15262
Szczegóły |
Tytuł |
15262 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15262 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15262 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15262 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roberts Nora
Bogowie Zła
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I Obrzęd
zaczął się w godzinę po zachodzie słońca. W lesie, na polanie, przygotowano
wcześniej idealnie równy krąg o dziewięciu
stopach średnicy. Miejsce posypano uświęconą ziemią.
Chmury, ciemne i tajemnicze, tańczyły wokół bladego księżyca.
Trzynaście zakapturzonych postaci w ciemnych płaszczach stanęło wewnątrz kręgu.
Gdzieś pośród drzew krzyknęła sowa z rozpaczą, może ze współczuciem. Gdy
rozległo się uderzenie dzwonu, nawet ona ucichła. Przez chwilę słychać było
tylko szept wiatru wśród młodych liści.
W dole po lewej stronie kręgu płonął już ogień. Wkrótce płomienie
strzelą w górę, wezwane przez wiatr, a może inne moce...
Była wigilia majowego przesilenia, Sabat Roodmas. Noc uroczystości i składania
ojiar, które miały przynieść urodzaj palom,
a ludziom — moc.
Dwie ubrane w czerwone płaszcze kobiety weszły do środka kręgu.
Ich odsłonięte twarze były bardzo blade, usta — ciemnoczerwone. Jak twarze
wampirów, które właśnie skończyły swą ucztę.
Jedna z nich, tak jak jej wcześniej przykazano, zrzuciła płaszcz
I stała przez chwilę naga, po czym ułożyła się na gładkim, wypolerowanym pniu
pośrodku kręgu.
Miała być żywym ołtarzem, dziewicą, na niej mieli dokonać obrzędu. W
rzeczywistości była prostytutką, kobietą nieczystą, i to niektórym przeszkadzało.
Inni patrzyli chciwie na jej bujne kształty, na hojnie rozsunięte uda...
Najwyższy kapłan, noszący maskę Kozia z Men des, zaczął śpiewać
w zniekształconej łacinie. Gdy pieśń dobiegła końca, uniósł ramiona
w stronę odwróconego pentagramu, który wisiał nad ołtarzem. Znów zabrzmiał dzwon
— by oczyścić powietrze.
Dziewczynka obserwowała tę scenę oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.
Siedziała cicho, ukryta w krzakach. Z dołu ofiarnego unosił się swqd spalenizny,
strzelały w górę iskry. Na pniach otaczających polanę drzew wyrzeźbiono
dziwaczne kształty.
Dziewczynka zaczęła się zastanawiać, gdzie jest jej ojciec. Ukryła się w jego
samochodzie, chichocząc na myśl o niespodziance, jaką mu zrobi. Kiedy szła za
nim przez las, nie bała się ciemności. Nigdy się nie bala. A potem schowała się
i czekała na odpowiedni moment, by wyskoczyć z krzaków — wprost w jego ramiona.
Ale on włożył długą czarną pelerynę, tak jak inni, imała nie była teraz pewna,
która z ciemnych postaci jest jej ojcem. Widok nagiej kobiety wprawiał ją w
zakłopotanie, a jednocześnie fascynował. To, co robili dorośli, nie wyglądało
już na zabawę.
Kiedy mężczyzna w masce podjął swą pieśń, dziewczynka poczuła szybkie bicie
serca.
— Wzywamy Amona, pana życia i płodności. Wzywamy Pana, boga żądzy!
Wzywał kolejne bóstwa, u pozostali powtarzali jego wołanie. Lista imion była
długa.
Wszyscy zaczęli się teraz kołysać, z gardeł wydobywał się coraz głośniejszy
pomruk. Kapłan podniósł dn ust srebrny kielich. Gdy skończył pić, ułożył
naczynie między piersiami leżącej kobiety. Podniósł miecz i, wskazując ostrzem
na północ, południe, wschód i zachód, wezwał czterech książąt piekieł:
— Satanie, Panie ognia! Lucyferze, który przynosisz światło! Belialu, który nie
masz pana! Lewiatanie, Wężu z głębin!
Dziewczynka zadrżała. Bała się.
— Aye, Satan. Wzywam cię, Panie, Książę Ciemności, Królu Nocy, otwórz bramy
piekieł, wysłuchaj nas! — Kapłan nie prosił. Wykrzyczał swe wezwanie, żądał. Gdy
jego głos przebrzmiał, uniósł w dłoni pergamin. Chciwe płomienie błysnęły na nim
jak krew. — Prosimy, by nasze Pola przyniosły urodzaj, nasze bydło: przychówek.
Zniszcz naszych wrogów, ze,śąj choroby Ł ból na naszych prześladowców. My,
wierni Tobie, żądamy szczęścia i rozkoszy. Położył rękę na piersi kobiety. —
Bierzemy, czego chcemy, w Twoje Imię, Władco Much. Przemawiamy w Twoim Imieniu:
śmierć słabym, bogactwo silnym. Nasze członki twardnieją, nasza krew wrze. Niech
nasze kobiety płoną dla nas pożądaniem. Niech przyjmują nas chciwie.
Jego palce przesunęły się po brzuchu kobiety, w dół, między jej uda. Prostytutka,
dobrze nauczona swej roli, zaczęła wić się ijęczeć.
Kapłan śpiewał coraz głośnie]. Przebił pergamin sztyletem i trzymał go nad
płomieniem Czarnej świecy tak długo, póki nie pozostało z niego nic prócz
ostrego zapachu spalenizny. Pieśń pozostałych dwunastu ojarników także przybrała
na sile.
Na dany przez kaplana znak w krąg wprowadzono młodą kózkę. Zwierzę przewracało
oczami, śmiertelnie wystraszone, a ojiarnicy skakali wokół niego, teraz Już
dziko krzycząc.
Świeżo naostrzone ostrze alhamasa, rytualnego noża, błysnęło w bladym świetle
księżyca.
Gdy dziewczynka ujrzała, Jak nóż przebUa szyję koźlęcia, próbowała krzyczeć,
lecz głos uwiązi jej w gardle. Chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej
posluszeństwa. Szlochając zakryła twarz dłońmi. Tak bardzo chciała zawołać
ojca...
Kiedy zdecydowała się znowu spojrzeć w stronę kręgu, wszędzie widziała krew.
Srebrne naczynie również było jej pełne. Głosy mężczyzn zlały się w uszach
dziecka w jeden groźny ryk. Bezgłowe ciało kozy zostało wrzucone do dołu, w
którym buzował ogień.
W powietrzu unosił się teraz przyprawiający o mdłości zapach spalonego mięsa.
Kapłan krzyknął przejmująco i zerwał rytualny płaszcz. Stal teraz nagi, a jego
biale ciało połyskiwało od potu, choć noc była zimna. Na jego piersi błysnął
srebrny amulet pokryty magicznymi znakami.
Stanął okrakiem nad rozciągniętą na ołtarzu kobietą, a potem padł między jej uda.
Jeden z ojarników także zawył dziko Ł pociągnął do siebie drugą kobietę.
Pozostali zrzucali płaszcze i tańczyli nadzy wokół dołu.
Dziewczynka ujrzała, jak jej ojciec, rodzony ojciec, zanurza dłonie w naczyniu
pełnym krwi — spływala z jego rąk, gdy przyłączył się do pozostałych...
