Wanda Dobaczewska Kim jest Rudzielec WYDAWNICTWO MORSKIE Obwolutę, okładkę, stronę tytułową i ilustracje wykonał MICHAŁ MISCEWY 'k A Wszystko się zaczyna 1 Deszcz rozpadał się na dobre, ale Staszek wcale się tym nie martwił. Przeciwnie. Z przyjemnością wsłuchiwał się w wesoły plusk deszczowych kropel rozpryskujących się po chodniku. Przynajmniej nie będzie duszno w wagonie. Możliwość dłuższej słoty nie wchodziła w rachubę. „Wicherek" jej nie zapowiadał, ani taka złośliwość losu nie mogła się zdarzyć. To byłby okropny pech, a żaden z ich przyjacielskiej trójki nie był pechowcem. Kostek zaprosił Staszka i Maćka na pierwszy miesiąc wakacji do swoich wujostwa. Wuj był nadleśniczym w zapadłym kącie Pałuk. Nadleśnictwo leżało pośrodku dużego obszaru leśnego w pobliżu kilku jezior połączonych małą rzeczką i stanowiło wspaniały teren dla kajakowych spływów. A jakby kto chciał, to były w okolicy zabytki historyczne do zwiedzania. Wuj nadleśniczy niedawno kupił syrenkę. Jednym słowem mnóstwo atrakcji. Odjazd koleją z Bydgoszczy wypadał o szesnastej trzydzieści osiem. Na miejscu mieli stanąć wieczorem. Pożegnali się już z rodzicami, pozostawały jeszcze pożegnalne ciastka, które stawiał wuj Staszka, wielki przyjaciel młodzieży, przez nią także bardzo kochany. Miało.to się odbyć w maleńkiej, skromnej cukierence przy ulicy Dworcowej, słynącej z doskonałych ciastek i wcale nie gorszych lodów. Kostek z Maćkiem ponieśli już tam plecaki, a Staszek miał wstąpić po wuja. Wuj Staszka był zegarmistrzem. Kierował dużym sklepem MHD połączonym z punktem usługowym. Staszek lubił odwiedzać wuja w jego sklepie. Oglądał zegary i zegarki, obserwował wuja przy pracy. Nieraz i godzinę przesiedział patrząc, jak wuj, ze szkłem powiększającym umocowanym na prawym oku, dłubie w precyzyjnej maszynerii malusieńkimi narzędziami. Razem też nieraz rozpakowywali nowe transporty, a i teraz, już od progu, Staszek zauważył ustawione rzędem na ladzie dobrze znajome skrzyneczki. Oj, niedobrze! Czy da się pozostawić je tak przez cały czas przerwy obiadowej? Jeżeli nie — oznaczałoby to spóźnienie. Staszek rozejrzał się za wujem. Gdzież się podział? Nie mógł przecie odejść, pozostawiając sklep otwarty? Obaj ekspedienci już wyszli. No oczywiście! Jest wujek. Ale czemu siedzi w kącie skulony na krześle? Czemu obejmuje głowę obu rękami i wygląda tak żałośnie, jakby się miał zaraz rozpłakać? On, taki zawsze spokojny, zrównoważony? — Wujku! Co się stało? Czy wujek chory? Wujek podniósł głowę i pokazał twarz tak zrozpaczoną, że Staszkowi zrobiło się mdło koło serca. Szczególnie, kiedy wujek odezwał się jakimś obcym głosem: — Ach, to ty? Słuchaj! Jednej brakuje! Staszek nic nie rozumiał. — Czego brakuje, wujku? Wujek zamiast odpowiedzi pociągnął Staszka do lady. — Spójrz na te skrzynki! Jest ich cztery, prawda? A powinno być pięć. Jedna zniknęła. W każdej dwadzieścia pięć zegarków marki „Błonie" po pięćset 6 pięćdziesiąt złotych sztuka. A więc wartość takiej skrzynki wynosi trzynaście tysięcy siedemset pięćdziesiąt złotych. Jeżeli skrzynka się nie odnajdzie — będę musiał zapłacić. Skąd wezmę taką masę pieniędzy? Przyjdzie chyba odsiedzieć. Na tę okropną myśl Staszek poczuł zimny pot na czole. Wszystkie myśli mu się zmąciły. Tak bardzo zapragnął pomóc jakoś wujkowi... Ale jak? Cóż za okropna bezradność! —■ Niechże wujek powie, jak to się stało? Kto mógł porwać tę skrzyneczkę wujowi tak prosto spod ręki? Możność podzielenia się swcią niedolą z kimś współczującym ulżyła widocznie nieszczęsnemu zegarmistrzowi. Powiedział znacznie spokojniej: — Nikt inny, tylko ostatni klient, który wszedł do ї sklepu już po wyjściu ekspedientów. Właśnie miałem wstawić skrzynki do szafy pancernej. Właściwie było już po pierwszej i mogłem tego jegomościa nie wpuścić, ale pomyślałem sobie: skoro i tak czekam na ciebie, mogę go załatwić. No i wpuściłem na swoje nieszczęście. — Czy zapamiętał wujek przynajmniej, jak ten typ wyglądał? — Czy zapamiętałem?! W piekle bym go poznał! Zresztą bardzo łatwy do zapamiętania. Niski, gruby i rudy, jakby mu głowa płonęła. Miał ciemne okulary i małą, czarną walizeczkę w ręku. Zażądał ściennego zegara. Nie podobał mu się żaden z tych bliżej wiszących, pokazał tamten w głębi. Poszedłem po ten rzekomo wybrany zegar. Wisiał wysoko, musiałem wejść na krzesło. Trwało może pół minuty... Gdy się odwróciłem, w sklepie nie było już nikogo i brakowało jednej skrzynki. Wyskoczyłem na ulicę — nic! Kamień w wodę! Chyba od razu wszedł w przechodnią bramę. Pełno tu takich w naszej starej dzielnicy. Pytałem ludzi — nikt podobnego osobnika nic zauważył. — Telefonował wujek na milicję? — Rzecz prosta — telefonowałem. Zaraz mają przyjść. Ach, Staszku! Tak mi przykro! Nie mogę iść z wami do cukierni! — Oczywiście, wujku. Tylko wuj pozwoli... Wpadnę tam na chwilę powiedzieć chłopcom, że nie jadę. Nie zostawię wuja w takiej biedzie. — Ależ chłopcze kochany! Nie będziesz psuć sobie przeze mnie wakcji. Żebyś chociaż mógł mi dopomóc... Ale jakim sposobem? Już milicja zajmie się tą sprawą, a ja przecież osamotniony nie będę. Są twoi rodzice, mam przyjaciół... Jedź, jedź z czystym sumieniem. Napiszę ci, jak się sprawa cokolwiek wyklaruje. A i tych ciastek nie chcę was pozbawiać... a — Już co to, to nie, wuju! Nie potrzeba. Czy to takie ważne? — Dajże spokój! Jeszcze nie popadłem w nędzę. Dlaczego mielibyście pokutować za moje gapiostwo? Masz tu trzydzieści złotych, po dziesięć na każdego z was, użyjcie za moje zdrowie i wesołej zabawy w nadleśnictwie. Staszek uściskał wuja wyjątkowo serdecznie i z ciężkim sercem wyszedł na ulicę. Okropnie mu go było żal, ale z drugiej strony... naprawdę... jak mógł mu dopomóc? Może istotnie milicja... Właśnie gdy się obejrzał, zobaczył, że wchodzą do sklepu. W cukierni koledzy siedzieli przy stoliku i niecierpliwili się. Na widok Staszka poruszyli się niespokojnie. Kostek zapytał: — Dlaczego tak późno? Gdzie twój wujek? My już zamówiliśmy lody! — Spokojne głowy! Mam forsę, tylko wujka nie ma i nie będzie. Zdarzyła się paskudna draka. I Staszek jak umiał najzwięźlej opowiedział o skradzionych zegarkach. Maciek przejął się ogromnie. — Okropność! Biedny twój wujek! Nie da rady zapłacić tyle pieniędzy i będzie miał sprawę sądową o manko! A ty co zrobisz? Chyba nie pojedziesz z nami? Bo zawsze... Kiedy takie nieszczęście w rodzinie, to może jakoś nie uchodzi... — Owszem. Pojadę. Wuj chce, żebym jechał. Powiada, że nic mu z tego nie przyjdzie, jeżeli zostanę. Może to i racja... Kostek zadecydował. — Pewnie że racja. To byłby zupełnie zbędny sentymentalizm. Wuj będzie teraz bardzo zajęty i nawet nie znajdzie czasu na twoje towarzystwo. Jeszcze mu zrobisz dodatkową przykrość marnując przez niego wa- 9 kacje. Inna rzecz, gdyby można mu było dopomóc — sam bym to zrobił jak najchętniej. No cóż? Zjedzmy te lody, skoro już są zamówione, i chodźmy pomału na dworzec. Mamy jeszcze dużo czasu, nie potrzebujemy się śpieszyć. Pobrali laski, plecaki i wyszli na jeszcze wilgotną, a już rozsłonecznioną ulicę. Idąc nie rozmawiali wiele. Powarzyły im się humory. Staszek nawet wzdychał od czasu do czasu. Na dworcu Kostek objął komendę. Koledzy, przyzwyczajeni do władczego usposobienia Kostka, nie protestowali. — Staszek! Idź popatrz na rozkład jazdy. Nie widziałem jeszcze letniego, może są jakieś maleńkie zmiany. Maciek, stań w kolejce po bilety. Ja tu zostanę przy plecakach. Staszek posłusznie podszedł do tablicy z wypisanymi godzinami i minutami przeróżnych odjazdów. Tablica wisiała wysoko i musiał dobrze zadzierać głowę, by coś wypatrzyć. Zajęty wyszukiwaniem swojego kierunku — poczuł z irytacją, że ktoś go mocno potrącił. Odwrócił się i... dech mu zaparło. Tuż obok niego stał jegomość niski, gruby, z włosami koloru już nie marchwi, ale zgoła pomidora. Nie brakowało też czarnych okularów i czarnej walizeczki. Słowem wypisz-wymaluj klient ze sklepu wuja. Staszek wpatrzył się w obcego jak cielę w malowane wrota. A ten przesunął okulary na czoło i wodził mozolnie oczami po tablicy. Brwi zmarszczył, pomrukiwał coś do siebie, sapał, kombinował. Staszek biegiem dopadł Kostka stojącego z plecakami pod oknem. 10 — Spójrz no! Ten rudy! Tak. Przy rozkładach jazdy! Niech pęknę, jeśli to nie ten sam! — Jaki ten sam? — No ten od zegarków wuja! Wszystko jest: i rudy łeb, i grubas pękaty, i czarna walizeczka! Kostek! Trzeba coś zrobić! Może poszukać milicjanta? Kostkowi oczy błysnęły jakoś specjalnie. — Zaczekaj. Z milicją niewiele wskóramy. Może oni jeszcze nie mieli telefonu z rysopisem... A gdyby nawet — zanim nas rozpytają co i jak, zanim zatelefonują, gdzie uznają za stosowne, zanim się w ogóle ruszą — gość już stąd spłynie. Na milicję zawsze będzie czas. Na razie chodźmy za nim. — Po co? — Zęby wiedzieć, dokąd jedzie, ty rozziawo! To bardzo ważne. Kto wie... może nawet pojedziemy za nim. Staszek przestraszył się. — Jak to za nim? A jeżeli on jedzie gdzieś daleko, do Warszawy na przykład, albo do Gdańska... Ani nam pieniędzy nie wystarczy... I twoi wujostwo czekają... Kostek nie dał się zbić z tropu. — Do Warszawy ani do Gdańska nie ma o tej porze pociągu. Musi jechać gdzieś niedaleko. Do wujostwa zatelefonowałbym... Słuchaj! Tak bardzo chciałeś pomóc swojemu wujowi, a kto wie, czy to nie okazja. — Myślisz? — No jakże? Jeżeli będziemy sprytni, możemy wyśledzić złodzieja. Staszek rozpromienił się. — Chcesz, żebyśmy się zabawili w detektywów? Dobra jest! Jazda! Tymczasem Rudzielec odwrócił się od tablicy i drobnym, szybkim kroczkiem ruszył w stronę kasy. Wyglądało to zupełnie jakby się toczył. Kostek równie szybko podszedł do ziewającego w kolejce Maćka. ll — Wyłaź stąd. ■ Maciek oburzył się. — Puknij się! Przecież dochodzę. — Nie szkodzi. Wyjdź i stań na końcu, za tym rudym. — Od początku mam stać? Sam sobie stań. Mnie już i tak zbrzydło. — Nie ryjuj! Przyjrzyj się ternu rudemu i jeśliś nie kretyn — połapiesz się, o co chodzi. Maciek przyjrzał się i zrozumiał. — Aha! Chcesz wiedzieć, dokąd gość jedzie? — Skapnąłeś? Twoje szczęście. Przysuń się jak najbliżej do niego. Prędzej, bo jeszcze kto stanie między wami. Pchnął Maćka z lekka w kark, bo już się inni pasażerowie zaczęli na nich oglądać. Maciek z wielkiej gorliwości omal że się na plecy nie położył Rudzielcowi, ale ten był czymś tak zaabsorbowany, że nie zwrócił na to uwagi. Gdy wymienił przy kasie miejscowość — Maciek ledwo powstrzymał się od głośnego okrzyku. Jak mógł najprędzej załatwił kupno biletów i przypadł do kolegów. — Coś podobnego, chłopaki! Wiecie, dokąd on jedzie? Z nami do Żnina! Kostek na tę wiadomość podskoczył z wielkiej uciechy. — Fajno! O czymś takim można by czytać w ciekawym kryminale! Musimy koniecznie wsiąść cło tego samego przedziału. Za nim! Tylko nie za blisko! Jeszcze by się spostrzegł! On z pewnością uważa na każdy najdrobniejszy szczegół. Wbrew przypuszczeniu Kostka Rudzielec szedł przez tunel raczej beztrosko, nie śpiesząc się, oglądając rozwieszone na ścianach napisy orientacyjne i reklamy turystyczne. Podniecony Kostek gadał półgłosem: 12 — Głowę daję, że jedzie do jakiejś dobrze zakonspirowanej meliny, skąd się kradziony towar transportuje dalej. Właśnie do tego nadają się najlepiej różne ciche miasteczka i duże wsie z ruchem turystycznym. Zwykle tak bywa w dobrych kryminałach. Że też nam się coś takiego zdarzyło, chłopaki! Uwaga! Włazi do pustego przedziału! Prędko! Za nim! Chłopcy wsiedli przepychając się i śmiejąc na pokaz. Rudzielec pieczołowicie układał na siatce czarną walizeczkę. Widocznie miał w niej coś łatwego do uszkodzenia. Jasne. Zegarki. Zaczęli rozmawiać o byle czym, nieznacznie a pilnie obserwując Rudzielca. Usiadł wygodnie przy oknie, nogi wyciągnął przed siebie i po chwili zdjął ciemne okulary. Wówczas łagodne, niebieskie oczy spojrzały na chłopców dobrotliwie, z przyjaznym zainteresowaniem. Aż im się głupio zrobiło, takie to było niespo- dziewane. I głos okazał się przyjemny. Taki sobie głos poczciwego wujaszka. — Dokądże to tak jedziecie? Na wycieczkę? Do jakiegoś obozu? Czy na inne wczasy? Chłopcy spojrzeli po sobie. Nie bardzo wiedzieli co odpowiedzieć. Maciek i Staszek patrzyli pytająco na Kostka, więc Kostek się odezwał: — Jedziemy na wakacje do jednego tam nadleśnictwa... Do moich wujostwa. Do Żnina koleją, a dalej autobusem. Wymienił nazwę miasteczka, w pobliżu którego leżało nadleśnictwo. Rudzielec roześmiał się szeroko, dobrodusznie. — A to ślicznie się składa! Bo i ja tam jadę. Właśnie w nadleśnictwie wynająłem sobie pokój. Jestem entomologiem i zamierzam przeprowadzić pewne badania dotyczące specjalnie pająków wodnych. Ma tam być podobno piękne jezioro? Spojrzał pytająco na Kostka, który stwierdził z pozorną obojętnością: — Owszem. Są nawet całkiem blisko dwa jeziora, a trzecie pod samym miasteczkiem. Wszystkie połączone między sobą rzeczką. Od nas do miasteczka mało co więcej niż kilometr. Są tam sklepy, kawiarnia i wcale porządna gospoda, gdzie można jadać obiady. — O, ja wynająłem pokój z utrzymaniem. Pani nadłeśniczyna była tak uprzejma. Kostek promieniał wewnętrznie. Wspomagany reminiscencjami z masowo czytywanych kryminałów, układał sobie w myśli cały dotychczasowy i przyszły przebieg zdarzeń. Gdy Rudzielec wyszedł na chwilę na korytarz, improwizowany detektyw podzielił się swoimi domysłami ze Staszkiem i Maćkiem. — Ta entomologia — to oczywiście lipa. Gdzie on się tam zna na owadach! 14 — Myślisz? — Maciek był wyraźnie zawiedziony. — A ja się ucieszyłem... Bo jeżeli musimy mieć z nim bliżej do czynienia, to właśnie ja mógłbym... gdyby on pozwolił dopomóc sobie przy tych badaniach... Kostek spojrzał na Maćka wzgardliwie. — Kretynie jeden! Przecież ci powiedziałem wyraźnie, że ta entomologia to lipa! I w ogóle swoje zamiłowania przyrodnicze schowaj na razie do kieszeni, bo nie o spoufalanie się z nim chodzi, tylko o pilną obserwację. Musimy bardzo uważnie prześledzić, kiedy i dokąd wyniesie z domu czarną walizeczkę. Bo że wyniesie, nie ulega wątpliwości. To będzie nasze pierwsze zadanie i wcale nietrudne. Wujostwo z pewnością wynajęli mu pokój na pięterku, to wypadnie obok naszego. Ciekawym jak on w ogóle trafił do wujostwa... Uwaga! Nadchodzi! Rudzielec wrócił do przedziału i zaraz zaczął rozpytywać chłopców, czy interesują się przyrodą. Maciek od razu połknął haczyk i po dziesięciu minutach już rozmawiał z Rudzielcem jak ze starym znajomym. Rudzielec perorował z zapałem i tak ciekawie, że Kostek ze Staszkiem zaczęli się też przysłuchiwać, a Maciek nie tylko słuchał z przejęciem, ale zaczął spoglądać na Rudzielca coraz życzliwiej. Gdy wysiedli z pociągu i szli piechotą od dworca do stacji autobusowej, pociągnął Kostka za rękaw, tak że zostali obaj o kilka kroków z tyłu. — Posłuchaj, Kostek. A może myśmy się pomylili! Może to jest naprawdę jakiś profesor? Tak mądrze gada... Kostek rzucił niecierpliwie ramionami. — Już ty mi nie gadaj! Opis zgadza się do najdrobniejszego szczegółu. Takiej powierzchowności nie można pomylić z inną. I ciemne okulary... i czarna walizeczka... Spryciarz pierwszej klasy! Zgrywa pro- 15 i-^rdzo wygodne i szanowane stanowi-fesora, bo to D'* «" . . . je dam zrobić ze siebie balona! 5 RudzTelec,^1™,^' szedł raźno i sprężyście. Odbijał się od cb°dmka Jak piłka. A wciąż gadał 7 • ł t on *ubl wies> a szczególnie najzapadlej- , \ ті, чіе cieszy, że okolice, dokąd jadą, są sze kąty. Jak »™ J* n. "" j i к^л^о ładne. I jak liczy na to, ze chłopcy podobno bardzo j / , M f. , ,«r połowach paiąkow wodnych. Maciek, dopomogą mu ^ ^ v ^ .,„,., ku niezadowoleniu Kostka, zapewnił Rudzielca o swojej chętnej рот°сУ' , , -gydzielec wstąpił do owocarni i kupił dużą torbęlzereśni Powiedział wesoło: — W autobusie będzie gorąco i pic nam się ze- ъ. п ~a„;p na to najlepsze, chce. Czereśnie w J f Chłopcy speszy11 sie- cokolwiek. Wydało im się nie-honorowo przyJmować poczęstunek od ściganego złodzieja a z drugie3 strony nie było powodu odmowy. Próbowali wymawiać się grzecznie, ale Rudzielec zachęcał tak uprzeJmie- W[ąc кіесіУ autobus ruszył . л0тКп1е^е okna zaczął wdzierać się kurz — zmiękli i jeden za drugim poczęli sięgać do podsuwanej im torby- Ani siS spostrzegli, jak już czerpali pełnymi garścią"11- ,.,.,,, Rudzielec patrzył na nich x smiai sie. doorodusz-nie I wciąż coś gadał, czego dobrze wyrozumieć nie było można poprzez hałas motoru i gwar rozmów innych pasażerom- Wreszcie, już dobrze znużeni, przyjechali na miejsce. . 3 Pod wieczór uPał zelzał- Nagła cisza po autobusowym gwarze ЬУ*а bardzo przyjemna. Od łąk zalatywało świeżym sianem- gdzleś niedaleko grały żaby. 16 Słońce stało nisko nad lasem, rozdzierało sobie tarczę o czuby świerków jak o zębatą piłę. Kostek mocno wciągnął odświeżone powietrze. — No to jesteśmy w domu! Jeszcze ten kilometr pieszo, ale to przez łąki. Czysta przyjemność. Pan pozwoli swój plecak. Poniosę razem z moim. — Ciężko ci będzie, chłopcze... Co prawda jestem trochę zmęczony... — Nic nie ciężko! Jestem bardzo silny. Albo poniesiemy na zmianę ze Staszkiem. Maciek ofiarował się skwapliwie: — A ja poniosę walizkę. Na tę tak zupełnie naturalną propozycję Rudzielec jakby się przestraszył. Zacisnął mocno palce na uchwycie. — O, nie, nie. Tego nie mogę powierzyć nikomu. Tam są takie różne rzeczy... Jednym słowem sam poniosę. Jeżeli Kostek miał jeszcze jakieś wątpliwości, teraz pozbył się ich ostatecznie. Spojrzał porozumiewawczo na kolegów i uśmiechnął się tryumfująco. Rudzielec ze swej strony spojrzał na nich, jak się Kostkowi wydało, podejrzliwie. — Cóż tak patrzycie? Pewnie uważacie mnie za cudaka? Nic się nie krępujcie, bardzo proszę! Nie pierwszy raz mnie to spotyka, jestem poniekąd przyzwyczajony. Zresztą do profesorskiej godności to nawet pasuje. Profesorskiej? Kostek uśmiechnął się ironicznie, ale Maciek zapytał z mimowolnym szacunkiem: — Pan jest profesorem liceum? A może prawdziwym profesorem uniwersytetu? — Niezupełnie prawdziwym. Na razie tylko docentem. Nie tracę nadziei, że z czasem zostanę prawdziwym, jak powiadasz, to znaczy profesorem rzeczy — Kim Jest Rudzielec? 17 wistym. Czy to obejście przed nami, ten dom z czerwonym dachem na zboczu wzgórza — to właśnie nadleśnictwo? Prawda, że tu ślicznie! I las tuż za ogrodem! No to i dobrze, żeśmy nareszcie doszli. Jestem porządnie zmęczony i głodny. Rudzielec przestał gadać dopiero, kiedy musiał się przywitać z gospodarzami oczekującymi na ganku. Nadleśniczyna usprawiedliwiała się przed nim, że nikt nie wyszedł na jego spotkanie, ale oboje z mężem obliczyli sobie, że tym samym autobusem przyjeżdża siostrzeniec z kolegami i że chłopcy z pewnością pomogą profesorowi dostać się do nadleśnictwa, tym bardziej przy niedużym obciążeniu, skoro profesor większą część swoich rzeczy nadesłał pocztą. Rudzielec zapewnił, że wszystko jest w największym porządku. Z chłopcami zawarł znajomość jeszcze w pociągu i bardzo im się mile po drodze gawędziło. Potem poprosił, by mu wskazano jego pokój, i wyraził radość z powodu tak szybkiego nadejścia przesyłki pocztowej. — Paczka już w pana pokoju — powiedziała nadleśniczyna. — A tu ma pan jeszcze list. Nadszedł dziś rano. Podała Rudzielcowi podłużną niebieską kopertę. Rudzielec spojrzał na adres. — Ach! Kancelaria uniwersytetu przesyła mi to, ale nie znam charakteru pisma na pierwotnym adresie. Któż to pisze do mnie? Przepraszam. Państwo pozwolą? Rozerwał kopertę, wyjął arkusik, przebiegł go szybko oczami. Drgnął cały, poczerwieniał, brwi ściągnął, aż mu sztorcem stanęły nad nosem. Zdawał się wzburzony. Nadleśniczyna spytała troskliwie: — Przykra wiadomość, panie profesorze? Rudzielec spojrzał na nią nieco błędnymi oczami. 