15174
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15174 |
Rozszerzenie: |
15174 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15174 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15174 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15174 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Mi|
A PIEKŁEM
ZA HORYZONTEM NATIONAL GEOGRAPHIC
h
Piotr Chmieliński Anna Czerwińska Ryszard Czajkowski
Arkady Radosław Fiedler Krzysztof Hejke
Marek Kamiński Maciej Kuczyński Iwa Momatiuk
Beata Pawlikowska Andrzej Piętowski
Stanisław Szwarc-Bronikowski
Marek Tomalik Monika Witkowska
\
pomysł i opracowanie tekstów
Beata Pawlikowska
Między niebem a piekłem
Wydawnictwo G +J RBA
Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa
Licencjobiorca National Geographic Society
ul. Wynalazek 4, 02-667 Warszawa
tel. (0-22) 640 07 25, 607 02 56 w. 221, 380
fax (0-22) 607 02 61
Sprzedaż wysyłkowa:
Dział Obsługi Klienta, tel. (0-22) 607 02 62
Dystrybucja:
Wydawnictwo LektorKlett Sp. z o.o.
tel. (0-61)849 62 14, 849 62 11
fax (0-61) 849 62 12
Pomysł, opracowanie tekstów, wstęp, sylwetki Autorów i przypisy:
Beata Pawlikowska
Redaktor prowadzący: Katarzyna Duran
Korekta: Ewa Garbowska
Skład i łamanie: UNN Media, Warszawa
Druk: Poligrafia S.A., Kielce
Copyright for the Polish edition branded by National Geographic Society © 2004 National Geographic Society. Ali rights reserved.
Strefa Zero. Niezłomna siła życia © 2004 Copyright for the text by E Chmieliński.
Tahitanki. Opowieść nieco frywolna © 2004 Copyright for the text by R. Czajkowski.
Niebo nad Arna Dabłam. Wszystkie piekła Manasłu © 2004 Copyright for the text by A. Czerwińska.
Krwiożercza skała © 2004 Copyright for the text by A. R. Fiedler.
Niebo pod bombami © 2004 Copyright for the text by К Hejkc.
Wyprawy w głąb siebie © 2004 Copyrihgt for the text by M. Kamiński.
Między pustynią a otchłanią © 2004 Copyright for the text by M. Kuczyński.
Śmierć na Pryor Mountain © 2004 Copyright for the text by I. Momatiuk.
Wstęp. Mój kawałek raju. W Królestwie Żelaznych Much © 2004 Copyright for the text
by B. Pawlikowska. Śladami legendy Jacka Londona © 2004 Copyright for the text by A. Piętowski. Na ścieżkach zadziwień © 2004 Copyright for the text by S. Szwarc-Bronikowski. Lśnienie Shwe Dagon. Białe niebo nad Whitsunday. Piekielne Indie © 2004 Copyright for the text
by M. Tomalik. Raz „piekło", raz „niebo", czyli podróżniczy bilans sytuacji. Horn na trawersie, przed dziobem
Antarktyda. Kili, czyli śniegi Afryki © 2004 Copyright for the text by M. Witkowska.
National Geographic i żółta ramka są zarejstrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society.
ISBN: 83-89019-62-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych,
odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych - również
częściowe - tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
ш
Spis treści
B. Pawlikowska Wstęp 9
E Chmieliński Strefa Zero. Niezłomna siła życia 12
R. Czajkowski Tahitanki. Opowieść nieco frywolna 32
A. Czerwińska Niebo nad Arna Dabłam Wszystkie piekła Manasłu 46 58
A. R. Fiedler Krwiożercza skała 70
K. Hejke Niebo pod bombami 80
M. Kamiński Wyprawy w głąb siebie 100
M. Kuczyński Między pustynią a otchłanią 112
I. Momatiuk Śmierć na Pryor Mountain 134
B. Pawlikowska Mój kawałek raju W Królestwie Żelaznych Much 156 168
A. Piętowski Siadami legendy Jacka Londona 178
S. Szwarc-Bronikowski Na ścieżkach zadziwień 200
M. Tomalik Lśnienie Shwe Dagon Białe niebo Whitsunday Piekielne Indie 224 238 246
M. Witkowska Raz „piekło", raz „niebo", czyłi podróżniczy bilans sytuacji Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda Kili, czyli śniegi Afryki 266 272 290
Wstęp
-Ł. łynęłam statkiem po Amazonce obserwując zmieniający się na brzegu krajobraz. Przez kilka pierwszych dni z wysokości mojego hamaka widziałam białe, garbate krowy szukające cienia na zielonych pastwiskach, potem miejsce gładkiej trawy zajęła rozczochrana dżungla z pnączami zuchwale sięgającymi coraz to nowych połaci nieba.
Ogarnął mnie spokój, jakiego już dawno nie zaznałam. Nie spieszyłam się donikąd, niczego nie musiałam zrobić, nigdzie dotrzeć, o niczym pamiętać. Wszystko stawało się samo, bez mojego świadomego udziału. Jedynym moim czynnym wkładem w rzeczywistość był fakt kupienia biletu na statek, wejścia na jego pokład, rozwieszenia hamaka i położenie się w nim z rękami splecionymi pod głową. Reszta działa się sama.
Pewnego dnia po południu pomiędzy srebrną rzeką a brunatną dżunglą coś zamigotało. Podniosłam się leniwie na łokciu. Przetarłam oczy.
W małym drewnianym czółnie siedział indiański chłopiec, który na widok statku czym prędzej odbił od brzegu i wyruszył na środek rzeki. Za nim pospieszyli dwaj inni, każdy w swojej łódeczce wydłubanej z pnia. Nie mieli szans, żeby nas dogonić, ale wiosłowali z całych sił. Wkrótce statek stał się dla nich nieosiągalnie daleki, więc przestali wiosłować, machając do nas na pożegnanie rękami. Kim byli? Gdzie mieszkali? Skąd się tam wzięli? Jak wyglądało ich życie na co dzień?...
Długo siedzieli w czółnach na środku rzeki, patrząc na oddalający się statek, tak jakby byli więźniami zakotwiczonymi w tej części świata. Potem postawili na swoich łódeczkach małe trójkątne żagle i pozwolili, żeby wiatr popchnął ich z powrotem do brzegu.
Nie dostrzegłam żadnej wioski ani osady. Samotny dom znajdował się pewnie głębiej w dżungli. Ci trzej indiańscy chłopcy mieszkali tu odcięci od reszty świata, nie znając takich pojęć jak sklep, lodówka, muzyka czy telewizor. Jedyną atrakcją był pojawiający się od czasu do czasu dymiący statek, który przepływał jednak zbyt szybko i zbyt daleko, by stał się dla nich osiągalny.
Tak wygląda koniec świata... - pomyślałam. - To miejsce, z którego nie prowadzi dalej żadna droga. Można jedynie próbować powrócić z niego znów do cywilizacji, ale z drugiej strony... Kiedy zazna się tego niebiańskiego spokoju, tajemniczej atmosfery, dziwnego, cierpkiego poczucia szczęścia, które wynika ze świadomości, że dotarło się na skraj rzeczywistości, to człowiek nie ma czasem w ogóle ochoty wracać.