12
Clare obudziła się z krzykiem. Była zlana potem, z trudem łapała oddech. Skuliła
się pod kocem, ale po chwili drżącą ręką sięgnęła w stronę nocnej lampki. Nadal
było za ciemno, więc wstała i zapaliła pozostałe iampy, aż jej mały pokój tonął
w blasku. Ręce wciąż jej drżały, kiedy sięgnęła po papierosa i zapaliła zapałkę.
Siedziała na brzegu łóżka i paliła w milczeniu. Dlaczego sen powrócił? Terapeuta
powiedziałby pewnie, że to reakcja na małżeństwo matki. Podświadomie czuła, że
jej ojciec został zdradzony. Przecież to nonsens!
Ze złością wypuściła smugę dymu. Matka owdowiała przed dwunastoma laty. Każda
normalna, kochająca córka pragnęłaby szczęścia matki. A Clare była kochającą
córką. Miała tylko wątpliwości, jak jest z tą normalnością.
Przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy przyśnił jej się ten sen. Miała jakieś
sześć lat, obudziła się krzycząc. Tak jak dziś. Wtedy jednak rodzice zjawili się
przy niej natychmiast, by ją pocieszyć i uspokoić. Nawet jej brat, Blair,
przyszedł do niej, popłakując ze strachu. Matka zabrała małego z pokoju, a
ojciec został z córeczką powtarzając, że to tylko sen, zły sen, o którym zaraz
zapomni.
Zapominała, nawet na długo. A potem sen pojawiał się znowu — dręczący koszmar —
kiedy była zmęczona czy spięta.
Zgasiła papierosa i przycisnęła dłonie do oczu. Tak, była spięta. Do jej
indywidualnej wystawy pozostało zaledwie kilka dni i chociaż sama wybrała każdą
rzeźbę, wciąż nie mogła się pozbyć wątpliwości.
Może dlatego że jej debiut został tak świetnie przyjęty dwa lata temu. Kiedy już
odniosła sukces, miała znacznie więcej do stracenia. Poza tym wiedziała, że
rzeźby, które wybrała, były jej najlepszymi pracami. Jeśli zostaną ocenione jako
nieciekawe, to i ona, jako artystka, będzie uznana za mierną.
Czy mogło spotkać ją coś gorszego?
Czuła się lepiej, kiedy mogła martwić się czymś bardziej przyziemnym, wstała
więc i rozsunęła zasłony. Słońce właśnie wstało i w jego wczesnym świetle ulice
Manhattanu wyglądały, jakby przesłaniała je bladoróżowa mgiełka. Clare otworzyła
okno. Zadrżała w porannym chłodzie.
Było bardzo cicho... Tylko w jednej z sąsiednich ulic kończyła
pracę śmieciarka, na rogu Canal i Greene pojawiła się żebraczka. Cały dobytek
pchała przed sobą w niewielkim wózku. Kółka skrzypiałY głośno.
Trzy piętra niżej, w piekarni po drugiej stronie ulicy, wciąż jeszcze paliło się
światło. Dobiegały stamtąd ciche dźwięki Rigoletta wokół rozchodził się miły,
ciepły zapach chleba. Ulicą przejechał samochód, potem znowu zapadła cisza.
Równie dobrze Ciare mogłaby być w mieście sama.
Zamyśliła się. Czy tego właśnie pragnie? Samotności, zupełnej samotności? Czasem
czuła się taka... niedopasowalla, nigdzie nie czuła się na miejscu.
Czy nie dlatego rozpadło się jej małżeństwo? Kochała Roba, ale nigdy do siebie
nie pasowali. Kiedy wszystko się skończyło, czuła żal, ale nie miała wyrzutów
sumienia.
A może doktor Janowski miał rację, może naprawdę chciała ukryć swoje poczucie
winy? Ukryć wszystko — każdą łzę, wypłakaną w żałobie po ojcu. Cały ból wyrazić
w rzeźbach.
Co w tym złego? Przez chwilę próbowała wsadzić ręce do kieszeni, szybko jednak
zorientowała się, że nie ma na sobie szlafroka. Chyba zwariowała — stała w
otwartym oknie w SoHo, mając na sobie tylko kusą koszulkę z wizerunkiem Kota
Billa. Do diabła z tym, pomyślała i wychyliła się jeszcze dalej. Może
rzeczywiście zwariowała.
Stała tak przez chwilę, jej jasnorude włosy były wciąż potargane po niespokojnym
śnie, jej twarz — blada i zmęczona. Robiło się corazjaśniej, a ona stała
zasłuchana w narastający szum budzącego się miasta. Odeszła od okna, gotowa do
pracy.
Po drugiej Ciare usłyszała dzwonek. Przy syku palnika i głośnej muzyce Mozarta
brzmiał jak bzyczenie nieznośnej pszczoły. Z początku chciała go zignorować, ale
po chwili doszła do wniosku, że praca nie idzie jej najlepiej. Dzwonek stanowił
doskonałą wymówkę, by przerwać. Wyłączyła gaz. Przechodząc przez pracownię
zdjęła rękawice ochronne. Miała na sobie gruby fartuch, czapkę i ochronne
okulary. Podeszła do domofonu.
— Tak?
15
— Ciare? To ja, Angie.
— Właź na górę.
Clare wystukała kod zabezpieczenia i uruchomiła windę. Zdjęła czapkę i okulary i
wróciła do pracowni. Obeszła wokół swoje nie dokończone dzieło.
Przy ścianie, na stole do spawania stała rzeźba. Wokół niej leżały narzędzia —
szczypce, młotki, obcęgi, dodatkowe końcówki do palnika. Obok, na solidnym wózku,
stały butle z tienem i acetylenem. Ze względów bezpieczeństwa podłogę pokrywała
gruba blacha.
Większość miejsca w pracowni zajmowały przedmioty związane z pracą Ciare — spore
bloki granitu, kawały drewna wiśniowego, bezkształtne bryły metalu i arkusze
blachy. Narzędzia do cięcia, podważania, szlifowania, spawania. Zawsze lubiła
żyć tam, gdzie pracowała.
Podeszła teraz do swojego najnowszego dzieła. Zacisnęła usta i patrzyła na nie
ze zmarszczonymi brwiami. Praca nad rzeźbą szła jej bardzo opornie... Ciare
nawet się nie odwróciła, kiedy skrzypnęły drzwi windy.
— Powinnam się była domyślić. — Angie LeBeau odrzuciła z czoła czarne loki i
poklepała czerwoną, włoską pompę, która stała na drewnianej części podłogi. —
Dzwonię do ciebie już od godziny.
— Wyłączyłam telefon. Wszystko nagrywa się na sekretarkę. Co to według ciebie
jest, Angie?
Angie wypuściła głośno powietrze i przyjrzała się uważnie rzeźbie na stole.
— Chaos.
— Tak... — Clare skinęła głową i pochyliła się. — Tak, masz rację. Źle się do
tego zabrałam.
— Nie waż się brać do ręki palnika! — Angie nie zamierzała przekrzykiwać muzyki
i wyłączyła ją. — Niech cię cholera, Ciare, umówiłyśmy się na lunch w rosyjskiej
herbaciarni o wpół do pierwszej.