18 — Co proszę? Nie, nie. Nic ważnego. Jeżeli można, pójdę na razie do siebie. Zmiął kopertę, wsadził do kieszeni spodni i zniknął na schodach prowadzących na pięterko. Wówczas dopiero wujenka otworzyła Kostkowi rozłożyste ramiona. — No, teraz się przywitajmy. Jak ty urosłeś, Ko-stuś! Słowo daję — chłop na schwał! A to są twoi przyjaciele? Bardzo sympatycznie wyglądają. Mam nadzieję, że wam dobrze będzie u nas. — Chodźże i do mnie, niech cię uściskam! — zagrzmiał wuj nadleśniczy głębokim, przyjemnym basem. — Cieszę się, żeście przyjechali, zaraz się nasz dom ożywi! Nudno wam chyba nie będzie. Są dwa kajaki na jeziorze. Nasz Kostek pływa jak ryba, a i wy pewnie macie karty pływackie? No, to sobie używajcie. Tylko jeśli chodzi o dalsze wycieczki, będziecie musieli zaczekać na mnie. W przyszłym tygodniu spodziewam się mieć więcej wolnego czasu. — Nie myślę was w niczym krępować — dodała nadleśniczyna. — Są tylko dwa zastrzeżenia: po pierwsze — nie spóźniać się na posiłki, po drugie — nie chodzić samodzielnie do truskawek w ogrodzie. A teraz rozejrzyjcie się po gospodarstwie. Ja tymczasem przygotuję kolację. Przychodźcie za godzinę. Chłopcy weszli na górę umyć ręce po podróży. Przy okazji spróbowali nasłuchiwać, co się dzieje w pokoju Rudzielca, ale rzekomy profesor zachowywał się zupełnie cicho. Zresztą te dwa pokoje nie miały wspólnej ściany. Leżały po przeciwnych stronach krótkiego korytarzyka. Chłopcy obejrzeli gospodarstwo pobieżnie i raczej dla pozoru. Zaszli do krów i do świń, odwiedzili konie w stajni (do syrenki nie mogli dotrzeć, garaż był zamknięty), pośpiesznie, przebiegli ogród i chcieli jeszcze skoczyć nad jezioro, ale że już się mroczyło — i* 19 zaniechali tego zamiaru i usiedli w dziedzińcu na ławeczce pod lipą. Kostek, przejęty bez reszty sprawą Rudzielca, uznał tę chwilę za odpowiednią do podania dyspozycji na jutrzejszy ranek. — Słuchajcie, wiara! Sprawa jest poważna. Wprawdzie nasz Rudzielec mówi i zachowuje się jak normalny przyzwoity człowiek i wujostwo rzeczywiście go oczekiwali, więc z pewnością wiedzą, kto to jest, ale z drugiej strony widzę pełno momentów ciemnych i podejrzanych. Przede wszystkim wygląd pokrywający się do najdrobniejszych szczegółów z tym, co mówił wuj Staszka. A potem ta niezwykła troska o czarną walizeczkę. Dlaczego nie chciał powierzyć jej Maćkowi nawet na krótki czas? I wreszcie ten list. Zauważyliście, jakie zrobił na nim wrażenie? Powikłało mu się coś najwidoczniej. Moja teza — on tu ma gdzieś w pobliżu melinę i do niej przywiózł zegarki. A w jaki sposób nabrał wujostwo, jak podszył się pod jakiegoś profesora, który zapewne wygląda zupełnie inaczej, to właśnie my wyśledzimy. Dlaczego by nie? Czytałem niedawno jeden bardzo ciekawy kryminał, gdzie troje dzieci wykrywa przestępcę, a my jesteśmy już młodzież, tym więcej mamy szans. No nie, wiara? Maciek kręcił się niespokojnie na ławce. — Czy ty jesteś pewny, że on jest przestępcą? Wcale na to nie wygląda. Ma takie dobre oczy... — Człowieku! Czy wyobrażasz sobie, że może istnieć takich identycznych dwóch rudych i pękatych? A jeszcze do tego czarna walizeczka! Idźże! Niepodobieństwo! Staszek zbyt był zachwycony faktem, że jest пе tropie krzywdziciela ukochanego wujka, by mógł zrezygnować z tej pewności. Gorąco poparł Kostka. — Wcale nie widzę, żeby Rudzielec zachowywa 20 się normalnie. Przede wszystkim za dużo gada. Jakby chciał od czegoś odwrócić uwagę. Jest ciągle podniecony. I ten list. Ja też zauważyłem, jak on przeraził się i zmieszał po przeczytaniu, a pani nadleśniczynie powiedział, że to nic takiego. A dobrych oczu to tylko Maciek się dopatrzył. Przeciwnie. Tak jakoś nieufnie nimi strzela... Kostek! A może by lepiej powiedzieć twojemu wujowi? Kostek żachnął się gwałtownie. — Ale gdzie tam! Cokolwiek by wuj zrobił, nam nie pozwoliłby się wtrącać. A mnie właśnie na tym zależy... Staszek przerwał gniewnie. — A mnie zależy przede wszystkim na tym, żeby odzyskać wujkowe zegarki. Ty będziesz się bawił w detektywa, a Rudzielec tymczasem zwieje, ani się obejrzymy kiedy. Kostek nachmurzył się. Nie lubił, by podawano w wątpliwość jego spryt i zaradność. — Uspokój się. Czytałem tyle kryminałów, że wiem, jak się to robi. I Sherlock Holmes, i Herkules Poirot, i ta genialna stara panna od Agaty Christie, wszyscy oni mają swoje niezawodne metody. Będziemy naśladować ich sposób myślenia. Ale jeżeli się tak bardzo niepokoisz, to ci obiecuję: o ile zajdą jakieś bardzo trudne komplikacje —■ powiemy wujowi. Czy ci to wystarcza? Staszek odetchnął z ulgą. — No dobrze. Więc gadaj o tych twoich dyspozycjach. — Przede wszystkim chciałbym dostać się do pokoju Rudzielca i zbadać zawartość czarnej walizecki. O ile się da, naturalnie. Może ją wynieść jeszcze dzisiejszej nocy i bardzo możliwe, że to zrobi. Dlatego proponuję, żebyśmy po kolei pilnowali. Schody na pięterko skrzy- 21 о _ w 0- О- 3 tA sil Э- Л N *-S £2. ^ l^sS з. — S да i ■<«• i ... ..■' ЯР i pią jak opętane, nie da rady wyjść cicho. Jutro rano, jeżeli on pójdzie nad jezioro, będziemy mieli swobodę działania. Wuj wyjedzie rowerem na swój rejon leśny, wujenka pójdzie do miasteczka po zakupy. — A jeżeli on wyjdzie w nocy — to co zrobimy? Kostek spojrzał na Maćka z wyższością. — Także pytanie! Ktoś będzie musiał pójść za nim. A kto — to się pokaże. Nie uprzedzajmy wypadków. Teraz idziemy na kolację. Proszę obserwować i robić inteligentne spostrzeżenia. Przy kolacji Rudzielec był jak na siebie bardzo milczący, jakby zafrasowany, a może tylko zmęczony. Oświadczył, że jutro prosi o wczesne śniadanie, bo wybiera się na jezioro, na połów swoich pająków. — Wam nie proponuję na razie, żebyście mi towarzyszyli — zwrócił się do chłopców. — Jutro zaledwie rozpatrzę się w terenie. A wy pewnie pierwszego dnia wakacji zechcecie się wyspać. Kostek przytwierdził skwapliwie. — Rzeczywiście — tak, panie profesorze. Zdawaliśmy do liceum wszyscy trzej. Kuło się nieraz do późna. — Rozumiem. Zdawaliście i oczywiście zdaliście wszyscy trzej. Zdolni jesteście, to wam z oczu patrzy. Więc jutro rano pójdę sam, a waszą pomoc zamawiam na następne dni. A teraz pani nadleśniczyna pozwoli, że powiem dobranoc. Ja także chciałbym trochę pospać, a muszę jeszcze się rozpakować. Więc do miłego jutra. Dzień pierwszy 1 Zapowiedź profesora, że chciałby pospać, tym bardziej utwierdziła chłopców w zamiarze kolejnego czuwania. Staszek, pełen gorliwości dla sprawy swego wuja, ofiarował pierwsze godziny do północy. W całym domu trwała niezamącona, obezwładniająca cisza.' Staszek dokonywał cudów, by nie zasnąć. Wsłuchiwał się w ciszę, podnosił palcami opadające powieki i co chwila spoglądał na fosforyzującą tarczkę zegarka. Nareszcie wskazówka dotknęła dwunastki i Staszek zabrał się do budzenia Kostka. Ciężko to szło, Staszek dobrze się napracował. Gdy wreszcie usłyszał cokolwiek przytomniejsze: dobrze, dobrze — zwalił się na poduszkę i już nie wiedział o niczym. Zbudziło go dopiero pukanie do drzwi i głos nadleśniczyny. — Chłopcy! Może byście już wstali? Dochodzi dziewiąta. Kostek usiadł na łóżku jak podrzucony sprężyną. — Co? A mój dyżur? Staszek! Czemuś mnie nie zbudził?! — Budziłem. Powiedziałeś: dobrze, dobrze. — A cholerny świat! — Jak ty mówisz, Kostek?! — zawołała wujenka. Ale ku zadowoleniu chłopców nie połapała się, o co im chodzi. — Dlaczego miał cię budzić? Pospaliście trochę 23 dłużej i chwała Bogu. Tylko teraz ja idę do spółdzielni, moja pomocnica zajęta w ogrodzie, a kawa na ogniu. Musicie sami wziąć sobie śniadanie. Kostek już oprzytomniał. — Wujeneczko! Niech wujenka wejdzie. Chcę o cos zapytać. Nadleśniczyna uchyliła drzwi i wsunęła przez szparę roześmianą twarz. — A co takiego? — A ten wasz lokator, ten profesor? Czy jemu także mamy dać śniadanie? — Ale gdzie tam! On jadł razem z nami. Zeszedł z góry o szóstej, a teraz wybrał się na jezioro z całym zapasem słoiczków i siateczek. Pośpieszcie się, bo wam mleko zbiegnie. Wujenka odeszła spod drzwi, a Kostek sięgnął po swoje szorty. Był zły. Na samym początku pokpił sprawę. Nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, jak to było. Staszek go budził, a on... Nie do wybaczenia! Trudno. Stało się. Pozostaje tylko robić dobrą minę. — No cóż, wiara! Nie będziemy się martwili. Wątpię, żeby Rudzielec wychodził. Nie zbudziłem się, ale byłem nastawiony na czuwanie i przez sen bym usłyszał skrzypienie schodów. Zresztą zaraz się przekonamy, czy czarna walizeczka jest na miejscu. Ubierać się. Raz, dwa! — Ale pozwolisz chyba zjeść śniadanie? — zaniepokoił się Maciek. — Jasne! Sam jestem głodny jak smok. Wujenka wróci najwcześniej za godzinę, wuj na obiad, a Rudzielec będzie chyba tkwił nad jeziorem do samego południa. Mamy kupę czasu. Ubierajcie się. Ja zajmę się śniadaniem. 24 Śniadanie, jakkolwiek pochłonięte błyskawicznie, zostało należycie ocenione. Potem chłopcy bardzo grzecznie sprzątnęli ze stołu, a gospodarny Maciek zmył nawet kubki po kawie. Potem Kostek poszukał w szufladzie kuchennego kredensu uniwersalnego klucza, przechowywanego tam na wszelki wypadek. Weszli na pięterko swobodnie, bez zachowania zbędnych ostrożności, i stanęli pod drzwiami pokoju Rudzielca. Pokój był otwarty, klucz tkwił w zamku od wewnętrznej strony, ten uniwersalny nie był wcale potrzebny. Staszek pokręcił głową. — Jak na fachowego złodzieja przechowującego zdobycz — to bardzo nieostrożnie. Kostek był innego zdania. — Wprost przeciwnie. To dowodzi fachowego sprytu. Gdyby zamknął swoje drzwi w domu, gdzie nikt tego nie robi, od razu by zwrócił na siebie uwagę. Zaraz się przekonamy. Wchodźcie. W pokoju Rudzielca wzorowy porządek sąsiadował z okropnym bałaganem. Książki poustawiane były równiutko na półce. Na długim stole pod oknem stało coś osłoniętego ceratowym futerałem, otaczały owo coś tekturowe pudełka, a w nich porządnie umieszczone szkiełka z preparatami. Za to części garderoby rozrzucono bezładnie po krzesłach i niedbale zasłanym łóżku. Na środku pokoju poniewierały się brązowe półbuty, leżały pogniecione papiery, jakieś trudne do rozpoznania okruszyny. Koło umywalki lśniła na podłodze mała kałuża. Maciek zdziwił się. — Czy gosposia twojej wujenki wcale tu nie sprząta? — Może Rudzielec zastrzegł się, że będzie to sam robił? To by też świadczyło przeciw niemu. 25 Maciek podszedł do stołu, obejrzał z daleka, nie dotykając icn> szkiełka prostokątne i okrągłe, złożone po dwa, zamykające w sobie jakieś drobinki. Dwoma palcami uniósł ceratowy futerał i wykrzyknął z zachwytem: — Mikroskop! Zwrócił się do Kostka. — Słuchaj! To naprawdę przyrodnik! Zobacz, co on tu nia! A ile książek przywiózł ze sobą! Kostek patrzył z lekka skonsternowany na cały uczony kram. Rozbijał mu jego starannie zbudowaną teorię- Ale Kostek za nic by się do tego nie przyznał. Powiedział niecierpliwie: — To wszystko lipa, ja ci to mówię. Nie mnie łapać na plewy. Kto wie, czy on w ogóle umie obchodzić się z mikroskopem? Zawodowi przestępcy, tacy zorganizowani w szajki, czy jak oni mówią w ferajny, potrafią wymyślać jeszcze lepsze sztuczki. Dajcie temu spokój, to chwilowo nieważne. Szukajmy walizeczki. Stała sobie spokojnie na komodzie. Kostek chwycił ją dosyć gwałtownie, coś w niej zachrobotało, zabrzęczało.- Staszek syknął gniewnie: — Ostrożnie! Uszkodzisz zegarki! Kostek odstawił walizkę jak mógł najdelikatniej. — Chyba nic nie uszkodziłem. Ciekawym, czy... Spróbował palcem odsunąć zamknięcie — ani drgnęło. —- No oczywiście! Zamknięta na kluczyk. Staszek nie chciał dać za wygraną. — Poszukam kluczyka. Może tu gdzie znajdę. Kostek wzruszył ramionami. — Chcesz, to szukaj, ale on z pewnością ma go przy sobie. Taki głupi znowu nie jest. — Ponownie zważył walizeczkę w ręku. — Lekka, a nie pusta. W sam raz na zegarki. Jeszcze jej nie wyniósł... Może w tym liście 26 wczorajszym otrzymał wskazówkę, że ma ją jeszcze dzisiaj przechować u siebie... Ale dziś w nocy z pewnością ją wyniesie. Będziemy musieli znowu czuwać na zmianę, tylko już tym razem naprawdę. Tak. Wiemy już coś niecoś. — A teraz co zrobimy? — zapytał Maciek. — Teraz pójdziemy jednak nad jezioro. Sprawdzimy, co on tam robi i czy w ogóle jest. Tu nie znajdziemy już nic ciekawego. — Nigdzie nie ma kluczyka — zameldował Staszek. — Szukałem wszędzie, nawet w szafie, w kieszeniach jego garnituru. — Od razu mówiłem, że go tu nie będzie. Poodkładaj te szkiełka, Maciek. Dlaczego właściwie zacząłeś w nich grzebać? — Ciekawe, uważasz. — No to uważaj i ty, żeby nic nie pomieszać. Niechby się spostrzegł, że tu ktoś myszkował —■ dopiero byłby klops! No, dosyć tego, zmywajmy. Coś mi się wydaje, że słyszę na dole głos wujenki. Nadleśniczyna zdziwiła się na ich widok. — Cóż wy, chłopcy, siedzicie w domu na taką piękną pogodę? Myślałam, żeście od dawna na jeziorze. — Byliśmy w ogrodzie, wujenko — Kostek zełgał bez zmrużenia oczu. — Oglądaliśmy czereśnie. Już dojrzewają. Wujenka pogroziła mu palcem. — Czereśnie, jak i truskawki, prosiłabym pozostawić w spokoju. Za kilka dni będziemy zbierali, wówczas dopomożecie i najecie się, ile wam starczy sił. No już idźcie szczęśliwie, a pamiętajcie, że obiad o drugiej. — Pamiętamy! — odkrzyknął Kostek już z werandy. Przebiegli ogród do bocznej furtki wychodzącej na leśną drogę- Droga, a raczej szeroka ścieżka, zaraz skręciła między sosny i poprowadziła przez las w stro- 27 ilę jeziora. Już po dziesięciu minutach zaczęło prże-blyskiwać zza drzew, a po kwadransie stanęli na maleńkiej piaszczystej plaży okalającej płytką zatoc^ Na brzegu, na drewnianych koziołkach, 1Є2а£У kajaki, na wodzie kołysała się leciutko duża W j^ obu stronach zatoczki szeleściły wysokie trzemy, g niedaleko krzyczała kurka wodna. Ogromne wazm--szklarki przelatywały raz po raz niby maleńkie samolociki... ale Rudzielca nie było ani śladu. 'i _ — No, widzicie! — ucieszył się Kostek. — Słusznie przewidziałem, że go tu nie zastaniemy. Gdyby naprawdę chciał łowić, trzymałby się tej zatoczki, lam, na prawo, koło trzcin jest zawsze pełno rożnego wo - nego paskudztwa. ч+іч/ек — — Huknijmy na niego -- zaproponował btaszeK. Może jest gdzieś w pobliżu. Albo podejdźmy brzegiem kawałek. . ., Ruszyli naprzód, przetrząsnęli nadbrzeżne zarosła, przebrnęli jakieś pół kilometra błotniste] łąki * zatrzymali się zniechęceni. Kostek powiedział: — Dalej iść nie warto. Tam jest bardzo grząsko, ubłocimy się tylko jak nieboskie stworzenia. Wracajmy lasem. Tak. Tędy, na prawo. Wspięli się na niskie piaszczyste zbocze, zasiane gę-, • • ОГ.ІГІ Las szumiał sto liliowymi poduszkami macierzanki. _Ldb J^ inaczej niż trzciny: poważniej, uroczyściej- Lekki wiar przegarniał od niechcenia czuby sosen. Orzeźwia! mity chłód i zapach żywicy. . , , Poszli łukiem przez las. Maciek wysunął się naprzód, Kostek zawołał za nim: — Gdzie się pchasz? Nie przejdziesz przez ten młodniak świerkowy. . +Г7р0> Maciek zawrócił z miejsca tak ostro, że me dostrzegł dużego wykrotu i omal się nie wywrócił. Potknąwszy się, zajrzał mimo woli pod wykrot i krzyknął głośno. — Chodźcie tu! Chodźcie prędko! Zobaczcie, co ja znalazłem! Kostek i Staszek z kolei zaczęli wydawać okrzyki tryumfalnego zdziwienia. Między sterczącymi w górę korzeniami, na suchym piasku dna wykrotu odpoczywały sobie ułożone starannie różnego kształtu słoiczki ze szczelnymi pokrywkami, czerpaczki oraz siateczki na pręcikach rozmaitej długości przypominające w miniaturze szczególne sieci na ryby, tak zwane podrywki. Jednym słowem cały aparat poławiacza pająków wodnych. Kostek był w siódmym niebie. — A co? Nie mówiłem, że te naukowe badania — to lipa i pozór? Złożył sobie wszystko pięknie, a sam poszedł porozumieć się ze swoimi kumplami. — Ale dokąd? — W tym sęk. Czekajcie. Zastanówmy się. Siądziemy na chwilę... Ale nie tu. Tu on może zjawić się lada chwila. Wróćmy na razie na przystań. — Przystanią nazywano w nadleśnictwie piaszczystą zatoczkę. Usiedli na rozgrzanym piasku. Maciej spojrzał tęsknie na iskrzące się w południowym słońcu jezioro. — Wykąpać by się warto. Staszek oburzył się. — Ale nie teraz. Też ci się zachciało! Nie możemy tracić czasu. Musimy koniecznie odnaleźć Rudzielca, przekonać się, dokąd chodził i po co. Jak myślisz, Kostek? Gdzie może być melina? Ty znasz teren. Kostek z namysłem dziobał piasek suchą gałązką. — Chyba gdzieś w miasteczku. Tu w lesie nie ma żadnego miejsca zdatnego na melinę. W pobliskich gajówkach siedzą sami porządni ludzie... I w ogóle leśni ludzie nie bawią się w takie rzeczy. Myślę, że najlepiej zrobimy, jeżeli pójdziemy teraz do miasteczka. Może spotkamy Rudzielca albo przynajmniej coś o nim 29 usłyszymy. Zdążymy przed obiadem. Dopiero dwunasta. Ścieżka do nadleśnictwa rozwidlała się w pewnym momencie. Prosto przez las wyprowadzała na drogę do szosy, więc i do miasteczka. Po kwadransie znaleźli się na długiej, mocno zakurzonej ulicy, która tak właśnie się nazywała: Długa. Minęli niebrukowany rynek z trawnikiem pośrodku, potem jeszcze spory odcinek ulicy z domami wyglądającymi na obejścia gospodarstw rolnych. Wreszcie stanęli na obszernym placu porosłym niską, kędzierzawą trawką. Po jednej stronie wznosił się piękny, stary kościół, po drugiej piętrowy budynek z napisem „Gospoda" na tablicy przytwierdzonej ponad wejściem. Tuż obok gospody, wzdłuż grodzącego jej podwórze parkanu, wspinała się stromo mała uliczka. W jej głębi widniało parę domków. Na progu gospody stał osobnik o niezbyt przyjemnej powierzchowności. A może to tylko gęsta, czarna czupryna, spadająca nisko na czoło, nadawała mu wygląd nieco ponury. Kostek powiedział: — Tego możemy zapytać, czy nie widział naszego Rudzielca. To kierownik gospody. Wszyscy w miasteczku mówią do niego: panie gospodarzu. Interesuje się przyjezdnymi, bo gospoda służy także jako mały hotel. Na dźwięk głosu tuż przy sobie gospodarz drgnął gwałtownie jakby czymś przestraszony, ale na widok Kostka zrobił zaraz uprzejmą minę. — Ach! To pan Kostuś! Trzeba już mówić „pan" uczniowi liceum! Jak zwykle do wujaszka na wakacje? A co raków w tym roku, mówię panu! Wybierzemy się, jak będę miał trochę wolnego czasu. I kolegów przywiózł pan ze sobą? To wesoło teraz w nadleśnictwie. Na spacer panowie wyszli? 30 — Niezupełnie na spacer. Mamy pewną sprawę... Właśnie chcieliśmy zapytać pana, czy nie widział pan dzisiaj w miasteczku jednego takiego przyjezdnego? Rudy, niski i gruby. Musiałby go pan zauważyć. Pomimo że w pytaniu nie było nic nadzwyczajnego, gospodarz spłoszył się i zirytował. Popatrzył na Kos-tusia złymi oczami i odburknął opryskliwie: — Żadnego rudego nie widziałem. Skąd by tu miał się wziąć rudy? Nikt się do mnie na nocleg nie zgłaszał. Kostek udał, że nie zauważył złego humoru gospodarza. — Właśnie taki przyjechał wczoraj z nami autobusem do wujostwa na lokatora. Wyszedł od rana i dotąd go nie ma. A że czas już niedługo na obiad, więc... Gospodarz przerwał nieuprzejmie. — Przyjechał do was? To go sobie szukajcie. Mówię wam, że nikogo takiego nie widziałem. Zresztą nie byłem jeszcze dzisiaj w miasteczku, może się tam gdzie taki i pęta. Idźcie na rynek. Kostek wyraził zdumienie. — Dlaczego się pan gniewa? Wolno chyba zapytać. Gospodarz jakby się opamiętał. Znacznie złagodził ton. — Przepraszam Kostusia. Oczywiście pytać wolno, tylko ja jestem dziś bardzo zajęty, mam pewne kłopoty... Proszę darować. Naprawdę nikogo rudego nie widziałem. Odwrócił się szybko i wszedł do wnętrza gospody starannie zamykając drzwi za sobą. Kostek patrzył za nim zaskoczony. — Nie rozumiem, co mu się stało. Zawsze był bardzo grzeczny. Wyraźnie zląkł się pytania o Rudzielca. Ej, wiara! Czy to nie on ma z nim konszachty? Z Rudzielcem — myślę. Bo ten gospodarz nie ma dobrej opinii 31 w naszym miasteczku. Powiadają o nim, że lubi kanty. I manko miał kiedyś, ale nie siedział, bo zapłacił. Forsy ma podobno zawsze jak lodu. Staszek obejrzał się z trwożnym podziwem na zamknięte drzwi gospody. — Przypuszczasz, że tutaj mogłaby być melina? — Nic na razie nie przypuszczam. Rozumuję. Raz jeszcze — musimy uważać, ciągle mieć napiętą uwagę. Na tym polega praca detektywa. A tymczasem, dla odprężenia, wiara — chodźmy do kawiarni. Jesteśmy licealistami, możemy sobie pozwolić. Wypijemy po „mandarynce" i zjemy po parę ciastek. Bardzo dobre ciastka mają w naszej kawiarni. — A może usłyszymy tam coś o naszym Rudzielcu? — Bardzo możliwe. Ludzie w miasteczku lubią obserwować turystów i opowiadać sobie o nich różne spostrzeżenia. To taka tutejsza rozrywka wakacyjna. — To tutaj bywają turyści? — zainteresował się Maciek. — A bywają. W tamtej stronie, za miasteczkiem, jest znowu jezioro, a nad nim camping. Można wynająć żaglówki, kajaki, a także i rowery — na dnie albo godziny. Wszystko to miało być nad naszym jeziorem, ale wuj odwojował, że to jarmark by się zrobił i zwierzynę przepłoszył. Szli z wolna, rozmawiając. W połowie placu Staszek raz jeszcze obejrzał się na gospodę i zawołał głośno z przejęcia: — Patrzcie! A to ci heca! Rudzielec! Istotnie od gospody przez plac szedł rudy profesor. Szybko przebierał krótkimi nóżkami, po prostu toczył się jak kula, a przy tym rękami dziwacznie wiosłował i głową potrząsał, jakby przeczył komuś niewidzialnemu. Chłopcy naradzali się szeptem. — Zagadniemy go? 32 __ No chyba. Przecież i tak zaraz nas zobaczy. — Nie ma sensu ukrywać się przed nim. Właśnie musimy zachowywać się jak najnaturalniej. Profesor był już bardzo blisko, a jeszcze chłopców nie dostrzegł. Dopiero kiedy mu zastąpili drogę, stanął jak wryty i wgapił się w nich jak w przybyszy z innego świata, mrugając przy tym cudacznie wystraszonymi oczami. Kostek powiedział uprzejmie: — Dzień dobry, panie profesorze. Rudzielec jakby oprzytomniał. Nawet się uśmiechnął. — Aaa... to wy? Cóż tu robicie o tej porze? Myślałem, że jesteście w lesie, albo nad jeziorem. — Myśmy tam byli. Szukaliśmy pana profesora. Przez twarz Rudzielca przeleciał cień zniecierpliwienia i znikł zaras. — Mnieście szukali? A po co? Umówiliśmy się przecież, że dziś nie mam was oczekiwać. Obejrzałem sobie swoje przyszłe tereny łowieckie i przyszedłem do gospody na kawę. Kostek przyglądał się uważnie Rudzielcowi. Niewątpliwie były ślady zmieszania, nawet lęku. — U nas nikt do gospody na kawę nie chodzi, tylko do kawiarni. Tej w rynku. Zdawało mi się, że wujenka mówiła panu wczoraj... — Owszem, tak, ale ja poszedłem do gospody. — Rudzielec powiedział to jakoś zaczepnie, co zupełnie nie pasowało do jego zwykłego sposobu bycia. — Nie zatrzymujcie mnie, proszę. Chcę jeszcze przed obiadem zdążyć na pocztę. Mam pilny list do wysłania. Chłopcy się rozstąpili i Rudzielec potoczył się do wylotu ulicy Długiej. Kostek mruknął w ślad za nim: — Akurat on na kawie był w gospodzie! Teraz rozumiem zachowanie się gospodarza. Bał się, żebyśmy 3 — Щт jest Rudzielec? 