I wtedy przypomniałam sobie wszystkie końce świata, do których zdarzyło mi trafić wcześniej podczas wielu lat podróżowania. Miasteczko na sawannie Rupununi w Gujanie Brytyjskiej... Półwysep na krańcu Kolumbii, gdzie mieszkał tylko wiatr i czarne świnie... Wioska zatopiona w dżungli nad rzeką...
I wtedy uświadomiłam sobie, że końców świata jest wiele. A gdyby tak poprosić znanych polskich podróżników, żeby opisali swoje wyprawy na końce swata?... A potem może jeszcze opisaliby najpiękniejsze i najbardziej piekielne miejsca, do których trafili?... A na koniec podaliby jeszcze garść przepisów kulinarnych z egzotycznych kuchni?...
Zerwałam się z hamaka i zaczęłam notować.
Tak powstał pomysł stworzenia serii książek złożonych z opowieści znanych polskich podróżników. Po powrocie do Polski skontaktowałam się z National Geographic - wydawcą słynnego magazynu, który w tym roku obchodzi piątą rocznicę istnienia na polskim rynku.
Postanowiliśmy wspólnie zaprosić do współpracy polskich autorów: podróżników, odkrywców, dziennikarzy oraz inne „niespokojne dusze". Nie do wszystkich osób udało nam się dotrzeć. Niektórzy byli właśnie w podróży gdzieś na końcu świata, inni - zajęci wcześniejszymi zobowiązaniami. Ostatecznie udało nam się pokonać rozmaite przeszkody i na moje biurko trafiła gruba teczka tekstów, nad którymi pochyliłam się z elektryzującym dreszczem.
Kilka tygodni spędziłam zagłębiając się w kolejne historie, wczuwa-jąc się w myśli ich autorów, dopowiadając to, co im wydawało się tak
oczywiste, że zostało pominięte milczeniem, odnajdując objaśnienia slangowych wyrażeń alpinistycznych, speleologicznych czy geograficznych, wygładzając szorstkości, rozwijając skróty myślowe, a czasem odwrotnie - upraszczając zbyt skomplikowane zdania.
I oto przedstawiamy rezultat - najciekawsze opowieści polskich podróżników, w których opisują lody Alaski i szczyty Himalajów, skwarne bezdroża Afryki, złoto Azji, dzikie mustangi, wielkie miasta w czas wojny i pokoju, smagany wiatrem przylądek Horn oraz tajemniczą dżunglę amazońską... Tytułowe piekło i niebo to najgorsze i najlepsze miejsca, do których zdarzyło im się dotrzeć. Inspirujące, fascynujące przygody, które przeżyli na własnej skórze. Oto niezbity dowód dla wszystkich niezdecydowanych, którzy dotychczas poprzestawali tylko na marzeniach o zrealizowaniu swojej wielkiej wyprawy: jeśli się czegoś bardzo chce, to staje się możliwe, a świat jest otwarty dla podróżników i kryje w sobie mnóstwo niespodzianek.
Życzę, żeby stały się one także Państwa udziałem.
Beata Pawlikowska Manaus - Warszawa, listopad 2003 - styczeń 2004
National Geographic Polska Warszawa, styczeń 2004
Ostatni punkt kontrolny. Przede mną rozciąga się
ogromne kilkumetrowej wysokości gruzowisko.
Dymiące zgliszcza. Plątanina drutów, powyginanych
w najbardziej wymyślne kształty stalowych elementów
konstrukcji, fragmentów betonowych płyt.
To jak obraz wojny, zbombardowanego miasta,
albo po wybuchu bomby atomowej —
do tego nawiązuje nazwa Strefa Zero,
epicentrum pustki, środek pieklą.
Ruiny Wieży nr 1
Piotr Chmieliński
JS^ajakarz, odkrywca, podróżnik, członek The Explorers Club. Dwukrotnie wpisany do Księgi Rekordów Guinessa - za przepłynięcie najgłębszego kanionu świata i za przepłynięcie kajakiem oraz pontonem Amazonki od źródeł do jej ujścia. Spływ największą rzeką świata był tematem jego pierwszego artykułu w Magazynie National Geographic opublikowanego w 1987 roku.
Członek Akademickiego Kłubu Turystyki Kajakowej „Bystrze" przy krakowskiej AGH. Zorganizował wyprawę „Canoandes '19", której cełem było przepłynięcie najtrudniejszych i niezdobytych wcześniej rzek w obu Amerykach. Dwa lata później dokonał spływu kanionem rzeki Сока, dwukrotnie głębszym od słynnego kanionu Colorado.
Piotr Chmieliński od wielu łat mieszka w Stanach Zjednoczonych, gdzie prowadzi firmę badającą zanieczyszczenie środowiska naturalnego. Brał udział w pracach badawczych w Strefie Zero w Nowym Jorku po ataku terrorystycznym Tl września 2001 roku.
Ma jasne, czyste niebieskie oczy, z których bije uczciwość i siła woli. Spotkałam się z nim kilkakrotnie, także przy okazji wywiadu dla Radia Zet; zawsze mówił spokojnie, bez pośpiechu, tak jakby próbując najbardziej precyzyjnie wyrazić swoje myśli. Odniosłam przy tym wrażenie, że chociaż jest skłonny do szalonych przedsięwzięć, to zawsze i w każdej sytuacji można na nim polegać bez cienia wahania. Bardzo mi zaimponował.
Strefa Zero. Niezłomna silą życia
Waszyngton, 11 września 2001
Ręce mi drżą, nerwowo naciskam przyciski pilota szukając w telewizji kanału CNN. Jadąc do pracy samochodem usłyszałem w radio, że w jedną z wież World Trade Center uderzył samolot, w budynku wybuchł pożar. Nie wiem co się dzieje.
Z wieży północnej rzeczywiście wydobywa się dym. Samolot utknął gdzieś w środku i płonie. Ludzie... Wszyscy w biurze stoimy wpatrzeni w telewizor. „O mój Boże!" - to chyba wspólny okrzyk, jaki wydał z siebie w tej jednej chwili cały swat. Drugi, właśnie nadlatujący samolot wbija się w wieżę południową, z oparów dymu spowijających górne piętra obu budynków bucha ogień, z okien wyskakują odcięci od wyjścia ludzie. Oniemiałem. W ciszy patrzymy na płonące jak pochodnie drapacze chmur i na tragedię rozgrywającą się niemal na naszych oczach. Wtem górna część wieży, która jako druga została uszkodzona dziwnie się przechyla, odrywa od całości i... bliźniacze wieże runęły w dół. A przecież miały być niezniszczalne...
Niezniszczalne... z takim przekonaniem wyjeżdżałem z Nowego Jorku 8 lat temu, po kilku tygodniach pracy przy odbudowie jednego z uszkodzonych budynków World Trade Center. Dramat, którego stałem się świadkiem umocnił mnie w przekonaniu, że ta niezwykła moc i wola życia, które każą się podnieść z największej tragedii i trwać dalej, są niezniszczalne. Niezniszczalne były też te pnące się nad Manhattanem bliźniacze giganty. Myślałem wtedy, że nie wiem jakiej trzeba determinacji i jakiej siły, żeby te kolosy powalić...
