- łem Petronasa. Pokonałem Harvasa. Ludzie przyzwyczaili się do mnie jako władcy i widzą, że nieźle sobie radzę. — Teraz on posłał jej chłod- ne spojrzenie. —I zdaje mi się, że gdybym tylko zapragnął, mógłbym cię wysłać do klasztoru i zająć się moimi sprawami, bez większych przeszkód z niczyjej strony. A może w to wątpisz? — Nie zrobiłbyś tego. — Zrobiłbym, gdyby zależał od tego mój los. Ale nie chciałbym tego. Gdyby nasze małżeństwo było jedynie z rozsądku... — Szukał dobrego słowa i przypomniał sobie, co powiedziała Tanilis. Pokręcił głową, niezadowolony, że w takim momencie przyszło mu na myśl wspomnienie tamtych chwil. — ... to myślę, że bez trudu mógłbym cię teraz odsunąć od władzy. Tak, jak ci to przed chwiląpowiedziałem. Mógłbym to wszystko zorganizować po drodze z wojny do domu. Ale ja wróciłem tutaj, bo cię kocham, do cholery. Dara nie chciała się łatwo poddać: — Mam nadzieję, że powiedziałbyś mi to samo, gdyby Tanilis wróci- ła razem z tobą. Zgiął się we dwoje, jakby dostał cios poniżej pasa. Cały czas żało- wał, że Tanilis nie żyje, ale nie miał pojęcia, jakby poradził sobie z nią i z Darąnaraz. Fatalnie —podpowiedział mu chłodny rozsądek. Obie zrobiłyby z niego mamałygę w rekordowym czasie. Sama Dara nieźle dawała sobie z tym radę. Odpowiedział najlepiej, jak potrafił: — Gdybanie do niczego nie prowadzi. Nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, więc jak odróżnisz, co jest prawdą a co nie? To po prostu pretekst do następnej kłótni. A my już mamy dość kłótni. 367 — Nieprawdaż? Ufałam ci, Krisposie. Jak mam ci znowu zaufać wiedząc, że mnie zdradziłeś? — To przyjdzie z czasemjeśli dasz mi szansę—odpowiedział.— Ja na przykład z czasem nauczyłem się ufać ci. — Mnie? Jak to: ufać mi? — oczy Dary groźnie zabłysły i dodała: — Nie odwracaj kota ogonem. Ja cię nigdy nie zdradziłam, dobry bóg świadkiem. Ty także dobrze o tym wiesz. — Nie odwracam kota ogonem i wiem, że mnie nie zdradziłaś — odpowiedział Krispos. — Ale zdradziłaś ze mnąAnmimosa, więc cały czas zdawałem sobie sprawę, że i mnie mogłabyś zdradzić. Kiedyś bardzo mnie to martwiło. Dopiero po dłuższym czasie przestałem się tym niepokoić. — Nigdy się z tym nie zdradziłeś — odpowiedziała powoli. Spo- jrzała na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu i powtó- rzyła: —Nigdy, przenigdy się z tym nie zdradziłeś. — Po co miałbym to robić? Nauczyłem się w życiu, że okazać i niepokój, to pogorszyć sprawę, więc po prostu siedziałem cicho. — Tak, to podobne do ciebie. Na temat Tanilis też nie pisnąłbyś ani słowa, tylko robiłbyś swoje — w głosie Dary nie było już furii. * W dalszym ciągu przyglądała się Krisposowi. Pomimo gorącego tem- peramentu i pomimo to, że miała powód, by dać się ponieść emocjom, w głębi serca była praktyczną kobietą. Krispos czekał cierpliwie. | W końcu usłyszał: —No, dobrze, możesz przecież zobaczyć Evriposa. j — Dziękuję.—To słowo dotyczyło nie tylko jej ostatniego zda- nia. Obejmowało o wiele więcej. Znał jąprzecież od tak dawna. Miał nadzieję, że zrozumiała to podziękowanie. j Gdy wyszli z sypialni, w zasięgu wzroku nie było ani jednego sługi. } Na ustach Imperatora pojawił się ironiczny uśmieszek. Powiedział: ] — Wszyscy eunuchowie i kobiety prędzej umrąze strachu, niż się i teraz do nas zbliżą. Wcale się nie dziwię; to była solidna awantura. — Nie mam im tego za złe—odpowiedziała Dara, uśmiechając się do niego z lekka, po raz pierwszy od kiedy do niej przyszedł. — Pew- nie czekają, które z nas ujdzie z życiem... jeśli zakładają, że się nie poza- bijaliśmy nawzajem. Pokój dziecinny był położony w dość dużej odległości od ich sy- pialni. Dopiero gdy skręcili w ostatni korytarz, spotkali Barsymesa. Vestiarios skłonił się: — Wasze Wysokości — powiedział. Jak zwykle, udało mu się z pomocąnieznacznej, mistrzowskiej zmiany intonacji nadać dodatko- we znaczenie prostym słowom:—Czy Wasze Wysokości już skoń- czyły tę walkę na noże? 368 — Już... — Krispos chciał powiedzieć, że już wszystko w porządku, ale to nie była prawda. Może kiedyś tak się stanie. — Jest już lepiej, szanowny panie—rzekł i spojrzał na Darę, czy mu nie zarzuci kłam- stwa. — Jest nieco lepiej, szanowny panie—powiedziała ostrożnie. Krispos zasmucił się, ale musiał uznać tę ocenę sytuacji. — Miło mi to słyszeć.—Barsymes rzeczywiście wyglądał na za- dowolonego. Z pewnościądostrzegł na policzku Krisposa czerwoną plamę wielkości damskiej dłoni, ale starannie udawał, że jej nie widzi. Skłonił się ponownie: — Za pozwoleniem...—i przeszedł obok nich. Służba pałacowa posługiwała się swego rodzaju czarami; po kilku minutach wszyscy już wiedzieli to, co vestiarios. Krispos otworzył drzwi do pokoju dziecinnego i przepuścił Darę przodem. Siedząca w komnacie kobieta szybko wstała i już chciała paść na twarz, gdy Krispos powiedział: — Nie przejmuj się tak bardzo, Iliano.