33 nie weszli do środka. Bylibyśmy prawdziwymi gośćmi nie w porę, co to gorsi od Tatarzyna. — A może on rzeczywiście wstąpił tylko na kawę? — Maciek zaryzykował przypuszczenie sprzeczne z ogólnie przyjętą teorią. Staszek zgorszył się. — Ty go zaczynasz brenić! Spodobał ci się, czy co? — A spodobał się! Sympatyczny. Może jest Bogu ducha winien, a myśmy się go uczepili. Kostek przemówił jak szef i rozstrzygnął wątpliwości. — Nie myśmy go się uczepili, tylko wszystkie pozory są przeciw niemu. Ja nie wątpię ani na chwilę. Nosił zegarki do meliny. — Nie miał ze sobą czarnej walizeczki... — próbował Maciek bronić nieśmiało swojej nowej sympatii. — Po pierwsze mógł ją zostawić w gospodzie, a po drugie — wypchać sobie zegarkami kieszenie. Walizeczka jest zapewne na zwykłym miejscu, tylko... pusta. — Czy sprawdzimy to zaraz po powrocie? — gorączkował się Staszek. — Gdzież tam! Trafimy akurat na obiad, jeśliśmy się już nie spóźnili. Co prawda profesor na pewno także się spóźni. 3 Profesor spóźnił się rzeczywiście. Przeprosił bardzo wymownie i bardzo uprzejmie nadleśniczynę, a potem zaczął mówić dużo i prędko. Wyglądało na to, że chce gadaniną zagłuszyć jakąś troskę czy niepokój... Ale że opowiadał barwnie i zajmująco, wszyscy słuchali go z wielkim zainteresowaniem. Mówił o swoich wycieczkach i podróżach naukowych. 34 Okazało się, że zjeździł ładny kawał świata w pogoni za rzadkimi owadami. Szczególnie ciekawie rozwodził się nad ekspedycją do brazylijskiego interioru. Brał w niej udział przed kilkoma laty. Maciek zasłuchał się tak, że aż usta otworzył. Nawet Ivostek nie uronił ani jednego słowa, chociaż był przekonany, że to wszystko blaga, przygody gdzieś przeczytane i zastosowane do okoliczności. Chociaż z drugiej strony błękitne oczy Rudzielca patrzyły na słuchaczy tak ufnie i życzliwie, że trudno mu było nie wierzyć, a jeszcze trudniej wytrwać w przeświadczeniu, że ma się przed sobą wyrafinowanego przestępcę. Zagadka stawała się coraz trudniejsza do rozwiązania, tym bardziej pasjonowała Kostka. Popołudnie zeszło ni tak, ni owak. Profesor zaraz po obiedzie poszedł do siebie i zamknął się tam na dłużej. Wobec tego Kostek zgłosił się do pomocy wujence przy pieleniu warzywnika. Wziął ze sobą Maćka, a Staszka usadził na dziedzińcu, pod lipą, z książką w ręku. W ten sposób mieli na oku oba wejścia: od frontu i przez werandę. Nadleśniczyna przyjęła propozycję Kostka z rozczuleniem, obiecała w zamian dużo truskawek do podwieczorku, a sama ze swoją gosposią zajęła się praniem. Chłopcy pełli uczciwie i coraz to spoglądali na drzwi werandy albo w otwarte okno pokoju profesora. Dolatywało stamtąd mruczące nucenie i świadczyło, że Rudzielec wciąż jest na miejscu. Wreszcie Kostek wyrwał ostatnią lebiodę, rzucił ją na kupę chwastów i powiedział zniechęcony: — Zdaje mi się, żeśmy się napracowali na próżno. Tyle, że zarobiliśmy na podwójną porcję truskawek. Po podwieczorku nie ma głupich! Idziemy się kąpać! — A jeśli on tymczasem gdzieś zwieje?— niepokoił się Staszek. s* 35 — Gdzie ma wiać? Wszystko wskazuje, że musi na coś zaczekać. Już ja ci mówię! Mamy parę dni czasu przed sobą. A zresztą nie możemy ciągle tkwić przy domu, to by właśnie podejrzanie wyglądało i zbudziłoby jego czujność. Ale nic nie wyszło z kąpieli, bo przy podwieczorku Rudzielec wystąpił z własną propozycją. — Pokażcie mi jakąś osobliwość tutejszej okolicy. Kąt leśny, rozległy widok, osobliwe okazy zwierząt czy roślin. Pewnie Kostuś zna coś takiego. — To chyba pójdziemy do Trzech Dębów. Prawda, wujaszku? — Doskonała myśl! Trzy Dęby pokazuje się u nas zawsze turystom. Sam chętnie poszedłbym z wami, ale muszę skontrolować żywicowanie w stronie Łysej Góry, w zupełnie przeciwnym kierunku. — Tylko jeśli macie iść, to zaraz — wtrąciła wu-jenka. — Do Trzech Dębów dosyć daleko, a prosiłabym bardzo nie spóźnić się na kolację. Miałam dzisiaj pranie, jestem zmęczona i chciałabym się wcześnie położyć. Na to oświadczenie Kostek popatrzył niespokojnie na krótkie nogi Rudzielca. Jak będą wyglądały w spiesznym marszu? Ale nad wszelkie spodziewanie Rudzielec dzielnie dotrzymywał kroku wysportowanym chłopcom, chociaż teren był trudny, bo Kostek dla skrócenia drogi, a po trosze i dla wypróbowania profesora, prowadził na przełaj ledwie widocznymi ścieżynkami. Maciek wyraził nawet zdziwienie pełne zachwytu, na co Rudzielec odpowiedział pogodnie: — Mój drogi, ja przecież nie tak dawno chodziłem po brazylijskiej dżungli. Nawet Kostek pomyślał sobie, żę może to jednak nie była blaga, ?6 Jednakże pomimo oczywistej sprawności profesora posuwali się naprzód wolniej, niż należało. Marsz jego hamował niepodrabiany zapał przyrodniczy. Co chwila profesor zatrzymywał się, śledząc oczyma ptaki, wiewiórki, coraz to przysiadał nad jakąś rzadszą rośliną, a zachwytem dzielił się głównie z Maćkiem. — Patrz, chłopcze! Podkolan dwulistny! Tylko nie zrywaj! Jest pod całkowitą ochroną! O, tam! Kraska na sęku! Coraz rzadziej spotyka się tego ślicznego ptaka. W ogóle, niestety, w naszych lasach jest coraz mniej ptaków. Tu na szczęście nie docierają motory. — Wuj sam nie ma motoru i gajowym nie pozwala — wyjaśnił Kostek. — Wszyscy w naszym rejonie jeżdżą po lesie rowerami. Wuj powiada, że w lesie nie ma się czego śpieszyć, a huk i smród płoszą zwierzynę. W naszym rejonie roi się od różnych stworzeń. Na nasze bagna zachodzą nawet łosie. Do nas przyjeżdżają aż z Warszawy na polowania. Co prawda wuj tego bardzo nie lubi. — W takim razie macie tu coś w rodzaju samorzutnego rezerwatu. Ciekawe! Bardzo ciekawe! Już widzę, że porozumiem się łatwo z panem nadleśniczym. Czasu nam wystarczy. Mam zamiar pozostać tu u was przez cały lipiec. Maciek zbyt był pochłonięty lasem, ale Kostek i Staszek wymienili zdziwione spojrzenia. Czyżby Rudzielec zamierzał tak długo trzymać tutaj zegarki? Albo może wyśle je przez kogoś innego, a sam pozostanie? To by nie było głupie i świadczyłoby o dużym stażu przestępczym. Doszli wreszcie do rozległej polany, suchej, leśnej łąki porośniętej wysoką trawą. Rosły tu obficie duże, liliowe dzwonki leśne, gdzieniegdzie bielały storczyki--podkolany i przelatywały wielkie motyle-żałobniki. Trzy Dęby rosły po samym środku. 37 Właściwie był to jeden dąb, tylko rozdzielał swój niesamowicie gruby pień tuż nad ziemią na trzy olbrzymie konary. Każdy z tych konarów starczył za potężne drzewo, a kopuła przykrywała zielonym dachem przestrzeń równą sporej izbie. Profesor wpadł po prostu w ekstazę. — Co za cudo, moi kochani! Człowiek, żeby nie wiem jak się starał, nie stworzy nic równie pięknego. Usiądźmy sobie w tym błogosławionym cieniu, a wy mi powiedzcie, co okoliczni ludzie opowiadają o tym dębie. Bo że opowiadają — jestem przekonany. Kostek rozsiadł się wygodnie między korzeniami wijącymi się nad trawą na kształt olbrzymich wężów i rozpoczął opowiadanie. — Mówią, że tu przed wiekami mieszkali trzej pustelnicy. Bardzo świątobliwi. Pewnie na skutek tej świątobliwości Bóg odkrył przed nimi przyszłość, tak że mogli przepowiadać ją według woli. Ale mieli sobie przykazane używać tego daru jedynie w tym wypadku, gdy to mogło odwrócić jakieś nieszczęście, zapobiec krzywdzie, przeszkodzić złu, a nigdy dla czyjegoś zysku albo próżnej ciekawości. Otóż zdarzyło się, że pewien możny rycerz, co miał zamek gdzieś tu niedaleko, zamierzył jakąś zdradę, nie pamiętam już przeciw komu, uknuł jakąś intrygę... no w ogóle miał zamiar popełnić jakieś świństwo i chciał wiedzieć, czy mu się to uda. Przyjechał do pustelni z pocztem zbrojnym i oczywiście pustelnicy odmówili mu wróżby. Więc wpadł w straszną wściekłość. Wydał rozkaz swoim pachołkom, by pustelników natychmiast zamordowali. Wówczas stał się cud. Trzej pustelnicy zamienili się w dąb o trzech konarach. Podobno w jego szumie można się dosłuchać przepowiedni. Był nawet jeden stary gajowy, który twierdził, że to potrafi, a nawet na tej podstawie przepowiedział wojnę. Ale on już dawno nie 38 żyje i wujowi tylko o tym opowiadano. Taka jest legenda o Trzech Dębach. Rudzielec oplótł rękami podkurczone kolana, zadarł głowę i patrzył w zieloną strzechę, jakby nasłuchiwał. Po chwili westchnął i powiedział dziwnie smutno: — Ach, przydałoby się, przydało, gdybym i ja mógł coś z tego szumu wyrozumieć, ale na to prawdopodobnie trzeba być zupełnie bezgrzesznym. Przynajmniej tak zwykle bywa w legendach. A ja cóż... jestem sobie zwykłym człowieczyną. Nic nie posłyszę. щ,. Dopiero wieczorem, gdy się znaleźli w swoim pokoju, chłopcy mieli sposobność uporządkować i omówić między sobą wrażenia minionego dnia. Były bardzo rozmaite. Maciek obstawał coraz mocniej za niewinnością profesora. Przestał go nawet nazywać Rudzielcem. Staszek ani chciał słyszeć o uniewinnieniu, trzymał się mocno rysopisu i obstawał przy niezaprzeczalnej winie. Kostek pasjonował się po prostu zagadką, którą pragnął koniecznie rozwiązać. — Zegarki — nie zegarki, jedno jest pewne: nasz rudy profesor coś ukrywa. Nie wykluczam tego, że prowadzi podwójne życie. Poważny, ogólnie szanowany naukowiec i członek przestępczej szajki. To się zdarza. To można znaleźć w kryminałach. Jest taki, bardzo ciekawy: „Tajemnica wirującego stolika" Agaty Christie. A może się to nazywało: „Tajemnica seansu spirytystycznego"? Mniejsza o to. Dość, że tam występował taki gość, szanowny obywatel i bandyta w jednej osobie. Więc może i nasz profesor... Mnie się to wydaje bardzo prawdopodobne. 39 — Toby nie miał takiej poczciwej miny — bronił Maciek swojego protegowanego. — A niby dlaczego? Typ tego rodzaju musi być doskonałym komediantem, inaczej wsypałby się od razu. Tak czy owak, proponuję czuwać po kolei jeszcze dzisiejszą noc... — Cicho! — Staszek chwycił Kostka za rękę i ścisnął mocno. — Cicho! Słyszycie? Drzwi pokoju Rudzielca skrzypnęły, potem dały się słyszeć wyraźnie ostrożne kroki na schodach. Chłopcy wysunęli się na korytarz jak cienie, Kostek przechylił się przez poręcz schodów. Rudzielec schodził skradając się i raz po raz oglądając za siebie. Stanął w sieni, zatrzymał się, rozejrzał... Na palcach podszedł do drzwi wejściowych, spróbował klamki... Drzwi były zamknięte. Postał, pomedytował, ale klucza nie przekręcił. Widocznie bał się, że szczęk zwróci czyjąś uwagę. W pokoju na prawo rozmawiał jeszcze nadleśniczy z żoną. Rudzielec zwrócił się na lewo i wszedł do jadalni. Kostek doskoczył do przyjaciół. — Wiara! On pójdzie przez ogród! Weranda nigdy nie bywa zamknięta! Ktoś musi iść za nim! Maciek! Ty najlepiej umiesz podchodzić Maciek nie tracił czasu na schodzenie po schodach. Bez namysłu wpadł do pustego pokoju Rudzielca. Tuż pod oknem rósł kasztan, mocna gałąź sięgała parapetu. Maciek błyskawicznie zsunął się po pniu na żwirowany placyk przed werandą. Noc była podwójnie jasna: czerwcowa i księżycowa. Maciek zobaczył o kilka metrów przed sobą Rudzielca i czym prędzej przysiadł w cieniu rozrośniętych flok-sów obrzeżających placyk. Rudzielec przewijał się między drzewami owocowymi i krzakami agrestu jak ktoś, kto za żadną cenę nie 40 chce być widziany. Zmierzał do furtki wychodzącej wprost na las, tej samej, przez którą wrócili przed kilku godzinami ze spaceru. Maciek wyczekał, aż Rudzielec oddali się dostatecznie, by nie zauważyć śledzącego, i ruszył za nim w wystarczającej odległości, by go nie stracić z oczu nie będąc widzianym. Zresztą niebezpieczeństwo odkrycia było minimalne. Rudzielec wcale nie oglądał się za siebie. Szedł prędko, idąc mamrotał coś do siebie, czego Maciek nie mógł absolutnie dosłyszeć. Tak obeszli całe nadleśnictwo dokoła i wyszli na drogę prowadzącą do miasteczka. Księżyc świecił jasno. Maciej jak za dnia widział przed sobą krępą postać Rudzielca. Obfita rosa na łąkach odbijała blask księżyca tak mocno, że łąka dawała pozór jeziora. Krzaki wikliny i tawuły rzucały fantastyczne cienie. Wrzasnął przelatujący lelek i Maciek zląkł się, że teraz Rudzielec na pewno się obejrzy. Ale nie. Szedł dalej prosto przed siebie, wciąż przyśpieszając kroku i wymachując rękami. Dzięki temu Maciek mógł stwierdzić z całą pewnością, że Rudzielec i tym razem nie ma ze sobą czarnej walizeczki. Tak doszli do miasteczka. Światła w oknach już wszędzie wygaszono, tylko zielonkawe księżycowe smugi leżały w poprzek ulicy w przerwach między cieniami budynków. Rudzielec wpadał raz po raz w taką smugę, a potem znowu zanurzał się w cieniu. Maciek przystawał, pozwalał Rudzielcowi oddalić się trochę i szybko przebiegał oświetloną przestrzeń. Tu i ówdzie pies zaszczekał. Rudzielec nie zwracał na nic uwagi. W ten sposób dotarli obaj na Plac Kościelny. Tu już nie było cienia. Maciek posuwał się nieomal na czworakach. Rudzielec, wciąż wiosłując rękami, truchtem pobiegł prosto do drzwi gospody. 41 Maciek rozejrzał się za jakąś osłoną. Stare lipy na kościelnym dziedzińcu? Za daleko. Ale może duża, staroświecka studnia? Można by za nią przycupnąć. Przemknął przez plac i przysiadł za studnią. Tymczasem Rudzielec bezskutecznie pukał, nasłuchiwał i znowu pukał. Nic się nie poruszało za zamkniętymi drzwiami. Rudzielec całym sobą wyrażał wielkie zniecierpliwienie. Sykał, tarł czoło, kręcił się, przestępował z nogi na nogę. Wreszcie załomotał tak, że chyba w rynku było słychać. Wtedy dopiero drzwi uchyliły się i gospodarz wysunął głowę przez szparę. Księżyc świecił mu prosto w twarz, a że Maciek miał doskonały wzrok — mógł zza swojej studni zobaczyć, że gospodarz jest zaskoczony i zły. Zgoła, można by powiedzieć, zdumiony i wściekły. Najwidoczniej wcale nie oczekiwał nocnego gościa. Rudzielec zagadał do niego szybko i cicho. Przekładał coś natarczywie. Gospodarz nie kwapił się wpuścić go do środka. Po prostu zasłaniał sobą wejście, a Rudzielec pchał się niezgrabnie i też zaczął się złościć. Widocznie z tej irytacji podnieśli obaj głos o parę tonów i wyraźne słowa dotarły do Maćka. Gospodarz mówił: .— Nie ma żadnego sensu! O tej porze? Nie dać się ludziom wyspać? A na to Rudzielec: — Ależ mówię panu, że muszę koniecznie... Na krótko... Tylko parę słów. Przyszło mi właśnie do głowy... — Chyba nic szczególnego? — zadrwił gospodarz i nagle zaniepokoił się. -— A może pan podejrzewa, że... W tym miejscu wiatr nocny poderwał się złośliwie i odrzucił resztę słów w przeciwną stronę. Gospodarz cofnął się od progu, Rudzielec wśliznął się do sieni, drzwi się za nim zamknęły i tyle. Maciek zawahał się, co ma teraz robić. Właściwie należało doczekać na posterunku powrotu Rudzielca i tak by na pewno zarządził Kostek. Rudzielec nie zamierzał chyba nocować w gospodzie. Powiedział wyraźnie gospodarzowi, że wejdzie na krótko. Ważne było sprawdzić, dokąd pójdzie po wyjściu i czy czegoś ze sobą nie wyniesie. Ulokował się nieco wygodniej, oparł się plecami o studnię i zabrał się do cierpliwego czekania. Ale minuty upływały, łączyły się w kwadranse, które natychmiast wybijał zegar na wieży kościelnej, a Rudzielec wciąż nie wychodził. Wreszcie zegar wydzwonił godzinę. Uderzył dwanaście razy. Maciek wystraszył się. Aż tak późno? Co będzie, jeżeli nadleśniczyna zajrzała do chłopców, aby spraw- 43 dzić, czy nie gadają do późna? Zapowiadała, że na to nie pozwoli. Ale był jeszcze inny wzgląd. Maćkowi zrobiło się jakoś nieprzyjemnie. Nasunęły się chmury i przeźroczysta dotąd noc czerwcowa znacznie pociemniała. Lipy przykościelne zaszumiały nieżyczliwie. Maćkowi wydało się, że wręcz wrogo. Przez pusty plac przebiegł kot. Na kościelnej wieży zakwiliła sowa. Nietoperz załopotał błoniastymi skrzydłami tuż nad głową Maćka, zatoczył błyskawiczne koło i znowu powrócił. Maciek nie czekał dłużej. Przegalopował przez plac i pomknął ulicą Długą ku rynkowi. Wciąż mu się zdawało, że ktoś za nim goni. Dopiero na skręcie w boczną drogę przystanął i trochę odetchnął. Resztę drogi odbył już spokojnie, jakkolwiek możliwie szybkim krokiem. Nie mógł się też powstrzymać od podejrzliwego oglądania się na przydrożne zarośla, w paru miejscach oddzielające drogę od łąk. Na szczęście nic groźnego z nich nie wyjrzało. Frontowa brama była oczywiście zamknięta, tylna furtka także, i Maciek musiał przełazić przez parkan. Drzwi werandy natomiast były otwarte i pozwoliły Maćkowi wejść niepostrzeżenie na górę. Pomimo że już było dobrze po północy, pora kiedy się najmocniej śpi, Kostek i Staszek obudzili się zaraz, jak tylko Maciek wszedł do pokoju. Musieli drzemać czujnie. Kostek zapytał zupełnie trzeźwym głosem: — No i co? Jak ci się powiodło? Maciek rozbierając się szybko złożył treściwy, zwięzły meldunek. Koledzy byli z tego meldunku bardzo zadowoleni. Staszek powiedział: 44 — No tak. Wszystko się zgadza. W dzień jest szanownym profesorem, a w nocy lata do meliny. Mówię wam, on i wczoraj tam był, tylko myśmy się pospali. Ciekawe, dlaczego nie zanosi tam zegarków? Bo i dziś nie miał ze sobą czarnej walizeczki. Prawda, Maciek? — Nie miał. Widziałem dobrze. — Właśnie. Kostek zabrał głos: — Moim zdaniem to niczego nie dowodzi. Rudzielec zapewne uważa, że jego zegarki są tu, w domu, wystarczająco dobrze schowane. O ile się orientuję, nie podejrzewa nas o to, że go śledzimy, a ma widocznie jakieś trudności z dalszym transportem. Albo i to być może, że czeka na jeszcze jednego wspólnika, który przywiezie następną partię towaru, a wtedy wyślą wszystko za jednym zachodem. Maciek roześmiał się, dając nurka pod kołdrę. — Ale ty masz fantazję, Kostek! Kostek obraził się. — Fantazja nic tu nie ma do rzeczy. Mówię na podstawie ścisłego rozumowania. — Jak Herkules Poirot? — Chociażby. Ale Staszka mało obchodziły detektywistyczne metody przyjaciela. On po prostu niepokoił się o wynik. — Trzeba by jednak koniecznie w jakiś sposób zajrzeć do walizeczki. Tak się boję, czy te zegarki tam jeszcze są! Przecież on już przypuszczalnie trzy razy był w gospodzie, a dwa razy tośmy widzieli na własne oczy. Mógł pozanosić po trochę w kieszeniach. Gdybyśmy spróbowali scyzorykiem... czy jak... Kostek oburzył się. — Ałeżeś głupi! Przecież to by było coś na kształt włamania! Profesor podniesie gwałt, może nawet oskarżyć gosposię wujostwa i dopięrp byłaby draka! Nic nie pomoże, musimy uzbroić się w cierpliwość i śledzić dalej. Jestem pewien, że oni w końcu wywiozą te zegarki. — Dokąd? — Skąd mogę wiedzieć? — Może do niemieckiej granicy? Eee, wątpię, żeby się opłaciło przemycać nasze zegarki do Niemiec. Raczej do krajów bardziej gospodarczo zacofanych, może nawet poza Europę... Na razie powiozą je zapewne do jakiejś stacji pośredniej. — A jak myślisz — czym? Pociągiem? Autobusem? W żadnym wypadku pociągiem, bo tu do stacji kolejowej jest aż dwanaście kilometrów. Stąd w każdym razie wyruszą motorem... Czekajcie! W związku z tym coś mi świta! Staszek i Maciek poderwali się na łóżkach. — Co? Co takiego? — Gospodarz ma samochód. Wynajmuje czasem turystom. Jutro pójdziemy do niego i zapytamy, czyby nam nie wynajął. Że niby na wycieczkę wujostwo zaprosili jakichś znajomych i w syrence się nie pomieścimy. Jeżeli nam odmówi, będzie to znaczyło, że sam w najbliższym czasie potrzebuje swego wozu. A jeżeli się zgodzi, to się potem powie, że wycieczka nie doszła do skutku i już. — Ty Kostek jesteś genialny! — Ma się ten globusik — powiedział skromnie Kostek. — Więc t#k, wiara: od rana pójdziemy z profesorem bardzo grzecznie na połów. Gdzieś koło południa ty, Staszek, przypomnisz sobie, że musisz koniecznie wysłać list do rodziców, a ja powiem, że idę z tobą na pocztę. Profesorowi na pociechę zostawimy Maćka, a Maciek postara się zatrzymać go jak najdłużej nad wodą. Dobra! Harmonogram na jutro gotów. A teraz 46 spać! Musimy wstać o szóstej. Ledwie zdążymy się wyspać. Staszek wciąż się jeszcze frasował. — Chwileczkę, Kostek. A jeżeli Rudzielec już tu w ogóle nie wróci? Jeżeli oni odjadą jeszcze dziś w nocy? Bo tak jakoś długo