16 I Piotr Chmieliński
Nowy Jork, 26 lutego 1993 roku
Przyrządy pomiarowe już prawie spakowane, jeszcze tylko walizka z kilkoma drobiazgami czeka na domknięcie i jestem gotów do wyjazdu na lotnisko i powrót do domu. Szybko minęły te dwa tygodnie spędzone w Nowym Jorku. Badania, które prowadziłem w hotelu przy Lexington Avenue, dotyczące skażeń toksycznych i chemicznych powstałych po pożarze, pochłonęły mnie całkowicie. Pomiary, pobór próbek powietrza, ich wysyłka do laboratorium, analiza wyników, konsultacje, spotkania z właścicielami budynku, którzy zatrudnili tu naszą firmę, HP Environmental, i doradzanie, jak pozbyć się zanieczyszczenia, jak chronić przed nimi przebywających w budynku ludzi. W międzyczasie kilkanaście połączeń telefonicznych z naszym biurem w Waszyngtonie, by poustawiać tam pracę i nie zaniedbywać bieżących spraw; Tak dzień za dniem.
Może w Waszyngtonie też pada śnieg, jak tu? Znowu dzwoni telefon. Drżący głos w słuchawce, przedstawia się jako przedstawiciel New York/New Jersey Port Authority i prosi, bym -jeśli to możliwe - zgłosił się w centrum kryzysowym przy World Trade Center. Centrum kryzysowe? Tragedia? Te złowieszcze słowa ciągle brzmią mi w uszach po skończonej rozmowę. Jaka tragedia?
W taksówce słucham wiadomości: w podziemiach wieży numer 1 World Trade Center wybuchła bomba.
Już z daleka widać i czuć dym. Gwar tego tętniącego swoją zwyczajną codziennością miasta rozdziera dobiegające z różnych części Nowego Jorku wycie syren karetek pogotowia, wozów strażackich, policyjnych zmierzających w jednym kierunku, do WTC. Ryk syren jest właściwie naturalnym odgłosem Manhattanu, ale nie ten. Ten jest przerażający. Przed kompleksem budynków Światowego Centrum Handlu ogromne zamieszanie. Z częściowo palącego się wieżowca wybiegają ludzie, osmaleni ogniem, pokryci kurzem, kaszlący od gryzącego w gardłach dymu, niektórzy w samych tylko koszulach - pewnie nie czują nawet zimna. Podchodzą do nich sanitariusze, otulają kocami, próbują uspokoić. W ich oczach widzę przerażenie, próbują nieskładnie opowiedzieć o tym, co działo się wewnątrz, jeszcze nie do końca wiedzą, że im się udało. Wydają się tacy bezbronni.
Wiem już, że cała pierwsza część kondygnacji wieży północnej uległa poważnemu uszkodzeniu. Na razie widzę tylko powybijane szyby, rozbite szkło leży wszędzie dookoła. Docieram wreszcie do centrum
Strefa Zero. Niezłomna silą życia
kryzysowego, gdzie rozdzielane są zadania do wykonania. Moja firma jest odpowiedzialna za zbadanie stopnia zanieczyszczenia środowiska wewnątrz budynku, przygotowanie instrukcji, jak grupy ratownicze mają postępować, by uniknąć ewentualnych skutków zdrowotnych tego skażenia i w dalszej części, opracowanie procedury oczyszczania całego budynku i odbudowywania zniszczonego wycinka. Muszę ściągnąć z Waszyngtonu kilka osób zajmujących się badaniami technicznymi w naszym przedsiębiorstwie. O 23 wchodzimy do środka.
Wędrując z przyrządami pomiarowymi po budynku docieram do epicentrum wybuchu, na pierwszym piętrze pod ziemią, stanowiącego część parkingową. Bomba wyrwała tu ogromny otwór o średnicy około 30-50 metrów, dwie kondygnacje do góry i cztery kondygnacje w. dół. Gdzieniegdzie, na metalowych wzmocnieniach wiszą samochody, bądź ich fragmenty. Z krateru ciągle wydobywa się dym.
Eksplozja i będący jej następstwem pożar zniszczyły hol przy głównym wejściu do wieży północnej i pierwsze piętro. Reszta budynku pozostała nienaruszona. A co najważniejsze nienaruszona została jego główna konstrukcja. Nie draśnięte nawet nośne kolumny uchroniły giganta przed zawaleniem się. Nie chcę myśleć, co by się stało, gdybyjeden z filarów bocznych - które były celem terrorystów - został zburzony
W ciągu dwóch miesięcy zniszczone wybuchem bomby części wieżowca nr 1 WTC zostały odbudowane, pył rozniesiony po całym budynku, aż do 110 piętra - wyczyszczony, okopcone, czarne ściany -odnowione. Otwarto biura, powrócili pracownicy, turyści. Zycie wróciło do swego normalnego trybu. Na placu przed bliźniaczymi wieżami stanął pomnik dla uczczenia pamięci tragicznych wydarzeń i tragicznej śmierci ofiar eksplozji z lutego 1993 roku.
Nowy Jork, 18 września 2001
W powietrzu unosi się dym i specyficzny kwaśny zapach spalenizny, kurzu i pyłu. Przechodzę przez pierwszy punkt kontrolny przy ulicy Canal, jakieś 2-3 km od Strefy. Tu nie można się przemieszczać inaczej niż na własnych nogach. Jak tu pusto i dziwnie cicho. Ta część Dolnego Manhattanu przypomina wymarłe, opuszczone i zapomniane miasto. Im bliźęi celu, tym bardziej przygnębiające wrażenie, tym większy niepo-yMJsSjMtfcWiżej celu, tym więcej pyłu wszędzie. Budynki, okna, balkony /£> obl^ionjV>yłem. Na wszystkich samochodach, drogach, chodnikach
& C> I
Piotr Chmieliński
kilku-, kilkunastocentymetrowa warstwa sproszkowanego gruzu. I porozrzucane papiery, cała masa papieru zwisającego z gzymsów, fruwającego na wietrze, szeleszczącego pod butami. Wszystko przybrało barwę szaroburą. Idąc opustoszałymi ulicami, a właściwie brnąc w tym kurzu i pyle, dochodzę, dwie, może trzy przecznice od Strefy Zero. Uderzający widok. Zamiast dwóch imponujących, przytłaczających swą wielkością wieżowców, zatrważająca pustka. I zwisające stalowe kikuty, resztki z zewnętrznej konstrukcji budynków. Stoję kilka minut na rogu ulic ogarnięty jakąś dziwną niemocą, nie pozwalającą się poruszyć, zrobić następnego kroku. Trudno mi zebrać myśli, które kłębią się i próbują ogarnąć tę grozę, bezsilność, strach, unoszące się nad tym tak okrutnie okaleczonym miejscem. Dalej będzie jeszcze gorzej.
Ostatni punkt kontrolny. Przede mną rozciąga się ogromne kilkume-* trowej wysokości gruzowisko. Dymiące zgliszcza. Plątanina drutów, powyginanych w najbardziej wymyślne kształty stalowych elementów konstrukcji, fragmentów betonowych płyt. To jak obraz wojny, zbombardowanego miasta, albo po wybuchu bomby atomowej - do tego nawiązuje nazwa „Strefa Zero", epicentrum pustki, środek piekła. To tak, jakby w tym miejscu nastąpił koniec świata. Najbardziej przerażająca i przejmująca jest myśl, że pod tymi zwałami gruzu są ludzie. Kawałki ubrań, buty, kolorowy szal, pojawiające się gdzieś wśród ruin, bezlitośnie przypominają o ich milczącej obecności.
