Mi| A PIEKŁEM ZA HORYZONTEM NATIONAL GEOGRAPHIC h Piotr Chmieliński Anna Czerwińska Ryszard Czajkowski Arkady Radosław Fiedler Krzysztof Hejke Marek Kamiński Maciej Kuczyński Iwa Momatiuk Beata Pawlikowska Andrzej Piętowski Stanisław Szwarc-Bronikowski Marek Tomalik Monika Witkowska \ pomysł i opracowanie tekstów Beata Pawlikowska Między niebem a piekłem Wydawnictwo G +J RBA Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa Licencjobiorca National Geographic Society ul. Wynalazek 4, 02-667 Warszawa tel. (0-22) 640 07 25, 607 02 56 w. 221, 380 fax (0-22) 607 02 61 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. (0-22) 607 02 62 Dystrybucja: Wydawnictwo LektorKlett Sp. z o.o. tel. (0-61)849 62 14, 849 62 11 fax (0-61) 849 62 12 Pomysł, opracowanie tekstów, wstęp, sylwetki Autorów i przypisy: Beata Pawlikowska Redaktor prowadzący: Katarzyna Duran Korekta: Ewa Garbowska Skład i łamanie: UNN Media, Warszawa Druk: Poligrafia S.A., Kielce Copyright for the Polish edition branded by National Geographic Society © 2004 National Geographic Society. Ali rights reserved. Strefa Zero. Niezłomna siła życia © 2004 Copyright for the text by E Chmieliński. Tahitanki. Opowieść nieco frywolna © 2004 Copyright for the text by R. Czajkowski. Niebo nad Arna Dabłam. Wszystkie piekła Manasłu © 2004 Copyright for the text by A. Czerwińska. Krwiożercza skała © 2004 Copyright for the text by A. R. Fiedler. Niebo pod bombami © 2004 Copyright for the text by К Hejkc. Wyprawy w głąb siebie © 2004 Copyrihgt for the text by M. Kamiński. Między pustynią a otchłanią © 2004 Copyright for the text by M. Kuczyński. Śmierć na Pryor Mountain © 2004 Copyright for the text by I. Momatiuk. Wstęp. Mój kawałek raju. W Królestwie Żelaznych Much © 2004 Copyright for the text by B. Pawlikowska. Śladami legendy Jacka Londona © 2004 Copyright for the text by A. Piętowski. Na ścieżkach zadziwień © 2004 Copyright for the text by S. Szwarc-Bronikowski. Lśnienie Shwe Dagon. Białe niebo nad Whitsunday. Piekielne Indie © 2004 Copyright for the text by M. Tomalik. Raz „piekło", raz „niebo", czyli podróżniczy bilans sytuacji. Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda. Kili, czyli śniegi Afryki © 2004 Copyright for the text by M. Witkowska. National Geographic i żółta ramka są zarejstrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society. ISBN: 83-89019-62-0 Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych - również częściowe - tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. ш Spis treści B. Pawlikowska Wstęp 9 E Chmieliński Strefa Zero. Niezłomna siła życia 12 R. Czajkowski Tahitanki. Opowieść nieco frywolna 32 A. Czerwińska Niebo nad Arna Dabłam Wszystkie piekła Manasłu 46 58 A. R. Fiedler Krwiożercza skała 70 K. Hejke Niebo pod bombami 80 M. Kamiński Wyprawy w głąb siebie 100 M. Kuczyński Między pustynią a otchłanią 112 I. Momatiuk Śmierć na Pryor Mountain 134 B. Pawlikowska Mój kawałek raju W Królestwie Żelaznych Much 156 168 A. Piętowski Siadami legendy Jacka Londona 178 S. Szwarc-Bronikowski Na ścieżkach zadziwień 200 M. Tomalik Lśnienie Shwe Dagon Białe niebo Whitsunday Piekielne Indie 224 238 246 M. Witkowska Raz „piekło", raz „niebo", czyłi podróżniczy bilans sytuacji Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda Kili, czyli śniegi Afryki 266 272 290 Wstęp -Ł. łynęłam statkiem po Amazonce obserwując zmieniający się na brzegu krajobraz. Przez kilka pierwszych dni z wysokości mojego hamaka widziałam białe, garbate krowy szukające cienia na zielonych pastwiskach, potem miejsce gładkiej trawy zajęła rozczochrana dżungla z pnączami zuchwale sięgającymi coraz to nowych połaci nieba. Ogarnął mnie spokój, jakiego już dawno nie zaznałam. Nie spieszyłam się donikąd, niczego nie musiałam zrobić, nigdzie dotrzeć, o niczym pamiętać. Wszystko stawało się samo, bez mojego świadomego udziału. Jedynym moim czynnym wkładem w rzeczywistość był fakt kupienia biletu na statek, wejścia na jego pokład, rozwieszenia hamaka i położenie się w nim z rękami splecionymi pod głową. Reszta działa się sama. Pewnego dnia po południu pomiędzy srebrną rzeką a brunatną dżunglą coś zamigotało. Podniosłam się leniwie na łokciu. Przetarłam oczy. W małym drewnianym czółnie siedział indiański chłopiec, który na widok statku czym prędzej odbił od brzegu i wyruszył na środek rzeki. Za nim pospieszyli dwaj inni, każdy w swojej łódeczce wydłubanej z pnia. Nie mieli szans, żeby nas dogonić, ale wiosłowali z całych sił. Wkrótce statek stał się dla nich nieosiągalnie daleki, więc przestali wiosłować, machając do nas na pożegnanie rękami. Kim byli? Gdzie mieszkali? Skąd się tam wzięli? Jak wyglądało ich życie na co dzień?... Długo siedzieli w czółnach na środku rzeki, patrząc na oddalający się statek, tak jakby byli więźniami zakotwiczonymi w tej części świata. Potem postawili na swoich łódeczkach małe trójkątne żagle i pozwolili, żeby wiatr popchnął ich z powrotem do brzegu. Nie dostrzegłam żadnej wioski ani osady. Samotny dom znajdował się pewnie głębiej w dżungli. Ci trzej indiańscy chłopcy mieszkali tu odcięci od reszty świata, nie znając takich pojęć jak sklep, lodówka, muzyka czy telewizor. Jedyną atrakcją był pojawiający się od czasu do czasu dymiący statek, który przepływał jednak zbyt szybko i zbyt daleko, by stał się dla nich osiągalny. Tak wygląda koniec świata... - pomyślałam. - To miejsce, z którego nie prowadzi dalej żadna droga. Można jedynie próbować powrócić z niego znów do cywilizacji, ale z drugiej strony... Kiedy zazna się tego niebiańskiego spokoju, tajemniczej atmosfery, dziwnego, cierpkiego poczucia szczęścia, które wynika ze świadomości, że dotarło się na skraj rzeczywistości, to człowiek nie ma czasem w ogóle ochoty wracać. I wtedy przypomniałam sobie wszystkie końce świata, do których zdarzyło mi trafić wcześniej podczas wielu lat podróżowania. Miasteczko na sawannie Rupununi w Gujanie Brytyjskiej... Półwysep na krańcu Kolumbii, gdzie mieszkał tylko wiatr i czarne świnie... Wioska zatopiona w dżungli nad rzeką... I wtedy uświadomiłam sobie, że końców świata jest wiele. A gdyby tak poprosić znanych polskich podróżników, żeby opisali swoje wyprawy na końce swata?... A potem może jeszcze opisaliby najpiękniejsze i najbardziej piekielne miejsca, do których trafili?... A na koniec podaliby jeszcze garść przepisów kulinarnych z egzotycznych kuchni?... Zerwałam się z hamaka i zaczęłam notować. Tak powstał pomysł stworzenia serii książek złożonych z opowieści znanych polskich podróżników. Po powrocie do Polski skontaktowałam się z National Geographic - wydawcą słynnego magazynu, który w tym roku obchodzi piątą rocznicę istnienia na polskim rynku. Postanowiliśmy wspólnie zaprosić do współpracy polskich autorów: podróżników, odkrywców, dziennikarzy oraz inne „niespokojne dusze". Nie do wszystkich osób udało nam się dotrzeć. Niektórzy byli właśnie w podróży gdzieś na końcu świata, inni - zajęci wcześniejszymi zobowiązaniami. Ostatecznie udało nam się pokonać rozmaite przeszkody i na moje biurko trafiła gruba teczka tekstów, nad którymi pochyliłam się z elektryzującym dreszczem. Kilka tygodni spędziłam zagłębiając się w kolejne historie, wczuwa-jąc się w myśli ich autorów, dopowiadając to, co im wydawało się tak oczywiste, że zostało pominięte milczeniem, odnajdując objaśnienia slangowych wyrażeń alpinistycznych, speleologicznych czy geograficznych, wygładzając szorstkości, rozwijając skróty myślowe, a czasem odwrotnie - upraszczając zbyt skomplikowane zdania. I oto przedstawiamy rezultat - najciekawsze opowieści polskich podróżników, w których opisują lody Alaski i szczyty Himalajów, skwarne bezdroża Afryki, złoto Azji, dzikie mustangi, wielkie miasta w czas wojny i pokoju, smagany wiatrem przylądek Horn oraz tajemniczą dżunglę amazońską... Tytułowe piekło i niebo to najgorsze i najlepsze miejsca, do których zdarzyło im się dotrzeć. Inspirujące, fascynujące przygody, które przeżyli na własnej skórze. Oto niezbity dowód dla wszystkich niezdecydowanych, którzy dotychczas poprzestawali tylko na marzeniach o zrealizowaniu swojej wielkiej wyprawy: jeśli się czegoś bardzo chce, to staje się możliwe, a świat jest otwarty dla podróżników i kryje w sobie mnóstwo niespodzianek. Życzę, żeby stały się one także Państwa udziałem. Beata Pawlikowska Manaus - Warszawa, listopad 2003 - styczeń 2004 National Geographic Polska Warszawa, styczeń 2004 Ostatni punkt kontrolny. Przede mną rozciąga się ogromne kilkumetrowej wysokości gruzowisko. Dymiące zgliszcza. Plątanina drutów, powyginanych w najbardziej wymyślne kształty stalowych elementów konstrukcji, fragmentów betonowych płyt. To jak obraz wojny, zbombardowanego miasta, albo po wybuchu bomby atomowej — do tego nawiązuje nazwa Strefa Zero, epicentrum pustki, środek pieklą. Ruiny Wieży nr 1 Piotr Chmieliński JS^ajakarz, odkrywca, podróżnik, członek The Explorers Club. Dwukrotnie wpisany do Księgi Rekordów Guinessa - za przepłynięcie najgłębszego kanionu świata i za przepłynięcie kajakiem oraz pontonem Amazonki od źródeł do jej ujścia. Spływ największą rzeką świata był tematem jego pierwszego artykułu w Magazynie National Geographic opublikowanego w 1987 roku. Członek Akademickiego Kłubu Turystyki Kajakowej „Bystrze" przy krakowskiej AGH. Zorganizował wyprawę „Canoandes '19", której cełem było przepłynięcie najtrudniejszych i niezdobytych wcześniej rzek w obu Amerykach. Dwa lata później dokonał spływu kanionem rzeki Сока, dwukrotnie głębszym od słynnego kanionu Colorado. Piotr Chmieliński od wielu łat mieszka w Stanach Zjednoczonych, gdzie prowadzi firmę badającą zanieczyszczenie środowiska naturalnego. Brał udział w pracach badawczych w Strefie Zero w Nowym Jorku po ataku terrorystycznym Tl września 2001 roku. Ma jasne, czyste niebieskie oczy, z których bije uczciwość i siła woli. Spotkałam się z nim kilkakrotnie, także przy okazji wywiadu dla Radia Zet; zawsze mówił spokojnie, bez pośpiechu, tak jakby próbując najbardziej precyzyjnie wyrazić swoje myśli. Odniosłam przy tym wrażenie, że chociaż jest skłonny do szalonych przedsięwzięć, to zawsze i w każdej sytuacji można na nim polegać bez cienia wahania. Bardzo mi zaimponował. Strefa Zero. Niezłomna silą życia Waszyngton, 11 września 2001 Ręce mi drżą, nerwowo naciskam przyciski pilota szukając w telewizji kanału CNN. Jadąc do pracy samochodem usłyszałem w radio, że w jedną z wież World Trade Center uderzył samolot, w budynku wybuchł pożar. Nie wiem co się dzieje. Z wieży północnej rzeczywiście wydobywa się dym. Samolot utknął gdzieś w środku i płonie. Ludzie... Wszyscy w biurze stoimy wpatrzeni w telewizor. „O mój Boże!" - to chyba wspólny okrzyk, jaki wydał z siebie w tej jednej chwili cały swat. Drugi, właśnie nadlatujący samolot wbija się w wieżę południową, z oparów dymu spowijających górne piętra obu budynków bucha ogień, z okien wyskakują odcięci od wyjścia ludzie. Oniemiałem. W ciszy patrzymy na płonące jak pochodnie drapacze chmur i na tragedię rozgrywającą się niemal na naszych oczach. Wtem górna część wieży, która jako druga została uszkodzona dziwnie się przechyla, odrywa od całości i... bliźniacze wieże runęły w dół. A przecież miały być niezniszczalne... Niezniszczalne... z takim przekonaniem wyjeżdżałem z Nowego Jorku 8 lat temu, po kilku tygodniach pracy przy odbudowie jednego z uszkodzonych budynków World Trade Center. Dramat, którego stałem się świadkiem umocnił mnie w przekonaniu, że ta niezwykła moc i wola życia, które każą się podnieść z największej tragedii i trwać dalej, są niezniszczalne. Niezniszczalne były też te pnące się nad Manhattanem bliźniacze giganty. Myślałem wtedy, że nie wiem jakiej trzeba determinacji i jakiej siły, żeby te kolosy powalić... 16 I Piotr Chmieliński Nowy Jork, 26 lutego 1993 roku Przyrządy pomiarowe już prawie spakowane, jeszcze tylko walizka z kilkoma drobiazgami czeka na domknięcie i jestem gotów do wyjazdu na lotnisko i powrót do domu. Szybko minęły te dwa tygodnie spędzone w Nowym Jorku. Badania, które prowadziłem w hotelu przy Lexington Avenue, dotyczące skażeń toksycznych i chemicznych powstałych po pożarze, pochłonęły mnie całkowicie. Pomiary, pobór próbek powietrza, ich wysyłka do laboratorium, analiza wyników, konsultacje, spotkania z właścicielami budynku, którzy zatrudnili tu naszą firmę, HP Environmental, i doradzanie, jak pozbyć się zanieczyszczenia, jak chronić przed nimi przebywających w budynku ludzi. W międzyczasie kilkanaście połączeń telefonicznych z naszym biurem w Waszyngtonie, by poustawiać tam pracę i nie zaniedbywać bieżących spraw; Tak dzień za dniem. Może w Waszyngtonie też pada śnieg, jak tu? Znowu dzwoni telefon. Drżący głos w słuchawce, przedstawia się jako przedstawiciel New York/New Jersey Port Authority i prosi, bym -jeśli to możliwe - zgłosił się w centrum kryzysowym przy World Trade Center. Centrum kryzysowe? Tragedia? Te złowieszcze słowa ciągle brzmią mi w uszach po skończonej rozmowę. Jaka tragedia? W taksówce słucham wiadomości: w podziemiach wieży numer 1 World Trade Center wybuchła bomba. Już z daleka widać i czuć dym. Gwar tego tętniącego swoją zwyczajną codziennością miasta rozdziera dobiegające z różnych części Nowego Jorku wycie syren karetek pogotowia, wozów strażackich, policyjnych zmierzających w jednym kierunku, do WTC. Ryk syren jest właściwie naturalnym odgłosem Manhattanu, ale nie ten. Ten jest przerażający. Przed kompleksem budynków Światowego Centrum Handlu ogromne zamieszanie. Z częściowo palącego się wieżowca wybiegają ludzie, osmaleni ogniem, pokryci kurzem, kaszlący od gryzącego w gardłach dymu, niektórzy w samych tylko koszulach - pewnie nie czują nawet zimna. Podchodzą do nich sanitariusze, otulają kocami, próbują uspokoić. W ich oczach widzę przerażenie, próbują nieskładnie opowiedzieć o tym, co działo się wewnątrz, jeszcze nie do końca wiedzą, że im się udało. Wydają się tacy bezbronni. Wiem już, że cała pierwsza część kondygnacji wieży północnej uległa poważnemu uszkodzeniu. Na razie widzę tylko powybijane szyby, rozbite szkło leży wszędzie dookoła. Docieram wreszcie do centrum Strefa Zero. Niezłomna silą życia kryzysowego, gdzie rozdzielane są zadania do wykonania. Moja firma jest odpowiedzialna za zbadanie stopnia zanieczyszczenia środowiska wewnątrz budynku, przygotowanie instrukcji, jak grupy ratownicze mają postępować, by uniknąć ewentualnych skutków zdrowotnych tego skażenia i w dalszej części, opracowanie procedury oczyszczania całego budynku i odbudowywania zniszczonego wycinka. Muszę ściągnąć z Waszyngtonu kilka osób zajmujących się badaniami technicznymi w naszym przedsiębiorstwie. O 23 wchodzimy do środka. Wędrując z przyrządami pomiarowymi po budynku docieram do epicentrum wybuchu, na pierwszym piętrze pod ziemią, stanowiącego część parkingową. Bomba wyrwała tu ogromny otwór o średnicy około 30-50 metrów, dwie kondygnacje do góry i cztery kondygnacje w. dół. Gdzieniegdzie, na metalowych wzmocnieniach wiszą samochody, bądź ich fragmenty. Z krateru ciągle wydobywa się dym. Eksplozja i będący jej następstwem pożar zniszczyły hol przy głównym wejściu do wieży północnej i pierwsze piętro. Reszta budynku pozostała nienaruszona. A co najważniejsze nienaruszona została jego główna konstrukcja. Nie draśnięte nawet nośne kolumny uchroniły giganta przed zawaleniem się. Nie chcę myśleć, co by się stało, gdybyjeden z filarów bocznych - które były celem terrorystów - został zburzony W ciągu dwóch miesięcy zniszczone wybuchem bomby części wieżowca nr 1 WTC zostały odbudowane, pył rozniesiony po całym budynku, aż do 110 piętra - wyczyszczony, okopcone, czarne ściany -odnowione. Otwarto biura, powrócili pracownicy, turyści. Zycie wróciło do swego normalnego trybu. Na placu przed bliźniaczymi wieżami stanął pomnik dla uczczenia pamięci tragicznych wydarzeń i tragicznej śmierci ofiar eksplozji z lutego 1993 roku. Nowy Jork, 18 września 2001 W powietrzu unosi się dym i specyficzny kwaśny zapach spalenizny, kurzu i pyłu. Przechodzę przez pierwszy punkt kontrolny przy ulicy Canal, jakieś 2-3 km od Strefy. Tu nie można się przemieszczać inaczej niż na własnych nogach. Jak tu pusto i dziwnie cicho. Ta część Dolnego Manhattanu przypomina wymarłe, opuszczone i zapomniane miasto. Im bliźęi celu, tym bardziej przygnębiające wrażenie, tym większy niepo-yMJsSjMtfcWiżej celu, tym więcej pyłu wszędzie. Budynki, okna, balkony /£> obl^ionjV>yłem. Na wszystkich samochodach, drogach, chodnikach & C> I Piotr Chmieliński kilku-, kilkunastocentymetrowa warstwa sproszkowanego gruzu. I porozrzucane papiery, cała masa papieru zwisającego z gzymsów, fruwającego na wietrze, szeleszczącego pod butami. Wszystko przybrało barwę szaroburą. Idąc opustoszałymi ulicami, a właściwie brnąc w tym kurzu i pyle, dochodzę, dwie, może trzy przecznice od Strefy Zero. Uderzający widok. Zamiast dwóch imponujących, przytłaczających swą wielkością wieżowców, zatrważająca pustka. I zwisające stalowe kikuty, resztki z zewnętrznej konstrukcji budynków. Stoję kilka minut na rogu ulic ogarnięty jakąś dziwną niemocą, nie pozwalającą się poruszyć, zrobić następnego kroku. Trudno mi zebrać myśli, które kłębią się i próbują ogarnąć tę grozę, bezsilność, strach, unoszące się nad tym tak okrutnie okaleczonym miejscem. Dalej będzie jeszcze gorzej. Ostatni punkt kontrolny. Przede mną rozciąga się ogromne kilkume-* trowej wysokości gruzowisko. Dymiące zgliszcza. Plątanina drutów, powyginanych w najbardziej wymyślne kształty stalowych elementów konstrukcji, fragmentów betonowych płyt. To jak obraz wojny, zbombardowanego miasta, albo po wybuchu bomby atomowej - do tego nawiązuje nazwa „Strefa Zero", epicentrum pustki, środek piekła. To tak, jakby w tym miejscu nastąpił koniec świata. Najbardziej przerażająca i przejmująca jest myśl, że pod tymi zwałami gruzu są ludzie. Kawałki ubrań, buty, kolorowy szal, pojawiające się gdzieś wśród ruin, bezlitośnie przypominają o ich milczącej obecności. Niektóre w niewielkim stopniu zachowane budowle wyglądają jak złamane, naderwane, nadpalone. Tyle zostało z siedmiu wspaniałych budynków World Trade Center. Członkowie ekipy budowlanej zajmującej się odgruzowywaniem Strefy Zero tłoczą się wokół wyłaniającego się z ruin, połyskującego w słońcu złotego globu. Aż dziw, że niszcząca siła, której poddały się kolosy, uszkodziła go tylko w połowie. Pamiętam, jak czasami, podczas prac w 1993 roku, siadałem na obrzeżach fontanny, na środku której znajdował się glob, jadłem lunch i obserwowałem ludzi przechadzających się po placu, turystów zafascynowanych potęgą tego miejsca. Tutaj więc jest... było centrum kompleksu WTC. Ratownicy w ruinach Wieży nr 1. » 20 I Piotr Chmieliński Obchodzę Strefę dookoła. Podchodzę od strony zachodniej w okolice Światowego Centrum Finansowego. Okopcone budynki straszą powybijanymi oknami i wyrwami w ścianach spowodowanymi przez spadające elementy zawalających się obok wieżowców. Tam, gdzie stał 22-piętrowy hotel Marriott została tylko pusta, płaska powierzchnia. Zapada zmierzch, gdy docieram do wysokiej, może na 8 pięter ściany. Poszarpana, nadpalona, wydaje się taka cienka i niestabilna. Aż dziw, że jeszcze stoi. To fragment wieży północnej. W tej narastającej ciemności nabiera grozy. To wszystko, co widzę, wydaje mi się nieprawdopodobne, jak koszmarny sen, z którego nie mogę się obudzić. Trochę bardziej na prawo stoi druga samotna ściana, wyrzeźbiona na kształt ruin rzymskiego Koloseum. Zadziwiające i makabryczne podobieństwo. Zapalają się światła, rozjaśniając arenę tego amfiteatru, na której rozgrywa się pełne bólu, rozpaczy i zwątpienia widowisko. Z daleka widzę małe poruszające się punkciki, trudno je rozpoznać, ale wiem, że to grupy ratowników ciągle szukających żywych ludzi. Wraz z wieżami WTC zawaliło się moje poczucie niezniszczalności tego miejsca, które wyniosłem stąd 8 lat wcześniej. Okazało się, że tak niewiele trzeba było, aby zrujnować ten amerykański symbol potęgi, mocy i trwałości. I pogrzebać wjego gruzach tysiące ludzkich istnień. Moja wędrówka po zgliszczach Strefy Zero kazała mi znowu pomyśleć o nie-przewidywalności naszego losu, jego nieoczekiwanych zwrotach, tragicznych i nieodwracalnych. Zniknęło gdzieś to moje poczucie pewności, że nic złego się nie stanie. Zawsze powtarzałem sobie i innym: „Nie ma się co zastanawiać, nad tym co będzie. I tak nic z tym nie zrobisz". A teraz patrząc na ogrom tych zniszczeń i ten dramat, który staje się coraz bardziej moim udziałem, to ostatnie zdanie napawa mnie lękiem, ogarniającym poczuciem bezsilności i beznadziejności. Wieczorem już w hotelu, raz po raz dzwoni telefon. Każdy chce usłyszeć, jak to piekło naprawdę wygląda. Nie umiem wyczerpująco opowiedzieć. „Jest strasznie" - powtarzam. Wczesny ranek. Pakuję przyrządy pomiarowe i ruszam do pracy. Nie opuszcza mnie jednak wczorajsze zwątpienie i pytanie, czy to co robię, ma jakieś znaczenie. Czy warto się starać? Przecież taki kruchy i ulotny jest ten nasz świat. Tak łatwo można go zniszczyć. Wystarczy moment, żeby to, co z takim mozołem budowaliśmy, zostało zburzone i zniweczone. ■. s 11\ Ł Pamiętam, jak siadywałem na obrzeżach fontanny, na środku której znajdował się glob... Tutaj było centrum kompleksu WTC. ■ Idąc zapylonymi ulicami „wymarłego miasta" obmyślam plan dzisiejszych pomiarów. Staram się skupić wyłącznie na pracy, którą mam wykonać i dla której tutaj jestem. Chcę odsunąć od siebie wszystkie inne myśli. Docieram na miejsce, wyjmuję mierniki, przygotowuję pojemniki do pobrania próbek pyłu i powietrza. Nagle spostrzegam jakieś poruszenie wśród strażaków pracujących na gruzowym wzniesieniu nieopodal mnie. Znaleźli kogoś! Klęczą na kolanach i w pośpiechu wyciągają jakieś połamane stalowe pręty, kawał metalowej blachy. Kiedy do nich podchodzę słyszę tylko ich przyspieszone oddechy i trzask odrzucanego żelastwa. Nikt nic nie mówi. Rękami odgarniają pył i gruz, coraz bardziej nerwowo, coraz bardziej niecierpliwie ze świadomością, że liczy się każda sekunda. Z napięciem wyczekujemy. W myśli powtarzam, jak modlitwę słowa „Zyj, proszę, żyj". Zastygła w niemym krzyku twarz wyłania się z otchłani gruzowiska... Moja prośba się nie spełniła... 22 I Piotr Chmieliński Strażacy, policjanci, żołnierze i wolontariusze nie przestają kopać i szukać. Z niesłabnącą energią i zapałem własnoręcznie odsypują całe zwały gruzu. Może jeszcze ktoś czeka na nich, ktoś żywy, uwięziony w korytarzach pod zawalonymi budynkami. „Jeśli uda się uratować choć jedną osobę, to warto dać z siebie wszystko" - twierdzą zgodnie. Nie pozwalają na użycie koparek i dźwigów, żeby nie zranić kogoś, kto utknął w ruinach. Widzę ich oczy pełne ufności i nieprzejednanej wiary, że się uda. Nie poddają się. Jest w ludziach niesamowita siła każąca nie rezygnować, podnieść się i iść naprzód. Znowu dostrzegam sens w tym, co robię, co my wszyscy robimy. Jestem tu po to, żeby pomóc pracującym w Strefie ludziom, żeby powiedzieć, jak uchronić się przed szkodliwymi czynnikami, które uwolnione podczas zawalenia się budynków przedostały się do powietrza i są groźne dla zdrowia. Jestem im potrzebny. Szanse na znalezienie kogoś żywego maleją z dnia na dzień. Wspólnie zastanawiamy się, gdzie w podziemiach budynków mogą być miejsca, które nie zawaliły się tworząc coś w rodzaju komory. To może być stacja metra lub parkingi, których większa podziemna część wykraczała poza obręb konstrukcji obydwu wieżowców. Tam mogą być żywi ludzie. Byle jak najszybciej tam dotrzeć. Ekipom ratowniczym towarzyszą psy. Każde ich szczeknięcie budzi nadzieję. Na próżno. Znowu szczekają. Strażacy wyciągają z gruzu... mocniej wciągam powietrze... straszliwy widok... kawałek nogi i but. Najczęściej znajdowane są tylko części ciał. Pakująją do jednego ze specjalnie przygotowanych pojemników, opisują, gdzie została znaleziona. Podjeżdża karetka i zabiera zabezpieczony organ do badania. Patrząc na tę rutyn ową już procedurę, zastanawiam się kim był człowiek, który poniósł tak okrutną śmierć w ruinach WTC. Jak tam trafił? Może był przypadkowym przechodniem? Może turystą, który chciał na Nowy Jork popatrzeć z najwyższego w mieście punktu? A może jest to ktoś, kogo znam... znałem. Wyobrażam sobie rozpacz jego bliskich, żyjących nadal w poczuciu niepewności, pewnie rozdartych pomiędzy nadzieją i złudzeniami, że jeszcze wróci, a świadomością, że to chyba niemożliwe .Ja to już wiem... Niezwykła determinacja strażaków w poszukiwaniu zaginionych w ruinach udziela się wszystkim dookoła. Wędrując po zgliszczach, odruchowo mocniej wytężam wzrok. Czasem wydaje mi się, że kogoś Strefa Zero. Niezłomna siła życia I 23 widzę. Złudzenie. To tylko kawałek metalu ułożył się w kształt przypominający ludzką twarz. Nie, to ja tak bardzo chcę zobaczyć tę ludzką twarz, że widzę ją w błyszczącym w słońcu odłamku. Nad Nowym Jorkiem zapada noc. Tutaj, w Strefie Zero, nikt nie zwraca na to uwagi. Praca toczy się dalej swoim trybem. Moja także. Wchodzę do Hotelu Hilton Millennium, tuż obok miejsca, gdzie jeszcze niedawno stały wieżowce. 8 lat temu, po pierwszym ataku na WTC, mieszkałem tu przez kilka tygodni. Budynek, o dziwo, ocalał. Trochę nadpalony, okopcony, z powybijanymi szybami w oknach, ze śladami po spadających stalowych elementach rozpadających się obok budynków, ale stoi. W lobby panuje nienaturalna, głucha cisza. Wieczorny mrok potęguje zatrważający wygląd pomieszczenia. Podmuch, jaki towarzyszył zawaleniu drapaczy chmur, zniszczył tutaj wszystko. Komputery, krzesła, fotele, stoliki potłuczone i porozwalane wszędzie, przysypane są grubą warstwą pyłu. Dotykam ręką tego kożucha, a on faluje jak woda. Każdy mój krok wzbija jego cząstki do góry, tworząc jakby tańczącą w powietrzu mgłę. Na pierwszym piętrze otwarte na oścież drzwi zapraszają do wejścia do sali konferencyjnej. Na oparciach krzeseł wiszą marynarki, na podłużnym stole porozkładane kartki z jakimiś notatkami, notesy, długopisy, kubki z kawą. U szczytu stołu stoi czarna skórzana aktówka -należała chyba do prowadzącego spotkanie. Sterta kurzu i pyłu. Na tablicy odręczny napis: „Chyba powinniśmy stąd wyjść". Zycie tutaj zamarło, zastygło w bezruchu. Czuję się trochę jak intruz, zakłócający spokój i ciszę tego miejsca, które wjakiś dziwny przejmujący sposób skłania do zadumy. Idę schodami do góry. Porozrzucane buty znaczą trasę ucieczki ludzi, których katastrofa tu zastała. Przed oczami mam obraz strachu, paniki i pośpiechu, jakie pewnie towarzyszyły uciekającym - kolejny stopień, kolejna sekunda, i jedna myśl: zdążyć. Szalony wyścig z czasem i tragedią. Zatrzymuję się gdzieś pomiędzy 20 a 30 piętrem. Na korytarzu porzucone części garderoby i znowu buty, szczególnie przed wejściem do windy. Wchodzę do kilku pokoi. Mam wrażenie, że ich lokatorzy wybiegli stąd przed chwilą, mam wrażenie, że czuję jeszcze ich obecność, zapach perfum - to tylko wrażenie, dookoła przecież czuć tylko swąd spalenizny. Porozrzucane przedmioty, ubrania, walizki. Widać próbowali naprędce spakować kilka najważniejszych, najcenniejszych rzeczy. Piotr Chmieliński Co wybrać? Co jest najcenniejsze? W tym wypadku tylko jedno - życie. Porzucone w biegu torby, torebki, teczki wskazują, że to właśnie wybrali. W głowie kołacze tylko jedna myśl - czy zdążyli? Wspinam się dalej zakurzoną klatką schodową. Docieram na ostatnie, 56 piętro. Z góry spoglądam na to, co pozostało z tych moich „niezniszczalnych" kolosów. Kilka pagórków gruzu, poskręcanych stalowych prętów. Zbiorowa mogiła tylu niespełnionych marzeń i obietnic, niezrealizowanych planów, niewypowiedzianych słów. I nieoczekiwanie przerwanych istnień, zamkniętych w śmiertelnej pułapce, którym dane było nie wiedzieć czemu poznać przedsmak piekła. Piekła, o jakim boję się myśleć, a jednak myślę nieustannie. Co się działo tam w środku, kiedy samolotyjeden po drugim wbijały się w budynki? Przerażenie, histeria, krzyk. To już tutaj raz widziałem. Jakie myśli towarzyszyły tym setkom ludzi zbiegającym po schodach w panicznej ucieczce przed przeznaczeniem? Budynki runęły na ziemię tak szybko, że ci, którzy w nich utknęli, chyba nie zdążyli nawet pomyśleć, że to już koniec. Następnego dnia mam dokonać pomiarów w epicentrum wybuchu, w miejscach jeszcze nie zabezpieczonych. Tam, gdzie nie można dotrzeć inaczej niż za pomocą dźwigu. Ogromna maszyna unosi mnie na platformie i przenosi w sam środek ciągle dymiących zgliszcz. Z wysokości 10 metrów te splątane druty, metalowe kolumny, pocięte i powyginane płyty przypominają mi kłębowisko wijących się węży. Zataczając koło mam pełny obraz tego ogromu zniszczenia, siły rażenia, która z taką łatwością, jakby to były zamki z piasku, zburzyła jedne z najsolidniejszych konstrukcji i budowli świata. Wszędzie, gdzie tylko da się dotrzeć pracują ekipy ratowników. Setki ludzi którzy na tle tego wielkiego gruzowiska wyglądają jak maleńkie poruszające się punkciki. Ludzi, którzy jeszcze się nie poddali. Nadal ręcznie odgruzowywują poszczególne części zwaliska. Pracujące dźwigi i koparki oznaczają, że ratownicy już to miejsce przeszukali. Oczyszczanie tej plątaniny stalowych belek wymaga niezwykłej dokładności - wyciągnięcie niewłaściwego elementu może spowodować kolejne osunięcie i kolejną tragedię. Nocne zdjęcie z hotelu Hilton Millennium. 26 I Piotr Chmieliński Schodzę z platformy, żeby zbadać jaki rodzaj zanieczyszczeń wydobywa się ze środka gruzowiska. Wydaje mi się, że właśnie stąpam po ruinach wieży południowej. Czuję się trochę nieswojo przemieszczając się w tych raz gęstniejących, to znowu rzednących kłębach dymu. Wydobywające się ze zgliszcz smugi tworzą taką niesamowitą, trochę tajemniczą, groźną atmosferę, jakby za chwilę miało się wydarzyć coś niezwykłego. Parzą mnie stopy! Mimo solidnej, grubej skórzano-metalowej podeszwy w butach, coraz bardziej wyczuwam gorąco. Wewnątrz tego usypiska, choć minęło już kilkanaście dni od katastrofy, ciągle jeszcze się pali. Ten ogień pojawia się najczęściej podczas odgruzowywania - wyjmowane z gruzowiska elementy umożliwiają dopływ powietrza do środka, a wtedy każdy najmniejszy podmuch roznieca płomienie na nowo. Uciekam z powrotem na platformę. Ekipy ratownicze i oczyszczające Strefę Zero przechodzą z miejsca na miejsce w imponującym tempie. Jeszcze niedawno byli nieopodal wejścia, teraz są już prawie bezpośrednio na ruinach drapaczy chmur. Inżynierowie budowlani są pełni obaw, gdy prace zbliżają się do pozostałego z wieży numer 2 szkieletu zewnętrznej fasady. Wszyscy i tak są zdziwieni, że ten fragment jeszcze się trzyma, wyglądajakby mógł go powalić trochę silniejszy powiew wiatru. Zapada decyzja o jego zburzeniu. Wydaje się, że nie ma prostszej rzeczy do wykonania. Kilka dźwigów, kilka godzin pracy i zagrożenie przestanie istnieć. Prace trwają już drugi dzień. Ta delikatna, jak się zdawało konstrukcja, jest nie do pokonania. Nieporuszona w zadziwiający sposób przypomina nam o dawnej solidności i nienaruszalności tego, co poddało się atakom terrorystów 11 września. Coś jednak pozostało z tej niezniszczalności. Trochę nam szkoda, kiedy wreszcie ten ostatni bastion pada. Po kilku dniach zaczynamy prowadzić pomiary i badania w budynkach znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie epicentrum, przede wszystkim w World Financial Center. Tutaj też czuć jeszcze niemą obecność ludzi, którzy 11 września rano, jak każdego dnia, przyszli do pracy, zaczęli rozkładać swoje notesy, włączać komputery, parzyć kawę. Zastanawiam się, co się tu działo w chwili katastrofy. Kiedy ucichł gwar rozmów? Z okna na pewno widać było, jak samolot uderza w jedną z wież, jak wybucha pożar. Na tablicy stojącej w rogu Strefa Zero. Niezłomna siła życia pomieszczenia ciągle widnieje napisane korowym flamastrem pytanie: „Co się dzieje?" W biurowcu już pracują ekipy zajmujące się oczyszczaniem. Po wejściu do tego 60 - 70-piętrowego budynku, w którym zalegają metrowe, czasem nawet dwumetrowe zaspy pyłu i gruzu, wydaje mi się, że niemożliwe jest odkopać się z nich. Rozglądam się po ogromnej sali, gdzie musiało pracować ponad 50 osób. Monitory komputerów oblepione pyłem i szczątkami papieru. Papiery walają się zresztą wszędzie, zmiecione z biurek zalegają każde przejście między szeregami stanowisk pracy. Segregatory porozrzucane po podłodze. Niemal na każdym biurku stoi kubek z niedopitą kawą, chaotycznie porozrzucane kartki z notatkami, torebki, teczki, odłożona słuchawka telefonu. Na obudowie jednego z monitorów tkwi zdjęcie dziewczyny. Jak się uchroniło przed tym niszczącym podmuchem? Wszystko szare od kurzu. Na podłodze szkło z rozbitych okien. Ile czasu potrzeba, żeby do tych pomieszczeń znowu wróciło życie? Ze zdumieniem obserwowałem, jak każdego dnia stopniowo znikały zwały kurzu i pyłu, a pomieszczenia wracały do swego dawnego wyglądu. W hotelu, w którym się zatrzymałem, w Chinatown, czeka na mnie plik faksów. Codziennie przychodzą coraz to nowe wyniki analiz próbek pobranych w Strefie Zero i okolicznych budynkach. I bez laboratoryjnych badań wiedziałem, występowania jakich substancji powinniśmy się spodziewać po zburzeniu WTC. Ołów i azbest to główne zagrożenia, do tego jeszcze inne produkty spalania, powstałe w czasie pożaru. Już pierwsze wyniki badań laboratoryjnych wykazywały szczególnie wysokie stężenia pyłków azbestu w powietrzu. Wyższe niż pokazywały rezultaty innych firm, głównie rządowych. Ale zarówno nasze badania, jak i pozostałych przedsiębiorstw były nieprecyzyjne z jednej przyczyny - dotychczas nie wzięliśmy pod uwagę faktu, iż oba budynki spadały na ziemię z tak dużą siłą, że większość materiałów budowlanych została po prostu sproszkowana. Stąd takie ilości pyłu. A w nim mniejsze niż normalnie cząstki substancji szkodliwych, przede wszystkim azbestu, którego obecność w powietrzu ma szczególnie zgubny wpływ na układ oddechowy człowieka i powstawanie chorób nowotworowych. Stosowanie do jego pomiarów standardowych metod analiz i standardowych norm powodowało, że otrzymywane wyniki były negatywne, czyli, że wszystko było w porządku. Strefa Zero. Niezłomna sita życia Użyliśmy bardziej precyzyjnej metody analiz laboratoryjnych i norm stosowanych przy badaniu cząstek mniejszych niż standardowe. Przeglądam przesłane z naszego waszyngtońskiego laboratorium wyniki i robi mi się coraz bardziej gorąco. Samo zawalenie się WTC to jeszcze nie koniec dramatu. Jego skutki zaczynają przybierać teraz inny wymiar. Czytam liczby sprawdzam jeszcze raz i jeszcze raz, ale nie ma wątpliwości - ta bardziej precyzyjna metoda wykazała, iż w pobranych próbkach azbest występuje w ilościach ponadnormatywnych i w niespotykanej postaci - zamiast splecionych wiązek całego azbestu sproszkowane maleńkie drobinki jego włókien. Nasze wnioski zaskakują większość ekspertów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo i zdrowie ludzi pracujących w Strefie Zero i w okolicznych budynkach. Wywołują sporo kontrowersji. Ale mają ogromne znaczenie dla tych, którzy spędzają kilkanaście godzin każdego dnia w polu zanieczyszczenia i których nasze informacje skłaniają ich do większej dbałości o własne bezpieczeństwo, do noszenia masek zabezpieczających drogi oddechowe, które dotychczas luźno zwisały zawieszone na szyjach i unikania tym samym wdychania tej niezmiernej ilości skażonego pyłu. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do widoku ruin, do atmosfery tragedii, która się tu rozegrała. W pierwszych dniach pobytu w Strefie Zero myślałem, że każdej godzinie tutaj spędzonej towarzyszyć będzie szok, przerażenie i myśli o dramacie, który przeżyli zarówno ci, którym dane było się stąd wydostać, jak i ci, dla których poranek 11 września 2001 roku był ostatnim porankiem. Wydawało mi się, że jest to tak straszna sytuacja, że nie można się z nią oswoić. A jednak można. Jestem zaskoczony, że potrafię się tak znieczulić. Odkrywam to któregoś dnia, kiedy do Strefy Zero wchodzi ze mną dziennikarz National Geographic, przygotowujący artykuł dotyczący mojej działalności eksploracyjnej na tle działalności zawodowej. Marc, urodzony nowojorczyk, zatrzymuje się widząc otwartą przestrzeń ruin i... nie potrafi zrobić następnego kroku, jak ja kilkanaście dni temu. Patrzę na niego i przypominam sobie swoją reakcję na ten widok. Była podobna. Przebywając w Strefie po kilkanaście godzin dziennie coraz bardziej traktujemy swoją obecność tam jako pracę. ЗО І Piotr Chmieliński - Marc, chodźmy dalej - mówię. Patrzy na mnie oszołomiony, niedowierzający, próbuje coś powiedzieć, ale nie może wydobyć głosu. Jest jak sparaliżowany. Prowadzę go, a właściwie ciągnę jakiś czas, nim przychodzi trochę do siebie. Przebywając w Strefie po kilkanaście godzin dziennie coraz bardziej traktujemy swoją obecność tam jako pracę, którą mamy do wykonania. Gdzie podziała się nasza wrażliwość? Zadziwiające jest to przechodzenie do normalności, mimo że ogrom nieszczęścia ciągle jest wyczuwalny, ciągle jest obecny. Strażacy odczuwają to podobnie. Są tutaj niemal od początku, weszli na teren zwaliska kilkanaście godzin po katastrofie. „Przyzwyczajenie się do tego widoku to najlepszy sposób, żeby przetrwać. Inaczej byśmy zwariowali - mówią. Poza tym mamy cel, mamy misję do spełnienia. Tak, jak i ty. Dlatego trzeba odrzucić rozpacz i powstać na nowo". Jedno jest pewne, przeżycia i uczucia wywołane okrucieństwem dramatu World Trade Center i doznane tutaj w Strefie Zero zawsze będą tkwić gdzieś głęboko we mnie, w nas. Choć coraz trudniej je odtworzyć, nazwać, to i tak ich „NIGDY NIE ZAPOMNIMY', powtarzając za napisem na transparencie zawieszonym na jednym z budynków World Financial Center sąsiadującym kiedyś z najsłynniejszymi wieżowcami świata. Z dnia na dzień ulica Canal staje się już nie tylko granicą dzielącą Nowy Jork od Strefy Zero, a coraz bardziej granicą pomiędzy odizolowanym światem tragedii i bólu, a światem zwyczajnym, światem wewnętrznym i światem zewnętrznym. Po 18-20 godzinach spędzonych wśród ruin i zgliszcz, przejście ostatniego punktu kontrolnego i wejście do „normalnego" świata wydaje mi się abstrakcją. Jestem tak przesiąknięty atmosferą nieszczęścia, że trudno mi uwierzyć, że poza Strefą życie może toczyć się w swój zwyczajny sposób. Te pierwsze tygodnie po zburzeniu WTC powodują zadziwiające dla Nowego Jorku wyciszenie, zatrzymanie. Dramat, który rozegrał się tak blisko zrodził niezwykłą więź między ludźmi, zniknęła gdzieś ta słynna nowojorska obojętność. Jej miejsce zajęła serdeczność, współczucie i solidarność jednocząca wszystkich, których tragedia poruszyła. Zamiast codziennej gonitwy pojawiła się refleksja i zaduma i chęć niesienia pomocy. Nieraz mi się zdarzało, że jadąc taksówką w kierunku Strefy Zero, kierowca - bez względu, czy był Amerykaninem, Hindusem czy Arabem, po zobaczeniu identyfikatora z napisem: Strefa Zero. Niezłomna siła życia I 3 „World Trade Center Emergency" nie pozwalał sobie zapłacić - to niepodobne do nowojorskich taksówkarzy. Nowy Jork stał się bardziej ludzki, na krótki czas, ale jednak. Idę kolorowo oświetlonymi ulicami Chinatown, czuję się, jakbym wrócił z dalekiej podróży. Oglądam miasto, jakbym widział je pierwszy raz. Słyszę muzykę dobiegającą z okna na piętrze - to cotygodniowy kurs tańca salsy. Zatrzymuję się, patrzę na ludzi mozolnie ćwiczących giętkie latynoskie ruchy, śmiejących się z własnej niezdarności. Dawno nie słyszałem śmiechu. Na straganie z owocami niedaleko hotelu, w którym mieszkam, kupuję winogrona. Przepadam za winogronami. Z pietyzmem niosę torebkę, w którą są zapakowane. Pachną i kojarzą się z normalnością, a ja chcę się nią choć przez chwilę nacieszyć. Mijam chińskie i włoskie knajpki, nastrojowo oświetlone, ze świeczkami na stolikach. Mimowolnie porównuję nasze obnośne „restauracje" w Strefie, dostarczające nam gorącą zupę. Spoglądam na ludzi. Jakaś para z zaciekawieniem przygląda mi się przez szybę - nic dziwnego, jestem cały zakurzony, trudno dopatrzyć się koloru mojej niebieskiej koszuli i granatowych roboczych spodniach, do tego biały kask i wielka torba z przyrządami. W oddali rzęsiście oświetlony Manhattan, wieżowce, Empire State Building, wieża Chryslera. Wrócił dawny ruch na ulicach. Ludzie starają się żyć normalnie, bo trzeba żyć, bo chcą żyć. Bo niezłomna jest siła życia. Wyspy przypominały raj, gdyż było tu pod dostatkiem jarzyn, owoców, a nawet słodkiej wody. Można tu było wyleczyć szkorbut i zaleczyć rany psychiczne wynikające z odosobnienia podczas długiej, trwającej kilka lat podróży, odpocząć w cieniu palm, napełnić żołądek i nie tylko podziwiać piękne Tahitanki. Rdzeń wygasłego wulkanu wznoszącego się nad Moorea. Ryszard Czajkowski Z wykształcenia fizyk, z zamiłowania -filmowiec i podróżnik, który z kamerą przemierzył wszystkie kontynenty. Swoje fidmy przez wiełe łat pokazywał w programie telewizyjnym „Przez łady i morza". Na pierwszą poważną wyprawę wyruszył w 1965 roku - siedemnaście miesięcy spędził wtedy na Antarktydzie. Brał udział w siedmiu wyprawach na Spitsbergen, przejechał skuterem śnieżnym przez Laponię i popłynął kajakiem do źródeł Nilu. Jego imieniem nazwano górę „Czajkowski Needłe" na Antarktydzie. Członek prestiżowego The Explorers Club. Z wyglądu przypomina wilka morskiego - zawsze uśmiechnięty, ogorzały, z długimi srebrnymi włosami, aktywny, pełen energii i zapału. Mimo swoich osiągnięć, wiedzy i doświadczenia, wciąż jest zwykłym, skromnym facetem, który potrafi żartować z samego siebie. Tahitanki Opowieść nieco frywolna s i^/ą takie miejsca na ziemi, o których marzymy i do których chcielibyśmy pojechać. Jednym z nich jest Polinezja. Przyczyną są z pewnością młodzieńcze lektury. Już same nazwy przyprawiają o zawrót głowy: Tahiti, Papeete, Raiatea, Bora Bora, Tuamotu - żeby wymienić tylko te z Polinezji Francuskiej. Skąd to nasze zainteresowanie pięknymi wulkanicznymi wyspami otoczonymi koralowymi atolami, orgią kwiatów, ze wspaniałym podwodnym światem i przyjaznym klimatem? Wydaje mi się, że gdy tylko przymykam oczy, pojawiają się w marzeniach piękne dziewczyny, prawie zawsze tańczące, skąpo, może nawet nie ubrane, a zaledwie przystrojone. Spokój, radość, uśmiechy, girlandy kwiatów zakładane na szyje podróżników i wiele, wiele innych wspaniałości. Gdy powiedziałem mojemu przyjacielowi z dzieciństwa, że lecę na Tahiti, stwierdził, że po raz pierwszy mi zazdrości, że wszystkie moje Antarktydy, Tybety i Afryki to go aż tak nie fascynowały. Gdy wyprawa Cooka dotarła na Tahiti w 1772 roku, wszyscy uczestnicy byli zachwyceni wspaniałymi Tahitankami, które nie tylko były piękne, ufne, delikatne i spokojne, ale także po prostu łatwe. Wystarczyło takiej dziewczynie podarować gwóźdź i już przed marynarzami otwierały się bramy raju. Otrzymywali znacznie więcej niż się spodziewali. Liczba gwoździ na statku była jednak ograniczona, a marynarskie apetyty rosły. Cook musiał wystawiać na statkach warty, bo marynarze wyciągali gwoździe z ich kadłubów. Znaleźli się i tacy którzy na brzegu uruchomili kuźnię i przerabiali na gwoździe każdy kawałek metalu przywleczonego ze statków. 