15332
Szczegóły |
Tytuł |
15332 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15332 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15332 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15332 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wanda Dobaczewska
Kim jest Rudzielec
WYDAWNICTWO MORSKIE
Obwolutę, okładkę, stronę tytułową i ilustracje wykonał
MICHAŁ MISCEWY
'k A
Wszystko się zaczyna 1
Deszcz rozpadał się na dobre, ale Staszek wcale się tym nie martwił. Przeciwnie. Z przyjemnością wsłuchiwał się w wesoły plusk deszczowych kropel rozpryskujących się po chodniku. Przynajmniej nie będzie duszno w wagonie. Możliwość dłuższej słoty nie wchodziła w rachubę. „Wicherek" jej nie zapowiadał, ani taka złośliwość losu nie mogła się zdarzyć. To byłby okropny pech, a żaden z ich przyjacielskiej trójki nie był pechowcem.
Kostek zaprosił Staszka i Maćka na pierwszy miesiąc wakacji do swoich wujostwa. Wuj był nadleśniczym w zapadłym kącie Pałuk. Nadleśnictwo leżało pośrodku dużego obszaru leśnego w pobliżu kilku jezior połączonych małą rzeczką i stanowiło wspaniały teren dla kajakowych spływów. A jakby kto chciał, to były w okolicy zabytki historyczne do zwiedzania. Wuj nadleśniczy niedawno kupił syrenkę. Jednym słowem mnóstwo atrakcji. Odjazd koleją z Bydgoszczy wypadał o szesnastej trzydzieści osiem. Na miejscu mieli stanąć wieczorem.
Pożegnali się już z rodzicami, pozostawały jeszcze pożegnalne ciastka, które stawiał wuj Staszka, wielki przyjaciel młodzieży, przez nią także bardzo kochany. Miało.to się odbyć w maleńkiej, skromnej cukierence
przy ulicy Dworcowej, słynącej z doskonałych ciastek i wcale nie gorszych lodów. Kostek z Maćkiem ponieśli już tam plecaki, a Staszek miał wstąpić po wuja.
Wuj Staszka był zegarmistrzem. Kierował dużym sklepem MHD połączonym z punktem usługowym. Staszek lubił odwiedzać wuja w jego sklepie. Oglądał zegary i zegarki, obserwował wuja przy pracy. Nieraz i godzinę przesiedział patrząc, jak wuj, ze szkłem powiększającym umocowanym na prawym oku, dłubie w precyzyjnej maszynerii malusieńkimi narzędziami. Razem też nieraz rozpakowywali nowe transporty, a i teraz, już od progu, Staszek zauważył ustawione rzędem na ladzie dobrze znajome skrzyneczki. Oj, niedobrze! Czy da się pozostawić je tak przez cały czas przerwy obiadowej? Jeżeli nie — oznaczałoby to spóźnienie.
Staszek rozejrzał się za wujem. Gdzież się podział? Nie mógł przecie odejść, pozostawiając sklep otwarty? Obaj ekspedienci już wyszli.
No oczywiście! Jest wujek. Ale czemu siedzi w kącie skulony na krześle? Czemu obejmuje głowę obu rękami i wygląda tak żałośnie, jakby się miał zaraz rozpłakać? On, taki zawsze spokojny, zrównoważony?
— Wujku! Co się stało? Czy wujek chory?
Wujek podniósł głowę i pokazał twarz tak zrozpaczoną, że Staszkowi zrobiło się mdło koło serca. Szczególnie, kiedy wujek odezwał się jakimś obcym głosem:
— Ach, to ty? Słuchaj! Jednej brakuje! Staszek nic nie rozumiał.
— Czego brakuje, wujku?
Wujek zamiast odpowiedzi pociągnął Staszka do lady.
— Spójrz na te skrzynki! Jest ich cztery, prawda? A powinno być pięć. Jedna zniknęła. W każdej dwadzieścia pięć zegarków marki „Błonie" po pięćset
6
pięćdziesiąt złotych sztuka. A więc wartość takiej skrzynki wynosi trzynaście tysięcy siedemset pięćdziesiąt złotych. Jeżeli skrzynka się nie odnajdzie — będę musiał zapłacić. Skąd wezmę taką masę pieniędzy? Przyjdzie chyba odsiedzieć.
Na tę okropną myśl Staszek poczuł zimny pot na czole. Wszystkie myśli mu się zmąciły. Tak bardzo zapragnął pomóc jakoś wujkowi... Ale jak? Cóż za okropna bezradność!
—■ Niechże wujek powie, jak to się stało? Kto mógł porwać tę skrzyneczkę wujowi tak prosto spod ręki?
Możność podzielenia się swcią niedolą z kimś współczującym ulżyła widocznie nieszczęsnemu zegarmistrzowi. Powiedział znacznie spokojniej:
— Nikt inny, tylko ostatni klient, który wszedł do
ї
sklepu już po wyjściu ekspedientów. Właśnie miałem wstawić skrzynki do szafy pancernej. Właściwie było już po pierwszej i mogłem tego jegomościa nie wpuścić, ale pomyślałem sobie: skoro i tak czekam na ciebie, mogę go załatwić. No i wpuściłem na swoje nieszczęście.
— Czy zapamiętał wujek przynajmniej, jak ten typ wyglądał?
— Czy zapamiętałem?! W piekle bym go poznał! Zresztą bardzo łatwy do zapamiętania. Niski, gruby i rudy, jakby mu głowa płonęła. Miał ciemne okulary i małą, czarną walizeczkę w ręku. Zażądał ściennego zegara. Nie podobał mu się żaden z tych bliżej wiszących, pokazał tamten w głębi. Poszedłem po ten rzekomo wybrany zegar. Wisiał wysoko, musiałem wejść na krzesło. Trwało może pół minuty... Gdy się odwróciłem, w sklepie nie było już nikogo i brakowało jednej skrzynki. Wyskoczyłem na ulicę — nic! Kamień w wodę! Chyba od razu wszedł w przechodnią bramę. Pełno tu takich w naszej starej dzielnicy. Pytałem ludzi — nikt podobnego osobnika nic zauważył.
— Telefonował wujek na milicję?
— Rzecz prosta — telefonowałem. Zaraz mają przyjść. Ach, Staszku! Tak mi przykro! Nie mogę iść z wami do cukierni!
— Oczywiście, wujku. Tylko wuj pozwoli... Wpadnę tam na chwilę powiedzieć chłopcom, że nie jadę. Nie zostawię wuja w takiej biedzie.
— Ależ chłopcze kochany! Nie będziesz psuć sobie przeze mnie wakcji. Żebyś chociaż mógł mi dopomóc... Ale jakim sposobem? Już milicja zajmie się tą sprawą, a ja przecież osamotniony nie będę. Są twoi rodzice, mam przyjaciół... Jedź, jedź z czystym sumieniem. Napiszę ci, jak się sprawa cokolwiek wyklaruje. A i tych ciastek nie chcę was pozbawiać...
a
— Już co to, to nie, wuju! Nie potrzeba. Czy to takie ważne?
— Dajże spokój! Jeszcze nie popadłem w nędzę. Dlaczego mielibyście pokutować za moje gapiostwo? Masz tu trzydzieści złotych, po dziesięć na każdego z was, użyjcie za moje zdrowie i wesołej zabawy w nadleśnictwie.