Niektóre w niewielkim stopniu zachowane budowle wyglądają jak złamane, naderwane, nadpalone. Tyle zostało z siedmiu wspaniałych budynków World Trade Center.
Członkowie ekipy budowlanej zajmującej się odgruzowywaniem Strefy Zero tłoczą się wokół wyłaniającego się z ruin, połyskującego w słońcu złotego globu. Aż dziw, że niszcząca siła, której poddały się kolosy, uszkodziła go tylko w połowie. Pamiętam, jak czasami, podczas prac w 1993 roku, siadałem na obrzeżach fontanny, na środku której znajdował się glob, jadłem lunch i obserwowałem ludzi przechadzających się po placu, turystów zafascynowanych potęgą tego miejsca. Tutaj więc jest... było centrum kompleksu WTC.
Ratownicy w ruinach Wieży nr 1. »
20 I Piotr Chmieliński
Obchodzę Strefę dookoła. Podchodzę od strony zachodniej w okolice Światowego Centrum Finansowego. Okopcone budynki straszą powybijanymi oknami i wyrwami w ścianach spowodowanymi przez spadające elementy zawalających się obok wieżowców. Tam, gdzie stał 22-piętrowy hotel Marriott została tylko pusta, płaska powierzchnia.
Zapada zmierzch, gdy docieram do wysokiej, może na 8 pięter ściany. Poszarpana, nadpalona, wydaje się taka cienka i niestabilna. Aż dziw, że jeszcze stoi. To fragment wieży północnej. W tej narastającej ciemności nabiera grozy. To wszystko, co widzę, wydaje mi się nieprawdopodobne, jak koszmarny sen, z którego nie mogę się obudzić. Trochę bardziej na prawo stoi druga samotna ściana, wyrzeźbiona na kształt ruin rzymskiego Koloseum. Zadziwiające i makabryczne podobieństwo. Zapalają się światła, rozjaśniając arenę tego amfiteatru, na której rozgrywa się pełne bólu, rozpaczy i zwątpienia widowisko. Z daleka widzę małe poruszające się punkciki, trudno je rozpoznać, ale wiem, że to grupy ratowników ciągle szukających żywych ludzi.
Wraz z wieżami WTC zawaliło się moje poczucie niezniszczalności tego miejsca, które wyniosłem stąd 8 lat wcześniej. Okazało się, że tak niewiele trzeba było, aby zrujnować ten amerykański symbol potęgi, mocy i trwałości. I pogrzebać wjego gruzach tysiące ludzkich istnień. Moja wędrówka po zgliszczach Strefy Zero kazała mi znowu pomyśleć o nie-przewidywalności naszego losu, jego nieoczekiwanych zwrotach, tragicznych i nieodwracalnych. Zniknęło gdzieś to moje poczucie pewności, że nic złego się nie stanie. Zawsze powtarzałem sobie i innym: „Nie ma się co zastanawiać, nad tym co będzie. I tak nic z tym nie zrobisz". A teraz patrząc na ogrom tych zniszczeń i ten dramat, który staje się coraz bardziej moim udziałem, to ostatnie zdanie napawa mnie lękiem, ogarniającym poczuciem bezsilności i beznadziejności.
Wieczorem już w hotelu, raz po raz dzwoni telefon. Każdy chce usłyszeć, jak to piekło naprawdę wygląda. Nie umiem wyczerpująco opowiedzieć. „Jest strasznie" - powtarzam.
Wczesny ranek. Pakuję przyrządy pomiarowe i ruszam do pracy. Nie opuszcza mnie jednak wczorajsze zwątpienie i pytanie, czy to co robię, ma jakieś znaczenie. Czy warto się starać? Przecież taki kruchy i ulotny jest ten nasz świat. Tak łatwo można go zniszczyć. Wystarczy moment, żeby to, co z takim mozołem budowaliśmy, zostało zburzone i zniweczone.
■.
s 11\ Ł
Pamiętam, jak siadywałem na obrzeżach fontanny, na środku której znajdował się glob... Tutaj było centrum kompleksu WTC. ■
Idąc zapylonymi ulicami „wymarłego miasta" obmyślam plan dzisiejszych pomiarów. Staram się skupić wyłącznie na pracy, którą mam wykonać i dla której tutaj jestem. Chcę odsunąć od siebie wszystkie inne myśli. Docieram na miejsce, wyjmuję mierniki, przygotowuję pojemniki do pobrania próbek pyłu i powietrza. Nagle spostrzegam jakieś poruszenie wśród strażaków pracujących na gruzowym wzniesieniu nieopodal mnie. Znaleźli kogoś! Klęczą na kolanach i w pośpiechu wyciągają jakieś połamane stalowe pręty, kawał metalowej blachy. Kiedy do nich podchodzę słyszę tylko ich przyspieszone oddechy i trzask odrzucanego żelastwa. Nikt nic nie mówi. Rękami odgarniają pył i gruz, coraz bardziej nerwowo, coraz bardziej niecierpliwie ze świadomością, że liczy się każda sekunda. Z napięciem wyczekujemy. W myśli powtarzam, jak modlitwę słowa „Zyj, proszę, żyj". Zastygła w niemym krzyku twarz wyłania się z otchłani gruzowiska... Moja prośba się nie spełniła...
22 I Piotr Chmieliński
Strażacy, policjanci, żołnierze i wolontariusze nie przestają kopać i szukać. Z niesłabnącą energią i zapałem własnoręcznie odsypują całe zwały gruzu. Może jeszcze ktoś czeka na nich, ktoś żywy, uwięziony w korytarzach pod zawalonymi budynkami. „Jeśli uda się uratować choć jedną osobę, to warto dać z siebie wszystko" - twierdzą zgodnie. Nie pozwalają na użycie koparek i dźwigów, żeby nie zranić kogoś, kto utknął w ruinach.
Widzę ich oczy pełne ufności i nieprzejednanej wiary, że się uda. Nie poddają się. Jest w ludziach niesamowita siła każąca nie rezygnować, podnieść się i iść naprzód. Znowu dostrzegam sens w tym, co robię, co my wszyscy robimy. Jestem tu po to, żeby pomóc pracującym w Strefie ludziom, żeby powiedzieć, jak uchronić się przed szkodliwymi czynnikami, które uwolnione podczas zawalenia się budynków przedostały się do powietrza i są groźne dla zdrowia. Jestem im potrzebny.
Szanse na znalezienie kogoś żywego maleją z dnia na dzień. Wspólnie zastanawiamy się, gdzie w podziemiach budynków mogą być miejsca, które nie zawaliły się tworząc coś w rodzaju komory. To może być stacja metra lub parkingi, których większa podziemna część wykraczała poza obręb konstrukcji obydwu wieżowców. Tam mogą być żywi ludzie. Byle jak najszybciej tam dotrzeć.