—Mamka uśmiechnęła się zadowolona, że zapamiętał jej imię. — Wszędzie cisza, to znaczy, że Evripos śpi — powiedział Imperator. — Tak jest, Wasza Wysokość—odrzekła i uśmiechnęła się zno- wu, ale już inaczej: charakterystycznym, zmęczonym uśmiechem opie- kunki małego dziecka. Wskazała na kołyskę pod ścianą. Krispos podszedł i zajrzał do dziecka. Evripos leżał na brzuszku, trzymając w buzi kciuk prawej ręki. Ojciec poczuł swoisty zapach nie- mowlęcia, połączenie słodyczy i kwaśnego mleka. Powiedział pierw- sząrzecz, jaka mu przyszła na myśl: — Nie ma tyle włosów, co Phostis. — To prawda—zgodziła się Dara. — Chyba będzie podobny do Waszej Wysokości — odezwała się Iliana, jakby nieświadoma awantury między nimi. Jeśli cały czas sie- działa tu sama z Evriposem, może rzeczywiście o niczym nie wiedziała. W takim razie musiała być jedyną nieświadomą osobą w całej rezy- dencji. Dodała:—Ma dłuższąbuzię niż Phostis w jego wieku i chyba odziedziczy nos po Waszej Wysokości. Krispos znowu przyjrzał się dziecku. Było mu wszystko jedno. Po pierwsze, walczył na wojnie w okresie niemowlęctwa Phostisa, więc trudno mu było porównać obu chłopców. Poza tym, nosek-guziczek Ewriposa w niczym nie przypominał Krisposowego potężnego, zakrzy- wionego nochala. Zapytał: — Ile on teraz ma? — Sześć tygodni i parę dni — odpowiedziała Dara. — Jest więk- szy niż Phostis w jego wieku. 24 — Krispos z Yidcssos 369 j — Często tak się dzieje z drugim dzieckiem—wtrąciła Iliana. — Może rzeczywiście jest do mnie podobny — powiedział Kri- 1 spos. — Będziemy musieli go nauczyć, żeby zawsze służył pomocą 1 starszemu bratu, gdy nadejdzie czas intronizacji Phostisa. | Tymi słowy zaskarbił sobie pełne szczerej wdzięczności spojrzenie | żony za to, że patrząc na syna, który był bez żadnych wątpliwości | jego dzieckiem, nie wspomniał ani słowa o odebraniu następstwa tro- :| nu Phostisowi. \ Drzwi pokoju dziecinnego otworzyły się i wszedł Phostis \ w towarzystwie eunucha Longinosa. Chłopczyk o wiele pewniej trzy- mał się na nóżkach niż przedtem, zanim Krispos wyruszył na wojnę. Popatrzył na ojca, ale raczej na jego szaty niż na twarz. ' —Tata?—zapytał. \ Może on też nie jest tego całkiem pewny, pomyślał Krispos i skarcił się w duchu, po czym szeroko uśmiechnął się do Phostisa: — Tata — odpowiedział małemu. Phostis podbiegł do niego i przytulił się do jego nóg, a Krispos pogładził go po włosach. — Skąd on wie, kim jestem? — spytał Darę. — Myśl isz, że mnie \ zapamiętał? Długo mnie nie było, a on jest przecież taki malutki. \ — Może rzeczywiście pamięta; to bystry chłopczyk—odpowie- działa. —Poza tym, pokazywałam mu na obrazku dawnych Autokra- tów w ceremonialnych szatach i powtarzałam cały czas: „Imperator" i „tata". Na wypadek gdyby nie rozpoznał twojej twarzy, chciałam, żeby poznał cię po szatach. — Aha... miło, że o tym pomyślałaś—stwierdził, ale nie doczekał się odpowiedzi. / bardzo dobrze — pomyślał. Najprawdopodobniej usłyszałbym coś w rodzaju: Tak, a ty co robiłeś, kiedy ja starałam się nauczyć małego, kim jest jego ojciec? ". — Hop — powiedział Phostis. Krispos wziął chłopczyka na ręce i podniósł do góry, by się mu dobrze przyjrzeć. Mały chichotał i wierzgał. Evripos nie przypominał Krisposowi nikogo z bliskich, na- tomiast Phostis był podobny do Dary: karnacja, kształt buzi, ta nie- zwykła fałdka w wewnętrznym kąciku powieki — wszystko to upo- dabniało go do matki. Krispos podrzucił małego, złapał i delikatnie potrząsnął. Dzieciak aż piszczał z radości. Krispos zapragnął potrząsnąć nim mocniej, żeby wreszcie wyskoczył na jaw jakiś dowód na to, kto jest ojcem chłopca. — Tata — powtórzył Phostis i wyciągnął rączki do mężczyzny, a gdy ten go przytulił, mały objął Krisposa za szyję. Krispos przyci- snął go mocniej do siebie. Bardzo miły chłopiec, niezależnie od tego, z czyjego nasienia się począł, pomyślał. 370 — Dziękuję ci, że nie pozwoliłaś mu o mnie zapomnieć — powie- dział do Dary. — Chyba bardzo się ucieszył na mój widok. — To prawda. — Głos Dary wyraźnie zmiękł, prawdopodobnie dlatego, że rozmawiali o Phostisie. Longinos podał Imperatorowi morelę kandyzowanąw miodzie: — Młody pan szczególnie je sobie upodobał. — Czyżby?—Krispos pokazał owoc Phostisowi. Malec aż się zatrząsł z łakomstwa i szeroko otworzył buzię. Krispos wrzucił mu morelę w usta, a Phostis cichutko mlaskał, gdy jążuł. — Chyba ma więcej zębów niż przed moim wyjazdem—zauważył Imperator. — Zazwyczaj tak się dzieje, że dzieciom rosnązęby—dokuczyła muDara. Phostis skończył jeść morelę. — Jesce?