Dopiero teraz Clare wyprostowała się i spojrzała uważnie na przyjaciółkę. Angie,
jak zwykle, wyglądała niezwykle elegancko. Granatowy kostium i duże perły
doskonale podkreślały jej ciemną, egzotyczną karnację.
Torebka i buty były z identycznej ciemnoczerwonej skórki. Angie uwielbiała, żeby
wszystko do siebie pasowało, było na
właściwYm miejscu. Buty w jej szafie stały w schludnych plastikowyCh pudelkach,
bluzki ułożone były według kolorów i materiałów, a torebki — legendarna kolekcja
stały na półkach wsunięte w oddzielne przegródki.
Clare natomiast miała dużo szczęścia, jeśli w czarnej dziurze swej szafy zdołała
znaleźć dwa buty do pary. Czarna wieczorowa torebka i ogromna tkana torba
stanowiły całą jej „kolekcję”. Niejeden raz Clare zastanawiała się, jakim cudem
ona i Angie zostały przyjaciółkami, a na dodatek — wytrwały w przyjaźni.
W tej chwili ich przyjaźń była poważnie zagrożona. Oczy Angie ciskały gromy.
Dziewczyna stukała czerwonymi paznokciami w torebkę w tym samym tempie, w jakim
uderzała stopą o podłogę.
— Stój tak, jak stoisz!
Ciare przebiegła przez strych i zaczęła grzebać w stosie rzeczy na sofie.
Szukała czegoś do rysowania. Odrzuciła na bok grubą bluzę, jedwabną koszulę,
kilka wciąż nie otworzonych listów, torebkę po chrupkach... Znalazła jeszcze
kilka książek i plastikowy pistolet na wodę. Po chwili dotarła do szkicownika.
— Do licha, Ciare...
— Nie, nie ruszaj się. — Ciarc podniosła poduszkę i sięgnęła po ołówek, który
akurat tam leżał. Uśmiechnęła się. — Jesteś piękna, gdy się złościsz.
— Małpa! Angie starała się powstrzymać śmiech.
— O to, to właśnie! — Ołówek śmigał po papierze. — Masz niesamowite kości
policzkowe! Kto by pomyślał, że coś takiego wyjdzie z połączenia krwi
indiańskiej, Czarnej i francuskiej... Zmarszcz trochę brwi, dobrze?
— Nie wygłupiaj się. Nie wykręcisz się pochlebstwami. Siedziałam w tej kawiarni
przez godzinę, piłam wodę mineralną i prawie już wgryzłam się w obrus z głodu.
— Przepraszam. Zapomniałam.
— Nie domyśliłabym się!
Clare odłożyła szkicownik na bok. Dobrze wiedziała, że gdy tylko spuści Angie z
oka, dziewczyna zerknie na rysunek.
— Masz ochotę na lunch?
— Zjadłam hot-doga w taksówce.
— W takim razie ja coś przegryzę, a ty powiesz mi, o czym miałyśmy rozmawiać.
17
— O wystawie, kretynko! — Angie rzuciła okiem na szkic i z trudem utrzymała
poważną minę. Ciare narysowała ją z płomieniami buchającymi z uszu. Nie
zamierzała jednak dać się rozbawić. Rozejrzała się za czymś, na czym mogłaby
usiąść, i zdecydowała się na poręcz sofy. B6g jeden wie, co mogło kryć się pod
poduszkami.
— Nie myślałaś o wynajęciu kogoś, kto by tu posprzątał?
— Nie, tak jest dobrze. — Ciare przeszła do malutkiej kuchenki. Właściwie była
to tylko wnęka w kącie pracowni. — Łatwiej mi tu tworzyć.
— Możesz sobie oszczędzić opowieści o artystycznym bałaganie, Ciare. Tak się
składa, że nieźle cię znam. Leń z ciebie, i tyle.
— Co racja, to racja. — Ciare wyszła z kuchni z pudełkiem duńskich lodów
czekoladowych. W ręku trzymała dużą łyżkę. — Chcesz?
— Nie. — Ku rozpaczy Angie Ciare najwyraźniej jadała takie „byle co”, kiedy
tylko przyszła jej na to ochota, a flgurę itak miała bez zarzutu.
Mierzyła prawie metr osiemdziesiąt, nie była już tak chuda, jak
w dzieciństwie, nadal jednak bardzo zgrabna i — w przeciwieństwie
do Angie — nie musiała się codziennie ważyć. Stała teraz przed
przyjaciółką, ubrana w ochronny kombinezon i skórzany fartuch,
i pochłaniała kalorie. A w dodatku, pomyślała nagle Angie, nie ma
nic pod tym swoim dżinsem.
Ciare nie używała makijażu. Była lekko piegowata, jej duże złote oczy sprawiały
wrażenie ogromnych w drobnej trójkątnej twarzy. Miała pełne, ładnie zarysowane
usta, niewielki, zgrabny nos. Płomiennorude włosy były akurat odpowiedniej
długości, by można je było zebrać w krótki ogonek. Mimo niezwykłego wzrostu
Ciare sprawiała wrażenie tak delikatnej, że Angie — chociaż tylko dwa lata
starsza — miała się ochotę nią opiekować.
— Dziewczyno, kiedy ty się wreszcie nauczysz siadać do jedzenia jak człowiek?
Clare uśmiechnęła się znad pudełka z lodami.
— Martwisz się o mnie, więc chyba mi już wybaczyłaś — przysiadła na stołku i
zaczepiła stopę o poprzeczkę — naprawdę przepraszam za ten lunch.
— Zawsze przepraszasz. Nie myślałaś o zapisywaniu sobie, co planujesz?
— Ja sobie zapisuję, tylko potem to gubię.
Wskazała łyżką w stronę zagraconej pracowni. Sofa, na której przysiadła Angie,
była akurat widoczna... Pod stosem gazet, pism i pustych butelek po sokach
ukryty był jeszcze stół, w rogu pomieszczenia, na wysokim czarnym stołku stało
marmurowe popiersie... Na ścianach tłoczyły się obrazy, a rzeźby — niektóre
dokończone, inne porzucone — siedziały, stały, leżały na całej pozostałej
przestrzeni.
Żelazne schodki prowadziły na antresolę. Dawniej znajdował się tam mały składzik,
teraz Clare urządziła sobie na górze sypialnię. Mieszkanie, w którym żyła już
piąty rok, zajęte było wyłącznie przez jej dzieła.
Przez pierwszych osiemnaście lat Clare robiła, co mogła, by sprostać wymaganiom
matki. Już po trzech tygodniach samodzielnego życia odkryła, że w bałaganie
czuje się najlepiej.
Uśmiechnęła się do Angie przepraszająco.
— Jak ja mam tu cokolwiek znaleźć?
— Czasami dziwię się, że w ogóle wiesz, jak wstać z łóżka.
— Po prostu martwisz się o wystawę. — Clare odstawiła lody na bok i natychmiast
o nich zapomniała. Sięgnęła po papierosy i zapałki. — Nie ma się co tak
zadręczać. Albo im się spodoba, albo nie.
Świetnie. Tylko czemu wyglądasz, jakbyś spała tylko cztery godziny?
Pięć — poprawiła Clare. Postanowiła jednak nie wspominać o koszmarze. — Jestem
spięta, ale nie przestraszona. Wystarczy, że martwicie się wy: ty i ten twój
seksowny mąż.