Ekipom ratowniczym towarzyszą psy. Każde ich szczeknięcie budzi nadzieję. Na próżno. Znowu szczekają. Strażacy wyciągają z gruzu... mocniej wciągam powietrze... straszliwy widok... kawałek nogi i but. Najczęściej znajdowane są tylko części ciał. Pakująją do jednego ze specjalnie przygotowanych pojemników, opisują, gdzie została znaleziona. Podjeżdża karetka i zabiera zabezpieczony organ do badania.
Patrząc na tę rutyn ową już procedurę, zastanawiam się kim był człowiek, który poniósł tak okrutną śmierć w ruinach WTC. Jak tam trafił? Może był przypadkowym przechodniem? Może turystą, który chciał na Nowy Jork popatrzeć z najwyższego w mieście punktu? A może jest to ktoś, kogo znam... znałem. Wyobrażam sobie rozpacz jego bliskich, żyjących nadal w poczuciu niepewności, pewnie rozdartych pomiędzy nadzieją i złudzeniami, że jeszcze wróci, a świadomością, że to chyba niemożliwe .Ja to już wiem...
Niezwykła determinacja strażaków w poszukiwaniu zaginionych w ruinach udziela się wszystkim dookoła. Wędrując po zgliszczach, odruchowo mocniej wytężam wzrok. Czasem wydaje mi się, że kogoś
Strefa Zero. Niezłomna siła życia I 23
widzę. Złudzenie. To tylko kawałek metalu ułożył się w kształt przypominający ludzką twarz. Nie, to ja tak bardzo chcę zobaczyć tę ludzką twarz, że widzę ją w błyszczącym w słońcu odłamku.
Nad Nowym Jorkiem zapada noc. Tutaj, w Strefie Zero, nikt nie zwraca na to uwagi. Praca toczy się dalej swoim trybem. Moja także.
Wchodzę do Hotelu Hilton Millennium, tuż obok miejsca, gdzie jeszcze niedawno stały wieżowce. 8 lat temu, po pierwszym ataku na WTC, mieszkałem tu przez kilka tygodni. Budynek, o dziwo, ocalał. Trochę nadpalony, okopcony, z powybijanymi szybami w oknach, ze śladami po spadających stalowych elementach rozpadających się obok budynków, ale stoi. W lobby panuje nienaturalna, głucha cisza. Wieczorny mrok potęguje zatrważający wygląd pomieszczenia. Podmuch, jaki towarzyszył zawaleniu drapaczy chmur, zniszczył tutaj wszystko. Komputery, krzesła, fotele, stoliki potłuczone i porozwalane wszędzie, przysypane są grubą warstwą pyłu. Dotykam ręką tego kożucha, a on faluje jak woda. Każdy mój krok wzbija jego cząstki do góry, tworząc jakby tańczącą w powietrzu mgłę.
Na pierwszym piętrze otwarte na oścież drzwi zapraszają do wejścia do sali konferencyjnej. Na oparciach krzeseł wiszą marynarki, na podłużnym stole porozkładane kartki z jakimiś notatkami, notesy, długopisy, kubki z kawą. U szczytu stołu stoi czarna skórzana aktówka -należała chyba do prowadzącego spotkanie. Sterta kurzu i pyłu. Na tablicy odręczny napis: „Chyba powinniśmy stąd wyjść". Zycie tutaj zamarło, zastygło w bezruchu. Czuję się trochę jak intruz, zakłócający spokój i ciszę tego miejsca, które wjakiś dziwny przejmujący sposób skłania do zadumy.
Idę schodami do góry. Porozrzucane buty znaczą trasę ucieczki ludzi, których katastrofa tu zastała. Przed oczami mam obraz strachu, paniki i pośpiechu, jakie pewnie towarzyszyły uciekającym - kolejny stopień, kolejna sekunda, i jedna myśl: zdążyć. Szalony wyścig z czasem i tragedią. Zatrzymuję się gdzieś pomiędzy 20 a 30 piętrem. Na korytarzu porzucone części garderoby i znowu buty, szczególnie przed wejściem do windy. Wchodzę do kilku pokoi. Mam wrażenie, że ich lokatorzy wybiegli stąd przed chwilą, mam wrażenie, że czuję jeszcze ich obecność, zapach perfum - to tylko wrażenie, dookoła przecież czuć tylko swąd spalenizny. Porozrzucane przedmioty, ubrania, walizki. Widać próbowali naprędce spakować kilka najważniejszych, najcenniejszych rzeczy.
Piotr Chmieliński
Co wybrać? Co jest najcenniejsze? W tym wypadku tylko jedno - życie. Porzucone w biegu torby, torebki, teczki wskazują, że to właśnie wybrali.
W głowie kołacze tylko jedna myśl - czy zdążyli?
Wspinam się dalej zakurzoną klatką schodową. Docieram na ostatnie, 56 piętro. Z góry spoglądam na to, co pozostało z tych moich „niezniszczalnych" kolosów. Kilka pagórków gruzu, poskręcanych stalowych prętów. Zbiorowa mogiła tylu niespełnionych marzeń i obietnic, niezrealizowanych planów, niewypowiedzianych słów. I nieoczekiwanie przerwanych istnień, zamkniętych w śmiertelnej pułapce, którym dane było nie wiedzieć czemu poznać przedsmak piekła. Piekła, o jakim boję się myśleć, a jednak myślę nieustannie. Co się działo tam w środku, kiedy samolotyjeden po drugim wbijały się w budynki? Przerażenie, histeria, krzyk. To już tutaj raz widziałem. Jakie myśli towarzyszyły tym setkom ludzi zbiegającym po schodach w panicznej ucieczce przed przeznaczeniem? Budynki runęły na ziemię tak szybko, że ci, którzy w nich utknęli, chyba nie zdążyli nawet pomyśleć, że to już koniec.
Następnego dnia mam dokonać pomiarów w epicentrum wybuchu, w miejscach jeszcze nie zabezpieczonych. Tam, gdzie nie można dotrzeć inaczej niż za pomocą dźwigu. Ogromna maszyna unosi mnie na platformie i przenosi w sam środek ciągle dymiących zgliszcz. Z wysokości 10 metrów te splątane druty, metalowe kolumny, pocięte i powyginane płyty przypominają mi kłębowisko wijących się węży. Zataczając koło mam pełny obraz tego ogromu zniszczenia, siły rażenia, która z taką łatwością, jakby to były zamki z piasku, zburzyła jedne z najsolidniejszych konstrukcji i budowli świata.
Wszędzie, gdzie tylko da się dotrzeć pracują ekipy ratowników. Setki ludzi którzy na tle tego wielkiego gruzowiska wyglądają jak maleńkie poruszające się punkciki. Ludzi, którzy jeszcze się nie poddali. Nadal ręcznie odgruzowywują poszczególne części zwaliska. Pracujące dźwigi i koparki oznaczają, że ratownicy już to miejsce przeszukali. Oczyszczanie tej plątaniny stalowych belek wymaga niezwykłej dokładności - wyciągnięcie niewłaściwego elementu może spowodować kolejne osunięcie i kolejną tragedię.
Nocne zdjęcie z hotelu Hilton Millennium.