—spytał z nadzieją. Krispos wyciągnął rękę do Longi- nosa, a szambelan podał mu następny owoc dla dziecka. Po chwili rozległo się smakowite mniam-mniam-mniam. — Nie będzie chciał jeść kolacji—skarciła Krisposa Iliana, a potem, przypomniawszy sobie, z kim rozmawia, dodała pośpiesznie:—Wa- sza Wysokość. — Jedna nie zjedzona kolacja mu nie zaszkodzi—odpowiedział Imperator. Wiedział, że ma rację, ale zastanawiał się też, czy mądrze jest często powtarzać takie rzeczy. Podejrzewał, że Anthimosowi nikt nigdy niczego nie zabraniał. Nie chciał, żeby Phostis rósł w takiej atmosferze. Barsymes wsunął głowę w drzwi pokoju dziecinnego: — Robi się coraz później, Wasza Wysokość, więc kucharz Phestos chciałby wiedzieć, co Wasza Wysokość życzy sobie na obiad. — Dobry boże, solidna kolacja mi też nie zaszkodzi, tym bardziej że od wyjazdu z miasta jadłem tylko wojskowe racje — powiedział Kri- spos. —Powiedz Phestosowi, że może dziś sobie poszaleć. — Będzie mu miło, Wasza Wysokość—odpowiedział eunuch. — Zagroził mi przed chwilą, że jeśli Wasza Wysokość zażyczy sobie ko- cioł wojskowego gulaszu, to on odchodzi z pałacu. — Lepiej niech zostanie—zawołał Krispos ze śmiechem. — Za- wsze lubiłem dobre jedzenie, a teraz od czasu do czasu mam nawet ochotę spróbować jakichś frykasów. Szczególnie dziś, po tak długim czasie na wojskowym wikcie. Vestiarios pośpieszył do kuchni, a Krispos znowu podrzucił Pho- stisa do góry: 371 — A Wasza Wysokość, co będzie jeść dziś wieczór? Phostis wskazał paluszkiem na kieszeń Longinosa, gdzie eunuch trzymał kandyzowane morele. — Jest mi ogromnie przykro, Wasza Wysokość — powiedział słu- ga —ale już więcej nie ma. Phostis się rozpłakał. Krispos przytulił go, ale w obliczu takiej tra- gedii, jak brak słodkich owoców, przytulanie nic nie pomagało. Męż- czyzna odwrócił chłopca w powietrzu, głową w dół. Mały uznał, że to zabawne. Krispos powtórzył sztuczkę. Phostis zanosił się śmiechem. — Szkoda, że dorośli nie potrafią tak szybko zapominać o swoich smutkach—powiedziała Dara. Krispos pomyślał, że „dorośli" znacządla niej Ja", więc odpowie- dział: — Nie potrafimy zapominać. Możemy tylko sprawić, by przestały nas prześladować. — Pewnie tak—odparła Dara—choć mściwość ma gorzkosłod- ki smak, tak miły sercu dla wielu Videssańczyków. Większość szlachci- ców wolałaby zapomnieć własne imię, niż puścić w niepamięć urazę. Krispos z pewnąulgą zauważył, że jego żona nie zaliczyła siebie do tej grupy. Evripos obudził się, pochlipując. — Dzidzia —powiedział Phostis i wskazał na kołyskę. — To twój braciszek—objaśnił mu Krispos. — Dzidzia—powtórzył Phostis. Evripos zapłakał głośniej. Iliana wzięła go na ręce. Krispos jeszcze raz obrócił Phostisa głową w dół, potem przytrzymał go nad samą podłogąi postawił na ziemi. — Podaj mi Evriposa—powiedział. Iliana oddała mu dziecko. Z radością wziął syna na ręce. — Proszę mu podłożyć dłoń pod głowę, Wasza Wysokość — poradziła piastunka. — Jeszcze ma wiotką szyjkę. Usłuchał i jeszcze raz przyjrzał się Evriposowi. Policzek, który dziec- ko opierało o prześcieradło w czasie snu, mocno się zaczerwienił. Mały będzie miał brązowe oczy; już były o wiele ciemniejsze niż błękitne tęczówki noworodków. Evripos spojrzał na niego i Krispos zaczął się zastanawiać, czy niemowlak widział już w życiu kogoś z brodą, a potem pomyślał, że dzieciak pewnie jest za mały, żeby w ogóle to zauważyć. Evripos szeroko otworzył oczy, jakby dopiero teraz się obudził. Jego buzia poruszyła się... — Uśmiechnął się do mnie! — powiedział Krispos. — To nie pierwszy raz—powiedziała Dara. 372 — Proszę mi go podać, Wasza Wysokość —poprosiła Iliana. — Zaraz będzie głodny. Krispos oddał jej niemowlę i odwrócił oczy, gdy rozchyliła szatę. Nie chciał, by Dara spostrzegła, że obserwuje piersi innej kobiety — szczególnie teraz. Evripos objął ustami sutek mamki i zaczął cmokać i przełykać. — Mleko. Dzidzia—oświadczył Phostis i wysunął język. — Jeszcze niedawno ci smakowało—droczyła się z nim wesoło Iliana. Phostis nie zwracał na nią uwagi. Skoro na świecie istniały takie delicje, jak kandyzowane morele, mleko z piersi już mu nie odpowiada- ło. — No i co sądzisz o swoim synu? — spytała Dara. — Jestem zadowolony z obu moich synów—odparł Krispos. — To dobrze. — W jej głosie brzmiało prawdziwe zadowolenie. Być może zdawała sobie sprawę, że jego słowa to propozycja zawie- szenia broni, ale był to właściwy sposób złożenia takiej propozycji. Dodała: — Evripos nie powinien od razu zasypiać. Chcesz się z nim jeszcze trochę pobawić po karmieniu? — Chętnie — odparł Krispos. Iliana wkrótce oddała mu dziecko: — Spróbuj, Imperatorze, może mu się odbije —powiedziała, więc poklepał niemowlę po pleckach. W momencie, kiedy Iliana powie- działa: —Nie tak mocno, Wasza Wysokość — Evripos wydał z siebie zdumiewająco głośne beknięcie. Krispos uśmiechnął się zwycięsko. Przez chwilę trzymał dziecko na ręku. Evripos był za mały, by okazywać uczucia, ale co jakiś czasjego spojrzenie zatrzymywało się na twarzy ojca. Jeszcze raz odpowiedział uśmiechem na uśmiech, ale jego koncentracja trwała tylko chwilę. Phostis uczepił się szaty Krisposa: — Hop—zażądał. Mężczyzna oddał Evriposa Ilianie i wziął chłop- ca na ręce. W porównaniu z niemowlakiem, Phostis całkiem sporo ważył. Wygiął się do tyłu, pokazując, że chce znowu się bawić w zwisanie głowąw dół. Krispos opuścił go prawie do samej podłogi, a potem podniósł; prawie stykali się nosami, tylko że jeden z nich miał nogi w górze. — A w tym przypadku mi ufasz, prawda?