36 I Ryszard Czajkowski Tak mieszkałem na Raiateż. Wbrew pozorom te bungalowy są luksusowe i bardzo drogie. Wyspy przypominały raj, gdyż było tu pod dostatkiem jarzyn, owoców, a nawet słodkiej wody Można tu było wyleczyć szkorbut i zaleczyć rany psychiczne wynikające z odosobnienia podczas długiej, trwającej kilka lat podróży, odpocząć w cieniu palm, napełnić żołądek i nie tylko podziwiać piękne Tahitanki. Legendę tych rajskich wysp rozsławiło malarstwo Gauguina, a może i jego życie. Prawie każdy mężczyzna dostaje zawrotu głowy, gdy słyszy o jego przepięknych żonach. Entuzjazm chowa się za rumieńcem zawstydzenia, gdy uświadomimy sobie, że kolejne żony starszawego już mężczyzny miały po czternaście lat, a odrzucane były już po kilku latach. Zresztą na statki Cooka przychodziły i przypływały nawet mniej niż dziesięcioletnie dziewczęta, pozbawione jakichkolwiek znamion dojrzałości. Te wczesne kontakty tutejszych dziewcząt z życiem bardzo krytykowano, ale tylko nieliczni nie korzystali z ich wdzięków; chociaż czy w ogóle tacy się znaleźli, nie wydaje się aż tak bardzo pewne. Na wyspach Polinezji - a dokładniej na Bora Bora - pochowany został słynny żeglarz francuski Gerbault, który nie wyobrażał sobie wspanialszego miejsca spoczynku, pomimo że odwiedził wiele różnych zakątków naszej Ziemi. Na Bora Bora kazał pochować się też francuski polarnik Paul-Emile Victor . Zaskakujące jest to, że badacz Antarktydy i Grenlandii, znany ze swego zainteresowania Eskimosami, a może i Eskimoskami, tylko tu chciał być pochowany. Dzisiaj każda z wysp to po prostu luksusowy hotel. Swoje domy mają tu ludzie znani z pierwszych stron gazet i rubryk towarzyskich. Ich nazwiska uwieczniono na drewnianej tablicy przed miejscową restauracją. Oczywiście nie miałem odwagi dodać swego pomiędzy kolejnymi Bondami a Polańskim. Wydaje się, że jest to po prostu miejsce odpoczynku 5 Alain Gerbault (1893-1941) - francuski żeglarz, jako pierwszy przepłynął samotnie Ocean Atlantycki w latach 1923-1929. Zaginął podczas samotnego rejsu wokół wyspy Timor. 2 Paul Emile Victor (1907-1995) - francuski polarnik, który w grupie zwanej „czterech z Grenlandii" (razem z Robertem Gessainem, Michelcm Perezem i Eigilem Knuthem) w 1936 roku przeszedł na przełaj Grenlandię z zachodu na wschód. Tahitanki. Opowieść nieco frywolna i uciech dla ludzi posiadających nadmiar pieniędzy. Wszystko jest tu drogie i luksusowe. Właściwie powinienem powiedzieć, że byłem tym zawiedziony, ale byłaby to jednak przesada. Większość moich podróży to podróże, powiedzmy szczerze - siermiężne. Piękno przyrody wysp spełniło moje oczekiwania, pod palmami brakowało jedynie Tahitanek o tych wszystkich wspaniałych cechach, kochających przyjemność jak wszystkie dzieci natury. Miałem też drobne osobiste satysfakcje, mimo że dalekie od rozkoszy, jakie otrzymywali za gwoździe marynarze, żeglarze i różni włóczędzy. Mieszkałem w Hotelu Cooka nad Zatoką Cooka, a wieczorem w sąsiednim hotelu miał się odbywać pokaz tańca zwany tu hewa. A więc typowa cepelia - pomyślałem. Poszedłem na ten pokaz raczej z obowiązku, nie zabierając ze sobą aparatu fotograficznego ani kamery. Zostałem jednak miło zaskoczony. Na scenie występował zespół rodzinny: tatusiowie, wujowie i stryjowie grali, a ich córeczki i siostrzenice tańczyły. Śliczne dziewczyny miękkimi ruchami rąk, nóg i całej kibici wyrażały po mistrzowsku to, czego spodziewałem się po lekturach. Ku mojej rozpaczy piersi miały zasłonięte połówkami skorup orzechów kokosowych. Pocieszałem się jednak, że były to tak młode dziewczęta, iż skorupki te niczego jeszcze nie przesłaniały. Pobiegłem po kamerę i aparat, fotografowałem i filmowałem w amoku. Jestem przekonany, że dziewczyny tańczyły nie tylko dla widowni, ale przede wszystkim dla siebie. Widać było, że taniec sprawia im wielką radość. Na drugim planie, już poza parkietem, ich młodsze siostrzyczki powtarzały taneczne ruchy jak gdyby przygotowując się do przyszłych występów. Im także taniec sprawiał wiele radości. Wydaje się, że nie tylko podziwiały tancerki, ale i zazdrościły tego, że mogą się prezentować przed licznie zebraną publicznością. Istotnym elementem pokazu był taniec brzucha. Wrażenie ruchu pogłębiały przewiązane na biodrach sznury kwiatów. I chociaż odbywało się to na tarasach hotelu, wszystko wydawało mi się autentyczne i szczere. Chwilami zapominałem o publiczności i wydawało mi się, że jestem sam z dziewczynami, może nawet nie słyszałem orkiestry. W tym momencie rozumiałem przeżycia dawnych żeglarzy. zdjęcie obok: Istotnym elementem pokazu byt taniec brzucha. następne strony: Na taki widok na myśl przychodzi słowo „Raj". . .■ Moją przewodniczką po Raiatei była właśnie taka ponadstukiłogramowa Tahitanka. Dzięki jej opowieściom wyspa wydawała mi się jeszcze piękniejsza. Muszę jednak przyznać, że starsze mieszkanki Polinezji mocno odbiegają od playboyowego kanonu urody. Na ogół są bardzo duże i nieco zbyt -jak na mój gust - obfite. Chociaż chyba nie wolno tych brzydszych pań lekceważyć. Moją przewodniczką po Raiatei była właśnie taka ponadstukiłogramowa Tahitanka, wjedwabnej zielonej kwiecistej sukni i ozdobionym kwiatami kapeluszu. Na szyi miała zawieszone girlandy z kwiatów tiarę i muszelek. Pod koniec wycieczki podarowała nam je w prezencie. W pierwszej chwili byłem zawiedziony, że nie jest to jedna z oglądanych tancerek. Okazało się jednak, że nasza przewodniczka opowiada o wyspie tak pięknie, z takim żarem, że do dziś nie Tahitanki. Opowieść niecofrywolna I 43 wiem, czy moja opinia o uroku wyspy nie jest czasem przesadzona, gdyż widzę ją przez pryzmat tych wspaniałych opowieści. Starsze, powiedzmy dwudziestopięcioletnie panie, tracą urodę, powab, wdzięk, ale nie tracą radości życia ani pogody ducha. Jeszcze raz potwierdza się zasada, że liczy się nie tylko uroda, bardzo ważny jest charakter. Stąd wierzę w prawdziwość opowieści o wspaniałym charakterze mieszkańców Polinezji, tym razem już bez przymrużenia oka. Ich pogodne usposobienie, czułość, radość życia, łagodność, a nawet hojność można zauważyć i dziś. Żałowałem, że nie przybyłem tu choćby sto lat temu. Dlatego rozpocząłem studia nad zachowaniami mieszkanek Tahiti w czasach pierwszych odkrywców, by przynajmniej wiedzieć co utraciłem. Chociaż jestem feministą, jednak najbardziej interesowałem się nie tyle rozkładem codziennych zajęć Tahitanek, a raczej tym, czym tak hojnie raczyły moich poprzedników. Po lekturach mam jednak mieszane uczucie. W drugiej wyprawie Cooka na statkach „Resolution" i „Adventure" brali udział gdańszczanie, ojciec i syn -Jan Reinhold i Jerzy Adam For-sterowie. Rodzina Forsterów, pochodzenia szkockiego, w XVII wieku wyemigrowała do Królestwa Polskiego z powodu prześladowań religijnych. Trudno byłoby ich nazwać Polakami, ale prawdopodobnie umieli mówić, a może nawet pisać po polsku. Byli przyrodnikami wyprawy. W chwili rozpoczęcia wyprawy Jerzy miał 17 lat. Pięć lat później, czyli dwa lata po zakończeniu wyprawy, ukazała się praca Forsterów, zawierająca opis ponad dwustu nowych gatunków roślin. Jerzy napisał doskonały dziennik wyprawy, z którego mogliby skorzystać również współcześni podróżnicy. Ciekawe, że dziennik ten ukazał się sześć tygodni wcześniej niż dzienniki kapitana Cooka. W rok po ukazaniu się pamiętników, zostały przełożone na języki francuski i niemiecki, a wkrótce również na inne języki europejskie. W 1783 roku przewodniczący Komisji Edukacji Narodowej zaproponował sławnemu już Jerzemu objęcie katedry historii naturalnej w Szkole Głównej Wielkiego Księstwa Litewskiego w Wilnie. W tym czasie Jerzy podróżował po Polsce i z tych wojaży również powstał interesujący dziennik. Forsterowie wyznawali protestantyzm, ojciec był pastorem. Ich spojrzenie na życie marynarzy i panienek użyczających za gwoździe swych wdzięków było raczej karcące. Surowość ocen Jerzego wypływała również zapewne z jego młodego wieku, ale jego obserwacje są dość zaskakujące. фшліг-пісу і turyści odwied sPotkanie z nimi granit ° Ł Po opuszczeniu \ CV marynarze Coo L,. ?ггеъ1еР bvi dość la N>py. W y weneryczne ' t<Łn sposób chce z •aztakr- - Ne zupel *ne od innych ot Чпдг^ ^ie nowe światło r '■Uskie; W zobĄ t<=k miejsce drogiej Mi. Z. >. ^"Ус tylko w hotel ^zair^ schodnia ściana Mt. Blanc (4807 m n.p.m.), północna ściana Matterhornu (4411 m n.p.m.). Autorka sześciu książek o tematyce górskiej: „Dwa razy Matterhorn", „Trudna góra Rakaposzi", „Broad Peak - tylko dwie", „Nanga Parbat - góra o zlej sławie", „Groza wokół K2", „Korona Ziemi". Niezwykłe skromna, otwarta i odważna. Spotkałam ją kilka razy i zawsze odnosiłam wrażenie, że jest to osoba, która potrafi w zawiłościach życia odnaleźć prostą drogę. Być może właśnie ta umiejętność pozwala jej się wspinać na szczyty wcześniej dla ludzi niedostępne. Niebo nad Arna Dablam VV moim górskim świecie niebo jest zawsze obecne. W dzień bywa jasnobłękitne, jakby spłowiałe od słońca, ale może też mieć granatową głębię i wtedy nawet w południe można na nim zobaczyć księżyc. Czasem jest ołowianoszare i ciężkie, a czasem niespokojne, pełne chmur przeganianych wiatrem. Nocą jego czasza przykrywa nas jak gigantyczny namiot - doskonała czerń i przysłowiowy milion gwiazd na wyciągnięcie ręki - albo też spada na nas totalna, kosmiczna ciemność. Żyjemy w górach pod tym niebem, wszechobecnym i dlatego może niezauważalnym. Patrzymy na góry, a niebo po prostu jest. Góry dają nam też inne niebo. Nie mam tu na myśli przeniesienia się na tamten świat, chociaż w naszym wysokogórskim, pionowym świecie łatwo można sobie na to zasłużyć. Chodzi mi raczej o to, co góry dają nam jako nagrodę - a raczej co my jako nagrodę z nich bierzemy. Może to być piękny widok, chwila spokoju i ciszy w dolinie, rozgrzana słońcem skała, wschody i zachody słońca, ostatni krok do wierzchołka. Albo bezkresna panorama ze szczytu i radość ze zwycięstwa. Każdy człowiek może dla siebie znaleźć coś takiego w górach. I to właśnie jest w tym sporcie czy hobby najpiękniejsze. I pewnie dlatego chodzimy w góry mając nadzieję, że chociaż raz w życiu poczujemy się jak w niebie. Długo już wędruję po górach i kiedy patrzę wstecz, ze zdumieniem stwierdzam, że bardzo się tam napracowałam. Muszę przyznać, że moje wyprawy często były potwierdzeniem zasady, że „w górach musi być trudno". Było i trudno, i niebezpiecznie, do tego stopnia, że parę razy żegnałam się z życiem. Jednak-w pamięci pozostały mi przede wszystkim лч#^*>' Uknin chmur oddzielający śu> iat dolin < p0,Vvzc,bazyluzteZbyl, ale do czasu. wysokości 5500 mn.p.m.) szło S1ę bez рГ1 dym odcinkiem robiło się trudniej, lru Doskonale urzeźbiona skała i wielb eks і лір\. Hoże, jak to było dawno! Na szcz na - mogłam więc z łatwością pokonyw po skalnych urwiskach. Radość była nie Drugi obóz (5800 m n.p.m.) leżał Nie było tam dużo miejsca i trzeba ł 2 moją partnerką - Basią ze Słowenii - llożeniu bazy. Trochę za szybko, a "'' via podekscytowana. Wykorzystt: Iniej rozbił trzeci obóz (6400 rr to długim, męczącym dniu, czv кГ. Było przepięknie. Namiot st; yżej zaczynał się stromy lodowy; Anna Czerwińska wspomnienia przyjemne i piękne. Najmocniej zapamiętałam te rajskie, niebiańskie chwile, podczas gdy różne trudy, krzywdy i piekiełka z wolna odchodzą w niepamięć. Oto moja ostatnia niebiańska zdobycz - wejście na Arna Dablam. AmaDablam (6856mn.pm.) leży w Nepalu, w rejonie Khumbu. Jest wspaniałym, wręcz idealnym szczytem, ponieważ łączy w sobie grozę, niedostępność i piękno. Słusznie uznaje się tę górę za symbol Himalajów. W ciągu dnia jej lodowa sylwetka wydaje się biało-błękitna, wieczorem zachodzące słońce maluje szczytową kopułę na ciepłe, złotopomarańczowe kolory, którym towarzyszą czasem zjawiskowe, lekkie jak welon wieczorne mgły. Naprawdę nie wiem co mnie tak długo powstrzymywało przed próbą wspięcia się na Arna Dablam. Widziałam ją wielokrotnie - i to nie tylko na zdjęciach, ale także w naturze. Podchodząc pod Everest w 2000 roku przez parę dni miałam ją przed oczami i obiektywem. Rok później idąc z wyprawą na Lhotse znowu widziałam ją jak na dłoni, ale znów skończyło się na zdjęciach. Coś jednak z tego widoku zapadło mi w serce i w 2002 roku po nieudanej wyprawie na Makalu postanowiłam poprawić sobie humor. Pojechałam na wyprawę Ryśka Pawłowskiego z mocnym postanowieniem, że szczyt Arna Dablam stanie się moim udziałem. Wyprawa była naprawdę niezwykła. Okazało się, że choć jej członkowie poznali się dopiero w Kathmandu, utworzyliśmy szybko bardzo zgrany zespół. Sprzyjała nam piękna pogoda kończącego się października. Baza na wysokości 4500 m n.p.m. wyglądała jak z bajki: położona na szerokiej górskiej łące z lekko już rudziejącą od nocnych przymrozków trawą. Pośrodku czekała nas niespodzianka - duża sterta yak-shitów zebranych na opał przez zapobiegliwych mieszkańców wioski. Oczywiście jaki pasły się wszędzie bez przeszkód, ale i bez dozoru, więc zdarzało się, że wyjadały nam trawę nawet spod namiotów. Arna Dablam wznosił się tuż ponad bazą. Prawdę mówiąc było to takie urwisko, że sama myśl o próbie wspinaczki mogła przyprawić o stres. Na szczęście nasza trasa biegła z prawej strony masywu i była z dołu niewidoczna, dzięki czemu w bazie czuliśmy pełny luz. 1 Ryszard Pawłowski -jedyny Polak, który trzykrotnie stanął na szczycie Mount Everestu, zdobywca dziesięciu ośmiotysicczników, instruktor alpinizmu i przewodnik. 2 Yak-shity - pochodzące z angielskiego potoczne wyrażenie himalaistów oznaczające nawóz (shit) wysokogórskich, potężnych zwierząt pociągowych —jaków iyak). Ekran chmur oddzielający świat dolin od szczytu Ama Dablam. Powyżej bazy luz też był, ale do czasu. O ile do pierwszego obozu (na wysokości 5500 m n.p.m.) szło się bez problemów, tojuż powyżej z każdym odcinkiem robiło się trudniej. Trudniej, ale za to coraz piękniej! Doskonale urzeźbiona skała i wielka ekspozycja przypomniały mi Tatry i Alpy. Boże, jak to było dawno! Na szczęście wspinania się nie zapomina - mogłam więc z łatwością pokonywać siłę ciążenia i piąć się w górę po skalnych urwiskach. Radość była niesamowita. Drugi obóz (5800 m n.p.m.) leżał na wierzchołku skalnej iglicy. Nic było tam dużo miejsca i trzeba było naprawdę uważać. Razem z moją partnerką - Basią ze Słowenii - znalazłam się tam już w tydzień po założeniu bazy. Trochę za szybko, ale coś gnało mnie w górę. Baśka też była podekscytowana. Wykorzystując fakt, że Rysio z Szerpą dzień wcześniej rozbił trzeci obóz (6400 m n.p.m.), pospieszyłyśmy w górę i po długim, męczącym dniu, czwartego listopada dotarłyśmy do „trójki". Było przepięknie. Namiot stał na lekko pochyłym zboczu, tuż powyżej zaczynał się stromy lodowy stok, ponad nim widać było dolną ш ' •в » -:''i» :■:■;;■■- ■■ *Лг* Niebo nad Arna Dablam I 55 poprzednie strony: Basia Drovsek wylania się z chmur pod szczytem, zdjęcie obok: Kopuła szczytowa Ama Dablam widziana z obozu drugiego. krawędź wielkiego seraka . Ten serak - mimo że widziałyśmy go już wcześniej z daleka - teraz z bliska wyglądał przerażająco. • Noc w obozie nie była najlepsza. Dokuczał nam brak aklimatyzacji, a przede wszystkim martwiła myśl, że pogoda może się popsuć. Wiało mocno, namiot nie był najlepiej rozbity i wściekle łopotał. Wydawało nam się, że właśnie nadchodzi burza. Na szczęście nie miałyśmy racji. Piątego listopada rano wyjrzałam z namiotu i natychmiast wiedziałam, że szczyt należy do nas. Na razie panowało przeraźliwe zimno. Ściana nad obozem była bladoniebieska i bezlitośnie pozbawiona słońca, mimo że świeciło już prawie wszędzie: na niebie, w dolinach, promienie oświetlały dziesiątki wznoszących się wokół szczytów. Tylko u nas panował okrutny chłód. Schowałam się do namiotu i kiedy skończyłyśmy gotowanie, ponownie wyjrzałam na zewnątrz - nasza ściana nadal pozostawała w cieniu, ale serak na górze nabrał już słonecznej aureoli, a na lodzie poniżej zapalały się jasne refleksy. Widok był obiecujący. Opuściłyśmy obóz i ruszyłyśmy w górę. Raki zgrzytały tak nieludzko, że prawie czułam ból, tak jakby ostrza wbijały się w moje ciało. Aż do seraka wspinałyśmy się w cieniu. Byłam przemarznięta do kości. Wielki wysiłek wcale nie dawał mi ciepła i tak naprawdę marzyłam tylko o tym, żeby się rozgrzać, wejść w światło słońca, poczuć jego potężną energię. Mówi się, że „religią ludzi gór jest słońce". Być może nie w każdej sekundzie życia, ale na pewno wtedy, gdy jest nam zimno. W cudowne światło słońca weszłyśmy nagle, bez uprzedzenia. Było pięknie - wysoko ponad serakiem widziałam różne odcienie błękitu, a wokół roztaczał się górski, słoneczny krajobraz. Aż po horyzont ciągnęły się góry i głębokie wąwozy dolin. Ponad serakiem zrobiłyśmy krótki odpoczynek. Położyłyśmy się na płaskiej śnieżnej półce i patrzyłyśmy w górę. A było na co - ponad nami wznosiła się szeroka, śnieżno-lodowa ściana zamknięta po bokach graniami. Z prawej strony było trochę skałek, z lewej - tylko biel śniegu. Serak — wielka bryła lodu powstała wskutek łamania się lodowca na stromym progu skalnym. Niebo nadAma Dablam Anna Czerwińska na szczycie Ama Dablam, A środkiem wiodła nasza droga na szczyt. Widziałam, że mamy przed sobą jeszcze kawał drogi, ale nic już nie mogło nas zatrzymać. Ruszyłam pierwsza, Baśka chciałajeszcze odpocząć. Było najpierw płasko, a potem stromo i coraz bardziej pionowo. Wkrótce zaczęło się regularne wspinanie. Liny poręczowe założone przez poprzedników prowadziły mnie bezpiecznie w górę. Żadnych trudności technicznych -tylko trochę wysiłku, żeby iść wciąż wyżej i wyżej. Przepinając się z liny na linę patrzyłam jak wokół mnie pojawiają się chmury podnoszące się z dna doliny. Znalazłam się w przedziwnym świecie: nade mną wciąż był błękit, do którego prowadziła moja grzęda, po bokach granie wyraźnie odcinające się od przestrzeni, a poniżej - morze chmur. Słońce ślizgało się po nich i zapalało gdzieniegdzie złote iskry, nie było już widać bazy ani dolin. To co pozostało w dole, zostało odcięte ekranem chmur i przestało istnieć. Widziałam tylko ogrom nieba nade mną i te dwie granie, które towarzyszyły mi w drodze. Tam gdzie się połączą będzie szczyt. Szłam teraz wzdłuż grubej, szarej poręczówki, a słońce mimo zawie-wanych z dołu mgieł wciąż grzało mocno. Ciepło i wysokość działały usypiająco. Miałam dziwne wrażenie, że oglądam siebie z boku, z daleka. Przestałam kontrolować własny wysiłek, nie słyszałam już ciężko pracującego serca ani łomotu tętna. Wyzwolona z tego wszystkiego szłam w górę. To było naprawdę piękne: szłam teraz wzdłuż pomarańczowo-żółtej poręczówki, widząc zbliżające się szybko granie. Ta z lewej strony - czysto śnieżna - sprawiała wrażenie rozpostartego do lotu skrzydła anioła. Z prawej strony ostatnie skałki i też biel śniegu. W górze niebo ukryło się w mgłach, ale teren wyraźnie się kładł i nie mogło już być daleko -i rzeczywiście nie było. Jeszcze kilkanaście, jeszcze kilka kroków i koniec. Płasko. Nie ma nic powyżej. To po prostu szczyt! Obie towarzyszące mi w drodze granie zbiegały się teraz u moich stóp. Wypięłam się z poręczówki. Kilka niepewnych, chwiejnych kroków. Uwolniona od liny nie czułam już żadnej więzi ze światem, który został poniżej. Spojrzałam na morze chmur kołyszące się w dole, a potem w oczekiwaniu na Basię położyłam się na płaskim śniegu wierzchołka. Nade mną przepływały mgły, a ja patrzyłam wprost w górę, by poprzez nie dostrzec prawdziwy błękit. Bo w niebie powinno być błękitnie. 58 I Anna Czerwińska Wszystkie piekła Manaslu I eszcze do niedawna kiedy ktoś mnie pytał o Manaslu (8156 m n.p.m.), wzruszałam ramionami. Jest tyle innych gór, które fascynowały mnie swoją historią, trudnościami, pięknem. O Manaslu wiedziałam niewiele. Nigdy też nie znalazło się w kręgu moich zainteresowań, za to już od dawna czułam irracjonalny lęk przed tą górą. „Tylko nieznane przeraża człowieka" - aby uporać się z tym lękiem powinnam była przeczytać wszystkie dostępne materiały i ustalić, czego tak naprawdę się boję. Odsuwałam to jednak od siebie skutecznie. Dopiero wiosną 2003 roku wszystko nagle się zmieniło. Albo gwałtownie wzrosło moje zapotrzebowanie na adrenalinę, albo też - co jest bardziej prawdopodobne - chciałam udowodnić sobie samej, że potrafię stawić czoła moim górskim lękom. Poprzednio sporo mówiłam o przełamywaniu barier, szukaniu nowych wyzwań i poznawaniu siebie poprzez walkę z nieznanym. Pani Aniu! Nadszedł czas, aby poprzeć słowa czynem. Pojechałam na Manaslu razem z wyprawą Piotra Pustelnika. Nie spodziewałam się po tej górze niczego dobrego, nie mogłam jednak przewidzieć, że Manaslu pokaże mi jak wyglądają różne oblicza piekła. Burza - wschodnia ściana Manaslu, obóz drugi, 6200 m n.p.m. 19-20 kwietnia 2003 roku Rozbiliśmy namioty na wąskiej śnieżnej grańce, mając pod sobą poprzerywane serakami urwisko, a powyżej - kilometry lodowej ściany, która w razie dużego opadu śniegu mogła stworzyć lawinę o potwornych Seraki wyprowadzające do obozu drugiego. І і Obóz drugi przed burzą. rozmiarach. Aby się przed tym zabezpieczyć, postawiliśmy obóz w miejscu oddzielonym od ściany potężną szczeliną - mając nadzieję, że obroni nas przed śnieżnym zagrożeniem. Była nas piątka do dwóch namiotów. Podzieliliśmy się demokratycznie: Piotr zamieszkał ze mną i z Basią Słowenką, w drugim namiocie rozłożyli się Krzysio Tarasewicz i Józio Goździk. Namioty stały blisko, zwrócone do siebie wyjściami, i dopóki nie zaczęło wiać, mogliśmy z łatwością rozmawiać. Pamiętam, że kiedy układałam w namiocie wszystkie pracowicie wyniesione przez nas graty, Piotr jeszcze przez długi czas chodził obok namiotów i coś tam poprawiał, mocował, wiązał. Perfekcjonista! Kiedy w końcu wgramolił się do środka, rzucił jakby od niechcenia, że nic więcej nie da się zrobić, bo jest za mało miejsca. Rzeczywiście, po bokach namiotów zostało po kilkanaście centymetrów „zapasu", potem zaczynało się powietrze — z jednej strony rozwierała swą paszczę szczelina, z drugiej - czekało w dole plateau lodowca. Szczerze przyznaję, że zbytnio się tym nie przejmowaliśmy. Optymistycznie nastawieni do sytuacji zajęliśmy się gotowaniem i jedzeniem, Wszystkie pieklą Manaslu a wszystko inne zbyliśmy krótkim „jakoś to będzie". Zapomnieliśmy jednak - my, takie stare wygi - że w górach jest jak na wojnie -jeśli coś może źle pójść, to na pewno źle pójdzie - i poszło! Najpierw bardzo gwałtownie zaczął się nasilać wiatr. Wkrótce wokół nas rozpętało się niezłe piekło, a wycie huraganu ogłuszało nas do tego stopnia, że coraz trudniej było porozumiewać się nie tylko z drugim namiotem, ale nie słyszeliśmy nawet własnych słów. Do wnętrza wciskał się wszędobylski śnieżny pyl, trzeba było zakończyć gotowanie i starać się uszczelnić wewnętrzny namiot. Wkrótce uderzenia wiatru miały już taką siłę, że stelaż wyginał się przedziwnie, a materiał namiotu przygniatał nas i dusił. Na tym etapie jeszcze się jakoś trzymaliśmy. Piotr usiłował podnieść mnie i Basię na duchu i wytrwale nas zagadywał, zdzierając sobie przy tym gardło. Pokrzykiwaliśmy też do sąsiadów. Odzywki w rodzaju: „Żyjecie?" albo „Jesteście?", na które dostawaliśmy niezrozumiałe i na ogół żałosne w tonie odpowiedzi, powoli zaczynały nam uświadamiać, że wciąż żyjemy i jesteśmy, ale może to nie potrwać długo. O namiot i o życie trzeba było już walczyć. Zwinęliśmy śpiwory i spakowaliśmy wszystko jak najlepiej. Siedząc na gołej karimacie przy każdym uderzeniu wiatru miałam wrażenie, że mój tyłek razem z podłogą namiotu unosi się w powietrze. Wyobraźnia przesuwała namiot ku przepaści, która tak naprawdę była tuż za wątłą ścianą materiału. Mimo że każdy z namiotów był dobrze obciążony - nami, sprzętem i jedzeniem -wydawać się mogło, że to nic nie znaczy wobec naporu powietrza, że jeśli puszczą linki namiotowe, nieuchronnie odlecimy. Wiało generalnie znad Przełęczy Północnej, skąd wiatr opadał z ogromną szybkością w dolinę. Konfiguracja obozu była taka, że przy tym kierunku wiatru zwiałoby nas właśnie tam - na lodowiec. Ale były też kontruderzenia i wtedy dostawaliśmy w namiot z drugiej strony, a wiatr chciał nas wtłoczyć w głębię szczeliny. Walcząc wypracowaliśmy sobie pewną taktykę. Nadejście każdego uderzenia poznawaliśmy po dochodzącym gdzieś z góry narastającym ryku, który brzmiał tak, jakby zbliżał się do nas odrzutowiec. Wtedy każde z nas łapało za najbliższe rurki stelaża i zapierając się z całych sił czekaliśmy na cios. Przychodził. Nieubłaganie i niemal regularnie. Ta wietrzna przemoc trwała dłuższą lub krótszą chwilę, po czym wiatr gnał dalej, a my coraz bardziej bezwładnie padaliśmy na ośnieżoną podłogę. I znowu zbliżający się ryk, i znowu chwyt za stelaż, wysiłek - przerwa. " ч. ..>..mwmmwiiimw$m ------------ І її Wszystkie piekła Manaslu I 65 I znowu. Automatyzm ruchów i przynajmniej w mojej głowie coraz mniej myśli typu: Istniejemy, ponieważ walczymy czy też walczymy po to, żeby istnieć? To wszystko trwało bardzo długo, nie patrzyłam na schowany gdzieś głęboko zegarek, ale pamiętam, że kiedy Piotr wywołał bazę, było jeszcze jasno. Głos naszego doktora brzmiał trochę nierealnie, jakby dochodził z innego świata. W bazie też wiało, walczyli o utrzymanie kuchni i mesy, zabezpieczali namioty, „Trzymajcie się, do usłyszenia". I już koniec, znów jesteśmy tylko my i ten cholerny wiatr. Teraz myślę, że wtedy, w tych ciężkich momentach, bardzo pomagała nam obecność innych. Wystarczyło jakieś słowo czy gest, żeby trzymać swój strach na uwięzi jak złego psa, nie pozwolić mu wyzwolić się i kąsać. Co tu dużo mówić, mimo potęgi żywiołu trwaliśmy wciąż i powoli, bardzo powoli zaczęłam myśleć, że może uda się nam raz jeszcze przeżyć - może obóz wytrzyma... Oprócz siły fizycznej całą siłą woli przeciwstawiałam się naporowi wiatru, naiwnie myśląc, że zdołam cokolwiek zmienić. Nadzieja matką głupich, niestety. Na granicy dnia i zmierzchu oprócz ryku huraganu zaczęliśmy słyszeć coś jeszcze. Grzmoty. Zrazu odległe, jakby olbrzym przetaczał po niebie potężne głazy. Znaliśmy już to zjawisko z poprzednich dni. Manaslu ma złą sławę jeśli chodzi o wyładowania atmosferyczne, burze zdarzają się tu często, były nawet przypadki porażenia, sama widziałam w pierwszym obozie iskry tańczące na chorągiewkach traserów. Wtedy też grzmiało, ale daleko i jakoś niegroźnie. Teraz burza zbliżała się do nas. Manaslu -widać znudzone zabawą - postanowiło nas zniszczyć. Suche trzaski piorunów brzmiały przerażająco, a jednak to jeszcze nie było najgorsze. Co chwilę namiot rozświetlał się niebieskawym, upiornym światłem, metalowe elementy syczały, a wokół czuło się silny zapach ozonu. Błysk, trzask, błysk, trzask, błysk - czy trafi nas teraz, czy za sekundę, za chwilę? Niezauważalnie zapadła noc. Wnętrze namiotu co chwilę rozświetlało się darmowym oświetleniem, wiatr wył jak poprzednio, ale grzmoty były jeszcze potężniejsze. Aż trudno uwierzyć, że nasze uszy wytrzymywały to obciążenie i że choć ogłuszeni, wciąż działaliśmy prawidłowo, nadal walcząc z wiatrem o namiot. Burzy zupełnie nie potrafiliśmy się zdjęcie OBOK; Droga do obozu drugiego. poprzednie strony: Lodowa ściana wisząca nad obozem drugim. 66 I Anna Czerwińska przeciwstawić, zdani najej łaskę po prostu czekaliśmy. Przy każdym rozbłysku liczyłam sekundy, do chwili, gdy przychodził trzask. Czasem dochodziłam do pięciu, sześciu, czasem huk następował natychmiast. Burza ogarnęła cały masyw i po prostu waliło gdzie chciało. Chyba nigdy w życiu tak bardzo się nie bałam, aż pociłam się z tego strachu, a do rozpaczy doprowadzała mnie myśl, że burza nigdy się nie skończy. Była jak krzesło elektryczne z szaleńcem obsługującym wyłącznik. Z tamtej nocy pamiętam niewiele -jakieś urywki rozmów, próby zmiany pozycji, wrzaski do sąsiadów, żeby sprawdzić czy jeszcze żyją. Kiedy po raz kolejny walnęło gdzieś bardzo blisko, głupio zapytałam Piotra: - Co się stanie jeśli w nas trafi? - Nawet włos nie zostanie - pocieszył mnie lider i dodał coś o milionach woltów. Pomyślałam, że zaraz zwariuję. Ponieważ wiatr szalał przez cały czas, nasz namiot zaczął tracić kontakt z podłożem, jeszcze stał, ale... - Słuchajcie, ubieramy się! - usłyszałam z ust Piotra. Zabrzmiało to jak wyrok. Zrozumiałam, że także jego zdaniem zaraz polecimy. Boże, na zewnątrz szaleje takie piekło, jeśli opuścimy nasze schronienie, na pewno umrzemy. I wtedy będzie już wszystko jedno: czy z zimna, czy od tych woltów. Może spróbować schować się do szczeliny? To obrzydliwe miejsce, ale może jedyne dające nadzieję? Podczas gdy sznurowałam buty i szukałam części ekwipunku, moje myśli przypominały stado osaczonych szczurów, ale odnosiłam też dziwne wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że patrzę z boku na to co nas spotyka, że jestem w innym wymiarze. Kiedy byłam już gotowa do wyjścia, pomyślałam, że skoro zaraz mamy zginąć, to trzeba zachować twarz do końca i chciałam pożegnać się z Basią i Piotrem, ale wykrztusiłam tylko, że było mi miło wspinać się razem z nimi. Myślę, że nawet tego nie usłyszeli, ajeśli nawet, to nie zrozumieli. I całe szczęście. Siedząc w butach i uprzężach odwlekaliśmy jednak moment wyjścia z namiotu, który w sumie przez cały czas dzielnie trwał na miejscu. Było już po północy, kiedy Piotr odnalazł telefon i zaczął wywoływać bazę mimo naszych wrzasków, że ściągnie na nas piorun. Po chwili zachrypiał głos doktora: Niebezpieczny trawers do obozu drugiego. Anna Czerwińska - Bazy już nie ma - usłyszeliśmy. - Kuchnia i jadalnia padły o zmroku, w nocy następny podmuch zwiał namioty uczestników. Praktycznie wszystkie. Został tylko mój, bo w nim siedziałem, i Anki, zdążyłem wrzucić do niego bębny... -Jak to: zwiało namioty? - Piotr chyba nie chciał zrozumieć. - Przecież w środku była kupa sprzętu... - Poleciały w dolinę - doktor był tak zmęczony, że ledwo mówił. - Pół nocy chodzę z kucharzem i szukam, wieje strasznie. Trzeba poczekać do rana. Tego było po prostu za dużo. Nie dość, że góra usiłowała nas zabić, potrafiła jeszcze zadziałać podstępnie i zniszczyć nam jedyne miejsce, do którego moglibyśmy wrócić. Pozbawiła nas wszystkich rzeczy, które pozwalają z namiotów bazy uczynić namiastkę domu. To było już okrucieństwo. Zaczęła się trzecia część nocy. Piotr i Basia stopniowo przypominali sobie co mieli w namiotach i co prawdopodobnie stracili. Te żałosne wyliczanki zupełnie nas dobiły. Może ocalał obóz pierwszy i może coś się w bazie odnajdzie, ale straty były tak wielkie, że można by od razu zakończyć wyprawę. Jeśli w ogóle stąd zejdziemy. Byliśmy zmordowani, a wiadomość o zniszczeniu bazy dodatkowo podłamała nas psychicznie. Już nie myśleliśmy o szukaniu ratunku poza namiotem. Jeśli dotąd stoi, to pewnie przetrwa. A niech tam... Wiatr i wciąż pojawiające się błyski też nie robiły już na nas wielkiego wrażenia, zbyt długo to wszystko trwało, zobojętnieliśmy, a może zdołaliśmy się przyzwyczaić? Podobno można do wszystkiego. Z głodu, odwodnienia i zmęczenia coraz bardziej odczuwaliśmy straszne zimno. Wyciągnęliśmy zalodzone śpiwory. We wszystkim wpakowałam się do środka - wilgotno, ale cieplej. Leżałam bez ruchu, śpiwór tłumił huk wiatru, gdyby nie jakieś wątłe dzwonki alarmowe w mózgu, zasnęłabym natychmiast. Basia już spała, Piotr kręcił się trochę i coś tam pakował, ale potem też znieruchomiał. Walczyłam z sennością, bo tak naprawdę na zewnątrz ciągle było źle i ktoś powinien czuwać, ale moje poczucie obowiązku słabło. Potrzeba snu była przemożna. Ostatnia myśl, jaką pamiętam z tej nocy, to zdziwienie, że w namiocie jakoś bardzo długo trwa jasność. Nie była to bowiem kolejna błyskawica. To świtało. Nadchodził nowy dzień. Anna Czerwińska na zboczach Manaslu. * * , * І і %"■■■, ■ * ..:-.:::;;!я ■ і . . «V ! , jf * ,| ■ "^ *й£&* ^: 'ller » • .. Deszcze od tysiącleci spadają na skale, stopniowo coraz bardziej ją rozkruszając, a niszczona skala zabija ludzi i zwierzęta w dole. Mieszkańcy Pichinjoto mogliby łatwo odsunąć się od tej strefy śmierci, przenieść domostwa i dobytek w miejsce, gdzie wisiałoby nad nimi tylko dobre i bezpieczne niebo, a jednak tego nie czynią. Л со się dzieje kiedy kamienie lecą im na głowy? Sęk w tym, że nie dzieje się nic szczególnego. Powinienem teraz wprowadzić się w uroczysty nastrój i przemyśleć znaczenie kukurydzy w Andach. LJ rodzony w Londynie, od zawsze mieszkający w rodzinnym domu Fiedlerów w Puszczykowie pod Poznaniem. Rotarianin, podróżnik, członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Syn Arkadego Fiedlera, któremu towarzyszył w sześciu wyprawach. Razem z bratem - Markiem -prowadzi i nieustannie rozbudowuje Muzeum-Pracownię Literacką Arkadego Fiedlera i Ogród Tolerancji w Puszczykowie. To on wpadł na pomysł wzniesienia w przymuzeałnym parku wiernej kopii słynnego statku Krzysztofa Kolumba „Santa Maria" w skali 1:1. Ma stanąć obok istniejących już: sześciometrowego Buddy, egipskiej piramidy, czółna z kory brzozowej, kalendarza Azteków i rzeźby indiańskiego wodza Siedzącego Byka. Jest autorem wielu korespondencji i reportaży z wypraw do Azji, Afryki i Ameryki Południowej i jurorem Konkursu im. Arkadego Fiedlera o nagrodę Bursztynowego Motyla dla najlepszej polskiej książki podróżniczej. Pytany o zamiłowania, odpowiada: „Hobby: podróże. Załety: podróże. Nałogi: podróże". Z Panem Arkadym spotkałam się w Puszczykowie, które zapamiętałam jako miejsce niezwykłe - pełne ciepła, przyjaźni i dobroci, która wydaje się unosić w powietrzu i obdarzać wszystkich przybywających tu gości niezwykłym uczuciem spokoju i radości. Krwiożercza skala V V dolinie Urubamby w peruwiańskich Andach znajduje się zagadkowa wioska Pichinjoto. Ma inkaski rodowód i oparła się działaniu czasu, nawet więcej -jej istnienie opiera się zdrowemu rozsądkowi. W świętej dolinie Inkówjest to miejsce tak ciekawe i wyjątkowe, że byłbym niepocieszony gdybym z głównej drogi nie zboczył do Pichinjoto, żeby zobaczyć co się tam dzieje. Wyjeżdżam z Cuzco do miasteczka Urubamba mikrobusem marki Toyota, tak zwanym cołectivo, zabierającym gromadkę pasażerów. W miasteczku chwytam przygodną furgonetkę (również japońską) i jadę nią około 4 kilometrów w kierunku zachodnim, drogą na Ollantaytambo. Zeskakuję z pojazdu we wsi Tarabamba i dochodzę do rzeki, która tutaj nazywa się jeszcze Vilcanota. Dopiero dalej zostanie przechrzczona na Urubambę i pod tą nazwą wpłynie do peruwiańskiej historii. Przekroczywszy most nad wodą, po kwadransie marszu wzdłuż rzeki trafiam na cmentarz, a po chwili osiągam pierwsze domy Pichinjoto. Jestem u celu. Wioska składa się z niewielu domów i ma dwa nieba nad sobą. Jedno niebo jest naszym normalnym, starym, dobrym, wysłużonym niebem danym światu. Drugie - będące wyłączną własnością Pichinjoto - to potężna skała o czerwonym odcieniu. Skała do połowy wysokości -wznosi się pionowo, a potem przegina się w stronę przycupniętych pod nią sadyb, nakrywając wioskę czymś w rodzaju potwornego parasola. W tym przewieszeniu skały jest coś więcej niż geologiczny obraz dawnej działalności ziemi. Tam w górze czeka nieubłagane fatum, które od najdawniejszych czasów ciąży nad mieszkańcami Pichinjoto. 74 I Arkady Radosław Fiedler Na powierzchni i w głębi skały natura stworzyła miejsca nasycone solą. Kiedy jest sucho skała przypomina uśpionego olbrzyma. Nic nie zakłóca spokojnego rytmu życia wioski. Ale w Andach istnieje też kilkumiesięczna pora deszczowa, przypadająca na okres od października do kwietnia. Deszcze padają wtedy codziennie po kilka razy, są obfite i gwałtowne. Wtedy skała nad wioską Pichinjoto budzi się z uśpienia. Woda wypłukuje z niej sól, spoistość skały maleje, olbrzym jakby złości się i rzuca w dół kamienie, wyszarpnięte przez wodę z ogromnego cielska. Deszcze od tysiącleci spadają na skałę, stopniowo coraz bardziej ją roz-kruszając, a niszczona skała zabija ludzi i zwierzęta w dole. Mieszkańcy Pichinjoto mogliby łatwo odsunąć się od tej strefy śmierci, przenieść domostwa i dobytek w miejsce, gdzie wisiałoby nad nimi tylko dobre i bezpieczne niebo, a jednak tego nie czynią. A co się dzieje kiedy kamienie lecą im na głowy? Sęk w tym, że nie dzieje się nic szczególnego. Ludzie nadal pracowicie spędzają czas w polu i obejściach, popołudniami odwiedzają się wzajemnie, nocami płodzą dzieci, potem odwiecznym trybem rodziców troszczą się o ich los, słowem - żyją. Właśnie. Od setek lat żyją w tym samym miejscu, pokolenie za pokoleniem, na przekór wiszącej nad nimi groźbie. Ich postawa jest niezwykła. Co to jest? Pogarda okazywana śmierci czy klęska wyobraźni? Mądrość czy głupota? Filozofia czy szaleństwo? Znawcy przedmiotu są zdania, że skała przewieszona nad wioską kiedyś runie całkowicie i zetrze w proch wszystko, co się pod nią znajduje. Nieznany jest tylko czas ostatecznej katastrofy. Czy stanie się to za tydzień czy za tysiąc tygodni? Za rok czy za tysiąc lat? Pierwszym człowiekiem, którego spotykam w Pichinjoto, jest Miguel Garcia. Miguel ma około 55 lat. Jego spokojna, uśmiechnięta twarz zwiastuje wewnętrzną równowagę. Dowiaduję się od niego, że w Pichinjoto mieszka dopiero od roku. Poprzednio żył w Maras, kilkanaście kilometrów od Pichinjoto. Tam się urodził, dorósł, założył rodzinę, wychował dzieci, tam miał przyjaciół i znajomków, tam pracował, tam znał każde miejsce i każdy kąt, był cząstką środowiska. Ale w Maras - położonym na otwartej przestrzeni - hulają ostre, przenikliwe wiatry, a Miguel nie lubi wiatru, bo jak powiada, burzy on ład w przyrodzie i w człowieku. Miguel lubi ciszę i spokój, więc kiedy wiatry w Maras okazały się silniejsze od jego cierpliwości, Miguel pomimo swych 55 lat i ustabilizowanego już życia, postanowił wynieść się z miasteczka i zacząć wszystko od nowa. Krwiożercza skala I 75 Tutaj nie boi się o swoją przyszłość, bo nie wieją dokuczliwe wiatry. Miguel jest zadowolony. Jego spokój jest prawdziwy. A gdybym próbował tłumaczyć mu sens powiedzonka o pewnym stryjku, który niefrasobliwie zamienił siekierkę na kijek, wątpię czy by zrozumiał, o co mi chodzi. Chcę dokładniej poznać wioskę oraz jej skalne fatum, więc pytam Miguela czy mógłby udzielić mi noclegu na jedną noc. Miguel nie może, ale poleca mi sąsiada, który mieszka w siedzibie obszerniejszej niż jego własna. Sąsiad nazywa się Dionicio Flores, ma 37 lat, jest żonaty i dochował się sporej gromadki dzieci. Dionicio to człowiek szczery i otwarty. W jego zachowaniu jest ujmująca prostota, która przypada mi do gustu. Jemu z kolei podoba się zapłata, jaką proponuję za nocleg, dlatego bez wahania zgadza się, bym spał w jego domu. Kiedy chcę wnieść do środka plecak i śpiwór, nieoczekiwanie na drodze staje mi żona Dionicia. Jest kilka lat młodsza od męża. Na niebrzydkiej twarzy widzę niechętny grymas. Zona Dionicia nie chce, żebym tutaj nocował. Sprzeczając się z mężem używa tylko jednego, ale ważkiego argumentu, a mianowicie że jestem^ritt^o. Gringo u Latynosów to biały przybysz z innego świata, to często ocean obcości. Zona Dionicia cierpi na miejscową odmianę ksenofobii. Jest nieufna wobec obcego: czego on tu chce? Otwarcie okazuje mi wrogość. W końcu łagodny Dionicio traci cierpliwość i ostrzejszym mknięciem przywołuje żonę do porządku. Kobieta opamiętuje się. Jej bunt trwa krótko. Wola i stanowczość mężczyzny są tu nadal niepodważalne, a kobieta, no cóż, ma rodzić dzieci, zajmować się domem i kuchnią, i okazywać posłuszeństwo mężowi. Kinder, Ktiche, Kirche na sposób andyjski. Wszystko zatem jest niby w porządku, ale przez cały czas pobytu u Dionicia będę czuł tajoną niechęć jego żony. Już ani razu nie odważy się głośno zaprotestować przeciw mojej obecności w ich domu i przeciw decyzji męża, niemniej do końca nie zdołam zaskarbić sobie jej sympatii. Trudno. Jestem intruzem, jestem obcy, niechciany. Zona Dionicia instynktownie obawia się mojej obecności i boczy się. Wnętrze domu Dionicia to jedna nieduża izba. Żyją w niej ludzie, dwa pieski i kilkanaście małych świnek. Gospodarz śmiejąc się opowiada, że dom nie jest jego własnością, lecz Inków, którzy zbudowali go setki 1 Kinder, Kiiche, Kirche (niem.) - dzieci, kuchnia, kościół - dawna maksyma niemiecka, według której kobiety powinny ograniczać swoją działalność do tych trzech dziedzin. 