26 I Piotr Chmieliński
Schodzę z platformy, żeby zbadać jaki rodzaj zanieczyszczeń wydobywa się ze środka gruzowiska. Wydaje mi się, że właśnie stąpam po ruinach wieży południowej. Czuję się trochę nieswojo przemieszczając się w tych raz gęstniejących, to znowu rzednących kłębach dymu. Wydobywające się ze zgliszcz smugi tworzą taką niesamowitą, trochę tajemniczą, groźną atmosferę, jakby za chwilę miało się wydarzyć coś niezwykłego.
Parzą mnie stopy! Mimo solidnej, grubej skórzano-metalowej podeszwy w butach, coraz bardziej wyczuwam gorąco. Wewnątrz tego usypiska, choć minęło już kilkanaście dni od katastrofy, ciągle jeszcze się pali. Ten ogień pojawia się najczęściej podczas odgruzowywania - wyjmowane z gruzowiska elementy umożliwiają dopływ powietrza do środka, a wtedy każdy najmniejszy podmuch roznieca płomienie na nowo.
Uciekam z powrotem na platformę.
Ekipy ratownicze i oczyszczające Strefę Zero przechodzą z miejsca na miejsce w imponującym tempie. Jeszcze niedawno byli nieopodal wejścia, teraz są już prawie bezpośrednio na ruinach drapaczy chmur. Inżynierowie budowlani są pełni obaw, gdy prace zbliżają się do pozostałego z wieży numer 2 szkieletu zewnętrznej fasady. Wszyscy i tak są zdziwieni, że ten fragment jeszcze się trzyma, wyglądajakby mógł go powalić trochę silniejszy powiew wiatru. Zapada decyzja o jego zburzeniu. Wydaje się, że nie ma prostszej rzeczy do wykonania. Kilka dźwigów, kilka godzin pracy i zagrożenie przestanie istnieć.
Prace trwają już drugi dzień. Ta delikatna, jak się zdawało konstrukcja, jest nie do pokonania. Nieporuszona w zadziwiający sposób przypomina nam o dawnej solidności i nienaruszalności tego, co poddało się atakom terrorystów 11 września. Coś jednak pozostało z tej niezniszczalności. Trochę nam szkoda, kiedy wreszcie ten ostatni bastion pada.
Po kilku dniach zaczynamy prowadzić pomiary i badania w budynkach znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie epicentrum, przede wszystkim w World Financial Center. Tutaj też czuć jeszcze niemą obecność ludzi, którzy 11 września rano, jak każdego dnia, przyszli do pracy, zaczęli rozkładać swoje notesy, włączać komputery, parzyć kawę. Zastanawiam się, co się tu działo w chwili katastrofy. Kiedy ucichł gwar rozmów? Z okna na pewno widać było, jak samolot uderza w jedną z wież, jak wybucha pożar. Na tablicy stojącej w rogu
Strefa Zero. Niezłomna siła życia
pomieszczenia ciągle widnieje napisane korowym flamastrem pytanie: „Co się dzieje?"
W biurowcu już pracują ekipy zajmujące się oczyszczaniem. Po wejściu do tego 60 - 70-piętrowego budynku, w którym zalegają metrowe, czasem nawet dwumetrowe zaspy pyłu i gruzu, wydaje mi się, że niemożliwe jest odkopać się z nich. Rozglądam się po ogromnej sali, gdzie musiało pracować ponad 50 osób. Monitory komputerów oblepione pyłem i szczątkami papieru. Papiery walają się zresztą wszędzie, zmiecione z biurek zalegają każde przejście między szeregami stanowisk pracy. Segregatory porozrzucane po podłodze. Niemal na każdym biurku stoi kubek z niedopitą kawą, chaotycznie porozrzucane kartki z notatkami, torebki, teczki, odłożona słuchawka telefonu. Na obudowie jednego z monitorów tkwi zdjęcie dziewczyny. Jak się uchroniło przed tym niszczącym podmuchem? Wszystko szare od kurzu. Na podłodze szkło z rozbitych okien. Ile czasu potrzeba, żeby do tych pomieszczeń znowu wróciło życie? Ze zdumieniem obserwowałem, jak każdego dnia stopniowo znikały zwały kurzu i pyłu, a pomieszczenia wracały do swego dawnego wyglądu.
W hotelu, w którym się zatrzymałem, w Chinatown, czeka na mnie plik faksów. Codziennie przychodzą coraz to nowe wyniki analiz próbek pobranych w Strefie Zero i okolicznych budynkach. I bez laboratoryjnych badań wiedziałem, występowania jakich substancji powinniśmy się spodziewać po zburzeniu WTC. Ołów i azbest to główne zagrożenia, do tego jeszcze inne produkty spalania, powstałe w czasie pożaru. Już pierwsze wyniki badań laboratoryjnych wykazywały szczególnie wysokie stężenia pyłków azbestu w powietrzu. Wyższe niż pokazywały rezultaty innych firm, głównie rządowych. Ale zarówno nasze badania, jak i pozostałych przedsiębiorstw były nieprecyzyjne z jednej przyczyny - dotychczas nie wzięliśmy pod uwagę faktu, iż oba budynki spadały na ziemię z tak dużą siłą, że większość materiałów budowlanych została po prostu sproszkowana. Stąd takie ilości pyłu. A w nim mniejsze niż normalnie cząstki substancji szkodliwych, przede wszystkim azbestu, którego obecność w powietrzu ma szczególnie zgubny wpływ na układ oddechowy człowieka i powstawanie chorób nowotworowych. Stosowanie do jego pomiarów standardowych metod analiz i standardowych norm powodowało, że otrzymywane wyniki były negatywne, czyli, że wszystko było w porządku.
Strefa Zero. Niezłomna sita życia
Użyliśmy bardziej precyzyjnej metody analiz laboratoryjnych i norm stosowanych przy badaniu cząstek mniejszych niż standardowe.
Przeglądam przesłane z naszego waszyngtońskiego laboratorium wyniki i robi mi się coraz bardziej gorąco. Samo zawalenie się WTC to jeszcze nie koniec dramatu. Jego skutki zaczynają przybierać teraz inny wymiar. Czytam liczby sprawdzam jeszcze raz i jeszcze raz, ale nie ma wątpliwości - ta bardziej precyzyjna metoda wykazała, iż w pobranych próbkach azbest występuje w ilościach ponadnormatywnych i w niespotykanej postaci - zamiast splecionych wiązek całego azbestu sproszkowane maleńkie drobinki jego włókien. Nasze wnioski zaskakują większość ekspertów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo i zdrowie ludzi pracujących w Strefie Zero i w okolicznych budynkach. Wywołują sporo kontrowersji. Ale mają ogromne znaczenie dla tych, którzy spędzają kilkanaście godzin każdego dnia w polu zanieczyszczenia i których nasze informacje skłaniają ich do większej dbałości o własne bezpieczeństwo, do noszenia masek zabezpieczających drogi oddechowe, które dotychczas luźno zwisały zawieszone na szyjach i unikania tym samym wdychania tej niezmiernej ilości skażonego pyłu.