—spytał. — Czemu miałabym nie ufać?—odparła. — Jego nigdy nie rzu- ciłbyś głowąw dół. Cmoknął, słysząc nie dopowiedziane: „tak, jak mnie". Phostisowi wkrótce się znudziło zwisanie do góry nogami, więc Krispos postawił go na ziemi. Chłopczyk pobiegł do skrzyni 373 z zabawkami i wyciągnął rzeźbionego, malowanego konika z drewna, psa i wózek. Zarżał, zaszczekał i w niezwykle realistyczny sposób od- tworzył skrzypienie nie nasmarowanych kół wielkiego wozu. Krispos pochylił się i także zarżał, a potem zaszczekał. Udał, że pies goni konia, który w końcu wskoczył na wóz. Phostis wybuchnął śmie- chem, a potem zaśmiał się jeszcze głośniej, gdy Krispos zaczął głośno naśladować skrzypiący wóz udając, że przestraszył tym psa-zabawkę. Trochę jeszcze pobawił się z Phostisem, a potem znów wziął na ręce Evriposa, póki mały nie zaczął marudzić. Iliana go zabrała i znowu nakarmiła, a niemowlak zasnął przy piersi. Położyła go do kołyski, a Krispos znów zaczął bawić się z Phostisem. — Chyba od dawna nie spędziłeś takiego wieczoru w rodzinie — powiedziała Dara. — Nigdy w życiu nie spędziłem takiego wieczoru w rodzinie — odpowiedział. —Chcę, żeby moje wieczory zawsze były takie. Nigdy przedtem nie miałem dwóch synów do zabawy. — Zastanawiał się chwilę. — Podoba mi się to. — Widzę—powiedziała cicho. Do pokoju dziecinnego zajrzał Barsymes: — Wasza Wysokość, Phestos jest gotów służyć tobie i twojej pani. — To już czas?—spytał zdumiony Imperator. Spojrzał na plamę słonecznego światła na ścianie komnaty i zastanowił się, czy odczu- wa głód. — Dobry boże, czas już najwyższy. Dobrze, szanowny panie, idzie- my z tobą. Dara kiwnęła głową. Phostis zaczął popłakiwać, gdy oboje podeszli do drzwi. — Jest zmęczony, proszę Waszych Wysokości — powiedział prze- praszająco Longinos. — Dawno już powinien był się zdrzemnąć, ale za bardzo go pochłaniała zabawa z ojcem. Dara natychmiast zwróciła wzrok na Krisposa, ale on powiedział tylko: — Ja też się dobrze bawiłem. Niezależnie od tego, kto był ojcem Phostisa, mały był uroczym dzieckiem. Krispos spostrzegł, że dawno już powinien był na to wpaść. W końcu to było przecież najważniejsze. Barsymes zaprowadził Krisposa i Darę do najmniejszej z wielu ja- dalni, mieszczących się w rezydencji. Zapalono tam już lampy, gdyż zbliżał się wieczór. Na środku stołu królował dzban wina, a przy obu nakryciach ustawiono srebrne puchary. Krispos zajrzał do swojego: — Białe wino—stwierdził. 374 — Tak, Wasza Wysokość—odpowiedział Barsymes. — Ponie- waż Wasza Wysokość był tak długo z dala od wybrzeża, Phestos pomyślał, że wszystkie dzisiejsze dania powinny pochodzić z morza, byś znów przyzwyczaił się do naszego miejskiego pożywienia. Gdy vestiarios wyszedł, Krispos wzniósł puchar i ze słowami: — Za naszych synów—przepił do Dary. — Za naszych synów — również uniosła naczynie do ust. Spo- jrzała na Krisposa znad pucharu: — Dziękuję, że wybrałeś toast, który mogę wypić. Kiwnął głową: —Starałem się. Cieszył się, że zapanowało między nimi zawieszenie broni, choć nitka porozumienia była bardzo wątła. Barsymes wniósł kryształowąmisę: — Sałatka z krojonymi ośmiorniczkami — oświadczył.—Phestos prosił, bym powtórzył, że została przyprawiona oliwą octem, czosn- kiem, oregano i sokiem z tych ośmiorniczek; stąd ciemne zabarwienie. Nałożył porcję Krisposowi, później Darze i wycofał się z ukłonem. Krispos wziął w ręce sztućce i uśmiechnął się. Od tak dawna posłu- giwał się tylko łyżką lub wojskowym nożem, że prawie zapomniał, kiedy ostatni raz używał widelca. Pewnie jadłem widelcem, kiedy ostatni raz byłem w mieście, pomyślał. Spróbował sałatki. — Bardzo dobra—powiedział. Dara również zjadła odrobinę: — Rzeczywiście—potwierdziła. Jak długo udawało im się rozmawiać na bezpieczne tematy, jak na przykład jedzenie, było im dobrze razem. Dokładnie we właściwym momencie pojawił się Barsymes i sprzątnął sałatkę. Po chwili wrócił z głębokimi talerzami, złotą wazą i chochelką. Z wazy unosił się smakowity zapach: — Krewetki, pory i grzyby—powiedział eunuch, nalewając zupę. — Jeśli jest równie smaczna jak aromatyczna, donieś Phestosowi, że właśnie dostał podwyżkę —powiedział Krispos, podnosząc łyżkę do ust. — Rzeczywiście jest tak smaczna. Powiedz mu, że ma tę podwyżkę, Barsymesie. — Na pewno powtórzę, Wasza Wysokość — obiecał vestiarios. Ostry aromat porów, nieco osłabiony gotowaniem, idealnie kon- trastował z delikatnym posmakiem krewetek, a grzyby dodawały do tej kombinacji bogatą, leśną nutę. Krispos sam dolewał zupy, póki w wazie nie ukazało się dno. Gdy wrócił Barsymes, by zabrać naczy- nia, Krispos oddał mu swój talerz, mówiąc: 375 — Zanim przyniesiesz coś nowego, szanowny panie, poproszę o jeszcze jednądolewkę. — Naturalnie, Wasza Wysokość. Śmiałbym jednak poprosić, aby Wasza Wysokość nie zwlekał zbyt długo, gdyż zaraz podam inne dania. Gdy Krispos uporał się z ostatnim talerzem zupy, Barsymes natych- miast wniósł przykrytą tacę. — Czym nas teraz uraczysz, panie?