Staszek uściskał wuja wyjątkowo serdecznie i z ciężkim sercem wyszedł na ulicę. Okropnie mu go było żal, ale z drugiej strony... naprawdę... jak mógł mu dopomóc? Może istotnie milicja... Właśnie gdy się obejrzał, zobaczył, że wchodzą do sklepu.
W cukierni koledzy siedzieli przy stoliku i niecierpliwili się. Na widok Staszka poruszyli się niespokojnie. Kostek zapytał:
— Dlaczego tak późno? Gdzie twój wujek? My już zamówiliśmy lody!
— Spokojne głowy! Mam forsę, tylko wujka nie ma i nie będzie. Zdarzyła się paskudna draka.
I Staszek jak umiał najzwięźlej opowiedział o skradzionych zegarkach.
Maciek przejął się ogromnie.
— Okropność! Biedny twój wujek! Nie da rady zapłacić tyle pieniędzy i będzie miał sprawę sądową o manko! A ty co zrobisz? Chyba nie pojedziesz z nami? Bo zawsze... Kiedy takie nieszczęście w rodzinie, to może jakoś nie uchodzi...
— Owszem. Pojadę. Wuj chce, żebym jechał. Powiada, że nic mu z tego nie przyjdzie, jeżeli zostanę. Może to i racja...
Kostek zadecydował.
— Pewnie że racja. To byłby zupełnie zbędny sentymentalizm. Wuj będzie teraz bardzo zajęty i nawet nie znajdzie czasu na twoje towarzystwo. Jeszcze mu zrobisz dodatkową przykrość marnując przez niego wa-
9
kacje. Inna rzecz, gdyby można mu było dopomóc — sam bym to zrobił jak najchętniej. No cóż? Zjedzmy te lody, skoro już są zamówione, i chodźmy pomału na dworzec. Mamy jeszcze dużo czasu, nie potrzebujemy się śpieszyć.
Pobrali laski, plecaki i wyszli na jeszcze wilgotną, a już rozsłonecznioną ulicę. Idąc nie rozmawiali wiele. Powarzyły im się humory. Staszek nawet wzdychał od czasu do czasu.
Na dworcu Kostek objął komendę. Koledzy, przyzwyczajeni do władczego usposobienia Kostka, nie protestowali.
— Staszek! Idź popatrz na rozkład jazdy. Nie widziałem jeszcze letniego, może są jakieś maleńkie zmiany. Maciek, stań w kolejce po bilety. Ja tu zostanę przy plecakach.
Staszek posłusznie podszedł do tablicy z wypisanymi godzinami i minutami przeróżnych odjazdów. Tablica wisiała wysoko i musiał dobrze zadzierać głowę, by coś wypatrzyć. Zajęty wyszukiwaniem swojego kierunku — poczuł z irytacją, że ktoś go mocno potrącił. Odwrócił się i... dech mu zaparło.
Tuż obok niego stał jegomość niski, gruby, z włosami koloru już nie marchwi, ale zgoła pomidora. Nie brakowało też czarnych okularów i czarnej walizeczki. Słowem wypisz-wymaluj klient ze sklepu wuja.
Staszek wpatrzył się w obcego jak cielę w malowane wrota. A ten przesunął okulary na czoło i wodził mozolnie oczami po tablicy. Brwi zmarszczył, pomrukiwał coś do siebie, sapał, kombinował. Staszek biegiem dopadł Kostka stojącego z plecakami pod oknem.
10
— Spójrz no! Ten rudy! Tak. Przy rozkładach jazdy! Niech pęknę, jeśli to nie ten sam!
— Jaki ten sam?
— No ten od zegarków wuja! Wszystko jest: i rudy łeb, i grubas pękaty, i czarna walizeczka! Kostek! Trzeba coś zrobić! Może poszukać milicjanta?
Kostkowi oczy błysnęły jakoś specjalnie.
— Zaczekaj. Z milicją niewiele wskóramy. Może oni jeszcze nie mieli telefonu z rysopisem... A gdyby nawet — zanim nas rozpytają co i jak, zanim zatelefonują, gdzie uznają za stosowne, zanim się w ogóle ruszą — gość już stąd spłynie. Na milicję zawsze będzie czas. Na razie chodźmy za nim.
— Po co?
— Zęby wiedzieć, dokąd jedzie, ty rozziawo! To bardzo ważne. Kto wie... może nawet pojedziemy za nim.
Staszek przestraszył się.
— Jak to za nim? A jeżeli on jedzie gdzieś daleko, do Warszawy na przykład, albo do Gdańska... Ani nam pieniędzy nie wystarczy... I twoi wujostwo czekają...
Kostek nie dał się zbić z tropu.
— Do Warszawy ani do Gdańska nie ma o tej porze pociągu. Musi jechać gdzieś niedaleko. Do wujostwa zatelefonowałbym... Słuchaj! Tak bardzo chciałeś pomóc swojemu wujowi, a kto wie, czy to nie okazja.
— Myślisz?
— No jakże? Jeżeli będziemy sprytni, możemy wyśledzić złodzieja.
Staszek rozpromienił się.
— Chcesz, żebyśmy się zabawili w detektywów? Dobra jest! Jazda!
Tymczasem Rudzielec odwrócił się od tablicy i drobnym, szybkim kroczkiem ruszył w stronę kasy. Wyglądało to zupełnie jakby się toczył. Kostek równie szybko podszedł do ziewającego w kolejce Maćka.
ll
— Wyłaź stąd.
■ Maciek oburzył się.
— Puknij się! Przecież dochodzę.
— Nie szkodzi. Wyjdź i stań na końcu, za tym rudym.
— Od początku mam stać? Sam sobie stań. Mnie już i tak zbrzydło.
— Nie ryjuj! Przyjrzyj się ternu rudemu i jeśliś nie kretyn — połapiesz się, o co chodzi.
Maciek przyjrzał się i zrozumiał.
— Aha! Chcesz wiedzieć, dokąd gość jedzie?
— Skapnąłeś? Twoje szczęście. Przysuń się jak najbliżej do niego. Prędzej, bo jeszcze kto stanie między wami.
Pchnął Maćka z lekka w kark, bo już się inni pasażerowie zaczęli na nich oglądać. Maciek z wielkiej gorliwości omal że się na plecy nie położył Rudzielcowi, ale ten był czymś tak zaabsorbowany, że nie zwrócił na to uwagi. Gdy wymienił przy kasie miejscowość — Maciek ledwo powstrzymał się od głośnego okrzyku. Jak mógł najprędzej załatwił kupno biletów i przypadł do kolegów.
— Coś podobnego, chłopaki! Wiecie, dokąd on jedzie? Z nami do Żnina!
Kostek na tę wiadomość podskoczył z wielkiej uciechy.
— Fajno! O czymś takim można by czytać w ciekawym kryminale! Musimy koniecznie wsiąść cło tego samego przedziału. Za nim! Tylko nie za blisko! Jeszcze by się spostrzegł! On z pewnością uważa na każdy najdrobniejszy szczegół.
Wbrew przypuszczeniu Kostka Rudzielec szedł przez tunel raczej beztrosko, nie śpiesząc się, oglądając rozwieszone na ścianach napisy orientacyjne i reklamy turystyczne. Podniecony Kostek gadał półgłosem:
12
— Głowę daję, że jedzie do jakiejś dobrze zakonspirowanej meliny, skąd się kradziony towar transportuje dalej. Właśnie do tego nadają się najlepiej różne ciche miasteczka i duże wsie z ruchem turystycznym. Zwykle tak bywa w dobrych kryminałach. Że też nam się coś takiego zdarzyło, chłopaki! Uwaga! Włazi do pustego przedziału! Prędko! Za nim!