nie wraca... Kostek zląkł się tej myśli, ale zaraz się uspokoił. — Nie, nie! To niemożliwe. Gdyby nie miał wrócić, nie szedłby z pustymi rękami. Nie rzuca się wszystkich rzeczy za sobą, nawet jeśli się ma w perspektywie duże zyski. Cicho! Zdaje mi się, że właśnie wraca. Chłopcy znieruchomieli. Wsłuchiwali się w nocną ciszę. Rzeczywiście schody poskrzypywały leciutko, jakby ktoś bardzo ostrożnie wchodził. Staszek mruknął niechętnie: — Skrada się jak wytrenowany złodziej. Potem stuknęły drzwi i wszystko ucichło. Dzień drugi 1 Nazajutrz dzień wstał pogodny i od samego rana upalny. Chłopcy, pomimo że zasnęli tak późno, stawili się w jadalni już o szóstej. Profesor siedział nad szklanką kawy rozpromieniony, szeroko uśmiechnięty, jakby go przed chwilą coś bardzo dobrego spotkało. Przywitał chłopców jak najprzyjaźniej i zaraz zaproponował, by szli z nim nad jezioro. — Pokażę wam dużo ciekawych rzeczy. Zaczekajcie chwilę, skoczę tylko na górę po mój ekwipunek. Wrócił po chwili obładowany siateczkami i słoiczkami, rozdał ten cały bagaż chłopcom do niesienia i wyruszyli w najlepszej zgodzie. Jezioro leżało w słońcu jak wielka zielonomodra płachta rzucona na tło ciemnego boru. Dno miało piaszczyste i przeźroczystą wodę. Chłopcy zatrzymali się zrazu na plaży, nad zatoczką. Profesor zawołał na nich. — Tam nic nie zobaczycie. Chodźcie tu, gdzie ja stoję. Zdążył już zrzucić sandały i stał po kolana w płytkiej nagrzanej wodzie, o parę kroków od brzegu porośniętego trawą. Tuż obok ciągnął się pas trzcin, pełen ostrego pokrzykiwania trzciniaków. Pachniał mocno tatarak. Zza trzcinowej ściany, stąd niewidzialne, kwakały dzikie kaczki, Я ! f,a przykładem profesora chłopcy pozrzucali obuwie, profesor powiedział wesoło: __ No, zobaczymy, jak dalece jesteście przyrodniczo spostrzegawczy. Pochylcie się i patrzcie uważnie. Tylko rąk do wody nie pakujcie i stójcie nieruchomo, ina-czej zamącicie ją i spłoszycie jej maleńkich mieszkańców. Mówcie, co widzicie. Chłopcy zapomnieli na chwilę o swojej odpowiedzialnej roli detektywów. Wpatrywali się w gładką powierzchnię wody z nie udanym zainteresowaniem, ale na razie nic szczególnego nie zobaczyli. Dopiero po dłuższym wpatrywaniu się Maciek zwrócił uwagę na ustawiczne drganie wody, niepodobne do zwykłego falowania. Wykrzyknął z przejęciem: — Malutkie stworki biegają po wodzie na długich, cieniutkich nóżkach. Ślizgają się jakby na nartach. — Masz słuszność! Dobre porównanie i nie tobie jednemu przyszło do głowy, bo te stworki, jak mówisz, nazywają się nartniki. Co jeszcze widzicie? — Takie maleństwa... Żuczki, czy pajączki — dopatrzył się Kostek. — Pływają na wznak! Do góry brzuchem! Takie zabawne! — To pluskolce. Istotnie mają taki dziwny obyczaj. — Czy pan je także łowi? — Na razie nie. Zostawimy je w spokoju. Musicie mi pomóc wypatrzeć topika. — Co to jest? — Pająk wodny. Okrutnie drapieżny. Robi sobie domek z powietrznego pęcherza. Tak jest. Buduje dzwon z pajęczyny i napełnia go powietrzem. Bardzo przemyślnie bierze się do tego. Wypływa na powierzchnię i wystawia nad wodę odwłok pokryty cieniutkimi włoskami. Te włoski właśnie chwytają powietrze. Kie- przestrzeń między włoskami jest dostatecznie na-sycona, topik zanurza się i niesie zdobyty materiał ł — Kim jest Rudzielec? 49 do pajęczynowego gniazdka. Powstaje z tego coś w Ą dzaju balonu. Topik przytwierdza ten balonik pajęci nicią do liści najbliższej rośliny wodnej, aby mu doi nie uciekł. Bardzo misterna kombinacja i przynosi zaszczyt inteligencji topika, a przy tym ładnie wyj gląda. — Czy to taka pułapka na inne stworzonka wo| ne? — zapytał Maciek. — O, nie. To jego mieszkanie. Tam składa jajkj hoduje dzieci i stamtąd czyha na zdobycz. Napai znienacka, jak prawdziwy tygrys owadzi, i porywa mu w paszczę wpadnie. Wciąga do swego domku i ta] pożera, a raczej wysysa, co schwycił. Staszek skrzywił się ze wstrętem. — Nie cierpię pająków! Przypominają mi zaws złoczyńców, co oplątują swoją ofiarę i wykorzystuj okrutnie. Dlatego pewnie mówi się: omotać kog Prawda? Ta niewinna uwaga zrobiła na Rudzielcu bari dziwne wrażenie. Drgnął gwałtownie, twarz skrzyw: mu się jakby ze strachu czy z bólu. Trwało to jed: mgnienie, ale Kostek zauważył i zapamiętał. Rudzieli powiedział gniewnie: — Z punktu widzenia przyrodniczego powiedział wierutny nonsens. Jakże można winić obywateli kn lestwa zwierząt, że odżywiają się tak, jak im nakazu! natura! Ostatecznie pająk nie jest okrutniejszy od ciebie. Jadłeś wczoraj na obiad kurczęta? Staszek roześmiał się trochę głupio, koledzy zari zaczęli się z niego nabijać. Rudzielec rozchmurzył sil nie pozostało nic z przelotnego przykrego nastroj| Profesor był znowu przyjazny i pogodny. Maciek przechylił się nad wodą i coś pokazyw| palcem. 50 ___ Panie profesorze! Czy to nie topikowy domek prześwieca tam w szuwarach? Tak. Trochę na prawo. profesor przechylił się także i spojrzał we wskazanym kierunku. __- Masz rację! Słuchajcie! Muszę zagarnąć tego topika razem z jego domkiem. Kto się podejmie? Chyba Maciek, co? — Bardzo chętnie. Niech mi pan pozwoli. — A nie spłoszysz go? — Potrafię podejść cichutko. — No to weźże ten czerpaczek, podejdź ostrożniutko, (zagarnij jednym pewnym rzutem topika i domek. !A pilnuj, żeby ci się pająk nie wymknął. Jest bardzo czujny. Chłopcy śledzili z napięciem każdy ruch Maćka, a on [posuwał się naprzód ostrożnie, wolniutko, nie spusz- :zając oczu ze srebrzącego się między szuwarami punk- ika. W odpowiedniej chwili wyrzucił przed siebie :zerpaczek i wykrzyknął tryumfująco: — Jest! Profesor ucieszył się tak hałaśliwie, jakby sam był w wieku Maćka. — Brawo! Brawo! Bardzo zręcznie to zrobiłeś. Mianuję cię moim pierwszym pomocnikiem! Poszukaj jeszcze w tamtych szuwarach, chcę mieć kilka topików i to różnej płci. Będę obserwował ich współżycie Iw moim podręcznym akwarium. — A potem co pan z nimi zrobi? — zainteresował |się Staszek. ~~ Potem, gdy będę już miał obserwacje ponotowa-ne> przyniosę je tu i wpuszczę z powrotem do jeziora? Po co mają ginąć niepotrzebnie? Nie wolno lekkomyślnie niszczyć życia. Kostek spojrzał na Rudzielca podejrzliwie. Albo to niebywała przewrotność, albo rzeczywiście zachodzi ja- 51 kies niesamowite nieporozumienie. Westchnął ciężl Ach, gdyby się kogoś poradzić! Ale kogo? Nie mógł 1 zdecydować na wciągnięcie do gry kogoś postronnej Po małej godzince profesor miał już czterech łj nych topików i jedną uroczą topikównę. Zadowolol wpuścił każdego pająka do osobnego słoiczka, napełni nego do dwóch trzecich objętości jeziorną wodą. Si szek zdziwił się. — Tyle słoiczków do niesienia? Czy nie prości byłoby wsadzić je wszystkie razem? — W żaden sposób! Natychmiast by się wzajemml pożarły. Co innego w akwarium, gdzie jest dużo wifl przestrzeni. Uzbierajcie teraz trochę roślin wodny* weźcie kilka ździebeł sitowia, stworzymy im warul możliwie zbliżone do naturalnych. Staszek przyglądał się pająkom uwięzionym w sfl iczkach. Jedne pokryły się w swoich domkach, inl miotały się bezradnie po ciasnych naczyniach. Staszl spojrzał badawczo na Rudzielca i powiedział, jak sil Kostkowi zdawało, naumyślnie: — Zupełnie jakby czuły, że są w więzieniu. Podobl uwięzieni przestępcy także w ciągu pierwszych dn miotają się po swoich celach. Profesor znowu drgnął jak ukłuty. — Co ty dzisiaj z tymi porównaniami? Przypisuje! tym pająkom ludzkie uczucia. Czysta herezja ргя rodnicza. Kostkowi zrobiło się pilno do swobodnej rozmofl ze Staszkiem. Zresztą dochodziło południe. — Bardzo przepraszam, panie profesorze, ale m dwaj pójdziemy teraz na pocztę. Maciek zostanie z p8 nem i pomoże panu odnieść to wszystko do domu, a nj pójdziemy lasem. — Ależ naturalnie, idźcie, idźcie! Nie należy nigd! trzymać rodziców bez wiadomości o sobie. Mogą sj 62 niepokoić. A my zostaniemy jeszcze trochę, co, Maćku? Co tam masz znowu ciekawego? __- Oj, proszę pana! Wielki czarny żuk idzie piechotą po dnie! Maszeruje jakby nigdy nic! Czy on się nie utopi? Profesor przysiadł obok Maćka. — Żuk, powiadasz? Gdzie? Aaa, to pływak. Nie bój się, nie utonie. Nie przeszkadzaj mu, zobaczymy, dokąd pójdzie. Obaj zajęli, się żukiem, a Kostek ze Staszkiem odeszli leśną drogą. Profesor i Maciek śledzili oczami wodnego żuka maszerującego spokojnie ku piaszczystej smudze o parę kroków od obserwatorów. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi żuk wylazł na piasek, rozpostarł skrzydła podobne do skrzydeł chrabąszcza i odleciał hucząc. Rudzielec patrzył za nim przyjaźnie, nieomal serdecznie. — Znakomity lotnik! A pływak jeszcze lepszy. Cze-kajże, rozejrzymy się za jego larwą. Do akwarium jej nie wezmę, pożarłaby mi wszystkie topiki. Obejrzymy ją tylko. Brodzili jeszcze czas jakiś pomiędzy szuwarami, myszkowali pośród trzcin, ale larwy pływaka nie znaleźli. W końcu znużeni wyszli z powrotem na brzeg. Profesor usiadł na piasku, bose nogi wyciągnął przed siebie, oczy przymknął i grzał się z lubością w południowym słońcu. Twarz jego miała w tej chwili wyraz tak dobroduszny i spokojny, że Maciek pomyślał sobie: „Nie! Niemożliwe! Profesor nie jest zegarkowym złodziejem! Jakkolwiek to się wydaje nieprawdopodobne, w sklepie Staszkowego wuja musiał być ktoś inny. Żaden człowiek na świecie nie potrafiłby tak udawać! Muszę im to jakoś wytłumaczyć". 63 2 Tymczasem Kostek i Staszek szli prędkim krokiem] ku miasteczku. Zaraz za lasem zaczęli rozmawiać swobodnie. Staszek rozpoczął zjadliwie: — Ciekaw jestem, czy ten uczony entomolog i dziJ siaj także pogna wieczorem do swojej meliny. — Myślę, że tak. Musi przecież utrzymywać kontakt. Uważałeś, jak on się speszył, kiedy powiedziałeś o tych pająkach złoczyńcach? — Jasne! Ja tak naumyślnie powiedziałem, a on nie tylko się speszył, ale i rozzłościł. — Ja bym nawet powiedział, że to dobrze o nim świadczy, bo niby wyrzuty sumienia... — Ech, prędzej zląkł się, żeśmy go przejrzeli. Na takich zawsze czapka gore. Ale też gorąco! Ani rusz nie możemy dojść do tego, żeby się wykąpać. Kostek westchnął głęboko. — Ja już tchu jak należy złapać nie mogę. Powietrze zupełnie ołowiane. Istotnie powietrze wisiało nieruchomo nad rozżarzoną ziemią. Tuż pod nogami chłopców śmigały jaskółki. Wszystkie inne ptaki zacichły, nawet wróble przestały ćwierkać. Kostek zatrzymał się i rozejrzał po niebie. Za ich plecami dźwigała się nad widnokrąg ciężka, granatowa chmura i pełzła mozolnie ku słońcu. — Będzie burza. — Czy naprawdę? Staszek powiedział niezupełnie pewnym głosem. Bał się burzy, tylko ukrywał się z tym starannie. Za to Kostek ucieszył się: — Fajno jest! Będziemy mieli doskonały pretekst, żeby dłużej posiedzieć w gospodzie. Może co zaobserwujemy. Chodź prędzej. Musimy zdążyć przed burzą. 54 Gdy wychodzili na Plac Kościelny, zerwał się dosyć gwałtowny, gorący wiatr. Podniósł tuman kurzu, zakręcił porozrzucanymi tu i ówdzie źdźbłami słomy. Chłopcy pochylili głowy i pobiegli pod wiatr. Gdzieś niedaleko zagrzmiało. Staszek skoczył naprzód i dopadł drzwi gospody. Były zamknięte. Zajrzeli przez zakurzone szyby — nikogo. Staszek, który miał nadzieję na bezpieczne schronienie przed burzą — zmartwił się. — To ci pech! — Nie szkodzi. Dostaniemy się tylnym wejściem. Trzeba tylko obejść ulicą Stromą i przejść przez furtkę w parkanie prosto na podwórze. — A jak nas kto ochrzani? — Za cóż by? Ja nieraz tamtędy chodziłem. Byle furtka nie była zamknięta. Wicher po pierwszym ataku przycichł na chwilę. Chłopcy bez przeszkód dostali się do furtki i przez nią na podwórze. Było dokładnie obudowane: z trzech stron budynkami gospodarskimi, a z czwartej odgradzał je od świata wysoki parkan z furtką. Po przeciwnej stronie, pomiędzy szopą a stodołą, znajdowała się brama wjazdowa. Kostek zatrzymał się pośrodku podwórza. — Wiesz co? Skoro już tu jesteśmy, sprawdźmy, czy auto stoi w garażu. Jeżeli gospodarz powie nam, że je właśnie wynajął, złapiemy go na kłamstwie. Staszek czuł się jakoś niewyraźnie w obejściu, dokąd wtargnęli trochę jak intruzy. On także rozejrzał się, ale lękliwie. — Tu nie ma żadnego garażu. — Owszem. Jest. Wozownia — to jego garaż. Ma także zwykły wóz, dogcarta i dwa konie. 55 — W tej wozowni, powiadasz? Może być. Tam jesi coś takiego w głębi, co może być samochodem. Poprzez szeroko otwarte wrota, w pachnącym owsiaJ nymi otrębami mroku, majaczył jakiś niewyraźny, kształt. Wóz? Duża bryka? A może jednak samochód?1 Staszek zdecydowanym krokiem poszedł do tych] otwartych wrót. Nie uszedł dziesięciu kroków, kiedy, tuż obok niego wylazł z budy duży czarno-biały kundel. Miał wyraźnie złe zamiary i Staszek ledwie zdążył uskoczyć. Pies podniósł przeraźliwy jazgot. Staszek upewniw-j szy się jednym spojrzeniem, że psi łańcuch nie sięga, wejścia do wozowni, skoczył przed siebie, potem zno-i wu w tył i stanął przy Kostku. — Jest. Stary opel — o ile mogłem dojrzeć. Kostek kiwnął głową. — Zgadza się. On ma stary typ opla. Bo mógł być wóz jakiegoś przejezdnego turysty. W tej chwili z kuchennych drzwi wychylił się gospodarz, widocznie zwabiony szczekaniem psa. Zapytał' niespodziewanie ostro: — A co wy tu robicie? Kostek wysunął się naprzód. — To tylko my, panie gospodarzu. Weszliśmy tędy,' bo od frontu było zamknięte, a chcieliśmy koniecznie...] Gospodarz odrobinę złagodniał. — Wychodziłem na chwilę — mruknął. — A czegóż to chcieliście koniecznie? — Zapytać w imieniu wujaszka, czy mógłby pani wynająć nam swojego opelka powiedzmy na... pojutrze? Urządzamy dalszą wycieczkę. Więcej osób. Nasza; syrenka nie wystarczy. Pan rozumie... Gospodarz zmarszczył brwi. Namyślał się. — Tak, tak. Rozumiem. To pewno przyjadą ci państwo ze Żnina? Na pojutrze — powiada Kostuś? Nie. 58 Tak prędko to bym nie mógł. W przyszłym tygodniu — i owszem. Nie mogliby państwo odłożyć? Kostek był zgodny. — W przyszłym tygodniu? Trudno... Jeżeli nie można inaczej... wujaszek zatelefonuje. Szkoda... Gospodarz zapewnił pośpiesznie: — Ja także bardzo żałuję, ale naprawdę nie mogę. W końcu tego tygodnia sam będę potrzebował mego wozu. Gdyby udało się wcześniej — dam znać. Kostek, zadowolony z wywiadu, uśmiechnął się uprzejmie. — Więc dobrze. Umowa stoi. A teraz, czy może pan nas wpuścić na salkę i podać butelkę lemoniady? Musimy przeczekać burzę. Nie zdążymy do domu. — A nie zdążycie — potwierdził gospodarz z rezygnacją. Otworzył szerzej drzwi i cofnął się w głąb kuchni. W tej chwili wicher poderwał się znowu, trzasnął drzwiami, aż ściany się zatrzęsły, wyszarpnął wielką garść liści z rosnącej w rogu podwórza akacji, zatargał złośliwie suszącą się na sznurze bielizną. Czarna chmura dowlokła się już do zenitu i zakryła słońce. Zahur-kotało w niej groźnie, olśniewająca błyskawica przeleciała przez nią migocząc. Pierwsze ogromne krople deszczu spadły na ziemię. Gospodarz spojrzał przez okno na chmurę. — Tylko patrzeć, jak lunie. A niech popada, deszczu bardzo potrzeba. Siadajcie przy tamtym stoliku, zaraz wam dam lemoniady. Chcecie także jakich herbatników albo wafelków? Obsłużył ich bardzo uprzejmie. Staszek, popijając lemoniadę, obejrzał sobie salkę. Dosyć mu się podobała. Schludna, czysta, z kolorowymi obruskami na stolikach i bukiecikami polnych kwiatów w wazonikach z rżniętego szkła — robiła na ogół miłe wrażenie. 57 Tylko ciemna była w tej chwili, bo czarna chmura stanęła w jej oknie i przesłaniała światło dnia. Gospodarz usiadł za ladą. Na tę pogodę nie mógł siJ spodziewać innych gości. Siedział bezczynnie, popatrywał to na chłopców, to na drzwi do sieni, jakby stamtąd mimo wszystko kogoś oczekiwał, to znowu na okno pełne sinej chmury. Chłopcy odnosili wrażenie, że mu w jakiś sposób zawadzają, że ich obecność niecierpliwi go, czy też niepokoi. Ale chyba musiał się z tym pogodzić, że o wyjścij na dwór w tej chwili nie mogło być mowy. Ulewa runęła całym ciężarem na ziemię. W mgnieniu oka plac przed gospodą zamienił się w jezioro. Przykościeli ne lipy gwałtownie machały gałęziami, jakby chciały odpędzić burzę. Burza się złościła, ciskała błyskawiJ cami, porykiwała hurkoczącym grzmotem, a od czasu do czasu z ogłuszającym trzaskiem wyrzucała piorun. Staszek za każdym piorunem wzdrygał się i patrzy! z obawą na Kostka, czy on tego nie widzi. Kostek ga-J pił się bezmyślnie na nieciekawe otoczenie. Siedzieli tak i siedzieli, aż nudno im się zrobiło. Ule-J wa osłabła, teraz już tylko gęsty deszcz szumiał mono-j tonnie. Zegar na ścianie wskazywał pierwszą po pol południu. Kostek mruknął leniwie: — Spóźnimy się na obiad. Wujenka tego bardzo nil lubi. Może byśmy spróbowali iść? Jakby mniej pada. Staszek nie zdradzał wielkiej ochoty. — Daj spokój. Jeszcze byśmy przemokli zdrowo.I Twoja wujenka chyba wybaczy... Poczekajmy jeszcze chwilę. Robi się chyba jaśniej. Spojrzał w okno. Za oknem mignęła znajoma syll wetka. Staszek syknął przez zęby: — Patrz! patrz! Drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie Rudzielec we własnej osobie. Woda lała się 58 niego strumieniami, na podłodze momentalnie utworzyła się kałuża. Gospodarz dosłownie wyskoczył zza lady. — Co? Co się stało? — spojrzał na chłopców i natychmiast zniżył głos tak, że dalszych słów już nie można było dosłyszeć. Rudzielec także się obejrzał, ale z miną tak obojętną, jakby nie poznawał swoich towarzyszy sprzed paru godzin. I wyglądał jakoś inaczej. Kostek w pierwszej chwili nie mógł się zorientować, na czym to polegało. Dopiero po paru minutach doszedł do wniosku, że chodzi tu o wyraz twarzy. Znikła gdzieś dobroduszna pogoda profesora, pozostał Rudzielec: zachmurzony, zdenerwowany, jakby wystraszony czy przygnębiony. Takim go chłopcy nigdy jeszcze nie widzieli. Podszedł do lady, oparł się o nią łokciem i opowiadał coś półgłosem gospodarzowi. Gospodarz potrząsał głową, jakby czemuś przeczył, coś przekładał, tłumaczył, aż zirytował się i rąbnął pięścią w ladę. Rudzielec przysiadł. Zagadał gorąco, wyglądało na to, że się usprawiedliwia. Wreszcie gospodarz powiedział nieco głośniej: — Jak jutro — to jutro, i nie ma o czym gadać. Idź pan na górę i przebierz się. Zalejesz mi całą podłogę. Rudzielec mruknął coś jeszcze i wyszedł drzwiami w głębi, nie spojrzawszy więcej na chłopców. Oni jak na komendę podnieśli się jednocześnie, zapłacili i wyszli na plac. Wciąż padało, ale zza dachów miasteczka wyłaziły już małe skrawki błękitu. Deszcz pluskał jeszcze chwilę po kałużach rysując na nich malutkie kółeczka, aż ustał prawie nagle. Zaraz potem słońce wyjrzało zza rzednących chmur i od razu zaczęło mocno palić. Krople pozostałe na liściach i trawie zamieniły się w tęczowe perełki. 