76 I Arkady Radosław Fiedler lat temu. Z dumą pokazuje mi stare ściany, pieczołowicie skonstruowane z kamieni o różnej wysokości. Kilkadziesiąt pokoleń ludzi mówiących językiem keczua przez kilkaset lat żyło i umierało wśród tych murów. Kiedy pytam Dionicia czy nie obawia się skały wzniesionej nad jego głową niczym groźny młot, on swobodnie odpowiada, że się nie boi. Jak to możliwe? - dociekam zdziwiony. Dionicio nie potrafi wyjaśnić. Po prostu nie czuje lęku, podobnie jak inni mieszkańcy Pichinjoto. Jednocześnie pokazuje mi miejsce w pobliżu swego domu, gdzie w zeszłym tygodniu zginął osioł, zabity przez spadający odłam skały. Dionicio mówi o wypadku głosem nijakim, ale mnie ciarki chodzą po grzbiecie. Kilka miesięcy wcześniej skała zmiażdżyła dwudziestoletniego chłopaka, rok temu również zginął człowiek. W poprzednich latach nie było lepiej. Na miejscowym cmentarzyku wyrastają groby kolejnych ofiar, a w żywych ludziach nie podnosi się żaden sprzeciw wobec bezsensownej śmierci. Cmentarz znajduje się w miejscu bezpiecznym, z dala od skały. Spadające głazy nie dosięgną go nigdy i nie zakłócą wiecznego snu umarłych. Umarli w Pichinjoto śpią w swoistym luksusie, bo im -uśmiechnijmy się mimo wszystko - soból i panna, podczas gdy żywym w wiosce - zając i sarna . Około godziny osiemnastej w jasności dnia pojawia się defekt. To zmierzch. Pół godziny później dzień odchodzi na dobre. W dolinie Urubamby zapada gęsta noc, tym gęstsza, że chmury zasłoniły gwiazdy na niebie. W domu Dionicia milkną powoli rozmowy i dziecięcy gwar. Zona gospodarza podaje nam choclos - parujące kaczany kukurydzy ugotowane w wodzie. Jem z apetytem. W skąpym świetle kaganka surowe ściany inkaskiego domostwa przybierają cieplejszy wygląd. Jest coś porywającego w tym, że ludzie od kilku wieków niezmiennie powtarzają tu cowieczorny rytuał spożywania choclos po pracowicie spędzonym dniu. Powinienem teraz wprowadzić się w uroczysty nastrój i przemyśleć brzemienne w skutki znaczenie kukurydzy w Andach, ale nie mogę, naprawdę nie potrafię. Na dworze bowiem zaczyna padać deszcz. Wkrótce woda wyrywa ze snu skałę nad nami. Od czasu do czasu słyszę wyraźnie szmer kamiennych odłamków sypiących się z góry. Sądząc z odgłosów są nieduże, - Soból i panna, zając i sarna - cytat z popularnej staropolskiej pieśni myśliwskiej: Pojedziemy na lów, na lów, towarzyszu mój, na lów, na lów, na Iowy, do zielonej dąbrowy; A teraz się dzielmy, dzielmy, towarzyszu mój: tobie zając i sarna, a mnie soból i panna, towarzyszu mój. Krwiożercza skala I 77 wystarczy jednak, by ta osobliwa „mżawka" psuła mi nerwy. Z gromadki otaczających mnie ludzi jestem jedyny, który całą istotą odczuwa przykrość położenia. Reszta, jak gdyby nie uzmysławiając sobie niebezpieczeństwa, leniwie krząta się po izbie, zajęta ścieleniem posłań na nocny wypoczynek. Rozkładam śpiwór na klepisku pod ścianą. Dionicio wraz z rodziną pogrąża się w głośnej modlitwie do Stwórcy. Gospodarz jest chrześcijaninem przestrzegającym obowiązku modłów. Tyle jest spraw, z którymi trzeba zwrócić się do Pana Boga. Z małej chatki ulatują ku niebu prośby o zdrowie dla wszystkich członków rodziny. I żeby zwierzęta nie chorowały, i żeby kukurydza rosła jak należy, i żeby nigdy nie było biedy w domu. O wiszącej nad głowami skale - ani słowa. Skończywszy modlitwę Dionicio gasi kaganek i wszyscy kładziemy się spać. Mimo zmęczenia nie mogę zasnąć. Deszcz nadal siąpi i nadal dochodzi mnie szmer kamyków osuwających się ze skały. W ciszy i nieprzeniknionej ciemności strach o własną skórę jest silniejszy. Zazdroszczę mieszkańcom izby niezmąconego spokoju. A może żona Dionicia słusznie obawia się mojej obecności, bo przecież między ich spokojem a moim niepokojem istnieje otchłań. Wydawałoby się, że wszystkich ludzi na ziemi - ludzi odmiennych ras, kolorów skóry, kultur, religii i języków - łączy wspólna obawa przed śmiercią. W tym strachu jesteśmy braćmi, a tymczasem tutaj, w Pichinjoto, ta niechybna wspólnota człowiecza jakby się rozpadła. Tu zdaje się nie istnieć lęk przed śmiercią, zwłaszcza śmiercią gwałtowną. Najchętniej opuściłbym izbę i spędził noc chociażby na miejscowy cmentarzu, byle by tylko uciec od skały! I kto wie, czy w końcu nie zrobiłbym tego, gdyby nie gospodarz. Dionicio, sadząc najwidoczniej, że już śpię, nabrał ochoty - kogut jeden - zbliżyć do żony. Z odgłosów, jakie mimo woli dochodziły do moich uszu, wnioskuję, że nie odnosi sukcesu. Żona, mrucząc oschle, powtarza w kółko ,gringo". Moja obecność jej przeszkadza. Boi się intruza, którego nie akceptuje. W cieniu zabijającej góry urodziła i własną piersią wykarmiła pięcioro dzieci -i nie bała się. W każdej chwili skała może zabić ją albo kogoś z bliskich i to wydaje się być w porządku. Albowiem skała należy do niej i do wioski, jest swoja, tutejsza, zawsze była i będzie. Natomiast nie jest w porządku, że ja tu jestem - nieznany gringo - i dlatego żona Dionicia, wytrącona z równowagi, zdobywa się na niecodzienną śmiałość, mówiąc mężowi „nie". 78 I Arkady Radosław Fiedler Jutro stąd wyjadę i zapewne dopiero wtedy Dionicio skorzysta ze swoich małżeńskich praw. Następstwem tego będzie być może nowe życie. Dionicio to gorliwy chrześcijanin, dla którego nie bez znaczeniajest mnożenie swojej owczarni. Dionicio to zarazem andyjski Indianin, przepojony pradawnym kultem śmierci, więc jeżeli skała zabije mu dziecko, chyba nie będzie zbytnio rozpaczał. Na cmentarzu wykopie cichy grób obok innych cichych grobów. Potem, pogodzony z przeznaczeniem, wróci do domu. Zona przygotuje mu choclos. Potem będzie pora spania. Zona przygotuje mu łoże. Po modlitwie zasną krzepiącym snem mając groźną skałę nad sobą, a w sobie spokój, który jest dla mnie tajemnicą. Już kilka dni po wylądowaniu w domu zaczęliśmy tęsknić za pięknem plaż Strefy Gazy i jej bajecznie kolorowymi bazarami. Wspominaliśmy porośnięte niskimi krzewami zbocza „Boskich Wzgórz". Wiem, że gdy tylko piekielna zawierucha opuści ten kawałek ziemi, będziemy jednymi z pierwszych, który powrócą, by się rozkoszować widokiem tamtejszego nieba. Mały hodowca ptaków z obozu dla uchodźców w Strefie Gazy. - **jA ,ъ Krzysztof Hejke Fotograf wykształcony w Instytucie Fotografii Artystycznej w Pradze oraz na Wydziale Operatorskim PWSFWiT w Łodzi, gdzie dzisiaj jest wykładowcą. Uprawia fotografię autorską, wydawniczą, reportaż prasowy, a także fotografię reklamową i inne rodzaje fotografii użytkowej. Jest autorem bądź współtwórcą kilku fumów dokumentalnych oraz fotosów do filmów (m.in. „300 mil do nieba"). Swoje prace prezentował naprawie 50 wystawach w kraju i zagranicą oraz w kilkunastu albumach, m.in. „Polska romantyczna" (siedmiokrotnie nagrodzona w konkursach na najpiękniejszą książkę), „Kazimierz znany i nie znany"; „Tamgdzie lwowskie śpią Orlęta"; „Polska - Duch Ziemi"; „Cmentarz Łyczakowski w fotografii Krzysztofa Hejke", „Rossa od świtu do zmierzchu". Nagrodzony złotym medalem podczas zjazdu Polskich Towarzystw Fotograficznych (1986) i II nagrodą na Grand Prix Europeen de la Photographie we Francji (1991). Uczestnik wypraw w Himalaje. Z kamerą i aparatem fotograficznym przemierzał m.in. Mongolię, Turkmenię, Laponię, Chiny, Palestynę, Rosję. Specjalizuje się w fotografii Kresów. Niebo pod bombami V V budce wartowniczej przy przejściu granicznym pomiędzy Izraelem a należącą do Autonomii Palestyńskiej Strefą Gazy spal izraelski żołnierz. Twarz, zmęczoną całonocną służbą, oparł o kolbę karabinu maszynowego. Dochodziła piąta rano. Byliśmy jedynymi chętnymi do przejścia na stronę palestyńską. Nasze nieśmiałe „Hello" wyrwało strudzonego wartownika z błogiego snu. Szybkim gestem ręki wskazał na stojący po lewej stronie budynek. - To tak wygląda ta wojna - popatrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem. Po dziesięciu minutach formalności pozwolono nam iść dalej. Podekscytowani ruszyliśmy w stronę betonowych bloków ozdobionych palestyńską flagą. Posterunek Autonomii prezentował się żałośnie: była to ledwo trzymająca pion rudera obłożona workami z piaskiem. Nagle rozległ się przeraźliwy pisk opon i ryk silników. Ku nam pędziło kilka żółtych, udekorowanych ptasimi piórami samochodów. Zupełnie zdezorientowani uskoczyliśmy na pobocze drogi. Z taksówek wyskoczyli kierowcy: każdy zapraszał do swojego auta i oferował korzystniejszą cenę przejazdu. Od kilku tygodni nie mieli żadnych klientów, byliśmy ich jedyną okazją na zarobek. Musieliśmyjcdnak czekać na przyjazd naszych palestyńskich przewodników. Zawiedzeni taksówkarze wsiedli do swoich lśniących w porannym słońcu maszyn i odjechali. Mknęliśmy wąską szosą tuż nad brzegiem Morza Śródziemnego. Po drodze nie widać było żadnych śladów wojny: po chodnikach spokojnie sunęli ludzie wśród bawiących się dzieci. 84 I Krzysztof Hejke -Jak tu pięknie - pomyślałem, przypominając sobie telewizyjne przekazy z bombardowanej Gazy i tłumy palestyńskich mężczyzn wymachujących karabinami maszynowymi. Przyjechaliśmy na tereny Autonomii Palestyńskiej razem z przyszłą żoną. Chcieliśmy zobaczyć i utrwalić na kliszy fotograficznej palestyńską codzienność: malownicze bazary, tętniące życiem ulice; dotrzeć do miejsc związanych z historią mieszkającego na tej ziemi narodu. Nie szukaliśmy czołgów ani walki. Do końca łudziliśmy się, że uda nam się ich uniknąć, że przybliżając się do piekła, uda nam sieje ominąć. Rzeczywiście, kiedy o poranku przejeżdżaliśmy po raz pierwszy ulicami Gazy, wydawało się, że piekło jest daleko. Musiało minąć trochę czasu zanim uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę trafiliśmy w sam jego środek. Wybuchy pierwszych bomb wyrzuconych z samolotu F-16 oglądaliśmy jak specjalnie przygotowany dla nas pokaz. Podekscytowani staraliśmy określić jak wysoko eksplozja poderwała tumany kurzu -czy do trzeciego, czy może nawet czwartego piętra. Nie czuliśmy strachu, przekonani, że nic nam nie zagraża. Spokojnie czekaliśmy na kolejną bombę. W nocy po raz pierwszy piekło dało o sobie znać. Około drugiej nad ranem obudziło nas gwałtowne walenie do drzwi. Otworzyłem je zaspany i zupełnie zdezorientowany. - Szybko, na ulicę! - krzyczał do mnie po angielsku szef hotelu należącego do Czerwonego Półksiężyca. Ubraliśmy się w pośpiechu i z aparatami fotograficznymi pod pachą dopadliśmy windy. Mężczyzna z obsługi hotelowej chwycił mnie za rękę i krzyknął coś po arabsku pokazując na schody. W otoczeniu kilkunastu innych gości hotelowych narodowości arabskiej pędziliśmy z czwartego piętra zupełnie nie rozumiejąc rozgrywających się wokół nas wydarzeń. Dopiero przed hotelem wszystko stało się jasne. Usłyszeliśmy potężny huk nadlatujących helikopterów, po chwili odgłos lecących pocisków... i bum!... W powietrze wyleciała część budynku na sąsiedniej ulicy. Chwilę później na sygnale wyjechały palestyńskie karetki. Zamilkliśmy. Ruszyłem w stronę znajomego nam dyrektora hotelu, który jednocześnie był lekarzem w pobliskim szpitalu. Zacząłem mu zadawać gorączkowe pytania: Plaża na peryferiach Gazy. Tuż obok jest przeludniony obóz dla uchodźców. następne strony: Marzenia o rejsie prawdziwym żaglowcem. -Jakajest pewność, że nie będą bombardować hotelu? Czy mamy zostać na ulicy, czy może lepiej uciekać w inny rejon miasta? Gdzie jest właściwie najspokojniej? - Nigdzie - odpowiedział doktor. - Ale jeszcze nigdy żaden pocisk do nas nie doleciał. Tu niedaleko za rogiem - pokazał ręką -jest budynek, gdzie od czasu do czasu pojawiają się agenci CIA, pośredniczący pomiędzy wywiadem palestyńskim a izraelskim. To dobre miejsce, bezpieczne. Zostańcie tam. A poza tym stawajcie zawsze na środku drogi, nie pod słupami - uśmiechnął się. Precyzyjny ostrzał wybranych miejsc z Gazie trwał nie dłużej niż dwadzieścia pięć minut, ale nam się wydawało się, że tkwiliśmy na ulicy przez co najmniej pół nocy. Potem helikoptery odleciały, ludzie zaczęli się rozchodzić do domów. Wkrótce pozwolono nam wrócić do pokoju, ale do rana nie zmrużyliśmy oka. IiWiMiW^—I ІШИІИШІИЯ нвиашяив ї і| «МІ І 88 I Krzysztof Hejke W blasku wschodzącego słońca nadmorska Gaza znowu wydała nam się spokojna i bezpieczna. Po nocnym nalocie miasto wyglądało zupełnie normalne. Zaludniły się ulice, malownicze stragany przepełniał gwar. Wraz z naszymi przewodnikami pojechaliśmy do znajdującego się na peryferiach obozu dla uchodźców. Po wąskich uliczkach tego miasta--obozowiska pędziły tłumy krzyczących, uśmiechniętych dzieciaków. Każdy chciał zostać uwieczniony na zdjęciu. Gdyby nie nasi przyjaciele, którzy stanowczymi głosami odganiali spragnione gości chmary malców, pewnie utknęlibyśmy tu na wiele godzin. Elegancki obiad w apartamencie rezydującego w Gazie palestyńskiego ministra turystyki. Z tarasu roztaczał się wspaniały widok na niemal zupełnie opustoszałe plaże Morza Śródziemnego, którymi zainteresowani byli jedynie nastoletni chłopcy grający w piłkę i samotnie brodzący w morzu kary koń. Wzdychamy, że gdyby nie intifada , przeżylibyśmy tu najwspanialsze wakacje. Podczas deseru gospodarze nerwowo spoglądali na ekran włączonego telewizora. Myśleliśmy, że powodem ich poruszenia jest program nadawany przez katarską telewizję AIJazeera. Tymczasem okazało się, że niepokoją ich pojawiające się na ekranie zakłócenia, w postaci przesuwających się poziomo pasów. - Dzisiaj albo jutro w nocy przylecą F-16 z bombami - wyjaśnili. -Te zakłócenia to skutek latających wysoko samolotów zwiadowczych. Tej nocy długo nie mogliśmy zasnąć. Ubrani i gotowi do ucieczki czekaliśmy na sygnał rozpoczęcia ewakuacji. Noc jednak minęła spokojnie. Rano, pokrzepieni mocną arabską kawą z kardamonem, ruszyliśmy na kolejną wycieczkę po Strefie Gazy. Chcieliśmy dotrzeć do Rafah -miasteczka położonego tuż przy granicy z Egiptem. To tu podobno znajdują się słynne podziemne przejścia, którymi palestyńscy bojownicy przenoszą broń z kraju piramid. Okazało się jednak, że drogę do Rafah odcięły izraelskie czołgi. Dojazd do miasta był niemożliwy, a przedzieranie się plażą wiązało się z ryzykiem ostrzału. Zdecydowaliśmy się zatem na wyjazd do Jabalii, rolniczej części Strefy Gazy, sąsiadującej z żydowskimi osiedlami. Dotarliśmy pod samą granicę położoną pomiędzy palestyńskimi a izraelskimi działkami. W tym czasie w Strefie Gazy trwał szczyt sezonu na truskawki. Obserwując izraelskie czołgi ochraniające domostwa Intifada (arab.) - powstanie palestyńskie na ziemiach arabskich okupowanych przez Izrael. Niebo pod bombami I 89 osadników zajadaliśmy się cudownie czerwonymi owocami, które w Polsce miały się pojawić dopiero za kilka miesięcy. W drodze powrotnej nasi przewodnicy prosząc o dyskrecję obiecali pokazać nam „coś niezwykłego". Na peryferiach miasta Gaza kierowca niespodziewanie wjechał w boczną piaszczystą drogę. Po kilku minutach rajdu w gęstej chmurze pyłu zatrzymał auto. Wysiedliśmy na pustym placu całkowicie pokrytym żółtoszarym piaskiem. Ku naszemu zdziwieniu towarzysząca nam Pa-lestynka zaczęła go z zapałem rozgarniać rękami. Po chwili przed naszymi oczami pojawił się zapierający dech w piersiach widok - wspaniałe, świetnie zachowane starożytne mozaiki. Od wybuchu intifady w Strefie Gazy wstrzymano wszelkie prace archeologiczne. Wszystkie znaleziska, których nie udało się jeszcze dobrze opisać, zostały dla bezpieczeństwa przykryte kilkunastocentymetrową warstwą piasku, który miał je ochronić przed zniszczeniem. Po południu znowu trafiliśmy na specjalnie wydany dla nas obiad. Palestyńczycy traktowali nas wyjątkowo, pewnie dlatego, że byliśmy pierwszymi od kilku miesięcy niearabskimi dziennikarzami, którzy dotarli do Strefy. W przytulnym apartamencie, należącym do jednego z najlepszych okulistów w mieście ze zdziwieniem zobaczyliśmy wiele bibelotów przypominających Polskę. Ich właściciel przez kilka lat mieszkał w naszym kraju, doktoryzował się w warszawskiej Akademii Medycznej. Zupełnie odprężeni delektowaliśmy się specjałami Gazy - fantastycznie przyrządzonymi rybami i owocami morza, gdy nagle usłyszeliśmy potężny świst. Po chwili następny. Nasz gospodarz wyszedł na taras. Zapalił papierosa i ręką wskazał na ledwo widoczne świecące punkty -dwa bombowce. Po kilku minutach samoloty powróciły i kilkukrotnie okrążył dzielnicę, w której 'właśnie się znajdowaliśmy. Jeden z nich gwałtownie zniżył lot i zanim goszczący nas Palestyńczyk zdążył wykrzyknąć ostrzeżenie, ogłuszył nas huk wybuchającej bomby i wylatujących z okien szyb. Zobaczyliśmy gigantyczną chmurę piasku sięgającą co najmniej szóstego piętra. Zanim zorientowaliśmy się co wyleciało w powietrze, drugi samolot rozpoczął atak. Zrobiłem serię zdjęć. F-16 odleciały tak samo szybko, jak się pojawiły. Po kilku minutach tuman pyłu opadł. W miejscu, gdzie wcześniej stał parterowy budynek, zobaczyliśmy ogromny lej. Ze wszystkich stron biegli ludzie. Jechały karetki pogotowia. 90 I Krzysztof Hejke Tego popołudnia po raz ostatni podczas pobytu w Strefie zobaczyliśmy oblicze tej straszliwej wojny. Wybrzeże Morza Śródziemnego pożegnało nas spokojem i wszechobecnym słońcem. W kilka minut pokonaliśmy przejście graniczne w Erez i po izraelskiej stronie wsiedliśmy do taksówki. -Jak szybko dotrzemy do Ramallah? - zapytałem kierującego autem Palestyńczyka. - Za dwie, trzy godziny - odpowiedział łamanym angielskim. Wysiedliśmy w pobliżu punktu kontrolnego na peryferiach Ramallah. Taksówkarz poradził nam, żebyśmy po kontroli paszportowej wsiedli do jednego z autobusówjadących do centrum palestyńskiej stolicy. Wtopiliśmy się w grupę Palestyńczyków powracających z Jerozolimy do Ramallah. Z tłumu wywołał nas uzbrojony po zęby izraelski żołnierz i skierował do budki wartowniczej. Po błyskawicznej kontroli paszportowej jednym z wielu stojących na parkingu autobusów dotarliśmy do hotelu w samym centrum „Miasta Boskich Wzgórz", dosłownie kilka kroków od głównego placu al Manara. Ramallah bardzo się różniło od tradycyjnej Gazy. Tętniące kawiarnianym życiem, nowoczesne, eleganckie miasto wydawało się bardziej europejskie. Poznawaliśmy je w towarzystwie Tayseera Mashareąi, wykładowcy jerozolimskiego Uniwersytetu al Quds, poety i tłumacza literatury polskiej na język arabski. Wieczór minął w miłej atmosferze i przy świetnym jedzeniu: najpierw w restauracji francuskiej, a później w uroczej knajpce z tradycyjnymi arabskimi potrawami. Czuliśmy, że intifada, której oddech poczuliśmy w Gazie, jest już daleko za nami. W Ramallah było tylu Europejczyków, Amerykanów i przedstawicieli międzynarodowych organizacji, że nic złego nie mogło nam się tu stać. Około czwartej nad ranem zbudziła nas seria wystrzałów z karabinu maszynowego. Z hotelowego okna nie było widać kto ani do kogo strzelał. Po krótkiej naradzie wyszliśmy na ulicę. Miasto spo-wijałajeszcze szarość ustępującej nocy. Grupy uzbrojonych Palestyńczyków kierowały się w stronę al Manara. Ruszyliśmy za nimi. Na placu zebrało się już kilkaset osób. Co chwilę ktoś strzelał w powietrze. Tłum gęstniał z minuty na minutę. Zdezorientowani pytaliśmy o co chodzi. Jeden ze stojących obok nas mężczyzn wskazał na zdobiącą plac, otoczoną kamiennymi lwami konstrukcję rur. Dopiero wtedy dotarł do nas potworny widok. Pomiędzy posągami głową w dół wisiały zakrwawione zwłoki mężczyzny. Na naszych oczach z tłumu wyskoczył młody chłopak i zaciętością wbił w piersi wisielca nóż. Niebo pod bombami I 91 Ramallah dyszało piekielną nienawiścią. Wczorajsze rozbawione, przyjazne miasto w ciągu kilku godzin zmieniło się w oazę okrucieństwa. Wróciliśmy do hotelu. Od oglądającego AIJazeerę recepcjonisty dowiedzieliśmy się, że w nocy miasto zostało otoczone przez izraelskie wojsko, żołnierze wkroczyli także do obozu uchodźców Amari, znajdującego się na peryferiach Ramallah. Zabraliśmy dodatkowy sprzęt fotograficzny i ruszyliśmy do centrum. Tłum z al Manara powoli się rozchodził, nie było już ciała mężczyzny. Sprzedający gorącą herbatę Palestyńczyk wyjaśnił, że nieszczęśnik, którego dziś rano zastrzelono, a później powieszono za nogi, współpracował z izraelskim wywiadem. Miał dostarczać informacji o miejscach pobytu poszukiwanych przez Izrael Palestyńczyków. Herbaciarz wskazał nam również drogę do jedynej czynnej w mieście piekarni i działającego przy niej małego sklepiku. Dotarliśmy tam po kwadransie. Sprzedawca obsłużył nas bez kolejki - wręczył nam całą torbę gorących chlebków i nie chciał przyjąć żadnych pieniędzy. - Dziękuję, że z nami jesteście, Polska, Polska - wykrzyknął na pożegnanie. Perspektywa śniadania podniosła nas na duchu. Usiedliśmy na wysokim krawężniku, ale zanim zdążyliśmy przeżuć pierwsze kęsy cudownie pachnącego pieczywa z zarośli po drugiej stronie ulicy podeszło do nas trzech młodych palestyńskich żołnierzy. W rękach trzymali szklanki z gorącą herbatą. - Proszę, to dla was. Skąd jesteście? - zapytał najwyższy z nich. W pierwszej chwili odjęło mi mowę. Tu trwa wojna, podobno czołgi okrążyły miasto, a pojawiający się niczym zjawa Palestyńczyk z kałasznikowem na ramieniu podaje nam herbatę. - Z Polski - wymamrotałem zaskoczony całym zdarzeniem. Wzięliśmy herbatę i już mieliśmy zaproponować naszym darczyńcom ciepły chleb i kubekjogurtu, gdy ci odwrócili się na pięcie i wrócili w zarośla. Po kilku minutach pojawili się znowu. Patrzyliśmy na nich z niemałym zdziwieniem: jeden niósł wiklinowy fotel bujany, dwaj pozostali trzymali w rękach koce. Zaproponowali, żebyśmy usiedli wygodniej, myjednak zupełnie nie rozumiejąc ich postępowania zostaliśmy na swoim krawężniku. Rozpoczęła się jedna z najmilszych rozmów podczas naszego pobytu w Palestynie. Rozmów, w której ani razu nie padły słowa „wojna", „broń" czy „śmierć". ІІІІІІІІІІНІ'Пііі ЦІННІШ..... 94 I Krzysztof Hejke POPRZEDNIE STRONY: Tłumy Palestyńczyków pospiesznie wracają do domów. Pytali o Polskę, o aparaty fotograficzne. Opowiadali o Ramallah i o piłce nożnej. Podczas tego przedziwnego śniadania zupełnie zapomnieliśmy o okolicznościach, które sprowadziły nas na ten krawężnik przy jedynej czynnej w mieście piekarni. Po raz pierwszy w naszym piekle zapachniało niebem. Na pogrążonych w okrutnej walce „Boskich Wzgórzach" jeszcze nieraz przyszło nam się przekonać, jak cienka jest granica pomiędzy prawdziwym dobrem i najprawdziwszym złem. Seria z karabinu maszynowego sprowadziła nas na ziemię. Nasi rozmówcy odpowiedzieli ogniem. Wbiegliśmy za stojący obok betonowy murek i padliśmy na chodnik. Kolejna wymiana ognia. Obok nas przebiegło kilku palestyńskich żołnierzy. Kątem oka dostrzegłem zielone szarfy Hamasu . Leżeliśmy nieruchomo, podczas gdy obok nas członkowie elitarnej 17. jednostki chroniącej Arafata i członkowie radykalnego Hamasu ostrzeliwali wyłaniający się zza rogu w dole ulicy izraelski czołg. Jeden z Palestyńczyków krzyknął, żebyśmy wstali i pobiegli w górę ulicy, w stronę placu al Manara. Obładowani aparatami pędziliśmy co sił do centrum miasta. Słyszeliśmy toczącą się za naszymi plecami strzelaninę. Po kilkuset metrach byliśmy bezpieczni. Straciliśmy z oczu naszych rozmówców ze śniadania na krawężniku. Wykończeni zasnęliśmy w hotelowym pokoju. Pewnie spalibyśmy do wieczora, gdyby nie potężny wybuch, który wstrząsnął naszym hotelem. Instynktownie położyliśmy się na podłodze. Po chwili ciszy powoli wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem uciekających mężczyzn i wystającą zza rogu gąsienicę czołgu. Po serii z karabinu maszynowego nadeszła potężna odpowiedź z ukrytej kilkadziesiąt metrów dalej maszyny. I tak przez pół godziny. Wyszliśmy z pokoju dopiero wtedy, gdy strzały całkiem ucichły. W szerokim hotelowym hallu goście wraz z obsługą ustawili już szereg kanap, foteli i krzeseł. Na środku stał telewizor. Skinieniem ręki zaprosili nas do oglądania przedziwnego seansu: w kilkunastu punktach w mieście zamontowano kamery lokalnej telewizji, dzięki czemu można było obserwować, co się dzieje na zewnątrz. 2 Hamas - Islamski Ruch Oporu (nazwa utworzona od arabskich stów Harakat al-Muqmvamah al-Islamiyya). Niebo pod bombami I 95 Kiedy na ekranie pojawił się czołg, z widowni rozległy się ponure gwizdy. Siedzący na fotelu obok mnie mężczyzna wytłumaczył, że to ten „nasz", zza rogu. W pośpiesznie zorganizowanym kinie spędziliśmy resztę dnia. Seans co chwilę był zakłócany odgłosami strzelaniny i wybuchami gniewu reszty widzów, którzy reagowali tak na izraelskich snajperów zestrzeliwu-jących kolejną z kamer, ograniczając tym samym teren obserwacji. Przerażeni narastaniem walk postanowiliśmy uciec z hotelu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Sądziliśmy, że w innych częściach miasta jest bezpieczniej. Późnym wieczorem strzelanina ucichła. Zabraliśmy paszporty, aparaty, kilka najpotrzebniejszych drobiazgów i wyszliśmy. Na ulicy nie było żywego ducha. Nie świeciła żadna latarnia. Nie wiedzieliśmy w którą stronę należy uciekać i do kogo: do izraelskiego wojska, czy do Palestyńczyków? To nie była nasza wojna. Dopiero tamtego wieczoru zdaliśmy sobie sprawę z tego, w jak idiotycznej jesteśmy sytuacji: przyjechaliśmy do pięknego kraju z naiwnym przekonaniem, że uda nam się ominąć trawiący go od lat konflikt. Szybko wróciliśmy do hotelu. Palestyńczycy zgromadzeni przy telewizorze powitali nas z radością. Przekonywali, że tu jesteśmy bezpieczni. Zadzwoniłem do naszego znajomego Tayscera i poprosiłem, żeby mi wytłumaczył jak z hotelu mogę się przedostać do starego miasta. Jak twierdził nasz recepcjonista, tam nigdy nie docierają izraelskie czołgi. Znowu wyszliśmy na ulicę. Przeszliśmy kawałek drogi i zawróciliśmy. Szukanie właściwej trasy w spowitym mrokiem mieście, na ulicach którego walczy ze sobą kilka tysięcy uzbrojonych mężczyzn, było ponad nasze siły. Tuż przed północą ktoś zapukał do drzwi naszego pokoju. -Weźcie najpotrzebniejsze rzeczy, mamy dwadzieścia minut na powrót - wyszeptał poznany wczoraj poeta. Ruszyliśmy za nim. Pojedynczo przebiegaliśmy ulice i przeczekiwaliśmy w ukryciu, aż zapalą się najbliższe latarnie. W bramach czekali na nas palestyńscy żołnierze, kierujący nas dalej. Pod osłoną nocy, w zupełnej konspiracji, pokonaliśmy sporą część miasta. -Jesteśmy bezpieczni. Mieszkam dwie ulice stąd - zakomunikował w pewnym momencie nasz zdyszany przewodnik. W domu Mashareq'ów czekała na nas kolacja i świeżo pościelone łóżka. Zasnęliśmy momentalnie. Naszą ucieczkę z oblężonego hotelu ochraniało kilkudziesięciu Palestyńczyków z różnych organizacji. Wiedzieli kiedy i jaką trasą będziemy podążać i w odpowiednim czasie ! J i ** 5 -*Д І Śniadanie na krawężniku. Ramallah podczas oblężenia. Trudno uwierzyć, że na tej spokojnej ulicy rozegrała się dramatyczna strzelanina. wstrzymywali ogień oraz włączali lampy uliczne. Ich troska o nas wynikała między innymi z tego, że byliśmy wówczas jedynymi przebywającymi w Ramallah niearabskimi dziennikarzami. Wszystkie agencje wycofały swoich reporterów wczesnym popołudniem, kiedy armia izraelska zapowiedziała całkowitą blokadę palestyńskiej stolicy, a na jednej z głównych ulic miasta zginął włoski dziennikarz. Drugi dzień oblężenia Ramallah przywitał nas chmurami i lekkim deszczem. Czuliśmy się jednak znacznie bezpieczniej. Od czasu do czasu docierały do nas odgłosy walki, ale wiedzieliśmy, że nie jesteśmy już na linii ognia. Włóczyliśmy się wąskim uliczkami starego miasta. Wraz z Tayseerem udało nam się dotrzeć do siedziby Arafata i zamienić z palestyńskim prezydentem kilka zdań. Nie było to łatwe, ponieważ jego kwatera z trzech stron została zablokowana przez czołgi. W drodze do kwatery prezydenta Autonomii poznaliśmy japońskiego studenta, który już od czterech miesięcy zwiedzał okolice Zachodniego Brzegu Jordanu. Uważnie obserwowałem fotoreporterskie poczynania młodzieńca z Tokio, który bez oporów wchodził z aparatem fotograficznym Niebo pod bombami \ 91 w najbardziej niebezpieczne sytuacje. Z podniesionymi rękami podszedł do izraelskiego czołgu blokującego główną bramę pałacu prezydenckiego. Z odległości nie większej niż trzydzieści metrów sfotografował wycelowaną prosto w niego lufę maszyny. Za jego wzorem wolnym krokiem zbliżyłem się do innego stojącego nieopodal pojazdu pancernego: jedną rękę trzymałem w górze, drugą podniosłem aparat i zrobiłem niedozwolone zdjęcie - nie można bowiem fotografować budynków i sprzętu izraelskiej armii. Wieczorem walki z centrum dotarły do naszej dzielnicy. Następne dni wraz z rodziną naszych gospodarzy spędziliśmy w pozbawionym okien obszernym hallu ich apartamentu. Kilka razy udało nam się obejść najbliższe ulice. Poruszyła mnie niezwykła solidarność Palestyńczyków. Podczas najcięższych walk wszystkie drzwi i bramy były otwarte na oścież - żeby uciekający przed strzałami przechodnie mogli zawsze znaleźć schronienie. My też kilka razy musieliśmy skorzystać z takiej przymusowej gościny. Gospodarze zawsze częstowali nas herbatą i doradzali najbezpieczniejsze drogi dalszej wędrówki. Po kilku dniach oblężenia odezwał się nasz telefon komórkowy. Dzwonił jeden z polskich konsuli z Tel Awiwu, świadomy tego, że nie zdążyliśmy uciec z miasta przed rozpoczęciem walk. - Mam dla państwa dobrą wiadomość - powiedział. - Izraelskie wojsko kończy oblężenie Ramallah, będziecie mogli wyjechać. Chcieliśmy wyrwać się z tego piekła jak najszybciej, ale musieliśmy wrócić do hotelu po resztę bagaży. Do centrum miasta podwieźli nas palestyńscy żołnierze. Ostrzegli, że droga do hotelu może być niebezpieczna, bo w tej części miasta na dachach najwyższych budynków pozostali jeszcze izraelscy snajperzy. Po raz pierwszy od kilku dni stanęliśmy na placu al Manara. Pamiętaliśmy jaki był wcześniej gwarny i tętniący życiem, a przechodzący nim ludzie spokojni i beztroscy. Twarze dzisiejszych przechodniów były szare i smętne. Ulicę pokrywał dywan łusek od pocisków. Szliśmy dość szybko, trzymając się blisko murów. Nerwowo obserwowałem dachy otaczających nas budynków, ale nie zauważyłem niczego niepokojącego. Obserwatorium telewizyjne zorganizowane w hotelu na czas oblężenia nadal działało. Przed telewizorem siedziała większość hotelowych gości, którzy przywitali nas owacjami. Błyskawicznie spakowaliśmy plecaki i po wzruszającym pożegnaniu ruszyliśmy z powrotem do domu Tayseera. Krzysztof Hejke Oswojeni z widokiem zniszczonego miasta czuliśmy się już pewniej. Bez większego pośpiechu dotarliśmy do starówki. Pomimo próśb naszych gospodarzy, którzy namawiali nas na pozostanie z nimi jeszcze przez kilka dni, dopóki sytuacja w mieście zupełnie się uspokoi, zdecydowaliśmy się wyjechać z Ramallah. Minęło jednak kilka godzin zanim udało mi się znaleźć na tyle szalonego taksówkarza, który zgodziłby się zawieźć nas do punktu kontrolnego na peryferiach miasta. Opuszczaliśmy doświadczone kilkoma dniami piekła „Boskie Wzgórza". Z duszą na ramieniu dotarliśmy do izraelskiego posterunku granicznego. Po krótkiej kontroli paszportowej byliśmy po drugiej stronie - poczuliśmy się wolni. Los nam sprzyjał. Szybko znaleźliśmy jadący do Jerozolimy autobus, po niecałej godzinie siedzieliśmy na schodach prowadzących do Bramy Damasceńskiej. Wpatrywałem się w tłum sunący w stronę starego miasta i myślałem o tym, czego doświadczyliśmy w ciągu ostatnich dni. Przeszliśmy przez piekło nie naszej i nie do końca zrozumiałej dla nas wojny. Ale w momentach bezdusznego i zupełnie bezsensownego okrucieństwa doświadczyliśmy tyle życzliwości, ile nie spotyka się często w naszej bezpiecznej rzeczywistości. Być może dopiero trafiając na piekło, łatwiej jest dostrzec i docenić niebo. Udaliśmy się do Domu Pielgrzyma prowadzonego przez polskie siostry Elżbietanki. Budynek wydał mi się dziwnie znajomy. Przypominał ten, który jeszcze jako dziecko oglądałem w albumie mojego Ojca. Przełożona zakonu opowiedziała nam historię Domu. Budowali go podczas wojny żołnierze generała Andersa, a wśród nich także mój tata. Siostry poczęstowały nas obiadem i zaproponowały gościnę. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w miasto. Zrelaksowani przechadzką uliczkami starej Jerozolimy postanowiliśmy spróbować dotrzeć jeszcze do Betlejem. W końcu byliśmy już tak blisko. Przed wylotem do Palestyny słyszeliśmy o polskiej siostrze zakonnej, która mieszka w klasztorze Karmelitanek na peryferiach miasta, gdzie narodził się Chrystus. Po kilkakrotnej kontroli paszportowej pomyślnie dojechaliśmy do celu. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Bazyliki Narodzenia Pańskiego. Drogę do świątyni co rusz zastawiali nam zdesperowani właściciele sklepów z pamiątkami, prześcigający się w obniżaniu cen swoich towarów. Podziurawione kulami mury kościoła robiły piorunujące wrażenie. Piekło wojny także tu odcisnęło swój ślad. Niebo pod bombami Do klasztoru Karmelitanek dojechaliśmy taksówką. Na peryferiach Betlejem leżały gigantyczne ilości śmieci. Palestyńczycy nie mają własnych wysypisk, a Izraelczycy w dowód protestu przeciw nasilającym się zamachom samobójczym przestali utylizować ich nieczystości. Mury klasztoru i przylegającego do niego kościoła obrastały przepiękne róże. Polską Karmelitankę zaskoczyła wizyta gości z kraju. - Ostatnio w ogóle nie przyjeżdżają tu pielgrzymi - mówiła ze smutkiem. Dowiedzieliśmy się, że tuż przed planowanymi operacjami w Betlejem izraelskie wojsko ostrzega przed ewentualnym niebezpieczeństwem siostry zakonne. Mieszkający nieopodal Palestyńczycy każdego dnia bacznie obserwują klasztor. Kiedy sióstr nie widać na dziedzińcu czy w ogrodzie, to znaczy, że w najbliższych godzinach może się coś wydarzyć. - Powinniście już wracać - poradziła siostra. Do powrotu nagliły nas też docierające do klasztoru odgłosy strzałów. Wsiedliśmy do czekającej na nas taksówki. Kierowca wyczuwając nasz niepokój sam ominął centrum miasta i dojechał do punktu kontrolnego pomiędzy Betlejem a Jerozolimą bocznymi drogami. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że w mieście narodzenia Jezusa wybuchły gwałtowne walki. Grupa Palestyńczyków zabarykadowała się w Bazylice. Być może instynkt dziennikarski powinien nakazać nam wrócić i udokumentować te elektryzujące cały świat wydarzenia, my wybraliśmy jednak spokój arabskiej części Jerozolimy. Lecąc samolotem do Polski obiecaliśmy sobie, że już nigdy więcej nie powrócimy do Gazy, Ramallah czy Betlejem. Ale już kilka dni po wylądowaniu w domu zaczęliśmy tęsknić za pięknem plaż Strefy Gazy i jej bajecznie kolorowymi bazarami. Wspominaliśmy porośnięte niskimi krzewami zbocza „Boskich Wzgórz". Wiem, że gdy tylko piekielna zawierucha opuści ten kawałek ziemi, będziemy jednymi z pierwszych, który powrócą, by się rozkoszować widokiem tamtejszego nieba. W końcu, w całej tej szarpaninie, zimnie i udręce odnalazłem to, czego szukałem: prawdę, przestrzeń dla myśli i dla człowieka. I może radość tworzenia. W końcu docieramy do miejsca, z którego można pójść tylko na południe. Jesteśmy na Biegunie!!! Ogarniają mnie wątpliwości. Jak to będzie? Nasze sanie są ciężkie. Jest na nich wszystko, aby przeżyć siedemdziesiąt dni na lodowej pustyni. Marek Kamiński 1 odróżnik, polarnik, jako pierwszy człowiek dotarł na oba bieguny Ziemi bez pomocy z zewnątrz w ciągu jednego roku, pokonując w sumie ponad 2000 km. Członek elitarnego stowarzyszenia podróżników The Explorers Club. Najbardziej lubi bezludne i zimne okolice: oprócz zdobycia obu biegunów, pokonał pieszo Grenlandię, podróżował po Spitsbergenie i Andach w Boliwii, zdobył najwyższy szczyt Antarktydy - Mt. Vinson. Brał udział w wielu ekspedycjach: przepłynął katamaranem przez Atlantyk, przeszedł Pustynię Gibsona w Australii i uczestniczył w wyprawie do źródeł Amazonki w Peru. Studiował fizykę i filozofię, którą pasjonuje się do dziś'i umieszczają w kręgu swoich zainteresowań, obok żeglarstwa, nurkowania, jazdy konnej i książek. Jest laureatem nagród Bursztynowego Motyla oraz Artusa - Gdańskiej Książki Roku za książkę pt. „Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990-1998". Twardy facet, a jednocześnie łagodny i ciepły. Spotkałam się z Markiem Kamińskim kilka razy i zawsze wydawał mi się skupiony, cichy i nieco tajemniczy, tak jakby w jego wnętrzu nieustannie rozgrywały się wałki myśli i emocji, z których bardzo niewiełe przedostaje się na zewnątrz. Wyprawy w głąb siebie -I—/ądujemy naWard Hunt Island, malej wysepce zamrożonej w lodzie. Przed nami Ocean Arktyczny. Niebiesko-biała przestrzeń, w której kolory nie hałasują i jest dużo światła. Pierońsko zimno, piloci nie mówią nam, że jest -57,7 °С. Myślą, że pokręcimy się trochę i wkrótce będą musieli po nas przylecieć, tak jak po wielu, którzy lądowali tu przed nami. Wszystko wokół jest obce i zimne. Bardzo zimne. Szybko zapada zmrok, robi się ciemno i jeszcze zimniej. Powoli rozkładamy namiot, czujemy się tak, jak gdybyśmy lecieli na Księżyc. Ogarniają mnie wątpliwości. Jak to będzie? Nasze sanie są ciężkie. Jest na nich wszystko, aby przeżyć siedemdziesiąt dni na lodowej pustyni: jedzenie, paliwo, namiot, prymus. Jak wytrzymamy w takich warunkach, ciągnąc 130-kilogramo-we sanie? Jak przejść osiemset kilometrów po lodowym labiryncie Oceanu Arktycznego? Pierwsza noc na lodzie. W śpiworze zimno. Budzimy się i rozcieramy stopy, żeby nie zamarznąć. - Żyjesz? - zyj?