Chłopcy wsiedli przepychając się i śmiejąc na pokaz. Rudzielec pieczołowicie układał na siatce czarną walizeczkę. Widocznie miał w niej coś łatwego do uszkodzenia. Jasne. Zegarki.
Zaczęli rozmawiać o byle czym, nieznacznie a pilnie obserwując Rudzielca. Usiadł wygodnie przy oknie, nogi wyciągnął przed siebie i po chwili zdjął ciemne okulary. Wówczas łagodne, niebieskie oczy spojrzały na chłopców dobrotliwie, z przyjaznym zainteresowaniem. Aż im się głupio zrobiło, takie to było niespo-
dziewane. I głos okazał się przyjemny. Taki sobie głos poczciwego wujaszka.
— Dokądże to tak jedziecie? Na wycieczkę? Do jakiegoś obozu? Czy na inne wczasy?
Chłopcy spojrzeli po sobie. Nie bardzo wiedzieli co odpowiedzieć. Maciek i Staszek patrzyli pytająco na Kostka, więc Kostek się odezwał:
— Jedziemy na wakacje do jednego tam nadleśnictwa... Do moich wujostwa. Do Żnina koleją, a dalej autobusem.
Wymienił nazwę miasteczka, w pobliżu którego leżało nadleśnictwo. Rudzielec roześmiał się szeroko, dobrodusznie.
— A to ślicznie się składa! Bo i ja tam jadę. Właśnie w nadleśnictwie wynająłem sobie pokój. Jestem entomologiem i zamierzam przeprowadzić pewne badania dotyczące specjalnie pająków wodnych. Ma tam być podobno piękne jezioro?
Spojrzał pytająco na Kostka, który stwierdził z pozorną obojętnością:
— Owszem. Są nawet całkiem blisko dwa jeziora, a trzecie pod samym miasteczkiem. Wszystkie połączone między sobą rzeczką. Od nas do miasteczka mało co więcej niż kilometr. Są tam sklepy, kawiarnia i wcale porządna gospoda, gdzie można jadać obiady.
— O, ja wynająłem pokój z utrzymaniem. Pani nadłeśniczyna była tak uprzejma.
Kostek promieniał wewnętrznie. Wspomagany reminiscencjami z masowo czytywanych kryminałów, układał sobie w myśli cały dotychczasowy i przyszły przebieg zdarzeń. Gdy Rudzielec wyszedł na chwilę na korytarz, improwizowany detektyw podzielił się swoimi domysłami ze Staszkiem i Maćkiem.
— Ta entomologia — to oczywiście lipa. Gdzie on się tam zna na owadach!
14
— Myślisz? — Maciek był wyraźnie zawiedziony. — A ja się ucieszyłem... Bo jeżeli musimy mieć z nim bliżej do czynienia, to właśnie ja mógłbym... gdyby on pozwolił dopomóc sobie przy tych badaniach...
Kostek spojrzał na Maćka wzgardliwie.
— Kretynie jeden! Przecież ci powiedziałem wyraźnie, że ta entomologia to lipa! I w ogóle swoje zamiłowania przyrodnicze schowaj na razie do kieszeni, bo nie o spoufalanie się z nim chodzi, tylko o pilną obserwację. Musimy bardzo uważnie prześledzić, kiedy i dokąd wyniesie z domu czarną walizeczkę. Bo że wyniesie, nie ulega wątpliwości. To będzie nasze pierwsze zadanie i wcale nietrudne. Wujostwo z pewnością wynajęli mu pokój na pięterku, to wypadnie obok naszego. Ciekawym jak on w ogóle trafił do wujostwa... Uwaga! Nadchodzi!
Rudzielec wrócił do przedziału i zaraz zaczął rozpytywać chłopców, czy interesują się przyrodą. Maciek od razu połknął haczyk i po dziesięciu minutach już rozmawiał z Rudzielcem jak ze starym znajomym. Rudzielec perorował z zapałem i tak ciekawie, że Kostek ze Staszkiem zaczęli się też przysłuchiwać, a Maciek nie tylko słuchał z przejęciem, ale zaczął spoglądać na Rudzielca coraz życzliwiej.
Gdy wysiedli z pociągu i szli piechotą od dworca do stacji autobusowej, pociągnął Kostka za rękaw, tak że zostali obaj o kilka kroków z tyłu.
— Posłuchaj, Kostek. A może myśmy się pomylili! Może to jest naprawdę jakiś profesor? Tak mądrze gada...
Kostek rzucił niecierpliwie ramionami.
— Już ty mi nie gadaj! Opis zgadza się do najdrobniejszego szczegółu. Takiej powierzchowności nie można pomylić z inną. I ciemne okulary... i czarna walizeczka... Spryciarz pierwszej klasy! Zgrywa pro-
15
i-^rdzo wygodne i szanowane stanowi-fesora, bo to D'* «" .
. . je dam zrobić ze siebie balona!
5 RudzTelec,^1™,^' szedł raźno i sprężyście.
Odbijał się od cb°dmka Jak piłka. A wciąż gadał
7 • ł t on *ubl wies> a szczególnie najzapadlej-
, \ ті, чіе cieszy, że okolice, dokąd jadą, są sze kąty. Jak »™ J* n. ""
j i к^л^о ładne. I jak liczy na to, ze chłopcy podobno bardzo j / , M f.
, ,«r połowach paiąkow wodnych. Maciek, dopomogą mu ^ ^ v ^ .,„,.,
ku niezadowoleniu Kostka, zapewnił Rudzielca o swojej chętnej рот°сУ'
, , -gydzielec wstąpił do owocarni i kupił
dużą torbęlzereśni Powiedział wesoło:
— W autobusie będzie gorąco i pic nam się ze-
ъ. п ~a„;p na to najlepsze, chce. Czereśnie w J f
Chłopcy speszy11 sie- cokolwiek. Wydało im się nie-honorowo przyJmować poczęstunek od ściganego złodzieja a z drugie3 strony nie było powodu odmowy. Próbowali wymawiać się grzecznie, ale Rudzielec zachęcał tak uprzeJmie- W[ąc кіесіУ autobus ruszył . л0тКп1е^е okna zaczął wdzierać się kurz — zmiękli i jeden za drugim poczęli sięgać do podsuwanej im torby- Ani siS spostrzegli, jak już czerpali pełnymi garścią"11- ,.,.,,,
Rudzielec patrzył na nich x smiai sie. doorodusz-nie I wciąż coś gadał, czego dobrze wyrozumieć nie było można poprzez hałas motoru i gwar rozmów innych pasażerom-
Wreszcie, już dobrze znużeni, przyjechali na miejsce. .
3
Pod wieczór uPał zelzał- Nagła cisza po autobusowym gwarze ЬУ*а bardzo przyjemna. Od łąk zalatywało świeżym sianem- gdzleś niedaleko grały żaby.
16
Słońce stało nisko nad lasem, rozdzierało sobie tarczę o czuby świerków jak o zębatą piłę. Kostek mocno wciągnął odświeżone powietrze.
— No to jesteśmy w domu! Jeszcze ten kilometr pieszo, ale to przez łąki. Czysta przyjemność. Pan pozwoli swój plecak. Poniosę razem z moim.
— Ciężko ci będzie, chłopcze... Co prawda jestem trochę zmęczony...