Powoli zaczynam przyzwyczajać się do widoku ruin, do atmosfery tragedii, która się tu rozegrała. W pierwszych dniach pobytu w Strefie Zero myślałem, że każdej godzinie tutaj spędzonej towarzyszyć będzie szok, przerażenie i myśli o dramacie, który przeżyli zarówno ci, którym dane było się stąd wydostać, jak i ci, dla których poranek 11 września 2001 roku był ostatnim porankiem. Wydawało mi się, że jest to tak straszna sytuacja, że nie można się z nią oswoić. A jednak można. Jestem zaskoczony, że potrafię się tak znieczulić. Odkrywam to któregoś dnia, kiedy do Strefy Zero wchodzi ze mną dziennikarz National Geographic, przygotowujący artykuł dotyczący mojej działalności eksploracyjnej na tle działalności zawodowej. Marc, urodzony nowojorczyk, zatrzymuje się widząc otwartą przestrzeń ruin i... nie potrafi zrobić następnego kroku, jak ja kilkanaście dni temu. Patrzę na niego i przypominam sobie swoją reakcję na ten widok. Była podobna.
Przebywając w Strefie po kilkanaście godzin dziennie coraz bardziej traktujemy swoją obecność tam jako pracę.
ЗО І Piotr Chmieliński
- Marc, chodźmy dalej - mówię.
Patrzy na mnie oszołomiony, niedowierzający, próbuje coś powiedzieć, ale nie może wydobyć głosu. Jest jak sparaliżowany. Prowadzę go, a właściwie ciągnę jakiś czas, nim przychodzi trochę do siebie.
Przebywając w Strefie po kilkanaście godzin dziennie coraz bardziej traktujemy swoją obecność tam jako pracę, którą mamy do wykonania. Gdzie podziała się nasza wrażliwość? Zadziwiające jest to przechodzenie do normalności, mimo że ogrom nieszczęścia ciągle jest wyczuwalny, ciągle jest obecny. Strażacy odczuwają to podobnie. Są tutaj niemal od początku, weszli na teren zwaliska kilkanaście godzin po katastrofie. „Przyzwyczajenie się do tego widoku to najlepszy sposób, żeby przetrwać. Inaczej byśmy zwariowali - mówią. Poza tym mamy cel, mamy misję do spełnienia. Tak, jak i ty. Dlatego trzeba odrzucić rozpacz i powstać na nowo".
Jedno jest pewne, przeżycia i uczucia wywołane okrucieństwem dramatu World Trade Center i doznane tutaj w Strefie Zero zawsze będą tkwić gdzieś głęboko we mnie, w nas. Choć coraz trudniej je odtworzyć, nazwać, to i tak ich „NIGDY NIE ZAPOMNIMY', powtarzając za napisem na transparencie zawieszonym na jednym z budynków World Financial Center sąsiadującym kiedyś z najsłynniejszymi wieżowcami świata.
Z dnia na dzień ulica Canal staje się już nie tylko granicą dzielącą Nowy Jork od Strefy Zero, a coraz bardziej granicą pomiędzy odizolowanym światem tragedii i bólu, a światem zwyczajnym, światem wewnętrznym i światem zewnętrznym. Po 18-20 godzinach spędzonych wśród ruin i zgliszcz, przejście ostatniego punktu kontrolnego i wejście do „normalnego" świata wydaje mi się abstrakcją. Jestem tak przesiąknięty atmosferą nieszczęścia, że trudno mi uwierzyć, że poza Strefą życie może toczyć się w swój zwyczajny sposób. Te pierwsze tygodnie po zburzeniu WTC powodują zadziwiające dla Nowego Jorku wyciszenie, zatrzymanie. Dramat, który rozegrał się tak blisko zrodził niezwykłą więź między ludźmi, zniknęła gdzieś ta słynna nowojorska obojętność. Jej miejsce zajęła serdeczność, współczucie i solidarność jednocząca wszystkich, których tragedia poruszyła. Zamiast codziennej gonitwy pojawiła się refleksja i zaduma i chęć niesienia pomocy. Nieraz mi się zdarzało, że jadąc taksówką w kierunku Strefy Zero, kierowca - bez względu, czy był Amerykaninem, Hindusem czy Arabem, po zobaczeniu identyfikatora z napisem:
Strefa Zero. Niezłomna siła życia I 3
„World Trade Center Emergency" nie pozwalał sobie zapłacić - to niepodobne do nowojorskich taksówkarzy. Nowy Jork stał się bardziej ludzki, na krótki czas, ale jednak.
Idę kolorowo oświetlonymi ulicami Chinatown, czuję się, jakbym wrócił z dalekiej podróży. Oglądam miasto, jakbym widział je pierwszy raz.
Słyszę muzykę dobiegającą z okna na piętrze - to cotygodniowy kurs tańca salsy. Zatrzymuję się, patrzę na ludzi mozolnie ćwiczących giętkie latynoskie ruchy, śmiejących się z własnej niezdarności. Dawno nie słyszałem śmiechu. Na straganie z owocami niedaleko hotelu, w którym mieszkam, kupuję winogrona. Przepadam za winogronami. Z pietyzmem niosę torebkę, w którą są zapakowane. Pachną i kojarzą się z normalnością, a ja chcę się nią choć przez chwilę nacieszyć.
Mijam chińskie i włoskie knajpki, nastrojowo oświetlone, ze świeczkami na stolikach. Mimowolnie porównuję nasze obnośne „restauracje" w Strefie, dostarczające nam gorącą zupę. Spoglądam na ludzi. Jakaś para z zaciekawieniem przygląda mi się przez szybę - nic dziwnego, jestem cały zakurzony, trudno dopatrzyć się koloru mojej niebieskiej koszuli i granatowych roboczych spodniach, do tego biały kask i wielka torba z przyrządami.
W oddali rzęsiście oświetlony Manhattan, wieżowce, Empire State Building, wieża Chryslera. Wrócił dawny ruch na ulicach. Ludzie starają się żyć normalnie, bo trzeba żyć, bo chcą żyć. Bo niezłomna jest siła życia.
Wyspy przypominały raj, gdyż było tu
pod dostatkiem jarzyn, owoców,
a nawet słodkiej wody. Można tu było
wyleczyć szkorbut i zaleczyć rany psychiczne
wynikające z odosobnienia podczas długiej,
trwającej kilka lat podróży,
odpocząć w cieniu palm, napełnić żołądek
i nie tylko podziwiać piękne Tahitanki.
Rdzeń wygasłego wulkanu wznoszącego się nad Moorea.
Ryszard Czajkowski
Z wykształcenia fizyk, z zamiłowania -filmowiec i podróżnik, który z kamerą przemierzył wszystkie kontynenty. Swoje fidmy przez wiełe łat pokazywał w programie telewizyjnym „Przez łady i morza".
Na pierwszą poważną wyprawę wyruszył w 1965 roku - siedemnaście miesięcy spędził wtedy na Antarktydzie. Brał udział w siedmiu wyprawach na Spitsbergen, przejechał skuterem śnieżnym przez Laponię i popłynął kajakiem do źródeł Nilu.
Jego imieniem nazwano górę „Czajkowski Needłe" na Antarktydzie. Członek prestiżowego The Explorers Club.
Z wyglądu przypomina wilka morskiego - zawsze uśmiechnięty, ogorzały, z długimi srebrnymi włosami, aktywny, pełen energii i zapału. Mimo swoich osiągnięć, wiedzy i doświadczenia, wciąż jest zwykłym, skromnym facetem, który potrafi żartować z samego siebie.