59 Chłopcy dłuższy czas szli w milczeniu, dopiero na skręcie do nadleśnictwa odezwał się Staszek: — No i cóż ty na to? — Ano cóż. Pokazał nam z bliska swoje drugie oblicze. Już teraz odpadają wszelkie wątpliwości, nawet Maciek nie będzie go mógł bronić. Staszek westchnął frasobliwie. — Że też zdarzają się ludzie aż tak dwulicowi! — Widocznie zdarzają się. Nie to w tej chwili jest ważne. Przede wszystkim musimy wziąć pod uwagę, co powiedział gospodarz: jutro. Jak to sobie tłumaczysz?! — Doprawdy nie wiem. — Cymbale! Przecież to jasne! Jutro ekspediują łupy. Musimy być w ostrym pogotowiu i nie spuszczać\ z oczu szanownego pana profesora. Wiesz, co ci powiem? On przyniósł tę wiadomość gospodarzowi. Miał co do niej jakieś zastrzeżenia, dlatego o mało. się nie pokłócili. Widocznie kwestionował zarządzenie szefa ferajny, a ten szef też pewnie jutro się zjawi. Rudzielec musiał dostać nowy list zaraz po powrocie znad jeziora i puścił się do swojego kumpla nie zważając na' nadciągającą burzę. — A czemu udał, że nas nie poznaje? To było głupie. Gospodarz i tak wie, że on u nas mieszka. — Ale on nie wie, że gospodarz wie. Gospodarz nie powinien wiedzieć. Pierwsza zasada mądrej konspiracji. Tylko Rudzielec musi mieć jakieś swoje manatki w gospodzie, jeżeli mógł się tam przebrać. Widocznie na wszelki wypadek. Ale to ptaszek z tego gospodarza! Chciałbym, żeby i on się wsypał przy okazji. — Cały czas bałem się, że nas zagadnie. Nie wiedziałbym, jak mu odpowiadać. — Po co miał zagadywać? On nie dureń. I bał się tego samego z naszej strony. Uważałeś, jak na nas popatrywał? m __ Ciekawym, kiedy przyjdzie do nadleśnictwa. __. Nic się nie bój, przyjdzie w porę. Ale ty pamiętaj Staszek! Żadnych pytań, żadnych przymówek. Wcaleśmy go nie widzieli w gospodzie. Staszek odpowiedział z przekonaniem: __To się wie. 3 Jak było do przewidzenia — Rudzielec-profesor zjawił się zaraz po chłopcach. Przeprosił nadleśniczynę za spóźnienie tłumacząc, że pracował u siebie na górze i chciał skończyć jakąś ważną notatkę. Powiedział to zupełnie naturalnie i z wszelkimi pozorami prawdy. Kostek i Staszek wymienili porozumiewawcze spojrzenia pełne swoistego uznania dla sprawności Rudzielca. Nie tylko przybiegł tuż za nimi, ale zdążył jeszcze wśliznąć się niepostrzeżenie na górę i ostentacyjnie stamtąd zejść, gdy już wszyscy siedzieli przy stole. Powiedział też bezczelnie, że nic nie stracił na spędzeniu reszty przedpołudnia pod dachem, bo w ten sposób uniknął burzy. W tym miejscu Staszek nie mógł się powstrzymać i uszczypnął Kostka. Rudzielec przy obiedzie był mniej gadatliwy niż zwykle. Zamyślał się od czasu do czasu i patrzył przed siebie z nieobecną miną. Potem ożywiał się nagle. Wyglądało to jakoś nienaturalnie. Gdy chłopcy wstali od stołu, Rudzielec podszedł do nich i powiedział: — Jeślibyście mieli ochotę, mógłbym pokazać wam dzisiaj coś ciekawego przez mikroskop. Znowu się chmurzy, chyba nie będzie okazji do spaceru. Przyjdźcie do mnie tak około czwartej, teraz mam ochotę zdrzemnąć się godzinkę. Zapukajcie nie czekając, aż was zawołam. to Skinął im głową i poszedł na górę. Chłopcy usiej w altanie na końcu ogrodu. Kostek zagaił naradę. — Gadaj, Maciek! Jak długo byliście z profesorei nad wodą? Czy burza was tam złapała? — Nie. Gdzież tam! Wróciliśmy, jak tylko pierwsd raz zagrzmiało. Profesor zaraz poszedł do siebie. — A ty? — Także poszedłem do naszego pokoju i przesil działem burzę. — Nie słyszałeś, czy on czasem nie schodził I dół? — Czy nie schodził?... Nie potrafię powiedzieć... Bo widzicie... ja się tak trochę zdrzemnąłem... Nie dospany byłem... rozumiecie... — Rozumiemy, żeś stuprocentowa gapa! Zdrzemnl łeś się? Musiałeś zdrowo zasnąć. Otóż wychodził, wychodził! Spotkaliśmy go w gospodzie. Przyszedł cały przemoczony, udał, że nas nie poznaje i konferował z gospodarzem. — Co wy powiecie! — Maciek zrobił zmartwionl oczy. — To jednak on rzeczywiście jest „podwójny"! O czym gadał z gospodarzem? —■ Tegośmy nie słyszeli, bo szeptali do siebie. Posłyl szeliśmy tylko, że gospodarz powiedział: jutro. — Co to znaczy „jutro"? —■ Pewnie jutro powiozą zegarki. Jakże to inacze| rozumieć? — Więc co zrobimy? Sami nie damy rady ich zatrzymać. — Już o tym myślałem i mam pewien plan. Odtąl nie możemy rozstawać się z profesorem. Gdzie on, tam i my. Chyba teraz, Maćku, nie będziesz go już bronił? Maciek był szczerze zmartwiony. — Teraz już rzeczywiście trudno. To jednak jeM złodziej. Szkoda. Bardzo go polubiłem. 62 __. Ja bym go też polubił, gdybym nie wiedział 0 nim tego, co wiem. Czekajcie! Ale myśmy dotąd nie spytali, skąd trafił do nadleśnictwa! Zapytamy teraz. Wujenka jest w ogrodzie, zbiera truskawki na dżem. Pomożemy jej. Profesora możemy na razie zostawić w spokoju. Do nocy, wiemy na pewno, nigdzie się nie ruszy. Nadleśniczyna przyjęła pomoc z wdzięcznością. Gawędzono przy tym od niechcenia o tym i owym. W pewnej chwili Kostek zapytał niby mimochodem: —• Skąd właściwie profesor wziął się u wujostwa? Czy wuj go dawniej znał? Czy wujostwo go zaprosili? Wujenka odpowiedziała nie podnosząc głowy znad truskawkowego zagonu: — Aniśmy go znali, ani zapraszali. Zgłosił się do nas listownie, powołując się na wspólnego znajomego z Wrocławia. Nie było racji odmówić. — A o co on prosił? — Że chciałby spędzić miesiąc w jakiejś cichej miejscowości, możliwie w lesie i nad wodą. Że ma pewne badania naukowe do przeprowadzenia. Chodziło mu specjalnie o Pałuki. A że dał dobrą cenę za utrzymanie... — Rozumiem. Ale wuj zebrał chyba o nim bliższe informacje? — Informacje? Ależ Kosteczku! On jest dosyć znanym entomologiem, ma za sobą parę poważnych prac i kilka publikacji popularnonaukowych. Wuj zna to nazwisko — jak wiesz, jest gorącym miłośnikiem przyrody. A dlaczego ciebie to zaciekawia? Kostek zmieszał się trochę. — Tak sobie pytam. Zwykle wujostwo miewali letników z najbliższych okolic. — Rzeczywiście. Aleśmy sobie pomyśleli: naukowiec, człowiek już nie taki młody, nie będzie z nim 63 kłopotu, a zapłaci dobrze. I wuj napisał mu, żeb przyjeżdżał. Wcale tego nie żałujemy. Zupełnie syn patyczny. — Doskonałe jest to: nie będzie z nim żadnych kłОС2.у.5^0_ -^yuj jest genialny, wujku! trochę. Zwyczajny rachunek prawdopodobieństwa z Dziczej Gajówki tylko rękę podać do tej drugiej, co ją nazywają Sosnówka. W zależności od tego, co, zastaniemy w Dziczej, sprowadzimy sobie z Sosnowy posiłki. No, to już mamy wcale dokładny plan. A rowerów na pewno tylko patrzeć. rzec*zywiście, tamci musieli pedałować ile sił w nogach, k0 K0stek ani się obejrzał, jak już wchodzili na ganek. Wyskoczył do nich. M^cie rowery? Pokażcie jakie? Ш — Bardzo przyzwoite dwa maratony. — To fajno. Chodźcie na obiad. Zjemy szybko, może wuj zgodzi się trochę wcześniej wyruszyć. Jednakże ta nadzieja zawiodła. Pomimo niecierpliwych westchnień chłopców, pomimo błagalnych po-patrywań nadleśniczy dał hasło do odjazdu dopiero o czwartej po południu. Słońce wysupłało się zza chmur i parzyło niemiłosiernie, w lesie było duszno-Jechali boczną drogą leśną, jakby tunelem wyżłobionym w zwartej zieleni. Drzewa rosnące po obu stronach podawały sobie gałęzie jak ręce. Pomimo słonecznego popołudnia tu było nieomal mroczno. Maciek rozglądał się ciekawie. — Powiedziałbym, że tu jest ładnie, ale jakoś nie-przytulnie. I ścieżka taka wąska, pełno w poprzeK korzeni... Nie tylko samochodem, ale i motorem ni® bardzo by przejechał. — U mnie się nie jeździ po lesie motorami — powiedział nadleśniczy. — Jego stali mieszkańcy bardzo tego nie lubią, a jest ich dużo i rozmaitych. Pod tym względem doskonale rozumiemy się z Marcinem, tutejszym gajowym. Leśnik dawnego gatunku, niechętnie wychyla się z lasu, na szosę schodzi tylko w ostateczności, a w miasteczku bywa tylko w kościele. Stary oryginał. Starego oryginała zobaczyli wcześniej, niż się spodziewali. Wyszedł ku nim z gęstwiny dziwny człowiek. Jakkolwiek siwy, nie robił wrażenia starce-Barczysty, rosły, opalony na brązowo, szedł mocnynd, sprężystym krokiem. Na ramieniu niósł przewieszoną strzelbę, a u nogi miał psa równie brązowego jak o»n sam i bardzo kudłatego. Na widok nadleśniczego leśmy człowiek przystanął i zdjął czapkę. Pies spojrzał r»a swojego pana z wyraźnym pytaniem w oczach: „Cz;y mam się rzucić na tych obcych, panie mój?" a* ЦІ — Swoi, Azor. Nie rusz. Pan do mnie, panie nadleśniczy? — Do pana, panie Marcinie. Z zapytaniem. Czy nie nocował u pana przypadkiem mój lokator tegoroczny? Profesor? Pan go zna z widzenia. Gajowy roześmiał się jak na wesołe wspomnienie. — A jakże! Znam. Widziałem profesora, kiedy byłem u pana onegdaj w sprawie tej zastrzelonej sarny. Zapamiętałem, bo takiego... przepraszam... śmiesznego nie co dzień się spotyka. Owszem. Jest, jest. Taki się nie zgubi. A panowie go szukają? Nadleśniczy mrugnął na chłopców, żeby się nie odzywali. — Właśnie. Szukamy. Kiedyż to on przyszedł? A wczoraj późnym wieczorem, zmarnowany, że żal było patrzeć. Powiadał, że zabłądził w lesie. W moim rewirze o to nietrudno. Prosił o nocleg. Dałem mu się przespać w stodole na sianie. Pan się o to nie pogniewa, panie nadleśniczy? U nas izba nieduża, a wnuczka podrastająca... On zresztą wcale sobie nie krzywdował. Na śniadanie dostał gorącego mleka, chleba i poszedł na nasze jezioro. Wziął ze sobą przegryzkę nielichą, akurat mamy dziczą kiełbasę. Zapowiedział, że wróci dopiero pod zachód słońca i może być, że jeszcze raz zanocuje. — Sam był? — Sam. A z kim miał być? Podobno łowi pająki wodne. Że też to się ludziom chce! Kostek zawołał ucieszony: To wuj znakomicie odgadł! Pod profesora się podszył. Marcin spojrzał zdumiony. — Jak to podszył się? To nie był pański profesor? — Nie, panie Marcinie. To był całkiem kto inny. Zaraz panu wytłumaczę. 116 Nadleśniczy wyjaśnił sytuację. Marcin był zaskoczony. — Że też człowiek nigdy nie wie, z kim ma do czynienia! Przenocowałem bandytę! Cóż teraz zrobimy, panie nadleśniczy? — Zaraz o wszystkim pomówimy. Na razie niech pan powie, czy ten mniemany profesor nie pozostawił u pana jakich rzeczy? — A zostawił torbę turystyczną. Stoi w izbie na ławie. — Znakomicie. Pozwolimy sobie sprawdzić jej zawartość. Inspekcja nie dała ciekawych wyników. W torbie znaleziono jedynie osobiste rzeczy: parę nowych koszul, kilka par skarpetek, ręcznik, mydło, kilka chustek do nosa — to wszystko, co się bierze ze sobą na niedługą podróż. Nadleśniczy obejrzał rzeczy starannie i włożył z powrotem do torby. — Wygląda na to, że Rudzielec rzeczywiście zamierza tu wrócić, jeżeli tak ufnie zostawił swoją torbę. Kto wie, czy nie najrozsądniej będzie po prostu zaczekać tu na jego powrót? Spróbujemy przemówić mu do sumienia, a potem ściągniemy tu profesora. W razie czego zgodziłbym się nawet, żeby pan Marcin przechował u siebie Rudzielca przez parę dni. —■ Jeśli pan nadleśniczy zaręczy za niego, że mi żadnego kawału nie zrobi... — Profesor zaręczy. To godny człowiek. Marcin spojrzał na słońce. — Już chyba tylko go patrzeć. Zachód nie tak daleko, a on tam chyba zgłodnieje. Chociaż wałówkę to wziął jak na dwóch, albo i więcej. — Jak na dwóch? — nadleśniczy poruszył się czujnie. — Czekajcie! A może ten drugi został gdzieś w lesie? Może nie chciał stykać się z ludźmi? Teraz 117 noce ciepłe, mógł przespać się w krzakach. W takim razie... Wiecie co? w takim razie ściągnę jednak Tomasza z Sosnówki. Jeżeli Szary jest tu gdzieś w pobliżu, trzech nas uzbrojonych nie będzie za dużo. Pojadę zaraz rowerem, a wy chłopcy czekajcie tu na nas. — A gdyby Rudzielec nadszedł przed wuja powrotem, co mamy zrobić? — Nic. Zachowywać się, jak byście nie wiedzieli o niczym i czekać na mtiie. Czy on was zna? — Bo ja wiem? Mógł nas przedwczoraj, w gospodzie, zauważyć, a mógł i nie... Wtedy myśleliśmy, że to profesor, nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego się tak dziwnie zachowuje... To znaczy rozumieliśmy właściwie, tak się nam przynajmniej zdawało... W każdym razie nie odzywaliśmy się do niego, a on wcale na nas nie patrzył. — Na wszelki przypadek lepiej mu się nie pokazujcie. — A gdyby przyprowadził z sobą Szarego? — To by już było gorzej. W takim razie siedźcie cicho w jakimś kątku, a pan Marcin będzie musiał być gościnny aż do mego powrotu. A kiedy przyjadę z Tomaszem, przymkniemy ananasów chociażby w chlewiku... Ma pan mocny chlewik, panie Marcinie? — Mam coś lepszego. Taki spichrzyk, lamusik zam-czysty, z bierwion stawiany. Stamtąd nie uciekną. — Doskonale. Tam ich ulokujemy i natychmiast zawiadomimy milicję. Byłem zastał gajowego w Sosnówce. Wrócę najdalej z& dwie godziny. — Panie nadleśniczy! A pan przecież obiecał, że brat profesora... Nadleśniczy zniecierpliwił się. — Mój drogi Maćku, powiedziałem wyraźnie: jeżeli odnajdziemy tego brata samego. Z Szarym będzie 118 o wiele trudniej. Przecież mu gęby nie zamkniemy. Zresztą nie zarzekam się. Zobaczymy, jak to pójdzie. Nadleśniczy siadł na rower i pojechał. Marcin zaprosił chłopców na podwieczorek. Podała go bardzo przyjemna wnuczka Marcina, jasnowłosa Zośka. Potem chłopcy siedli na ławce przed gajówką i czekali pogadując z rzadka i ziewając szeroko ze zdenerwowania. Kudłaty Azor, który asystował im przy podwieczorku i któremu Maciek podsuwał cichcem niezłe kawałki dziczej kiełbasy, teraz zszedł z ganku, usiadł przy Maćku i położył mu łeb na kolanach. Maciek głaskał psa i patrzył zamyślony przed siebie. Trapiły go te jego myśli. Nadleśniczy nie miał wielkiej ochoty wypuszczać Rudzielca. To biło w oczy. A profesor siedzi tam, w swoim pokoju na pięterku, i pociesza się nadzieją. Nie można dopuścić, by go ta nadzieja zawiodła. Więc gdyby tak pójść, poszukać Rudzielca nad jeziorem i ostrzec go? Niechby już nie wracał na gajówkę i uciekał, gdzie go oczy poniosą. Czy to byłby dobry uczynek? Chyba tak. Nieraz się słyszy, że w więzieniu ludzie robią się jeszcze gorsi... Może Rudzielec gdzieś na szerokim świecie rzeczywiście rozpocznie nowe życie? Nie musi być tak bardzo zły, skoro jest bratem profesora. A profesor się ucieszy... I Maciek powiedział głośno: — Wiecie co? Mam ochotę przejść się nad to trzecie jezioro i zobaczyć, czy jest tam Rudzielec, czy go nie ma? Kostek obruszył się. — Dajże spokój! Wuj powiedział wyraźnie, żebyśmy się stąd nie ruszali. —■ Toteż wy zostaniecie, a ja pójdę, rozejrzę się i zaraz wrócę. 119 — Nigdzie nie pójdziesz! Ładnie by to wyglądało, gdyby każdy z nas zaczął coś robić na własną rękę. Teraz wuj objął komendę i mamy go słuchać. Nie filozofuj! Chodźmy lepiej poleżeć trochę na sianie. Tam, za ogrodem, są takie śliczne kopki. Można, panie Marcinie? Marcin, który właśnie mijał podwórze, zatrzymał się i odwrócił ku nim. — Czemu nie? Bardzo proszę. Tylko mi kopek nie porozrzucajcie. A wróci pan nadleśniczy, to was zawołam. Ułożyli się każdy na innej kopce z rękami pod głową, z twarzami obróconymi ku niebu. Niebo było soczyście, głęboko szafirowe, płynęły po nim kłębia-ste, puszyste obłoki i coraz dziwaczniej zmieniały kształty. Kostek doszukiwał się wciąż nowych podobieństw, opowiadał, co widzi — z początku głośno, potem stopniowo coraz ciszej, aż umilkł, a po chwili od strony jego kopki doleciało Maćka rozkoszne pochrapywanie. Maciek uniósł się na łokciu i rozejrzał dokoła. U Staszka było zupełnie cicho. I w ogóle ciszę na polanie mąciło tylko powrzaskiwanie sójki. Miał już dość tego leżenia. Gorąco mu było, świeże siano pachniało zbyt mocno, ostre źdźbła kłuły w szyję, pchały się za koszulę. Usiadł i zaczął tłumaczyć sam sobie: — A gdybym jednak poszedł teraz, póki oni śpią? Zanim się zbudzą, będę z powrotem. To nie musi być daleko. Wyjrzałbym zza krzaków, zobaczyłbym, co Rudzielec tam robi... A jakby był sam, podszedłbym do niego i wytłumaczył, że musi zaraz 120 uciekać nie wracając do gajówki. A potem wróciłbym i powiedział, że nad jeziorem nie ma nikogo... Nawet postarałbym się podrzucić mu do lasu jego torbę... Tak zrobię. I tylko profesorowi przyznam się w wielkiej tajemnicy, żeby się już nie martwił. Ostrożnie spuścił nogi z kopki, popatrując z ukosa na kolegów. Obaj spali mocno, ani drgnęli, chociaż siano zaszeleściło niepokojąco. Za to po miękkiej, jedwabistej trawie zarastającej polankę Maciek przeszedł bez szmeru. W gajówce nie znalazł nikogo, na podwórzu — to samo, dopiero w ogrodzie natknął się na Zośkę pielącą zagonki warzywa. — Pana Marcina nie ma? — Poszedł na chwilę na drugą polanę zagrabić siano. Mam go zawołać, jak będzie potrzebny. — A daleko nad jezioro? — Na nasze? Bliziutko. Ot, tą dróżką, koło starego dębu, a potem z góry aż do samej wody. Pan Maciek chce tam iść? — Podejdę kawałek. Zośka nie była wprowadzona w sytuację. Zamiar Maćka wydał się jej całkiem naturalny. Bardzo uprzejmie pokazała dróżkę i wróciła do swoich zagonków. Maciek podziękował i poszedł. Już miał wejść na dróżkę i zawahał się. Na myśl o spotkaniu z Rudzielcem oko w oko ogarnął go leciutki niepokój. Bądź co bądź to był bandyta. Żeby chociaż psa mieć ze sobą... Obejrzał się. Przy jego nodze stał Azor. Podniósł głowę, zajrzał w oczy. Wyraźnie mówił: „Jeżeli pozwolisz — pójdziemy razem". Maciek potargał czule kosmate psie uszy. — Dobry piesek! Grzeczny piesek! Chodź ze mną na spacer. Chcesz? Azor zaskomlił cichutko na znak, że bardzo chce. 121 Maćkowi nowa myśl przyszła do głowy. Przecież Azor musiał nieraz tropić kłusowników. Skoczył do izby, chwycił torbę Rudzielca i podsunął ją psu pod nos. — Obwąchaj to sobie dobrze' i słuchaj, Azor! Szukaj! Rozumiesz? Pies machał ogonem. Zapewniał w ten sposób, że rozumie doskonale. W najlepszej zgodzie wyszli obaj za bramę. Azor natychmiast przytknął nos do ziemi i, nie odrywając go, puścił się truchtem wąską ścieżyną biegnącą wzdłuż brzozowego młodniaka. Maciek szedł za Azorem. Z początku spiesznie, bo lękał się stracić go z oczu, ale przekonał się wkrótce, że mądry pies nie sprawi mu tego kłopotu. Prowadził statecznie i pewnie, czekał na zakrętach, patrzył zachęcająco i ruszał dalej w tym samym umiarkowanym tempie. Absolutnie przy tym nie szczekał. Dobrze wiedział, czego nowy przyjaciel po nim oczekuje. Za brzeźniakiem weszli między wysokie sosny. Ścieżka rozszerzyła się trochę. Starodrzew stał tutaj potężnymi kolumnami czerwieniejącymi już z lekka pod schylającym się słońcem. Stary dąb łatwo było poznać. Miał chyba z pięćset lat. Maciek przystanął pod nim na chwilę, ale Azor nie dał mu marudzić. Zaskomlał natarczywie i pobiegł, raz po raz oglądając się za siebie. Zaraz za dębem ścieżka skręciła ostro na prawo i zaczęła opadać ze zbocza. Teraz do sosen przyłączyły się olchy i wypierały je zwolna. Spad stawał się coraz bardziej stromy, gdzieś nisko w dole błysnęła woda. Maciek przywołał Azora do nogi i zsuwał się na obcasach po złożach igliwia, zbutwiałych liści, chwytając się krzaków po drodze. Wreszcie wylądował na podmokłej łące. 122 Niebieściły się tu smugami niezapominajki, kłębiła się wełnianka, ciemno nakrapiane liliowe storczyki stały jeden przy drugim jak żołnierze w szeregu. Bocian przechadzał się dostojnie, za każdym krokiem wyplątując czerwone szczudłowate nogi z wysokiej trawy. Żaby uciekając przed nim pluskały głośno o wodę. Bocian na widok Maćka przystanął, obejrzał go sobie i pomaszerował spokojnie do swoich zajęć. Poza bocianem na łące nie było nikogo. Azor chwilę biegał w kółko węsząc zapamiętale, potem zawrócił w prawo i pobiegł brzegiem jeziora, z początku smugą piasku obrzeżającą łąkę złocistą falbaną, potem, gdy piasek się urwał, a grząska łąka doszła do samej wody, po prostu po błocie. Maciek posuwał się teraz znacznie wolniej. Musiał uważać, by nie pluchnąć w któreś z licznych „ok" pełnych rdzawej, tęczowo polśniewającej wody. Przeskakiwał z jednej suchszej kępy na drugą, przemykał się między krzakami wikliny, aż stanął za jednym, szczególnie dużym, i przytaił dech w piersiach. O jakieś trzydzieści kroków przed nim, już na stro-miźnie, na piaszczystym usypisku siedział Rudzielec. Nogi podwinął po turecku, dłonie położył płasko na kolanach i zdawał się odpoczywać. Nieco powyżej siedział jegomość, który wczorajszego wieczoru wysiadł z autobusu. Siedział na ściętym pniu sosnowym, a obok niego, na mchu, leżała pękato wypchana torba turystyczna. ..-*| Maćkowi na widok Szarego zrobiło się dosyć niewyraźnie. Naokoło pustkowie, żadnych ludzkich mieszkań w pobliżu... W razie czego nikt by krzyku nie usłyszał. A czy Rudzielec by go bronił? Nie wiadomo. Maciek zastanawiał się, co począć. Przede wszyst- 123 Мій należało uciszyć psa. Już zaczął cicho warczeć. Oópiero na ostre „waruj!" położył się posłusznie przy nogach Maćka i znieruchomiał z pyskiem opartym o wyciągnięte przednie łapy, z oczami wbitymi w obcych. W^ pierwszej chwili Maciek chciał po prostu wycofać się niepostrzeżenie, wrócić do gajówki i tam powiedzieć nadleśniczemu, co widział. Ale przyszło mu do głowy, że skoro już tu jest, mógłby może posłyszeć coś przydatnego dla dalszej akcji. Postanowił przysunąć się trochę bliżej, przemknąć się choćby do następnego krzaka. Azor wciąż leżał nieruchomo, Maciek wiedział, że dobrze wytresowany pies nie ruszy się bez rozkazu. Wytrwał w bezruchu, tylko mu się uszy uniosły i oczy zaświeciły drapieżnie. Wietrzył ciekawe polowanie. Tamci dwaj nie wystrzegali się zbytnio. Czuli się tu, w tej głuszy bezpieczni, rozmawiali głośno, nie krępując się. Maciek posunął się jeszcze kilka kroków i teraz już słyszał każde słowo. Mówił Szary. Rugał swojego kumpla. CzY już nic głupszego wymyślić nie mogłeś? Wracać na gajówkę? Nocować tam? Ależ idioto! Musimy oddalić się stąd jak najprędzej. Wydrałowaliśmy na piechotę, gliny wiedzą, że nie możemy liczyć na żadne środki komunikacyjne, więc właśnie w najbliższej okolicy będą nas poszukiwali. To jasne dla każdej innej mózgownicy, tylko nie dla twojej. Wystarczy ryzyka, że dzisiejszą noc spędziliśmy w tej stodole, ty oficjalnie, ja nieoficjalnie. Ale byłem tak piekielnie zmęczony, że nie mogłem nóg przestawiać. Dziś nie widzę powodu do dalszego ryzykowania. Rudzielec odpowiedział nie zdejmując rąk z kolan i nie odwracając głowy. 