- Tylko tyle mamy sobie z Wojtkiem do powiedzenia. Pełnia księżyca, pęka lód, tworzy się wielometrowa szczelina, oddzielająca naszą wyspę od zamarzniętego oceanu. Chodzimy wzdłuż szczeliny jak zagubione w wielkim mieście dzieci, które nie bardzo wiedzą co ze sobą zrobić. Musimy iść na północ, a możemy pójść w prawo lub w lewo, albo zrobić w tył zwrot. Bezsilność, bo przecież nie przepłyniemy lodowatego basenu. Strach przed opuszczeniem ziemi i wskoczeniem 04 I Marek Kamiński na krę. Skuleni w sobie drepczemy po wyspie pełni strachu. Funkcjonujemy jak automaty. Rozbijamy namiot, spędzamy kolejną noc na lodzie. Zaczynamy rozróżniać poszczególne fragmenty otaczającego nas świata. Oswajamy własnym językiem nieznaną nam rzeczywistość. Lód nie jest już tylko „lodem". Wybrzuszone zwały lodu to „prosiaki", olbrzymie kry to „dziady", cienki lód to „błona". Zaczynam rozumieć dlaczego Eskimosi używają ponad stu słów dla określenia różnych postaci śniegu. Oswajamy się z zimnem, ciemnością, wysiłkiem, wilgocią. Na Biegun Północny nie prowadzi żadna wytyczona droga. Trzeba stawiać kroki w nieznane. Chodzimy po cienkim lodzie, nieraz tak kruchym, że strach wbijać kijek. Coraz bardziej kurczą się granice naszego bezpieczeństwa. Lodowa błona rozpięta na morzu ugina się łagodnie pod naszymi nartami i saniami, ale nie pęka. Nie wiedziałem, że lód jest taki elastyczny i rozciągliwy. W domu wydawał się taki stały i sztywny. Ale wtedy niewiele wiedziałem o lodzie. Czasami lód jest tak przezroczysty, jakby w ogóle go nie było. Mam wrażenie, że chodzimy po wodzie. Cywilizacja z całym swoim zgiełkiem oddala się i pozostaje daleko, schowana w jakiejś dziurze we wszechświecie. Jesteśmy w drodze, zawieszeni w czasie i przestrzeni. Coś co było obce, zaczyna być bliskie. Zaprzyjaźniamy się z namiotem, śpiworem, prymusem. Hołubimy i głośno chwalimy naszych małych pomocników, i czasem nawet z nimi rozmawiamy. Próbujemy odnaleźć harmonię pomiędzy sobą a otaczającą nas rzeczywistością. Powoli rozpuszczamy się w lodowym świecie, podczas gdy Biegun znika z naszej świadomości. Gdy przestajemy wewnątrz walczyć, szarpać i mocować się z Biegunem - odzyskujemy spokój. Co innego na zewnątrz. Kędy wielotonowe bloki lodu Ktoś lub Coś wprawia w ruch, skaczemy jak pchełki z jednego kawałka lodu na drugi. Kiedy maszeruję, z mojej pamięci wyłaniają się różne postacie. Idą obok mnie i mogę się im przyjrzeć. Potem odchodzą. Przychodzą i odchodzą same. Śpiwory, kurtki puchowe, spodnie przenikają zamarzającą parą wodną, nasze ubrania przypominają lodową zbroję. Człap..., człap..., człap. Żeby przyśpieszyć marsz, wyrzucamy zapasowe ubrania i śpiwory. Od tej pory idziemy lżej ubrani, ale żeby nie zamarznąć, musimy robić wszystko jeszcze szybciej. Musimy pokonywać sytuacje, które przekraczają granice naszej wyobraźni. Rozbijamy namiot, spędzamy kolejną noc na lodzie. Biegun odsłania przed nami kolejne oblicza, piętrzy przeszkody, dawkuje trudności. Czasem mam wrażenie, że się nam przygląda. Przechodząc przez kolejną szczelinę zajrzałem w ciemną otchłań i przez chwilę w mojej świadomości błysnęło patrzące na mnie oko. Miałem wrażenie, że Biegun to żywa istota i to ona ostatecznie podejmuje decyzje. Było tak ciężko i strasznie, aż prawie beznadziejnie. Nadeszła jedna z tych chwil, kiedy wiedza i racjonalne myślenie zawodzą. Przez trzydzieści dni przeszliśmy z Wojtkiem sto kilometrów. Pozostał nam zapas jedzenia na czterdzieści dni i prawie siedemset kilometrów do przejścia. Nic, tylko się poddać. Po co dalej się męczyć, przecież i tak nie damy rady! Ajednak było nam już dobrze w tym lodowym świecie i nie chciało się nam wracać do normalnego świata. Bardzo chcieliśmy iść dalej, żyć w tej przestrzeni i dojść na Biegun. W ciągu dnia przeżywałem kilka ludzkich żywotów. Wpadliśmy do wody. Zęby nie zamarznąć, suszyliśmy się maszerując dalej. Czasami bardziej niż jedzenie grzały nas zapamiętane słowa, zapamiętany uśmiech, Wyprawy w głąb siebie I 207 Chodzimy po cienkim lodzie, nieraz tak kruchym, że strach wbijać kijek. Coraz bardziej kurczą się granice naszego bezpieczeństwa. zapamiętany wiersz, zapamiętana czyjaś życzliwość. Trzeba było „przekroczyć próg nadziei, nie stanąć przed nim, ale dać się prowadzić". Przypomniał mi się trening w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, kiedy ciągnąłem za sobą cztery opony. Na pytający wzrok napotykanych przechodniów odpowiadałem: - Mój samochód jest niedaleko stąd. Każdy kilometr lodu jest inny, można w nim czytać jak w otwartej księdze. Odgłosy i odbicia świata zapisane w lodowym zwierciadle. Mijałem Piramidę Cheopsa, katedrę Notre Damę, kratery na powierzchni Księżyca i planetę Małego Księcia. Wokoło było też wiele jezior i czasami myślałem, że jestem na Mazurach. Znowu torosy . Nigdy nie odpuszczą. Racjonalnie rozpatrując nie mamy żadnych szans, pozostaje tylko wiara i nadzieja. Tyle razy musieliśmy przekraczać granice strachu, wiedzy i doświadczenia, musieliśmy zrobić krok w nieznane. I w tej chwili nieznane stawało się znanym i trzeba było robić następny krok. Raz, dwa, trzy, cztery,... dziesięć,... sto,... tysiąc. Instynktownie liczyłem do stu, do tysiąca, do miliona. Moje ciało potrzebowało wody i pożywienia, mój umysł chciał liczyć. To było takie instynktowne, odruchowe. Wojtek zapisał w swoim pamiętniku: „Trzęsienie ziemi. Słychać jak torosy nacierają, a co jakiś czas ciśnienie wstrząsa naszą krą. Namiot dygocze, lód pod nami rusza się i trzeszczy. Czuć jak lód się napręża. Słychać huk torosów: te dalsze -jakby przelatywały samoloty, te bliższe -jak tnący lód". Niesamowite wrażenie, że znaleźliśmy się w sali balowej diabła. Z Naturą nie można walczyć, nie można jej pokonać. Trzeba się do niej przystosować. Człowiek jest częścią Natury, jak lód, wiatr, szczeliny. Jeśli umie się znaleźć harmonię, wtedy wszystko staje się proste. „Słońce codziennie znowu wschodzi". Torosy - wały spiętrzonych brył lodu. Marek Kamiński zdjęcie оъок-.Jesteśmy na Biegunie!!! następne strony: Biegun odsłania przed nami kolejne oblicza. To ciekawe, jak wiele razy można przekraczać samego siebie. Albo raczej odkrywać, że nasze granice są dalej niż się nam wydaje. Zacząłem wsłuchiwać się we własne wnętrze i instynkt, który nagle zaczął być nawigatorem moich kroków. I przyznaję, że mało razy się na nim zawiodłem. W końcu, w całej tej szarpaninie, zimnie i udręce odnalazłem to, czego szukałem: prawdę, przestrzeń dla myśli i dla człowieka. I może radość tworzenia. W końcu docieramy do miejsca, z którego można pójść tylko na południe. Jesteśmy na Biegunie!!! -Marek, jak wrócimy do domu, to zjemy po dwadzieścia skrzydełek, ale koniecznie z majonezem, a później jeszcze dużą tabliczkę czekolady! Daleko, daleko w prawo leży Ameryka Północna. Hen, prosto przed nami - Europa. Na lewo - Azja, Ocean Indyjski... Inny czas, inne morze. Kilka mil od brzegów Zanzibaru. Płyniemy z Kasią niewielką, otwartą łodzią przez bezmiar oceanu. Pojawiają się stada delfinów. Wyskakujemy do wody w masce i płetwach. Delfiny podpływają, obracają się, zaglądają nam w oczy. Niesamowite wrażenie, to takjakby spotkać siostrę lub brata. Ocean stapia się z niebem, a my zanurzeni w wodzie-niebie. Odnaleźć w sobie to, czego szukamy na zewnątrz: pewność, odwagę, akceptację, radość i wszystko inne, o czym człowiek sobie zamarzy. Tylko do czego potrzebne są te wszystkie rekwizyty, skoro większość podróży to wyprawy w głąb siebie? Uwiązłem ramionami między płytami wapienia. Szperałem przed sobą smugą reflektora i z wołna rosło we mnie przekonanie, że tędy przejść niepodobna. Dno stanowiła czarna i głęboka woda. Na hełm sypały się okruchy skały. Podniosłem twarz i ujrzałem podeszwy Dany sza, który przeszedł nade mną i wspinał się wprost do góry. Wspiąłem się tam za nim, czepiając się listew i gzymsików. Wielokrotnie zstępowałem do podświata, do krainy mroku. Uwiązłem ramionami między płytami wapienia. Szperałem przed sobą smugą reflektora i z wołna rosło we mnie przekonanie, że tędy przejść niepodobna. Dno stanowiła czarna i głęboka woda. Na hełm sypały się okruchy skały. Podniosłem twarz i ujrzałem podeszwy Dany sza, który przeszedł nade mną i wspinał się wprost do góry. Wspiąłem się tam za nim, czepiając się listew i gzymsików. Wielokrotnie zstępowałem do podświata, do krainy mroku. Maciej Kuczyński Kjrotołaz, speleolog, jeden ze współtwórców taternictwa jaskiniowego w Polsce, kierował polską wyprawą na dno uważanej wówczas za najgłębszą jaskinię świata - Gouffre Berger (1966). Prowadził wyprawy odkrywcze Polskiego Związku Alpinizmu do jaskiń i w góry Europy i obu Ameryk; w Andy w Peru i Chile, góry i dżungle Meksyku, wspólodkrywca najstarszych jaskiń w skalach kwarcytowych w Wenezueli. Kierownik techniczny serii wypraw paleontologicznych i geofizycznych Polskiej Akademii Nauk na Spitsbergen i pustynię Gobi oraz polsko-amerykańskich wypraw Glacier Połlution Study w Himalaje, Ruwenzori, na Alaskę i Spitsbergen. Członek Klubu Grotołazów, Honorowy członek Połskiego Związku Alpinizmu, członek The Expłorers Club. Autor trzydziestu książek o tematyce podróżniczej, powieści, reportaży, w tym esejów o mezoamerykańskiej archeologii. Z wykształcenia architekt. Z Panem Maciejem Kuczyńskim spotkałam się po raz pierwszy wiele lat temu, gdy jako dziecko pochłaniałam książki podróżnicze. Między pustynią a otchłanią s i<_yunąłem po półce zawieszonej nad przepaścią. Znajdowała się w pionowej ścianie pomarańczowego, gobijskiego piaskowca, trzy piętra ponad dnem wąwozu. Nagle z filara na półkę skoczył miękko ałtajski baran górski, argali. W ułamku sekundy znaleźliśmy się naprzeciwko siebie. Dzieliły nas trzy metry. Ani on nie był nigdy tak blisko człowieka, ani ja dzikiego barana. I obaj na to zaskoczenie odpowiedzieliśmy tym samym - bezruchem. Miał jasne, bursztynowe oczy z czarną źrenicą, wyglądające jak olbrzymie, wypukłe, przejrzyste i rozświetlone kamienie. Obaj też zaczęliśmy gorączkowo rozważać co robić: czy się cofnąć i przywrzeć do skały? Po kilku sekundach jego oczy drgnęły, rzucił dwa błyskawiczne spojrzenia, jedno w stronę przepaści, drugie wzwyż, na skałę. Obie drogi były równie niemożliwe. Nie mógł się też cofnąć, bo za nim nie było półki. Stał u jej początku, zeskoczywszy z wypukłości filara. Bokiem i rogami dotykał skały. Dla niego istniała tylko jedna droga: naprzód. Poczułem jego ostry zapach. Wyraźnie widziałem olbrzymie, skręcone jak konary rogi, pokryte gruzłami, twarde jak żelazo, ciężkie, dźwigane na grzywiastym karku, podobnym do byczego. Gdyby ruszył, jego ciało o wadze dwustu kilogramów zmiotłoby mnie jak taran. Zacząłem cofać nogę, by powoli przesunąć się do tyłu. Zbyt szybki ruch mógł wyzwolić atak. Te trzy dzielące nas metry zdawały się stanowić ostateczną, nieprzekraczalną granicę. Być może poczucie zagrożenia rosnące z każdym krokiem kazałoby nam walczyć. Baranów drgnęły czarne, miękkie nozdrza. Zaczął węszyć i po tym poznałem, że już nie zechce atakować, ale wciąż nie spuszczałem oczu z jego kościstego i wąskiego pyska, powleczonego kawowym włosiem jak jedwabiem. Był nerwowy, a zarazem Maciej Kuczyński mocny i pełen charakteru. Widziałem, że myśli, ocenia położenie, rozważa, rozumuje, a więc jest stworzeniem nie mniej ode mnie świadomym. I nagle uniósł się w powietrze. Zobaczyłem jak przysiadł i skoczył pionowo do góry. Zawisł przy ścianie ostrogi, wyciągnięty jak struna, z pyskiem uniesionym ku niebu, w spiralnej koronie rogów. Uderzył w ścianę kopytami, naprężona skóra zmarszczyła się na płowych udach. Sypnął odłamkami. Leciał wzwyż, ku krawędzi, zaczepił o nią i wprost z lotu przeszedł do poziomego biegu. Jeszcze błysnął zadem i zniknął. Uświadomił mi, że istnieję i że jestem równym mu bytem, a ponieważ on jest cząstką wydzieloną z wszechświata, ja także nią jestem. On - pozbawiony ludzkiego umysłu i wiedzy, a kierowany nieznanymi siłami, działającymi ponad przestrzenią i czasem, lecz niewątpliwie świadomy, bo w jego oczach odkryłem zrozumienie - dowodził całym sobą, że za jego płową, materialną powłoką kryje się, pulsuje, wibruje coś, co ożywia tę bryłę atomów, co pozwala jej się zachowywać, wybierać, postanawiać, określać cele, chcieć, czuć, przeżywać... A to było świadectwem istnienia czegoś jeszcze wyższego... Nieba. Ono jest krainą gdzie dzieją się cuda, a obrazy tworzone myślami wyzwolonymi z ciała, są nieustanną ułudą. Na pustyni Gobi wciąż przeżywałem te stany, gdy zmysły zawodziły, a ja - zagubiony - odkrywałem, że rzeczywistość jest bardziej złożona niż kiedykolwiek sądziłem. I traciłem pewność czyjeszcze tkwię w ciele, czy też jestem duchem, czy widzę fizyczne twory, czy tylko senne majaki. Znikały granice między nimi. Chaos wypełniał mi głowę, kiedy pojmowałem, że to, co -jak sądziłem - widzę, jest czymś zgoła innym. Jak całkowicie poczułem się zgubiony w oszukańczym kosmosie, gdy zrozumiałem, że krajobraz jest tylko otaczającym mnie obrazem, za którym nie ma świata... Gnałem samochodem po bezkresnej równinie, pośród jezior i stawów. Trzciny kołysały się w wodzie. Widziałem wyspy i półwyspy, niezliczone cyple sięgające w głąb toni. Nie było tam drogi, jechałem na przełaj. Nieopodal stały wielbłądy i konie, zanurzając kopyta w płytkich rozlewiskach. W lustrach błękitnej, świeżej wody odbijały się góry. Zbliżałem się z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, Ten sen śniłem nocami: oto jechałem przez pustynię sześciokołowym autem terenowym. Maciej Kuczyński chciałem rozbić toń kołami, wzbić ogromne fale. Byłem już coraz bliżej i bliżej, ale woda cofała się niezmiennie, z taką samą szybkością, odsłaniając martwy, rozpalony żużel. Obraz jezior nie miat zapachu wilgoci, lecz woń spalonej gliny. Kiedy się zbliżałem do wydłużonych trzcin i szumiących łanów, one kurczyły się, skracały i zamieniały w pojedyncze kamyki. Straciłem poczucie rzeczywistości, wszystko było złudzeniem. Z przerażeniem zdjąłem nogę z gazu. Nie wiedziałem już co się kryje za kolejnym mirażem jeziora: może nic już nie ma, może jest tylko pustka, czarna dziura, do której wlecę jak pocisk, aby się przekonać, że świat, w którym żyłem dotychczas, był tylko światłem malowany na kosmicznej kurtynie, zaś zwierzęta i ludzie, domy i rośliny nie istniały wcale! Innym razem szukałem Cagaan Nuur, Białego Jeziora. Z mapy wynikało, że znajduje się gdzieś blisko. Opuściłem samochód i wszedłem w białą ścianę mgiełki pochłaniającej pustynię. Wiatr szumiał wokół głowy, oszałamiał, a pustynia płynęła pod nogami, falując jasnym pyłem. Szedłem jak po chmurach, jak po grzbietach obłoków, zawieszony nad ziemią, w przestrzeni bez konturów. Prześcigały mnie tylko promienie słońca, rysując w mgiełce rozświetlone smugi. W pewnej chwili opar zgęstniał pod nogami i nie zmieniając koloru stal się jasnym płynem. Zdjąłem wówczas buty i brodziłem dalej, zanurzony po łydki, dotykając stopami aksamitnej gładzi. Mleczny płyn drgał i falował konwulsyjnie, tak jakby usiłował oddzielić się od wrośniętej weń mgły. Brnąłem coraz dalej, sam nie wiedząc po co, zanurzony do kolan, zagubiony w jeziorze, nie znając stron świata, odległości od brzegu, rozległości wody, niepewny czy sam się nie rozpływam, czy ciało nie rzednie, czy nie zamieniam się w zjawę zmieszaną z oparami, którą porwie wiatr... Kilka godzin później wjechaliśmy na wyżynę - wąską, górską halę pomiędzy dwoma skalnymi murami. Wznosiła się ku odległej przełęczyjak równia pochyła, prostym, zielonym chodnikiem wycelowanym w niebo. Przez pół dnia toczył się po niej sześciokolowy samochód, potem dołączył do niego tabun półdzikich koni. Klacze i ogiery wyłoniły się znikąd i okryte rozwianymi grzywami biegły uparcie -wciąż w tę samą stronę, pnąc się falującym wężem na pagórki, czasem wyprzedzając samochód, to znów pozostając w tyle. Niekiedy stawały jak wryte, patrząc na nas przekrwionymi oczami. Rozdymały chrapy i znów puszczały się cwałem Między pustynią a otchłanią I 1 jak wielonogi smok, spowity pasmami grzyw i ogonów. Nie znały zmęczenia, ich nogi były jak nieczułe sprężyny. Już dawno ten bieg nie miał celu i trwał sam dla siebie, dla pędu i ruchu. Gnały uparcie, z płatami piany na pyskach, lśniącą sierścią, wyrzucając spod kopyt darń, coraz bardziej nierealne. Czy to prawdziwy obraz koni w ruchu, czy złudzenie rzucone na tło krajobrazu, wywołane siłą naszego myślenia?... A może to obraz przenikający do naszego wymiaru z innego, ukrytego za nim? W takich chwilach najsilniej czułem potrzebę odmiany, wyjścia ze znanego mi obszaru w obcy, tajemniczy. Zaczynałem pojmować, że w istocie nie wyruszałem w drogę po to, aby opisywać, badać i odkrywać, ale po to, by doznawać innych światów, do końca, do kresu, aż do inności zaprzeczającej doświadczeniom, pamięci, zmysłom i odczuciom, tam, gdzie sen miesza się zjawą. Ten sen wcześniej śniłem całymi nocami: jechałem ni to pociągiem, ni to autobusem przez dziwne krajobrazy, które snuły się w dali, płynęły jak taśma filmowa, nieokreślone, ciche, napełniające spokojem, niezmiernie dalekie. To właśnie ziściło się po latach na Gobi. Ze zdumieniem odkryłem, że nieznane mi siły uznały je za tak ważne, że ukazały mi je w snach z dziesięcioletnim wyprzedzeniem! Oto jechałem przez pustynię sześciokołowym autem terenowym, stojąc na ładunkach umieszczonych na otwartej skrzyni, z dłońmi zaciśniętymi na pałąku, odpierając ciałem wstrząsy i przechyły. Trwało to przez wiele dni, od świtu do zmroku, przez setki kilometrów. Ja i moi towarzysze, bez znużenia, pod słońcem rozpalającym głowy, patrzyliśmy przez zmrużone powieki na płowy horyzont i skorupę ziemi nieznacznie odpływające do tyłu. Gasła chęć rozmowy. Dalecy od siebie, choć zderzając się ramionami, tkwiliśmy w półoszołomieniu, chłonąc przestrzeń światła i plamistych cieni. Ustawały myśli, niepokoje, pragnienia, świadomość żywiła się tylko obrazami. Świat -widziany stawał się jedyną myślą, wlewał się do głowy i zatapiał wszystko, co tam kiedyś tkwiło. Tak można pogrążać się jeszcze tylko w muzyce. Patrzyliśmy na symfonię obrazów o pustyni i stepie, graną w barwach piasku, nieba, kształtach skał, smugach pyłu. następne strony: Czy to prawdziwy obraz koni w ruchu, czy złudzenie rzucone na tło krajobrazu, wywołane siłą naszego myśłenia?... 122 I Maciej Kuczyński Otwierała się otchłań - nie głębi, lecz dali. To, co ogarniał wzrok, było więcej niż krajobrazem, było częścią Planety. Przede mną leżał obszar wyglądający jak odkrywka zdarta nożem kosmicznego spychacza. Tak jakby po jego przejściu zostały łańcuchy pagórków, żwirowiska, kopczyki. Nie było źdźbła trawy, tylko surowe wnętrze ziemi: żółte ławice piasków, hałdy czerwonych iłów, usypiska bieli... Za karminową fałdą tworzącą horyzont dostrzegłemjeszcze smugę jasnych margli. I to nie był koniec. Za marglami wzrok znajdował malinowe piaskowce, na pół stopione z powietrzem, a też nie ostatnie, jeszcze obrzeżone linią skrzepłej lawy. Całe niebo było słońcem i prószyło bielą. To byłajedna z tych rzeczy, które przepowiedział mi sen, i dzięki którym dowiedziałem się, że umysł ma możliwość wglądania w pasmo czasu przyszłego, a więc jasnowidzenia, oglądania wydarzeń wysyłanych przeze mnie przyszłego w przeszłość, do mnie wcześniejszego. Być może to właśnie jest istotą jasnowidzenia? Nie ja sięgam w przyszłość, lecz przyszłość do mnie wysyła obrazy i mogę rozmawiać z sobą samym w dwóch różnych okresach? Nie było to jedyne takie doświadczenie dziwnego związku świadomości i czasu, widzenia zdarzeń zanim się zdarzyły. W Nemegcie, w pomarańczowym namiocie podczas chłodnej pustynnej nocy, przyśniła mi się końska głowa wystająca ze skały. Obozowaliśmy w piaskowcowych wąwozach, podobnych do wijących się uliczek miasta opustoszałego przed wiekami. Całymi dniami przeszukiwaliśmy wzrokiem czerwone skały. Każda bielejąca plamka mogła świadczyć 0 kryjącym się pod grubymi ziarnami skamieniałym szkielecie, który erozja zaledwie poczęła odsłaniać. Nic więc dziwnego, że i w nocy obraz wąwozów snuł się w głębi głowy jak nieustannie odtwarzany film. Aż pewnego razu dostrzegłem we śnie wystającą, a raczej wychylającą się ze ściany jak ze stajennego boksu, głowę konia. Stał tam, najwyraźniej ukryty czy zamurowany w skale i mrugał powiekami. Ocknąłem się i ten obraz pozostał mi w oczach. Świtało. Był tak wyraźny i prawdziwy, że jeszcze przed śniadaniem, podrzucając saksauł pod czajnik z herbatą, opowiedziałem o nim towarzyszom. Kilka godzin później, w cienistym wąwozie wypatrzyłem białą plamę w skrzesanej 1 Saksauły - niewielkie drzewa lub krzewy z rodziny komosowatych, porastające pustynne obszary Azji Środkowej. Używane jako materiał opałowy, do umacniania piasków i zagospodarowywania słonych gleb. Między pustynią a otchłanią I 123 pionowo ścianie. Podniecony nadzieją odkrycia, zacząłem usuwać ziarna piaskowca pędzelkiem i dłutem, a po kilkunastu minutach odsłoniłem czaszkę roślinożernego dinozaura, ze skierowanymi do przodu, kołkowatymi zębami. Była wielkości i kształtu końskiej głowy. Wtedy uświadomiłem sobie związek odkrycia ze snem minionej nocy. Przez chwilę nie wiedziałem po której jestem stronie, snu czy jawy. Wizje we śnie i w transach zawsze przedstawiają symboliczne, skojarzeniowe obrazy. Dlaczego wyśniłem tylko głowę, a nie całego konia? Być może dlatego, że jak się okazało, w skale nie kryło się nic więcej oprócz głowy dinozaura, dotychczas nieznanego nauce. Przetrwała tam, w jeziornym osadzie, oderwana od tułowia sto milionów lat temu. Dlaczego coś - czy ktoś - zechciał wyświetlić mija w głowie kilka godzin wcześniej, zanim dostrzegłem ją zmysłami? A może to ja sam, moje „ja" eteryczne, wyszedłszy z ciała snuło się po nocy w wąwozach, a potem w dzień, działając poprzez podświadomość, zaprowadziło ciało na miejsce nocnego odkrycia? Nie liczę na odpowiedź, bo aby ją otrzymać, zapewne trzeba by się znaleźć po drugiej stronie świata. Były też inne znaki. Pustynia sprzyjała dziwnym stanom umysłu, osobliwemu widzeniu. Umysł wchodził w stany, jakich nie doświadcza w miejskim zgiełku i wirze. Ni stąd, ni zowąd, szukając miejsca na obóz, zdawałem sobie sprawę, że patrzę na ziemię bez roślin, na skorupę ziemską niczym nieskalaną i oszałamiała mnie wspaniałość takiego krajobrazu, czystego i uszlachetnionego pustką. Wspomnienie roślin wydawało mi się pospolite, zieleń ordynarnym kolorem. Tu, niczym nie zasłonięte skały były pastelowe, obok siwych piasków, zbłękitniałych gór, pagórków w odcieniach chromu i czerwieni. Cień chmury pełzał po pustyni. Niebo wrastało w tę ziemię jak jej przedłużenie, zawieszając w powietrzu smugi deszczu jak przybrudzone strzępy pajęczyny. Zbierałem w pamięci te krajobrazy, wizerunki nagiej Planety, naszej matki Ziemi, takiej jaką była przed naszym narodzeniem. Zawsze będę miał w oczach - i może zdołam do niego powrócić, gdy już uwolnię się z ciała - pasmo gobijskiego Nemegtu, czarnych i granatowych gór pod przejrzystym niebem. Z wyniosłości ich grzbietu patrzyłem na zamgloną i rozmazaną pustynię, płową, pociętą sajrami", rozpełznictymi jak smugi Sajry - wyschnięte koryta rzek okresowych. 124 I Maciej Kuczyński wodnej farby po wilgotnym papierze. Widziałem czoło burzy piaskowej wędrujące w dali i samotnie wirujące trąby na równinach, powolne, leniwe, wessane między niebo i ziemię. Wszystko było tam miękkie, bez ostrych konturów. Swat rzeczy nie oddzielonych od siebie, łagodnie przechodzących jedne w drugie, świat materii roztopionej w upale, drgającej, czasem skupiającej się wjakiś kształt po to, by zaraz móc się rozpłynąć. Myślałem wtedy, że Nemegt jest jedną z tych okolic, które wybierali święci i prorocy, by szukać oczyszczenia i oświecenia na pustyni. I dobrze wiedziałem, że musiało to być olśnienie koniecznie pochodzące od Boga, bo nie są to miejsca do głębokich rozważań. Dość jest krótkiego czasu, by myśli się uciszyły i wyblakła pamięć ziemskich rzeczy. Zostawało to tylko, co przed oczami: wypukła powierzchnia planety, ocean powietrza, nocami Galaktyka. I już tylko one żywiły świadomość, stając się tłem dla niebiańskich objawień. Jeśli tam nie byłeś, czcicielu przedmiotów, gadżetów, zgiełku, tłumu i rozrywek, nie możesz zrozumieć świętych pustelników, ich szczęścia i uciszenia. Pewnego razu zmieniłem się w świadome zwierzę. Było to w Ne-megcie, już pod koniec maja. Wiatry niosły w powietrzu najdrobniejszy piasek. Z zaprószonymi oczami, plując i zgrzytając zębami, pełzalemjak najbliżej ziemi szukając szkieletów. Udręczony, leżąc taki skrobiąc dłutkiem piaskowiec wokół skamieniałej żółwiowej skorupy z początków czasu, poczułem ciepło płynące ze skały nagrzanej przez słońce. Coś odmieniło się we mnie, zrozumiałem, że piasek już mi nie przeszkadza. Sypał się z włosów, był w uszach, za koszulą, sypki, czysty, suchy, o czerwonych i białych ziarnach. Doskonale można było z nimi żyć. Delikatnie uderzały po twarzy i dłoniach, szeleściły na nagiej skórze pleców. Przestałem się bronić. Zdołałem przekroczyć tę nieuchwytną granicę i znaleźć się po stronie zwierząt. Mogłem w spokoju zasnąć w zagłębieniu skały i oddychać wiatrem. Byłem jaszczurką i wężem zjednoczonym z ziemią. Czułem jej zapachy i drgania. Zrozumiałem wtedy, że ciałem jesteśmy wciąż bliscy świata zwierząt, podczas gdy myślą i duchem odcinamy się i oddalamy od niego, wznosząc mur przedmiotów, otaczając się dekoracjami, zastawkami, parawanami i kurtynami własnego zmyślenia. Po cieplarnianym upale nastał zaledwie ciepły wieczór, łagodny, bez powiewu. Dokoła na aksamitnych piaskach zieleniały kity saksaułu. Nadeszły liniejące wielbłądy szeleszcząc stopami. Spojrzawszy wyłupiastym Między pustynią a otchłanią I 125 okiem, odchodziły, zawadzając o krzaki bokami i rozwieszając strzępy wełny na kosturach. Był już głęboko szary zmierzch, gdy ułożyłem się do snu. Nade mną zafurkotał drozd saksaułowy. Usiadł na czubku krzaka, śpiewał, nawoływał czysto, fletowymi tonami, a potem odfrunąl, pokazując białe półksiężyce na skrzydłach. Ten lot i śpiew były częścią jedwabistego spokoju nie zakłóconego żadnym znakiem zagrożenia. Człowiek i zwierzęta odczytywały tę chwilę tak samo. Ułożyłem się na ziemi i zamknąłem oczy. Syty, napojony, wolny od bólu i strachu. Piaski stygły dokoła, gasły ostatnie smużki czerwieni. Mity zdobywców, bohaterów... Twardzi mężczyźni, nieustępliwe kobiety, ogorzałe twarze wyblakłe w słońcu, wpatrzone w dalekie szlaki oczy, blizny po ukąszeniach, bruzdy i zmarszczki wyryte przez wichry i burze. A w sercach - co za paradoks! Jedyny powód ich starań: skryte marzenie o Raju zaginionym, o Eldorado, krainie spokoju, wytchnienia, o kojącej duszę i ciało wolności od trudów, o uwalniającym azylu. Nieustająca nadzieja odnalezienia krainy, gdzie życie jest wiecznym ukojeniem. Zbudziłem się w nocy, pod gwiaździstym niebem i poczułem zapach saksaułu, ostrą woń olejku i zielonego miąższu. Wiatr toczył wzdłuż śpiwora kawałki argału, wielbłądziego nawozu, które chrobotały jak myszy. Patrząc w otchłań wszechświata jeszcze długo słuchałem tęsknego zawodzenia wielbłądów, przeciągłego łkania snującego się z powiewem i zasypiałem w pokoju, w oddanym mi we władanie, bezpiecznym zakątku życia, zawieszonym w lodowatych, czarnych bezkresach kosmosu. Rzadkie to były chwile. Najczęściej w podróżach zmagałem się i szarpałem, dążyłem do czegoś, coś wyrywałem z ukrycia, wywalczałem dla siebie, pokonywałem opory, daleki od spokoju, czasem w ostatecznym zmaganiu. Wielekroć zstępowałem do podświata, do krainy mroku, tam gdzie przede mną bywali Orfeusz poszukujący swojej Eurydyki i Dante Alighieri. Dante znalazł całą małość świata, małość i obrzydliwość człowieka, jego nędzę i upadek, złość i zwyrodnienie, idiotyzm i głupotę, ograniczenie, okrucieństwo, cierpienie i wyniósł stamtąd przykazanie: „Porzućcie wszelką nadzieję..." Na głębokości 641 metrów pod powierzchnią ziemi, wjaskini Gouffre Berger w Alpach Francuskich, wówczas uważanej za najgłębszą na świecie, zstępowałem wciąż niżej, pochłaniany przez dwa zmieszane żywioły: Między pustynią a otchłanią ciemność i opokę, aby zanurzyć się w trzecim: wodzie. Wsunąłem się łokciami między skalne brzuchy i spojrzałem przenikliwie na tę ciekłą substancję, która miała mnie prowadzić do jądra istnienia. Milcząca i szybka wypływała z otworu w litej skale. Zimna, obojętna i obca, bezbarwna i bezgłośna ciecz w ruchu. Całym ciałem odczuwałem najwyższą niechęć do nieuchronnego zanurzenia się w lodowatym potoku płynnej, martwej materii. Oświetliłem palce. Świeże rozcięcia z ledwo zakrzepłą krwią, stłuczenia, obtarcia, skórajuż sfałdowana i zmiękczona wilgocią. Najbardziej obolałe były opuszki palców, najpotrzebniejsze i najbardziej czułe. Jeślibym dopuścił do zdarcia z nich skóry, straciłbym też dłonie. Nie mógłbym się wspinać. Tak źle wyglądały już po dziesięciu godzinach! Nie byłem sam, miałem przy sobie Janka Danysza z jego śmiałością i zdecydowaniem, i Edka Ostapowskiego z jego ufnością i spokojem. Więcej nie potrzebowałem. Zrobiłem krok do przodu. Woda nie płynęła, lecz kłębiła się i szalała. Skały, zamiast leżeć warstwami, zerwały swój geologiczny porządek i poszarpane, rozdarte na bloki, mieszały się w konwulsjach z wodą. Korytarz opadał. Brnąc w pianie stałem się więźniem matecznika dzikiej wody, dzikich skal, ciemności i dzikiego hałasu, zgiełku rozszalałych dźwięków, najwyższych i najniższych, wprawiającychjaskinię w dygotanie. Zapewne tak odgrywało się misterium pierwotnego Stworzenia. Zmieszane żywioły, zaledwie powstałe, szukały porządku, a ja szedłem między nie w poszukiwaniu swej 'własnej istoty. Skłębione i zmieszane z mrokiem, pędziły, toczyły się po pochyłości, spadały w otchłanie. Zanurzony do pasa, z nosem i gardłem dławionym przez mokry pył, schodziłem po ukośnej płycie. Tłoczył mnie ciężar dwóch worów ładunkowych, odcinających prawe ramię. Po łydkach tłukły śmigające z prądem kamienie. Woda miała temperaturę sześciu stopni Celsjusza. Rzeka runęła w otchłań. Gdzieś w dole dudniła gromowym łoskotem. Odwróciłem się tyłem i odnalazłem stopą wymykający się szczebelek drabiny. Zanurkowałem w lepkiej ciemności i wodzie zbełtanej hałasem. Mroźny powiew bił po twarzy, bryzgi pluły w oczy. Wrzeszczały: gdzie się pakujesz! Nie jesteś stąd, jesteś tu obcą istotą! To nie twoja sfera! Siekły po dłoniach, biczowały kaptur, łamały daszek, gęstniały i odrywały ręce od drabiny. Zimny, kroplisty pył kłębił się Parłem w dół, w paszczę skał, do gardzieli ziemi, gnany potrzebą pokonywania oporu, przenikania w nieznane. 128 I Maciej Kuczyński w ustach, w nosie i rozsadzał płuca. Ryk przestał być dźwiękiem, zamienił się w dygotanie. Obok mnie gnała w dół rozmazana szybkością ciemnoszklista masa. Ratowałem się instynktownym odwróceniem wzroku. Uszy ogłuchły na dźwięk kanonady, wzrok utkwił w krążku światła obejmującym dwa szczeble i na nich dwie dłonie. Widziałem dziesięć palców zgrabiałych, o białych paznokciach i czerwonej skórze pokrytej szramami. Nic więcej nie istniało. W tak ograniczonej przestrzeni zapanował spokój. Bryzg wody, który tu wpadał, był przelotnym zjawiskiem bez znaczenia. Nie byłem sługą tkanek, świadomość i wola podążały do piekieł, nie słuchając ciała. Trzy piętra do podnóża kaskady Abelle. Parłem do przodu i na dół, w paszczę skał, do gardzieli ziemi, gnany potrzebą pokonywania oporu, przenikania tam, gdzie nikogo nie było, wglądania w nieznane. Nie chciałem się sprawdzać i wypróbowywać! Co za głupstwa! Tak jak płuca powietrzem, tak moja świadomość pragnęła oddychać przestrzenią niewiadomą, nieznaną, chciała się znaleźć tam, gdzie niczego nie można przewidzieć, gdzie wszystko może się zdarzyć, gdzie nieważne staje się doświadczenie, pamięć, nabyte umiejętności, gdzie obcość jest całkowita. Bo tam musimy wchodzić. W obce, nieprzyjazne, wrogie. Czy to jest sens istnienia? Rzeka wpadała do szczeliny i ściśnięta kotłowała się jak w gardzieli, strzelała fontannami. Tak wygląda przybój morski u skalistych wybrzeży. Pogłębiała się. Prąd przybierał na sile. W dnie nierówności i dziury, spod stóp umykały bloki wielkości młyńskich kamieni. Starałem się posuwać wyżej, po listewkach wypłukanych w skale, po wiszących i zaklinowanych głazach. Rzeka wciskała się pod nie, ale niepodobna było jej naśladować. Wypuszczony z palców worek ze sprzętem — choć natychmiast się za nim rzuciłem - poleciał jak zdmuchnięty huraganem i sunął dalej z szybkością pociągu pospiesznego w odległości pięciu metrów ode mnie. Dopadłem go, gdy uwiązł w ławicy kamieni, podrzuciłem kolanem, wylałem litry wody. Powieki stały się ciężkie, oczy wydawały się oblepione piaskiem, ciało było poobijane, owinięte w mokre łachmany, dłonie pulsowały bólem, kostki spuchły od uderzeń, kolana zesztywniały. Zdobyłem się na odsunięcie mankietu żółtej wiatrówki: zegarek pokazał, że byłem w akcji od osiemnastu godzin. Skoczyłem do wody i brnąłem zanurzony do pasa, zgięty pod ciężarem ładunku. Nie miałem pewności, czy jestem Między pustynią a otchłanią I 129 w pełni władz umysłowych. Miałem jednak pełną świadomość tego, że docieram do granicy, gdzie mąci się umysł i zamiera ciało. Niepodobna spostrzec tej linii, za którą postanowienia przynoszą tylko zgubę, a świadomość jest nie odbijającym prawdy majaczeniem. Uwiązłem ramionami między płytami wapienia. Szperałem przed sobą smugą reflektora i z wolna rosło we mnie przekonanie, że tędy przejść niepodobna. Dno stanowiła czarna i głęboka woda. Na hełm sypały się okruchy skały. Podniosłem twarz i ujrzałem podeszwy Danysza, który przeszedł nade mną i wspinał się wprost do góry. Wspiąłem się tam za nim, czepiając się listew i gzymsików. Wszystko się w tym mieściło, wszystkie stany istnienia, samotność, wielkość, małość, wszystkie stany ducha, nienawiść do buta, który kopnął cię w głowę, miłość do ręki, która cię wyciągnęła, pragnienie końca, strach przed wodospadem, ból fizyczny, cierpienie świadomości, że nie można przerwać, trzeba tkwić w cierpieniu, tęsknota do śpiwora, wściekłość na zaciśnięty węzeł, nadzieja, że niebawem... Skała była jak pakiet wafli przeciętych i rozsuniętych na tyle, aby pomieścić człowieka. Rozpychałem się między nimi kolanami, aby nie spaść w szczelinę. Wór mokrym pasem odcinał mi ramię. Przy nagłym ruchu spadł i schwytany w locie zawisł na wyciągniętej ręce, omal obracając mnie głową ku dołowi. Wrosłem w skałę. Ścięgna i kości trzeszczały. Podciągnąłem go na kolano i zlany potem przymknąłem powieki. Kłębiła się pod- nimi zawierucha czarnych i białych pyłków, coś boleśnie pulsowało w skroni, naprężony grzbiet zdawał się obity kijami. Gorąco odbierało resztkę siły. Nie było we mnie żadnej myśli, poza czekaniem na koniec. Myślę, więc... Nie, nic nie myślałem, a jednak byłem, istniałem całym udręczonym ciałem i z pustką w głowie, a w niej ziarnem nadziei. Zmieniałem się w torturowaną gąsienicę. Jeszcze nią nie byłem, wciąż we mnie kołatał się człowiek, tak długo, dopóki miałem w sobie krzepiącą myśl o dotarciu do celu, o uldze i wybawieniu. Rozpaloną twarzą uderzyłem w mokrą masę. Zapach błota i gumy. Przez pot zalewający mi oczy dostrzegłem plecy Danysza. Zatrzymał się, więc i ja znieruchomiałem. Chwytałem powietrze jakbym chciał je odgryzać kęsami. Odzyskałem świadomość, gdy przy moim boku rozległo się dyszenie. Ostapowski. Patrzyliśmy na siebie tępymi oczami, zeszklonymi od słonej wilgoci. Nie różniły się wiele od oczu mokrych Staliśmy się więźniami lodowatej wody, dzikich skal, ciemności i hałasu. płazów. To mogłoby znaczyć, że są puste, nie zdradzają myśli ani zrozumienia. To jednak fałszywe przypuszczenie. Także płazy rozpoznają się nawzajem i czerpią otuchę z pozostawania w stadzie. My byliśmy walczącą drużyną i mieliśmy świadomość przynależenia do grupy. To był nasz punkt oporu. Samotność tutaj byłaby nie do zniesienia. Uzmysłowiliśmy sobie, że naszym przeznaczeniem nie było poznanie absolutu. Rzeka dudniła pięć pięter pod nami. Szczelina miała pół metra szerokości. Kamyki wyłuskane obcasem leciały wprost do wody nie dotknąwszy ściany. Czuliśmy, że brakuje nam sil. Wcisnęliśmy się do niszy w ścianie. Ostapowski wyjmował z wora konserwy, nożem nacinał blachy. Jedliśmy zachłannie, odgryzając wielkie kęsy pasztetu z wątroby i suchych herbatników, które raniły dziąsła. Surowe powietrze miało obcy zapach. Coraz wątlej sze wydawały się nasze związki ze światem. „Nienawidzę ciemności - napisał Rousseau. - Nienawidzę ciemności, każdy z nas jej nienawidzi, ona odbiera nam wzrok, nasz zmysł najważniejszy; to wstręt atawistyczny, wrodzony. A więc świadome w nią zanurzanie się jest gwałceniem instynktu". - Mistrzu - chciałbym odpowiedzieć. -Jednak musimy to robić! Wchodzić w ciemność i gwałcić instynkty. Choćby po to, aby poznać, czy poza nimi istnieje coś innego. Jeśli każdy krok ma być świadomy, instynkty są przeszkodą. Muszą być gwałcone. I konieczne jest wchodzenie w ciemność, bo nie poznano lepszego sposobu wyzwalania się od tego, co jest -jak powiedziałeś - atawistyczne i wrodzone. Ciemność - to Niewiadome, Nieznane, Niepoznane, a my musimy tam wkraczać, poznawać i odkryć wszystko do ostatniego kamienia... Zaczęliśmy schodzić. Znowu ujrzałem rzekę, wprost pod sobą, była zielona jak onyks, gładka, podobna do matowej emalii. Tutaj zdawała się leżeć nieruchomo na bezdennej głębinie, ale wpływała do sklepionej bramy, którą utworzyły kalcytowe nacieki. Z niskiego łuku zwisały 130 I Maciej Kuczyński Kalcyt - przezroczysty, biaty albo zabarwiony na żółtawo minerał, składnik wapiennych skał osadowych. 132 Maciej Kuczyński stalaktyty - grube, karbowane i zaostrzone niby pale przegrody zawieszane w bramach barbakanów. Skakaliśmy jeden po drugim. Zawisłem na rękach z gzymsu, przez chwilę huśtałem nogami. Teraz, nawet gdyby chodziło o życie, nie zdołałbym już wrócić na półeczkę w stropie. Puściłem się i aby uniknąć nurkowania, upadłem płasko na lustro jeziora. W chwili, gdy uderzyłem brzuchem w wodę, a lodowate liźnięcie zmroziło mi twarz, puściłem ręce i nogi w oszalały młyniec. Pozbawiony wzroku i słuchu, porażony mrozem wdzierającym się pod kombinezon, spiętrzyłem przed sobą szumiący wał wody. Szóstym zmysłem uniknąłem grzmotnięcia głową w stalaktyt zwisający nad tonią. Ryjąc zdrewniałymi kolanami po kamieniach, poderwałem ciało i wyskoczyłem. Z butów tryskały mi fontanny wody. Szedłem dalej wzdłuż brzegu. Kiedy znowu pojawiły się bystrza z hałaśliwą pianą, nie próbowałem nawet szukać suchego obejścia. Kroczyłem wprost po zaokrąglonych głazach przez głębokie baseny i spienione płycizny, zanurzony do kolan, do pasa, znieczulony, omywany wodą, zimny i skostniały. Tylko instynkt samozachowawczy utrzymywał mnie w ruchu. Nie czułem już zimna. Wsłuchiwałem się w grzmiący ryk wody odbijającej się od skał dudniącym echem. Poddałem się drganiom, moje ciało zjednoczyło się z jaskinią. Ja, fizyczny fenomen, zjawisko przyrody, stałem u skraju wodospadu Claudine na chwiejącym się głazie. Osiemnastometrowa różnica poziomów, 21. godzina, 30. minuta pochodu. Patrzyłem we wcięte koryto, którym pędziła rzeka zmieniona szybkością w białe, rozmazane smugi. Skakała w przepaść, napełniając powietrze i mnie swoim rozedrganiem. Dudniliśmy razem jak wstrząsani miarową pracą turbiny. Ubezpieczany przez Danysza zacząłem schodzić po rozchwianej drabinie. Podmuchy wiatru od lodowatej kaskady zdawały się być zimniejsze i bardziej porażające od chluśnięć samej wody. Krople gęstniały na kapturze i plecach. Gdy niebacznie podniosłem twarz, woda wdarła mi się za kołnierz i na piersi. Zimno smagnęło jak uderzenie pokrzywy. To już nie deszcz, to tropikalna ulewa, która wciąż przybierała na sile. Ulewa przeszła w oberwanie chmury, postronki wody tłukły na oślep. Przyspieszyłem zejście, znajdując się teraz w strefie gradu boleśnie młócącego przez kombinezon. Jeszcze niżej dostałem się pod twarde kije, które grzmociły gdzie popadnie, po palcach uczepionych szczebli, po zegarku, który wysunął się spod mankietu, po krzyżu. Między pustynią a otchłanią I 133 Koniec! Nawałnica zmieniła się w deszcz. Popatrzyłem w lewo - kolumna wodospadu uderzała w skośną płytę, odbijała się od niej i nie tracąc szybkości, podobna do wiązki białych promieni, trafiała w środek jeziora. Stałem po pas w wodzie, w sali wielkiej jak skalny cyrk. Środkiem ściany, z ogromnej wysokości spływała rozbielona smuga wodospadu. Wynurzyłem się i poszedłem w głąb korytarza. Była we mnie tylko obojętność. Coś mnie napędzało, lecz ja sam już niczego nie chciałem, znikły motywy i pragnienia. Jedno pozostało: ostatecznie wyłączyć świadomość, hamletowskie „nie być", zasnąć i odejść ze świata, niczego już nie udowadniać, niczego nie szukać, nie próbować zrozumieć... Nogi były sztywne, odrętwiałe w stawach. Mimo to miękko nimi stąpałem, kroki były przyciszone, jakbym szedł po pokładzie kurzu, który zgromadził się obficie w tym zakamarku podziemi. To wynik zmęczenia. Ciężki pył znużenia wypełniający i ciało i umysł. Widziałem już biwak. Głębokość ośmiusetsześćdziesięciu metrów i wciąż jeszcze czterysta metrów pionu ponad dnem jaskini. Kiedy wczołgałem się do namiotu, nie czułem już ciała, jakby wyzwolony od niego. Tak długo jak pokonywałem coraz większy opór mięśniami, jednocześnie coraz bardziej silny stawał się duch, jakbym się filtrował zmęczeniem i wysiłkiem przez sito. To co grube zostawiał za sobą i coraz bardziej odczuwał świadomość. Ona brała górę. Nie sprężyste nogi i umięśnione ramiona. Gdy one słabły rosła wyzwolona wola nieusta-wania, wytrwania. Myśl mnie prowadziła i cały stałem się myślą o pochodzie w głębiny Alighieri wydrążył i zbadał piętra piekieł i niebios, stany sumienia i ducha, aja swoim zstąpieniem śledziłem tylko jeden stan ostateczny, najgłębszy istotę prawdziwego siebie, sprowadzonego do pierwiastka, do jednej litery w boskim „Niech się stanie!" która o mnie stanowi: do myśli świadomej. Tym razem wybraliśmy szlak zwany Burnt Timber Ridge, Grań Spalonych Pni, ale na razie pni nie ma ani na lekarstwo, wokół nas tylko rozedrgane w słońcu stoki spalone upałem i lazurowe niebo Montany, nieskażone żadną chmurką. Jest i trawa, przedwcześnie pożółkła i czepiająca się każdej pecynki gleby, duże kaktusy nastroszone igłami jak zielonawe jeże oraz przycupnięte drzewka jałowców. Mustangi są z natury nieufne, ale widok mnie siedzącej bez ruchu na grani Pryor Mountain zaciekawił kilkumiesięczną klaczkę. Iwa Momatiuk 1 ierwsza Polka, której fotografie i teksty zamieścił Magazyn National Geo-graphic. Urodzona i wychowana w Warszawie, gdzie skończyła architekturę. Wysłała swoje projekty na konkurs w Stanach Zjednoczonych, zdobyła jedną z głównych nagród, pojechała, aby zwiedzić Stany i już nie wróciła do Polski. Zaczęła pracować w jednym z najlepszych biur architektonicznych w Nowym Jorku, ale coś ciągnęło ją w nieokreśloną dał... Pewnego dnia w 1912 roku rzuciła pracę, zabrała aparat fotograficzny i wyjechała w świat. Od tamtego czasu zajmuje się wyłącznie podróżowaniem, fotografowaniem i pisaniem. Publikuje w czasopismach na całym świecie. Najchętniej i najczęściej wraca do chłodnych rejonów na północy: do Inuitów w kanadyjskiej Arktyce, na Labrador, Nową Fundlandię, Alaskę i Morze Beringa. Iwę spotkałam dwa razy w Polsce. Była niezwykłe spokojna i skupiona, tak jakby bez przerwy świadoma wszystkich wrażeń, obrazów i myśli, gromadzonych od lat. Bez emfazy i specjalnego wzruszenia opowiadała mi o tym, jak gotowała dla Eskimosów, pozbawionych od wielu dni jedzenia, zupę z grzybów na foczym tłuszczu - danie kompletnie dla nich nowe, wzorowane na kuchni staropolskiej. Być może w ten sposób Polka uratowała grupę Eskimosów przed śmiercią z głodu. Śmierć na Pryor Mountain Wdrapujemy się na szczyt góry. Czerwona pustynia porznięta kanionami zapada się coraz niżej pod kołami naszej półciężarówki i tylko jej wysokie zawieszenie, napęd na cztery koła i wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu auta w trudnym terenie pozwala nam na windowanie się coraz wyżej po skalnych schodach, przekraczanie rozmytych łożysk sezonowych strumieni i omijanie korzeni jałowców wystających jak węże z pomarańczowego piaskowca. John Eastcott - mój mąż - prowadzi, podczas gdy ja wypatruję przeszkód i wyskakuję, żeby odtoczyć głazy które w ciągu zimy zsunęły się po stoku na naszą niby-drogę. Tym razem wybraliśmy szlak zwany Burnt Timber Ridge, Grań Spalonych Pni, ale na razie pni nie ma ani na lekarstwo, wokół nas tylko rozedrgane w słońcu stoki spalone upałem i lazurowe niebo Montany, nieskażone żadną chmurką. Jest i trawa, przedwcześnie pożółkła i czepiająca się każdej pecynki gleby, duże kaktusy nastroszone igłami jak zielonkawe jeże oraz przycupnięte drzewka jałowców. Znamy tę górę od 1995 roku, kiedy pracowaliśmy nad książką zatytułowaną „Mustang". Wracamy tu co roku: to rytuał dla nas i dla stada liczącego około 60 dzikich koni, które spędzają tu lato. I wiemy, że po dwóch, może trzech godzinach mozołu, o ile nie strzeli nam opona przecięta krawędzią skały albo nie trzaśnie gdzieś podwozie nadmiernie obciążone naszą chatką na kołach, dotrzemy do iglastego lasu, a potem na grań masywu zwanego Pryor Mountain. A tam znajdziemy się w końskim niebie, gdzie rządzą dzikie mustangi pasące się na górskich halach pełnych kwiatów. Będziemy chodzić wśród barwnych świec łubinu, rudych „indiańskich pędzli", niezapominajek 138 I Iwa Momatiuk i dzikich słoneczników. Będziemy podziwiać tegoroczne źrebaki i ich końskie rodziny, które znamy od lat, te wszystkie ogiery, klacze i młode konie, które - gdy tylko stopnieją śniegi na graniach - opuszczają doliny i wędrują w górę w poszukiwaniu zielonej trawy i chłodu. Podczas lata pustynia poniżej smaży się w upale, ale szczyty Pryorów, wyższe od tatrzańskich Rysów, zapraszają chmury, przelotne deszcze i silny wiatr. Naturalnie będą zmiany: kilka starych koni pewnie zginęło w czasie długiej, ostrej zimy, niektóre ubiegłoroczne źrebaki mogły jej również nie przeżyć. Być może stara chatka poety-kowboj a, zwana Penn's Cabin, spłonęła, jeśli jakiś nieostrożny podróżnik nie dopilnował ognia w starym piecyku. Niewykluczone, że w tym roku więcej ludzi dotrze do końskiego raju -jakiś młody biolog studiujący dzikie konie amerykańskiego Zachodu, myśliwi, albo nawet kilku przedsiębiorczych turystów. W końcu pierwszy rezerwat dzikich koni w Stanach Zjednoczonych jest oznaczony na wszystkich mapach Wyomingu i Montany, ponieważ siedzi okrakiem na granicy między tymi mało zaludnionymi, górzystymi stanami. Tuż przed wyruszeniem w górę dowiadujemy się, że Bureau ofLand Management, federalna agencja zajmująca się planowaniem zagospodarowania i przepisami rządzącymi tzw. publicznymi terenami Stanów Zjednoczonych, właśnie zamknęła niektóre stoki masywu z obawy przed nadmiernym promieniowaniem uranu - minerału wydobywanego w górach Pryor w dużych ilościach szczególnie w okresie zimnej wojny. Podobnie postąpiła kilka dni temu państwowa służba leśna opiekująca się lesistymi stokami wzdłuż długiej grani gór. Obie agencje odkryły, że w niektórych szybach opuszczonych górskich kopalni promieniowanie przekracza „normalne" wskaźniki kilkaset razy i może być wybitnie szkodliwe dla zdrowia i spowodować raka, a u kobiet ciężarnych wywołać zniekształcenia płodu. Jednocześnie w pobliskim parku narodowym zarządzono badania 350 porzuconych szybów kopalni rudy uranowej, które wydobywały ten minerał z bogatej w rudę warstwy wapienia zwanej Madison, i w 1980 roku zatrudniały 6000 górników. Zmielona ruda pozwalała na produkcję tzw. yellowcake , po raz pierwszy użytego do produkcji bomby atomowej, a następnie w elektrowniach atomowych. 