— Jean-Paul jest wykończony — przyznała Angie. Od dwóch lat była żoną
właściciela galerii. Uwielbiała zarówno jego inteligencję i miłość do sztuki,
jak i wspaniałe ciało. — To będzie pierwsza większa wystawa w nowej galerii. Nie
tylko ty ryzykujesz.
— Wiem. — Clare zachmurzyła się na myśl o nadziejach i pieniądzach, które Angie
i Jean-Paul włożyli w nową, dużą galerię. — Nie zawiodę was.
Angie widziała, że pomimo zapewnień Ciare boi się jak wszyscy.
— My też to wiemy — powiedziała chcąc rozładować atmosferę. — Myślę, że po
twojej wystawie będziemy najbardziej znaną galerią na West Side. A poza tym chcę
ci przypomnieć, że o dziesiątej
19
masz wywiad z „The New York Magazine”, a po obiedzie drugi, dla „Timesa”.
— Och, Angie...
— Tym razem się nie wykręcisz. — Angie rozprostowała zgrabne nogi. — Spotkasz
się z reporterem z „New Yorkera” u nas w oranżerii. Słabo mi się robi, jak
pomyślę, że robiłby wywiad tutaj.
— Chcesz mieć na mnie oko.
— Tak, to też. Lunch jemy w „Le Cirque”, punkt pierwsza.
— Chciałabym pójść do galerii i jeszcze raz wszystko sprawdzić. Na to też będzie
czas. Przyjdę o dziewiątej. Wolę mieć
pewność, że wstałaś i jesteś gotowa.
— Nienawidzę wywiadów — mruknęła Clare.
— Trudno. —Angie położyła jej ręce na ramionach i ucałowała ją w oba policzki. —
Postaraj się teraz wypocząć. Naprawdę wyglądasz na zmęczoną.
Ciare oparła łokieć na kolanie.
— Nie przyszykujesz mi ubranka? — spytała odprowadzając przyjaciółkę do windy.
— Jeśli będę musiała...
Kiedy Ciare została sama, usiadła i oddała się ponurym rozmyślaniom. O tak,
nienawidziła wywiadów. Wszystkie te osobiste pytania! To przyglądanie się jej,
ta cała dociekliwość... Po chwili jednak przestała o tym myśleć. Zawsze tak
robiła, jeśli coś jej się nie podobało.
Była zmęczona, zbyt zmęczona, by wrócić do rzeźbienia. A poza tym nic, do czego
brała się w ciągu ostatnich tygodni, jakoś jej nie wychodziło. Nie miała także
ochoty na drzemkę ani na oglądanie popołudniowego programu telewizji.
Wiedziona nagłym impulsem podeszła do ogromnego kufra, który służył jej za
siedzenie, stół, a także jako schowek, w którym trzymała przeróżne rzeczy.
Zaczęła w nim przewracać — znalazła starą sukienkę z balu maturalnego, czapeczkę,
którą dostała na ukończenie college”u, welon... Welon budził w niej trojakie
uczucia — zaskoczenie, rozbawienie, żal... Znalazła też parę tenisówek — a już
myślała, że zgubiła je na dobre — i wreszcie... album ze zdjęciami.
Jestem samotna, przyznała w duchu, sadowiąc się na parapecie okna, które
wychodziło na Canal Street. Jej rodzina... Byli tak daleko. Dobrze, że mogła ich
mieć przy sobie chociaż na zdjęciach.
Już pierwsza fotografia sprawiła, że Ciare się uśmiechnęła. Odbitka była czarno-
biała, lekko zamazana, z polaroidu. Przedstawiała Clare i jej brata bliźniaka,
Blaira. „Blair i Ciare”, pomyślała z westchnieniem. Jakże często oboje myśleli z
rozpaczą o pomyśle rodziców... Nazwać bliźnięta do rymu! Fotografia była
niewyraźna, typowe „dzieło” ojca. Nigdy nie udało mu się dobrze zrobić zdjęcia.
„Jestem upośledzony technicznie — zwykł był mówić. — Dajcie coś, co ma guzik
albo dźwignię, a na pewno to zepsuję. Ale niech tylko dostanę nasiona i garść
piachu! Wyhoduję najpiękniejsze kwiaty w hrabstwie.”
Tak, to prawda, pomyślała Clare. Matka umiała poradzić sobie
z każdym sprzętem — naprawiała tostery i przetykała zlewy... Za
to Jack Kimball jakby urodził się z łopatą i sekatorem. Mały
ogródek u zbiegu ulic Oak Leaf i Mountain View w Emmitsboro,
w stanie Maryland, był znany w całej okolicy.
Dodatkowy dowód Clare miała teraz w ręku: zdjęcie zrobione przez matkę. Było
idealnie czyste, doskonale skadrowane. Bliźnięta odpoczywały na kocyku
rozłożonym na przystrzyżonej zielonej trawie. Za nimi pyszniła się bujna rabata
wiosennych kwiatów. Jaskry, goździki, lilie, balsaminy — wszystkie rosły w
ustalonym porządku — i wszystkie wspaniale kwitły.
Zdjęcie matki... Clare z niemałym zaskoczeniem zdała sobie nagle sprawę, że
patrzy na kobietę młodszą od siebie. Włosy Rosemary Kimball były ciepłego,
miodowego koloru, natapirowane i lakierowane w stylu wczesnych lat
sześćdziesiątych. Uśmiechała się szeroko, niemal całą buzią, na rękach trzymała
swoje bliźniaki.
Była taka ładna, pomyślała Clare. Pomimo sztywnej fryzury
i przesadnego makijażu Rosemary KimbaU była wtedy — i pozostała
nadal — uroczą kobietą. Blond włosy, błękitne oczy, krągla figura
i delikatne rysy...
A to ojciec Ciare, w szortach, z kościstymi, ubrudzonymi kolanami. Opiera się na
motyce i uśmiecha do zdjęcia. Ma rude, obcięte na jeża włosy i jasną skórę
spaloną słońcem. To już nie nastolatek, wciąż jednak sprawia wrażenie, jakby
składał się głównie z za długich rąk i nóg. Dziwaczny strach na wróble, człowiek,
który kochał kwiaty...
Clare zamrugała oczami, by powstrzymać łzy, i przewróciła kartę albumu. Zdjęcia
z kolejnych Gwiazdek, ona i Blair przed choinlą... Dzieciaki na błyszczących,
czerwonych trójkołowcach. Bliźnięta, ale do siebie niepodobni. Blair był podobny
do matki, Clare — do ojca, zupełnie jakby już w łonie matki dzieci ustaliły
wszystko między sobą. Blair wyglądał jak aniołek — od czubka płowej głowy po
czerwone buciki. Wstążka we włosach Ciare opadała niesfornie, białe rajstopy
marszczyły się na jej kolanach, tuż pod rąbkiem sztywnej organdynowej sukienki.
Była brzydkim kaczątkiem, które nigdy tak naprawdę nie umiało stać się pięknym
łabędziem.