— Nic nie ciężko! Jestem bardzo silny. Albo poniesiemy na zmianę ze Staszkiem.
Maciek ofiarował się skwapliwie:
— A ja poniosę walizkę.
Na tę tak zupełnie naturalną propozycję Rudzielec jakby się przestraszył. Zacisnął mocno palce na uchwycie.
— O, nie, nie. Tego nie mogę powierzyć nikomu. Tam są takie różne rzeczy... Jednym słowem sam poniosę.
Jeżeli Kostek miał jeszcze jakieś wątpliwości, teraz pozbył się ich ostatecznie. Spojrzał porozumiewawczo na kolegów i uśmiechnął się tryumfująco. Rudzielec ze swej strony spojrzał na nich, jak się Kostkowi wydało, podejrzliwie.
— Cóż tak patrzycie? Pewnie uważacie mnie za cudaka? Nic się nie krępujcie, bardzo proszę! Nie pierwszy raz mnie to spotyka, jestem poniekąd przyzwyczajony. Zresztą do profesorskiej godności to nawet pasuje.
Profesorskiej? Kostek uśmiechnął się ironicznie, ale Maciek zapytał z mimowolnym szacunkiem:
— Pan jest profesorem liceum? A może prawdziwym profesorem uniwersytetu?
— Niezupełnie prawdziwym. Na razie tylko docentem. Nie tracę nadziei, że z czasem zostanę prawdziwym, jak powiadasz, to znaczy profesorem rzeczy
— Kim Jest Rudzielec?
17
wistym. Czy to obejście przed nami, ten dom z czerwonym dachem na zboczu wzgórza — to właśnie nadleśnictwo? Prawda, że tu ślicznie! I las tuż za ogrodem! No to i dobrze, żeśmy nareszcie doszli. Jestem porządnie zmęczony i głodny.
Rudzielec przestał gadać dopiero, kiedy musiał się przywitać z gospodarzami oczekującymi na ganku. Nadleśniczyna usprawiedliwiała się przed nim, że nikt nie wyszedł na jego spotkanie, ale oboje z mężem obliczyli sobie, że tym samym autobusem przyjeżdża siostrzeniec z kolegami i że chłopcy z pewnością pomogą profesorowi dostać się do nadleśnictwa, tym bardziej przy niedużym obciążeniu, skoro profesor większą część swoich rzeczy nadesłał pocztą.
Rudzielec zapewnił, że wszystko jest w największym porządku. Z chłopcami zawarł znajomość jeszcze w pociągu i bardzo im się mile po drodze gawędziło. Potem poprosił, by mu wskazano jego pokój, i wyraził radość z powodu tak szybkiego nadejścia przesyłki
pocztowej.
— Paczka już w pana pokoju — powiedziała nadleśniczyna. — A tu ma pan jeszcze list. Nadszedł dziś
rano.
Podała Rudzielcowi podłużną niebieską kopertę. Rudzielec spojrzał na adres.
— Ach! Kancelaria uniwersytetu przesyła mi to, ale nie znam charakteru pisma na pierwotnym adresie. Któż to pisze do mnie? Przepraszam. Państwo pozwolą?
Rozerwał kopertę, wyjął arkusik, przebiegł go szybko oczami. Drgnął cały, poczerwieniał, brwi ściągnął, aż mu sztorcem stanęły nad nosem. Zdawał się wzburzony. Nadleśniczyna spytała troskliwie:
— Przykra wiadomość, panie profesorze? Rudzielec spojrzał na nią nieco błędnymi oczami.
18
— Co proszę? Nie, nie. Nic ważnego. Jeżeli można, pójdę na razie do siebie.
Zmiął kopertę, wsadził do kieszeni spodni i zniknął na schodach prowadzących na pięterko. Wówczas dopiero wujenka otworzyła Kostkowi rozłożyste ramiona.
— No, teraz się przywitajmy. Jak ty urosłeś, Ko-stuś! Słowo daję — chłop na schwał! A to są twoi przyjaciele? Bardzo sympatycznie wyglądają. Mam nadzieję, że wam dobrze będzie u nas.
— Chodźże i do mnie, niech cię uściskam! — zagrzmiał wuj nadleśniczy głębokim, przyjemnym basem. — Cieszę się, żeście przyjechali, zaraz się nasz dom ożywi! Nudno wam chyba nie będzie. Są dwa kajaki na jeziorze. Nasz Kostek pływa jak ryba, a i wy pewnie macie karty pływackie? No, to sobie używajcie. Tylko jeśli chodzi o dalsze wycieczki, będziecie musieli zaczekać na mnie. W przyszłym tygodniu spodziewam się mieć więcej wolnego czasu.
— Nie myślę was w niczym krępować — dodała nadleśniczyna. — Są tylko dwa zastrzeżenia: po pierwsze — nie spóźniać się na posiłki, po drugie — nie chodzić samodzielnie do truskawek w ogrodzie. A teraz rozejrzyjcie się po gospodarstwie. Ja tymczasem przygotuję kolację. Przychodźcie za godzinę.
Chłopcy weszli na górę umyć ręce po podróży. Przy okazji spróbowali nasłuchiwać, co się dzieje w pokoju Rudzielca, ale rzekomy profesor zachowywał się zupełnie cicho. Zresztą te dwa pokoje nie miały wspólnej ściany. Leżały po przeciwnych stronach krótkiego korytarzyka.
Chłopcy obejrzeli gospodarstwo pobieżnie i raczej dla pozoru. Zaszli do krów i do świń, odwiedzili konie w stajni (do syrenki nie mogli dotrzeć, garaż był zamknięty), pośpiesznie, przebiegli ogród i chcieli jeszcze skoczyć nad jezioro, ale że już się mroczyło —
i*
19
zaniechali tego zamiaru i usiedli w dziedzińcu na ławeczce pod lipą. Kostek, przejęty bez reszty sprawą Rudzielca, uznał tę chwilę za odpowiednią do podania dyspozycji na jutrzejszy ranek.
— Słuchajcie, wiara! Sprawa jest poważna. Wprawdzie nasz Rudzielec mówi i zachowuje się jak normalny przyzwoity człowiek i wujostwo rzeczywiście go oczekiwali, więc z pewnością wiedzą, kto to jest, ale z drugiej strony widzę pełno momentów ciemnych i podejrzanych. Przede wszystkim wygląd pokrywający się do najdrobniejszych szczegółów z tym, co mówił wuj Staszka. A potem ta niezwykła troska o czarną walizeczkę. Dlaczego nie chciał powierzyć jej Maćkowi nawet na krótki czas? I wreszcie ten list. Zauważyliście, jakie zrobił na nim wrażenie? Powikłało mu się coś najwidoczniej. Moja teza — on tu ma gdzieś w pobliżu melinę i do niej przywiózł zegarki. A w jaki sposób nabrał wujostwo, jak podszył się pod jakiegoś profesora, który zapewne wygląda zupełnie inaczej, to właśnie my wyśledzimy. Dlaczego by nie? Czytałem niedawno jeden bardzo ciekawy kryminał, gdzie troje dzieci wykrywa przestępcę, a my jesteśmy już młodzież, tym więcej mamy szans. No
nie, wiara? Maciek kręcił się niespokojnie na ławce.
— Czy ty jesteś pewny, że on jest przestępcą? Wcale na to nie wygląda. Ma takie dobre oczy...
— Człowieku! Czy wyobrażasz sobie, że może istnieć takich identycznych dwóch rudych i pękatych? A jeszcze do tego czarna walizeczka! Idźże! Niepodobieństwo!