—spytał Imperator. — Pieczone minogi faszerowane pastą z jeżowców, na pszennej grzance z marynowanymi liśćmi winogradu. — Zanim skończymy, wyrosnąmi płetwy—zaśmiał się Krispos. — Co mówi przysłowie? Jeśli jesteś w mieście Videssos, jedz ryby. Rzad- ko kto jednak jada tak smakowicie przyrządzone ryby, jak dziś—uniósł puchar, wznosząc toast na cześć Phestosa i opróżnił naczynie do dna. Sięgnął po dzban, ale i on był już pusty. — Zaraz przyniosę następny, Wasza Wysokość — powiedział Barsymes. — Przy takim dobrym jedzeniu trzeba dużo wina — zwrócił się Krispos do Dary. — To prawda. — Wychyliła swój puchar do dna, odstawiła go na stół i popatrzyła na męża: — Dobrze jednak, że nic innego nie piłam przed południem. Chciałam ci wbić nóż w serce —popatrzyła na sztuć- ce, którymi kroiła minogę. — Całkiem... całkiem nieźle ci szło —powiedział ostrożnie i również spojrzał na nóż w jej ręku. — Ale teraz nie próbujesz mnie zarżnąć. Czy to oznacza... mam nadzieję, że to oznacza... że mi wybaczyłaś? — Nie — odpowiedziała natychmiast tak ostro, że aż się skrzy- wił. — To oznacza, że akurat w tym momencie nie mam ochoty cię zamordować. Czy to wystarczy? — Musi. Gdybyśmy mieli wino, napiłbym się, by to uczcić. O, jest Basymes! Vestiarios wniósł nowy dzban i nożem przecinał pieczęć na korku. Nalał wino. Krispos powiedział: — Niechaj noże tną ryby, a nie ludzi. Oboje wypili. Barsymes wtrącił: — To doskonały toast, Wasza Wysokość. — Nieprawdaż? —potaknął z naciskiem Krispos i dotknął palcem czubka swego nosa. Prawie nie poczuł tego dotknięcia. Uśmiechnął się: —Zaczynami szumieć w głowie. Pociągnął jeszcze łyk. Barsymes posprzątał ze stołu. — Zaraz przyniosę główne danie — powiedział i jak zwykle oka- 376 zał się słowny. Z ukłonem postawił tacę na stole: — Tuńczyk, Wiel- możni Państwo, blanszowany w żywicowanym winie z przyprawami. — Naprawdę wyrosną mi płetwy—upierał się Krispos—ale bar- dzo mi się to wszystko podoba.—Pozwolił, by Barsymes nałożył mu wielki kawał delikatnej, różowobiałej ryby. Spróbował. — Tym razem Phestos przeszedł sam siebie. Dara miała pełne usta jedzenia, więc tylko mruknęła potakująco. — Będzie zachwycony na wieść, że udało mu się zadowolić Wa- szą Wysokość —powiedział Barsymes. —Może odrobinę ciecierzy- cy, buraczków albo pasternaku w gęstym sosie cebulowym? Po tuńczyku, Barsymes wniósł misę białych i czerwonych owoców morwy. Krispos zwykle bardzo je lubił, ale tym razem tylko wzniósł oczy do sufitu i popatrzył na Darę. Spoglądała na niego z podobnym, udawanym przerażeniem. Oboje wybuchnęli śmiechem, po czym Kri- spos dzielnie sięgnął po owoce: — Trzeba zjeść choć kilka, by nie urazić uczuć Phestosa. — Chyba tak. Daj i mnie. —Dara popiłamorwy łykiem winai znacis- kiem postawiła puchar na stole: — Dziwne, bardziej przejmujesz się uczuciami kucharza niż moimi. Krispos jęknął i spuścił wzrok na owoce: — Raz mi się zdarzyło. — O jeden raz za wiele—odpowiedziała. Nie znajdując dobrej odpowiedzi, Krispos zachował milczenie. Wszedł Barsymes i zabrał owoce do kuchni, starając się nie zauważać, że danie pozostało prawie nie tknięte. — Czy mogę jeszcze czymś służyć Waszym Wysokościom? — zapytał. Dara potrząsnęła głową. — Nie, dziękuję bardzo, szanowny panie —powiedział Krispos. Vestiarios skłonił się jemu, potem Darze i w milczeniu wyszedł z komnaty. Krispos podniósł dzban z winem: —Napijesz się jeszcze? — zapytał żonę. Podsunęła mu puchar. Nalał jej, a potem sobie. Wypili razem. Kom- natę oświetlały jedynie lampy; słońce zaszło już dawno. — Co teraz? — spytał Krispos, gdy skończyło się wino. Teraz ona unikała jego wzroku: — Nie wiem—powiedziała. — Chodźmy do łóżka—zaproponował. Skrzywiła się, więc po- prawił: — To znaczy, chciałem powiedzieć, chodźmy spać. Jestem przejedzony, zmęczony i nie mam ochoty na nic innego. — Dobrze. — Odsunęła krzesło i wstała. Krispos pomyślał, że może 377 warto by było przeliczyć sztućce i sprawdzić, czy nie ukryła któregoś noża w rękawie. Co za bzdura, skarcił się w myśli, wstając od stołu. Miał nadzieję, że się nie myli. W sypialni ściągnął z nóg buty, oznakę imperatorskiej godności, a potem głęboko westchnął z ulgą, poruszając palcami nóg. Zdjął sza- tę i spostrzegł, że przy obiedzie udało mu się jej nie poplamić; Barsy- mes będzie zadowolony. Położył się na łóżku i znowu westchnął, czu- jąc