I inne fotografie, dokumentujące wszystko, co działo się w rodzinie. Urodziny i
pikniki, wakacje i chwile odpoczynku. Co jakiś czas trafiało się zdjęcie
krewnych czy znajomych. Blair, w ślicznym mundurku orkiestry podczas parady w
Dniu Zwycięstwa na głównej ulicy. Clare tuląca do siebie Pudge”a, tłustego
beagle”a, którego mieli ponad dziesięć lat. Bliźnięta w szałasie, który matka
zrobiła im na podwórku. Zdjęcia rodziców, w najlepszych niedzielnych strojach,
idących do kościoła w Niedzielę Wielkanocną. Tak, to musiało być już po tym, jak
ojciec tak dramatycznie nawrócił się na wiarę katolicką...
Potem były jeszcze wycinki z gazet. Jack Kimbali podczas uroczystości wręczenia
odznaki w dowód uznania jego zasług dla miasteczka. Nagrodę wręczał burmistrz
Emmitsboro. Firma „KimbalI Realty”... Jej ojciec spełnił prawdziwe amerykańskie
marzenie — to, co stworzył od podstaw, stało się sprawną organizacją... Jej
cztery oddziały objęły działalnością cały stan.
Największym osiągnięciem ojca była sprzedaż stu pięćdziesięciu akrów ziemi
firmie, która specjalizowała się w budowie centrów handlowych. Części
mieszkańców Emmitsboro nie podobało się, że w okolicy ma powstać spory motel,
bar szybkiej obsługi i sklepy, ale większość rozumiała potrzebę zmian. Oznaczały
więcej miejsc pracy, więcej wygód.
Ojciec Clare był jedną z głównych postaci podczas ceremonii położenia kamienia
węgielnego.
A potem zaczął pić.
Z początku nie dawało się tego nawet zauważyć. To prawda, unosił się wokół niego
zapach whisky, ale ojciec pracował jak zawsze, jak zawsze zajmował się ogrodem.
Budowa centrum dobiegała końca, a Jack Kimbail pogrążał się coraz bardziej.
Dwa dni po uroczystym otwarciu, w gorący sierpniowy wieczór, wypił całą butelkę
i wypadł — lub skoczył z drugiego piętra.
Nikogo nie było wtedy w domu. Matka spędzała czas, jak co miesiąc, na spotkaniu
z przyjaciółkami. Poszły do kina, potem na plotki. Blair wybrał się z
przyjaciółmi pod namiot, gdzieś na wschód od miasteczka. A Ciare aż się kręciło
w głowie z przejęcia — była właśnie na pierwszej randce.
Zacisnła palce na albumie, zamknęła mocno oczy... Znowu była piętnastolatką.
Wysoką jak na swój wiek, trochę może za chudą. Jej duże oczy błyszczały
podnieceniem na myśl o wieczorze w wesołym miasteczku.
Całowali się na diabelskim kole, trzymali za ręce. Tuliła do siebie małego,
wypchanego słonika. Bobby Meese wydał siedem dolarów i pięćdziesiąt centów,
zanim udało mu się strącić piłeczką trzy drewniane kręgle i wygrać zabawkę.
Ciare zdało się, że to wszystko wydarzyło się tak niedawno. Nie słyszała za
oknem szumu ulicy. Słyszała tylko ciche, spokojne odgłosy lata na wsi.
Była pewna, że ojciec będzie na nią czekał. Patrzył za nią, gdy wychodziła z
domu z Bobbym. Miała nadzieję, że usiądzie z tatą na huśtawce na ganku. Ćmy będą
trzepotały wokół żółtych kloszy lamp, świerszcze będą cykać cicho w trawie, a
ona opowie mu o wszystkim, co się wydarzyło.
Weszła na schodki, jej kroków nie było wcale słychać. Wciąż jeszcze czuła
dreszcz podniecenia. Drzwi do sypialni były uchylone i Clare zajrzała do środka,
wołając cicho.
— Tato?
W jasnym świetle księżyca zauważyła, że łóżko rodziców wciąż jeszcze jest
zaścielone. Odwróciła się i zaczęła wchodzić na schody. Tata często pracował do
późna w swoim gabinecie. Albo pił... Nie, odsunęła tę myśl. Jeśli znowu się upił,
zapędzi go do kuchni, zrobi mu kawy i będzie z nim rozmawiać, dopóki jego oczy
nie stracą tego dziwnego, przerażonego wyrazu, którego ostatnio nabrały. Znów
będzie się śmiał, znowu otoczy ją ramieniem...
Pod drzwiami gabinetu dostrzegła smugę światła. Zapukała, tak jak ją nauczono.
Byli ze sobą bardzo blisko, ale umieli szanować Prywatność innych.
— Tato? Wróciłam.
Brak odpowiedzi bardzo ją zaniepokoił. Sama nie wiedziała, czemu poczuła nagle,
że powinna odwrócić się na pięcie i uciec. Metaliczny posmak wypełnił jej usta —
smak strachu, którego dotąd nie znała. Zrobiła nawet krok w tył, ale otrząsnęła
się i sięgnęła w stronę drzwi.
— Tato?
Modliła się, żeby nie zastać go pijanego, z twarzą na biurku. Ta myśl tak ją
rozzłościła, że chwyciła mocniej za klamkę. Jak on może psuć jej taki wspaniały
wieczór! Jest jej ojcem. Powinien być przy niej, nie powinien jej tak zawodzić.
Otworzyła drzwi z trzaskiem.
W pierwszej chwili była zaskoczona. Pokój był pusty, choć paliło się światło, a
duży przenośny wentylator mełł gorące powietrze. Ciare zmarszczyła nos. Czuć
było whisky, kwaśną i mocną. Zrobiła kilka kroków i nagle pod podeszwami trampek
zachrzęściło szkło. Na podłodze leżały resztki butelki Irish Mist.
Wyszedł? Wypił całą butelkę, rozbił ją, a potem wytoczył się z domu?
Pierwsze, co wtedy poczuła, to wstyd, uczucie typowe dla nastolatki. Co będzie,
jeśli zobaczą go jej przyjaciele? A ich rodzice? W tak małym miasteczku jak
Emmitsboro wszyscy się znają. Umrze ze wstydu, jeśli ktoś trafi na jej ojca
pijanego, zataczającego się...
Przyciskała do siebie słonika — pierwszą rzecz, jaką w życiu dostała od chłopaka
— i rozpaczliwie zastanawiała się, co robić.
Gdyby tylko mama nie wyszła, pomyślała z nagłą złością. Gdyby została, ojciec
siedziałby w domu. Mama uspokoiłaby go, pocieszyła i zapakowała do łóżka. A
Blair... wyjechał gdzieś znowu, siedzi z tymi swoimi głupimi kumplami. Pewnie
piją teraz Budweisera i oglądają „Playboya” przy ognisku.
Że też i ja musiałam wyjść, myślała bliska płaczu. Co teraz? Zostać i czekać na
jego powrót czy zacząć go szukać?
Lepiej szukać. Podeszła do biurka, by zgasić lampę. Pod jej stopami znowu
zachrzęściło szkło. Jeśli butelkę zbił przy drzwiach — jakim cudem szkło
znalazło się tutaj, za biurkiem? Pod oknem?
Powoli przeniosła wzrok z potłuczonych kawałków w stronę wąskiego okna. Nie było
otwarte było sttuczone. Z ramy wciąż sterczały niebezpieczne odłamki. Na
uginających się nogach zrobiła krok w stronę okna. Potem drugi... Spojrzała w
dół, na wy-
brukowane patio: ojciec leżał na plecach, przebity sztachetkami, które wbił w
ziemię tego popołudnia.