Staszek zbyt był zachwycony faktem, że jest пе tropie krzywdziciela ukochanego wujka, by mógł zrezygnować z tej pewności. Gorąco poparł Kostka.
— Wcale nie widzę, żeby Rudzielec zachowywa
20
się normalnie. Przede wszystkim za dużo gada. Jakby chciał od czegoś odwrócić uwagę. Jest ciągle podniecony. I ten list. Ja też zauważyłem, jak on przeraził się i zmieszał po przeczytaniu, a pani nadleśniczynie powiedział, że to nic takiego. A dobrych oczu to tylko Maciek się dopatrzył. Przeciwnie. Tak jakoś nieufnie nimi strzela... Kostek! A może by lepiej powiedzieć twojemu wujowi?
Kostek żachnął się gwałtownie.
— Ale gdzie tam! Cokolwiek by wuj zrobił, nam nie pozwoliłby się wtrącać. A mnie właśnie na tym zależy...
Staszek przerwał gniewnie.
— A mnie zależy przede wszystkim na tym, żeby odzyskać wujkowe zegarki. Ty będziesz się bawił w detektywa, a Rudzielec tymczasem zwieje, ani się obejrzymy kiedy.
Kostek nachmurzył się. Nie lubił, by podawano w wątpliwość jego spryt i zaradność.
— Uspokój się. Czytałem tyle kryminałów, że wiem, jak się to robi. I Sherlock Holmes, i Herkules Poirot, i ta genialna stara panna od Agaty Christie, wszyscy oni mają swoje niezawodne metody. Będziemy naśladować ich sposób myślenia. Ale jeżeli się tak bardzo niepokoisz, to ci obiecuję: o ile zajdą jakieś bardzo trudne komplikacje —■ powiemy wujowi. Czy ci to wystarcza?
Staszek odetchnął z ulgą.
— No dobrze. Więc gadaj o tych twoich dyspozycjach.
— Przede wszystkim chciałbym dostać się do pokoju Rudzielca i zbadać zawartość czarnej walizecki. O ile się da, naturalnie. Może ją wynieść jeszcze dzisiejszej nocy i bardzo możliwe, że to zrobi. Dlatego proponuję, żebyśmy po kolei pilnowali. Schody na pięterko skrzy-
21
о _ w
0- О- 3
tA
sil
Э- Л N
*-S £2. ^
l^sS
з. — S да
i
■<«•
i ... ..■' ЯР
i
pią jak opętane, nie da rady wyjść cicho. Jutro rano, jeżeli on pójdzie nad jezioro, będziemy mieli swobodę działania. Wuj wyjedzie rowerem na swój rejon leśny, wujenka pójdzie do miasteczka po zakupy.
— A jeżeli on wyjdzie w nocy — to co zrobimy? Kostek spojrzał na Maćka z wyższością.
— Także pytanie! Ktoś będzie musiał pójść za nim. A kto — to się pokaże. Nie uprzedzajmy wypadków. Teraz idziemy na kolację. Proszę obserwować i robić inteligentne spostrzeżenia.
Przy kolacji Rudzielec był jak na siebie bardzo milczący, jakby zafrasowany, a może tylko zmęczony. Oświadczył, że jutro prosi o wczesne śniadanie, bo wybiera się na jezioro, na połów swoich pająków.
— Wam nie proponuję na razie, żebyście mi towarzyszyli — zwrócił się do chłopców. — Jutro zaledwie rozpatrzę się w terenie. A wy pewnie pierwszego dnia wakacji zechcecie się wyspać.
Kostek przytwierdził skwapliwie.
— Rzeczywiście — tak, panie profesorze. Zdawaliśmy do liceum wszyscy trzej. Kuło się nieraz do późna.
— Rozumiem. Zdawaliście i oczywiście zdaliście wszyscy trzej. Zdolni jesteście, to wam z oczu patrzy. Więc jutro rano pójdę sam, a waszą pomoc zamawiam na następne dni. A teraz pani nadleśniczyna pozwoli, że powiem dobranoc. Ja także chciałbym trochę pospać, a muszę jeszcze się rozpakować. Więc do miłego jutra.
Dzień pierwszy 1
Zapowiedź profesora, że chciałby pospać, tym bardziej utwierdziła chłopców w zamiarze kolejnego czuwania. Staszek, pełen gorliwości dla sprawy swego wuja, ofiarował pierwsze godziny do północy.
W całym domu trwała niezamącona, obezwładniająca cisza.' Staszek dokonywał cudów, by nie zasnąć. Wsłuchiwał się w ciszę, podnosił palcami opadające powieki i co chwila spoglądał na fosforyzującą tarczkę zegarka. Nareszcie wskazówka dotknęła dwunastki i Staszek zabrał się do budzenia Kostka. Ciężko to szło, Staszek dobrze się napracował. Gdy wreszcie usłyszał cokolwiek przytomniejsze: dobrze, dobrze — zwalił się na poduszkę i już nie wiedział o niczym. Zbudziło go dopiero pukanie do drzwi i głos nadleśniczyny.
— Chłopcy! Może byście już wstali? Dochodzi dziewiąta.
Kostek usiadł na łóżku jak podrzucony sprężyną.
— Co? A mój dyżur? Staszek! Czemuś mnie nie zbudził?!
— Budziłem. Powiedziałeś: dobrze, dobrze.
— A cholerny świat!
— Jak ty mówisz, Kostek?! — zawołała wujenka. Ale ku zadowoleniu chłopców nie połapała się, o co im chodzi. — Dlaczego miał cię budzić? Pospaliście trochę
23
dłużej i chwała Bogu. Tylko teraz ja idę do spółdzielni, moja pomocnica zajęta w ogrodzie, a kawa na ogniu. Musicie sami wziąć sobie śniadanie. Kostek już oprzytomniał.
— Wujeneczko! Niech wujenka wejdzie. Chcę o cos zapytać.
Nadleśniczyna uchyliła drzwi i wsunęła przez szparę roześmianą twarz.
— A co takiego?
— A ten wasz lokator, ten profesor? Czy jemu także mamy dać śniadanie?
— Ale gdzie tam! On jadł razem z nami. Zeszedł z góry o szóstej, a teraz wybrał się na jezioro z całym zapasem słoiczków i siateczek. Pośpieszcie się, bo wam mleko zbiegnie.
Wujenka odeszła spod drzwi, a Kostek sięgnął po swoje szorty. Był zły. Na samym początku pokpił sprawę. Nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, jak to było. Staszek go budził, a on... Nie do wybaczenia! Trudno. Stało się. Pozostaje tylko robić dobrą minę.
— No cóż, wiara! Nie będziemy się martwili. Wątpię,
żeby Rudzielec wychodził. Nie zbudziłem się,
ale byłem nastawiony na czuwanie i przez sen bym usłyszał skrzypienie schodów. Zresztą zaraz się przekonamy, czy czarna walizeczka jest na miejscu. Ubierać się. Raz, dwa!
— Ale pozwolisz chyba zjeść śniadanie? — zaniepokoił się Maciek.
— Jasne! Sam jestem głodny jak smok. Wujenka wróci najwcześniej za godzinę, wuj na obiad, a Rudzielec będzie chyba tkwił nad jeziorem do samego południa. Mamy kupę czasu. Ubierajcie się. Ja zajmę się śniadaniem.