pod sobą miękki, wygodny materac. Dara również się rozbierała, ale nieco wolniej: miała zwyczaj sypiać bez ubrania. Krispos przypomniał sobie chwilę, gdy jąpierwszy raz zobaczył. Wszedł wtedy do tej samej komnaty jako vestiarios Anthi- mosa. Jej ciało było prześliczne. Teraz już nie wyglądała tak wspania- le. Po dwóch porodach była nieco tęższa w talii i brzuch jej trochę zwiotczał, a piersi obwisły. W duchu wzruszył ramionami. Mimo tych drobnych zmian, to była jego Dara, i wciąż jej pragnął. Tak jak powiedział do Tanilis, ich mał- żeństwo było czymś więcej niż związkiem z rozsądku. Jeśli chciał, by tak pozostało, powinien przestać myśleć o tym, co mówił Tanilis. Było to ogromnie niesprawiedliwe, ale w życiu tak zwykle bywa. Znów wzru- szył ramionami. Sprawiedliwe czy niesprawiedliwe, życie toczy się da- lej- — Wstań, proszę—powiedziała Dara, a kiedy się ruszył, wycią- gnęła spod niego kołdrę, zostawiając tylko prześcieradło i lekki koc. — Noc jest ciepła—dodała. — Aha. — Wsunął się pod prześcieradło i zdmuchnął lampę na nocnym stoliku. W chwilę później Dara położyła się obok niego i zgasiła lampę po swojej stronie. W sypialni zapanowała ciemność. — Dobranoc—powiedział. — Dobranoc —usłyszał chłodną odpowiedź. Łóżko było szerokie, więc dzieliła ich spora odległość. Oto wróciłem jako zwycięzca, ale równie dobrze mógłbym dziś spać sam, pomyślał Krispos i potężnie ziewnął. Powieki same mu się zaniknęły i zasnął. Następnego ranka obudził się o wschodzie słońca z tak pełnym pęcherzem, że o mało co nie pękł. Popatrzył na Darę. W nocy zrzuciła z siebie kołdrę, ale dalej spała spokojnie. Po cichu, żeby jej nie obu- dzić, wstał i skorzystał z nocnika. Położył się znowu. Nawet nie drgnęła. Przysunął się do niej i bardzo, bardzo delikatnie zaczął pieścić języ- kiem jej prawy sutek, który się natychmiast naprężył. Uśmiechnęła się przez sen i niemal natychmiast otworzyła oczy. Zesztywniała i odsunęła się od niego. — Co ty wyprawiasz — syknęła. 378 — Myślałem, że zgadniesz bez trudu — odpowiedział. — Twoje ciało na mnie reaguje, a przynajmniej zaczynało, nawet, jeśli jesteś na mnie zła. — Ciała są durne — rozzłościła się. — Ano, prawda—odparł. — Moje raz zgłupiało. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. Pewnie miała na myśli coś opryskliwego, ale zamknęła je bez słowa. Potrząsnęła tylko głową. — Myślisz, że jeśli leżę obok ciebie, to będziemy się nawzajem ogłupiać i zapomnę o tym, co zrobiłeś. — Na pewno nie zapomnisz — westchnął. — Wolałbym, żebyś zapomniała, ale wiem swoje. Nawet magowie nie potrafiąsprawić, by pewne rzeczy się nie zdarzyły. Ale, jeśli kładziesz się obok mnie, to może nie zapomniałaś, że cię kocham. Mało brakowało, a powiedziałby „że cię też kocham". Jedna po- śpiesznie zduszona sylaba stanęła między nim a katastrofą; większe ryzyko niż we wszystkich bitwach z Halogajczykami. — Jeśli mamy być mężem i żoną, to pewnie będziemy musieli żyć ze sobąjak mąż z żoną—powiedziała; bardziej do siebie niż do Krispo- sa. Wygięła usta: — W przeciwnym razie, złapiesz sieci, pójdziesz na połów i znajdziesz sobie inne kobiety. A więc dobrze, Krisposie; jak sobie życzysz. — Położyła się na plecach i wbiła wzrok w sufit. Nie ruszył się z miejsca. Zirytowany wciągnął ze świstem powie- trze i powiedział: — Ja nie chcę cię tak po prostu mieć, do cholery. Tak się zabawiał Anthimos. Ja o to nie dbam. Jeśli nie potrafimy wyjść sobie naprzeciw, S: nie róbmy nic. Najpierw się pogódźmy. I Podniosła głowę z materaca i przyjrzała mu się uważnie: I — Ty naprawdę tak myślisz—powiedziała powoli. [ — Dobry boże, oczywiście, że tak. Zadzwońmy po służbę i wstawajmy już — sięgnął po szkarłatny sznur po swej stronie łóżka. — Zaczekaj—powiedziała. Jego ręka zamarła w powietrzu. Uniósł brew w niemym pytaniu. Po chwili dodała: —Niech to będzie... taka... deklaracja pokojowa między nami. Nie mogę ci obiecać, że będę z tego czerpać przyjemność, Krisposie. Ale postaram się nie być obojętna. — Jesteś pewna?—spytał. — Jestem pewna... Staraj się być delikatny. Niedawno skończy- łam połóg. — Będę delikatny—obiecał. Przykrył dłoniąjej pierś, a ona do- tknęła jego ręki. Jeszcze nigdy nie czuł się tak dziwnie, gdy się kochali; był niezwy- kle świadom swojego ciała. Jej fizyczna słabość i powściągany gniew, 379 który w każdej chwili mógł skierować się przeciw niemu, sprawiały, że niemal bał się jej dotknąć. Mimo obietnicy, leżała nieruchomo, nie odpowiadając na pieszczoty. Gdy w nią wszedł, zacisnęła zęby w obawie przed bólem. — Wszystko w porządku?