124 — Tylko, jeśli można, bez nerw, szefie. Chcę jak najlepiej. Uważam mimo wszystko, że najbezpieczniej przyczaić się w pobliżu, gdzieś, gdzie nikomu do głowy nie wpadnie nas szukać. Gajowemu przedstawiłem się jako mój brat. Uwierzył bez zastrzeżeń. Ręczę, że do jutra z żadnym donosem nie pójdzie. — Otóż to. Twój brat! Wszystko przemawia za tym, że wsiąkł zamiast ciebie przez to wasze podobieństwo. — Także i dlatego wolałbym nie oddalać się stąd, zanim się o nim czegoś pewnego nie dowiem. Szary zsunął się z pnia, przysiadł w kucki przed Rudzielcem i zajrzał mu z bliska w oczy. — A nie myślisz ty czasem zabawić się we wspaniałomyślność? Hę? Tylko mi tego nie próbuj! Nie życzę ja źle twemu bratu, ale milsza mi własna skóra. Rudzielec mruknął posępnie: — Nie wsypałbym ciebie nawet gdyby... — O! Nie wsypałbyś! Ogromnie w to wierzę! Pamiętaj, koleś, ferajna ma długie ręce, dosięgnie cię nawet w więzieniu. — Ja przecież nic nie mówię... Ja tak tylko... Rudzielec skurczył się, wyglądał, jakby chciał wcisnąć się w ziemię. Szary wyprostował się i spojrzał na Rudzielca z góry, wzgardliwie, ale odezwał się łagodniej. — Nie masz co się znowu tak bardzo łamać. Twojemu bratu nic nie zrobią. Tym bardziej że w ostatniej chwili chwycił twój ładunek i na pewno oddał glinom. Wylegitymuje się łatwo, przeciw tobie nie ma obowiązku świadczyć, a o mnie wie tyle co nic. Ze się nazywam Szary? To o tym i milicja jest poinformowana. Gorzej z gospodarzem, że mają go w ła- 125 pach. Dlatego przede wszystkim ziemia pali mi się pod nogami. Rudzielec westchnął ciężko i dźwignął się na nogi. — To co? Chcesz, żebym zaraz szedł na gajówkę po swoje rzeczy? — Pójdziesz i wrócisz jak najprędzej. Ja tu zaczekam. Nie tyle chodzi o te twoje manatki, co o to, żeby się tam rozejrzeć, posłuchać, zorientować się, jak rzeczy stoją. Ale i manatków zostawiać za sobą nie warto. Nużby dali jakiemu parszywemu psu milicyjnemu do obwąchania... Rudzielec dodał po chwili zastanowienia: — No i jeszcze jedno. Gdybym nie wrócił na noc, gajowy mógłby zaniepokoić się o... profesora, jako gościa swojego zwierzchnika. Muszę się tam pokazać i uprzedzić, że nie wrócę. — Właśnie — warknął Szary — chociażeś na ogół głupi, tym razem masz wyjątkowo rację, ale poza tym poknociłeś nielicho. Po cóżeś się skomunikował z tym swoim bratem i wepchnął go nam na towarzysza podróży? Teraz zgadnij, co on tam glinom natrajluje. Rudzielec powiedział ponuro: — To on przyszedł do mnie do gospody. Nie miałem pojęcia, że jest w nadleśnictwie. Dostał ostrzeżenie. Napisał mu ktoś... — Kto? — Nie wiem. Anonim. — Pokazywał ci ten list? — Owszem. Pokazywał. To chyba Czarny Wojtek. Wiesz, że chciał sam przeprowadzić skok zegarkowy, żeby się odbić po tamtym nieudanym, futrzanym. Tyś go nie dopuścił. No więc... Szary tupnął nogą. — Przeklęte konkurenty! Już ja tego Czarnego Wojtka dostanę! Ba! Tym większa racja, żeby wiać nie Ш czekając. I ty mi bełkoczesz o zatajeniu się w pobliżu! No już! Zasuwaj na gajówkę i wracaj co prędzej z manatkami. Rudzielec ruszył pokornie. Zeszedł na łąkę. Szary powrócił na swój pień. Zawołał jeszcze za Rudzielcem: — A pamiętaj! Żadnych kawałów! Głowę daję, że wygadałeś się przed bratem, a on, jak to roztargniony profesor, gdzieś, komuś, coś... Bo skąd ta pogoń za nami? Z nieba nie spadła. Gdyby ci się zamarzyło nie wrócić, marny będzie twój los. Gdyby nawet mnie przyskrzynili, Wróbelek pozostanie na wolności. Posłać mu gryps — nie sztuka... — No chyba, że wrócę! — Rudzielec wykrzyknął rozpaczliwie i powlókł się łąką prosto do krzaka, za którym Maciek przykucnął, a teraz, powoli, nie spuszczając oczu z brnącego przez bagno Rudzielca, począł cofać się między gęstsze wikliny. Już ich prawie dosięgał, kiedy Azor nie wytrzymał nerwowo. Zawarczał w stronę zbliżającego się Rudzielca. Maciek rzucił się na ziemię i rozpłaszczył na trawie, wtulił twarz w kępę niezapominajek i zamarł. Rudzielec stanął jak wryty, Szary doskoczył do niego. Zaszep-tali gorączkowo. Maciek posłyszał zdławiony głos Rudzielca: — Słyszałeś? Pies. Skąd tu się wziął pies? Szary nie stracił zimnej krwi. — Pewnie jakiś psi włóczęga, co łazi samopas i poluje na kaczki. Nie ma o co alarmować. Rudzielcowi zęby dzwoniły tak głośno, źe Maciek słyszał ten zgrzytliwy szczęk. — Aaa... jeeżeli to pppies pppolicyjny? Jeżeli szukają nas z psami? — Durniu jakiś! Pies policyjny by warczał? On by już trzymał ciebie zębami za połę. Stój tutaj. Pójdę, zobaczę, co jest. Ш Maciek usłyszał chrzęst kroków gniotących szorstką błotną trawę. Szary stanął nad nim i krzyknął do Rudzielca przez ramię: — A mówiłem, że nic groźnego? Jakiś chłopaczyna tarza się w błocie. Czego tu leżysz, szczeniaku? Maciek pokonał nie tyle sam strach, co zewnętrzne jego obawy. Podniósł się, otrzepał ubranie i odpowiedział z godnością: — Nie jestem żadnym szczeniakiem, tylko uczniem liceum. Jestem tu niedaleko na letnisku. Szedłem łąką, wpadłem nogą w dziurę i wywaliłem się. To wszystko. Szary patrzył na Maćka podejrzliwie. — Wywaliłeś się? Tak bez żadnego chlupotu? Ciekawe! A może ty tu jakieś podchody urządzasz? Gadaj prawdę! Jest was tu więcej? Nim Maciek zdążył zaprzeczyć, zbliżył się ośmielony Rudzielec. Przyjrzał się bacznie Maćkowi. — Ja tego chłopca skądś znam, tylko nie mogę sobie przypomnieć... Aha! Już wiem! Widziałem go w gospodzie. Siedzieli we trzech i pili lemoniadę. Pytałem o nich gospodarza. Powiedział, że są z nadleśnictwa. — Z nadleśnictwa? — powtórzył Szary pytającym tonem. Maciek pomyślał, że w tym wypadku słuszniej będzie powiedzieć prawdę. — Owszem. Z nadleśnictwa. Spędzamy tam wakacje. Moi dwaj koledzy i ja. Rudzielec przestępował z nogi na nogę, coś mruczał, parskał... Wreszcie zapytał spiesznie, jakby się bał, że Szary temu pytaniu przeszkodzi: — W nadleśnictwie mieszka także mój brat... profesor. Znasz go? Maciek patrzył Rudzielcowi prosto w oczy. — Profesora? A jakże. 128 Szary zacisnął pięści. Miał taką minę, jakby zamierzał swego kompana -rąbnąć w pysk. Rudzielec na to nie zważał. — Jest on tam? Maciek udał naiwnego. — Gdzie? — No, w nadleśnictwie. — Jest. Gdzie ma być? —- I dziś z rana był? — Był. Rudzielec odetchnął z bardzo wyraźną ulgą. Szary ryknął z wściekłością: — Dosyć! Zdemaskowałeś się, durniu, przed tym smarkaczem! Tym gorzej dla niego. My musimy nawiewać jak najprędzej, a jemu chyba kark skręcę, żeby milczał. Maćkowi nogi ugięły się w kolanach, pociemniało w oczach. Poprzez tę nagłą ciemność dojrzał niewyraźnie unoszącą się nad nim włochatą garść. Krzyknął z całej siły: — Azor! Broń! Pies, który obserwował sytuację dygocąc z podniecenia, zwinął się w sobie, odsądził i jak kosmata, brązowa kula skoczył na pierś Szarego. Maciek błyskawicznie rzucił się do ucieczki. Jednocześnie rozległ się przeraźliwy skowyt i Azor potoczył się po trawie, znacząc krwawy ślad. Szary rzucił sprężynowy nóż i skoczył za Maćkiem. Dopadł go w paru susach, chwycił za kark i powalił na ziemię. Maciek zacisnął powieki szepcząc: — Jezus Maria! ratujcie mnie! To wszystko razem trwało kilka sekund. Włochata łapa posunęła się naprzód, ale nie dosięgła Maćkowego gardła. Przechwycił ją Rudzielec z nieoczekiwaną odwagą i siłą. Э — Kim jest Rudzielec? 129 — Ani mi się waż! Nie pozwolę zamordować dzieciaka. Szary obrócił się ku obrońcy gwałtownym skrętem. — Zwariowałeś? On nas zasypie! Rudzielec już się uspokoił, nawet jakby oklapnął. Powiedział błagalnie: — Nie rób tu mokrej roboty. Ja tego nie wytrzymam. No, mówię ci, że nie wytrzymam. Szary popatrzył na bladego Rudzielca, który wyglądał, jakby mu się zbierało na wymioty. Wzruszył ramionami. — To czego chcesz? Puścić go wolno? — Tego nie mówię. — Więc jak? — Przywiążmy go do drzewa. Nic mu się nie stanie, jeżeli postoi sobie parę godzin. Zanim go tu znajdą, nry już będziemy daleko. 130 Szary namyślał się dłuższą chwilę, w czasie której Maciek był bliski omdlenia. Wreszcie powiedział: — No, niech będzie. Masz kawałek sznura? — Zawsze noszę przy sobie. I Rudzielec wyciągnął z przepastnej, iście złodziejskiej kieszeni marynarki mocną linkę. Maciek leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Bronić się nie było żadnego sensu. Obaj łotrzykowie z zawodową wprawą wepchnęli mu chustkę do ust, skręcili ręce do tyłu, związali cienką linką i powlekli do najbliższej sosny, na zbocze, gdzie uprzednio siedzieli. Tam przywiązali Maćka do pnia, opasując drugą linką wpół ciała. Szary odstąpił parę kroków, przyjrzał się dokonanemu dziełu, odsapnął, wyciągnął chustkę i obtarł pot z czoła. — Fajno jest! Nie rozwiąże się o własnych siłach. A teraz słuchaj. Rudzielec, już znowu potulny, odpowiedział służ-biście: — Słucham. — Idź teraz co prędzej na gajówkę, zabierz swoją torbę, powiedz, że nie będziesz nocował, rozejrzyj się, rozpytaj ile się da i wracaj do mnie. Jak dobrze zbierzesz nogi, nie powinno ci to zająć więcej niż pół godziny. No niechby trzy kwadranse. Ja tymczasem wylezę na zbocze i będę czekał w jakimś umówionym miejscu. — Może pod starym dębem? Łatwo go przyuważyć. — Niech będzie pod starym dębem. Wyrywaj. — A... ten pies, coś go zadźgał? — Zdechł pewnie i leży w krzakach. — A jeżeli nie zdechł? To pies z gajówki. Widziałem go tam dziś rano. — To zdechnie niedługo. Co ci na tym zależy? t> 131 — To pies z gajówki, mówię ci. Jeżeli powlókł się tam i zalezie? Szary zmarszczył brwi. — Byłoby gorzej, bo w takim razie i ten chłopiec był w gajówce. Cholera! Trzeba go było rozpytać po naszemu. Teraz za późno. Idź sprawdzić, czy to psie ścierwo tam leży. Rudzielec poszedł, chwilę szperał po krzakach, chodził tu i tam, na próżno. — Nigdzie go nie ma. Jest tylko krew na trawie. Popełzł bestia pod górę. Maciek poczuł ciepło koło serca. Mądre, dzielne psisko! Byle dotarł do gajówki — sprowadzi pomoc. Ale czy dotrze? Rudzielec wołał z dołu: — Więc jak, szefie? Mam iść śladem? Nie mógł odpełznąć daleko. — Zostaw. Szkoda czasu. — Co teraz? —■ Trudno. Musimy ryzykować. Mimo wszystko pójdziesz do gajówki. Nie możemy wiać na ślepo, nie rozeznawszy się w sytuacji. Nawet jeżeli pies się tam dowlecze, na razie nikt nie pomyśli, żeby to miało coś wspólnego z tobą. O chłopca też chyba nie zaniepokoją się tak prędko... Chociaż... jeżeli wiedzą, że pies z nim był... O, do diabła! Idź bardzo ostrożnie. Jak tylko zauważysz coś podejrzanego, jakiś ruch, większą ilość osób, wycofuj się natychmiast. — A ja ci mówię, że teraz to już nie ma sensu. Mam leźć wilkowi w paszczę? Po co? — Jak to: po co? Czy jeszcze ci nie dość jasno wytłumaczyłem? Musimy za wszelką cenę wiedzieć, czy pies wrócił i jak na to zareagowano. Spytasz o to po prostu. Przecież zjawisz się tam jako profesor. 132 Rudzielec nie miał najmniejszej ochoty na tę wyprawę, a bał się odmówić wręcz. Szukał argumentów. — Przez pół godziny, albo i trzy kwadranse, jnoże-my zrobić ładnych kilka kilometrów. — Do ciężkiej jasnej cholery! Jestem, czy nie jestem szefem ferajny? — Jesteś szefie, ale... — To słuchać, nie mędrkować! No, jazda! Ale Rudzielec przyciśnięty do muru zbuntował się. — Nie pójdę! Ty zawsze cudzymi rękami chcesz żar wygrzebywać! Tam już może jest milicja. — Jeszcze raz ci powtarzam, idioto, właśnie musimy się zorientować. Pójdziesz i zrobisz wywiad. — Rób sobie sam! — Co takiego? Ruszaj, bo jak ci dopomogę... I rozwścieczony Szary pchnął Rudzielca pięścią w plecy. Rudzielec wykonał jakiś cudaczny a niezamierzony skok, noga wpadła mu w dziurę ukrytą pod mchem, chybnął się całym ciałem i usiadł z rozrtiachu. Ryknął przy tym jak ranny zwierz, aż się powietrze zakołysało. — Nogaaa! Moja nogaaa! Nogę mi złamałeś, zbóju, opryszku, łotrze! Szary zląkł się. Chwycił Rudzielca pod pachy, próbował dźwignąć. — Nie wrzeszcz. Wstawaj. Nie zgrywaj głupka. Rudzielec stękał boleśnie. — Nie mogę... Zostaw... Nie ruszaj mnie! Nie stąpnę! Powiadam ci, że nie stąpnę! Za żadne skarby świata! — Cicho bądź, mówię ci! A to przeklęty gamoń! Spróbuj stanąć. Oprzyj się na moim ramieniu. Rudzielec spróbował się podnieść i osunął się; zaraz z powrotem, jęcząc jeszcze przeraźliwiej. — Nie mogę! Nigdzie nie zajdę! Coś ty mi zrobił? Co my teraz zrobimy, szefie? Szary zrozumiał wreszcie, że jego kumpel nie udaje. Przestał się złościć i zafrasował się jakoś po ludzku. — Pokaż tę nogę. Cholera! Puchnie w oczach. Musiałeś jednak złamać. Tu cię boli? — Tu. Nie dotykaj! Tyś mnie tak urządził! — No, no! Przecież nie chciałem. Mogłem przypuszczać, że zwalisz się zaraz jak wór z mąką? Naprawdę nie możesz iść? — W żaden sposób. — Ha, trudno. Na plecy cię nie wezmę, a zostawić cię też nie zostawię. Nikt nie śmie wiedzieć, że Szary opuszcza swoich ludzi w biedzie. Postaram się ściągnąć jakiś wózek. Poczekaj. Wyjął ze swojej torby mapę i przez chwilę wodził po niej palcem. — O tu, na północ od tego jeziora, o parę kilometrów jest zaznaczona duża wieś. Szosy przecinać nie trzeba. Pójdę tam, podam się za turystę, powiem, że mojego towarzysza spotkał nieszczęśliwy wypadek... — I co? Żeby nas zawieźli z powrotem do miasteczka? — Ależ nie do miasteczka, kretynie! O dziesięć kilometrów jest stacja kolejowa. Tu ją masz. Jedzie się tam samym lasem. Oczywiście i tam mogli o nas zatelefonować, ale innego wyjścia nie rtiamy. Czekaj cierpliwie, brachu. Idę. — A jeżeli mnie tu zdybią tymczasem? — No to zdybią. Na to już nic nie poradzę. W takim wypadku pamiętaj tylko: język za zębami! A mój towar zabiorę ze sobą. Tak będzie bezpieczniej. W gruncie rzeczy robię więcej, niż zdrowy rozsądek pozwala. — Wdzięczny jestem, szefie! Diabelnie wdzięczny. Ale zrób jeszcze jedno. Odciągnij mnie trochę w krzaki i zamocz chustkę w zimnej wodzie ną okład. 134 Szary spełnił prośbę Rudzielca i szybko odszedł. Rudzielec przycichł. Widocznie zimny okład sprawił mu chwilową ulgę. Maciek patrzył za Szarym oddalającym się wzdłuż jeziora, dopóki nie stracił go z oczu. Potem zaczął konwulsyjnie wykrzywiać usta, poruszać szyją. Usiłował wypluć knebel. Nie udawało się. Ścierpł już cały od tego stania pod drzewem i kurczył się ze zgrozy na myśl, że mogłyby go obleźć mrówki. Na szczęście nie było w pobliżu żadnego mrowiska. Ale jak długo potrwa, zanim Azor przyprowadzi pomoc? I czy w ogóle przyprowadzi? Jak ciężko został raniony? A nuż zdechnie gdzie po drodze? Co wtedy? 3 Kostek zbudził się na swojej kopce, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Upał zelżał, od lasu orzeźwiająco pachniało rozgrzaną żywicą, lekki wiatr rozmawiał sobie o czymś z sosnami. Z wysokiej kopki poprzez niski płot doskonale było widać ganek leśniczówki. Na jego stopniach siedział wuj nadleśniczy, a przy nim rosły, szeroki w barach mężczyzna w średnim wieku. Aha — pomyślał Kostek — gajowy z Sosnówki. To ten siłacz, ten postrach kłusowników. Wuj wiedział, kogo wybrać. Usiadł i przegarnął ręką włosy pełne siana. — Staszek! Wuj wrócił! Wstawajcie! Maciek! Staszek zlazł ze swego legowiska, podciągnął szorty, wyrzucił źdźbła z sandałów i podszedł do Kostka. — Alem się wyspał! To pewnie tak z przejęcia. No to idziemy. A gdzie Maciek? — Jeszcze śpi? Ale ma twardy sen! Poczekaj! Już ja go rozruszam! Eee... Wcale go tu nie ma! — Pewnie jest w gajówce — stwierdził obojętnie Staszek. — A Rudzielec? — Widocznie jeszcze nie przyszedł. Wuj nam powie, jak mamy się teraz zachować. Wuj był zadowolony z dotychczasowego przebiegu sprawy. Wskazał chłopcom rosłego mężczyznę. — No widzicie, jaką wspaniałą pomoc uzyskaliśmy. Pan Tomasz dałby radę trzem takim Rudzielcom. Na razie wejdźmy do sieni. Nasz oczekiwany przyjaciel mógłby się cofnąć, zobaczywszy tylu nas na ganku. A gdzie to Maciek? Kostek zdziwił się. — To nie ma go w izbie? — Skąd? Pan Marcin mówił, żeście poszli wszyscy trzej na siano. — Nie ma go na sianie. Och! On przecież coś gadał, że pójdzie na wywiad, nad jezioro! Zapowiedziałem mu, żeby się nie ważył! — A on poszedł mimo to — dokończył Staszek. — Dobrze. Ale dlaczego nie wraca? Powinien by już dawno... Urwał, bo zza bramy doleciało żałosne skomlenie i na podwórze wpadł Azor. Zataczał się, potykał i biegł w zakosy jakiegoś nieporadnego truchta prosto do Zośki, która właśnie szła od sadu. Przypadł jej do nóg, wciąż skomląc natarczywie. Zośka przyjrzała mu się. Plasnęła w ręce. Zakrzy-czała przeraźliwie: — Azor! Azorek! On ranny! Krew! On cały we krwi! Na krzyk Zośki wybiegł z domu Marcin. Kazał psu leżeć i pochylił się nad nim. — Ktoś go pchnął nożem. Nóż ześliznął się po żebrach. Cały bok rozszarpany. Jakaś zemsta kłusownicze? O, już ja znajdę łajdaka! Biegaj, Zośka, 136 przynieść wody, czystych szmat i tej mojej maści, co wiesz. A będziesz latał samopas po lesie? — zagadał surowo do Azora. — A nie wiesz, że nie wolno? Gdzie pies chodził? Azor wił się u stóp swego pana nie przestając skomleć, to znowu poszczekiwać. Przyszła Zośka z wodą i szmatami. W czasie opatrunku Azor niecierpliwił się, szczekał coraz głośniej, o coś prosił, coś chciał wytłumaczyć. Wreszcie zaczął się szarpać, a skarcony zawył żałośnie. Puszczony wolno chwycił zębami połę kurtki Marcina i, jak mógł, ciągnął go do bramy. Marcin krzyknął rozkazująco: — Leżeć, Azor! Spokój! Pies usłuchał niechętnie i zaraz poderwał się znowu. Opatrunek utrudniał mu ruchy, mimo to uparcie parł do bramy. Zośka zrozumiała go pierwsza. —■ Dziadku! On chce, żeby za nim iść do lasu! On poleciał za tym młodym panem, co pytał o drogę do jeziora. Widziałam z warzywnika, jak szli razem ścieżką. Ojej! Tam się chyba coś stało! — Z Maćkiem coś się stało! — przeraził się Kostek. — Polazł głupek i wziął ze sobą psa. I natknął się na bandytów! Wuju! Chodźmy! Prędko! —■ Idziemy natychmiast. — Nadleśniczy wstał i wziął sztucer do ręki. — Chodźmy, panowie. Marcin i Tomasz pobrali swoje strzelby. Kostek przysunął się do wuja. — My także. — Wy? Może lepiej zostalibyście w gajówce? — Za nic, wuju! Musimy ratować kolegę. Przydamy się na pewno. — No to jazda. Tylko subordynacja! Słuchać bez gadania od pierwszego słowa. Czy aby pies może nas prowadzić? 13T Azor utkwił w nadleśniczym swoje mądre, prawie ludzkie oczy. Machał ognem. Marcin poklepał go pQ głowie. — On mówi, że może. Skoro chce iść, niech idzie. Prowadź, Azor! Azor wybiegł za bramę i skręcił natychmiast na ścieżkę prowadzącą do jeziora. Z początku biegł chwiejnie, potem coraz raźniej i prędzej. Kostek ucieszył się. — On chyba nie tak ciężko ranny? Nadleśniczy pokręcił głową. — Nerwy go trzymają. Jak człowieka. Potem może z nim być gorzej. Trudno. Maciek ważniejszy. Rzeczywiście Azor biegł nadspodziewanie szybko Widocznie z podniecenia. Chłopcy z trudem mogli mu nadążyć, nadleśniczy i obaj gajowi zostali trochę z tyłu. Nadleśniczy denerwował się. — Chłopcy! Wolniej! Nie schodzić bez nas ze zbocza! Licho wie, kto tam jest nad jeziorem! Ten, co zranił Azora, i was nie pożałuje. Chłopcy zaczekaU pod dębem. Gdy dorośli mężczyźni nadeszli, Kostek zaraportował: — Azor pobiegł na dół. Nie dał się zatrzymać. Słychać, jak szczeka. — Szczeka o pomoc — zawołał Marcin. — Ja znam każde jego szczekanie. Tędy, panie nadleśniczy — bliżej będzie. Jeden przez drugiego zsunęli się po zboczu, już nie szukając ścieżki. Darli się przez gęste zarośla, stanęli na dole podrapani, Kostek miał rozdarty rękaw koszuli, Staszek — naderwany rzemień od sandała. Obaj puścili się pędem nie zważając na wołanie wuja. W parę minut stanęli przed Maćkiem przykrępowanym do drzewa. Azor tulił mu się do nóg i piszczał radośnie. Poza tym nigdzie dookoła nie było nikogo, tylko las szumiał i pogwizdywały ptaki. 138 Maciek wytrzeszczył na swoich wybawców uszczęśliwione oczy i wydawał jakieś dziwaczne chrząkania. Marcin -wyrwał mu knebel z ust, przeciął sznury. Maciek z ciężkim westchnieniem osunął się na ziemię. Nadleśniczy wyjął z kieszeni płaską manierkę i wlał Maćkowi trochę wódki do ust, mówiąc: — W takich okolicznościach wolno. Maciek prawie zaraz otworzył oczy. Z początku nie mógł mówić, tylko łapał powietrze otwartymi ustami, jak ryba wyciągnięta na piasek. Po chwili uśmiechnął się, powiedział „ojej!" i usiadł. Kostek kucnął przy nim. — Co ci zrobili? Kto cię przywiązał? Rudzielec? Szary? Gdzie oni są? Dokąd poszli? Gadaj! Nadleśniczy powstrzymał Kostka. — Dajże mu spokój. Niech przyjdzie do siebie. Co ci jest, Maciek? Boli co? Nie skaleczyli cię? Maciek odetchnął mocno i powiedział prawie naturalnym głosem: — Nic mi nie jest, tylko okropnie zdrętwiałem. I najadłem się strachu. Przecież on chciał mi kark skręcić! — Bój się Boga! Kto? — No Szary. Żyję tylko dlatego, że mnie Rudzielec obronił. Od razu mówiłem, że on nie taki zły... I czy nie miałem racji? —■ Może i miałeś, ale po coś ty chodził, chłopcze, sam nad jezioro? — nadleśniczemu mrowie przeszło po plecach. — Kazałem siedzieć do mojego powrotu. Widzisz, do czego prowadzi nieposłuszeństwo? Mogło się skończyć tragicznie. Maciek wcale nie wyglądał na skruszonego. — Ale za to czego ja się dowiedziałem! Co ja usłyszałem, proszę pana! Opowiedział swoją przygodę z pewną maleńką dozą samochwalstwa. Kostek i Staszek patrzyli na niego 139 z zazdrością i szacunkiem. On też był ogromnie zadowolony z siebie. Czekał pochwały. Nadleśniczy uśmiechnął się wyrozumiale i powiedział: — Nie ma co mówić. Spisałeś się dzielnie. Więc, Szary, powiadasz, poszedł po pomoc. Do wsi, o której wspominał, będzie stąd ze trzy kilometry. Zanim pójdzie i wróci... Nie orientujesz się, jak dawno poszedł? — Nie. Jakoś mi się czas pomajtał. Mnie się zdaje, że bardzo dawno. — Ech, nie może być — odezwał się Marcin. — Ja liczę godzinę najwyżej. I pytanie, jak mu się uda z wozem. Teraz sianokosy. Może i nadąży do nocy. — W każdym razie musimy tu na niego zaczekać — zdecydował nadleśniczy. — A Rudzielec? W tamtych krzakach? Siedzi cicho, jak zając pod miedzą. Nadleśniczy zdjął sztucer z ramienia i poszedł ku krzakom. Marcin zawołał za nim: — Niech pan uważa! Drań może mieć broń! — Nie życzę mu, żeby jej użył. Już go widzę i trzymam na muszce. Ej, panie ładny! Nie ruszać mi się, bo strzelam! — Choćbym chciał, nie mogę — od jęknął z krzaków Rudzielec. — A spluwy żadnej nie mam. Wyłgiwać się też nie myślę. Ten chłopak i tak powie, co widział i słyszał. — Już powiedział — przerwał mu nadleśniczy. — Pańskie szczęście, żeś go uratował. Zawsze będzie okoliczność łagodząca. Rudzielec uniósł się na łokciu, spojrzał na Marcina, na nadleśniczego i skrzywił się jak do płaczu. — Panie drogi... — Zaraz. Najpierw obejrzymy nogę. Znam się na tym. Jestem po trochę weterynarzem. No tak. Złamana w kostce. Cóż... Dobry pretekst, żeby dać pana na razie do szpitala. 