24
Śniadanie, jakkolwiek pochłonięte błyskawicznie, zostało należycie ocenione. Potem chłopcy bardzo grzecznie sprzątnęli ze stołu, a gospodarny Maciek zmył nawet kubki po kawie. Potem Kostek poszukał w szufladzie kuchennego kredensu uniwersalnego klucza, przechowywanego tam na wszelki wypadek.
Weszli na pięterko swobodnie, bez zachowania zbędnych ostrożności, i stanęli pod drzwiami pokoju Rudzielca. Pokój był otwarty, klucz tkwił w zamku od wewnętrznej strony, ten uniwersalny nie był wcale potrzebny. Staszek pokręcił głową.
— Jak na fachowego złodzieja przechowującego zdobycz — to bardzo nieostrożnie.
Kostek był innego zdania.
— Wprost przeciwnie. To dowodzi fachowego sprytu. Gdyby zamknął swoje drzwi w domu, gdzie nikt tego nie robi, od razu by zwrócił na siebie uwagę. Zaraz się przekonamy. Wchodźcie.
W pokoju Rudzielca wzorowy porządek sąsiadował z okropnym bałaganem. Książki poustawiane były równiutko na półce. Na długim stole pod oknem stało coś osłoniętego ceratowym futerałem, otaczały owo coś tekturowe pudełka, a w nich porządnie umieszczone szkiełka z preparatami. Za to części garderoby rozrzucono bezładnie po krzesłach i niedbale zasłanym łóżku. Na środku pokoju poniewierały się brązowe półbuty, leżały pogniecione papiery, jakieś trudne do rozpoznania okruszyny. Koło umywalki lśniła na podłodze mała kałuża. Maciek zdziwił się.
— Czy gosposia twojej wujenki wcale tu nie sprząta?
— Może Rudzielec zastrzegł się, że będzie to sam robił? To by też świadczyło przeciw niemu.
25
Maciek podszedł do stołu, obejrzał z daleka, nie dotykając icn> szkiełka prostokątne i okrągłe, złożone po dwa, zamykające w sobie jakieś drobinki. Dwoma palcami uniósł ceratowy futerał i wykrzyknął z zachwytem:
— Mikroskop! Zwrócił się do Kostka.
— Słuchaj! To naprawdę przyrodnik! Zobacz, co on tu nia! A ile książek przywiózł ze sobą!
Kostek patrzył z lekka skonsternowany na cały uczony kram. Rozbijał mu jego starannie zbudowaną teorię- Ale Kostek za nic by się do tego nie przyznał. Powiedział niecierpliwie:
— To wszystko lipa, ja ci to mówię. Nie mnie łapać na plewy. Kto wie, czy on w ogóle umie obchodzić się z mikroskopem? Zawodowi przestępcy, tacy zorganizowani w szajki, czy jak oni mówią w ferajny, potrafią wymyślać jeszcze lepsze sztuczki. Dajcie temu spokój, to chwilowo nieważne. Szukajmy walizeczki.
Stała sobie spokojnie na komodzie. Kostek chwycił ją dosyć gwałtownie, coś w niej zachrobotało, zabrzęczało.- Staszek syknął gniewnie:
— Ostrożnie! Uszkodzisz zegarki!
Kostek odstawił walizkę jak mógł najdelikatniej.
— Chyba nic nie uszkodziłem. Ciekawym, czy... Spróbował palcem odsunąć zamknięcie — ani
drgnęło. —- No oczywiście! Zamknięta na kluczyk. Staszek nie chciał dać za wygraną.
— Poszukam kluczyka. Może tu gdzie znajdę. Kostek wzruszył ramionami.
— Chcesz, to szukaj, ale on z pewnością ma go przy sobie. Taki głupi znowu nie jest. — Ponownie zważył walizeczkę w ręku. — Lekka, a nie pusta. W sam raz na zegarki. Jeszcze jej nie wyniósł... Może w tym liście
26
wczorajszym otrzymał wskazówkę, że ma ją jeszcze dzisiaj przechować u siebie... Ale dziś w nocy z pewnością ją wyniesie. Będziemy musieli znowu czuwać na zmianę, tylko już tym razem naprawdę. Tak. Wiemy już coś niecoś.
— A teraz co zrobimy? — zapytał Maciek.
— Teraz pójdziemy jednak nad jezioro. Sprawdzimy, co on tam robi i czy w ogóle jest. Tu nie znajdziemy już nic ciekawego.
— Nigdzie nie ma kluczyka — zameldował Staszek. — Szukałem wszędzie, nawet w szafie, w kieszeniach jego garnituru.
— Od razu mówiłem, że go tu nie będzie. Poodkładaj te szkiełka, Maciek. Dlaczego właściwie zacząłeś w nich grzebać?
— Ciekawe, uważasz.
— No to uważaj i ty, żeby nic nie pomieszać. Niechby się spostrzegł, że tu ktoś myszkował —■ dopiero byłby klops! No, dosyć tego, zmywajmy. Coś mi się wydaje, że słyszę na dole głos wujenki.
Nadleśniczyna zdziwiła się na ich widok.
— Cóż wy, chłopcy, siedzicie w domu na taką piękną pogodę? Myślałam, żeście od dawna na jeziorze.
— Byliśmy w ogrodzie, wujenko — Kostek zełgał bez zmrużenia oczu. — Oglądaliśmy czereśnie. Już dojrzewają.
Wujenka pogroziła mu palcem.
— Czereśnie, jak i truskawki, prosiłabym pozostawić w spokoju. Za kilka dni będziemy zbierali, wówczas dopomożecie i najecie się, ile wam starczy sił. No już idźcie szczęśliwie, a pamiętajcie, że obiad o drugiej.
— Pamiętamy! — odkrzyknął Kostek już z werandy. Przebiegli ogród do bocznej furtki wychodzącej na
leśną drogę- Droga, a raczej szeroka ścieżka, zaraz skręciła między sosny i poprowadziła przez las w stro-
27
ilę jeziora. Już po dziesięciu minutach zaczęło prże-blyskiwać zza drzew, a po kwadransie stanęli na maleńkiej piaszczystej plaży okalającej płytką zatoc^
Na brzegu, na drewnianych koziołkach, 1Є2а£У kajaki, na wodzie kołysała się leciutko duża W j^ obu stronach zatoczki szeleściły wysokie trzemy, g niedaleko krzyczała kurka wodna. Ogromne wazm--szklarki przelatywały raz po raz niby maleńkie samolociki... ale Rudzielca nie było ani śladu. 'i _
— No, widzicie! — ucieszył się Kostek. — Słusznie przewidziałem, że go tu nie zastaniemy. Gdyby naprawdę chciał łowić, trzymałby się tej zatoczki, lam, na prawo, koło trzcin jest zawsze pełno rożnego wo -
nego paskudztwa. ч+іч/ек —
— Huknijmy na niego -- zaproponował btaszeK. Może jest gdzieś w pobliżu. Albo podejdźmy brzegiem kawałek. . .,
Ruszyli naprzód, przetrząsnęli nadbrzeżne zarosła, przebrnęli jakieś pół kilometra błotniste] łąki * zatrzymali się zniechęceni. Kostek powiedział:
— Dalej iść nie warto. Tam jest bardzo grząsko, ubłocimy się tylko jak nieboskie stworzenia. Wracajmy lasem. Tak. Tędy, na prawo.