Tahitanki Opowieść nieco frywolna
s
i^/ą takie miejsca na ziemi, o których marzymy i do których chcielibyśmy pojechać. Jednym z nich jest Polinezja. Przyczyną są z pewnością młodzieńcze lektury. Już same nazwy przyprawiają o zawrót głowy: Tahiti, Papeete, Raiatea, Bora Bora, Tuamotu - żeby wymienić tylko te z Polinezji Francuskiej.
Skąd to nasze zainteresowanie pięknymi wulkanicznymi wyspami otoczonymi koralowymi atolami, orgią kwiatów, ze wspaniałym podwodnym światem i przyjaznym klimatem?
Wydaje mi się, że gdy tylko przymykam oczy, pojawiają się w marzeniach piękne dziewczyny, prawie zawsze tańczące, skąpo, może nawet nie ubrane, a zaledwie przystrojone. Spokój, radość, uśmiechy, girlandy kwiatów zakładane na szyje podróżników i wiele, wiele innych wspaniałości. Gdy powiedziałem mojemu przyjacielowi z dzieciństwa, że lecę na Tahiti, stwierdził, że po raz pierwszy mi zazdrości, że wszystkie moje Antarktydy, Tybety i Afryki to go aż tak nie fascynowały.
Gdy wyprawa Cooka dotarła na Tahiti w 1772 roku, wszyscy uczestnicy byli zachwyceni wspaniałymi Tahitankami, które nie tylko były piękne, ufne, delikatne i spokojne, ale także po prostu łatwe. Wystarczyło takiej dziewczynie podarować gwóźdź i już przed marynarzami otwierały się bramy raju. Otrzymywali znacznie więcej niż się spodziewali. Liczba gwoździ na statku była jednak ograniczona, a marynarskie apetyty rosły. Cook musiał wystawiać na statkach warty, bo marynarze wyciągali gwoździe z ich kadłubów. Znaleźli się i tacy którzy na brzegu uruchomili kuźnię i przerabiali na gwoździe każdy kawałek metalu przywleczonego ze statków.
36 I Ryszard Czajkowski
Tak mieszkałem na Raiateż. Wbrew pozorom te bungalowy są luksusowe i bardzo drogie.
Wyspy przypominały raj, gdyż było tu pod dostatkiem jarzyn, owoców, a nawet słodkiej wody Można tu było wyleczyć szkorbut i zaleczyć rany psychiczne wynikające z odosobnienia podczas długiej, trwającej kilka lat podróży, odpocząć w cieniu palm, napełnić żołądek i nie tylko podziwiać piękne Tahitanki.
Legendę tych rajskich wysp rozsławiło malarstwo Gauguina, a może i jego życie. Prawie każdy mężczyzna dostaje zawrotu głowy, gdy słyszy o jego przepięknych żonach. Entuzjazm chowa się za rumieńcem zawstydzenia, gdy uświadomimy sobie, że kolejne żony starszawego już mężczyzny miały po czternaście lat, a odrzucane były już po kilku latach. Zresztą na statki Cooka przychodziły i przypływały nawet mniej niż dziesięcioletnie dziewczęta, pozbawione jakichkolwiek znamion dojrzałości. Te wczesne kontakty tutejszych dziewcząt z życiem bardzo krytykowano, ale tylko nieliczni nie korzystali z ich wdzięków; chociaż czy w ogóle tacy się znaleźli, nie wydaje się aż tak bardzo pewne.
Na wyspach Polinezji - a dokładniej na Bora Bora - pochowany został słynny żeglarz francuski Gerbault, który nie wyobrażał sobie wspanialszego miejsca spoczynku, pomimo że odwiedził wiele różnych zakątków naszej Ziemi. Na Bora Bora kazał pochować się też francuski polarnik Paul-Emile Victor . Zaskakujące jest to, że badacz Antarktydy i Grenlandii, znany ze swego zainteresowania Eskimosami, a może i Eskimoskami, tylko tu chciał być pochowany.
Dzisiaj każda z wysp to po prostu luksusowy hotel. Swoje domy mają tu ludzie znani z pierwszych stron gazet i rubryk towarzyskich. Ich nazwiska uwieczniono na drewnianej tablicy przed miejscową restauracją. Oczywiście nie miałem odwagi dodać swego pomiędzy kolejnymi Bondami a Polańskim. Wydaje się, że jest to po prostu miejsce odpoczynku
5 Alain Gerbault (1893-1941) - francuski żeglarz, jako pierwszy przepłynął samotnie Ocean Atlantycki w latach 1923-1929. Zaginął podczas samotnego rejsu wokół wyspy Timor.
2 Paul Emile Victor (1907-1995) - francuski polarnik, który w grupie zwanej „czterech z Grenlandii" (razem z Robertem Gessainem, Michelcm Perezem i Eigilem Knuthem) w 1936 roku przeszedł na przełaj Grenlandię z zachodu na wschód.
Tahitanki. Opowieść nieco frywolna
i uciech dla ludzi posiadających nadmiar pieniędzy. Wszystko jest tu drogie i luksusowe. Właściwie powinienem powiedzieć, że byłem tym zawiedziony, ale byłaby to jednak przesada. Większość moich podróży to podróże, powiedzmy szczerze - siermiężne.
Piękno przyrody wysp spełniło moje oczekiwania, pod palmami brakowało jedynie Tahitanek o tych wszystkich wspaniałych cechach, kochających przyjemność jak wszystkie dzieci natury.
Miałem też drobne osobiste satysfakcje, mimo że dalekie od rozkoszy, jakie otrzymywali za gwoździe marynarze, żeglarze i różni włóczędzy. Mieszkałem w Hotelu Cooka nad Zatoką Cooka, a wieczorem w sąsiednim hotelu miał się odbywać pokaz tańca zwany tu hewa. A więc typowa cepelia - pomyślałem. Poszedłem na ten pokaz raczej z obowiązku, nie zabierając ze sobą aparatu fotograficznego ani kamery. Zostałem jednak miło zaskoczony. Na scenie występował zespół rodzinny: tatusiowie, wujowie i stryjowie grali, a ich córeczki i siostrzenice tańczyły. Śliczne dziewczyny miękkimi ruchami rąk, nóg i całej kibici wyrażały po mistrzowsku to, czego spodziewałem się po lekturach. Ku mojej rozpaczy piersi miały zasłonięte połówkami skorup orzechów kokosowych. Pocieszałem się jednak, że były to tak młode dziewczęta, iż skorupki te niczego jeszcze nie przesłaniały. Pobiegłem po kamerę i aparat, fotografowałem i filmowałem w amoku. Jestem przekonany, że dziewczyny tańczyły nie tylko dla widowni, ale przede wszystkim dla siebie. Widać było, że taniec sprawia im wielką radość. Na drugim planie, już poza parkietem, ich młodsze siostrzyczki powtarzały taneczne ruchy jak gdyby przygotowując się do przyszłych występów. Im także taniec sprawiał wiele radości. Wydaje się, że nie tylko podziwiały tancerki, ale i zazdrościły tego, że mogą się prezento