140 0Г" Rudzielec złożył ręce jak do modlitwy. — Panowie drodzy! Zabierzcie mnie stąd, zanim Szary powróci! Przysięgam! Już nigdy więcej... Pomóżcie mi odczepić się od Szarego! Pozwólcie zobaczyć się z bratem! Nadleśniczy usiadł przy nim na kępie mchu. — Posłuchaj pan. Owszem. Zamierzaliśmy tak niby przypadkiem umożliwić panu ucieczkę. Wyłącznie ze względu na profesora. Ale teraz zmieniła się sytuacja. Ani pan ze złamaną nogą uciekać nie może, ani my odtransportować pana w bezpieczne miejsce przed powrotem Szarego. A Szarego dla pańskich pięknych oczu nie wypuścimy! On nie tylko złodziej, ale i zbój. Jest nas tu trzech uzbrojonych, to chyba na niego wystarczy. Muszę mieć drania, co chciał mi zamordować chłopaka pozostającego pod moją opieką! A domyśla się pan chyba, że schwytany, na śledztwie postarałby się nas wplątać w głupie położenie. Bardzo łatwo domyśli się, kto pana stąd uprzątnął. Rudzielec był zrozpaczony. Powiedział błagalnie: — Może jednak mógłbym przeleżeć w gajówce? Zapłaciłbym... Byleście mnie tam dostarczyli, zanim... Nadleśniczy zniecierpliwił się. — Jak dostarczymy? Wszyscy trzej tu jesteśmy potrzebni, a chłopcy za słabi, żeby pana zanieść na noszach. Zresztą musimy zawiadomić milicję, tym samym ściągnąć ją na gajówkę. Gdzież pana podziejemy? A ostatecznie potrzebuje pan lekarskiej pomocy. Nie ma mowy. Sądzone było panu ponieść karę. Rudzielec zwiesił głowę. Był tak zgnębiony, że Maćkowi zrobiło się go serdecznie żal. Powiedział nieśmiało: — A może by jednak... jakoś... profesor byłby taki wdzięczny... Może byśmy poradzili we trzech, gdyby panowie gajowi zrobili nosze z gałęzi... Profesor... 141 — Profesor jest duże dziecko, a ty małe. Po pierwsze nie zatkniemy gęby Szaremu, po drugie musielibyśmy wtajemniczyć lekarza, to znaczy zorganizować cały spisek na rzecz tego jegomościa, który bynajmniej na to nie zasługuje. I ja, i pan Marcin odpowiadalibyśmy za ukrywanie przestępcy. Na to ja nie pójdę, mój miły, jakkolwiek mam dużo sympatii i współczucia dla profesora. Maciek umilkł zmartwiony. Rudzielec także zrezygnował z dalszych próśb. Skulił się i jęczał cicho. Nadleśniczy zwrócił się do Marcina. — Trzeba by jakoś poratować tego biedaka. Bądź co bądź cierpiący człowiek. Marcin odburknął szorstko: — Ja bym się nie patyczkował, ale skoro pan sobie życzy... Składałem nogi różnym bydlakom, to i temu potrafię. Tylko nie szarpać się, jegomość, bo cisnę wszystko do diabła. Ujął złamaną nogę w dwie deseczki i przewiązał mocno brzozowym łykiem, obłożywszy przedtem grubo liśćmi babki. Rudzielec jęczał i krzyczał nie żałując płuc, ale po opatrunku przycichł. I znowu do lasu wróciła cisza mącona tylko ptasim świergotem. Świergot milkł z wolna, w miarę jak wieczór się zbliżał. Drzewa rzucały ze zbocza na dół coraz dłuższe cienie, zapachniała woda. Jezioro lśniło jeszcze różowym odblaskiem zorzy, ale łąkę opanował już zmierzch, z traw łąkowych zaczęły podrywać się ćmy, gdzieś zakwiliła sowa. Tropiciele posiadali to na pniakach, to na mchu i czekali w milczeniu. Czas się dłużył, Kostkowi zdawało się, że już bardzo dawno tak siedzą. Nagle coś dotarło do niego poprzez ciszę. Wyciągnął szyję i wsłuchał się pilnie w jakieś odległe jeszcze szmery. 142 — Wujku! Uwaga! Wóz jedzie. Koła skrzypią. Marcin przysłuchał się także. — Prawda. Jedzie. Pcha się łąką, przez grzęzawisko. Koła nie tylko skrzypią, ale i pluchają po błocie. Pan Kostuś to ma leśny słuch. — Wuj mnie uczył — powiedział skromnie Kostek, rad z pochwały doświadczonego leśnika. Nadleśniczy podniósł się z pniaka. — Widzę łeb koński tam, za wikliną. Stańmy trochę z boku, żeby nas Szary nie dostrzegł od razu. A pan, panie Rudzielec, żebyś mi się nie ważył okrzyknąć kamrata, boby już nie było żadnych względów. — Nie mam zamiaru — odmruknął Rudzielec. — I tak mu nie pomogę. Nie opuścił mnie teraz, to prawda, ale gdyby nie on... szkoda gadać. Wszyscy poustawiali się za co grubszymi sosnami i czekali w napięciu. Mały wózek zaprzężony w jednego konia nadjeżdżał z wolna, tocząc się ciężko po grząskiej łące. Coraz to koła wpadały z pluchotem w dołki pełne wody. Powoził chłopak może piętnastoletni, Szary siedział w tyle wozu wymoszczonego sianem, nogi zwiesił przez krawędź i palił papierosa. Widocznie był z siebie zadowolony, bo pogwizdywał. Powiedział coś do woźnicy, czego nie można było dosłyszeć, i wóz stanął. Szary zlazł. Zawołał przez dłonie złożone przy ustach jak tuba: — Hej! Koleś! Już jestem! Jak się czujesz? Rudzielec wolał się nie odzywać. Szary, zaniepokojony milczeniem, powtórzył wołanie i znowu nikt mu nie odpowiedział. Woźnica stwierdził obojętnie: — Pewnie omdlał. Szary poszedł prędkim krokiem pod górę, ale nie doszedł do kryjówki Rudzielca. W połowie drogi zastąpił mu nadleśniczy ze strzelbą dobrze wymierzoną. Inni także wyszli zza drzew. 143 — Ręce do góry! Szary zdębiał. Stanął tak nagle, że się omal w tył nie przewrócił. Trzy lufy z trzech stron patrzyły mu w oczy. Przerwał wpół ruchu gest sięgnięcia do kieszeni i podniósł obie ręce pionowo w górę. Nadleśniczy zauważył ten niedokończony gest. — Obszukaj go pan, Marcinie. Marcin podszedł do Szarego z palcem na cynglu, wsadził mu lewą rękę do kieszeni spodni, wyciągnął rewolwer i podał nadleśniczemu. Szary patrzył brzydko, ale stał nieruchomo. — Musimy go co prędzej unieszkodliwić. Tam została linka pod sosną. Podaj Kostuś. Szary obleciał rozbieganymi oczami całe zgromadzenie, nie dojrzał ani jednego munduru i uderzył w arogancję. — Cóż to za napaść na spokojnego obywatela? Panowie odpowiecie... — Za ujęcie opryszka? — roześmiał się nadleśniczy. — No, no, panie Szary! Bez kawałów! Szary błysnął wściekłym spojrzeniem. — Aha! Ten smarkacz jest z wami! Rozumiem. Wyręczacie milicję. No, cóż. Jeszcze nie wieczór. Jeszcze się odnajdziemy. Chyba żebyście teraz odstąpili ode mnie. — I pogróżki na nic się nie zdadzą. Przekażemy pana grzeczniutko, gdzie należy. Szary nie stawiał czynnego oporu, uważając go widocznie za beznadziejny. Skrępowanego gajowi rzucili na mech. Gajowy Tomasz usiadł przy nim. — A teraz, bratku, leżeć spokojnie. Za najmniejszym ruchem strzelam. Szary spojrzał pogardliwie na Tomasza i przekręcił się do niego plecami. Nadleśniczy zwrócił się do Marcina. 144 — A my, panie Marcinie, zajrzymy do bagażów tego pana. Są pewnie na wozie. Chyba znajdziemy tam coś ciekawego. A pan jak myśli, panie Szary? Szary tylko zgrzytnął zębami. Marcin podszedł do wozu. Chłopak powożący, przerażony całą sceną, usiłował jak najprędzej zawrócić. Skręcił za ostro, przednie koła wparły się w błoto, chłopak szamotał się beznadziejnie, a raz po raz oglądał się na Szarego i jego pogromców. Nagle poznał nadleśniczego i zagadał płaczliwie: — Panie nadleśniczy! Ja nic nie jestem winien! Ten... pan wynajął wóz od ojca... ojciec kazał odwieźć... Nadleśniczy podszedł do niego. — Wiem, wiem. Nic się nie bój. Wiozłeś prawdziwego zbója, a teraz odwieziesz go, związanego jak barana, do Dziczej Gajówki. Chłopak popatrzył ze zgrozą na Szarego. —■ Jak trzeba — to odwiozę. Ale tędy pod górę koń nie da rady. — Jasne, że nie! Objedziemy drogą przez las. Otóż i torba, a w niej pełno zegarków. Możemy sobie powinszować. Udał się połów. Trzej chłopcy nie brali bezpośredniego udziału w zatrzymywaniu Szarego. Posłusznie stali na boku. Teraz zbliżyli się jeden za drugim i przyglądali pojmanemu jak wilkowi w klatce. Marcin zapytał: —- No to co, panie nadleśniczy? Załadujemy ptaszka? — Zaczekaj pan! Jest przecież ten drugi. Zupełnie o nim zapomniałem. Ale bo też siedzi tak cicho... — Rzeczywiście, zemdlał albo co? — powiedział Marcin bez śladu przejęcia. Ale Rudzielec nie zemdlał. Wyniesiony z krzaków patrzył na Szarego z bezgranicznym przerażeniem. Szary splunął w jego kierunku. 10 — Kim Jest Rudzielec? 145 — Zdradziłeś, ty tchórzu! Tomasz spojrzał na obu. — Panie nadleśniczy, ja bym nie dawał ich obu na jeden wóz. Ten Szary gotów temu drugiemu zębami wpić się w gardło. Ów ze złamaną girą niech jedzie, a Szary może iść piechotą. Kopyta mu rozwiążemy i weźmiemy między dwie lufy. Zaledwie jednak Marcin przeciął więzy na nogach Szarego, opryszek z nagłą determinacją rzucił się w bok i począł uciekać, chociaż ze związanymi rękami, ku gęstym zaroślom wiklinowym nad jeziorem. Marcin strzelił za nim i chybił. Kostek rzucił się na ziemię, stoczył ze zbocza i wpadł prosto pod nogi uciekającemu. Szary fiknął kozła, a zanim się pozbierał, już wszyscy trzej chłopcy siedzieli mu na plecach. Tym razem uspokoił się naprawdę. Tomasz dla większej pewności owiązał go mocno linką w pasie, a drugi koniec linki okręcił sobie dokoła pięści. Marcin przyłożył lufę do pleców Szarego. — Teraz możemy iść. — Idźcie prosto w górę ścieżką — powiedział nadleśniczy. A jak przyjdziecie, zamknijcie łotra w spichrzu. Niech tam poczeka na przyjazd milicji. My pojedziemy naokoło. Nadleśniczy z pomocą chłopców ułożył Rudzielca na sianie. Koń ruszył krokiem, nikt się nie przysiadł na wóz, nawet bardzo zmęczony Maciek. W ten sposób wędrowali dość długo. Już księżyc wzeszedł i przeświecał między drzewami, tak że mogli na wąskiej drodze unikać wstrząsów szkodliwych dla chorego. Rudzielec leżał cicho, oczy zamknął. Maciek w pewnej chwili zauważył, że spod jego zaciśniętych powiek spływają łzy. Byli już blisko gajówki, kiedy Rudzielec odezwał się do nadleśniczego: 146 — Panie szanowny... Ten chłopiec, któregośmy związali... — Maciek. — Maciek mówił mi, że mój brat był dziś rano w nadleśnictwie. — Owszem. Był. — To znaczy, że jest wolny? — Oczywiście. Po cóż by go zatrzymywali? Nie zrobił nic złego poza tym, że chciał pana ratować. Złoży odpowiednie wyjaśnienie z wolnej stopy. — A... mój towar? — Oddał w ręce milicji. Chyba o to nie ma pan do niego pretensji? Rudzielec nic już nie odpowiedział, tylko westchnął ciężko. Marcin otwierał właśnie przed nimi bramę gajówki. 4 Jak było postanowione — Szary wylądował w maleńkim spichrzu, budowanym po staroświecku z grubych bali sosnowych. Mógł tam sobie z powodzeniem robić rachunek sumienia, gdyby mu to przyszło do głowy. Rudzielca ułożono tymczasem na tapczaniku Zośki. Potem Zośka skombinowała naprędce kolację i wszyscy najedli się do syta. Po kolacji nadleśniczy zwrócił się do Rudzielca. — Dwóch was tylko było w lesie? Z pewnością nie więcej? — Dwóch — zapewnił Rudzielec. — Przecież odwoziliśmy towar. Nie odwozi się towaru większą gromadą. — Dobrze. W takim razie droga jest bezpieczna. Bierz rower, Kostek, i jedź do miasteczka. Zameldu- 10» 147 jesz komendantowi posterunku, co się stało. Ty, Staszek, jedź do nadleśnictwa. Uspokoisz moją żonę, bo już na pewno jest w tęgim strachu o nas. I powiesz wszystko profesorowi. Może by chciał tu przyjechać, zanim milicja zdąży. W takim razie zaprzęgniesz do dogcartu. Potrafisz? Zresztą moja żona potrafi. — Do profesora to może lepiej ja — zaproponował gorliwie Maciek. — Ty jesteś chyba zanadto roztrzęsiony. Poza tym Staszek lepiej od ciebie panuje nad rowerem, a noc księżycowa myli. Wolę, żebyś został. Nie bój się. Staszek także powie oględnie. Dobrze obeznany z terenem Kostek prowadził pewnie, podążający za nim na najlepszym rowerze Staszek dawał też sobie nieźle radę z trudną w nocy jazdą po leśnej dróżce, którą przebyli po południu w przeciwnym kierunku. Wpatrzeni w sunące przed nimi plamy światła ani się obejrzeli, kiedy minęli Trzy Dęby, potem zamigotało im jezioro całe pokryte srebrną łuską i już stali przed furtką. Tu się rozstali. Kostek okrążył nadleśnictwo i wyjechał na drogę do miasteczka, Staszek wszedł do ogrodu, przeprowadził rower między drzewami owocowymi i zapukał do drzwi werandy. Nadleśniczyna wybiegła mu na spotkanie tak zdenerwowana, że nawet mówić nie mogła. Patrzyła tylko na Staszka ogromnymi, wystraszonymi oczami. Staszek powiedział prędko: — Nic złego się nie stało, proszę pani. Pan nadleśniczy zdrów, i Kostek, i wszyscy, i złapaliśmy złodziei. To znaczy pan nadleśniczy złapał, a najpierwej — to Maciek. My opowiemy wszystko po porządku, ale nie teraz. Bo teraz trzeba, żeby pan profesor... W tej chwili profesor wszedł do jadalni. Znać było po nim, co przeżył w ciągu ostatniej doby, ale Staszka wysłuchał spokojnie. 148 — No tak. Złamana noga... To nawet szczęśliwy traf. Brat pójdzie do szpitala... Może dałoby się tak urządzić, żeby do powiatowego? W Żninie więziennego chyba nie ma? — Nie ma nawet więzienia — powiedziała nadleśniczyna. — Aresztowanych odwozi się do Bydgoszczy. Czy uda się zatrzymać pańskiego brata w szpitalu powiatowym? Doprawdy nie wiem. To chyba będzie zależało od stanu jego zdrowia. Komenda Powiatu zadecyduje, a może dopiero Wojewódzka... Pan zapewne zechce pojechać na gajówkę? Zaraz założę konia i sama pana zawiozę. — Ja bym potrafił — ofiarował się Staszek. — Po nocy? Przez las? Nie. Już ja sama. A ty byś został, Staszku, i położył się spać. Nie jesteś tam doprawdy na nic potrzebny. Będzie tylko kłopot z powrotem. Ale Staszek ani sobie mówić nie dał o pozostaniu. Wskoczył na rower i eskortował dogcarta. W pół godziny byli na miejscu. Już się północ zbliżała, ale nikt w gajówce tego nie zauważył. Tylko Rudzielec, zmordowany bólem, drzemał po trosze. Na turkot w podwórzu podniósł czujnie głowę, gdy rozległy się kroki w ganku — zbladł bardzo, ale gdy w drzwiach stanął profesor, wyciągnął do niego ramiona i zawołał żałośnie: — Oj, Wacusiu, Wacusiu!* Profesor podszedł szybko, usiadł na skraju leżanki i objął brata jak małe dziecko. — No widzisz, Jacek! Potrzebne ci to było? Obrócił się do nadleśniczego i powiedział tonem wyjaśniającym wszystko: — Bo to my, proszę pana, jesteśmy takie dwa bliźniaki, Wacek i Jacek. — A potem dodał surowo, ze zmarszczonymi brwiami: — Nie wolno opuszczać brata 149 dlatego, że wszedł na złą drogę. Tym bardziej trzeba mu pomóc zawrócić na dobrą. Rudzielec na to płaczliwie: — Oj, Wacusiu, ja bym zawrócił, ale to chyba za późno już będzie. — Nigdy nie jest za późno, póki człowiek żyje — wtrącił nadleśniczy. Rudzielec spojrzał na niego z nową nadzieją. —г Jak to? Byłby pan skłonny powrócić do swego pierwotnego projektu i umożliwić mi... Nadleśniczy potrząsnął głową. — Nie rozumiemy się. W sytuacji, jaka się wytworzyła, jest to absolutnie niewykonalne. Rudzielec przeniósł wzrok na profesora. Ten westchnął i pogładził brata po głowie. — Niestety tak, Jacku. Pan nadleśniczy był na tyle wyrozumiały... — Tylko ze względu na profesora gotów byłem przymknąć oczy i pozwolić panu zwiać — wyznał chmurnie nadleśniczy. — Miałem nadzieję odnaleźć pana osobno, albo rozdzielić z Szarym tak, żeby ten drań nie zorientował się, co się z panem stało. Dałoby się to zrobić, gdyby pan był zdrów. Ale tak... Któż uwierzy, że pan uciekł ze złamaną nogą bez mojego współudziału? Nie posuwam uczynności tak daleko, żeby dać się oskarżyć o wspólnictwo. — Doskonale rozumiem — przerwał żywo profesor — i zachowam dla pana na zawsze serdeczną wdzięczność. Trudno, Jacuś, odcierpisz za swoje. Wezmę dobrego adwokata i wykorzystamy wszystkie okoliczności łagodzące. Przecież to był twój pierwszy „skok", prawda? — Niestety nie pierwszy, ale przysięgam na wszystko najświętsze, Wacusiu, że ostatni. Nigdy bym nie 150 zjechał tak nisko, gdyby nie Szary. Krwawo płace-za swoją lekkomyślność. — Nigdy nie mogłem się dopytać, gdzie i kiedy P°~ znałeś Szarego? Jakim sposobem wpadłeś mu w pazury? Może teraz nam powiesz? — profesor korzystał ze zmniejszonej odporności brata. — Może i w tym znajdzie się okoliczność łagodząca? Pan nadleśniczy by zaświadczył. Rudzielec gotów był dać się rozsmarować jak niasło. — Pewnie, że już teraz nie mam co ukrywać. Tyle zyskuję, że jestem przed Szarym bezpieczny. W №ет" czech go poznałem. Na robotach. Kiedy to mnie wywieźli, na krótko przed rozstrzelaniem ojca. Pamiętasz? Matka pisała ci o tym do oflagu. — Owszem, pisała, ale potem, od kiedy umarła, nie wiedziałem już nic o tobie. — Zgubiłem twój adres. Ten nowy oczywiście. Więc, ,jak mówię, poznałem Szarego na robotach, pod Kil°nią. Byliśmy u jednego bauera. Z początku ani przypuszczałem, co to za ptaszek. Dobry kompan... solidarny... Nieraz za mnie odrabiał to i owo, bo ja, z rnoimi płucami... Profesor kiwał przytwierdzająco głową. — Tak, tak. Zawsze z tym byłeś nieszczęśliwy- — Potem razem wróciliśmy do kraju. O śmierci rodziców wiedziałem od ciotki, która ze mną ostatnio korespondowała. Od razu chciałem odszukać ją, a przez nią — ciebie. Ale Szary zatrzymał mnie na Ziemiach Odzyskanych. — Zaczekaj. — Profesor coś sobie przypomniał. — Ałbo się mylę, albo mi powiedziałeś, że nie znasz nazwiska Szarego. Jakim sposobem, skoro jego samego znasz od tak dawna? — Bardzo prostym. Szary już przed wojną należał do świata przestępczego. Miał fałszywe dokumenty 151 i z nimi został wysłany do Niemiec. Dowiedziałem się o tym znacznie później. Więc namówił mnie, żebyśmy pobyli trochę na Ziemiach Odzyskanych... Że tu łatwo się „odkuć". Zgodziłem się, bo nie chciałem wracać do was z pustymi rękami. Z początku był szaber. Nic wielkiego. Wszyscy wówczas szabrowali. Później, pomaleńku, różne inne przedsięwzięcia... Aż wreszcie... Rudzielec zamilkł, zwiesił głowę. Profesor go przynaglił. — Aż wreszcie? Zdarzyła się grubsza awantura — powiedział Rudzielec ponuro. — Taka rozumiesz... — Morderstwo?! Ty, Jacuś?! Nie ja. Ale byłem wplątany. Dałem się użyć na wabia... I odtąd musiałem słuchać. Nikt by mi nie uwierzył, że nie wiedziałem, o co chodzi. A przysięgam ci, że nie wiedziałem. Biedaku! Dlatego nie pokazywałeś się u mnie... Ale w końcu pokazałeś się, zacząłeś nawet pracować... ■ Bo, uważasz, on zniknął. Dłuższy czas go nie było. Jedni mówili, że wpadł i siedzi, inni, że wyjechał do Ameryki. Już myślałem, że nigdy nie wróci, ale wrócił i znowu kazał mi iść za sobą. Groził, że w przeciwnym razie doniesie o tamtej mokrej robocie. 2e wszystko na mnie zwali. Pozory były takie, że mógł to zrobić. Nie wyplątałbym się. Gdzieście tak operowali? — zapytał nadleśniczy. — Rozmaicie. Głównie w Szczecinie. Kiedy przed trzema laty zgłosiłem się do ciebie, Wacuś, powiedziałem, że wróciłem z zagranicy. To nie była prawda. Cały ten czas spędziłem jako członek ferajny Szarego. Ten wypadek, o którym mówiłem przed chwilą, zdarzył się właśnie w Szczecinie. Potem przez jakiś czas mieliśmy bazę w Sudetach, niedaleko Jeleniej Góry. 152 Jak widzisz, Wacuś, wciąż kręciłem się w twoim pobliżu. I nie zgłaszałem się przez tyle lat... Staszek i Maciek słuchali opowiadania Rudzielca z wielkim zainteresowaniem, jak się słucha ciekawej powieści kryminalnej. Mieli wielką ochotę rozpytywać szczegółowo, ale Rudzielec zamilkł nagle, wykrzywił się boleśnie i powiedział łamiącym się głosem: — Coraz bardziej mnie boli. Niechby już przyjechali, aresztowali, byle odstawili do szpitala. I zaraz, jakby w odpowiedzi, rozległ się na podwórzu gajówki warkot motoru. Zajechał samochód. Kostek zastał w dyżurce posterunku Heńka i bardzo się z tego ucieszył. Nie od razu zakomunikował mu, co miał do zakomunikowania. Na początek zrobił minę obojętną i zapytał niewinnie: ■— No, jak tam? Udała się obława? Heniek rozłożył ręce desperackim gestem. — Gdzie zaś! Znowu przeciekli nam między palcami. Szukaliśmy we wszystkich możliwych kierunkach. Nic. Kamień w wodę. — A las przetrząsaliście? Ten przy szosie? W okolicy tego miejsca, gdzie uciekli? — W bezpośrednim pobliżu — nie. Przecież nie zostali na miejscu. Założyliśmy, że w ciągu nocy ujdą około dziesięciu kilometrów i według tego obliczenia szukaliśmy. To był, mówiąc nawiasem, rachunek komendanta. Telefonowaliśmy o pomoc do sąsiednich posterunków, uprzedziliśmy przystanki autobusowe. — Oczywiście na próżno. — Kostek rozsiadł się wygodnie i spojrzał na Heńka z wyższością. — No to myśmy byli szczęśliwsi. 