—zapytał. Przez chwilę wsłuchiwała się w siebie. W końcu kiwnęła głową. Kochał ją tak delikatnie, jak potrafił. W końcu westchnął i zadrżał, wciąż pamiętając o ostrożności. Zorientował się, że leży na niej całym ciężarem, więc zsunął się z niej i i ułożył obok. — Przepraszam — powiedział—myślałem, że sprawię 1 ci większąprzyjemność. ij — Nic nie szkodzi... nie przejmuj się tym—odpowiedziała. Popa- j trzył na nią, nieco zaskoczony powagąw jej głosie. Kiwnęła głową, j potwierdzając, że mówi serio: — Powiedziałam ci, że nie jestem naj- ) szczęśliwsza z powodu twojego zachowania, i nie będę potrafiła teraz j w pełni cieszyć się miłością. Ale obserwowałam, jak to robiłeś, jaki l byłeś delikatny. Być może zauważyłam więcej niż kiedyś, bo nie po- j niosły mnie zmysły. Nie byłbyś taki... troskliwy, gdybym była dla i ciebie tylko wygodną wkładką do łóżka. | — W życiu bym o tobie w ten sposób nie pomyślał—zaprotesto- -i wał Krispos. — Nigdy nie można być pewnym—odpowiedziała bezbarwnym ] tonem—szczególnie jeśli ktoś miał doświadczenia z Anthimosem, a już ] na pewno, jeśli czyjśmążpojechałna wojnę, zostawiając żonę w domu, a potem się okazało, że znalazł sobie inną wygodną wkładkę do łóżka na parę dni zabawy. Krispos chciał powiedzieć, że „to nie było tak, jak ci się wydaje". j W minionych latach nauczył się trzymać język za zębami i zwykle przy- nosiło mu to spore korzyści. Teraz właśnie nadszedł jeden z takich mo- mentów —właściwie jeden z ważniejszych momentów. Wiedział, że ma słuszność; to, co robił z Taniiis było czymś więcej niż chwilowązabawą z chętną dziewuchą. Ale bywają takie przypadki, kiedy to, po czyjej stronie jest słuszność, nie ma żadnego znaczenia; gdyby obstawał przy swoim, mogłoby się okazać, że gorzej na tym wyjdzie. Warto było za- wrzeć pokój z Darą, nawet za cenę oddania jej ostatniego słowa. Powiedział więc tylko, bez chwili wahania: — Nie jestemAnthimosem. Mam nadzieję, że zdążyłaś to zauważyć. — Zdążyłam—odpowiedziała.—Byłam tego całkiem pewna do momentu, gdy wyjechałeś na tę wojnę. Potem... — potrząsnęła gło- wą... — potem zwątpiłam we wszystko. Ale być może, powtarzam: być może, wszystko się między nami mimo to ułoży. 380 — Chciałbym—odpowiedział. — W ciągu ostatnich dwóch lat przeżyłem tyle trudnych chwil, że wystarczy mi na całe życie. Mam dość. Nagle Dara zrobiła dziwnąminę. Szybko usiadła, a potem spojrzała między swoje nogi. Krispos potrzebował dłuższej chwili, żeby się upew- nić, że parsknięcie, które z siebie wydała, to był śmiech. Powiedziała: — Pokojówka, która przyjdzie pościelić łóżko, nie będzie miała wątpliwości, żeśmy się pogodzili. I chyba możemy to zrobić. — To dobrze—odpowiedział. — Cieszę się. — Ja... ja chyba też. Musiał tym się zadowolić. Biorąc pod uwagę powitanie, jakie Dara zgotowała mu poprzedniego dnia, i tak wiele osiągnął. Sięgnął do sznura i zadzwonił. Barsymes niemal natychmiast pojawił się w komnacie, jakby zmaterializował się przed drzwiami: — Dzień dobry, Wasza Wysokość. Mam nadzieję, że Waszej Wysokości dobrze się spało. — Tak, dziękuję, szanowny panie. Vestiarios przyniósł mu kalesony i wskazał na jedną z wiszących w szafie szat. Krispos kiwnięciem głowy zaakceptował jego wybór. Eunuch wyjął szatę. Imperator pozwolił mu się ubierać. Dara też chy- ba zadzwoniła na swojąpokojówkę, bo służąca weszła, zanim jeszcze Barsymes skończył swoje dzieło. Pomogła Darze się ubrać i rozczesała jej lśniące czarne włosy. — Co Wasza Wysokość życzy sobie na śniadanie? — spytał eu- nuch. Krispos poklepał się po brzuchu: s — Biorąc pod uwagę, że wieczorem zjadłem tyle, że nasyciłoby to | trzech głodomorów, mam nadzieję, że Phestos się nie obrazi, jeśli po- l; proszę tylko o talerz owsianki i pół melona na parze. i — Podejrzewam, że mistrz zdoła powściągnąć swążałość—zgo- I dził się z nim vestiarios z pozorną obojętnością. Krispos spojrzał na 1 niego bystro: dowcip szambelana bywał ostry jak brzytwa. Vestiarios ; zwrócił się do Dary: —A Wasza Wysokość, czego sobie zażyczy? — Proszę to samo, co Krispos—odpowiedziała. — Przekażę to Phestosowi. Bez wątpienia ucieszy się z tej zgodno- ści. Wygłosiwszy ten zawoalowany komentarz na temat ich wczoraj- szej awantury, Barsymes opuścił sypialnię Imperatora. Gdy vestiarios uprzątnął naczynia po skromnym śniadaniu, Krispos z westchnieniem zaczął zabierać się do pracy nad pergaminami i zwojami, które nagromadziły się w pałacu w czasie jego nieobecności. Najpil- 381 niejsze sprawy wędrowały pocztą kurierską do Pliskavos, ale oprócz nich było wiele rzeczy mniej pilnych, lecz znaczących, które mogłyby stać się zarzewiem konfliktu, gdyby je zaniedbano. Jednak nie potrafił zmusić się do pracy pierwszego spokojnego dnia po powrocie do Vides- sos. Przecież zasłużył sobie na krótki odpoczynek. Bił się z tymi myślami, kiedy Longinos przyprowadził Phostisa. — Tata! — zawołał chłopiec, biegnąc w jego stronę. Krispos stwierdził, że pergaminy poczekają. Podrzucił dziecko do góry i cmoknął głośno w policzek. Phostis potarł rączkąjego twarz. Po chwili Krispos zdał sobie spra- wę, że dziecko nie jest przyzwyczajone, że całuje je ktoś, kto ma