Pamięta, że biegła... Krzyk uwiązł jej w gardle. Potknęła się na schodach,
upadła, podniosła się i upadła znowu, i znowu biegła... Przez długi korytarz,
przez drzwi do kuchni, przez kuchnię na podwórko...
Był cały we krwi, usta wciąż były otwarte — jakby chciał coś powiedzieć... może
wykrzyczeć. Zakrwawione paliki sterczały z jego piersi.
Oczy patrzyły na Clare, ale nic już nie widziały. Próbowała nim potrząsnąć,
szarpała go, usiłowała podnieść. Błagała, zaklinała... a on tylko patrzył. Czuła
zapach krwi, jego krwi, i ciężką woń letnich róż, które tak lubił.
A potem zaczęła krzyczeć... Krzyczała jeszcze, gdy znaleźli ich sąsiedzi.
Rozdział II
Cameron Rafferty nienawidził cmentarzy. Nie chodziło
o żadne przesądy. Nie, nie omijał czarnych kotów i nie odpukiwał
w nie malowane. Ale nie znosił konfrontacji ze śmiertelnością.
Wiedział, że nie będzie żył wiecznie — a jako policjant miał
mniejsze szanse na długie życie niż inni. Ale taka była jego praca.
Zresztą, życie to praca, a śmierć — coś w rodzaju emerytury.
Do diabła, nie lubił tylko, kiedy przypominały mu o tym granitowe nagrobki i
zwiędłe kwiaty.
Cóż, przyszedł tu obejrzeć pewien grób, groby zaś miały to do siebie, że
gromadziły się razem i tworzyły cmentarze. Ten akurat urządzono na pochyłym
zboczu, w cieniu katolickiego kościoła Matki Boskiej Miłosiernej. Kamienny
kościółek był nieduży, ale solidnie zbudowany, i przez ostatnie sto dwadzieścia
trzy lata skutecznie wytrzymywał napór grzechów i zlej pogody. Ziemia
przeznaczona dla katolików, którzy przenieśli się do lepszego świata, ogrodzona
była kutym ogrodzeniem z żelaza. Wiele prętów pokrywała rdza, niektórych w ogóle
brakowało. Nikt się tym chyba nie przejmował.
Teraz miasteczko podzielili między sobą członkowie bezwyznaniowego kościoła na
ulicy Main i członkowie wspólnoty luterańskiej tuż za rogiem Poplar. W
Emmitsboro istniała też niewielka grupka katolików, którzy cLziałali na
obrzeżach.
Ponieważ już w latach siedemdziesiątych wyznawców ubyło, w kościele Matki
Boskiej Miłosiernej odbywała się w niedzielę tylko jedna msza. Księża ze Świętej
Anny, z położonego niedaleko
Iłagerstown, przyjeżdżali prowadzić szkółkę niedzielną i odprawiali mszę o
dziewiątej rano.
Poza tym w kościele niewiele się działo — z wyjątkiem Bożego Narodzenia i
Wielkanocy. Były też, rzecz jasna, śluby i pogrzeby. Nieważne, jak daleko
odchodzili wierni, zawsze wracali w końcu na cmentarz Matki Boskiej.
Ta myśl nie poprawiła zbytnio nastroju Cameronowi. On sam został ochrzczony
właśnie tutaj, pod smukłą, smutną figurą Matki Boskiej.
Wieczór był przyjemny, trochę chłodny, ale niebo wyjątkowo czyste. Cam wolałby
siedzieć w tej chwili na tarasie, sączyć chłodne piwo Rolling Rock i obserwować
gwiazdy przez teleskop. Wolałby nawet ścigać zaćpanego mordercę po ciemnych
uliczkach. Kiedy biegło się ku śmierci z pistoletem w dłoni, adrenalina krążyła
szybko w żyłach — to zaś skutecznie odsuwało ponure myśli na dalszy plan.
Natomiast przechadzanie się niemal bezpośrednio po rozkładających się ciałach
sprawiało, że świadomość własnego końca niemal zwalała z nóg.
Gdzieś wysoko zahukała sowa. Zastępca szeryfa, Bud Hewitt, który szedł cicho
obok Cania, zadrżał. Uśmiechnął się niewesoło i odchrząknął.
— Ponuro tu, co, szeryfie?
Cameron odpowiedział niewyraźnym mruknięciem. Miał trzydzieści lat i był tylko
trzy lata starszy od Buda. Dorastali razem, mieszkali przy tej samej ulicy Dog
Run. W ostatniej klasie liceum umawiał się z siostrą Buda, Sarą. Trwało to trzy
szalone miesiące. Był także obecny przy tym, jak Hewitt zwymiotował swoje
pierwsze piwo. Wiedział jednak dobrze, że Budowi sprawia frajdę nazywanie go
szeryfem.
— Za dnia raczej o tym nie myślę — ciągnął policjant. Miał Szczerą, rumianą
twarz. Jasne, słomiane włosy sterczały mu na Wszystkie strony, choćby me wiadomo
jak długo przyczesywał je mokrym grzebieniem. — Za to w nocy od razu
przypominają mi się wszystkie horrory o wampirach.
— Ci ludzie nie są w stanie pól-życia, pól-śmierci. Są martwi. No tak. — Widać
było jednak, że Bud wolałby mieć pistolet
nabity srebrnymi kulami, a nie regulaminowymi nabojami do trzydziestkiósemki
— To tutaj, szeryfie.
Dwoje nastolatków, którzy wybrali się na randkę w okolice cmentarza,
przyprowadziło ich na miejsce. Kiedy zapukali wieczorem do drzwi Camerona, byli
oboje nieźle wystraszeni, teraz zaś pędzili, gnani podnieceniem. Byli zachwyceni.
— Dokładnie tu!
Chłopak, ubrany w dżinsową kurtkę i wytarte jordany, wskazał przed siebie. Miał
siedemnaście lat, w uchu nosił złoty kolczyk — oznakę głupoty, lub odwagi w
miasteczku wielkości Emmitsboro. Stojąca u jego boku dziewczyna o sarnich oczach
wzdrygnęła się nieznacznie. Wiedzieli dobrze, że w poniedziałek będą gwiazdami
szkoły.
Cam zaświecił w stronę przewróconego nagrobka. Napis głosił:
„John Robert Hardy, 1881—1882”. W grobie pochowano dziecko, które przeżyło tylko
rok, a zmarło ponad wiek temu. Tablica leżała obok rozkopanego, ziejącego pustką
dołu.
— Widzi pan? Dokładnie tak, jak mówiliśmy! — Chłopak przełknął głośno. Jego oczy
błysnęły w ciemności. —Ktoś go wykopał.
— Widzę przecież, Josh.
Cam oświetlił wnętrze grobu. W środku nie było nic... Może z wyjątkiem piasku i
zapachu dawno zapomnianej śmierci.