1 Yellowcake (ang.) - oczyszczony tlenek uranu występujący zwykle w postaci żółtego proszku, który może mieć zabarwienie czerwonawe'lub szare - w zależności od stopnia zanieczyszczenia. Śmierć na Pryor Mountain I 139 Nagle wzdłuż naszej zapuszczonej i rzadko używanej drogi prowadzącej do szczytu ukazały się napisy ostrzegające przed wysiadaniem z samochodu, ale konie nie umieją czytać i jesteśmy pewni, że nadal odwiedzają większe szyby szukając schronienia przed wiatrem i słońcem. Góra staje dęba i droga, a raczej para kolein wgniecionych w teren, prowadzi nas w las pełen aromatycznych sosen i świerków. Mijamy stare zagrody, gdzie niegdyś kowboje trzymali swoje konie i wyjeżdżamy na hale. Na horyzoncie widać małe sylwetki koni. Z rowu wynurza się zaaferowany młodzieniec z lunetą na statywie i grubym notesem: kolejny student z programu magisterskiego lub doktoranckiego w odległym Denver, w stanie Kolorado, który pisze pracę dyplomową o jakimś aspekcie życia mustangów i musi tu spędzić dwa letnie sezony obserwując je i robiąc notatki. - Czy już widzieliście ciała? - pyta zafrasowany, rozdłubując brudnym paznokciem ukąszenia końskich much na czole. Ma na głowie czerwoną chustkę zawiązaną zawadiacko nad uchem i lustrzane okulary przeciwsłoneczne, w których odbijają się nasze zdziwione twarze. - Czyje ciała? - opowiadamy pytaniem. - Koni. Dwie klacze, dwa źrebaki i jeden ogier. Dwa pioruny i już... Nagle przypominamy sobie burzę, która zaskoczyła nas ubiegłego wieczoru na szosie w pobliżu masywu Pryorów i straszliwe grzmoty walące w góry. I słowa Johna, który śledząc jedną z błyskawic migoczącą wysoko w górach powiedział, że jakieś mustangi mogły paść jej ofiarą. Jedziemy dalej i docieramy do ogromnej szczytowej niecki, częściowo obrzeżonej topniejącymi zaspami starego śniegu. Tu konie przychodzą pić i tu często stoją godzinami, odpoczywając w małych rodzinnych grupach - ogiery pilnujące swych klaczy, źrebaki drzemiące w ciepłym słońcu, młodzież szukająca zaczepki. Rozglądamy się po znajomej niecce pełnej letnich kwiatów i już widzimy: cztery nieruchome ciała wyciągnięte rzędem jak na paradzie. A dalej, poniżej grani, leży młody ogier którego fotografowaliśmy w ubiegłym roku, kiedy tańczył na tylnych nogach wśród błękitnych kwiatów łubinu, usiłując zaatakować - dla zabawy - innego młodzika, który też stawał dęba, wydając przy tym zabawne charczące odgłosy. Zwłoki ogiera wyryły długą koleinę w kamienistej ziemi: widocznie niedźwiedzie już je znalazły i zaczęły ciągnąc w stronę lasu, aby ukryć swą zdobycz przed pumami i żarłocznym ptactwem. 140 I IwaMomatiuk - Skąd wiedziałeś, że te pioruny zabiły konie? - pytam Johna. - Nie wiedziałem na pewno - odpowiada. - Burze tutaj to nic nowego, ale tym razem czułem prawie fizyczne uderzenia i myślałem, że coś jest nie tak. Dotykam kopyta jednego z martwych źrebaków, kształtnego i gładkiego jak nowy but. Urodził się w dolinie w marcu lub kwietniu i kiedy tylko zmężniał, ruszył do góry podążając za matką i resztą końskiej rodziny, ale tu kończy się jego ścieżka. Smutno, bo to nasz pierwszy dzień w końskim raju, który góruje wysokimi urwiskami nad rozpaloną pustynią jako oaza chłodu, obfitej paszy i wody w małych stawach, ukrytych w żywicznym lesie. Tutaj zwykle zrzucamy z siebie różne trudy i obawy nagromadzone w ciągu roku. Otoczeni zwierzętami - bo oprócz koni i niedźwiedzi są tu jelenie, muflony lisy, żbiki, jeżozwierze, kojoty i wiewiórki - wpadamy w nastrój łagodnej beztroski i stajemy się częścią tego miejsca, tych bujnych traw, rozkołysanych świerków, końskich rodzin i czystych nocnych gwiazd. Wieczór przynosi nieprawdopodobnie piękny teatr światła i cieni. Łazimy po grani z widokami na cztery strony świata i patrzymy jak złote wstęgi wieczoru liżą pawic pióra chmurek, a potem roztapiają się w ciemnym błękicie nocy. Gdzieś w dole stoku słyszymy rżenie ogiera i odpowiedź innego. Na przełęczy ukazuje się stadko mulaków w drodze do wodopoju. Spędzamy noc w śpiworach w pobliżu stawu napełnionego wodą z rozpuszczonego śniegu, kuląc się z zimna pod warstwą puchu, gdy tylko słońce zapada za odległymi Wind River Mountains. Zimą konie zaspokajają pragnienie jedząc śnieg, ale kiedy stopnieje, muszą znaleźć źródło wody albo zginąć. Przed świtem widzimy tumany kurzu wybuchające nad granią i słyszymy tętent zbliżających się kopyt. Młode konie i haremy klaczy ustawiają się w kolejce jak samoloty na pasie startowym: najpierw piją grupy rodzinne prowadzone przez najbardziej waleczne ogiery. Reszta czeka. Ale nawet te dominujące konie rozglądają się dookoła ostrożnie, posłuszne obawie przekazanej z pokolenia na pokolenie, bo drapieżniki czają się zwykle blisko wodopojów. Słyszymy wciąganie błotnistej wody przez zaciśnięte zęby. Po ogierach piją klacze, zanurzając aksamitne wargi w chłodnej wodzie. Źrebaki pląsają dookoła i wbiegają do stawu z pluskiem: to jest zabawa, a nie Śmierć na Pryor Mountain I 141 żadne picie na serio, bo zadowalają się mlekiem matek. Nikt się nie denerwuje naszą oczywistą obecnością ani dźwiękiem migawek: te konie znają nasz zapach od lat i wiedzą, że im nie zagrażamy Kiedy wracamy tutaj po wielomiesięcznej nieobecności, siusiamy przezornie na ogromne kopce kupek końskich zbudowanych przez ogiery które ze znanych tylko sobie powodów deponują góry nawozu w strategicznych miejscach. W ten elegancki sposób prezentujemy nasze karty wizytowe. Niewielu ludzi wie, że przodkowie tych mustangów i w ogóle nowoczesnego Eąuus caballus pochodzą z Ameryki Północnej i że wyłoniły się w procesie ewolucji podczas okresu eoceńskiego około 60 milionów lat temu. Pierwsze koniki były malutkie - wielkości kota - ale z czasem urosły. Jeden wydłużony palec nóg zamienił się w monolityczne kopyto, nogi stały się dłuższe i obrosły silnymi mięśniami biegaczy, a duże, płaskie zęby z ogromną energią miażdżyły trawy amerykańskich prerii. Niektórzy paleontologowie utrzymują, że podczas plejstocenu liczba koni przerosła liczbę bizonów. Nowoczesny koń wjego obecnej formie powstał około 2 milionów lat temu. Z czasem przemaszerował przez lądowy most wiodący przez Cieśninę Beringa i udał się na Syberię. A potem tajemniczo znikł z północnoamerykańskiego kontynentu, rozpływając się we mgle zapomnienia razem z mamutem i wielbłądem. Niektórzy uczeni twierdzą, że Indianie w okresie paleolitu' zabili mnóstwo koni na mięso i w końcu spowodowali ich zagładę. Ale wiele stuleci później, we wczesnych latach XVI wieku, hiszpańscy kolonizatorzy wylądowali w Ameryce Północnej i przywieźli oswojone już konie do ziemi ich przodków. Z biegiem lat wiele tych rumaków uciekło i odkryło życie na 'wolności, tworząc stada mustangów, które rozproszyły się po Dzikim Zachodzie. To jest ogromnie romantyczna myśl: jest lato 2003 roku, a przed naszymi nosami paradują konie, których przodkowie zakończyli dramatyczną podróż dookoła świata blisko 600 lat temu - po to tylko, aby odzyskać wolność. Plejstocen - starsza epoka czwartorzędu, trwająca od ok. 1,8 min do 11 tys. lat temu, zwana epoką lodowcową, gdy na ziemi pojawił się człowiek neandertalski. Paleolit - starsza epoka kamienia, zwana epoką kamienia łupanego, trwająca od 1 min do 8 tys. lat p.n.e., podczas której ludzie zaczęli używać pierwszych prymitywnych narzędzi z drewna i kamienia, zajmując się zbieractwem i myślistwem. 144 Iwa Momatiuk Wolność sprawiła cuda. Wszyscy znamy oswojonych kuzynów mustangów, grzeczne konie zaprzężone do wozów i bryczek, skaczące podczas popisów jeździeckich i pasące się na ogrodzonych płotami łąkach. Ale dopiero tutaj widzimy ich napięte jak struny instynkty dzikich zwierząt, ich wielką czujność, agresywną walkę o hierarchię w stadzie, nadzwyczajną sprawność zawodowych atletów i umiejętność życia w rejonach, które nie obiecują pełnego żłobu i zacisznej stajni. Dzikie konie nie żyją długo: 12-letni ogier to już staruszek. Giną pod lawinami śniegu lub kamieni, spadają z urwisk, toną w wezbranych rzekach, smażą się w letnich upałach i starają się przetrwać ogromne mrozy. Zycie w górach i na wysokich płaskowyżach amerykańskich nie jest łatwe. I każdy patrzy na nie inaczej. Dla Indian zwierzęta te stworzyły nową technikę polowania i obrony szczepów przed wrogami. Kawaleria amerykańska używała koni do podboju nowych terenów i walki z Indianami. Dzięki nim pionierzy dotarli do najdalszych krańców obecnych Stanów, uprawiali rolę i hodowali bydło. Łapacze dzikich koni, tzw. mustangers, wysłali ich setki tysięcy do rzeźni i na rynek. Dzisiaj, trzy dekady po jednogłośnym zatwierdzeniu przez amerykański kongres ustawy zwanej Free Roaming Wild Horse and Burro Act, niedobitki wielkich kiedyś stad mustangów mają prawo do ścisłej ochrony. Jest ich w tej chwili w Stanach około 38 tysięcy i stanowią symbol czegoś, co być może straciliśmyjuż na zawsze: otwartych przestrzeni bez szos i płotów, bezkresnego nieba nieskażonego przemysłowymi kominami i dachami domów, i wiatru w szeroko rozdętych biegiem nozdrzach. Ich obecność drażni jednak tych, którzy tolerują zwierzęta tylko pod warunkiem, że są człowiekowi do czegoś potrzebne. Pożyteczne są więc łosie, jelenie wapitf, zające i kaczki - ponieważ myśliwi lubią na nie polować, natomiast drapieżniki i zwierzęta pod ścisłą ochroną wydają się nie służyć ludziom i są traktowane przez wielu jak niepotrzebne wybryki przyrody albo wręcz obrzydliwe pasożyty. Mustangi mają więc i miłośników, i zawziętych wrogów. Wkrótce po wschodzie słońca konie ruszają w kierunku lasu, gdzie zwykle spędzają kilka godzin w wygryzionych zębami „sypialniach" - 4 Free Roaming Wild Horse and Burro Act (ang.) - Ustawa o wolno żyjących dzikich koniach i osłach. 0 Wapiti -jeleń żyjący w Ameryce Północnej, trochę większy od europejskiego, o bardzo dużych rogach i białej plamie na zadzie (Ceruus elaphus). Śmierć na Pryor Mountain I 145 przestronnych wnękach wśród zbitej masy świerków. Każdy harem ma osobną komnatę i podczas gdy klacze i źrebaki drzemią, śniąc końskie sny, ogiery łypią czujnie spod przymkniętych powiek: nigdy nie wiadomo co się może zdarzyć. I mają całkowitą rację, bo nagle słyszymy chrapliwe dźwięki silników wspinających się stromym stokiem od strony Montany. Na grani ukazują się półciężarówki - nowe i z daleka lśniące lakierem kolosy, które nie zważając na napisy zabraniające opuszczania drogi ze względu na kruchość alpejskiej roślinności, walą na przełaj wypędzając konie z lasu i rozganiając je na cztery wiatry. Niedziela, czas wolny od pracy, więc co lepszego można robić zanim zacznie się sezon polowań? Przepędzić to bractwo! Patrzymy oniemiali jak spokój alpejskiej grani trzaska niby rozdarte płótno. Kierowcy i pasażerowie półciężarówek to młodzi mężczyźni, najwyraźniej bardzo rozbawieni - słyszymy kogucie wrzaski, rechot, muzykę hardrockową płynącą z radia i ryk silników. Na trawę lecą puste puszki po piwie. Samochody przepędzają resztę mustangów i ruszają na wyścigi przez nieckę szczytową, zgrzytając podwoziami po skałach i wgniatając nowe błotniki na wystających maliniakach. - Bloody idiots - mówi z obrzydzeniem John i czuję jak zbiera się w nim wielki gniew. Ja też się gotuję: to nie tylko bezprawie; kontrast między cudowną ciszą i harmonią tego końskiego sanktuarium a obrzydliwym zachowaniem przybyszów jest monstrualny. W dodatku niewiele możemy zrobić: jest ich chyba ze dwunastu w czterech samochodach - barczystych, spalonych słońcem, pewnie już pijanych - i uzbrojonych po przysłowiowe zęby. W szoferkach leżą różne fuzje i dyndają pistolety, wszystko naładowane i gotowe do rozróby. Tylko czekają na okazję. Nasza skromna półciężarówka marki Toyota sama w sobie stanowi prowokację: to produkcja japońska, a więc niejako wroga, podczas gdy oni rozrabiają patriotycznie za pomocą rodzimych fordów i chevroletów. Ajeśli dojdzie do konfrontacji, zaraz się okaże że jesteśmy nietutejsi, co w połączeniu z naszym wyraźnym brakiem aprobaty może się źle skończyć. Zapalamy motor, zakręcamy i dajemy nogę do gęstego lasu poniżej przełęczy. Dalej nie możemy Bloody idiots (ang.) - Cholerni idioci. 146 I Iwa Momatiuk uciekać, bo spadniemy w przepaść. Widzę we wstecznym lusterku, że patrzą za nami, jeden nawet wywija łapą, ale nas nie gonią. Wiemy, że patrzą na naszą nowojorską tablicę rejestracyjną i myślą: „To wszystko przez was albo przez takich jak wy". Wszystkie dobroczynne organizacje zrzeszające stroskanych obywateli, którzy starają się uratować resztki wspaniałej niegdyś amerykańskiej przyrody - Audubon, Naturę Conservancy, Sierra Club, Wildlife Conseruancy, Natural Resources Defense Council, Defenders of Wildlife i wiele innych - to ich zdaniem wytwory wielkich miast na wschodnim i zachodnim wybrzeżu kraju, gdzie mieszkają ludzie pozbawieni poczucia realizmu i na tyle aroganccy, aby mówić im, uczciwym i ciężko pracującym mieszkańcom Montany z dziada pradziada, co im wolno a czego im zupełnie nie wolno robić, kiedy wyruszają w góry, na pustynie lub wzdłuż koryt rzek. To jest oczywisty nonsens, bo po pierwsze wielu członków tych organizacji wywodzi się z małych miast i wiosek, i wcale nie mieszka na żadnym wybrzeżu, a po drugie ich zachowanie może się wydawać aroganckie tylko dla tych, którzy upierają się, aby traktować każde dzikie miejsce w Stanach Zjednoczonych jako poligon dla głośnych i niszczycielskich rozrywek. Do diabla z rezerwatem: to ma być free for all, także dla uzbrojonych pijaków szukających rozrywki i guza. Wiemy, że obarczają nas winą za powstanie praw chroniących mustangi i delikatne hale szczytowe. Jesteśmy winni temu, że stworzono parki narodowe, w których nie wolno im strzelać, rozrabiać i otwarcie pić. Przez nas coraz więcej ludzi przyjeżdża do zachodnich stanów w poszukiwaniu spokoju, piękna, kontaktu z przyrodą. A jakie my mamy prawo, aby włazić im w pijacką, wrzaskliwą paradę? Ochraniać zwierzęta przed waleniem w nie z czego się da? Jakie mamy prawo mówić, że kochamy obserwować mustangi, niedźwiedzie, kojoty i wilki? Absolutnie żadnego. Jesteśmy dirtyfish kissers (brudni całowacze ryb) i stupid tree huggers (głupi obejmowacze drzew) - równie bezużyteczni i denerwujący jak cała idiotyczna natura. Zatrzymujemy się za zwartą ścianą świerków, ale nawet nie gotujemy kolacji; jesteśmy zbyt zdenerwowani, żeby jeść. Zapada zmrok i na niebie pojawia się odblask ognia: to nasi „chłopcy" zapalili wielkie ognisko 7 Free for all (ang.) - wolne, dostępne za darmo dla wszystkich chętnych. Śmierć na Pryor Mountain I 141 poniżej przełęczy, aby się ogrzać. Oby nie spalili lasu. Wkrótce zaczyna się kanonada: walą pewnie w puszki od piwa, butelki, pnie, w co popadnie. Po godzinie hałasu mam dosyć i wyciągam masywny telefon komórkowy o dużym zasięgu, pożyczony w dolinie kilka dni temu od miłych Mormonek, które w pobliskim miasteczku o nazwie Lovell prowadzą sklep z aparatami tego rodzaju. Dzwonię do znajomego strażnika rezerwatu, który mieszka dobre 150 kilometrów od naszej grani i wyciągam go bezceremonialnie z łóżka. - Terry? Mówi Iwa. Słuchaj, jesteśmy na szczycie Pryors - tak, w rezerwacie - i banda pijaków z Montany wali ze wszelkich możliwych kalibrów broni w nie wiadomo co. Pewnie strzelają do celu. Piją i wrzeszczą. Rozpędzili konie, straszyli je, gonili... Terry Mauceri ziewa i stara się mnie uspokoić. - Czy strzelali do was? - pyta praktycznie. -Jeszcze nie, ale kto ich powstrzyma? I jak? - odpowiadam niecierpliwie. Jestem zdenerwowana: boję się zarówno o konie, jak i o nas. Na tym odludziu nie ma nikogo, kto mógłby nam pomóc gdyby ta pijacka banda zdecydowała się rozprawić z denerwujĄcyrriifish kissers. Terry też mnie wścieka. Zamiast wciągnąć portki i ruszyć w drogę, aby zająć się problemem, zadaje głupie pytania. Jeśli by do nas strzelali, to są spore szanse, że już byśmy nie żyli, i kto by do niego wtedy dzwonił? W dodatku on jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo tego rezerwatu. Terry czuje, że ja się gotuję. - Czyjeździli po trawie? - pyta pojednawczo. - A jak myślisz, że oni gonili konie? - odpowiadam. - Zasuwali po całej niecce, robili wiraże, wyrywali roślinność oponami... Czuję, że tym razem trafiłam w dziesiątkę. Terry nie może ich aresztować ani ukarać, bo nie strzelali do nas ani do koni. Pukanie do celu, aczkolwiek denerwujące dla nas, nie jest tu nielegalne. Gonienia mustangów nie może im udowodnić, bo go przy tym nie było. Ale jeżdżenie po trawie pozostawia ślady i to wystarczy. Napisy zabraniające są, prawa są, i kary też są. - Będę tam o świcie - oświadcza. A potem pyta: - Czy mają dużo broni? - Dużo - odpowiadam z przekonaniem. - Ilu ich jest? - Nie liczyliśmy, ale chyba jedenastu czy dwunastu... 148 I Iwa Momatiuk Terry życzy nam dobrej nocy i odkłada słuchawkę. Wiemy, że to nie będzie łatwe zadanie, bo sam jeden musi stawić czoła bandzie łobuzów. Ma 59 lat i jest o krok od dobrze zasłużonej emerytury. Wysoki, o głębokiej piersi sprintera i żylastych ramionach faceta, który wita poranek z ciężarkami w garści, jest zawsze nienagannie ubrany w wyprasowany mundur i szerokoskrzydły kapelusz. Pierś opina mu kamizelka ochronna, a na biodrach kołysze się typowy ekwipunek przedstawiciela władz porządkowych: rewolwer służbowy, dodatkowy magazynek z nabojami, kajdanki, pałka, walkie-talkie. Kilka nabitych strzelb wisi z tyłu szoferki. Wiemy, że pomimo roli obrońcy przepisów i bezpieczeństwa publicznego,Terry jest bliższy tym chłopakom niż nam. Wyrośli i mieszkają w tym samym stanie, jest całkiem możliwe, że jego synowie chodzili do tych samych szkół, piją w tych samych barach i mają -wspólnych znajomych lub nawet krewnych. Tak samo jak oni, on też wyruszy jesienią polować na jelenie, siedząc okrakiem na hałaśliwym i smrodliwym terenowym pojeździe zwanym ЛИ Terrain Vehicle , albo po prostu ATV Podobnie jak oni, on też wyrósł wśród tych gór nieprzyzwyczajony do przestrzegania przepisów, bo ich po prostu nic było. I takjak oni, nie znosi, gdy przybysze z daleka pouczają go jak należy się obchodzić z tą dziką krainą. On i tak wie lepiej, nawet jeśli my przyjeżdżamy wymachując nowymi prawami i przepisami. Mój telefon zmusza go do zajęcia niewygodnej często pozycji przeciwko ludziom, którzy żyją i myślą podobnie jak on. Ale dopóki nosi mundur, musi przestrzegać praw. Terry wie również, że jako dziennikarze - za których uważa wszystkich fotografów i pisarzy - możemy mu narobić kłopotu: poskarżyć się zwierzchnikom, napisać gdzieś o ociężałości strażnika rezerwatu. Jedyne co łagodzi tę niezaprzeczalną prawdę to fakt, że Terry nas lubi i z ciekawością stara się nas rozszyfrować przy każdym spotkaniu. Jesteśmy istotami z innego świata - John z Nowej Zelandii, ja z Polski. Radzimy sobie z niewygodami naszego koczowniczego życia nie gorzej niż on w swoim АТУ ale robimy to z przyczyn, które go chyba dziwią. W dodatku lubi mocną kawę, którą parzę dla niego w naszym domku na kołach, a przy okazji częstuję go dziwnymi potrawami: polskim dżemem z czarnych porzeczek, duszonymi prawdziwkami ze śmietaną... AU Terrain Vehide (ang.) — dosł. pojazd na każdy teren; pojazd terenowy przystosowany do poruszania się po błocie, piasku i wodzie. Śmierć na Pryor Mountain I 149 Tak czy inaczej, Terry przyjedzie. Usiłujemy zasnąć, ale noc jest kiepska, bo kanonada trwa do trzeciej nad ranem. Świt nadchodzi nagle i wyrywa nas z niespokojnej drzemki. Wyjeżdżamy z lasu, aby Terry łatwo nas zauważył i wkrótce widzimy jego zielonego forda sunącego pod górę, a za nim drugą półciężarówkę należącą do służby leśnej. Witamy się i wskazujemy w dół stoku gdzie -jak przypuszczamy - śpi cała niewidoczna stąd banda. Strażnicy znikają nam z oczu, ostrożnie zanurzając się w głębokie koleiny w drodze rozmytej ostatnimi deszczami. Zapada długa cisza. W końcu słyszymy ryk silników i samochody „oskarżonych" opuszczają rezerwat. Terry wraca zanosząc się ze śmiechu i bez śladu wcześniejszego napięcia. Co się stało? - Nigdy nie uwierzycie - opowiada. - Mój kolega z lasów państwowych, którego prosiłem o pomoc i który jechał za mną, utknął w błocie w drodze na dół, aleja nic o tym nie wiedziałem. Podjeżdżam do grupy - właśnie zapalali ogień, żeby się rozgrzać - i zaczyna się konfrontacja. Niemiło, ale oni nie ustępują na cal. Nagle jeden z nich spojrzał w górę, zobaczył samochód leśnika i wszyscy się przestraszyli, że on tam stoi i trzyma ich na muszce. Zaraz zrobili się pokorni. Wypisałem mandaty i poradziłem, żeby się wynieśli. Robię mocną kawę i smażę jajka na kiełbasie, która nazywa się Polish sausage , ale w niczym nie przypomina naszej myśliwskiej czy krakowskiej - marna amerykańska imitacja. Terry wyruszył z domu w środku nocy i zasłużył na dobre śniadanie, nie żadne tam płatki owsiane z mlekiem. Gadamy; on jest jak zwykle ciekaw naszego swata, tak innego od tego, w którym sam żyje. Nie zabraliśmy żadnej broni podróżując po terenie, gdzie on nie pokazałby się bez jakiejś pukawki. Mamy stosunkowo lekką półciężarówkę z sześcioma cylindrami i normalną - nie automatyczną - skrzynię biegów, zamiast standardowego tutaj amerykańskiego molocha z ogromnym silnikiem. Na pierwszy rzut oka utrzymujemy się - kto wie, jak? - z oglądania światła, zwierząt i pogody. I w dodatku nie pracujemy dla nikogo. - A jak tu oglądacie telewizję? - pyta nasz wybawiciel. - Nie oglądamy. -1 nie macie łazienki? - mówi rozglądając się po naszej małej chatce na kołach, w której nie ma miejsca na luksusy. On ma zupełnie inny 9 Polish sausage (ang.) - polska kiełbasa. 150 I Iwa Momatiuk model, ogromny, rozłożysty, z wysuwanymi ścianami, dużym telewizorem, mikrofalówką do gotowania, pluszową kanapą i prawdziwą wanną. - Nie mamy. Ale mamy prysznic na zewnątrz i używamy go kiedy jest ciepło - wyjaśniam. - A kiedy wyjechaliście z domu? - Pięć miesięcy temu, w lutym. -Och. Więcej nie będzie pytał, chociaż ciekawość wykręca mu uszy na lewą stronę. Kodeks towarzyski amerykańskiego Zachodu jest bardzo wyraźny: nie zadawaj wielu pytań, nie okazuj nadmiernej ciekawości, nie wtrącaj się w sprawy innych ludzi, nawet przyjaznych i rozmownych. Pozwól im podyktować ton rozmowy i stopień intymności, ale nie wpychaj się z kopytami w ich życie. Na całym amerykańskim Zachodzie małomówni faceci w kowbojskich Stetsonach nadal siedzą godzinami w barach, które nazywają się Pronghorn Saloon, Lost Creek Watering Hole albo Mauerick Bar and Grill -zupełnie jak w filmie „W samo południe" - i ograniczają wymianę słów do absolutnego minimum. Terry mimo piastowania państwowej posady nie odbiega daleko od tego powściągliwego modelu. Może opowiadać o swoim myśliwskim psie, nowym traktorze czy też zajściu z jakimś łamaczem prawa, ale jego pytania są ostrożne i szybko wysychają jak strumyk na stoku Pryor Mountain w środku lata. Dawno temu przez kilka lat dzieliłam pracę i dach nad głową z takimi jak on, na Bar 11 Ranch w Wyomingu. Stara chałupka pamiętająca wojny Indian z pionierami sterczała jak szara pięść u podnóża Ferris Mountains, które dzielą zlewiska Atlantyku i Pacyfiku w środkowej części stanu Wyoming - drugiego po Alasce najmniej zaludnionego i jednego z najdzikszych w całej Unii. Podczas wiosennego pędzenia setek czerwono-białych krów rasy Hereford na letnie pastwiska w górach, wyjeżdżaliśmy konno grubo przed świtem, pracowali do południa, a potem czekali często godzinami na ciężarówkę, która miała zabrać krowy przeznaczone na rynek. W bezdrzewnej pustyni usianej wonnymi krzaczkami sagę nie było skrawka cienia, więc kucaliśmy pod ocienionymi brzuchami naszych koni i powoli palili cygara. Nie pamiętam, aby ktokolwiek coś mówił, Sagę (ang.) - szałwia. Śmierć na Pryor Mountain I 151 dopóki gdzieś na horyzoncie nie ukazała się pęczniejąca poduszka kurzu i jeden z kowbojów patrzących na nią zmrużonymi od słońca oczami powiedział to, o czym wszyscy myśleli: -Jadą. A potem znów panowała cisza. To milczenie, na początku nieznośne i wymuszone, zaczęło z 'wolna wsiąkać w moją świadomość. Choć z natury byłam rozmowna, znalazłam dużo spokoju w tych cichych godzinach i odkryłam, że kiedy wreszcie ktoś coś powiedział, to często było to coś cennego albo zabawnego. Pamiętam dzień, kiedy nasi kowboje wrócili z Elko, odległego miasta w Newadzie, słynącego w kręgach kowbojskich z głębokich szklanek do whisky, lśniących neonami kasyn i przytulnych burdeli. Gdzieś w drodze powrotnej nieźle już pijani, nasi chłopcy zakupili pizzę marki Tumbstone - co oznacza „kamień grobowy". Potem na ostrym i bardzo piaszczystym zakręcie na środku pustyni stracili panowanie nad czerwonym jeepem i wyrolowali samochód, zastygając w końcu na dachu z kołami wirującymi bezradnie w powietrzu. Wrócili do Bar 11 piechotą, kulejąc i ocierając krew kąpiącą z różnych powierzchownych obrażeń. Było bardzo gorąco, więc ich pragnienie wzmagało się proporcjonalnie do temperatury i kiedy w końcu wtoczyli się do kuchni, natychmiast odkorkowali kolejną butelkę whisky. Wyjąc z radości opowiedzieli obecnym jak ich biedny jeep stoczył się do rowu i jak zabawnie wyglądały placki zamrożonej pizzy Tumbstone turlające się po pustyni. Jeden z naszych sezonowych gości, specjalista od komputerów pracujący dla znanej gazety Washington Post w stolicy kraju, wyraził zdziwienie, że udało im się zrolować samochód na równej i suchej drodze w biały dzień, po czym nieopatrznie dodał, że mimo prowadzenia auta od wielu lat, nigdy czegoś podobnego nie dokonał. Kowboje w milczeniu przeżuli jego uwagę, po czym jeden z nich - patrząc przez okno z wyrazem skrajnego braku zainteresowania - zapytał spokojnie i raczej retorycznie: - To ty pewnie jesteś tchórzem, co? - na co reszta kompanii wybuchła nieposkromionym rechotem. Gdyby to był kowbojski film, jeden z tych, na które biegałam tak często w Warszawie, obrażony Ron Sizemore powinien sięgnąć błyskawicznie po swojego kolta i naszpikować oszczercę ołowiem. Ale to była tylko nasza kuchnia. 152 I Iwa Momatiuk Terry kończy śniadanie i rusza do domu, obiecując -wrócić w następną niedzielę. Do tego czasu musimy sobie radzić sami. Po południu spotykamy młodego biologa, którego dyplomowym zadaniem jest liczenie i analiza udanych kopulacji mustangów. Tu wszystkie ogiery mają imiona nadawane tradycyjnie przez starego luterańskiego księdza z Lovell o głosie przypominającym dźwięk spiżowego dzwonu, który od 30 lat odwiedza te góry, liczy nowe źrebaki i prowadzi kartotekę. Reuerend Floyd Schwieger twierdzi, że brakuje mu już imion i pozwala mi nazwać kilka mustangów, ale mój ulubiony ogier, którego nazwałam Barysznikow z racji ogromnie wdzięcznych ruchów, zginął porażony piorunem w ubiegłym roku. Moje myśli o jego przedwczesnym zgonie przerywa nagle strzał dobiegający zza wzgórza. Tylko jeden i wyraźnie z lekkiej broni. Po chwili ukazuje się obdrapany brązowy ford z kilkoma facetami w środku. Za nimi kołyszą się nieodłączne fuzje. Mijają nas nie zwalniając, bez słowa. John notuje w pamięci numery tylnej tablicy rejestracyjnej podwiązanej kawałkiem drutu. Biegniemy na szczyt wzgórza. Na stoku, z nogami wyciągniętymi jak struny, leży Reno, młody ogier ze stada Ravena, który niedawno opuścił rodzinny harem i przyłączył się do grupy młodzieniaszków baraszkujących po górskich łąkach. Rozdęte nozdrza wypełnione są gulgoczącymi bąblami świeżej, jasnoczerwonej krwi. Rozdarta aorta, alejak? Klękamy przy powalonym koniu, ale Reno już nas nie widzi. Umiera nagle, jakby ktoś zdmuchnął świecę. Głaszczę jego prześliczną gładką sierść pachnącą świeżą trawą i przypominam sobie jak cudownie bawił się z innymi młodymi ogierami. Ale kto odebrał mu życie? To nie wypadek ani nagła choroba: słyszeliśmy strzał. A zabijanie dzikich koni to przestępstwo federalne, karane więzieniem i słoną grzywną. Nie widzimy jeszcze ani wlotu, ani wylotu kuli, ale nie mamy wątpliwości co go zabiło. Wykręcam znany numer, odzywa się Terry; jest już w połowie stoku góry, ale będzie natychmiast wracać. Nie wiemy który szlak obrały łobuzy w zdezelowanym fordzie, więc dzwonię do szeryfa w Lovell, aby obstawił jeden z nich. Terry zatrzyma każdego, kto pojawi się po jego stronie góry. I jeszcze John Osgood, stary przyjaciel i strażnik w pobliskim Bighorn Canon Recreation Area; na szczęście jest -w domu i zaraz Reuerend (ang.) -Wielebny. Śmierć na Pryor Mountain I 153 wyjedzie, aby zatarasować pozostałą drogę gruntową biegnącą z grani. To ogromna kraina, ale drógjest tylko kilka i wszystkie paskudne, strome, najeżone głazami i opaćkane błotem. Po co my robimy to wszystko? Pożyczyliśmy ten telefon, żeby mieć kontakt z naszą córeczką, która pracuje latem w Wyoming, w jeździeckim ośrodku w miasteczku Jackson. A teraz zamiast rozmawiać z Tarą, gonimyjakichś ponurych łobuzów, którzy straszą i zabijają mustangi dla hecy, dla upiornej i niezrozumiałej dla nas zabawy. I jeśli nawet uda się ich zatrzymać i udowodnić im -winę - co nie jest wcale pewne - łobuzy zapłacą swoje grzywny, może odsiedzą jakiś czas, a potem wyjdą z mam-ra z sercami z kamienia. Ludzkie okrucieństwo zawsze mnie przygnębia dużo bardziej niż przypadki losowe, śmierć od piorunów, powodzi czy ognia... Siadam oparta o bok nieruchomego Reno, którego pamiętam odkąd był źrebakiem, obejmuję ramionami kolana i wtulam nos w dłonie. Szeryf z Lovell pojawia się pierwszy i oświadcza że Osgood zatrzymał łobuzów i skonfiskował ich broń, a teraz z pomocą Terry'ego zabiera ich na posterunek policji, gdzie mają złożyć zeznania. Naturalnie wypierają się wszystkiego: wypatrywali jeleni, bo niedługo zacznie się sezon myśliwski, pili piwo, drzemali, w ogóle nie byli na szczycie góry, jechali na skróty. Osgood przeczytał im podobno numer rejestracyjny podyktowany przez nas przez telefon, którego nie mógł widzieć, ponieważ stał przed samochodem, a tablica była z tyłu. Łobuzy tylko wzruszyły ramionami: oto jeszcze jeden dokuczliwy obrońca kretyńskich przepisów, które utrudniają życie porządnym ludziom. A bostoński akcent naszego przyjaciela pewnie dolał oliwy do ognia. Policja nie może odebrać im narzędzi śmierci: aby je zatrzymać i w ogóle mieć cień szansy na to, że łobuzy zostaną ukarane, szeryf musi znaleźć kulę, która zabiła ogiera i wykonać badania balistyczne z użyciem skonfiskowanej broni. Nekropsja dokonana na łące za pomocą noża do ściągania skóry z jeleni jest trudna, a kula - sądząc po dźwięku strzału - niewielka. Pomagamy jak możemy, podnosząc muskularne nogi dzikiego konia i odwracając bezwładne ciało na różne strony. Szeryf opięty w ciasny mundur jest zlany potem, ale grzebie uporczywie w rozwalonych kulą płucach. Jest zapalonym myśliwym i ma ogromną wprawę w oprawianiu ubitej zwierzyny, ale mijają godziny, a on nic nie znajduje. Robi się ciemno. Iwa Momatiuk -Wrócę jutro - obiecuje szeryf i odjeżdża. Młody biolog zjada z nami kolację i znowu próbujemy spać, ale z mizernym skutkiem. Obawiamy się, że w nocy pojawią się niedźwiedzie i odciągną zwłoki, ale rano Reno leży tam, gdzie padł poprzedniego dnia. Szeryf wraca nadspodziewanie wcześnie i znów męczymy biedne ciało ogiera bez żadnego skutku. Wiem już jak wygląda ogromne serce dzikiego konia, bo trzymałam je w dłoniach. Poznajemy różne zakamarki muskularnego ciała, przeszukujemy przełyk, grzebiemy w wątrobie... Ani śladu kuli. Szeryf gada o jakimś dużym magnesie, który może przywieźć, by przeszukać trawę - a nuż kula wypadła już dawno na ziemię? Nazajutrz przyjeżdża tylko Terry. Nie daje za wygraną. Ogarnia nas jakaś niezdrowa gorączka i cały urok tej magicznej góry znika tak, jakby nic innego nie istniało, tylko to krwawe ciało młodego konia i nasza determinacja, żeby ukarać jego zabójców. Jest to makabryczny dzień, który nie przynosi żadnych rezultatów. W końcu Terry odciąga poszatkowane ciało ogiera do lasu za pomocą swojego forda i grubego łańcucha. Tam znajdą je drapieżniki. A my kuli nadal nie mamy. Łobuzy dostaną swoją broń z powrotem i całe śledztwo zostanie umorzone. Koniec rozdziału. Następnego dnia próbujemy otrząsnąć się z tych przeżyć i zacząć naszą wyprawę niejako od nowa. Podziwiamy kwiaty, znajdujemy nieoczekiwanie śliczne nowe źrebaki, liczymy chmurki na wielkim niebie. Powoli zapada spokój. Po południu rozgrywa się koński dramat w trzech aktach. Raven, czarny ogier cieszący się dużym respektem wśród innych koni, zabiera swój harem do wodopoju, ale jedna z jego klaczy z ogromnym brzuchem śpi tak głęboko, że zostaje z tyłu wraz z zeszłorocznym źrebakiem. Nagle obudzona i przerażona brakiem swojej końskiej rodziny zaczyna biegać w kółko rżąc głośno i z wyraźną trwogą. Cztery ogiery z grupy „kawalerów" zabiegająjej drogę i każdy usiłuje ją zagonić w sobie tylko znanym kierunku, ale ona się broni, kopie, kwiczy i biega jak nieprzytomna po stoku z przerażonym źrebakiem niemal przylepionym do jej boku. Jeden z ogierów usiłuje ją pokryć silą, co różni się dramatycznie od sympatycznych końskich zalotów, ale ona broni się zajadle. Znienacka na grani powyżej pojawia się Raven i - o ulgo - rozpędza natrętnych konkurentów na cztery strony świata. Fotografujemy zaciekle. Takie dramatyczne sceny zdarzają się bardzo rzadko, światło jest znakomite i aktorzy tego końskiego dramatu Śmierć na Pryor Mountain I 155 dobrze nam znani. Ale nagle na pobliskim wzgórzu pojawia się zdezelowany brązowy ford i zaczyna szybko objeżdżać nieckę, w której nagle czujemy się uwięzieni. Samochód sunie podskakując na wybojach. W oknach widzę twarze - nie ma 'wątpliwości, że nas śledzą. John, który ma znakomity wzrok, krzyczy: - To oni! I wiem dobrze kogo ma na myśli. Łobuzy wróciły, uzbrojone, mordercze i żądne zemsty za nasz donos. A myjesteśmy zupełnie bezbronni. Nasz pojazd jest zaparkowany o dobry kilometr na południe, mamy tylko nasze aparaty fotograficzne, statywy i gołe palce. Góra jest poryta kanionami: jeśli nas tu zamordują i wrzucą do jednej z tych dziur, to znajdą nas tylko sępy. Nasza córeczka ma przyjechać za kilka dni na swoje urodziny, aby cieszyć się z nami tym końskim rajem, ale wygląda na to, że żadnych urodzin nie doczekamy. Czuję dudnienie serca pod mostkiem i stoję nieruchomo, aby nie okazać strachu. John staje obok mnie. Cokolwiek nas spotka, spotka nas oboje. Zegnaj, córeczko. Zegnajcie, cudowne mustangi i letnie kwiaty. Na co oni czekają? Przecież mają broń... Obdrapany ford zatrzymuje się niedaleko nas i z jego wnętrza wysypuje się mała grupka ludzi: siwiejący mężczyzna, kobieta w niebieskich szortach i troje dzieci. To dawny doktor z Lovell, który po latach nieobecności przywiózł rodzinę na szczyt Pryor Mountain, żeby pokazać dzieciom mustangi, o których tyle słyszały. Nawiązujemy miłą, ale niewiele znaczącą rozmowę i po chwili oni ruszają dalej. John i ja patrzymy na siebie w milczeniu. Nawet nie usiłujemy się śmiać. Coś się stało, coś pękło. W ciągu kilku dni z radosnych mieszkańców raju dzikich koni zamieniliśmy się w kłębki nerwów. Radioaktywne zbocza. Pijani strzelcy. Zabójcy koni. Ponure godziny dłubania we wnętrznościach zamordowanego mustanga. Jesteśmy rozdygotani, podejrzliwi i naprawdę nie znosimy w tej chwili ludzkości. Wszystko jest tym zatrute i skażone. Nie chcemy tu zostać. -Jedźmy na Alaskę - mów nagle John. Ma rację. Pewnie tu kiedyś wrócimy, ale dzisiaj chcemy tylko uciekać. Daleko. Byle dalej. Pewnego dnia wpłynęliśmy na bardzo krętą rzekę. Niby wszystko wyglądało podobnie jak dotychczas: milczące, zielone ściany dżungli po obu stronach rzeki, stalowoniebieska powierzchnia wody i odbijające się w niej błękitne niebo... Ale jaskrawo- czerwone papugi przelatujące nad nami krzyczały jakby bardziej głośno i dziwnie ostrzegawczo. Małpy nerwowo skakały po czubkach drzew. Nawet ryby rzadziej pozwalały się złapać, tak jakby kryły się w głębinach przed niebezpieczeństwem, które mogło je dosięgnąć z zewnątrz. Coś wyraźnie wisiało w powietrzu. Stałam na jedynym widocznym skrawku przetartego szlaku. Choć wydawało się to niemożliwe, droga „przed", „za" ani „obok" nie istniała. Beata Pawlikowska 1 isarka, podróżniczka, autorka audycji „ Świat według Blondynki" w Radiu Zet. Pół życia spędza w dżungli amazońskiej, mieszkając wśród Indian. Autorka siedmiu książek, w tym cyklu książek przygodowo-podróżniczych, m.in. „Blondynka śpiewa w Ukajali" -pierwszej książki polskiego autora opublikowanej przez National Geographic. Uciekła ze studiów, które krępowały jej wolność, zajęła się pisaniem, fotografowaniem, rysowaniem i małowaniem obrazów - co robi do dziś. Co kilka miesięcy wraca do Ameryki Południowej, by tam odnaleźć spokój i silę do dalszej pracy. Właścicielka kawałka dżungli amazońskiej na pograniczu Kolumbii i Brazylii, gdzie zamierza wybudować swój dom. Dwukrotna zdobywczyni I miejsca w konkursie Klubu Publicystyki Turystycznej Stowarzyszenia Dziennikarzy RP za najlepsze reportaże zagraniczne opublikowane w Polsce. Nominowana do nagrody Grand Press za audycję „Świat według Blondynki". Zdobywczyni I miejsca w plebiscycie na osobowość radiową Zdobywcy Eteru 2003 oraz I miejsca w kategorii Perełki radiowe za audycję „Świat według Blondynki". fest laureatką nagrody Bursztynowy Motyl im. Arkadego Fiedlera za książkę pt. „Blondynka w dżungli" -jako pierwsza i jak dotąd jedyna kobieta w historii konkursu. Mój kawałek raju Wspinałam się wąską ścieżką przez dżunglę. Szlam wpatrując się w suche liście na ziemi i kątem oka rejestrując prowadzący mnie w głąb puszczy szlak. Po pewnym czasie włączyłam automatycznego pilota, co znaczyło, że wyszukiwanie wzrokiem węży na ścieżce odbywało się bez udziału mojej świadomej uwagi i woli. Instynktownie omijałam niebezpieczne miejsca, ocena zagrożeń odbywała się w podświadomości i dopóki wypadała pozytywnie, nie mąciła moich głębszych myśli. Byłam jak pilot samolotu, który polega na skomplikowanej aparaturze zamontowanej w kabinie, dzięki której samolot leci do miejsca przeznaczenia, mimo że nie czuwa nad nim inteligencja żadnego ludzkiego umysłu. Miałam w sobie czujniki wykrywające podstępną obecność skorpionów i węży, lepkość pajęczyny wraz z przybliżoną oceną jej twórcy i właściciela - pająka; czytnik wilgotności powietrza i prędkości wiatru - z których natychmiast można odczytać ewentualną zbliżającą się ulewę tropikalną i zawczasu odpowiednio się przygotować; miernik kolczastości, informujący mnie o długości, ostrości i twardości cierni porastających mijane rośliny, pnącza i krzewy oraz ostrzegający o konsekwencjach nadziania się na ich niewidoczne w cieniu kolce. Oprócz tego po latach wędrowania po dżungli byłam jak doświadczony kierowca, który nie planuje zmiany biegu ani włączenia kierunkowskazu. Przeskakiwałam przez rozpadliny i korzenie, uchylałam się od chlaśnięć wilgotnymi pnączami, przemykałam obok gniazd dzikich os i nie drażniłam drzew zamieszkanych przez ogniste mrówki. Wpadłam w rytm, wyrównałam tempo, rozpędziłam się i mknęłam. 