Wspięli się na niskie piaszczyste zbocze, zasiane gę-, • • ОГ.ІГІ Las szumiał
sto liliowymi poduszkami macierzanki. _Ldb J^
inaczej niż trzciny: poważniej, uroczyściej- Lekki wiar przegarniał od niechcenia czuby sosen. Orzeźwia! mity chłód i zapach żywicy. . , ,
Poszli łukiem przez las. Maciek wysunął się naprzód, Kostek zawołał za nim:
— Gdzie się pchasz? Nie przejdziesz przez ten młodniak świerkowy. . +Г7р0>
Maciek zawrócił z miejsca tak ostro, że me dostrzegł dużego wykrotu i omal się nie wywrócił. Potknąwszy się, zajrzał mimo woli pod wykrot i krzyknął głośno.
— Chodźcie tu! Chodźcie prędko! Zobaczcie, co ja znalazłem!
Kostek i Staszek z kolei zaczęli wydawać okrzyki tryumfalnego zdziwienia. Między sterczącymi w górę korzeniami, na suchym piasku dna wykrotu odpoczywały sobie ułożone starannie różnego kształtu słoiczki ze szczelnymi pokrywkami, czerpaczki oraz siateczki na pręcikach rozmaitej długości przypominające w miniaturze szczególne sieci na ryby, tak zwane podrywki. Jednym słowem cały aparat poławiacza pająków wodnych.
Kostek był w siódmym niebie.
— A co? Nie mówiłem, że te naukowe badania — to lipa i pozór? Złożył sobie wszystko pięknie, a sam poszedł porozumieć się ze swoimi kumplami.
— Ale dokąd?
— W tym sęk. Czekajcie. Zastanówmy się. Siądziemy na chwilę... Ale nie tu. Tu on może zjawić się lada chwila. Wróćmy na razie na przystań. — Przystanią nazywano w nadleśnictwie piaszczystą zatoczkę.
Usiedli na rozgrzanym piasku. Maciej spojrzał tęsknie na iskrzące się w południowym słońcu jezioro.
— Wykąpać by się warto. Staszek oburzył się.
— Ale nie teraz. Też ci się zachciało! Nie możemy tracić czasu. Musimy koniecznie odnaleźć Rudzielca, przekonać się, dokąd chodził i po co. Jak myślisz, Kostek? Gdzie może być melina? Ty znasz teren.
Kostek z namysłem dziobał piasek suchą gałązką.
— Chyba gdzieś w miasteczku. Tu w lesie nie ma żadnego miejsca zdatnego na melinę. W pobliskich gajówkach siedzą sami porządni ludzie... I w ogóle leśni ludzie nie bawią się w takie rzeczy. Myślę, że najlepiej zrobimy, jeżeli pójdziemy teraz do miasteczka. Może spotkamy Rudzielca albo przynajmniej coś o nim
29
usłyszymy. Zdążymy przed obiadem. Dopiero dwunasta.
Ścieżka do nadleśnictwa rozwidlała się w pewnym momencie. Prosto przez las wyprowadzała na drogę do szosy, więc i do miasteczka. Po kwadransie znaleźli się na długiej, mocno zakurzonej ulicy, która tak właśnie się nazywała: Długa. Minęli niebrukowany rynek z trawnikiem pośrodku, potem jeszcze spory odcinek ulicy z domami wyglądającymi na obejścia gospodarstw rolnych. Wreszcie stanęli na obszernym placu porosłym niską, kędzierzawą trawką.
Po jednej stronie wznosił się piękny, stary kościół, po drugiej piętrowy budynek z napisem „Gospoda" na tablicy przytwierdzonej ponad wejściem. Tuż obok gospody, wzdłuż grodzącego jej podwórze parkanu, wspinała się stromo mała uliczka. W jej głębi widniało parę domków.
Na progu gospody stał osobnik o niezbyt przyjemnej powierzchowności. A może to tylko gęsta, czarna czupryna, spadająca nisko na czoło, nadawała mu wygląd nieco ponury. Kostek powiedział:
— Tego możemy zapytać, czy nie widział naszego Rudzielca. To kierownik gospody. Wszyscy w miasteczku mówią do niego: panie gospodarzu. Interesuje się przyjezdnymi, bo gospoda służy także jako mały hotel.
Na dźwięk głosu tuż przy sobie gospodarz drgnął gwałtownie jakby czymś przestraszony, ale na widok Kostka zrobił zaraz uprzejmą minę.
— Ach! To pan Kostuś! Trzeba już mówić „pan" uczniowi liceum! Jak zwykle do wujaszka na wakacje? A co raków w tym roku, mówię panu! Wybierzemy się, jak będę miał trochę wolnego czasu. I kolegów przywiózł pan ze sobą? To wesoło teraz w nadleśnictwie. Na spacer panowie wyszli?
30
— Niezupełnie na spacer. Mamy pewną sprawę... Właśnie chcieliśmy zapytać pana, czy nie widział pan dzisiaj w miasteczku jednego takiego przyjezdnego? Rudy, niski i gruby. Musiałby go pan zauważyć.
Pomimo że w pytaniu nie było nic nadzwyczajnego, gospodarz spłoszył się i zirytował. Popatrzył na Kos-tusia złymi oczami i odburknął opryskliwie:
— Żadnego rudego nie widziałem. Skąd by tu miał się wziąć rudy? Nikt się do mnie na nocleg nie zgłaszał.
Kostek udał, że nie zauważył złego humoru gospodarza.
— Właśnie taki przyjechał wczoraj z nami autobusem do wujostwa na lokatora. Wyszedł od rana i dotąd go nie ma. A że czas już niedługo na obiad, więc...
Gospodarz przerwał nieuprzejmie.
— Przyjechał do was? To go sobie szukajcie. Mówię wam, że nikogo takiego nie widziałem. Zresztą nie byłem jeszcze dzisiaj w miasteczku, może się tam gdzie taki i pęta. Idźcie na rynek.
Kostek wyraził zdumienie.
— Dlaczego się pan gniewa? Wolno chyba zapytać. Gospodarz jakby się opamiętał. Znacznie złagodził
ton.
— Przepraszam Kostusia. Oczywiście pytać wolno, tylko ja jestem dziś bardzo zajęty, mam pewne kłopoty... Proszę darować. Naprawdę nikogo rudego nie widziałem.
Odwrócił się szybko i wszedł do wnętrza gospody starannie zamykając drzwi za sobą. Kostek patrzył za nim zaskoczony.
— Nie rozumiem, co mu się stało. Zawsze był bardzo grzeczny. Wyraźnie zląkł się pytania o Rudzielca. Ej, wiara! Czy to nie on ma z nim konszachty? Z Rudzielcem — myślę. Bo ten gospodarz nie ma dobrej opinii
31
w naszym miasteczku. Powiadają o nim, że lubi kanty. I manko miał kiedyś, ale nie siedział, bo zapłacił. Forsy ma podobno zawsze jak lodu.
Staszek obejrzał się z trwożnym podziwem na zamknięte drzwi gospody.
— Przypuszczasz, że tutaj mogłaby być melina?
— Nic na razie nie przypuszczam. Rozumuję. Raz jeszcze — musimy uważać, ciągle mieć napiętą uwagę. Na tym polega praca detektywa. A tymczasem, dla odprężenia, wiara — chodźmy do kawiarni. Jesteśmy licealistami, możemy sobie pozwolić. Wypijemy po „mandarynce" i zjemy po parę ciastek. Bardzo dobre ciastka mają w naszej kawiarni.
— A może usłyszymy tam coś o naszym Rudzielcu?