— Myśli pall, że to złodzieje cmentarni, szeryfie? — W głosie Josha wyraźnie
słychać było podniecenie. Wstydził się, że zerwał się na równe nogi i skoczył
jak zając, kiedy wpadli z Safly do dołu. Wolał pamiętać, że kiedy znaleźli się w
wysokiej trawie, udało mu się wsunąć dłoń pod jej bluzkę. Chciał, żeby i ona tak
to zapamiętała. — Czytałem, że rozkopują groby i szukają biżuterii i ciał —
oświadczył z powagą — a potem sprzedają części ciała do eksperymentów i takich
różnych...
— Nie sądzę, żeby tu się obłowili. — Cam wyprostował się. Uważał się za
rozsądnego człowieka, a mimo to zaglądanie nocą do pustego grobu przyprawiało go
o dreszcze. — Lećcie już, odprowadź Sally do domu. My się tym teraz zajmiemy.
Sally spojrzała na niego ogromnymi oczami. Podkochiwała się po cichu w szeryfie
Raffertym. Słyszała, jak matka plotkowała o nim z sąsiadką. Mówiły, że kiedy był
nastolatkiem, jeździł na motorze w skórzanej kurtce i bił się często w Tawernie
Clyde”a... Bił się o dziewczyny.
Na motorze jeździł nadal. WciąŻ też wyglądał, jakby był zdolny do różnych
szaleństw. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był świetnie zbudowany. Nie
nosił nudnego munduru khaki, jak Bud Hewitt, ale obcisłe dżinsy i bawełniane
koszule, których rękawy podwijał powyżej łokci. Jego czarne włosy wiły się lekko
nad uszami, opadały na kołnierzyk koszuli. Miał pociągłą twarz, a światło
księżyca podkreślało cienie na jego policzkach. Wszystko to sprawiło, że serce
dziewczyny zadrżało. Sally uważała także, że Cam ma najseksowniejsze niebieskie
oczy na świecie — ciemne, głębokie i jakby... smutne.
— Zadzwonicie do FBI? — spytała.
— Zastanowimy się. — Boże! Mieć znowu siedemnaście lat, pomyślał. I od razu: och
nie, dzięki! — Bardzo nam pomogliście. A następnym razem, jak chcecie się
zabawić, wybierzcie się gdzie indziej.
Sally zarumieniła się ładnie. Wiatr igrał z kosmykami włosów wokół jej niewinnej
twarzy.
— Myśmy tylko rozmawiali, szeryfe — powiedziała.
— Tak, a krowy skaczą przez Księżyc! *
— Dobra. Idźcie już do domu.
Patrzył, jak odchodzą, mijając groby i tablice, pryzmy ziemi i kępy wilgotnej
trawy. Szli ramię w ramię, rozmawiając podnieconym szeptem. SaHy pisnęła i
zachichotała cicho, spoglądając przez ramię na Cama. Dzieciaki, pomyślał kręcąc
głową. Na dachu kościoła głucho szczęknęła poruszona wiatrem dachówka. Nie
umieją się wczuć w atmosferę miejsca.
— Musimy zrobić kilka zdjęć, Bud. I to dziś. Najlepiej będzie to ogrodzić i
postawić parę znaków. Rano wszyscy będą o tym gadać.
— Nie chce mi się wierzyć w złodziei cmentarnych tu, w Emmitsboro. — Bud
zmarszczył brwi i starał się przybrać ton Zawodowca. Cmentarz był dość ponurym
miejscem, ale wreszcie coś się działo, była to najbardziej podniecająca rzecz,
jaka wydarzyła się tu, od czasu gdy Billy Reardon uruchomił ciężarówkę ojca
puścił się przez hrabstwo w towarzystwie tej cycatej Gladhill.
- To raczej wandale. Gówniarze z chorym poczuciem humoru.
— Tak, na pewno — mruknął Cn i kucnął na brzegu grobu, gdy Bud poszedł do
samochodu po aparat. Nie, to nie wyglądało na wandali. Nie było śladu grarnti,
nie było żadnych bezsensownych zniszczeń. Grób otwarto bardzo starannie, z
rozmysłem, pomyślał szeryf. Stojące w pobliżu nagrobki nie zostały uszkodzone.
Ucierpiał tylko ten jeden mały grób.
I gdzie, do licha, podziała się ziemia? Nigdzie nie było kopczyka z rozkopanego
grobu. To znaczy, że ktoś ją wyniósł. Na co, na litość boską, mogło się komuś
przydać kilka taczek ziemi ze starego grobu?
Sowa odezwała się znowu, a potem cicho poszybowała nad cmentarzem. Cam zadrżał,
gdy jej cień omiótł mu szyję.
Następnego dnia rano Cam zajechał przed bar „U Marty”. Od dawna było to główne
miejsce spotkań w Emmitsboro. Odkąd wrócił do miasteczka i został szeryfem,
każdy sobotni ranek spędzał właśnie tutaj. I zawsze zamawiał naleśniki i kawę.
Praca rzadko przeszkadzała mu w dopełnieniu rytuału. Miał
zwykle czas między ósmą a dziesiątą, mógł sobie pozwolić na dwie, czasem nawet
trzy filiżanki kawy. Gadał z kelnerkami i stałymi bywalcami, słuchał nagrań
Loretty Lynn albo Randy”ego Trayisa, przeglądał tytuły głównych artykułów w
„Herald Mail”. Czytał uważnie informacje działu sportowego. W powietrzu unosił
się przyjazny zapach smacznych kiełbasek i smażonego boczku, słychać było
brzękanie talerzy i sprzeczki starszych ludzi, którzy kb5cili się przy barze o
baseball albo narzekali na sytuację gospodarczą.
W Bmmitsboro w stanie Maryland życie płynęło powoli. Dlatego wrócił.
Od czasów jego młodości w mieście wiele się zmieniło. Mieszkało tu teraz prawie
dwa tysiące ludzi — jeśli liczyć okoliczne farmy i domy na pobliskich wzgórzach.
Wybudowano nową szkołę podstawową, a pięć lat przed jego powrotem ruszyła
oczyszczalnia ścieków. Nadał mówiło się o tym jako o nowościach. W parku, na
rogu Main i Poplar, powiewała flaga narodowa — jak zawsze.
Było to małe, czyste miasteczko, założone w 1782 roku przez Samuela Q. Emmita.
Rozłożyło się w dolinie osłoniętej wzgórzami nadającymi się pod uprawę. Z trzech
stron otaczały je pola
kukurydzy, lucerny i zboża, z czwartej osłaniał Las Doppera, nazwany tak, bo
przylegał do farmy Dopperów. Las był dość duży, rósł na obszarze ponad dwustu
akrów. W pewien chłodny, listopadowy dzień, w ł958, syn .Jerome”a Doppera,
Junior, uciekł ze szkoły i zniknął w lesie. Na ramieniu miał strzelbę, pewnie
zamierzał przynieść do domu sarnę.
Znaleziono go następnego ranka na brzegu strumienia. Nie miał prawie całej głowy.
Zdaje się, że zapomniało ostrożności, przewrócił się na śliskim poszyciu i
wystrzelił siebie, zamiast tej sarenki, na lepszy z dwóch światów.
Od tamtej pory dzieciaki straszyły się przy ognisku opowieściami o duchu Juniora,
który polował krążąc bez głowy po lesie.
Od południa pastwiska Dopperów przecinał potok Antietam, który wpadał do lasu —
właśnie na jego brzegu Junior zakończył wagary — i zakosami wpływał do
miasteczka. Po każdym większym deszczu bulgotał głośno pod kamiennym mostkiem na
Gopher Hole Lanc.