160 І Beata Pawlikowska ... mknęłam... ... mknęłam... ... mknęłam... Aż nagle usłyszałam ostrzegawczy ryk. To wyła syrena w mojej głowie. Natychmiast stanęłam. W takich sytuacjach najlepiej jest zachować spokój i nie ulegać odruchom - takim jak na przykład podrapanie się w łaskoczące miejsce na plecach. Łaskotać może jedna z ośmiu nógja-dowitego pajączka, który niechcący strącony z gałęzi spadł na ludzkie ramię, 'wdrapał się na kołnierzyk koszuli, a potem stoczył do środka na gołe plecy. Są pajączki, których zapas jadu może powalić kilku dorosłych osobników ludzkich. Stosowany jest tylko jako samoobrona, ale wewnątrz koszuli na lepkich i wilgotnych od potu, rozgrzanych plecach, w dodatku czując na sobie walnięcie ludzkiej ręki - taka sytuacja jak najbardziej kwalifikuje się do zastosowania wcześniej wypróbowanych technik samoobrony. Zatrzymałam się -więc i znieruchomiałam, przymykając oczy, żeby wsłuchać się w komunikat mojego wewnętrznego automatycznego pilota. Brak ostrzeżeń o bezpośrednim zagrożeniu życia. Brak ostrzeżeń o ataku dzikich zwierząt. Brak ostrzeżeń o postaci ludzkiej. Brak ostrzeżeń o wodzie, wietrze, ogniu, fruwających odpadkach lub gałęziach (kiedyś taką gałęzią dostałam prosto w czoło i od tej pory jestem na nie specjalnie wyczulona). Brak ostrzeżeń. Koniec drogi. Rozejrzałam się ostrożnie. Świat dookoła był zielony i spokojny. Jak to „koniec drogi"? Popatrzyłam pod nogi. Stałam na jedynym widocznym skrawku przetartego szlaku. Choć wydawało się to niemożliwe, droga „przed", „za" ani „obok" nie istniała. Wyglądało to tak, jakby ścieżka rozwijała się pod moimi stopami i natychmiast po moich krokach zwijała z powrotem w niebyt. Stałam w czarnej dziurze amazońskiego kosmosu. Z tym tylko, że „czarna dziura" była „białą ziemią". Strąciłam z ramion wspinający się po mnie dreszcz. Jeżeli ulegnę strachowi, nigdy nie odnajdę drogi. Zamknęłam oczy. Wsłuchałam się W drodze przez dżunglę mijałam niezwykle rośliny. następne strony: Nadrzeczna osada zagubiona w dżungli. ,^VfVA,/.v,K7'v 1 i ■'' ' ' ' ..-■■■■...■:'. ■'■■'■■ ■ Mój kawaiek raju \ 1 w puszczę. Nieustannie za dnia i w nocy nadawała tysiące komunikatów. Cykady grały trzeszcząco-świdrującymi dźwiękami, małe małpy saimi-ri nawoływały się płaczliwie jak niemowlęta, większe wyjce ryczały w oddali jak lwy, gulgotały leśne pawie, a w gęstwinie nieopodal kilka ptaków z rodziny cotinga ścigało się po gałęziach ze świergotem podobnym do gry na flecie. Nie usłyszałam jednak ani cienia wołania najbardziej magicznego z amazońskich ptaków, który mógł mnie doprowadzić z powrotem do domu. Zabłądziłam. Musiałam czekać na cud. Cud zdarzył się godzinę później. Nagle wysoko na niebie zobaczyłam ogromnego orła. Mimowolnie cofnęłam się w zarośla. Ptak krążył nad dżunglą wypatrując ofiary. Miał prawie dwumetrowe skrzydła i szpony wielkości męskiej pięści. To największy orzeł świata - harpia (Harpia harpyja), który potrafi porwać z drzewa dorosłą małpę albo leniwca i zanieść je do gniazda na pożarcie. W puszczy natychmiast rozległy się ostrzegawcze okrzyki. Małpy z piskiem ukryły się w liściach, spłoszone papugi wzbiły się w powietrze z oburzonym skrzeczeniem, a jaszczurki w ochronnych kolorach zastygły przyklejone do gałęzi. Ajajeszcze raz przymknęłam oczy, żeby lepiej wsłuchać się w zgiełk dżunglowych głosów i wyłowić z nich wskazówkę na dalszą drogę. I po chwili... gdy stałam nieruchomo jak pomnik... usłyszałam dalekie, tęskne wołanie haa-uuu-hiiiiiiii, ha-uuu--hiiiiiiii... To był on - piha gritona, nazywany także „ptakiem miłości" —pajaro enamorador, z angielska zwany screamingpiha, czyli „krzyczący piha", a po polsku: bławatowiec krzykliwy. Mały, szary, niepozorny ptak, którego niesamowite wołanie brzmi w dżungli jak głos z innego świata. Piha (Lipaugus uociferans) jest przewodnikiem dla Indian, bo gnieździ się zwykle w pobliżu wody. Tam gdzie jest on, tam jest i strumień, od którego znajdę właściwą drogę. Czym prędzej ruszyłam w jego stronę. Głos samotnego piha prowadził mnie wytrwale przez następnych kilkanaście minut. Nie szukałam ścieżki, szłam prosto przed siebie, przez chaszcze, trzęsawiska i omijając ogromne drzewa mata-mata. W gęstwinie 166 I Beata Pawlikowska Wreszcie zobaczyłam strumień. Na jego drugim brzegu czekała ścieżka, tak jakby znudziła jej się zabawa w chowanego i postanowiła wrócić na swoje miejsce. Niedługo potem dotarłam do mojego własnego kawałka raju. Znajduje się na wysokim brzegu rzeki Javan - jednego z dopływów Amazonki w Brazylii, tuż pod granicą kolumbijską. Po raz pierwszy znalazłam się tu przez przypadek kilka lat temu. Spędziłam tu wtedy półtora dnia, włócząc się po puszczy słuchając wieczornego koncertu amazońskich żab i wspinając się na szczyt czterdziestometrowego drzewa. Po raz drugi przyjechałam w listopadzie zeszłego roku. Kiedy wysiadłam z łódki, zaczęły śpiewać żaby i kląskać cykady na przybrzeżnych krzakach. Ogromna palma zaszumiała dostojnie pióropuszem liści. Usiadłam na -werandzie, spojrzałam przed siebie, na śmigające w powietrzu ptaki, na stado zielonych papug, na srebrzystą rzekę w dole i pomyślałam, że jestem w domu. I że to miejsce wygląda jak raj. Zapytałam do kogo należy i co trzeba zrobić, żebyje mieć. Kupiłam ten fragment dżungli amazońskiej. To jest mój kawałek raju na ziemi. ,-•. l/ł їшт v, ' \Ж*Ъ * W Królestwie Żelaznych Much D zień był piękny i chylił się ku zachodowi. Jego uroda wydała mi się tym większa, że po siedmiu godzinach siedzenia na twardej ławce, mój indiański przewodnik dał znak, że będziemy lądować. Byliśmy spaleni słońcem i posiekani deszczem; najpierw ugotowani i przypaleni w piekącym upale, a potem schłodzeni lodowatym prysznicem i wychło-stani wiatrem. Teoretycznie powinna z nas zostać garstka rozmiękłych frytek, na szczęście jednak ludzkie ciało jest dobrze przygotowane do znoszenia przeciwności losu i pogody. Ciężka drewniana łódź z godnością i bez pośpiechu zaryła się dziobem w piasek. Poderwałam z ławki wszystkie obolałe kości i zeskoczyłam na ziemię. Wbiłam się w nią od razu po kolana. To co z daleka wyglądało jak piasek, było cuchnącym mułem. Oblepiająco wilgotnym w dotyku. Nie mogłam się ruszyć, bo ziarenka piasku spadały pod stopami gdzieś w niebyt, aja zapadałam się jeszcze głębiej. Spojrzałam tęsknie na dżunglę. W tym samym momencie, w odpowiedzi na moją milczącą prośbę, spomiędzy wysokich traw i krzaków na skraju dżungli zerwała się chmura ziemi i zaczęła lecieć w moim kierunku. Przyznam, poczułam lekkie zaskoczenie. Amazonia to wprawdzie najbardziej niezwykle miejsce na Ziemi, ale jakoś do tej pory nie zajmowała się spełnianiem ludzkich marzeń. Chmura pędziła wprost na mnie. W głowie wyświetlił mi się nagle fragment filmu rysunkowego, w którym łakomy niedźwiadek wsadza zdjęcie obok.: Amazonia to najbardziej niezwykłe miejsce na Ziemi. NASTĘPNE STRONT: Na rzece FJ& $>■ ми ''ф. ** *':h jj *-.Lm \ 172 I Beata Pawlikowska łapę do dziupli pełnej miodu, a w następnej chwili ucieka przez rojem rozwścieczonych dzikich pszczół. Ten rój wyglądał identycznie jak zbliżająca się do mnie chmura. Spojrzałam na swoje ręce. Czy zrobiłam coś, o czym nie wiem, a za co przyjdzie mi teraz zapłacić?... Zapadła wielka, pełna oczekiwania cisza. W tej ciszy uświadomiłam sobie z porażającąjasnością dwie rzeczy: po pierwsze: że chmura nie bzy-czy, a więc nie jest rojem pszczół; a po drugie, że - jak w filmie katastroficznym o rekinie albo w podręczniku ślusarza - pełna jest s z с z ę k. Te szczęki po chwili zagłębiły się łakomie w moje ciało. Z żelaznymi muchami spotkałam się po raz pierwszy kilka lat wcześniej nad Orinoko. Zeszłam z łodzi na ląd, kucnęłam w zaroślach, potem wstałam i ze zdumieniem zauważyłam, że nogi zrobiły mi się całe czarne. Farbujące liście? A może to smar od silnika? A może to po prostu błoto, w które nieświadomie wdepnęłam? Ale czy mogłabym nie zauważyć tego, że jestem zanurzona po pas w błocie? Raczej nie. Czerń na nogach była jednolita i kryjąca jak grube rajstopy. Wyszłam na słońce, żeby lepiej widzieć i ostrożnie dotknęłam jej palcem. Brud na mojej skórze nagle zakłębił się i odleciał. Nie zdążyłam nawet mu się przyjrzeć. Stado czegoś czarnego, maleńkiego i skrzydlatego odfrunęło i znikło wśród traw. Ruszyłam w stronę rzeki. Wsiadłam do czółna. Spojrzałam na kolana. Były czarne! Czarne jak smoła. Czarne jak najgłębsza amazońska noc. Podstępna chmara żarłocznych owadów, którą złapałam w krzakach na gorącym uczynku wypijania ze mnie krwi, zachowała się jak wytrawny agent brytyjskiego kontrwywiadu: odstąpiła bez walki, znikła, rozpłynęła się w powietrzu - tylko po to, żeby zająć lepszą pozycję i ponownie znienacka zaatakować. Krzyknęłam. Błyskawicznie w myślach przejrzałam swój arsenał broni: scyzoryk, maczeta, haczyki do łowienia ryb, kurara na grotach strzał, własne pięści... Po namyśle zdecydowałam się na to ostatnie. Żarłoczne muchy znajdowały się na terenie delikatnym, którego nie chciałam zanadto uszkodzić. Zaczęłam się walić rękami po łydkach i udach. Czarna chmura wzbiła się w powietrze i znikła. Wróciła po kilku sekundach. Muchy nadlatywały bezszelestnie, lądowały lżej od wiatru i natychmiast wgryzały się złaknionymi paszczami w ciało. Miały niezaspokojony apetyt i równie nieskończoną cierpliwość. Odganiane, posłusznie znikały, W Królestwie Żelaznych Much I 173 by po chwili niepostrzeżenie powrócić i odzyskać krwiopijczą pozycję. Pozostawiały po sobie kroplę krwi na skórze i szybko rosnący bąbel, który swędział tym bardziej, im mocniej był drapany. W Wenezueli i Kolumbii Indianie mówią na te muchy jejenes , w Brazylii -pium. Łatwo je rozpoznać, bo każda ma około dwóch milimetrów długości, jest zwartej budowy i stalowego koloru, a kiedy przysiada na skórze i składa swoje małe, ostre skrzydełka, to wygląda jak zrobiona z żelaza. I tak samo boli. Dlatego nazwałam je „żelaznymi muchami". Kilka lat temu przepłynęłam po Amazonce z Kolumbii do Brazylii. Trafiłam do zamkniętego terytorium Indian Marubo. Pewnego dnia wpłynęliśmy na bardzo krętą rzekę. Niby wszystko wyglądało podobnie jak dotychczas: milczące, zielone ściany dżungli po obu stronach rzeki, stalowoniebieska powierzchnia wody i odbijające się w niej błękitne niebo... Ale jaskrawoczerwone papugi przelatujące nad nami krzyczały jakby bardziej głośno i dziwnie ostrzegawczo. Małpy nerwowo skakały po czubkach drzew. Nawet ryby rzadziej pozwalały się złapać, takjakby kryły się w głębinach przed niebezpieczeństwem, które mogło je dosięgnąć z zewnątrz. Coś wyraźnie wisiało w powietrzu. Moi przewodnicy po chwili zastanowienia i kręcenia głowami stwierdzili, że to zapowiedź burzy z ulewnym deszczem i zajęli się zabezpieczaniem bagaży. Pół godziny później na niebie wciąż nie pojawiła się ani jedna chmura, ale na jednym z wyjątkowo ostrych zakrętów rzeki musieliśmy zgasić silnik i chwycić za wiosła. I wtedy rozpętało się piekło. Z zarośli przy brzegu, z powietrza, z drzew, spod bagaży i burt wyskoczyły na nas chmary żelaznych much. Były ich tysiące. Już od pewnego czasu zapewne czaiły się w pobliżu, ale łódź płynęła na tyle szybko, że nawet nie próbowały nas zaatakować. Moment, w którym zmniejszyliśmy prędkość, był ostatnią chwilą spokoju na rzece Curuca. Odtąd żelazne muchy towarzyszyły nam w dzień i w nocy, wgryzając się zgłodniałymi szczękami w nasze coraz bardziej obolałe i spuchnięte ciała. Atakowały stadami, bezgłośnie zajmując upatrzone stanowiska, wśród których do najbardziej ulubionych należały łydki, stopy, okolice kostek, szyja, głowa i ramiona. Były nienasycone. Popołudniami ogarniał je żarłoczny szał. Pchały się do ust, do oczu, wlatywały do uszu, zakradały się ■Jejenes (hiszp.), czytaj: hehenes. 74 I Beata Pawlikowska podstępnie pod ubranie i wczołgiwały się do nogawek. Nie straszne im były płyny odstraszające owady, machanie rękami ani czosnek. Nie pomagało nawet specjalne mydło produkcji kolumbijskiej o nazwie Nopikex (czyli „Niegryziex"), polecane mi jako środek o stuprocentowej skuteczności. Straciłam nadzieję na choćby chwilę spokoju. W dzień puchłam coraz bardziej, w nocy dręczyło mnie przeraźliwe swędzenie. Moi dwaj przewodnicy cierpieli nie mniej. Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze tak namolnie natrętnych i natarczywych stworzeń. Nie można było mówić ani jeść, bo przy każdym otwarciu ust wlatywały do nich setki żelaznych much. Nie można było spać, bo człowiek budził się dziobany ostrymi ukłuciami. Łaskotały ruchliwe skrzydełka i nóżki. Do szału doprowadzała świadomość, że nie można zrobić NIC, zupełnie NIC, żeby zmusić owady do ucieczki. Po kilku dniach warczeliśmy na siebie jak psy. Rzeka wydawała się kręcić w kółko, z jednego ostrego zakrętu natychmiast przechodziła w drugi, nawet na mało dokładnych mapach można zobaczyć, że Cu-ruca wije się jak poskręcana sprężyna. Nie widać horyzontu, człowiek traci poczucie upływu czasu, odległości i przebytej drogi. Każdego ranka przed sobą widzieliśmy tylko najbliższy zakręt rzeki i każdego wieczoru widok był znów taki sam. Nie zmieniał się także nieustanny, uporczywy, nieprzerwany desant sztylecików ukrytych w paszczach żelaznych much. Pewnego ranka zawinęłam się cała w pelerynę przeciwdeszczową, pozostawiając na zewnątrz tylko minimum nosa do oddychania. Usiadłam na ławce strzelając do kłębiących się wokół żelaznych much jedyną bronią, jaka mi pozostała: wściekłymi spojrzeniami. Nie rezygnowały. Wciskały się w szparki między kapturem a włosami, wlatywały do rękawów, atakowały mój biedny skrawek nosa, który z brązowego zamienił się wkrótce w boleśnie krwisty kotlet. Indianin na rufie syczał z bólu i zniecierpliwienia. Drugi przewodnik siedział tak samo wkurzony na dziobie i naprawiał wędkę, prychając i kaszląc co jakiś czas, żeby pozbyć się much z ust i nosa. Głowę chroniła mu wytarta czapka. Rzeka wydawała się kręcić w kółko. Po południu jeden z przewodników, doprowadzony do ostateczności, wyszarpnął spod ławki kiłka brudnych plastikowych torebek. Miałam ochotę wyskoczyć z łodzi i zanurzyć się w cudownie spokojnej i mokrej wodzie, do której żadne, nawet najbardziej żelazne muchy świata, nie miały dostępu. Zdecydowanym ruchem zrzuciłam z siebie pelerynę. Usłyszałam gwizd radości, jaki wyrwał się z owadzich paszcz. Niedoczekanie wasze! - pomyślałam twardo. Nie dosięgną mnie w wodzie. Pozostawał tylko jeden szkopuł: żeby się zanurzyć, trzeba się najpierw obnażyć. Wiedziałam, że będzie to bardzo bolesna operacja. Na próbę podwinęłam rękawy koszuli. Powiał czarny wiatr i tysiące sztylecikowatych kłów wgryzło się w moją skórę. Zacisnęłam zęby. Trudno. Decyzja podjęta. Osiągnięcie celu było warte nawet miliona następnych paszcz. Zdjęłam koszulę. Kłujący ból przeszył mnie jak uderzenie prądu elektrycznego. Czym prędzej zrzuciłam sandały i spodnie, i zaczęłam się przebierać w kostium kąpielowy. Muchy natychmiast obsiadły mnie łakomym, wygłodniałym stadem. Czułam się jak w napadzie W Królestwie Żelaznych Much I 177 malarycznej gorączki, wstrząsana dreszczami i bólem. Nie nadążałam z odganianiem następnych dzikich hord, zwabionych kropelkami świeżej krwi, które jak pole maków wykwitały na mojej skórze. Byłam wielkim, świeżo usiekanym befsztykiem, na którym żerowały amazońskie owady. Wciągu następnych pięciu sekund wydarzyły się dwie niezwykle istotne rzeczy: dobrnęłam do burty z zamiarem wyskoczenia do rzeki i ukatrupienia wszystkiego, co siedziało wessane w moje ciało i opijało się moją krwią. Rzuciłam ostatnie, triumfalne spojrzenie na Indianina, który odpowiedział mi wzrokiem jasnym i czystym, ale nie pozostawiającym cienia wątpliwości. Podążyłam za jego oczami. Na desce przy jego stopach leżało stadko ryb. Miały czerwone boki i żyletki w ustach. Piranie!... Do końca dnia płynęliśmy w milczeniu. W nocy zaczęło lać. Wydawało się, że tropikalna ulewa połączona z huraganowym wiatrem przewieje puszczę na wylot. Rano otworzyłam oczy z cichą nadzieją, że okolica została wyczyszczona. Ptaszki śpiewały z taką głośną radością, jakby zapowiadały kres państwa wampirów. W gałęziach nad moją głową leniwie przemykał zielony wąż. Słońce malowało niebo na landrynkowy róż, nad rzeką snuły się kłębki mgły, a ja leżałam i upajałam się wolnością. Żelazne muchy też. Atak nastąpił natychmiast po tym, jak wynurzyłam się spod moski-tiery. Wsiedliśmy do łodzi. Muchy z nami. Odbiliśmy od brzegu. Muchy też. Włączyliśmy silnik i ruszyliśmy przed siebie. Muchy niestety także wybrały się w tę podróż. Mijały kolejne godziny w piekielnym królestwie. Rzeka zakręcała to w lewo, to w prawo, znów w lewo i znów w prawo, tak jakby bawiła się z nami w chowanego, a my honorowo, w milczeniu i wbrew swojej woli oddawaliśmy kolejne mililitry krwi do Stacji Krwiodawstwa Żelaznych Much. Po południu jeden z przewodników, doprowadzony do ostateczności, wyszarpnął spod ławki kilka brudnych plastikowych torebek. Pierwszą założył sobie na głowę i zawiązał pod szyją. Dwiema następnymi owinął sobie stopy. Wkrótce potem prawie stracił przytomność z braku powietrza. Zdążyliśmy go odratować. Dwa dni później na horyzoncie zobaczyliśmy wielką rzekę. Po pół godzinie od wpłynięcia na jej wody, zaczęliśmy oddychać spokojnie. Pozostały tylko tysiące czerwonych, bolesnych kropek na całym ciele, które długo jeszcze przypominały mi o podróży przez piekielne Królestwo Żelaznych Much na rzece Curuca. Związaliśmy się liną. Szliśmy w rakietach śnieżnych, ciągnąc wyładowane niezbędnym wyposażeniem i zapasami plastikowe sanki. Bez nich stalibyśmy się bryłkami lodu w ciągu kilku lub najwyżej kilkunastu godzin. McKinley słynie z gwałtownych zmian pogody, szalonych burz i wiatrów, które zmiotły niejednego alpinistę w przepaść, a innych przykuły na wiele dni do ziemi doprowadzając ich do obłędu w śnieżnych jamach. Najdłuższa opisana burza trwała aż dwanaście dni! Wspinaliśmy się w rakietach śnieżnych, ciągnąc wyładowane plastikowe sanki. Andrzej Piętowski JS^ajakarz, odkrywca, matematyk. Był kierownikiem wyprawy, której udało się przepłynąć przez najgłębszy kanion świata - Cołca w 1919 roku. Brał też udział - razem z Piotrem Chmielińskim - w wyprawie Klubu Kajakowego „Bystrze" na podbój obu Ameryk, kiedy spłynęli 24 rzekami, w tym dwunastoma jako pierwsi ludzie w kajakach i pontonach. Kiłka razy organizował ekspedycje do źródeł Amazonki: m.in. wyprawę rowerową oraz naukową, pod patronatem National Geographic. Od lat mieszka w Stanach Zjednoczonych, pracując jako nauczyciel matematyki. Latem przyjeżdża do Polski z ramienia Fundacji Kościuszkowskiej i Polskiego Oddziału UNESCO, aby uczyć polską młodzież języka angielskiego. Andrzej Piętowski ma błysk w oku. Rozmawiałam z nim kilka razy, był m. in. gościem w programie „Świat według Blondynki" w Radiu Zet. Opowiadał jak pod koniec każdego dnia podczas wyprawy do źródeł Amazonki próbował robić notatki - zmarznięty, głodny, słaniający się ze zmęczenia i choroby wysokościowej. Zapytałam go wtedy czy gdyby mógł teraz powtórzyć tamten wyczyn, to czy by się zdecydował. Oczywiście! - odpowiedział bez wahania. - Natychmiast! Śladami legendy Jacka Londona Właścicieli ośrodka wędkarskiego w pobliżu szczytu McKinley poznałem na zlocie operatorów turystycznych w Kostaryce. Byłem wówczas współwłaścicielem biura wypraw ekstremalnych w Nowym Jorku „Canoandes Expeditions". Obsługiwaliśmy trasy w Ameryce Południowej, łącznie ze spływami kajakowymi przez arcytrudny Kanion Colca . Na zjeździe stałem się swego rodzaju atrakcją, gdy uczestnicy dowiedzieli się, że moja grupa kajakowa „Canoandes'79" dokonała pierwszego przepłynięcia rzeki Pacuare, jednego z najbardziej popularnych obecnie szlaków wodniackich w Kostaryce. Dostałem wiele zaproszeń do odwiedzenia różnych kontynentów i zakątków świata, w tym również do Riversong Lodge nad rzeką Yentna na Alasce. Z jej właścicielem, Karlem, przegadaliśmy wiele nocnych godzin o książkach Jacka Londona i fascynującej historii zdobycia Denali - najwyższej góry na Alasce. Rok później wraz z Wackiem Filipowskim i Mietkiem Kwapichem zacumowaliśmy wodolotem Beaver wprost przed schroniskiem na stalowego koloru lodowcowej rzece. Wyładowaliśmy na piach kilkanaście toreb i plecaków ze sprzętem wspinaczkowym i wodniackim oraz żywnością na kilka tygodni przebywania w interiorze. Sam Karl wypłynął po nas motorówką. Przy kominku, wśród wędkarzy z całego świata, popłynęły 1 Mount McKinley - najwyższy szczyt w Ameryce Północnej (6194 m n.p.m.), położony w południowo-wschodniej części Alaski, po raz pierwszy zdobyty w 1913 roku. 2 Kanion Colca - najgłębszy kanion świata położony 200 km na północ od miasta Arequipa w Peru. Leży między dwoma wygasłymi wulkanami — Coropuna i Ampato. Głębokość kanionu wynosi ponad 3000 m, czyli jest dwukrotnie głębszy od słynnego wąwozu rzeki Kolorado w USA. 3 Denali - pierwotna nazwa góry McKinley, nadana jej przez Indian Atabasków, co w ich języku znaczy „Wielka". Indiańskie słowo Denali do dziś pozostało w nazwie Parku Narodowego Denali, na terenie którego znajduje się szczyt. 82 I Andrzej Piętowski opowieści z Ameryki Południowej i te bliższe z Alaski. O niedźwiedziu grizzly, który w zimie gonił Karla tak długo, aż wyłamał pierwsze drzwi do schroniska. Na szczęście nie sforsował już drugich, wewnętrznych. O doktorze medycyny z Brooklynu, który przez trzy kolejne zimy próbował zdobyć McKinleya, raz obszedł go wokoło, innym razem nawet przezimował w skrajnych warunkach u jego podnóża. Potem obwieścił światu, ze wszedł na szczyt niezdobytej góry broniącej się z pasją właściwą olbrzymowi. Zebrał wszelkie możliwe laury objeżdżając z wykładami cały świat. Po paru latach w redakcji jednej z gazet ktoś wyjął do reprodukcji fotografię triumfatora, za którym w oddali widniał... wierzchołek góry. Kłamstwo wyszło na jaw. Alpiniści tłumnie ściągnęli na Alaskę na podbój dziewiczego jeszcze lodowego kolosa. Przepakowaliśmy sprzęt i czekaliśmy na wodolot, który miał nas zabrać na lotnisko Talkeetna u podnóża McKinleya. Gdy wiatr rozpędził chmury, góra pojawiła się na horyzoncie i nawet z dalekiej perspektywy stu kilometrów wyglądała imponująco. Wyobrażałem sobie podziw rosyjskich żeglarzy, odkrywców Denali, gdy po raz pierwszy ujrzeli ją z Pacyfiku. Wodolot zbliżył się do piaskowej łachy i pojawił się pierwszy problem. Właściciel firmy przysłał nam samolot z dwoma siedzeniami! Przecież wyraźnie zamawiałem transport dla trzech pasażerów i góry bagaży. Połączyliśmy się z nim przez radio. Pan Okonek przysięgał, że usłyszał, iż jest nas czterech, więc maszyna musi odbyć dwa kursy. Przyrzekł obniżyć opłaty. Cóż było robić. Dwóch z nas wsiadło teraz, a trzeci poszedł wygrzewać się na słońcu. W hangarze odbyłem męską rozmowę z właścicielem samolotów. Cena poszła w dół dopiero wtedy, gdy zagroziłem złożeniem zażalenia w Amerykańskim Związku Wysokogórskim, który polecił mi jego firmę i wzięciem innego przewoźnika. Już w trójkę przesiedliśmy się do samolotu z przymocowanymi płozami i poszybowaliśmy w kierunku niebotycznej, pokrytej śniegiem i lodem góry. Po chwili zieleń trawy i fiolet kwiatów porastających łąki pozostały w dole. Otoczył nas kolor biały, brązowy i niebieski. W tym środowisku mieliśmy przebywać przez następne trzy tygodnie. Samolot musiał przedrzeć się przez skalisty wyłom w kształcie litery V i podejść do lądowania na lodowcu Kahiltna. Bardzo się obawiałem siadania na zamrożonym śniegu. Co będzie jeśli otworzyła się w nim szczelina? Albo jeśli powieje mocny boczny wiatr? Pilot wprowadził motor Za chwilę wylądujemy na jeziorze u stóp McKinleya. na najwyższe obroty. Sunęliśmy stromo w górę potężnej skalistej ściany. Maszyna wyleciała kilkanaście metrów ponad jej krawędź, szarpnął nami poryw wiatru i już pikowaliśmy w kierunku kreski wyjeżdżonej płozami w śniegu. Pilot skoncentrował się i najpierw przeleciał kilkanaście metrów nad lądowiskiem badając stan nawierzchni, po czym zatoczył koło, zwolnił obroty i usiadł na płozach. Samolotem szarpnęło i zarzuciło. Serce skoczyło mi do gardła. Nasza szybkość wydawała się zawrotna i niemożliwa do wyhamowania. Ale pas prowadził pod górę i dzięki sile grawitacji zatrzymaliśmy się najego końcu. Spojrzałem na pilota z uznaniem. - Weil done! - wykrztusiłem. Pilot uśmiechnął się, ale widziałem, że też był mocno spięty. - Thank you,friends - odpowiedział. Zabrał mnie do samotnego namiotu i pokazał radiostację. - Kiedy zejdziecie, załóż kontakt na baterię i połącz się z naszą bazą - zademonstrował sposób nawiązania łączności i w głośniku usłyszałem znajomy głos pana Okonka. 4 Weil done! (ang.) - Brawo! Świetna robota! 5 Thank you,friends (ang.) - Dziękuję, przyjaciele. 184 I Andrzej Piętowski - Zycz chłopcom powodzenia - mówił udobruchany. Są drodzy, ale przynajmniej dobrze zorganizowani i gdyby coś się stało, to nas nie zawiodą - pomyślałem. Maszyna pomknęła w białą przestrzeń. Gdy ucichł warkot motoru i opadły emocje związane z lądowaniem, poczułem dotkliwe zimno. Z wojskowego worka wyjąłem kurtkę puchową i rękawiczki. Przenieśliśmy bagaż w pobliże ośnieżonego namiotu i zaczęliśmy rozbijać obóz. Musieliśmy wybrać żywność i sprzęt, który zabierzemy do góry, a resztę - na wypadek awarii - mieliśmy zakopać w jamie śnieżnej przy lądowisku. W namiocie obok zaczął się ruch. Zaskrzypiał suwak i ukazały się dwie obrośnięte twarze. -Hello! - powiedział jeden z młodzieńców. - Chcecie się napić niemieckiego piwa? Zatkało mnie. Myślałem, że żartują. - Tak od razu z rana? - zapytałem. - Przyjacielu, tutaj dzień trwa 23 godziny, więc wszystko jest względne - odpowiedział ziomek Alberta Einsteina. Usiedliśmy na śniegu i w ciepłych promieniach słońca sączyliśmy złoty, zimny płyn. - Skąd przyjechaliście? - Z Polski. - No to jesteśmy sąsiadami. Prosit! Idziecie się wspinać? - pytali. - Tak, spróbujemy - odparliśmy skromnie. - To jest kawał niebezpiecznej góry. Uważajcie bardzo na szczeliny w lodzie - przestrzegali. -A wy? - My? Jak dokończymy piwo, to spróbujemy uruchomić radiostację. Byli spragnionymi przygód robotnikami budowlanymi z Bawarii. Skończyli jakąś ambitną pracę, słyszeli o McKinleyu, więc przylecieli tu na tydzień, żeby odpocząć na śniegu. Zdecydowanie nie byli alpinistami! Związaliśmy się liną. Szliśmy w rakietach śnieżnych, ciągnąc wyładowane niezbędnym wyposażeniem i zapasami plastikowe sanki. Bez nich stalibyśmy się bryłkami lodu w ciągu kilku lub najwyżej kilkunastu godzin. McKinley słynie z gwałtownych zmian pogody, szalonych burz i wiatrów, które zmiotły niejednego alpinistę w przepaść, a innych przykuły na wiele dni do ziemi doprowadzając ich do obłędu w śnieżnych jamach. Najdłuższa opisana burza trwała aż dwanaście dni! Śladami legendy Jacka Londona I 185 NASTĘPNE STRONY. Po burzy pO raz pierwszy masyw McKinleya odsłonił się w całej okazałości. Masy arktycznego powietrza pędzące na południe od Gór Brooksa i zachód do Gór Wrangla i Sw. Eliasza' napotykają na pierwszą przeszkodę w postaci bryły McKinleya. Jej względne przewyższenie wynosi ponad pięć kilometrów. Powietrze nie może się zatrzymać w stosunku do wiatru wiejącego obok góry, bo powstałaby próżnia. Dlatego wiatr gwałtownie przyspiesza, wiejąc aż do wierzchołka góry i spadając gwałtownie w przepaść po jej zawietrznej stronie. Na przełęczy Denali leżącej na wysokości 5900 m n.p.m. zarejestrowano wiatr o szybkości ponad 200 mil na godzinę. Żaden namiot nie oprze się długo takiej nawałnicy! Jeśli żywioł nie potarga go na strzępy, to wyrwie uchwyty i poniesie go w nieznane. Jedynym ratunkiem są pośpiesznie kopane jamy śnieżne. Na taką okoliczność wieźliśmy aluminiową piłę i szufle do śniegu oraz małe radio tranzystorowe. Do sań przypięliśmy raki lodowe nieodzowne na stromych zboczach i graniach. Obok leżały pęki długich trzcin z chorągiewkami. To trasery wbijane w śnieg dla oznaczenia drogi powrotnej. Zwykle silny wiatr wyrywa je jednak z lodowego podłoża i nie spełniają swojej roli. Był początek lipca, góra powinna już dawno zostać zamknięta dla wspinaczy. Ale wskutek nadzwyczajnych opadów śniegu rangersi zgodzili się wpuścić nas tak późno. Wszystkie wyprawy schodziły już do bazy, podczas gdy my zaczęliśmy piąć się do góry, sunąc po łagodnie pochylonym lodowcu. Zjedliśmy dwa posiłki i brnęliśmy dalej w grząskim śniegu. Rozebraliśmy się, bo panował niemiłosierny upał. Odbite od białych zboczy promienie słońca skupiały się na naszej ścieżce. Przechodziliśmy gdzieś w pobliżu ogniska tego śnieżnego zwierciadła. Termometr wskazywał prawie 30 stopni Celsjusza! Jedynie podmuchy lodowatego wiatru nie pozwalały zdjąć koszul. Szliśmy powoli krok za krokiem omijając wyraźnie oznaczone przez naszych poprzedników szczeliny w lodowcu, tzw. krewasy. Podczołga-łem się do jednej z nich i spojrzałem w dół. Miała niebieskawy kolor Góry Wrangla i Św. Eliasza - dwa z czterech rozległych pasm górskich w południowo-wschodniej części Alaski (pozostałe dwa to Chugach i Alaska), położone w malowniczym i trudno dostępnym Parku Narodowym. 200 mil na godzinę = 321,8 km/godz. ф' > V • ^ш^ ' ,;: 188 I Andrzej Piętowski warstwicowych ścian i kilkadziesiąt metrów głębokości. Nie mogłem dojrzeć dna, bo było zasypane lodowymi bryłami i śniegiem. Otrząsnąłem się na myśl o wpadnięciu do takiej otchłani. Obyśmy ominęli wszystkie szerokim łukiem - wyszeptałem życzenie. Słońce wysuszało gardło. Twarze pokryliśmy białą maścią cynkową i mocnym kremem ochronnym. Na nosach nalepiliśmy kawałki aluminium lub skórzane języczki. Kiedy zatrzymaliśmy się na odpoczynek, wyjąłem czarny plastikowy worek i nakruszyłem do niego grudek lodu. U dołu podstawiłem menażkę. Po chwili zaczęła płynąć do niej strużka wody. W ten sposób oszczędzaliśmy benzynę - bo ciepło topnienia lodu pochałania ok. 80% energii potrzebnej do zagotowania wody. Ktoś spojrzał na zegarek. - Panowie, jest już dziesiąta w nocy! - stwierdził zaskoczony. Rzeczywiście, słońce zatoczyło wielki krąg na niebie, ale wciąż grzało i nikt nie przeczuwał, że jest już „tak późno". Zrobiliśmy kolację i ułożyliśmy się na spoczynek. Na wszelki wypadek sanie i namiot przybiliśmy do podłoża czekanami i szablami śnieżnymi - długimi kątownikami z aluminium. Niedługo potem słońce skryło się za mgłą i niewidocznym dotąd szczytem McKinleya. Zrobiło się szaro. Gdy w nocy wyszedłem z namiotu, na północnym niebie zobaczyłem rozcapierzone smugi białego ognia. To aurora borealis, czyli zorza polarna. Zwiastowała nadchodzący koniec krótkiego polarnego lata. Trzy pory roku trwają tutaj zaledwie przez cztery miesiące, a potem wszystko pokrywa śnieg. Oby pogoda utrzymała się jeszcze ze dwa tygodnie. Chmury zatrzymały się nisko u podnóża góry i nic nie zwiastowało nagłej zmiany. Rakiety śnieżne powędrowały na sanki, a do butów przypięliśmy raki. Jeden z kijków zastąpił czekan przytroczony nylonową pętlą do nadgarstka. Tutaj już nie ma miejsca na błędy. Wiatr zawiewał szlak. Na stromych zboczach, które trawersowaliśmy pod kątem, sanie zwisały pionowo w dół i ściągały nas w przepaść. Trzeba było wielkiej koncentracji i siły, żeby pokonać takie odcinki. Pracowaliśmy zespołowo pnąc się w górę stromym wąwozem. Zmienialiśmy się na prowadzeniu. Wybijaliśmy czekanem i rakami stopnie, i wolniutko podchodziliśmy. Z dołu pojawił się zdyszany Koreańczyk, bez ładunku. Nie mogliśmy się z nim porozumieć. Wyglądał tak, jakby się odłączył od grupy. Ale kiedy mogliśmy się z nimi minąć? Pokazaliśmy mu kierunek do bazy i puściliśmy go przodem. Wąwóz kończył się w pobliżu miejsca Rozebraliśmy się, bo panował niemiłosierny upał. zwanego Windy Corner . Znaleźliśmy trochę płaskiego terenu. Znajdowaliśmy się w pobliżu bazy głównej, lecz nic nie było widać. Mietek zarządził, że wraz z Wackiem postawi namiot gospodarczy i w nim złożymy rzeczy, a potem będziemy przenosić je w plecakach do bazy, podchodząc kilkakrotnie w ramach treningu i aklimatyzacji. Sam poszedł dalej, aby szukać obozu bazowego. Trochę się niepokoiłem, że odszedł sam, bez asekuracji, ale byłem tak wyczerpany, że usiadłem przy saniach na kawałku gąbki i odpoczywałem. Poczułem się nieswojo. Nie 'wiedziałem dlaczego, ale coś mi nie pasowało. Widoczność była bardzo ograniczona z powodu mgły. Wiatr ucichł. Obok przycupnął Wacek z pustką na twarzy, ciężko oddychając. Ogarnęła nas nieprzenikniona cisza. Mój niepokój narastał. Nie ruszaliśmy się. Nagle poczułem ból w całym ciele. Wyrwałem się z letargu i usiłowałem wstać. Nie mogłem poruszyć nogami! Nie mogłem wypowiedzieć słowa! Wacek nadal siedział w bezruchu. Poruszyłem palcami rąk. Poddały się. Zacząłem rozcierać dłonie. Nogi nadal były sztywne jak Windy Corner (ang.) - Zaułek Wiatrów (przyp. Autora). 190 I Andrzej Piętowski z kamienia. Widząc moje wysiłki Wacek też się poruszył po czym udało mu się wstać. Zaczęliśmy rozcierać moje nogi w zesztywniałych dżinsach. Ból w ciele narastał. Przy pomocy przyjaciela wstałem. Nic nie mówiąc podszedłem do sań i wydobyłem plecak. Zacząłem wkładać na siebie całą odzież, jaką miałem. To samo robił mój towarzysz. Po długiej chwili mowa wróciła. - Co się z nami stało? - zapytałem. - Chyba zasnęliśmy - odparł. Rozejrzeliśmy się dookoła i zauważyłem, ze usiedliśmy blisko zbocza góry, pod samą ścianą. Kiedy odpoczywaliśmy, słońce zaszło za nią i temperatura gwałtownie spadła. Teraz mój termometr pokazywał -20 stopni Celsjusza. Siedzieliśmy w cieniu spoceni i zmęczeni, ubrani w swetry i spodnie. Przemarzliśmy! Zimno objawia się na tej wysokości (4500 m n.p.m.) przeszywającym bólem. Nikt z nas nawet nie zakaszlał ani nie poczuł drętwienia palców. Byliśmy blisko odjazdu na drugą stronę. To takie proste: usiąść i już się nie obudzić! Rozbiliśmy namiot i zapaliliśmy palnik. Rozgrzewaliśmy się gorącą herbatą. Byłem wciąż w lekkim szoku. Popełniliśmy banalny błąd, na który w innych górach nie zwrócilibyśmy uwagi, ale który tutaj mógł się zakończyć tragicznie. Przestałem ufać tej górze rządzącej się własnymi prawami fizyki. Przed wyjazdem przeczytałem parę książek o Alasce, ale w żadnej niczego podobnego nie opisano. Zdaje się, że jeśli nam się powinie noga, to nie podczas szturmu na szczyt, ale przyjakimś nieprzewidzianym banale - pomyślałem. Przypomniał mi się alpinista, któremu na ścianie wypadła rękawiczka. Po kilku godzinach nieszczęśnik z odmrożoną dłonią nie mógł kontynuować wspinaczki i również odpadł. Martwiłem się o Mietka. Uspokoiłem się dopiero na dźwięk jego głosu. - Panowie, obóz jest jakieś trzy kwadranse luźnej wspinaczki. Teraz u góry wieje i niewiele widać. Zostajemy na noc - zarządził. Opowiedzieliśmy mu co się nam 'właśnie przydarzyło. Nie mógł uwierzyć. Wspinał się już w Himalajach, ale nigdy w okolicach sześćdziesiątego północnego równoleżnika! Rano nadszedł samotny młody człowiek z plecaczkiem wielkości szkolnego chlebaka. Twarz miał spaloną słońcem, a wokół ust lśniła zaschnięta otoczka śliny. Powiedział, że jest z Hiszpanii. Nie sądziłem, że język hiszpański będzie użyteczny na tym odludziu. Kiedy pozdrowiłem Śladami legendy Jacka Londona go w narzeczu kastylijskim, wyraźnie się ucieszył. Powiedział, że dwa dni temu wyszedł z lądowiska i zamierza samotnie zdobyć szczyt. Był tak wyczerpany, że zaprosiliśmy go do namiotu i poczęstowali herbatą, którą łapczywie wypił. Potem wyjął z plecaka woreczek soczewicy i poprosił, żeby mu jej trochę zagotować, bo nie miał ze sobą palnika. - To najbardziej kaloryczne pożywienie - wyjaśnił. - Na wspinaczkach w Pirenejach zawsze gotujemy soczewicę. Można wtedy jeść raz na dobę. Podejrzliwie przyglądałem się temu dziwnemu alpiniście. Po wczorajszym wypadku czułem się wciąż nieswojo, a ten facet bardzo mi się nie podobał. Pireneje to góry podobne do Tatr, a tutaj gość nie ma nawet kuchenki, namiotu, tylko cienki śpiwór. Zjadł porcję gorącej soczewicy, wypił kolejną herbatę, podziękował i odszedł. Wkrótce my też wyruszyliśmy Przez następne dwa dni krążyliśmy jak wahadłowiec przenosząc całe wyposażenie do igloo w bazie i nabierając kondycji. Powyżej obozu-bazy obeszliśmy gigantyczne szczeliny lodowe. Wpięliśmy się w stałą poręczówkę i używając yumarów (małpy) przesuwaliśmy na długość liny w górę, jak na wyciągu narciarskim. Po pokonaniu dwóch długości liny zauważyłem, że Wacek ciężko oddycha i często staje na odpoczynek. - Co ci jest? - zapytałem. - Nic, tylko chce mi się pić - odpowiedział i sięgnął po manierkę. Wyszliśmy wolniutko na przełęcz i odpoczywaliśmy na śniegu. Z góry stromą granią schodził pociąg turystyczny. Kilkunastu klientów wpiętych w linę wraz z przewodnikami obładowanymi wielkimi plecakami. Część z nich zdobyła wierzchołek, ale wyglądali bardzo nieciekawie. Widocznie nigdy się nie zaaklimatyzowali. Przed nami znajdowało się Zachodnie Zebro McKinleya, droga klasyczna, ale dość eksponowana. Na ścianie Wacek zdecydowanie osłabł. Rozpiął kurtkę, spod której buchnęła para. Był przegrzany i musiał odpocząć. Mietek nalegał, abyśmy szli dalej. Spojrzałem na Wacka i wiedziałem, że to nie ma sensu. Musi najpierw uzupełnić straconą wodę, odpocząć, a dopiero potem kontynuować. Poirytowany ślamazarnym tempem wspinaczki Mietek wypiął się z liny i poszedł solo naprzód. Ja zaś zatrzymałem Wacka i posadziłem go na stopniu śnieżnym. Pod nami skrzyła się w słońcu kilkukilometrowa ściana kończąca się na lodowcu. 9 Yumar - przyrząd wpinany w linę: przesuwa się tylko w jedną stronę i zabezpiecza wspinacza przed nieoczekiwanym zjazdem. Andrzej Piętowski Zdjąłem plecak i zacząłem wyciągać kuchenkę. Nie spostrzegłem kiedy spod klapy plecaka wyślizgnął się mój śpiwór. Zatoczył łuk, odbił się od ściany poniżej i poszybował w przepaść. Zamarłem w bezruchu. No to koniec! - przemknęło mi przez myśl. Wacek nie wiedział co powiedzieć. Co robić? - myślałem gorączkowo, obserwując czarną plamkę skaczącą już ponad kilometr ode mnie, pędzącą coraz szybciej w dół lodowca. Wpatrywałem się w nią jak zahipnotyzowany, aż zaczęły mnie od tego boleć oczy. Nagle śpiwór utknął w śniegu. Widziałem go wyraźnie, był tylko malutką kropką na śniegu, ale z całą pewnością był to mój śpiwór! Zapamiętałem jak wygląda najbliższa okolica i kształt kilku ciemnych głazów. Zagotowałem herbatę, a potem poszliśmy w górę za Mietkiem. Szef wyprawy czekał na nas na grani. Wskazał na skłębione cumu-lusy atakujące McKinleya od północnego zachodu. Wiatr się wzmagał. Było jasne, że nadchodzi burza. Powiedziałem mu o zgubionym śpiworze. Zmartwił się jeszcze bardziej. - Musimy wyjść trochę wyżej i na jakiejś platformie rozbić namiot -zdecydował. - Postawimy lodowy mur i spróbujemy przetrwać burzę. Wiedzieliśmy, że teraz wszystko będzie zależało od natężenia wiatru i czasu trwania nawałnicy. Podeszliśmy kilkaset metrów wyżej i znaleźliśmy łagodne pole śniegowe. Wzięliśmy się do roboty. Na zmianę cięliśmy piłą bloki śnieżne i nosiliśmy je na łopatach budując mur. Na wysokości ponad 5000 m n.p.m. była to bardzo wyczerpująca praca. Za murem wykopaliśmy wgłębienie i ustawiliśmy w nim namiot. Zakotwiczyliśmy go do szabli i czekanów. To powinno zabezpieczyć nas przed zwianiem w dół. Przejrzeliśmy zawartość plecaków. Włożyłem na siebie dodatkowe koszule i spodnie. Odziany w puchową kurtkę i przykryty kurtkami kolegów próbowałem usnąć pomiędzy nimi. Wiatr się wzmagał. Szarpał tropikiem namiotu, który trzepotał i hałasował. Niektóre porywy były tak silne, że targały całym namiotem. Ale poza tym czuliśmy się bezpieczni - schowani za grubą śnieżną ścianą. Nikt jednak nie zmrużył oka. Gdy na chwilę przysnąłem, śniły mi się koszmary. Czekałem na ranek i lepszą pogodę. Rano wiatr ustał. Nad nami otworzyło się bezchmurne niebo. Widać było szczytową grań i skalne urwiska McKinleya. Zostawiliśmy Wacka w namiocie, żeby wypoczywał i poszliśmy z Mietkiem szukać śpiwora. Jeśli go nie odnajdziemy, będziemy musieli Wypiętrzające się stratocumulusy zwiastują nadciągającą burzę. poddać górę i czym prędzej schodzić do lądowiska. Złączeni liną zeszliśmy w dół na lodowiec. Nie było wiadomo czy wichura zdmuchnęła śpiwór, czy może przysypała go śniegiem. Przypomniałem sobie wczorajszą konfigurację głazów i zaczęliśmy mozolne poszukiwania. Około południa Mietkowi udało się go odnaleźć. Byłem mu niezmiernie wdzięczny, że chciał tracić czas i energię na poszukiwanie mojej zguby, niezbędnej dla kontynuowania wspinaczki. Miałem wiele szczęścia w nieszczęściu! Dopiero po południu wydostaliśmy się na grań i wróciliśmy do Wacka. Nie czuł się dobrze. Postanowiliśmy powrócić do bazy i jutro zdecydować o dalszych planach. Tak też zrobiliśmy. Gdy dotarliśmy do pozostawionego w bazie namiotu i igloo, zauważyłem snującego się tam Hiszpana. Zaprosiłem go do nas. Zrobiliśmy mu herbatę. Chłopak nie wyglądał dobrze, miał rozbiegane oczy i tę białą otoczkę wokół ust. Mówił, że próbował się wspinać na szczyt, ale pogoda go przegoniła. Przespał się w czyimś pustym namiocie, ale nic nie jadł. Teraz zamierzał schodzić w dół. Poczęstowaliśmy go obiadem. Poradziłem mu, J/r Na Zachodnim Żebrze namiot ukryliśmy za blokami śniegu. na poprzedniech stronach: Podążamy we mgle śladami czworga Francuzów. żeby się przespał i z samego rana gnał na lądowisko i wezwał samolot, ale on chciał odejść już teraz. I tak zrobił. Miałem złe przeczucia, ale nie mogłem mu więcej pomóc. Nie był ranny, mówił dość składnie, sam podejmował decyzje. Dlatego odszedł tak, jak chciał. Wacek poprosił nas o pozostawienie go w obozie. Ruszyliśmy z Mietkiem w górę. Poręczówkę sforsowaliśmy w 45 minut. Czuliśmy się doskonale i teraz tylko nagła burza mogła nas zatrzymać. Przeszliśmy obok naszego muru ze śniegu, który jeszcze stał do połowy wytopiony przez wiatr i słońce. Na Przełęczy Denali napotkaliśmy dwa namioty sympatycznych wojskowych Francuzów, testujących jakąś aparaturę. Przecięliśmy Pole Piłkarskie - wielką jak boisko, wymiecioną wiatrem przestrzeń rozdzielającą dwa wierzchołki McKinleya. Wieczorem 17 lipca Mietek i ja stanęliśmy na południowym wierzchołku i zatknęliśmy tam polski proporczyk oraz podobiznę Papieża. Mietek, chodząca encyklopedia polskiego alpinizmu, obwieścił, ze jesteśmy szesnastym i siedemnastym Polakiem na szczycie tej góry. Spędziliśmy tam trochę czasu fotografując niezwykły krajobraz, a potem zeszliśmy do namiotu Siadami legendy Jacka Londona pozostawionego nad Zachodnim Żebrem. Po kilku godzinach snu rankiem wyruszyliśmy po starych śladach na podbój niższego, północnego wierzchołka góry. Napłynęło ciepłe powietrze i świeciło ostre słońce. Śnieg zamienił się w mokrą bryję. Zapadaliśmy się po pas i w kilku miejscach poruszyliśmy błotną lawinę, zjeżdżając z nią kilka metrów. Byłem tak wyczerpany, że poprosiłem Mietka o powrót. Długo mnie przekonywał, że szczyt jest już bardzo blisko, ale w końcu ustąpił. Zwinęliśmy namiot na grani i zeszliśmy do obozu. Wacek wyszedł nam naprzeciw. - Kiedy zobaczyłem jak szybko idziecie po poręczówce, od razu wiedziałem, że na pewno zdobędziecie szczyt - powiedział ucieszony. Byliśmy rozpromienieni, ale niepokoiły nas nadchodzące znowu chmury. Wszyscy opuścili już bazę. U góry zostali jeszcze tylko Francuzi. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy odwrót. Za Windy Corner zatrzymała nas lepka i gęsta jak wata mgła. O schodzeniu po omacku w labiryncie ukrytych i otwartych szczelin nie mogło być mowy. Wokoło słychać było grzmot lawin spadających z pobliskich ścian. Zrobiło się ponuro. Odczekaliśmy aż mgła opadła, czym prędzej załadowaliśmy bagaże na sanie i zaczęliśmy pośpiesznie schodzić. Po niecałej godzinie znów zatrzymaliśmy się w białej ciemności. Minęli nas Francuzi wyposażeni w specjalny radar i znakujący także dla nas krawędzie szczelin i mostki śnieżne. Na przemian zrywaliśmy się do krótkiego marszu i czekaliśmy na polepszenie się widoczności, by znowu zejść kilkaset metrów. Tak było przez cały dzień. O północy mgły ustąpiły. Ukazał się lodowiec pokrojony szczelinami jak stary sernik. Na'szczę-ście ślady Francuzów były wyraźne. Forsowaliśmy jeden mostek śnieżny po drugim. Nie zaglądaliśmy w czeluście krewasów. Byliśmy spięci liną i co pewien czas zmienialiśmy się na prowadzeniu. Nadszedł moment, kiedy ja ciągnąłem ciężkie sanie wpięty pośrodku między Mietkiem z przodu i Wackiem na końcu liny. Szliśmy po lekko pochylonym zboczu. Nagle ogarnęła mnie ciemność. Pomyślałem, że pewnie coś mi się stało z oczami wjaskrawym słońcu na dużej wysokości. Po chwili poczułem lód na karku. Otrzeźwiałem. Spostrzegłem, że wpadłem do szczeliny lodowej i wiszę na linie, która uciskała mnie mocno między nogami. Ręce miałem uniesione i zaklinowane na kijkach narciarskich w lodowych ścianach, częściowo na nich zwisając. Usłyszałem krzyki kolegów: 198 I Andrzej Piętowski Spod pokrywy chmur wystaje wierzchołek Mt. Forakera i sąsiedniej góry, ogromnych szczytów, które w cieniu McKinleya wyglądają jak karzełki. -Andrzej, żyjesz? Andrzej, odpowiedz! Krzyknąłem coś i wtedy usłyszałem następujący dialog: - Mietek, przytrzymaj go, to zrobię zdjęcie - wołał Wacek. - Odbiło ci? Pośpiesz się, to go uratujemy! — darł się Mietek. Spod nóg obutych w rakiety śnieżne i zwisających bezwładnie w czeluści dobiegał mnie szum podziemnej rzeki, wiało stamtąd upiornym, mokrym chłodem. U góry zobaczyłem moje sanie wiszące w zerwanym mostku śnieżnym, gotowe do uderzenia we mnie. To już byłby koniec - pomyślałem. Nie ruszałem się dopóki Mietek nie dał mi znaku. Wtedy podciągnąłem się na rękach, a on wybrał linę. Po kilku takich manewrach wystawiłem ręce na powierzchnię lodowca obok moich sanek, z których szczerzyły się kolce raków. Koledzy wyciągnęli mnie na śnieg. Nic mi się nie stało, ale zwiedziłem trochę podziemnego świata. Miałem już tego dość. Pech mnie prześladował, czy co? Dotarliśmy do lądowiska w półmroku. Chmury się rozstąpiły i wyraźnie było widać kuluary Cassiniego i Messnera, najtrudniejsze drogi na szczyt McKinleya. Spakowaliśmy sprzęt wykopany spod śniegu. Przespaliśmy parę godzin i rano uruchomiłem radiostację. - Tu Kahiltna, tu Kahiltna! No emergency! Kiedy nas odbierzecie? -nadawałem. Po godzinie usłyszeliśmy nadlatujący samolot. - Czy spotkaliście gdzieś samotnego Hiszpana? - zapytał mnie pilot zaraz po wylądowaniu. - Tak, ostatnio widziano go na przełęczy nad lodowcem Kahiltna -powiedziałem. Rozpoczęto akcję poszukiwawczą, ale nikt już więcej nie napotkał tego chłopaka z Hiszpanii. Kiedy wyskoczyliśmy przez skaliste V na południe, ujrzeliśmy zielone wzgórza i łąki. Kwiaty nabrały już dojrzałego, ciemnofioletowego koloru. Poczułem, że wracam do domu. Ostatnie trzy tygodnie w śniegach i lodach McKinleya - mimo że zostały ukoronowane zdobyciem szczytu - wciąż napawały mnie grozą. No emergency! (ang.) - Wszystko w porządku! Nie ma zagrożenia! ш ■ '■■■ ./■■" "'■■' Лі'l A І .V "-^ ^ , Sądziłem, że znam już tropikalną puszczę, ale przy Celestynie — sławnym na całe Peru łowcy i znawcy dżungli — wszystkiego musiałem uczyć się od początku. Jak prawidłowo posługiwać się maczetą, jak zakładać obozowisko w lesie, jak rozniecać ogień, w których roślinach szukać czystej wody. Nigdy też nie brakowało nam ryb oraz dziczyzny do garnka. Podczas marszu zmienne bywały nastroje i — zależnie od zmęczenia — różne stopnie naszej ekscytacji przyrodą. Przychodziły też chwile zadumy - bo przecież , po tej puszczy chadzali w ubiegłym wieku (jeszcze przed ojcem Celestyna) polscy zoologoiuie: Konstanty Jelski, Jan Sztolcman... Osobiście w podróżach nie przeżyłem piekła. Stanisław Szwarc-Bronikowski 1 odróżnik, filmowiec, członek The Explorers Club. Podczas wojny bral aktywny udział w ruchu oporu ZWZ-AK, za co został aresztowany. Trzy łata później - przy ponownym aresztowaniu - uciekł i ukrywał się pod przybranymi nazwiskami, pracując jako malarz-ilustrator, cieśla i fotograf. Do swojego nazwiska powrócił dopiero w 1956 roku, wtedy też został reporterem tygodnika „Dookoła świata". Odznaczony Krzyżem Walecznych, Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, Złotym Krzyżem Zasługi, a także widoma nagrodami filmowymi, telewizyjnymi i podróżniczymi m.in. „Złotym Ekranem", „Super Kolosem". Nakręcił ponad stofiłmów popularnonaukowych o tematyce przyrodniczej, ekologicznej, etnograficznej, archeologicznej, paleontologicznej, geologicznej i religioznawczej. Filmy w serialach telewizyjnych, takich jak „Wyspy Karaibskiego Morza", „Z Alaski do Kolorado", „Wcztery świata strony" czy ^ropami mitów" były emitowane zarówno w Polsce, jak i w innych krajach. Autor książek „Poszukiwanie zagubionych światów" (za którą otrzymał nagrodę Bursztynowego Motyla), „Testament wieków" (doroczna autorska nagroda historyczna Klio), „Świadkowie naszych dziejów". Ma ogromną wiedzę i doświadczenie, byt w miejscach, które już nie istnieją i widział łudzi z płemion, które dawno wyginęły. Prywatnie - niezwykłe bezpośredni, ciepły i łagodny człowiek, tryskający pozytywną energią i pasją życia. Na ścieżkach zadziwień V^dle głe, „dzikie" tropikalne kraje czy przerażająco groźne wędrówki przez „zielone piekła" dżungli, którymi od wieków straszą nas w opowieściach literaci lub dziennikarze, nigdy nie były dla mnie ryzykownym przeżyciem, ajedynie wielką przygodą. Cóż, w żadnej głębokiej dżungli czy puszczy nie natknąłem się na piekło. Każdą dalszą podróż można nazwać piekłem, jeśli jest się do niej źle przygotowanym. W dżungli trzeba koniecznie zapewnić sobie przewodnika, tragarzy, żywność, odpowiedni sprzęt. Dobry przewodnik jest bardzo ważny, bo chroni wyprawę przed pułapkami zupełnie odmiennego swata i innych warunków bytowania. Może to zabrzmi patetycznie, ale... pobyt w dziewiczej puszczy był dla mnie głównie przygodą intelektualną, subiektywną próbą zrozumienia świata w jego nieogarniętej złożoności, a także okazją do zespolenia się z otaczającym żywiołem przedziwnych zwierząt oraz tropikalnych roślin. Niejako wtopienia się w jakąś niebiańską, czy rajską matrycę życia. Nie doznaję więc piekielnych katuszy ani w dżungli, ani w prażonych słońcem pustyniach tropiku. Na przykład przemierzając od Pacyfiku aż do Andów najsuchszą z pustyń świata - piaszczysto-kamie-nistą Atakamę, mimo wściekłego żaru z największym zainteresowaniem oglądałem otwarte przez wiatr groby nieznanych tubylczych ludów, które żyły tu przed tysiącami lat. Wraz z synem Jackiem znajdowaliśmy ochłodę w cieniu płytkich grot, których wnętrza iskrzyły się pięknem krystalicznych minerałów. Z gejzerów tryskała wrząca woda, a w czasie niesamowitego upału i ostrego słońca od Andów nadbiegała niekiedy następne stront: Atakama, najsuchszą z pustyń świata. ^**с#. ■» "; '•¥ <г?'. і» *Т • . 9 1 V, 'V' ^' щ h <.' : *# Stanisław Szwarc-Bronikowski ZGODNIE Z RUCHEM WSKAZÓWEK ZEGARA: Wzgórza Garo - zwyczajowe porywanie upatrzonego chłopaka na męża. „Nieszczęśnik" z Kulu Manali. Kobieta z Kulu Manali. Panna młoda z plemienia Pirów. Dziewczyna z Kulu Manali. Mieszkańcy Wzgórz Garo. mała chmurka sypiąc przez pół minuty płatkami śniegu, które topiły się tuż nad ziemią. Kto przy takich atrakcjach myślałby o udręce żaru? Tym bardziej, że zbieranie ozdobnych minerałów przypominało mi dawną pasję szukania opali na gorących pustyniach Australii. Z kolei gdy kroczyłem w lodowatej wodzie górskiej rzeki na Alasce, też pojawiały się nad wyraz gorące emocje - gdy na dnie miski do szukania rodzimego złota zalśniły nagle jego grudki. Od udręki piekielnego zimna za Kręgiem Polarnym ratowało mnie niekiedy ciepłe, anielskie spojrzenie pięknej Eskimoski. Tak więc, mimo że osobiście w podróżach nie przeżyłem piekła, to wiem, że takie miejsca istnieją na Ziemi. Podglądałem je nawet. A tkwią na przykład w zdegenerowanej obyczajowości pewnych plemion, które przyzwoliły na fatalne formy uprzywilejowania kobiet, gdzie przetrwała nawet poliandria, czyli oficjalnie przyjęta forma małżeństwa jednej kobiety - zarówno młodej, jak i starej - z kilkoma mężczyznami jednocześnie. (Boże, jak one muszą piekielnie w tych nieszczęśników orać!...). Zgodnie ze wskazówką Norgaya Tenzinga (pierwszego zdobywcy Everestu) napotkałem ów zwyczaj w kaszmirskim rejonie Kulu Manali. Liczba kolczyków w uszach kobiety mówi nam ojej sukcesach matrymonialnych. Ale cóż, szybko musiałem uciekać z tamtej okolicy, bo dziewczyny - i to ładne - zaczęły ostro napierać na mojego dwudziestoletniego syna. Teraz delikatniejszy przykład: u Pirów, osiadłych nad brzegami dolnej Urubamby , życie rodzinne koncentruje się wokół kobiety. Jakże smętny jest moment zaślubin, gdy młody Piro, wżeniając się w familię ruszriki (czyli narzeczonej), zaczyna podlegać nowym zwyczajom i prawom oraz obcej rodowej magii. Odtąd wolno mu jedynie włączać graficzny znak swojego rodu (niby herb) w ogólnonarodowy deseń zdobiący naczynia, odzież czy ciało. Mąż ma więc tam rangę mebla... 1 Norgay Tenzing - Szerpa towarzyszący Edmundowi Hillary'emu podczas wyprawy na Mount Evercst w 1953 roku, kiedy jako pierwsi ludzie zdobyli jego szczyt. 2 Urubamba -jedna ze źródłowych rzek Ukajali. 208 I Stanisław Szwarc-Bronikowski Na równie ponurą sytuację mężczyzn natknąłem się w Megali (północno-wschodnie Indie) u ludów nazwanych Garami. Kipling pisał o nich w Księdze dżungli jako o leśnych pierwotnych mieszkańcach Wzgórz Garo. Przed stu laty budzili postrach, gdyż byli „łowcami głów". Krwawy obyczaj zanikł, lecz pozostało chyba najgorsze: do dziś żyją w nader ortodoksyjnej formie ustroju matriarchalnego. Bo proszę tylko pomyśleć-w mowie Garów w ogóle nie istnieje wyrażenie „on się żeni", można tylko powiedzieć: „ona bierze za męża". Panuje tam do dziś zwyczaj uangla (który łączył się kiedyś z finałami wypraw po ludzkie głowy), podobny do starosłowiańskich sobótkowych nocy, lecz z groźbą utrwalenia związku. Gdy kończą się taneczne obrzędy owej uroczystości, młodzież parami idzie w las. Dla kawalerów ta wspólna noc to jednocześnie fatum i egzamin. Jeśli chłopak przypadnie dziewczynie do gustu jurnością, to przez jej krewniaków siłą bywa doprowadzany do jej domu. Schwytany zawsze się broni, kopie i gryzie, bo tak nakazuje zwyczaj, tak wypada... Wepchnięty do chaty, najczęściej traci swą kawalerską wolność. Zgodnie z plemiennymi prawami z małżeńskich sideł może go uratować tylko natychmiastowa i trzykrotna ucieczka. Rejterada jednak bywa trudna, bo gdy kochanka na chwilę wyjdzie z domu, oblubieńca pilnuje rodzeństwo. Mężczyzna Garo może mieć kilka żon, ale tylko za zgodą pierwszej żony. Jeśli tej zgody nie ma, to mężczyzna musi zapłacić wysoką karę. Nieszczęsny Garo ma dużo obowiązków i bardzo niewiele praw! Jako wdowiec bez trudu bywa wydziedziczany na rzecz krewniaczek zmarłej. Gdy z kolei umrze stary teść, zięć bierze po nim... żonę-wdowę. I to z pełnymi konsekwencjami! Mieszkając wśród Garów utwierdzałem się w przekonaniu, że to właśnie ich żwawe, zawzięte kobietki kazały kiedyś mężczyznom chodzić na „łowienie" ludzkich głów. Tak więc choć wrażenia ze wzgórz Garo miałem raczej makabryczne, cieszyłem się, że przynajmniej panie mojej cywilizacji tak naiwnie wierzą w swój wielki sukces emancypacji... Oby nadal w tym przekonaniu trwały. A poza tym kobiety - zarówno tam, jak i tu - nie potrafią docenić uroków pierwotnego raju i naszej męskiej tęsknoty za nim. Poświadcza to w Biblii Księga Rodzaju. Przyznać jednak muszę, że wśród ludów żyjących od tysiącleci wedle prastarych zwyczajów i wierzeń, poznałem kobiety wysoko ustawione w hierarchii indiańskiej społeczności, które mi wyraźnie Na ścieżkach zadziwień I 209 przypadły do gustu. Kobiety te -jako szamanki - imponują zasobami tradycyjnej wiedzy oraz żarliwym oddaniem się ustawicznej trosce o zdrowie oraz gospodarczą pomyślność swoich krajan. Zadziwiają przy tym podobieństwa starożytnych zwyczajów Eurazji i obu Ameryk. Na przykład symbole wszechświata malowane ludzką krwią na płaskich szamańskich bębnach. Albo drabiny-slupy, po których syberyjscy szamani lub araukańskie szamanki machi w Ameryce Południowej wspinają się w stanie ekstazy, by pertraktować z bóstwami i duchami w imieniu współplemieńców Widziałem szamanów wpadających podczas obrzędów w stan autentycznej katalepsji . W życiu prywatnym robią wrażenie ludzi normalnych, chociaż takie „powołanie" jest wywołane niewątpliwie jakimś małym odchyleniem psychicznym, bo umysłowa sprawność szamanów znacznie przekracza możliwości przeciętnych neurotyków! Sprawność tę można doskonalić. Stare szamanki w Araukanii opowiadały mi jak szkolą nowicjuszkę, trzymaną przez lata w ukryciu i celibacie. Zanim machi nabędzie prawo, by zabrzęczeć dzwonkami lub uderzyć w bęben cultrun , musi poznać lecznicze zioła i nauczyć się przyrządzać lekarstwa, również z trucizn roślinnych czy... żabich, zgłębić tajniki znieczuleń, chirurgii i hipnozy. Musi też przejść przez tortury, aby pogłębić w sobie podświadomość. Kiedyś obowiązywał bezwzględny rytuał, by przyszłej szamance na kilka dni przybijać język do świętego drzewa canelo. Z magicznych zaklęć udało się na taśmie zarejestrować nieliczne, gdyż wiele z nich (zwłaszcza podczas odpędzania złego ducha) wymawia się utajnioną mową-szyfrem. Niekiedy są to może słowa głoszone w starym, pierwotnym języku plemienia, który od dawna poszedł w zapomnienie. Takim „żargonem" mówiły szamanki w chilijskiej Araukanii, zwodząc i kokietując złe duchy. Ich późniejsze błagalne modły-śpiewy do naczelnego boga Ngeneczena, wygłaszane podczas ngiliatun'u — tłumnego zjazdu Mapuchów w celu uproszenia deszczu podczas posuchy, brzmiały już całkiem swojsko, po araukańsku. 3 Katalepsja - odrętwienie całego lub części ciała, połączone z napięciem mięśni i sztywnym przyjęciem pewnej pozycji, występujące w niektórych chorobach psychicznych. 4 Araukania - zwane także: La Frontera, państwo istniejące przez dwieście lat od 1640 roku, stworzone przez Indian Araukan na pograniczu Chile i Argentyny. 5 Cultrun - święty bębenek Indian z plemienia Mapucze, o wysokości ok. 15 cm, średnicy 35^10 cm, robiony z pnia drzewa i skóry świni, koziołka albo konia. 6 Mapuche - Mapucze, plemię Indian zamieszkujących Chile i Argentynę, których bezskutecznie próbowali podbić Inkowie. Współcześni potomkowie Mapuczów nazywają się Araukanami. Na ścieżkach zadziwień I 211 W szamanizmie - podobnie jak i w medycynie - zdarzały się niewątpliwie szalbierstwa. Nie możemy jednak uogólniać... Oni szczerze wierzyli w to, co robią. Praktykom szamanów zwykle towarzyszyły autentyczne wędrówki przez ukryte pokłady własnej psychiki, przez zalegające podświadomość praobrazy, zakodowane tam chyba u zarania rodzaju ludzkiego. Jednostajny rytm bębna oraz pomruk zaklęć powodują rodzaj senności i blokadę tak zwanych wyższych ośrodków mózgowych. Podobne zjawiska, wywołane monotonią bodźców, są znane zarówno medycynie lotniczej lub kosmicznej, jak i z praktyk różnych sekt religijnych, w których tańczący popadają w stan nieprzytomności lub ekstazę. Wielu szamanów osiąga katalepsję, doznaje wizji, nawet bez spożywania środków halucynogennych. Warto wspomnieć, że zaciera się też granica między magią a wierzeniem czy nawet religią, gdyż ich głównym, wspólnym elementem jest zawsze stosunek do tego, co święte. Groźne lub łaskawe. Magia zmierza jednak do podporządkowania sobie sił nadprzyrodzonych, których człowiek dopatruje się w otaczającym go świecie, a religia poprzez kult i prośby usiłuje zjednać owe siły. Przez setki, a nawet tysiące lat, magia służyła ludziom pełniąc rolę swoistej wiedzy i techniki, gdy istniały one dopiero w zalążku. Można by więc przypuszczać, że przydatność magii dawno się skończyła. Ale tak nie jest, bo i w dzisiejszej cywilizacji łatwo znaleźć pożywkę dla postaw i działań typu magicznego. W nauce tak wiele barier wciąż zagradza drogę do rzetelnej wiedzy o człowieku jako istocie biologicznej i społecznej. Stąd częste dziś nawroty do absurdalnych wierzeń we wszechmoc ukrytą w różnych znanych od wieków zjawiskach enigmatycznych, które określa się mianem parapsychologii (telepatia, jasnowidzenie, wiara w potęgę bioprądów itp.). Szukanie takich „zatartych tropów" to naiwne próby powrotu do stanu pierwotnej równowagi. Z drugiej strony- równie naiwne jest zadufanie w wartości współczesnej cywilizacji i techniki. Wiara w to, że nauka może wszystko wyjaśnić i wszystkiemu zaradzić, sprawia, że zacierają się granice rozsądku. ZGODNIE Z RUCHEM WSKAZÓWEK ZEGARA: Szaman z Montanii. Szamanka machi z Araukanii. Szamańskie obrzędy na Cejlonie. 212 I Stanisław Szwarc-Bronikowski Wspominałem już o urokach dżungli. Najciekawsza jednak wydaje mi się iście rajska, pierwotna kraina, leżąca na wschodnich, leśnych stokach peruwiańskich Andów. Zwą ją Montanią. Dżungle Montanii kryją największe na świecie bogactwo wspaniałych roślin, ptaków i motyli -zarówno pod względem liczby gatunków, jak i populacji. Tam widziałem najpiękniejsze barwy motylich skrzydeł o fantastycznych kształtach i niezwykłej wielkości i chyba dlatego przeżycia w Montanii do dziś są dla mnie żywym i niebiańskim wspomnieniem. Właśnie w tej bujnej, ukwieconej dżungli, między Pucallpą a Tingo Maria, spotkałem zakochanego w Montanii niemieckiego przyrodnika, Hansa Kópcke. Dopiero dzięki niemu poznałem szczegóły niezwykłych zasług i odkryć polskich przyrodników, którzy od połowy ХГХ wieku badali florę i faunę Ameryki Południowej, a zwłaszcza Montanii. Polacy kontynuowali eksplorację przyrodniczą aż do lat międzywojennych. Słuchając tych przyjaznych i zachęcających opowiadań niemieckiego naukowca, znalazłem się wkrótce w południowym, odległym zakątku Montanii. Do dziś pamiętam duszną i wilgotną, dziwną atmosferę dżungli oraz ból ramion gniecionych pasami plecaka. Celem podróży była rzeka Cadena i położona nad nią mała miejscowość o tej samej nazwie. Prowadził mnie tam cel dość niepewny i mglisty... Z książki Benedykta Dybowskiego dowiedziałem się o istnieniu samotnej hacjendy nad rzeką Cadena. Uczony pisał, że właśnie tam zamieszkał w ostatnich latach ubiegłego wieku Jan Kalinowski -jego niestrudzony pomocnik i towarzysz podróży po Syberii, późniejszy łowca oraz preparator południowoamerykańskich ptaków dla Muzeum Branickich w Warszawie. Jan Kalinowski ożenił się i przeżył w Montanii dość burzliwy okres życia. Przed drugą wojną światową nasi przyrodnicy całkowicie stracili z nim kontakt. Ciekawiły mnie dalsze losy tego niezwykłego Polaka. Tym bardziej, że zapiski znajdujące się w Instytucie Zoologicznym PAN w Warszawie mówiły o śmierci Kalinowskiego w walce z bandytami i innych dramatycznych perypetiach. W przyszłości miałem się przekonać, że te informacje nie były całkiem prawdziwe. ZGODNIE Z RUCHEM WSKAZÓWEK ZEGARA: Dom zbudowany przez Jana Kalinowskiego. Pamiętnik Jana. Grób Jana Kalinowskiego. Ш ■ r '*^V4 Rzeka Malinowskiego. Ale wróćmy do naszej wędrówki. Po paru dniach trafiliśmy z synem Jackiem na wąski trakt, wiodący z Marcapata do Quincemil. Napotkany przy jednym z zakrętów Cadeny stary Indianin udzielił wyczerpujących choć lakonicznych informacji o Janie Kalinowskim. Przystanął, popatrzył na nas jakby śniąc i wreszcie rzekł: -МЫ, tam - wskazując na odległe wzgórze obok drogi. Pod drzewem przypominającym nasz jawor leżało kilka sczerniałych, kamiennych płyt. Na jednej z nich widniał zatarty napis: „Juan Kalinowski 1941", pozostałe płyty mogły być grobami członków jego rodziny, może żony, dzieci. Ten sam Indianin wrócił i pokazał nam stary dom, osłonięty roślinnością. Do próchniejącej już chaty, zbudowanej na modłę polską, wprowadził nas obecny gospodarz - Celestyn Kalinowski, syn Jana. Przyrodnik i kontynuator zawodu ojca z zażenowaniem tłumaczył, że nie zna języka polskiego, bo matka była Peruwianką, ojciec zaś miał zbyt wiele pracy zawodowej i społecznej... Rodzeństwo też było bardzo liczne. Słuchaliśmy opowiadań Celestyna o oj cu, który - aby wysłać do Polski zbiory ornitologiczne - musiał Na ścieżkach zadziwień I 215 jeździć samotnie konno aż do portów wybrzeża - przez lasy Montanii, przez niebezpieczne Andy i pustynię Costy. Prawie trzy tysiące kilometrów! Jan Kalinowski jako pionier rejonu Marcapata doświadczył rzeczywiście wielu dramatycznych przygód. Kilka razy strzelano do niego, powodując ciężkie rany. Groziło mu niebezpieczeństwo ze strony zbirów kryjących się w dżungli przed prawem, a także pierwotnych indiańskich plemion, zrażonych już do białych ludzi. Na szczęście nasz doświadczony podróżnik szybko znalazł wspólny język z tubylcami. Czy można więc dziwić się dziarskiemu, młodemu 'wówczas Jankowi, wychowanemu przez Benedykta Dybowskiego - znanego z niemal klasztornego trybu życia - że tak zamanifestował swoją samodzielność w Peru? Najpierw w Montanii dorobił się nieślubnego syna, a potem w małżeństwie miał dziewiętnaścioro dzieci! Może dzięki użyciu roślin pacra-pacra , które znalazłem w jego zielniku? Celestyn zgodnie z życzeniem ojca wyjechał na studia do USA. Stał się znanym kolekcjonerem i preparatorem zwierząt, pracując dla muzeów przyrodniczych w Chicago, Paryżu oraz dla Instytutu Biologicznego w Limie. Był inicjatorem i założycielem pierwszego w Peru rezerwatu przyrodniczego w górnym biegu rzeki Manu. Odkrył też w Montanii nowy rodzaj torbacza oraz trzy gatunki innych zwierząt. Często odwiedzał okolice Cadeny, bo uważał je za rajski zakątek. W Cadenie spędziliśmy kilka dni, by potem odwiedzić Benedykta - starszego brata Celestyna. Miał małe gospodarstwo rolne, lecz imał się różnych zajęć. Teraz właśnie Benedykt założył obozowisko nad Rzeką Malinowskiego , aby szukać złota, tak jakkiedyśjego ojciec. Awtym rejonie kruszcujest dużo! Złotonośne skały biegną długim pasmem przez południową część Montanii. Celestyn zgodził się towarzyszyć nam w podróży i tak zaczął się główny rozdział peruwiańskiej przygody. Sądziłem, że znam już tropikalną puszczę, ale przy Celestynie - sławnym na całe Peru łowcy i znawcy dżungli - wszystkiego musiałem uczyć się od początku. Jak prawidłowo posługiwać się maczetą, jak zakładać obozowisko w lesie, jak rozniecać ogień, w których roślinach szukać Pacra-pacra - roślina rosnąca wyłącznie w Peru, w skalistych okolicach wschodniego pasma Kordylierów. Kwiatów tej rośliny (Laccopetalutngiganteum) używa się do przyrządzania lekarstwa na zapalenia gardła i płuc. Tubylcy - uważając tę roślinę za swoisty afrodyzjak - dodają kwiatów pacra-pacra do paszy zwierząt domowych, co przyczynia się do wzrostu ich płodności. Rzeka Malinowskiego - rzeka nazwana na cześć Ernesta Malinowskiego (1815-1899), projektanta i budowniczego wysokogórskiej kolei w Peru w XIX wieku. (Przyp. Autora) б І Stanińaw Szwarc-Bronikowski czystej wody, jak goić rany sokami paproci sano-sano. Nigdy też nie brakowało nam ryb oraz dziczyzny do garnka. Podczas marszu zmienne bywaiy nastroje i - zależnie od zmęczenia - różne stopnie naszej ekscytacji przyrodą. Przychodziły też chwile zadumy - bo przecież po tej puszczy chadzali w ubiegłym wieku (jeszcze przed ojcem Celestyna) polscy zoologowie: KonstantyJelski, Jan Sztolcman... Wkraczając w dżunglę nie sądziłem, że w poszyciu tak łatwo napotkam dobrze mi znane z polskich szklarni ozdobne rośliny: fitonię, marantę, kaladium, sanchezję i różne rodzaje orchidei. One znowu przywiodły na myśl historię... Tutaj przecież w polowie ХГХ wieku setki nieznanych na północnej półkuli roślin odkrywał były żołnierz Powstania Listopadowego - Józef Warszewicz. Zasilał nimi botaniczne ogrody Europy, dostarczał nowych tematów nauce. Jego imieniem nazwano dużo odkrytych rodzajów i gatunków. A przed pięćdziesięciu laty prowadził tu eksplorację botaniczną inny emigrant polski -Witold Szyszłło. Celestyn z cierpliwością nauczyciela przez całe dnie pomagał nam poznawać puszczę Montanii, która przybysza coraz bardziej wciąga i zaciekawia. Tylko ktoś, kto naprawdę nie zna się na dżungli lub ma duszę mieszczucha, może powtarzać za innymi, że najmilsze są tylko pierwszy i ostatni dzień pobytu w tropikalnej puszczy. Ten pierwszy, który zachwyca i ten ostatni, który przynosi ulgę po morderczych trudach. Bzdura! Posuwaliśmy się lasami na wschód, wśród bujnej, dziewiczej przyrody, aż pewnego dnia przez pnie drzew i liany błysnęła - Rio Malinowski. Wyjątkowo malownicza rzeka. Brat Celestyna, Benedykt Kalinowski, okazał się rosłym, szpakowatym mężczyzną o typowo słowiańskiej urodzie. Dla Benedykta oraz jego szczupłej ekipy zbyt ciężko było przemywać żwir na dwóch stanowiskach: wyżej w górach, gdzie występują okruchy rodzimego kruszcu i w dole rzeki, niosącej złoty pyl. Po naradzie z Celestynem postanowiliśmy pomóc jego bratu. Benedykt był radośnie zaskoczony tą nowiną, kategorycznie jednak zastrzegał się, że nasza praca nie może pozostać bezinteresowna. ZGODNIE Z. RUCHEM WSKAZÓWEK ZEGARA: Benedykt Kalinowski. Filmowanie okruchów złota. Celestyn Kalinowski. Barwne motyle o niezwykłych kształtach. Grudka złota oprawiona w pierścieniu mojego syna Jacka. Wypłukiwanie złotego pyłu. 218 I Stanisław Szwarc-Bronikowski Nowa Brytania zwana Wyspa Nieba. Tradycyjne tańce obrzędowe ludów ludożerczych. Ustaliliśmy więc, że po opłaceniu Indian połowę przyszłego złota otrzyma Benedykt, zaś drugą część - my trzej. Sprawę opiliśmy butelką coca-coli. Prze/ następne dwa tygodnie oddawaliśmy się poszukiwaniu złota, operowaniu drewnianą miską, bateją, łowieniu motyli, polowaniom, łowieniu ryb oraz filmowaniu. Były to chwile barwne i niezwykłe. Bo czyż mogłem przypuszczać, że będę kiedyś w dalekim Peru ze swoim synem szukać złota? I to z braćmi Kalinowskimi nad Rzeką Malinowskiego, niosącą złoty pył, piasek oraz - w górze swego biegu - skalne okruchy z samorodkami. Słoiczek po przeciwmalarycznym leku wypełnił się już grudkami kruszcu. Oczywiście cieszyliśmy się jak dzieci, mimo że koszt przedłużonego pobytu czynił z poszukiwań imprezę finansowo raczej nieopłacalną (jedynie grudka złota w pierścieniu przypomina mi dziś emocje tamtych dni). Nadchodził okres deszczów. Wigilię spędziliśmy w egzotycznej scenerii nad Rzeką Malinowskiego pod jaśniejącym Krzyżem Południa, gdyż właśnie w tę jedną noc na niebie niespodzianie oczyszczonym z chmur, zabłysły gwiazdy. Tuż po świętach Indianie przynieśli z misji radiotelegram: między Tingo Maria a Pucallpą zaginął pasażerski samolot z dziewięćdziesięcioma czterema osobami na pokładzie. Władze peruwiańskie apelowały, by Celestyn, jako znawca dżungli, wziął udział w akcji ratunkowej na pokładzie samolotu Hercules, przysłanego z USA. Kalinowski wyruszył natychmiast. Jak się później okazało, z pasażerów i załogi zaginionego samolotu uratowała się tylko osiemnastoletnia dziewczyna, Julia Joanna Kópcke - córka znajomego niemieckiego zoologa. Ta dzielna dziewczyna przez dziewięć dni samotnie przedzierała się przez dżunglę Montanii, zanim trafiła do obozowiska drwali (gęsto zresztą naszpikowana larwami tomttlo ). Zgodnie z przestrogami wpajanymi jej przez ojca, szła zawsze trzymając się kierunku rzek. W katastrofie zginęła jej matka - Maria z domu Mikulicz-Radecka, śmierć poniósł tam także ukochany bratanek Celestyna i Benedykta. 9 Larwy tornillo (ang. screw worm) - larwy muchy Compsomyia macellańa, spokrewnionej z muchami mięsnymi, która czasem składa jaja w uszach, nozdrzach lub ranach zwierząt albo ludzi, powodując choroby i śmierć. 222 I Stanisław Szwarc-Bronikowski POPRZEDNIE STRONY: Sztuka Sepiku (Nowa Gwinea). Wioska na Wyspach Trobrianda. Czaszki wrogów — Papua-Nowa Gwinea. Zdobiona czaszka członka rodziny. Naczelnik wioski na Trobriandach. Dziewczyna z Trobriandów. Wieść o tej katastrofie wypełniła pierwsze szpalty wszystkich gazet świata. Tragedia stała się więc jeszcze jednym ogniwem łączącym polski ród Kalinowskich z Montanią. Niechętnie opuszczałem te okolice, gdyż uroki Montanii mógłbym - i chciałbym - oglądać długo... ale mój raj, który tworzył się z chwil szczęścia, zachwytów i jakiś pierwotnych zatrwożeń, zasłaniałajuż kurtyna okresowych deszczów. Z deszczu -jak mówi przysłowie - można wpaść pod rynnę. No właśnie.. . Podczas poszukiwań kolejnego raju nie należy kierować się tylko wabiącą nazwą jakieś krainy. Przykładem może być melanezyjska Nowa Brytania, pospolicie zwana Wyspą Nieba. W czasie, gdyśmy tam przybyli, wyspa była wciąż wyraźnie pierwotna pod względem przyrodniczym i obyczajowym. Towarzyszył nam przydzielony przez władze australijskie starszy oficer policji Gus Bottrill, człowiek zrównoważony i doinformowany w zagadnieniach tubylczej kultury. Zbierałem więc o wyspie rzetelne i szczegółowe dane, oglądałem i filmowałem tradycyjne obrzędy, bardzo, bardzo aluzyjne. Cóż, tylko dzięki interwencji władz administracyjnych, zostały one pozbawione swoich dawnych a straszliwych, ludożerczych treści. Wioski, w których mieszkałem, jeszcze w początkach XX wieku uchodziły za miejsca okrutnych praktyk ludożerczych. Liczbę zabitych wrogów zaznaczano tam zawsze nacięciami na styliskach siekier. Tańcom towarzyszyły uczty kanibali, a naczelnicy wsi, potężni magią a'gala, na swe codzienne pożywienie wybierali jeńców. Z dawnych obrzędów mogliśmy oglądać dość krwawy i bolesny „taniec morderców" oraz uroczyste zebranie tajnego związku mężczyzn duk-duk, który pełnił kiedyś rolę tubylczego rządu oraz sądu. Do dziś jednak najwyżej ceni się na Wyspie wytrzymałość na ból i wytrwałość w zemście, a piętno hańby nosi tam tylko samolub lub tchórz. W Melanezji wiele dawnych obyczajów podtrzymuje wiara w nadnaturalną siłę mana, którą posiadają pewne osoby lub rzeczy. Potęgi owej tajemniczej siły nie można zjednać za pomocą magii ani ofiar. Ów „fluid Na ścieżkach zadziwień I 223 duszy świata" łączy się ze wszystkimi istnieniami, czasem nawet wbrew ich woli. Czaszka jest siedliskiem ludzkiej mana, a siła zamknięta w zbiorze czaszek przodków albo śmiercionośnych wrogów daje posiadaczowi (m.in. w Nowej Gwinei) sumę ich mocy magicznej. Przekładając to na nasz język: to tak, jakby się miało wpływowych przyjaciół w kręgach bankowych, albo w politycznych klikach będących u władzy. Niezwykłe wierzenia ludów pierwotnych, często już wymarłych, to nader zawiła szarada. O narodzinach i istocie wiary nic naprawdę nie wiadomo, mimo że wielu światłych ludzi parało się konstruowaniem ogólnych teorii. Pozornie trafna definicja, że „religia jest wiarą w istoty duchowe" nie pasuje jednak do buddyzmu ani konfucjanizmu, będących raczej formą kodeksu moralnego. Znane są też religie bez istnienia i prymatu boskiej postaci, bez duchów dobrych i demonów, bez wiary w istnienie duszy, a nawet praw moralnych. Wierzenia ludów pierwotnych wynikały z zupełnie odmiennych warunków bytowania i różnych form życia, powodujących też inny sposób myślenia i uprawiania sztuki. Rodzima sztuka plemion pierwotnych służy nie tylko zaspokajaniu potrzeb estetycznych, ale reguluje stosunki międzygrupowe, pokoleniowe i rodzinne. Sztuka ta odzwierciedla aktywny stosunek człowieka pierwotnego do otaczającego świata. Poprzez takie przejawy sztuki jak śpiew, muzyka, tańce, rzeźby czy malowidła, plemiona starają się w formie magicznej ingerować w los, by go przychylnie do siebie nastawić. Tam też sztuka związana jest bardzo spójnie i z gospodarowaniem, i z obyczajami, i z wierzeniami. W Melanezji każda rzecz ma swój podwójny, materialny i niematerialny sens. Trzeba więc ogarniać całość związków, tak jak to uczynił nasz wielki etnolog, autor „Życia seksualnego dzikich", „Argonautów Zachodniego Pacyfiku" i „Szkiców z historii kultury" - Bronisław Malinowski. Wspaniale rozsławione przez niego koralowe Wyspy Trobrianda sfilmo-wałemjako pierwszy z Jego rodaków. Ale cierpię na niedosyt: byłem tam bez wystarczających środków i zbyt krótko. Wspomnienia jednak są niezapomniane, inne niż w Montanii, lecz także przedziwnie rajskie... , Shwe Dagon Paya to birmańska Jasna Góra, najważniejsze miejsce dla buddystów w Myanmar, esencja Birmy. Według legend odbija światło niebios od 2500 lat. Jak głosi podanie, dwaj bracia-kupcy dostali od Buddy osiem jego włosów, które jako relikwie miały trafić do Birmy. Z pomocą życzliwych duchów i ówczesnego króla Myanmar odnaleziono świętą górę, gdzie je złożono w wykutej skale. Temu niezwykłemu wydarzeniu towarzyszył podobno niepokój ludzi i duchów, podczas gdy promienie wysyłane z relikwii penetrowały zarówno niebo, jak i piekło, ślepi odzyskiwali wzrok, głusi zaczęli słyszeć, niemi przemówili, a ziemia się zatrzęsła. Lśniące promienie oświetlają pomarańczowo-złotą stupę. Marek Tomalik lvi agister geologii, od ponad 10 lat prowadzi program „Globtroter" w Polskim Radiu Kraków. Miłośnik Australii, z którą bliższe związki ma od 1989 roku, czego rezultatem było zdobycie I nagrody w konkursie Towarzystwa Polska-Australia na wspomnienia z Australii, wydanie książek „Polska -Australia, dwie ojczyzny!" oraz „Australia, moja miłość. Dziennik podróży", a także zorganizowanie wyprawy „Australia Zachodnia 2002 - The Real Outback Expedition", uhonorowanej prestiżową nagrodą „Kolosy 2002" i publikacjami w Magazynie National Geographic. Jest managerem grupy rockowej Ankh i Prezesem Zarządu Stowarzyszenia „Beskidzki Klub Podróżnika i Żeglarza - Shackleton". Zapytany o hobby, bez wahania odpowiada: „kreacja win i nalewek oraz eksperymenty kulinarne". Lśnienie Shwe Dagon kogoś, kto dopełnił swej podróży, kto jest wolny od smutku, całkowicie wyzwolony i zerwał wszelkie krępujące więzy - nie istnieje już gorączka namiętności. Dla ludzi spoza Azji Południowo-Wschodniej Myanmar - do 1989 roku znany jako Birma -jest ciągle geograficznym znakiem zapytania, krajem niemal zupełnie izolowanym i jednym z najbiedniejszych na świecie, kolejnym chybionym eksperymentem socjalistycznym. W miarę podróżowania zauważam coraz więcej podobieństw do Polski - nie tylko socjalistycznej. Myanmar - które kiedyś też było potężnym królestwem, w XIX wieku znalazło się „pod zaborami" Brytyjczyków, którzy grabili ten kraj podobnie jak Prusacy i Moskale nasz. Koloniści próbowali nawet przewieźć do Anglii ważący 23 tony dzwon. W czasie transportu zsunął im się jednak do rzeki, więc poniechali zadania. Skromniejsi ciałem, ale mocniejsi duchem Birmańczycy poradzili sobie, wydobyli go i wrócił do Shwe Dagon. Rolę okupantów brytyjskich podtrzymuje obecnie miejscowy reżim, groteskowy socjalizm w iście Orwellowskim stylu. A jednak jest to kraj prawdziwie dziewiczy, ledwie muśnięty zachodnią cywilizacją, fascynujący, pod każdym względem egzotyczny i coraz łatwiej dostępny zarówno dla turystów indywidualnych, jak i zorganizowanych wycieczek. 1 Wszystkie cytaty pochodzą z wczesnobuddyjskiego tekstu Dhammapada - Ścieżka Prawdy Buddy, w przekładzie Zbigniewa Beckera, na podstawie tłumaczenia z palijskiego na angielski Acharya Buddharakkhiry. Tytuł oryginału angielskiego: The Dhammapada. The Buddha'sPath ofWisdom. Translated by Acharya Buddharakkhita, Buddhist Publication Society Kandy, Sri Lanka, 1985. (Przyp. Autora) 228 I Marek Tomalik Lądowanie. Niewielkie lotnisko wjangonie (dawniej zwanym Rangun) przypomina nasze Okęcie sprzed lat. Zbliżenie do nieznanego kraju zwiększa napięcie, wyostrza zmysły i podnosi emocje. Dwupasmowa droga budzi szczery podziw. Dużo zieleni, wysokich palm, rzędy pięknych, choć zaniedbanych kamienic w stylu kolonialnym, dużo przestrzeni. Na chwilę zamykam oczy... To musiało być jedno z najpiękniejszych miast Wschodu. Czas się tutaj zatrzymał chyba w latach 40. Mijamy wyładowane do granic wytrzymałości ciężarówki i autobusy pamiętające ostatnich Brytyjczyków. Są to „autobusy ciężarowe" - z bagażnikiem na dachu wyładowanym towarami do podwójnej wysokości samego autobusu. Ciekawe, jak te pojazdy wchodzą w zakręty? Dualizm korpuskularno-falowy? Pierwszy, późnopopołudniowy kontakt z ulicami miasta Jangon nie wypada pomyślnie. Mam wrażenie, że wszyscy na nas patrzą. Często podchodzą miejscowi i oferują rozmaite usługi, najczęściej wymianę dolarów. Namiętnie żują szkarłatny betel i co krok obrzydliwie spluwają spienioną cieczą o krwistym kolorze. Obcy może niesłusznie skojarzyć te dziwne zwyczaje z chorobą pochodzenia gruźliczego. Dookoła brud, hałas, rozkopane jezdnie, purpurowowyblakłe chodniki i wszechogarniający słodkawy zapach ostrych potraw. Stara, dobra Azja. Jest lepko i duszno, na pewno powyżej 30°C. Czas się zbliżyć się do jednego z najświętszych miejsc Azji Południowo-Wschodniej. Shwe Dagon Paya to birmańska Jasna Góra, najważniejsze miejsce dla buddystów w Myanmar, esencja Birmy. Według legend odbija światło niebios od 2500 lat. Jak głosi podanie, dwaj bracia-kupcy dostali od Buddy osiem jego włosów, które jako relikwie miały trafić do Birmy. Z pomocą życzliwych duchów (tzw. natów) i ówczesnego króla Myanmar odnaleziono świętą górę, gdzie je złożono w wykutej skale. Temu niezwykłemu wydarzeniu towarzyszył podobno niepokój ludzi i duchów, podczas gdy promienie wysyłane z relikwii penetrowały zarówno niebo, jak i piekło, ślepi odzyskiwali wzrok, głusi zaczęli słyszeć, niemi przemówili, a ziemia się zatrzęsła. Góra Meru zadrżała, zalśniła, a potem ulewny grad drogocennych kamieni pokrył całą kulę ziemską do wysokości kolan. Wszystkie drzewa Himalajów nagle zakwitły i wydały owoce. Betel - środek pobudzający używany w Indochinach, robiony z nasion palmy arekowej, tytoniu i wapna, zawiniętych w liście pieprzu betelowego. (Przyp. Autora) Warsztaty tkackie w mieście Jangon. Relikwie przykryto złotą płytą, na której wybudowano stupę z kilku warstw drogocennych metali i marmuru. Z daleka przypomina umieszczony na dziedzińcu olbrzymi dzwon. W jego szczytowej partii nabita diamentami rękojeść przebija niebo stożkiem zakończonym chorągwią. Na zewnątrz stupa lśni tysiącami złotych płytek. Kipling nazwał Shwe Dagon „złotym misterium; pięknym, migotliwym cudem". Zapewne jest parę takich miejsc na Ziemi, których nie sposób opisać słowami. Będąc tutaj trudno jednak wyobrazić sobie kosmos o większej magii. Czuć w powietrzu pozaziemską energię odbitą od szczerozłotej, stumetrowej stupy. Ze złotą oprawą sąsiaduje kredowa biel murów. Dookoła stupy chodzi się po szerokich tarasach - od kwadratowych przez 3 Stupa - sakralna budowla buddyjska w kształcie pełnego w środku dzwonu, która może tworzyć ołtarz wewnątrz świątyni lub stać osobno. Lśnienie Shwe Dagon I 231 oktagonalne po okrągłe - zawsze w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara i zawsze boso. W południe marmurowa posadzka daje stopom nieźle popalić. Od strony zewnętrznej na tarasach spacerowych stoją następne stupy: cztery większe symbolizują kierunki świata, cztery średnie zaznaczają rogi kwadratu platformy, jest też sześćdziesiąt mniejszych stup. Towarzyszą im biblioteki, boczne ołtarze z ośmiometrowymi posągami Buddy, świątynie, dzwonnice i tazaungs - pawilony, np. tkackie. Rozedrgane powietrze rozrzedza projekcję. To wszystko, wraz z kolorowym tłumem, zdaje się płynąć, być w nieustannym ruchu, a opromienione złotym sacrum odbitym od stupy sprawia wrażenie większego, zacniejsze-go i lepszego niż doczesny żywot tu i teraz. I chyba naprawdę jest! Błogi spokój i jednocześnie zaraźliwa ekscytacja. Miejsce po stokroć bardziej do przeżywania niż oglądania. Godzinami można spacerować, kilkakrotnie okrążając stupę, i za każdym razem odkrywać nowe szczegóły i tajemnice. Tu nie ma początku ani końca. Jest tylko teraźniejszość i chwila obecna. Tryby wyobraźni otrzymały kolejną porcję oleju... Ze wszystkich ścieżek najlepsza jest Ośmioaspektowa Ścieżka; ze wszystkich prawd najlepsze są Cztery Szlachetne Prawdy; ze wszystkich rzeczy najlepsza jest wolność od żądz; ze wszystkich ludzi najlepszy jest Ten Który Dostrzega (Budda). Shwe Dagon to Mekka birmańskich buddystów, którzy powinni tu trafić przynajmniej raz w życiu. Snującemu się tłumowi towarzyszy gwar, nie jest to jednak jarmark ani festyn. Bardziej przypomina odpust. .. Brak liturgicznej sztywności, ceremonialny luz, nieliczni na boku palą papierosy. Budzi to wewnętrzny sprzeciw innowiercy. Obserwuję bacznie - i nie znajduję w tym nic z profanum. Nie ma tu złych emocji, istnieje tu wyłącznie pozytywna energia. Twarze zdają się nie nosić bólu. Gdy ktoś mówi lub działa z nieczystym umysłem, cierpienie podąża w siad za taką osobą niczym kola wozu za kopytami wolu. Gdy ktoś mówi lub działa z czystym umysłem, szczęście podąża za taką osobą niczym nie opuszczający jej własny cień. Pielgrzymi często nas zaczepiają. Zycie duchowe jest szlachetną przyjaźnią, którą trzeba się podzielić - miał powiedzieć Budda. Chcą chwilę porozmawiać, obejrzeć z bliska kawałek niedostępnego im świata, Shwe Dagon — według Kiplinga „złote misterium; piękny migotliwy cud". łl'ff'** Lśnienie Shwe Dagon wymienić się adresami. Pytają skąd jesteśmy i czy podoba nam się Myan-mar. Polskę najczęściej kojarzą z piłką nożną. Hmm, mają dobrą pamięć! Są mili, ciepli, niesłychanie uprzejmi, nienachalni i taktowni. Skromnie, ale czysto i gustownie ubrani. Godność noszą wyżej biedy. Mam wrażenie, że są „zbyt uprzejmi", aby skutecznie bronić się przed gwałtem socjalistycznego reżimu. Są to jednak tylko pozory. Birmańczycy od lat prowadzą ukrytą i jawną walkę z panującą władzą. Ich najjaśniejszą nadzieją i przewodnikiem po świecie upokorzeń pozostaje charyzmatyczna Aung San Suu Kyi, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1991 roku. Ludzie dobrzy jaśnieją z daleka niczym szczyty Himalajów. A ludzie źli są niewidoczni niczym strzały wystrzelone z luku nocą. Mężczyźni opasują biodra i nogi w charakterystyczne męskie spódnice zwane longyi, bardzo wygodne w gorącym klimacie. Kobiety stroją swe drobne, zgrabne, smukłe ciała w obcisłe longyi, zrobione z haftowanej chińskiej satyny w kwieciste wzory oraz muślinowe ingyi. Czarne włosy często zdobią kwiatami jaśminu. Oj, niejedna warta grzechu... Zapytałem piękność jak ma na imię. - Nie mam imienia ani nazwiska w europejskim rozumieniu. Mam nazwę - i tu pada z jej ust zdobionych czarującym uśmiechem, coś niezwykle zawile długiego, oczywiście po birmańsku. Proszę, aby przetłumaczyła na angielski, o ile to możliwe. - Nazywam się Nowy Rok Poniedziałek, ponieważ urodziłam się pierwszego stycznia w poniedziałek, w skrócie Nit Tit. Muszę tu jeszcze wrócić! I wracam dzień później. Jest czwarta rano - obrządek Święta Pełni Księżyca. Przedświt. Stupę oświetla srebrnyjegomość oraz nieliczne latarnie. Majestatyczny głos gongów i dzwonów dobiegający ze wszystkich kaplic wprawia w trans. Tłumy wiernych, setki mnichów szczelnie wypełniają tarasy spacerowe wokół stupy, -wszyscy w milczącym ruchu. Idąc po tej ścieżce położysz kres cierpieniu. Odkrywszy jak wyciągnąć cierń żądzy, objaśniam ścieżkę. Część mnichów w bocznych „kapliczkach" bezgranicznie i niemal bezgłośnie oddaje się mantrowaniu. Klęcząc na matach i opierając cały poprzednie strony: Wierni przy bocznym ołtarzu. zdjęcie obok: Wierni składają wotywne płatki złota. 