153 Heniek zerwał się na równe nogi. — Złapaliście ich? Czy tylko dowiedzieliście się czegoś o nich? Gadaj prędko! — Żebyś wiedział! Szary siedzi w spichrzu, w Dziczej Gajówce. — To mi dopiero!-------Heniek nie wiedział, cieszyć się, czy złościć. — Toście, można powiedzieć, zrobili z nas balony! Ale jeżeli u gajowego Marcina, Szary jest pod dobrą opieką. No, a tamten drugi? Kostek uśmiechnął się szelmowsko. — Tamtego drugiego to myśmy chcieli, prawdę powiedziawszy, cichcem wypuścić. — Co takiego?! — Nie rzucaj się, Heniek. Ze względu na profesora, uważasz. Zresztą i tak nic z tego nie wyszło, bo Rudzielec złamał nogę. — Całe szczęście! — Komu szczęście, a komu nie. Profesor jest bardzo zmartwiony. — Do licha z waszym profesorem! Kostek obraził się. — Profesor jest najzacniejszy w świecie człowiek, a myśmy go skrzywdzili. A teraz nie macie nic innego do roboty, tylko pojechać na Dziczą Gajówkę, zabrać ptaszki i powsadzać do klatek. Profesorowi chyba dacie spokój? Prawda? — To już jak komendant zadecyduje. Zaraz do niego dzwonię. A mój awans diabli wzięli. — Dlaczego? Przecież to ty przeprowadziłeś całą akcję i ty zameldujesz swojej władzy o ujęciu Szarego. Ty wszystko zorganizowałeś, a my byliśmy twoimi pomocnikami i... zastępcami na samym ostatku. Heniek uśmiechnął się wdzięcznie do Kostka i podniósł słuchawkę. Po dziesięciu minutach wszedł komendant. 154 — Cóż to? Szary podobno przymknięty? Wyręczyliście nas, wy, amatorzy! Ustrzeliliście nam zwierzynę sprzed nosa. I to kto się w kłusownika zabawił? Nadleśniczy! Komendant niby żartował, a wyglądał na dotkniętego. Kostek znał dobrze komendanta, który bywał gościem w nadleśnictwie. Pośpieszył zapewnić: — To był czysty przypadek, panie sierżancie. Pojechaliśmy z wujem rowerami do Dziczej Gajówki, a tam Rudzielec zgrywał profesora. Opowiem szczegółowo w drodze, bo pewnie zaraz pojedziemy? Komendant rozchmurzył się. — Oczywiście jedziemy. Sprowadź Wacka, Heniek, przygotujcie wóz i jawę. Kostek promieniał. — Czy mógłbym zostawić tu rower do jutra, panie sierżancie? — Weź go lepiej ze sobą. Nie zabierzemy się wszyscy z powrotem. Będziemy mieli dwóch nowych pasażerów, w tym jednego inwalidę. A zajedzie się tam autem, Kostuś? — Od szosy leśną drogą zajedzie. Kostek załadował rower na samochód. Był już bardzo zmęczony. W czasie jazdy oczy mu się kleiły, język trochę się plątał, z pewnym trudem złożył do sensu swoje opowiadanie. Komendant słuchał uważnie. — Pomysł wypuszczenia tego, jak go nazywacie, Rudzielca był diabła wart i mógł zrodzić się tylko w cywilnych głowach. Dziwię się, że pan nadleśniczy... Co tu gadać! Sam los zrządził inaczej, a oficjalnie ja nic o tym nie wiem. Inna rzecz z profesorem. Trudno żądać od człowieka, żeby nie osłaniał rodzonego brata. Ja nie jestem taki znowu wcielony paragraf. Pogadam z profesorem prywatnie. Już Wackowi powiedział, że nie uchyli się od wyjaśnień. 155 —■ Powiedział — przytwierdził Heniek zza kierownicy. — I zegarki oddał. Braciszka chyba pan komendant nie puści na słowo? — Ani mi w głowie. Złodziej jest i kwita. A czy znajdą się jakieś okoliczności łagodzące, to już sąd rozpatrzy. Uwaga, Heniek! Na tej leśnej drodze ciemno jak w garnku. Zakręcaj powoli. Przemknęli szybko przez wilgotną ciemność i wyjechali na światła gajówki. Oczekiwano ich. Brama była na roścież otwarta. Profesor rzucił się ku wchodzącym. — Panie sierżancie! Czy nie można by jakoś uwzględnić?... Mój brat bardzo cierpi. Złamanie. Musi do szpitala... bezzwłocznie... Komendant stanął nad leżącym bezwładnie Rudzielcem. — Panie profesorze, nawet takiego parszywego, przepraszam pana, złodzieja traktuje się u nas jak człowieka. Wydzwonimy ambulans z Bydgoszczy. — Do szpitala więziennego? — zapytał cicho profesor. — A jak pan chciał? Nie, panie kochany, nie wypuścimy braciszka, nie możemy. Nie wolno nam. Tymczasem nasz lekarz miejscowy weźmie tę nogę w gips chociażby i w nocy. A gdzież to Szary? Marcin w milczeniu zdjął ze ściany potężny klucz od spichrza. Obaj młodzi milicjanci poszli z nim i po chwili wprowadzili Szarego już w kajdankach. Komendant podszedł do niego i zajrzał mu z bliska w twarz. — A co, panie Szary? Nosił wilk, ponieśli i wilka. Nareszcieśmy się spotkali! Zaraz sobie pomyślałem, że ta epidemia kradzieży zegarków to pewnie zorganizowana robota pańskiej bandy. 156 Szary wyszczerzył swoje wilcze zęby w bezczelnym uśmiechu. — A bo też to czysta robota. Fachowa. Wszystko było pięknie przemyślane i nie pojmuję, w jaki sposób wplątali się w sprawę ci smarkacze — łypnął nienawistnie w stronę Maćka. — Cóż, najzręczniejszy operator potknąć się może o skórkę z pomarańczy. Milicjanci dosyć zręcznie podnieśli stękającego Rudzielca i wynieśli do samochodu. Potem wrócili po Szarego. Szary odwrócił się w progu, obejrzał uważnie wszystkich obecnych, najdłużej zatrzymał wzrok na Maćku. Mruknął coś, co mogło być pogróżką i na co komendant powiedział ostro: — Nie rób pan ważniaka. Masz u nas mocno obciążone konto. Nieprędko będziesz miał sposobność wyrównania porachunków. Kiedy nareszcie Szary w asyście milicjantów zniknął za drzwiami, komendant zwrócił się do profesora. — Nie chciałbym panu robić przykrości jakimiś, urzędowymi wezwaniami, a porozmawiać musimy koniecznie. Wolałbym nadać tej naszej rozmowie charakter jak najbardziej prywatny, tak, żebym został wystarczająco poinformowany, a nie musiał wymieniać pana w raporcie do Komendy Powiatowej. Jak by to zrobić? — W bardzo prosty sposób — powiedziała nadleśni-czyna (dotąd siedziała cicho i oczami pełnymi zgrozy przyglądała się Szaremu). — Po prostu przyjdzie pan jutro do nadleśnictwa na kolację i pogadacie sobie panowie bez żadnego przymusu. Pan profesor nie ma chyba nic do ukrywania? — Absolutnie nic — zapewnił żywo profesor. — A sądzę, że szczerością właśnie dopomogę mojemu bratu. Bo naprawdę bardziej on jest lekkomyślny niż zły. 15F - То, со opowiadał nam tutaj dzisiejszego wieczoru, świadczy w każdym razie o dużej słabości charakteru — zauważył trochę cierpko nadleśniczy. — Tak czy owak brat pański ma za swoje i nie będziemy go tutaj sądzili. To sprawa odpowiednich instancji. — A co z Azorem? — zatroskał się nagle Maciek. — To wstyd, że zupełnie o nim zapomniałem. Gdzie on jest? — Leży w kuchni pod piecem — powiedział Marcin. — Dostał biedak gorzej, niż z początku przypuszczałem, a prowadzeniem do lasu jeszcze sobie zaszkodził. Powiozę go jutro do weterynarza. Maciek zerwał się i pobiegł do kuchni. Pies leżał na swoim zwykłym legowisku, Zośka, która jak wszyscy jeszcze nie spała, kucnęła przy nim, gładziła go po łbie, przemawiała czule i cichutko płakała. Azor miał nos suchy i gorący, a na miskę z jadłem patrzył z obrzydzeniem, tylko wodę chciwie chłeptał. Na widok Maćka uderzył leniwie kilka razy ogonem o podłogę i zaraz przymknął oczy. Maciek objął go delikatnie za szyję i pocałował w łeb. —- Azor! W mojej obronie zostałeś ranny! To przeze mnie! Ale on nie zdechnie? Prawda, panie Marcinie? — spojrzał błagalnie na gajowego. Niech pan powie, że nie zdechnie! Marcin pokręcił głową. — Za nic ręczyć nie można. Pies już stary... Zrobi się wszystko, co możliwe. Mogę zapewnić Maćka, że starań psu nie zabraknie. — Teraz już chyba pojedziemy — powiedział Kostek, gdy Maciek wrócił do izby. — Doprawdy nie wiem, jak sobie poradzę z rowerem. Ze snu widzę wszystko podwójnie. — Bo niechby młodzi panowie przespali się u mnie 158 w stodole na sianie — zaproponował gościnnie Marcin. — Już dobrze po północy, gdzież tu jechać nie-przyzwyczajonym głuchym lasem? Zośka! Zanieś prześcieradła i koce do stodoły. Siano świeże, pachnące, będzie młodym panom wygodnie. Chłopcy z radością przyjęli propozycję, bo rzeczywiście byli bardzo zmęczeni i myśl powrotu rowerami przez las po prostu ich przerażała. Nadleśniczy odjechał z żoną i profesorem, komendant zabrał się swoją jawą i do gajówki wróciła nareszcie wygnana od wczoraj cisza. W stodole było ciepło i cicho. Księżycowe smugi przedostawały się przez jakąś szparę w dachu, pod pułapem jaskółcze gniazdo świegotało cichuteńko przez sen. Kostek próbował jeszcze przemyśleć wszystko, co mu się tego dnia zdarzyło, i nie zdążył. Zapadł w sen jak w miękki czarny puch i nawet mu się nic szczególnego nie śniło. Ws&ystko się wyja£n|a 1 Wieczorem do nadleśnictwa przyszedł komendant z Heńkiem. Nadleśniczyna wystąpiła z wyjątkowo sutą i wystawną kolacją, uważała bowiem> że przy dobrym jedzeniu ludzie się najłatwiej porozumiewają. Chciała stworzyć dobry nastrój i dopięła swego. Komendant wpadł w doskonały humor, ą і profesor trochę się rozruszał. Zjadł coś niecoś i Wypił parę kieliszków wybornej nalewki na czarnych porzeczkach, z której nadleśniczyna słynęła w całej okolicy. Dopiero gdy już wszyscy dobrze Podjedli, komendant zwrócił się do Kostka. — Pan profesor wybaczy, że najpi^rw ciebie, Ko-stuś poproszę o szczegółową relację. Opowiedz mi szczeg ółowo wszystko od samego początku. Jakeście wpadli na to, żeby zainteresować się tą sprawą? Więc Kostek raz jeszcze opowiedział całą historię. Wszyscy słuchali uważnie — nie wyiączając nadleśniczego, który już raz był wysłuchał opowiadania — a najuważniej profesor. Kostek na Zakończenie powiedział: — Jakeśmy zobaczyli pana profesc>ra na dworcu w Bydgoszczy, a jeszcze do tego z cząrną walizeczką w ręku, cóż dziwnego, żeśmy pana wzięli za tamtego, co był w sklepie zegarmistrzowskim? 160 Profesor pokiwał głową. — Tak, tak. Nie ulega kwestii, każdy na v?asz>~~ miejscu pomyślałby to samo. Ależ później... Czyż h-g zorientowaliście się z tego, że mnie państwo nadleśb'-czostwo oczekiwali i w ogóle z całego mojeg0 s« sobu bycia, z moich zajęć, że coś tu się nie zgar} a z waszymi podejrzeniami? — Ach, panie profesorze! — zawołał Maciek. V^. Właśnie pana sposób bycia... Chociażby ta посгщ wv_ cieczka do gospody... Szedłem wtedy za pahern... — Doprawdy? Szedłeś za mną? A ja się wcaie nie spostrzegłem! Zawsze byłem roztargniony, a ш taka emocja, takie przejęcie! Nie wiedziałem ZUb %-nie, jak brat mnie powita, jak przyjmie moje ^. „ spodziewane odwiedziny... — No i ta czarna walizeczka! — wtrącił Staszek. _^-Ona przede wszystkim nas zmyliła. Pan nie chciał -e\ powierzyć nikomu ani na chwilę. Profesor roześmiał się prawie swobodnie. — No jasne! Miałem w niej bardzo kosztowny mikroskop, na który oszczędzałem przez długi czas, ł -u was przy niesieniu nie obeszłoby się bez wstrZąs ze Pan się jednak z nim kontaktował. Profesor pokręcił głową. — List dostałem. Anonim ze wszelkimi wskazówkami. Zostawiłem swój adres tutejszy w uniwersytecie z prośbą o przesyłanie korespondencji, i przesłano mi to właśnie. Pani nadłeśniczyna wręczyła mi list zaraz po moim przyjeździe. Ktoś mi donosił, że brat mój, Jacek, należy do szajki znanego przestępcy Szarego. Że szajka planuje wielki skok na zegarki i że punkt zborny wyznaczono właśnie w teJ miejscowości, którą ja wybrałem sobie za teren spokojnej pracy naukowej. Państwo mogą sobie wyobrazić moje pomieszanie, które notabene musiałem starannie ukrywać. Zaraz nazajutrz poszedłem do wskazanej mi w liście gospody, żeby się czegoś dowiedzieć. Brat właśnie nadjechał przed pół godziną, tylko nie od Żnina, a z przeciwnej strony. Nie przyjął mnie zbyt serdecznie. Raczej był wściekły. Za pierwszym razem prawie ze mną nie gadał, dopiero kiedy poszedłem do niego w nocy, wydarłem mu słowo, że postara się jakoś wyplątać. — A ten list? — zaciekawił się Kostek. — Kto go pisał i po co? — To były jakieś wewnętrzne porachunki członków szajki. Ktoś liczył na to, że moja ingerencja zepsuje program. — W dobrze zorganizowanych szajkach to jest niedopuszczalne — powiedział ze znawstwem Kostek. Komendant podsumował: 167 в 3 aa -a V о з л 7і li 0 « im n о? °~ 2- " й-о «'g її. її J з — Kimkolwiek był ten ktoś — liczył dobrze, skoro w ostatecznej konsekwencji Szary został ujęty, a to jest największy sukces. Dlatego jestem skłonny nieco pobłażliwiej spojrzeć na pańskiego braciszka i zaznaczę to w raporcie. Jednakże upieram się przy tym, że zasadniczo biorąc, zamiast układać fantastyczny i skomplikowany, zresztą dla pana samego niebezpieczny, plan ratowania brata, powinien był pan po prostu zgłosić się do nas. — I donieść na Jacusia? Co też pan, panie komendancie! — No tak — zgodził się mimo woli komendant. — Skoro pan go kocha. — Przywykłem kochać go od maleńkośei. I nie tylko kochać. Także ochraniać... bronić... On był słabowity, ja zdrów i silny. Przy tym w dzieciństwie i wczesnej młodości miał dużo uroku, umiał czarować... Dzisiaj trudno by w to uwierzyć. Był ulubień-cem matki... I zawsze trochę bezradny. Matka, donosząc w swoim ostatnim liście o nim, że mu tak ciężko na tych robotach, zaklinała mnie, abym go nie opuszczał w żadnej biedzie. No i nie opuściłem. Ostatnie słowa wyrzekł profesor jakoś uroczyście i tryumfalnie. Zasłuchani chłopcy patrzyli w niego jak w tęczę. Nadleśniczyna wyciągnęła chusteczkę, otarła oczy i zwróciła się do komendanta nieomal groźnie. — Mam nadzieję, że pan nie zechce sprawiać naszemu profesorowi dodatkowych przykrości? — Nie, nie — zapewnił Komendant. —- Na taką współpracę mogę z czystym sumieniem przymknąć oczy, tym bardziej, że nie brałem udziału w pogoni i oficjalnie wiem tylko to, co mi Heniek zaraporto-wał. Gospodarz zeznał o panu to jedynie, że pan uparcie przekonywał brata o konieczności zwrotu skra- 168 dzionych zegarków i że on, gospodarz, był z tej racji przeciwny zabieraniu pana do auta. Sprawę rozstrzygnął Szary. On zamierzał w jakiś sposób ewentualnie wykorzystać wyjątkowe podobieństwo obu braci. Profesor słuchał z przejęciem. — Możliwe. W każdym razie zgodził się mnie zabrać. Czy rzeczywiście opuściłby nas po drodze i pozostawił nam dostarczenie zegarków na punkt graniczny, tego nie wiem, ale na tym opierał się mój plan. Miałem nadzieję tak to jakoś urządzić, żeby mój brat nie został zahaczony. Bardzo możliwe, że to by się nie udało. Komendant popatrzył na profesora odrobinę z góry, pobłażliwie. — Pan wybaczy, panie profesorze, że powiem szczerze, co myślę. Ci uczeni — zwrócił się do obecnych — to bardzo naiwni ludzie. Jak pan to sobie wyobrażał? Przecie, żeby całą sprawę nie wiem jak wykręcać, nie potrafiłby pan nigdy wytłumaczyć nie zahaczając brata, w jaki sposób odebrał pan szajce zegarki. Brat pański zawsze musiałby odpowiadać i to za całą swoją przeszłość kryminalną, a kto wie, czy i pan łatwo by się pozbył zarzutu ukrywania przestępstwa, dopomagania złodziejom do ucieczki. Nie ma co mówić, chłopcy oddali panu rzetelną przysługę, a może i wam obu, bo w każdym razie pański Jacek pozbył się Szarego raz na zawsze. Odsiedzi swoje i będzie mógł się rehabilitować. — Bo pan myśli, panie sierżancie, że ja bym szedł ż tymi zegarkami do władz! Nie, mój plan był inny. Zamierzałem zgłosić się w jakiejś parafii i oddać proboszczowi z prośbą o zwrot bezpośrednio poszkodowanemu. Proboszcz zostałby zobowiązany tajemnicą spowiedzi. — Hm... — Komendant nie zdawał się być prze- 169 konany, ani zachwycony tym planem. — Wypuszczać przestępców nie wolno. W ten sposób i Szary uszedłby cało. Ale panowie cywile rozumują inaczej niż my. Zresztą cały plan opierał się na tym, że Szary was pozostawi własnemu przemysłowi, a to było pisane widłami po wodzie. Ja osobiście bardzo się cieszę z takiego wyniku, jaki mamy. Profesor już nic nie odpowiedział. Wyglądał na bardzo znużonego, przez parę ostatnich dni postarzał widocznie. Przy stole zapanowało milczenie. Powiedziano już wszystko, co było do powiedzenia. Zrobiła się późna noc. Nadleśniczyna spojrzała na zegarek i przestraszyła się. — Chyba już zakończymy to posiedzenie? Pan profesor powinien koniecznie położyć się i starać zasnąć. Na chłopców też pora. Nie mówię, broń Boże, do miłych gości. Pan sierżant może miałby ochotę na krótką partyjkę szachów z moim mężem? — Nie, nie — komendant obejrzał się za czapką. — Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Heniek jutro rano eskortuje naszych więźniów do Bydgoszczy. Profesor spojrzał nieśmiało na komendanta. — Czy mógłbym zobaczyć się z bratem, zanim go wywieziecie? Chociażby na chwilę? Chciałbym dodać mu trochę otuchy. Niech wie, że nie jest opuszczony. Komendant wahał się chwilę. — Właściwie w myśl przepisów nie powinienem pozwolić. Ale niech tam! Już i tak zrobiło się dużo rzeczy nieprzepisowych. Będziecie zresztą rozmawiali w mojej obecności. Tylko musi pan zgłosić się bardzo wcześnie, już o szóstej rano. Profesor podziękował gorąco, pożegnali się z komendantem przyjaźnie. Z kolei Heniek podszedł się pożegnać. Miał dosyć niepewną minę. 170 — Mam nadzieję, że nie uchybiłem w niczym panu profesorowi tam, na leśnej drodze? Byłem tak podniecony... Profesor uśmiechnął się i do niego. — Ależ nie, mój chłopcze! A gdyby nawet, byłby pan w swoim prawie. Doskonale rozumiem, że wyglądałem podejrzanie i tylko wspaniałomyślności panów zawdzięczam, że wychodzę cało z tej awantury. Miałem nadzieję, że wyjdziemy cało obaj... Trudno. Profesor raz jeszcze objął wszystkich życzliwym spojrzeniem i zniknął na schodach. a Tej nocy chłopcy pomimo znużenia spali niewiele. Musieli koniecznie omówić szczegółowo wszystkie zdarzenia minionych czterech dni i zabrało im to czas do trzeciej nad ranem. Zbudzili się późno. Profesor już dawno wrócił z komendy posterunku. O rozmowie z bratem nie opowiadał, ani też nikt go nie pytał o przebieg wizyty. Przy obiedzie oświadczył, że jednak woli przerwać swoje badania i rezygnuje z dalszego pobytu w nadleśnictwie. Chodzi mu nie tylko o sprawę brata, którą musi się zająć, nie tylko o śledztwo (powinien przecież być pod ręką władz), ale i o to, że przykro by mu było pozostać. W małym miasteczku pogłoski rozchodzą się szybko, nic się nie ukryje. — Musiałbym świecić oczami za mego biednego brata — powiedział — a tego nie chcę. Oświadczył gotowość uregulowania rachunku do końca lipca, jak było umówione. Twierdził, że nad-leśniczostwo nie mogą z jego powodu ponosić straty. Może by już nie znaleźli innego lokatora. Nadleśniczy 171 absolutnie się na to nie godził. Spierali się czas jakiś, aż stanęło na tym, że profesor zapłaci za pokój, ale nie za wyżywienie, z którego korzystać nie będzie. Profesor jadł bardzo mało, tylko z wyraźną przyjemnością wypił filiżankę dobrej, mocnej kawy. Potem powiedział: — Dziękuję państwu za wszystko. Pójdę się spakować. — Czy mógłbym panu w czymś pomóc? — ofiarował się Maciek. Profesor odpowiedział serdecznie: — A i owszem. Chcesz, to chodź. Maciek bardzo zręcznie pomagał profesorowi układać preparaty w czarnej walizeczce, która tyle kłopotu sprawiła chłopcom, a teraz straciła całą swoją tajemniczość. Pomagając starał się jak najmniej gadać, bo czuł, że profesor nie ma wielkiej chęci do rozmowy. Dopiero gdy już wszystko było ułożone, powiedział: — Gdy skończę liceum i pójdę na wyższe studia ,— to na przyrodę, i za specjalność obiorę entomologię. Postaram się dostać do Wrocławia, bo chcę być pana uczniem. Profesor położył mu rękę na głowie. — Bardzo bym się cieszył. Do tego czasu zostanę już chyba prawdziwym profesorem i wezmę cię na asystenta. Epilog Profesor wyjechał nazajutrz z samego rana. Chłopcy zostali w nadleśnictwie przez cały lipiec. Teraz już spędzali czas beztrosko na jeziorze, w lesie, na wycieczkach. Pieszo i syrenką. Heniek towarzyszył im w godzinach wolnych od służby. Wspominali wspólnie zdarzenia i przejścia, które Heniek nazywał wielkimi dniami posterunku. *r- Bo nasza służba w miasteczku — mawiał — przebiega raczej monotonnie. Ale tamto — to było coś! Prawie mi żal zlikwidowanej meliny. Melina została zlikwidowana. Gospodarz podzielił los swoich wspólników, a gospoda stała się odtąd zwyczajną, poczciwą małomiasteczkową gospodą. Rudzielec, mimo zabiegów starannie wybranego adwokata, dostał kilka lat więzienia, a i tak mniej, niż zasłużył przez swoją lekkomyślność i słabą wolę. Po odbyciu kary ma nadzieję dostać przy pomocy brata przyzwoitą pracę i przysięga sobie sprawować się odtąd nienagannie. O Szarym słuch zaginął. W czasie przewodu sądowego wypłynęły na jaw sprawki, które zamknęły za nim na długo bramę więzienia. Maciek korespondował z profesorem przez całą zimę i ma obiecany udział w jego badawczej wycieczce w góry w czasie następnych wakacji. Kostek ze Stasz- 173 fl«»« kiem planują wrócić do nadleśnictwa, dokąd Staszek dostał serdecznie zaproszenie. Azor wyzdrowiał i ma się zupełnie dobrze. Koniec ■// i WYDAWNICTWO MORSKIE GDYNIA 1968 Wydanie pierwsze. Nakład 30 000 -f- 250 egz. Ark. wyd. 7,6. Ark. druk. 11. Papier druk. mat. IV ki., 60 g z Fabryki Papieru w Kluczach. Oddano do składania 12.2.1968 r. Podpisano do druku w czerwcu 1968 r. Druk ukończono w lipcu 1968 r. Gdańskie Zakłady Graficzne, Gdańsk, Świętojańska 19/13. Zam. nr 295 — E-5. Cena zł П.—