Pół mili za miasteczkiem potok rozszerzał się, tworząc zakole wśród skał i drzew.
Płynął tu znacznie spokojniej, a w lecie słońce tańczyło na wodzie, przebijając
się przez gęstą zasłonę liści rosnących na brzegu drzew. Można było znaleźć
sobie wygodny kamień i zarzucić wędkę —jeśli nie było się zbyt pijanym, albo
zbyt głupim, zwykle wracało się do domu z pstrągiem na kolację.
Za miejscem dobrym do wędkowania teren zaczynał się wznosić. Na drugim zakręcie
potoku były kamieniołomy, w których wydobywano wapień. Cn harował tam w wakacje
przez dwa upalne lata. W gorące noce dzieciaki przyjeżdżały tam — zwykle po paru
piwach albo trawce — i odbywały się skoki ze skał do spokojnej, stojącej wody. W
siedemdziesiątym trzecim, kiedy utopiło się troje skoczków, kamieniołomy zostały
ogrodzone, a na płocie zawisły znaki zabraniające wstępu. A młodzi ludzie i tak
skakali do wody W upalne noce. Tyle że musieli przejść przez płot.
Emmitsboro było oddałone od centrum stanu, więc nie było tu nigdy tłoku.
Ponieważ do Waszyngtonu były dobre dwie godziny jazdy, nie nadawało się także na
sypialnię dła stolicy. Niewiele się tu działo, zmiany następowały rzadko i
powoli — a mieszkańcy nie niMi nic przeciw temu.
Miasteczko mogło się pochwalić sklepem żelaznym, czterema
kościołami, oddziałem American Legion * i kilkoma sklepami ze starociami.
Miejscowy market już od czterech pokoleń prowadziła ta sama rodzina, za to
stacja benzynowa zmieniała właścicieli częściej, niż Cam był w stanie zapamiętać.
Biblioteka otwarta była dwa razy w dniu pracy oraz w soboty rano. Emmitsboro
miało własnego szeryfa, burmistrza i radnych.
W lecie pełno tu było zieleni i jeśli spacerowało się w cieniu, częściej czuło
się zapach świeżo skoszonej trawy niż woń spalin. Ludzie byli dumni ze swoich
domów — najlepiej świadczyły o tym znakomicie utrzymane ogródki i kwietniki.
Na jesieni wzgórza mieniły się kolorami, a w miasteczku unosił się zapach
palonego drewna i wilgotnych liści.
W zimie... W zimie Emmitsboro wyglądało jak świąteczna pocztówka, jak scena z
Cudownego życia, z poduchami śniegu na każdym murku i kolorowymi lampkami
płonącymi przez długie tygodnie.
Z punktu widzenia policjanta nie mogło być łatwiejszej pracy. Co jakiś czas
trafiali się wandale — dzieciaki smarujące okna lub tłukące szyby — zdarzały się
zakłócenia ruchu na drodze, cotygodniowe awantury po alkoholu albo rodzinne
kłótnie. Od czasu powrotu Cn miał do czynienia z jednym znieważeniem i pobiciem,
kilkoma drobnymi kradzieżami i złośliwymi oszustwami. Zdarzały się też bójki w
barze i jazda po pijanemu.
Nie starczyłoby nawet na jedną porządną noc w Waszyngtonie, gdzie jako policjant
służył przez siedem lat.
Kiedy zdecydował, że odejdzie ze służby w mieście, by przenieść się do
Emmitsboro, koledzy mówili mu, że za pół roku wróci do stolicy — wyjąc z nudów.
Miał opinię prawdziwego gliny z miasta, wybuchowego lub zimnego — zależnie od
sytuacji — przyzwyczajonego, wręcz urodzonego do walki z narkomanami i
handlarzami narkotyków.
To prawda — lubił ryzykować, przemierzać niebezpieczne ulice, zbierać przeróżne
ludzkie śmiecie. Mógł zdobyć rangę detektywa, o czym zresztą marzył, odkąd
wstąpił do policji. Został wmieście, bo to lubił, bo na ulicach Waszyngtonu czuł
się jak w domu.
A potem, w pewne deszczowe, letnie popołudnie, on i jego partner ścigali
dwudziestojednoletniego dealera, który wlókł za sobą krzyczącą zakładniczkę.
Pogoń zawiodła ich aż do opuszczonego budynku w Południowo-Wschodniej dzielnicy.
I wszystko się zmieniło.
— Cameron? — Ktoś położył dłoń na jego ramieniu i Cam oderwał się od swoich
ponurych rozmyślań. Podniósł oczy i ujrzał burmistrza Bmniitsboro.
— Pan Atherton...
— Mogę się przysiąść? — Burmistrz uśmiechnął się i usadowił na plastikowym
krzesełku naprzeciwko Camerona. Był bardzo chudy, wysoki, miał kościstą, smutną
twarz i bladoniebieskie oczy. Prawdziwy Ichabod Crane — blada, piegowata skóra,
włosy piaskowego koloru, długa szyja, długie kończyny.
W kieszeni sportowej kurtki miał długopis i okulary w drucianej oprawce. Zawsze
nosił kurtki o sportowym kroju i czarne sznurowane buty. Cn nie przypominał
sobie, by kiedykolwiek widział Athertona w adidasach, szortach czy dżinsach.
Burmistrz miał pięćdziesiąt dwa lata i wyglądał dokładnie tak, jak powinien
wyglądać nauczyciel chemii i urzędnik państwowy. Zarządzał miasteczkiem — trudno
to było nazwać pracą w pełnym wymiarze godzin — odkąd Cam był nastolatkiem. Taki
układ odpowiadał i Athertonowi, i mieszkańcom.
— Kawy? — zapytał Cn odruchowo i zamachał w stronę kelnerki. Dziewczyna i tak
już zmierzała w ich stronę z dzbankiem w dłoni.
— Dziękuję ci, Alice. — Burmistrz uśmiechnął się do niej, gdy nalewała mu kawy.
— Czy będzie pan jadł śniadanie?
— Nie, jestem już po. — Mimo to burmistrz rzucił tęskne SPojrzenie w stronę
plastikowej tacy z ciastkami, która stała na ladzie. — Świeże są te pączki?
— Oczywiście.
Z lekkim westem Atherton dolał sobie śmietanki i poodzi kawę.
— Pewnie nie ma już tych z jabłkowym nadzieniem i z cynam oneni?
— Został jeszcze jeden, specjalnie dla pana. — Alice mrugnęła do niego
porozniewawczo i skierowała się w stronę lady.
— Nie mam za grosz silnej woli. — Atherton upił niewielki łyk. — Tak między nami:
moja żona nie może przeboleć, że mogę jeść, ile chcę, i nie tyję.
— A jak się ma pani Atherton?
— U Min wszystko w porządku. Czuwa nad sprzedażą wypieków w szkole. Próbują
zebrać pieniądze na nowe mundury dla orkiestry.
Mice postawiła przed nim talerzyk z pączkiem, więc burmistrz sięgnął po nóż i
widelec. Na kolanach rozłożył równiutko serwetkę.
Cam nie mógł powstrzymać uśmiechu: Atherton nie zhańbi