brodę. Jeszcze raz dał mu całusa. Phostis znowu go pogłaskał. — Robisz to celowo, żeby mu się wszystko pomyliło przez ten zarost—powiedziała Dara. — Jeśli ma mnie poznać, musi też poznać mojąbrodę—odpowie- dział żartem. — Jeśli dobry, miłosierny pan pozwoli, zostanę w mieście tak długo, że już o mnie nie zapomni. Dara poddała się. — Niechaj Phos usłyszy twojąmodlitwę —powiedziała. Phostis stanął Krisposowi na kolanach, objął go za szyję i cmoknął hałaśliwie. Krispos uśmiechnął się mimowolnie. Dara obdarzyła ich matczynym spojrzeniem i powiedziała: — Chyba cię lubi. — Prawda? To dobrze. — Krispos popatrzył na Longinosa i na drzwi. Eunuch, świadomy niuansów pałacowej etykiety, skłonił się lekko, co i tak przyprawiło go o rumieniec na pulchnych policzkach, i wyszedł na korytarz. Krispos zniżył głos i powiedział do Dary: — Wiesz co, w końcu doszedłem do tego, że nie obchodzi mnie, który z nas naprawdę był jego ojcem. Phostis to świetny chłopczyk i tyle. — Tak właśnie sama myślałam—potwierdziła. — Ale nie chcia- łam ci tego za często powtarzać, bo mógłbyś się zacząć niepotrzebnie przejmować. Przyglądała mu się, z namysłem kiwając głową, jakby udało mu się zdać jakiś egzamin. Ciekaw był, czy go rzeczywiście zdał. Czy do głosu doszła jego dojrzałość, czy po prostu rezygnacja? Sam nie wiedział. Nieważne; dał Darze powód do zadowolenia. Ten praktyczny wniosek miał dla niego większe znaczenie niż każdy wyrafinowany wywód filozoficzny. Zaśmiał się. 382 — O co chodzi? — spytała. — Nic takiego. Marny byłby ze mnie mag albo teolog. — Pewnie masz rację—odpowiedziała. — Z drugiej strony, mało który mag albo teolog byłby dobrym Autokratą, a tobie rządzenie całkiem nieźle idzie. Pochylił głowę w milczącym podziękowaniu. A potem, nieproszo- ny, pojawił się w jego myślach Harvas. Właśnie Harvas był jednocze- śnie teologiem i magiem i pragnął władać Imperium Videssos. Jakim byłby Autokratą? Krispos znał odpowiedź na to pytanie; aż zadygo- tał na taką myśl. Ale Harvas przestał być zagrożeniem, dzięki Tanilis...Me wolno mi wspominać nawet jej imienia przy Darze, myślał, ale jak mam wyma- zać ją z pamięci? Może kiedyś Harvas znowu zacznie zagrażać Im- perium... ale dopiero po długim czasie. Jeśli tak się stanie, Krispos będzie z nim walczył w miarę swoich możliwości; albo Phostis, albo syn Phostisa, czy ktoś inny, na czyjej głowie będzie spoczywać w tej odległej przyszłości koronaAutokraty. Wiedziony nieomylnym instynktem pałacowego sługi, Longinos powrócił do jadalni. — Czy mam się zaopiekować młodym paniczem? — spytał Kri- sposa. Krispos spodziewał się, że Phostis podbiegnie do eunucha, które- go przecież znał o wiele lepiej, ale chłopczyk został przy nim. — Niech jeszcze trochę zostanie ze mną, jeśli można, Longino- sie—powiedział. — W końcu jest przecież mój. — Tak jest, Wasza Wysokość. Phos cię pobłogosławił... pobło- gosławił dwukrotnie — w głosie szambelana, ni to tenorze, ni to alcie, brzmiała zazdrość. Jego Phos nigdy nie pobłogosławi, przynajmniej nie w ten sposób. Krispos wstał od stołu i wyszedł na korytarz, a Phostis podreptał za nim. Mężczyzna zwolnił kroku, by chłopiec mógł za nim nadążyć. Mały podszedł do rzeźbionej marmurowej gabloty i zaczął się na nią wspinać. Krispos pomyślał, że Phostis chyba nie da rady jej prze- wrócić, ale wolał nie ryzykować. Wziął dziecko na ręce. W gablocie leżał stożkowaty hełm, należący niegdyś do makurań- skiego Króla Królów. Był to videssański łup wojenny sprzed wielu lat. Na ścianie ponad nim wisiał portret dzikookiego Autokraty Stavrakio- sa, który niegdyś pobił Halogajczyków w ich własnej ojczyźnie. Za każdym razem, gdy Krispos na niego spoglądał, zastanawiał się, co mógłby na jego temat powiedzieć ten bezkompromisowy mężczyzna. Phostis wskazał na portret i zmarszczył brewki w wielkim skupieniu: 383 — Implatol — powiedział w końcu. — Tak, masz rację — odrzekł Krispos. — Kiedyś był Imperato- rem, bardzo dawno temu. Phostis jeszcze nie skończył. Wskazał na Krisposa, o mało co nie wsadzając mu palca w oko: — Implatol —powtórzył i dodał: —Tata. Krispos przytulił chłopczyka. — Też masz rację—potwierdził z powagą. — Jestem Imperato- rem i twoim tatą. Właściwie, młody człowieku, ty teżjesteś Imperato- rem. —Teraz on wskazał palcem na Phostisa: — Imperator. — Implatol? —Dziecko roześmiało się, jakby usłyszało najzabaw- niejsząrzecz na świecie. Krispos mu zawtórował. Rzeczywiście, jego słowa brzmiały absurdalnie, jeśli sieje brało dosłownie. Ale mimo to, były prawdziwe. Mocniej przytulił Phostisa, aż chłopczyk zaczął się wiercić. Co roku tylu chłopów porzucało swoje gospodarstwa i wędrowało do stolicy w poszukiwaniu szczęścia... W odróżnieniu od większości, Krispos je znalazł. — Imperator... — powiedział w zadumie. Postawił Phostisa na podłodze. Obaj, mężczyzna i chłopiec, ruszyli przed siebie.