— Bardzo możliwe. Ludzie w miasteczku lubią obserwować turystów i opowiadać sobie o nich różne spostrzeżenia. To taka tutejsza rozrywka wakacyjna.
— To tutaj bywają turyści? — zainteresował się Maciek.
— A bywają. W tamtej stronie, za miasteczkiem, jest znowu jezioro, a nad nim camping. Można wynająć żaglówki, kajaki, a także i rowery — na dnie albo godziny. Wszystko to miało być nad naszym jeziorem, ale wuj odwojował, że to jarmark by się zrobił i zwierzynę przepłoszył.
Szli z wolna, rozmawiając. W połowie placu Staszek raz jeszcze obejrzał się na gospodę i zawołał głośno z przejęcia:
— Patrzcie! A to ci heca! Rudzielec!
Istotnie od gospody przez plac szedł rudy profesor. Szybko przebierał krótkimi nóżkami, po prostu toczył się jak kula, a przy tym rękami dziwacznie wiosłował i głową potrząsał, jakby przeczył komuś niewidzialnemu. Chłopcy naradzali się szeptem.
— Zagadniemy go?
32
__ No chyba. Przecież i tak zaraz nas zobaczy.
— Nie ma sensu ukrywać się przed nim. Właśnie musimy zachowywać się jak najnaturalniej.
Profesor był już bardzo blisko, a jeszcze chłopców nie dostrzegł. Dopiero kiedy mu zastąpili drogę, stanął jak wryty i wgapił się w nich jak w przybyszy z innego świata, mrugając przy tym cudacznie wystraszonymi oczami. Kostek powiedział uprzejmie:
— Dzień dobry, panie profesorze.
Rudzielec jakby oprzytomniał. Nawet się uśmiechnął.
— Aaa... to wy? Cóż tu robicie o tej porze? Myślałem, że jesteście w lesie, albo nad jeziorem.
— Myśmy tam byli. Szukaliśmy pana profesora. Przez twarz Rudzielca przeleciał cień zniecierpliwienia i znikł zaras.
— Mnieście szukali? A po co? Umówiliśmy się przecież, że dziś nie mam was oczekiwać. Obejrzałem sobie swoje przyszłe tereny łowieckie i przyszedłem do gospody na kawę.
Kostek przyglądał się uważnie Rudzielcowi. Niewątpliwie były ślady zmieszania, nawet lęku.
— U nas nikt do gospody na kawę nie chodzi, tylko do kawiarni. Tej w rynku. Zdawało mi się, że wujenka mówiła panu wczoraj...
— Owszem, tak, ale ja poszedłem do gospody. — Rudzielec powiedział to jakoś zaczepnie, co zupełnie nie pasowało do jego zwykłego sposobu bycia. — Nie zatrzymujcie mnie, proszę. Chcę jeszcze przed obiadem zdążyć na pocztę. Mam pilny list do wysłania.
Chłopcy się rozstąpili i Rudzielec potoczył się do wylotu ulicy Długiej. Kostek mruknął w ślad za nim:
— Akurat on na kawie był w gospodzie! Teraz rozumiem zachowanie się gospodarza. Bał się, żebyśmy
3 — Щт jest Rudzielec?
33
nie weszli do środka. Bylibyśmy prawdziwymi gośćmi nie w porę, co to gorsi od Tatarzyna.
— A może on rzeczywiście wstąpił tylko na kawę? — Maciek zaryzykował przypuszczenie sprzeczne z ogólnie przyjętą teorią.
Staszek zgorszył się.
— Ty go zaczynasz brenić! Spodobał ci się, czy co?
— A spodobał się! Sympatyczny. Może jest Bogu ducha winien, a myśmy się go uczepili.
Kostek przemówił jak szef i rozstrzygnął wątpliwości.
— Nie myśmy go się uczepili, tylko wszystkie pozory są przeciw niemu. Ja nie wątpię ani na chwilę. Nosił zegarki do meliny.
— Nie miał ze sobą czarnej walizeczki... — próbował Maciek bronić nieśmiało swojej nowej sympatii.
— Po pierwsze mógł ją zostawić w gospodzie, a po drugie — wypchać sobie zegarkami kieszenie. Walizeczka jest zapewne na zwykłym miejscu, tylko... pusta.
— Czy sprawdzimy to zaraz po powrocie? — gorączkował się Staszek.
— Gdzież tam! Trafimy akurat na obiad, jeśliśmy się już nie spóźnili. Co prawda profesor na pewno także się spóźni.
3
Profesor spóźnił się rzeczywiście. Przeprosił bardzo wymownie i bardzo uprzejmie nadleśniczynę, a potem zaczął mówić dużo i prędko. Wyglądało na to, że chce gadaniną zagłuszyć jakąś troskę czy niepokój... Ale że opowiadał barwnie i zajmująco, wszyscy słuchali go z wielkim zainteresowaniem.
Mówił o swoich wycieczkach i podróżach naukowych.
34
Okazało się, że zjeździł ładny kawał świata w pogoni za rzadkimi owadami. Szczególnie ciekawie rozwodził się nad ekspedycją do brazylijskiego interioru. Brał w niej udział przed kilkoma laty.
Maciek zasłuchał się tak, że aż usta otworzył. Nawet Ivostek nie uronił ani jednego słowa, chociaż był przekonany, że to wszystko blaga, przygody gdzieś przeczytane i zastosowane do okoliczności.
Chociaż z drugiej strony błękitne oczy Rudzielca patrzyły na słuchaczy tak ufnie i życzliwie, że trudno mu było nie wierzyć, a jeszcze trudniej wytrwać w przeświadczeniu, że ma się przed sobą wyrafinowanego przestępcę. Zagadka stawała się coraz trudniejsza do rozwiązania, tym bardziej pasjonowała Kostka.
Popołudnie zeszło ni tak, ni owak. Profesor zaraz po obiedzie poszedł do siebie i zamknął się tam na dłużej. Wobec tego Kostek zgłosił się do pomocy wujence przy pieleniu warzywnika. Wziął ze sobą Maćka, a Staszka usadził na dziedzińcu, pod lipą, z książką w ręku. W ten sposób mieli na oku oba wejścia: od frontu i przez werandę.
Nadleśniczyna przyjęła propozycję Kostka z rozczuleniem, obiecała w zamian dużo truskawek do podwieczorku, a sama ze swoją gosposią zajęła się praniem. Chłopcy pełli uczciwie i coraz to spoglądali na drzwi werandy albo w otwarte okno pokoju profesora. Dolatywało stamtąd mruczące nucenie i świadczyło, że Rudzielec wciąż jest na miejscu.
Wreszcie Kostek wyrwał ostatnią lebiodę, rzucił ją na kupę chwastów i powiedział zniechęcony:
— Zdaje mi się, żeśmy się napracowali na próżno. Tyle, że zarobiliśmy na podwójną porcję truskawek. Po podwieczorku nie ma głupich! Idziemy się kąpać!
— A jeśli on tymczasem gdzieś zwieje?— niepokoił się Staszek.
s*
35
— Gdzie ma wiać? Wszystko wskazuje, że musi na coś zaczekać. Już ja ci mówię! Mamy parę dni czasu przed sobą. A zresztą nie możemy ciągle tkwić przy domu, to by właśnie podejrzanie wyglądało i zbudziłoby jego czujność.
Ale nic nie wyszło z kąpieli, bo przy podwieczorku Rudzielec wystąpił z własną propozycją.
— Pokażcie mi ja