236 I Marek Tomalik ciężar na stopach wydają się nieobecni. Statyczna ekstaza. Nikt nie sprawdza biletów wstępu, bo nie ma żadnych białych turystów. Ginę w szkarłatnym tłumie. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, nie zaczepia. Może to jeszcze sen? Wrażenie potęgują tysiące zapalonych świec. Pierwsze ukośne promienie wschodzącego słońca miękko muskają pomarańczo-wo-złotą stupę. Brzask. Następne rozświetlają Shwe Dagon deszczem jasnozłotych smug. Te z kolei odbite od stupy paraliżują zmysły. Oślepiający blask. Jest jak w niebie! Nie okiełznałem podniecenia. Nie poskromiłem zachwytu. A może szczęścia, piękna, nieba trzeba szukać gdzie indziej, gdzieś daleko poza Shwe Dagon? Gdzieś blisko samego siebie? I posłuchać Buddy, który rzecze: Inspirujące są te lasy, w których zwykli ludzie nie znajdują niczego przyjemnego. Tam będą doznawać radości ci, którzy są uwolnieni od namiętności, gdyż nie poszukują już oni przyjemności zmysłowych. Modlitwa twarzą do złotej stupy. Plaża Białego Nieba. Białe niebo Whitsunday Wschodnie wybrzeże Australii. Apollo, słynny jacht w klasie maxi, który z zapasem wygrywał regaty Sydney-Hobart, w porcie prezentuje się imponująco. Wkładamy plecaki do środka i zajmujemy miejsca na deku. Odpływamy. Po wyjściu z portu załoga stawia grota i po dwudziestu minutach docieramy do pierwszej, najbliższej lądu, Long Island. Archipelag Whitsunday to podzwrotnikowa kraina 74 pagórów wyzierających z wody ku słońcu i pokrytych wilgotnym lasem. Były one niegdyś częścią niewysokich gór głównego lądu. Po ustąpieniu lodów ostatniej epoki lodowcowej i podniesieniu poziomu morza utworzyły wyspy. Niektóre z nich są tak małe, że niemożliwe byłoby ustawienie tam namiotu. Z wyjątkiem kilku „zaturyszczonych" - wszystkie pozostałe są bezludne. Prowokują i zapraszają. Ale jednocześnie wydają się groźne, tajemniczo domknięte bujną, soczystą roślinnością spadającą ze' skały niemal wprost do wody. Nawet kapitan Cook - słynny odkrywca z XIX wieku - uległ oczarowaniu wyspami do tego stopnia, że pomieszał daty. Nazwał je Whitsunday (Wyspy Zielonoświątkowe) , choć jego statek minął archipelag w poniedziałek. Wszystko to za sprawą linii zmiany daty, którą James Cook przekroczył, lecz jej nie uwzględnił. W Australii można odkryć tysiące pięknych, urokliwych miejsc, subtelnie utkanych w ciągu milionów lat przez matkę naturę, nie zniszczonych jeszcze przez człowieka. Podróżując po tym kontynencie często zwracałem uwagę na romantyczne nazwyjego uroczysk: Zatoka Lampki Wina, Szampańskie Baseny, wyspa Sennego Marzenia. 1 Zielone Świątki - wiosenne ruchome święto kościelne przypadające zawsze w niedzielę, co znajduje odbicie w angielskiej nazwie Whit - Zielone Świątki, Sunday - niedziela. 'ЧИНИ Ш 240 I Marek Tomalik Kilkadziesiąt mil dalej docieramy na południowy cypel największej w archipelagu, bezludnej wyspy Whitsunday i cumujemy w pobliżu Whiteheaven Beach. Adekwatna do swojej nazwy - plaża Białego Nieba -jest imponująca, wygląda jak wstążka jęzora lodowca. Równa i szeroka, miejscami osiąga szerokość ponad 50 metrów. Moje „Niebo" jest w kolorze śnieżnobiałego piasku, zalewanego rytmicznie falami turkusowego przyboju. Krajobraz o niezwykłej sile, endemiczna flora i fauna, która dzięki brakowi ingerencji człowieka zachowała swój pierwotny wyraz i organiczne piękno. Skarby nieprzebrane, dziwy niepojęte... Mozaika lasów tropikalnych, piaszczystych wydm, rafy koralowej, mangrowych zalewisk, bajecznie śnieżnych klifów i krystalicznej toni w przyjaznych odcieniach - od nieśmiałego turkusu po głęboki szmaragd. Słońce w pełnym blasku i ani jednej chmurki. Skojarzenia z początkiem wszechrzeczy pozostają nieodzownym elementem podróży i przesterowanej złotymi promieniami wyobraźni. Zejście na ląd. Piach skrzący się diamentami. Kroki. Delikatne muśnięcia. Satynowa woda. Dziewicze odciski stóp. Oślepiający blask. Jest bezpiecznie. Porażająca doskonałość. Miejsce do biwakowania w gęstym wilgotnym lesie wśród niewysokich palm. Jesteśmy sami. Stawiamy namioty i rozpoczynamy życie Robinsonów. Z Apolla zabieramy dwudziestopięciolitrowy kanister z zapasem wody na kilka dni. Odpływający jacht zabiera ze sobą wszystko, co jest związane z cywilizacją białego człowieka. Za pół godziny Pacyfik, odwieczny strażnik, coraz bliższymi nam falami zamyka plażę Białego Nieba. Słońce powoli odchodzi spać. Jeszcze chwilę i już po wszystkim. Bezmiar oceanu. Zanim jutro wstaniemy, piachostrada będzie znów czynna. I pomyśleć, że tak codziennie, oceany czasu... Noce, zwłaszcza te pierwsze, niosą ze sobą mnóstwo atrakcji. Wakacje z duchami. Wieczorny spektakl ekowizji zaczyna się od występów ciekawskich, nielękliwych szczurów i pałanek podchodzących bardzo blisko do ogniska i robiących dużo hałasu. Drepcząc po suchych liściach pytają skąd jesteśmy i kto nam dał klucze. Gdy tylko gaśnie ogień Pałanki - małe torbacze o długim, chwytnym ogonie żyjące na drzewach w Australii, na Nowej Gwinei, Tasmanii i Celebesie. Białe niebo Whitsunday I 241 i układamy się wygodnie do snu, głodnieją myszy - akrobatki. Tu idzie o nasze przeżycie, nie możemy być zbyt hojni dla całego lasu. Prowiant trzymamy w workach po śpiworach zwisających z gałęzi dwa metry nad ziemią. Myszy sąjednak sprytniejsze i bez problemu docierają do spichlerza. Patent nie zdaje egzaminu. Wiążę więc inny sznurek do worka i z końcówką wracam do namiotu. No, to teraz z wami zatańczę! Po chwili słyszę znajomy chrobot, gwałtownie ciągnę za sznurek i podświetlam scenę latarką. Akrobatki zaskoczone podstępem spadają. Nawet nie zdążyły otworzyć spadochronów. To jednak do nich należy wygrana tej nocy. Przecież nie będę szarpał sznurkiem do rana... Zajmę się tym jutro. - Good night, mice! Spryciary wygryzają dziurę i wyprowadzają jedną czwartą naszych zapasów; Dopiero zawieszenie liny między drzewami, umocowanie w jej środku worków i zabezpieczenie sznurka ciernistymi zaporami oraz śliskimi puszkami po napojach skutecznie odpiera ataki w czasie kolejnych nocy. Pobudka o wschodzie słońca. Poranna kąpiel na golasa w oceanie erotycznie nakręca apetyt. Śniadaniu towarzyszy kolorowe ptactwo i dwie ponadmetrowe iguany. Nie tylko chcą się przywitać, wygrzać w słońcu dokładnie tam, gdzie siedzimy. Momentami łażą za nami krok w krok czekając na to, co skapnie ze stołu. I nie gardzą przytulnością wnętrza namiotu. Gdy słońce wznosi się trochę wyżej, ruszamy na zwiady, sześć kilometrów na drugi koniec plaży. Tam dzień wcześniej wypatrzyliśmy urokliwą zatokę. Mija czas, woda z niebieskiej zmienia barwę na turkusową, a my, aby złapać punkt odniesienia, wspinamy się na wydmę. Osiągnęliśmy zamierzony cel. Widok na zatokę z lotu ptaka to filmowy zawrót głowy. Wśród posplatanych drzew namorzynowych schodzimy do niej korytem zalewowym morza. Poprzez zieleń wody widać dokładnie zmarszczki piasku pokrywającego dno. Jesteśmy bardzo zaskoczeni, że miejsce, które uważaliśmy za koniec plaży, wcale nim nie jest. Więcej Nieba, więcej Nieba... Tuż obok... Adam i Ewa, i niepłochliwe delfiny. Wszyscyjak ich Pan Bóg stworzył. Rajskie igraszki. Są bezpieczni, tu rekin nie spłoszy ich szczęścia. Trudno nie kochać turkusowego życia, nie odwzajemniać uścisku słońca... Teraz próba wtargnięcia do wnętrza raju, który broni się gęstym wilgotnym lasem. W zasadzie nie ma tu ścieżek biegnących w głąb wyspy. Najłatwiej przedrzeć się korytem wyschniętego o tej porze roku 3 Good night, mice] (ang.) - Dobranoc, myszy! тшттшмттШІ 2ĄĄ I Marek Tomalik strumienia. Czas staje w miejscu. Podejście staje się coraz bardziej strome, roślinność coraz bardziej gęsta. Im dalej, tym ciemniej. Dochodzę do miejsca gdzie posplatane konary i liany uniemożliwiają poruszanie się bez maczety. A takowej nie posiadam. Nie wdrapię się zatem na górujący nad wyspą najwyższy punkt, 438 m n.p.m. - Whitsunday Peak. Po powrocie do miejsca biwakowania udajemy się spacer po rafie, odsłaniającej swe wdzięki w czasie odpływu. Jest uboższa w gatunki i formy korali niż bardziej odległa od wyspy rafa zewnętrzna, która nie doświadcza okresowych wynurzeń i związanego z tym niszczenia. Zaopatrzony w twarde podeszwy stąpam po ostrych krawędziach koralowych budowli, które częściowo wynurzone wydają się być martwe. Ale to tylko iluzja. Wkrótce odkrywam tajemnicę ich bytowania. Niektóre z nich tworzą mikroatole, kolonie o płaskich, okrągłych i sercowatych kształtach, które nawet podczas dużych odpływów gromadzą stałą, wystarczającą do życia ilość wody. Mikroatolami nazwane zostały przez swoje zewnętrzne podobieństwo do atoli rafowych opasujących wyspy. Inne korale, zwane miękkimi, zawierają terpeny , substancje chemiczne chroniące przed agresorami. W czasie odpływu wciągają swoje polipy i wydzielają śluz, który chroni je przed wysychaniem. Jeszcze inne korale o budowie podobnej do półkul mózgowych czy plastra miodu są częściowo lub całkowicie zanurzone. Wśród morskich traw odkrywam metrowych rozmiarów nieruchomą płaszczkę, która została uwięziona w bajorku po odpływie. Ostrożnie podchodzę, żeby obejrzeć ją z bliska. Ma spłaszczone ciało i długi ogon zaopatrzony w jadowity kolec, którym może zadawać głębokie rany szarpane. Wolę jej nie prowokować... Tak więc pozornie martwa przybrzeżna rafa jedynie śpi, oczekując na najbliższy przypływ, który wraz z wodą przyniesie pokarm. Wystarczy zanurkować, by ocenić zmiany, jakie dokonały się na koralowej łące po przypływie. I rzeczywiście - teraz woda nadaje blasku szarym szkieletom wapiennych korali, które wysuwają swoje kolorowe polipyjak ślimak czuł-ki. Rafa staje się bajecznie kolorowa. Tysiące ryb o zwariowanych kształtach i odblaskowych kolorach przemyka i szuka schronienia pomiędzy koralowymi fortecami. W wapiennych szczelinach odpoczywają jeżowce, czają się większe ryby, a także ponoć niegroźne, półtorametrowe rekiny rafowe, 4 Terpeny — naturalne związki organiczne, najczęściej w postaci bezbarwnego oleju o intensywnym zapachu. Występują m.in. w terpentynie i olejkach eterycznych. „t/t,». - t' ,.l,'»tł - Ul łpf poprzednie strony: Zachód słońca na bezludnej wyspie Whitsunday. zdjęcie powyżej: Fragment rafy koralowej. o ubarwieniu podobnym do otoczenia lub dna. Spotykam się z nimi oko w oko - mimo że są niegroźne, potrafią przestraszyć. Korale oszałamiają paletą barw i odcieni - od piaskowych poprzez żółte, czerwone, aż do niebieskich. Wjednym miejscu wyglądają jak korony drzew wyrastających z piasku, w innym jak kolorowe wzniesienia lub atomowe grzyby. Reality show! Przy odrobinie szczęścia można podglądać igraszki delfinów, waleni, a nawet żółwi... Podobnie jak to się dzieje w lasach, panuje tu ścisła strefowość: od piaszczystej plaży, płytkiego rowu, poprzez równinę rafową po strome zbocza rafy zewnętrznej opadające do głębin oceanicznych. I w każdej strefie żyją przynależne do niej organizmy. Prócz całej gamy korali są tu ogórki morskie (czarne kiełbasy o trybie życia podobnym do dżdżownic), żółwie i inne stwory. Kolacja w płomieniach ognistych barw zachodzącego słońca. Kilkadziesiąt odcieni i trzy wyraźne fazy pożegnania: cytrusowa, szkarłatna i ziemista. Mija czas i księżyc w pełni srebrną smugą odbija rytmy tafli. Wielkie ryby drżą w oceanie. Korale zasypiają. Gościnność wyspy Whitsunday ma ostre kontury i pełne mocy, osobliwe kolory; człowiekjest tu ciągle gościem, nie panem. Piekielne Indie N, gdy wcześniej z własnej woli nie wybrałem się do Indii. Intuicyjnie, podskórnie i ogólnieustrojowo czułem, że to kraj nie dla mnie. To dziwne i mocne przeświadczenie mnie nie opuszczało, co jest tym bardziej zaskakujące, że po Australii, to właśnie w Azji jestem najbardziej zakochany. Szczególnie w Azji Południowo-Wschodniej, gdzie czuję się jak w domu. Często powracam do wspaniałych chwil spędzonych w Singapurze, Malezji, Tajlandii i najbardziej podróżniczej nirwanie -w Birmie (Myanmar). Indie pozostaną dla mnie symbolem „egzotyki inaczej". Jak się znalazłem w Indiach? Wszystko za sprawą ery niewiarygodnych promocji biletów lotniczych. Od dawna prowadzę nasłuch przestrzeni powietrznej przez zaprzyjaźnionych agentów ds. awiacji cywilnej. Informują mnie o nowych połączeniach, zatkanych kanałach powietrznych, a przede wszystkim o gwałtownych, choć chwilowych spadkach cen, zwanych u nas promocjami (na Słowacji: Akcia!). Wiosną o poranku otrzymałem depeszę: Za 350$ tam i z powrotem na Filipiny. Stop. Wskazany pospiech. Stop. Trzymając w zębach równowartość z złotówkach, po kwadransie byłem już u Henia, orbitującego w systemie Amadeusz. -Jest kilkanaście destynacji w tej samej cenie - wyjawił. - No to lecimy jak najdalej od domu! - odparłem podekscytowany. - Najdalej mam Filipiny. A po chwili milczenia przerywanej stukaniem w klawiaturę bezlitosny werdykt: ZGODNIE Z RUCHEM WSKAZÓWEK ZEGARA: New Delhi, Pahargandż. Pajęczyny drutów pod napięciem. Dom rikszarza. Piekielne Indie - Do Manili brak miejsc w okresie objętym promocją!... Tajlandia też jest poza zasięgiem. Wychodzi na to, że szacowny przewoźnik europejski zakpił sobie z globtroterów i dla podgrzania temperatury wystawił w promocji do gry puste pola. - Mam w tej samej cenie New Delhi, ale wiem, że tam się raczej nie wybierasz - uśmiechnął się szelmowsko. Nachyliłem się, żeby sprawdzić czy mówi prawdę. Kilka liczb i cyferek na ekranie komputera potwierdzało jego słowa. - Właściwie nie i właściwie tak... Za taką cenę nawet do niechcianych Indii warto! Przytrzymaj mi proszę cztery miejsca, tu jest zaliczka, możesz? - Do jutra nie ma sprawy ale pamiętaj, to promocja. Jutro kupujesz bilety bez prawa zwrotu albo rezygnujesz - takie są reguły promocji. Dobrzeje znałem, ale jednocześnie byłem świadom tego, że z Warszawy za 350 dolarów najdalej można dolecieć do Paryża, a i to po spełnieniu kilku warunków. Maj w Indiach to ze względu na temperaturę okres raczej upiorny, przedmonsunowy. I to mnie w zasadzie utwierdziło w decyzji - przecież zawsze najlepiej jest iść pod prąd, stąd wynika lepsza motywacja i większa satysfakcja. Do projektu przekonałem Kasię i dwóch kumpli, z których jeden był pełnym poczucia humoru kulturystą, a drugi pragnął zostać prawdziwym mężczyzną. Dla obu miała to być pierwsza wyprawa w objęcia nieobliczalnej egzotyki. Samolot wylądował w nocy, ale zanim usiadł, pół godziny kręcił się nad miastem w oczekiwaniu na zezwolenie. Pamiętam dobrze rozmyty blask ulicznych żarówek dusznej północy, żadnych wyraźnych kształtów. Trudno było z powietrza wywróżyć, że ten kraj przyciąga,-prowokuje, że już z wysokości zaprasza i wciąga do przygody. Zdawał się raczej ostrzegać o swojej nieprzyjaznej odmienności. Projekcję moich uprzedzeń przerwał komunikat stewarda: - Witamy w New Delhi, jest 23.30, temperatura na zewnątrz wynosi +32°C. 1 ZGODNIE Z RUCHEM WSKAZÓWEK ZEGARA: New Delhi — fabryka autobusów. Waranasi, Nowa Świątynia. Okolice Agry —placki krowiego łajna służące jako opal. 250 I Marek Tomalik Po krótkiej odprawie dopadła nas sfora taksówkarzy. Wiedziałem, że nie należy korzystać z ich usług. Wydostaliśmy się poza port lotniczy. Tu miało być okienko z rządowymi taksówkami. I rzeczywiście było. Sposób załatwiania transportu wzbudzał zaufanie, przynajmniej na pierwszy oka rzut. Powiedziałem wyraźnie i dwukrotnie powtórzyłem: - Poproszę na Pahargandż, ulica Main Bazar. Czyli do newdelhijskiej Mekki globtroterów. Zapłaciłem z góry kwotę wynikającą z obowiązującej taryfy i otrzymałem kwit z numerem taksówki. Podobny system działa sprawnie przy lotnisku w mieście Meksyku i choć jego mieszkańcy do świętoszków nie należą, nikt mnie tam nie orżnął. Wpakowaliśmy sakwojaże do ambasadora i grzecznie upewniliśmy się, czy kierowca poradzi sobie z zadaniem. Przekonująco odparł, że tak. Trudno zresztą sądzić, że nawet dla początkujących kierowców w New Delhi, Pahargandż mógłby być egzotyką. Pierwszy kontakt z miastem nie wypadł imponująco, ale też nie zatrwożył. Lepki zaduch nocy wymieszany ze swojskim smrodkiem ulicy, spalinami z kratki nawiewowej auta, piskiem wytartych klocków hamulcowych i bujaniem na ruchomym siedzeniu, z którego na każdym zakręcie zjeżdżałem do parteru. Wszystko w normie egzotycznego dziadostwa, w spodziewanych proporcjach. Jak tylko poradziłem sobie z utrzymaniem równowagi, zabrałem się do obserwacji przez szybę niechcianego wcześniej świata. Mijaliśmy sterty gruzu usypane ni z tego, ni z owego na ulicy, która wcześniej zapowiadała się całkiem nieźle. Tuż obok na chodnikach spali ukołysani hałasem rozpędzonych aut Hindusi. Niewiarygodne. Ze słupów sieci elektrycznej zwisały pajęczyny drutów, kompletny chaos we wszystkich możliwych kierunkach, płytkie przeświadczenie, że jest ich tam zbyt wiele, zdziwienie że te oumarłe nie pospadały z końcem jesieni. Im bardziej wjeżdżałem w miasto, tym bardziej czułem jego obezwładniający dyskomfort. Miałem nieodparte wrażenie, że kręcimy się w kółko. Po dobrej godzinie kluczenia po obcych zakamarkach, kierowca zdecydował się przemówić: - Nie mogę odnaleźć waszego hotelu - oznajmił. - Nie wiem, gdzie ta ulica, gdzie jest ten dom...? - „... I gdzie ta dziewczyna, co kocham ją..." - dokończyłem pieśń za niego. A kierowca brnął dalej. Piekielne Indie I 251 - Tu niedaleko jest Biuro Informacji Turystycznej, na pewno nam pomogą. I rzeczywiście było. I to o dziwo czynne, o 1.30 w nocy! Jakby specjalnie na nas czekali... -W czym mogę pomóc? -zapytał gość z biura z dławioną uprzejmością. - Mamy rezerwację w hotelu XXX, tam czekają na nas przyjaciele z Polski. Rezerwację robiła znajoma przebywająca w New Delhi w interesach. Niestety numer telefonu gdzieś przepadł. Pracownik Biura chwycił książkę telefoniczną i kartkował strony. - Nie ma takiego hotelu, to pomyłka. Zaraz, jeszcze zadzwonię do Centrum Informacji. I wykręcił przy nas numer, ustawiając przy tym telefon w pozycji głośno mówiącej, tak żebyśmy słyszeli całą rozmowę. Rozmawiał po angielsku, a glos w słuchawce oczywiście potwierdził jego przypuszczenia. - Nie ma takiego hotelu, z całą pewnością. Prawie natychmiast po zakończeniu rozmowy przez telefon zorientowałem się, że Hindus rozmawiał najprawdopodobniej z kimś z sąsiedniego pokoju. Wszystko zostało sfingowane, nie wyłączając naszego przyjazdu w to miejsce. Byliśmy zmęczeni, a komary kąsały bezlitośnie. Kolejny krok naszego wybawcy był łatwy do przewidzenia, a my - nie mając pomysłu na to co robić dalej - daliśmy się złapać w ich sieć. Zaproponował nam super hotel nieopodal. Pomimo zbicia na miejscu ceny wyjściowej za nocleg o 50%, zapłaciliśmy frycowe. Hotel z pewnością był wart naszych pieniędzy, tyle że ja przywykłem do bardziej spartańskiego standardu i czułem się tu nieswojo. Reszta naszej załogi miała mniej wątpliwości, -więc położyliśmy się spać. Pierwsze promienie ostrego słońca uświadomiły nam, że dzień nie będzie należał do łatwych. Stojąc w oknie nie mogłem oderwać wzroku od niższego dachu budynku naprzeciw. Było tam wszystko, wszelkiej maści opony, zardzewiała rama z łóżka w stylu rokoko, kłębowisko kabli z epoki późnowiktoriańskiej, pól maski samochodu bezimiennej marki, pęknięty sedes i kilkadziesiąt drobiazgów. W dole uwijali się poranni sprzedawcy. A ponad tym wszystkim królował nasz luksusowy apartament. Kasia chciała jechać do Agry, reszta się zgadzała, -więc nie śmiałem oponować. 252 I Marek Tomalik Wynajęliśmy samochód z kierowcą. Ambasador to chluba indyjskiego przemysłu motoryzacyjnego, według naszych standardów -skrzyżowanie syrenki z modelem wartburga z lat 70. Z klimatyzacją w postaci otwartych okien. Kierowcą był wysoki i przystojny Sikh, obdarzony niezwykłym wprost spokojem i opanowaniem. Okazał się jedynym człowiekiem, którego tak naprawdę polubiłem w Indiach. Ambasadora prowadził z niezwykłą gracją, omijając wszystkie zaskakujące nas przeszkody i odpowiadając na wszystkie pytania. -Jedziemy dwupasmówką, więc dlaczego naszym pasem, wprost na nas, wali z impetem ta ciężarówka?! - Nie wiem... - odpowiadał szczerze, choć ja twierdziłem, że coś przed nami ukrywa. W południe zdychaliśmy w 50-stopniowym upale. Podobno od 20 lat nie było tu tak gorąco. Nawet wspomniana klimatyzacja nie pomogła -wewnątrz samochodu temperatura była bliska wrzenia. Kiedy w zupełnych ciemnościach dojeżdżaliśmy do Agry zaproponowałem: - Może by tak włączyć światła mijania? - Może... - odparł z największym spokojem, ale świateł nie włączył. Ten człowiek •widział w ciemnościach, przyświecał sobie oczami albo jak nietoperz wysyłał ultradźwięki, które precyzyjnie odbijały się od rikszarzy wpadających co rusz pod koła ambasadora i równie nieoświetlonych rowerzystów - i wracały do dalmierza naszego kierowcy. Zasadniczo było ciemno - nawet centrum miasta było nieoświetlone. Zespół doznań dnia dzisiejszego wywołał u mnie syndrom dnia wczorajszego. Głowa nadawała się już do odkręcenia, a przecież czekał mnie' jeszcze jeden hit wieczoru - kolacja. Restauracja na ostatnim piętrze hotelu z widokiem na nieoświetlony Tadż Mahal. Po półgodzinnym oczekiwaniu na kelnera złożyliśmy zamówienie i kolejne pół godziny czekaliśmy. I wtedy poczułem, że coś ze mnąjest nie tak. Oj, bardzo nie tak. Wszystko dookoła zaczęło powoli, jednostajnie wirować. Spod stóp wydobywał się cichy stalowy pomruk, jakby diabli piętro niżej szykowali dla mnie łoże madejowe. Resztki mojej uwagi zajął fakt, że kręciłem się jednostajnie, z tą samą prędkością, co w przypadku złowieszczej iluzji nie jest chyba aż tak Waranasi, Święty Ganges. Gbat Ahilyabai i inne ghaty. 25Ą I Marek Tomalik oczywiste. Złapałem punkt odniesienia położony pomiędzy stołem a oknem. Tak, z pewnością znajdowałem się w ruchu. Nie chciałem niepokoić towarzyszy podróży swoim kiepskim stanem, ale byłem ciekawy czy czują się podobnie. - Czy wy też... ? Oni też! Pomimo faktu, że tego wieczoru byli w znacznie lepszej formie niż ja, nie zauważyli, że restauracjajest ruchoma i wykonuje obroty wokół swojej osi. Stałymi elementami krajobrazu są jedynie okna, reszta wiruje. Tylko po co? Rano, kiedy z okien widać słynny zabytek - to może (?) mieć sens, ale teraz? Pewnie szef kuchni zapomniał wyłączyć karuzelę albo lubią zatańczyć o północy... Jedzenie nie było zatrute, co się czasem zdarza, zwłaszcza w Agrze i Varanasi. Właściciele niektórych zakładów gastronomicznych mają joint-venture z prywatnymi klinikami, które wyciągają gruby szmalec od towarzystw ubezpieczeniowych podtrutych turystów. Interes kwitnie i zatacza coraz -większe kręgi. Obcowanie z estetycznym Tadż Mahal pozwala przez dłuższą chwilę czuć dotyk piękna - tzw. touch Taj (wymawiaj: tacztadż). Po wyjściu za bramę cudu świata jest już normalnie - kurz, smród, sklepiki z pamiątkami i naganiacze. Część z nich jest polecana przez przewodnik Lonely Planet, wyrocznię w kwestii podróżowania na własną rękę. I z chlubą wieszczą to wysypującym się z objęć Mauzoleum: - Recommended by Lonely Planet! Recommended by Lonely Planet! I tylko jedna z kafeterii nieopodal miała odmienny szyld - Not recommended by Lonely Planet. Poczucie humoru właściciela wzbudziło naszą sympatię i właśnie tam skierowaliśmy kroki. I na szczęście nie była to kawiarenka obrotowa... Uprzejmy Sikh postanowił, że podwiezie nas na stację za Agrą. To bardzo miłe z jego strony, tym bardziej, że nie chciał żadnej gratyfikacji. Zaraz za miastem wjechaliśmy do krainy metalowych smoków. Były nimi dinozaury mechaniczne z epoki kolorowej. Z początku myślałem, że to ciąg dalszy projekcji syndromu dnia poprzedniego. Jednak na twarzach moich towarzyszy malowała się podobna radość zdziwienia. Jak przystało na smoki - miały mocno wydłużone pyski i nitowaną skórę. Mad Max miał tu z pewnością swoich protoplastów. Załoga każdego tęczowego szerszenia składała się z kilkunastu doborowych krzykaczy. Piekielne Indie I 255 Ich nawoływania i kanonada zgrzytów całej tej poruszającej się stali przypominały najlepsze lata naszej husarii. Nie mam pojęcia, skąd i dokąd jechały. I nawet nie śmiem przypuszczać komu i do czego służyły. Jedno było pewne - zaprojektował je miejscowy Michał Anioł na niezłym koksie. Ledwo minęliśmy tę futurystyczno-antyczną kolumnadę pancerną, wpadliśmy w burzę pyłową. W ciągu jednej minuty zrobiło się ciemno, a porywiste podmuchy wiatru unosiły kawałki desek, kartonów, wszystko, co było lżejsze od naszych plecaków. I tumany kurzu. Nie dało się oddychać i nie było nic widać. Samochód czujnie odsunęliśmy od drogi i przeczekiwaliśmy w środku w nadziei, że ambasadora nie zmiecie. Po jakimś czasie ruszyliśmy. Kilka kilometrów dalej wydarzył się paskudny wypadek. Sikh tylko rzucił okiem i najspokojniej w świecie oznajmił: - Ruch będzie wstrzymany co najmniej przez kilka godzin. Mieliśmy w garści bilet na pociąg, który za godzinę ze stacji odległej o 40 km odchodził do Varanasi. - Czy mamy szansę przebić się bokiem? - zapytałem z nadzieją. - Mamy - odparł jak zwykle krótko i z namysłem poprawił turban. Wyzwanie, które podjął, niemal przekraczało jego możliwości. Przeciskaliśmy się przez wąskie podwórka chwiejących się domostw, brodziliśmy w rynnie kloacznej, wpadaliśmy na stada kur i kaczek, przejeżdżaliśmy z impetem przez pole, gdzie kobiety suszyły krowie łajno na opał. Obstawiałem, że ambasador, a my wraz nim, utoniemy w tym egzystencjalnym mule epoki. Urodziłem się i wychowałem na wsi i nieobcy jest mi gnój w czystej formie, ale czegoś bardziej apokaliptycznego wcześniej nie widziałem. Pożegnawszy i wynagrodziwszy Sikha, strzepnęliśmy kurz z okryć i wsiedliśmy do pociągu. Bilet o dziwo był ważny. Jednak po kilku godzinach monotonnych stuków okazało się, że od kolejnej stacji nasze miejscówki - na koje sypialne drugiej klasy - tracą ważność, choć sam bilet - nie. Ot, ciekawostka lokomocyjna. Jedno z najstarszych miast świata -Waranasi (Benares) tonie w miękkich barwach brzasku. Rytualna przejażdżka Gangesem ma wiele wspólnego z sacrum wielowiekowej tradycji. Z nurtem rzeki spławiamy do boga stateczki z papieru z zapalonym ogarkiem - to dusze naszych zmarłych. Mistycznych uniesień przedświtu wystarcza jednak tylko do pełnego wschodu słońca. To tutaj przy tzw. ghatach kremują ciała Piekielne Indie I 257 zmarłych - za 150 rupii elektrycznie, za 300 rupii płomieniem z wysuszonego iQ-0wiego nawozu (smród nie do wytrzymania) lub za 500 rupii na stosie drewna- Przerażająca wizja spalania. Nadpalone zwłoki biedniejszych zabiera święty Ganges. Razem z prochem-popiolem bogatszych. Kilkaset metrów poniżej trwają przepierki i rytualne kąpiele. Wgród nich także ablucje nuworyszy - białych innowierców z Europy i Arneryki. Hindusi wobec umierających ludzi są obojętni, z naszego punktu widzenia - bezwzględni. ,Po zaliczeniu łańcucha kolejnych wcieleń postać ludzka uzyskuje pełniejszą możliwość do oświecenia. I wydaje się bliższa wydobycia z koła narodzin i śmierci, czyli Nirwany. Czemuż więc jest ta]< grzebana? Ciężko to wszystko pojąć... Kolejny etaP podróży to przejazd i pobyt w Nepalu. Nie ma o czym pisać - było piekielnie dobrze. Nirwana uniesień estetycznych u stóp potężnych Himalajów i dotyk wieków średnich doliny Kathmandu. Piękny kraj i cudowni ludzie. Zanim tam jednak docieramy, dopada mnie... jesień średni°wiecza przewodu gastralnego - biegunka do utraty przytomności. P° spożyciu równie słynnego, jak i kiepskiego dhal odplynąłem w siną dal. Trzy dni leżałem bez sił i apetytu, a szybki powrót do zdrowia zawdzięczam opiece przyjaciół i skutecznym lekom. Drogę powrotną z Nepalu do Indii wypełniła kolejna seria trudnych do ргге\^сі2епіа zdarzeń. Tuż przy granicy Nepalczyk usilnie namawiał mnie do zaknPu „mydełka" haszyszu. Nie znałem cen, bo nigdy się tym nie pasjonowałem, ale w podzięce za mój „upór odmowy współpracy" nepalski dealer podarował mi niewielką grudkę. Podzieliłem ją na dwie części. Jedną nabiłem do lufki, a drugą schowałem do pasa biodrowego i szybko o niej zapomniałem. Pierwsza zapewniła nam stateczną błogość na kilka godzin jazdy rozklekotanym wybojami autobusem, w którym z trudem udało się upakować nogi. Siedzenia w tamtejszych autobusach są przystosowane dla mniej wyrośniętych osobników. Druga grudka o mały włos nie zafundowała nam wakacji w indyjskim więzieniu. Granica iiepalsko-indyjska wygląda jak chaotyczny stragan - kury, kaczki, krowy, bród, smród i kurz. I brak szlabanu, jakiejkolwiek kontroli, organizacji przepływu ludzi i towarów. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. New tielfoj tr&n$Port ryżu. Agra Fort. Warattasi Święty Ganges, tradycyjne ablucje. 258 I Marek Tomalik Gdybyśmy sami nie poprosili o stempel do paszportu, nikt by nas nawet nie zauważył. I choć bilet mieliśmy już dawno w kieszeni, zanim -wsiedliśmy do indyjskiego autobusu, kierowca kilkakrotnie próbował nas naciągnąć na dodatkową opłatę. Ot, typowe krojenie białego w Indiach. Zawsze i wszędzie! Gdziekolwiek pojawia się cień szansy na powodzenie, Hindus po prostu musi próbować. Autobus ruszył dobijając nas kakofonicznymi dźwiękami z głośnika rozkręconego na pełny regulator. Zatrzymał się po około trzydziestu kilometrach w szczerym polu na żądanie... celników. W eleganckich mundurach i z dobrze oprawioną grozą na twarzach przystąpili do pracy. Siedziałem na pierwszym siedzeniu przy drzwiach obok elegancko ubranego Tamila. I już byłem zastrzelony wzrokiem ponurego, kiedy ten w ostatniej chwili do lustracji wybrał mojego sąsiada. Rozmawiali językiem urzędowym, czyli po angielsku (tamilski i Hindi mają się do siebie jak polski i fiński). Celnik był bardzo nieuprzejmy i szperał po wszystkich zakamarkach neseseru z dokumentami Tamila. Kazał mu opróżnić wszystkie kieszenie i ściągnąć buty. Tamten, choć spokojnie wykonywał -wszystkie polecenia, czuł się wyraźnie upokorzony. W tym momencie przypomniałem sobie o grudce haszyszu wśród moich dokumentów i... zdrętwiałem. Podejrzany ruch mógł mnie zdradzić więc, aby trzymać fason włączyłem buddyjski spokój - fazę nr 3, czyli maksymalnego odprężenia. Stabilna pewność, że wszystko gra, odprowadziła wzrok celnika, który po przetrzepaniu Tamila miał ochotę jeszcze kogoś skubnąć. Wyszedł jednak bez słowa. Autobus ruszył, ja dobyłem zawiniętą w folię grudkę, otworzyłem okno i z ulgą wyrzuciłem zawiniątko na zewnątrz. Do Gorakhpur dojechaliśmy po ciemku zupełnie wyczerpani. Pomimo kłębiących się tłumów odnaleźliśmy operatora, który miał nam wcześniej kupić bilety na pociąg do New Delhi. Wspaniałomyślnie ugościł nas w pokoju na dwie godziny i skasował jak za dobę. I tak byliśmy szczęśliwi z możliwości skorzystania z prysznica i rozprostowania kości na łóżku. Łóżko mieściło tylko dwie osoby, więc odpoczywaliśmy na zmiany. Sławek i ja poszliśmy odebrać bilety na pociąg. - Nie ma powodów do pośpiechu - usłyszeliśmy odpowiedź. Okolice Manali, stuletni dom w górach. Trekking z McLeod Ganj na Triundu (2827 m n.p.m.). 260 I Marek Tomalik - Niemniej już teraz wolelibyśmy je mieć i zdrzemnąć się jeszcze godzinę przed odjazdem pociągu. - Pociąg już teraz jest opóźniony o trzy godziny... No i jest pewien maty problem - powiedział kolejny oszust. -Jaki?! - warknął Sławek, słusznie węsząc kolejną ścierne. - Ponieważ padł system komputerowy na stacji kolejowej, bilety trzeba wypisywać ręcznie - odrzekł Hindus. - Może być nawet wypisany nogą, byleby pasował na nasz pociąg -dorzuciłem, czując, że i mnie opuszcza buddyjski spokój. - Trzeba będzie dopłacić po 100 rupii za wypisanie tego biletu - wyjąkał wreszcie Hindus przewracając oczami. - A gdybyśmy nie mieli pieniędzy i musieli się dostać do New Delhi na samolot? - To bym Wam pożyczył, przecież jesteście moimi przyjaciółmi - odrzekł z jeszcze większym spokojem i cynizmem. - No to dawaj, ty... - Sławek nie wytrzymał i ruszył w jego kierunku. Z trudem udało mi się go powstrzymać. Przecież zabiłby go najmniejszym palcem u lewej ręki. Hindus ani drgnął. - W całych Indiach słyszymy tę samą pieśń oszustów, tylko lokalnie refreny się zmieniają - skonstatował Sławek. Obaj wiedzieliśmy, że skoro musimy pojechać tym pociągiem, naj-rozsądniej - choć niegodnie - będzie zapłacić haracz. Dworzec kolejowy w Gorakhpur ma szacowny budynek z przedniego marmuru i zachęcający wygląd. W środku i na peronach kłębią się nieprzebrane tłumy, zdobycie zaś jakiejkolwiek informacji staje się po prostu niemożliwe. Ze średniej wyciągniętej z różnych źródeł wynika, że pociąg ma już opóźnienie co najmniej cztery godziny i nie wiadomo kiedy i na jaki peron nadjedzie. Dołącza do nas Belgijka szukająca wsparcia i dobrego słowa. Wtapiamy wzrok w ponurą rzeczywistość i próbujemy zrozumieć co się dookoła nas dzieje... Koczujący na peronie pasażerowie poukładali kartonowe posłania tak gęsto, że trudno się przedrzeć. Jedni już śpią, inni dopiero układają się na spoczynek. Peronowi handlarze zachęcają do kupienia strawy podejrzanej wyglądem i zapachem, serwowanej „ekologicznie" na liściu. Zamiast pójść do toalety, ludzie bez krępacji zraszają tory i deponują kupony pionowo w dół rampy, w przestrzeni między peronami. Mężczyźni są bardziej uważający (kulturalni) i chodzą na siku -jakby to miało coś Piekielne Indie I 261 zmienić - pod słupy trakcji elektrycznej. Przecież i tak wszystko lub prawie wszystko widać. Między nimi biegają półmetrowe, rasowe szczury. I oto właśnie podjeżdża dalekobieżny pociąg obcej nam relacji. Wagony z łoskotem przetaczają się przez peron i z piskiem stali zatrzymują. Rozpoczyna się gwałtowny szturm na sąsiednim peronie. Kładką łączącą dwa sąsiednie wagony ścieka kloaczna maź - kolejny raz apokaliptyczny muł cywilizacji. - I gdzie ja bym to, kurwa, zobaczył, no gdzie?! - kwituje Sławek. Jest druga w nocy. Wkrótce dociera do nas tajemnica poliszynela - nasz pociąg wjedzie wreszcie... na tor przy peronie trzecim! Skokiem lamparta meldujemy się tam i w tym momencie zrywa się burza. Wieje nieprawdopodobnej siły wiatr, który bezlitośnie smaga deszczem i pyłem, wymiecionym skutecznie ze wszystkich zakamarków. W ciągu minuty ogarniają nas zimne dreszcze. I choć peron jest zadaszony, zacinający deszcz przenika wszędzie. Wpadamy w stan nirwany -jest nam już wszystko jedno. I nikt nie protestuje kiedy wyciągam puszkę zupełnie ciepłej wódki z plecaka. Każdy po łyku - tak, jest nam dobrze i wszystko jedno. Bilety, o dziwo, i towarzyszące im miejscówki okazują się ważne - i to do stacji przeznaczenia. W otwartym przedziale układamy się do snu na trzech kojach umieszczonych piętrowo. Ja śpię na środkowej, Kasia znajduje się po przeciwnej stronie na podobnej wysokości. Nade mną tłoczy się trzech (!) tubylców, którzy dla oszczędności kupili tylko jedną miejscówkę. Ostatecznie do New Delhi docieramy z dziewięciogodzinnym opóźnieniem, czyli według relacji bywalców kolei indyjskich - w normie. I tu - zgodnie z wcześniejszym planem - rozstajemy się. Kasia ze Sławkiem wracają do kraju. Ja i Krzysiek jedziemy dalej, do Małego Tybetu. I te właśnie wydarzenia z tej części podróży dowodzą, że do tej pory w Indiach niewiele widziałem i jeszcze mniej przeżyłem. Bezceremonialnie wczesnym wieczorem wyruszyliśmy po kolejne złote runo i choć nie zapomnieliśmy wcześniejszych wydarzeń, to ciągle nam się wydawało, że po prostu mamy pecha. Nastroje na piątkę. Dalekobieżny autobus klasy turystycznej do McLcod Ganj - gdzie znalazł schronienie Jego Świątobliwość Dalaj lama XTV i towarzyszący mu rząd na uchodźstwie - odchodził z zagruzowanego przystanku w bezpośrednim sąsiedztwie otwartej „toalety". Pierwsze kilometry, jeszcze w New Delhi, utrudniał dobywający się oknem odór palonych szmat (?). Pocieszające jest to, że drogi 262 I Marek Tomalik w Indiach są gorsze od polskich. Mniej optymistyczny jest fakt, że tamtejsi kierowcy są jeszcze bardziej zwariowani i nieodpowiedzialni niż nasi. Kierowcy autobusów albo rozpędzają się ponad miarę, albo gwałtownie hamują. Nie są zwolennikami spokojnej jazdy i nie zwalniają nawet przed sporymi dziurami. Bo niby po co? Podobno otwarcie przyznają, że celowo blokują rywali i podejmują ryzyko przy wyprzedzaniu, zagrażając w ten sposób przechodniom i innym użytkownikom drogi. W godzinach szczytu jadą z początku powoli, by zebrać jak najwięcej pasażerów, a potem pędzą jak szaleni, by zdążyć na czas. Taka karma. W końcu sprawcami wypadków nie są samochody, lecz złe uczynki ludzkie w poprzednim wcieleniu. Trudno zgadnąć dlaczego wszystkie pojazdy nie zderzają się ze sobą podczas mijania... Może to nietoperze? Krzykliwy klakson i porozumiewawcze błyskanie światłami sprawia, że w ostatniej chwili niemal ocierają się o siebie. W efekcie w nocnym autobusie nie da się zasnąć, ponieważ co rusz wy-latujcmyjak z procy i uderzamy głowami to w półkę powyżej, to w szybę obok. Krzysiek ma na to lekarstwo - sympatyczną piersiówkę miejscowej whisky. Ja bez uśmierzania dotrwałem do drugiej w nocy, kiedy w najmniej spodziewanym momencie adrenalina skoczyła do najwyższych rejestrów. Na wąskiej drodze i przy sporej prędkości wyprzedzaliśmy bliźniaczy nam autobus, z tym, że tamten dodając gazu nie chciał ułatwić nam zadania. I tak w zakręt o minimalnym polu widzenia wchodziły dwa smoki - o wiele za duże, by manewr mógł się zakończyć sukcesem. Nagle oba autobusy sczepiły się, zazgrzytał metal o metal i dało się słyszeć całkiem głośny huk. Z żelaznego uścisku ku nieskrępowanej wolności pędziliśmy dobre kilkanaście sekund. Zgruchotaliśmy przeciwnikowi sporych rozmiarów wysięgnik z lusterkiem. Tamten odpuścił walkę i nasz autobus „wyszedł na prowadzenie". I stało się to w szczęśliwym momencie, kiedy zdążyliśmy zjechać na swój pas, tuż przed wtaczającą się na nas potężną ciężarówką marki Tatra. Uffffff... Wszyscy zamarli z przerażenia, a to był zaledwie początek autobusowego rajdu. Nasz rywal zebrał siły i przystąpił do heroicznego natarcia. Próbował to z lewej, to z prawej strony... A nasz kierowca, by nie dać się wyprzedzić, zawijał sinusoidy po jeszcze węższym asfalcie. Zabawa w kotka i myszkę trwała z pół godziny. Wreszcie kotek, na dłuższym odcinku prostej, natarł pełną mocą ze wszystkich cylindrów i wyprzedził myszkę. I zatrzymał się w poprzek, w miejscu uniemożliwiającym objechanie, czyli zatarasował drogę. Nasz kierowca Piekielne Indie I 263 nie miał innego wyjścia jak posłusznie się zatrzymać. Pasażerowie drugiego autobusu w okamgnieniu wysypali się na zewnątrz i przystąpili do ofensywy. Na nasz wehikuł posypał się grad kamieni, głazów, okrzyków i obelg. Instynktownie chcieliśmy z Krzyśkiem dać susa pod siedzenie, ale okazało się..., że tam już ktoś mieszka. Był to uchodźca z szoferki, pomocnik kierowcy. Patrzył na nas błagalnym wzrokiem, który nie wróżył szybkiego i bezkrwawego rozwiązania konfliktu. Po ostrzale artyleryjskim przyszedł czas na desant, jak się okazało - przeprowadzony brawurowo i bardzo skuteczny. Po kilku nieudanych, bardziej pokojowych, wrzaskliwych próbach wyciągnięcia z szoferki naszego kierowcy, grupa szturmowa przeciwnika w sile kilku komandosów jęła zdobywać szoferkę. Bronił się tam uzbrojony w łom nasz kierowca. Komandosi z filmową gracją zbili szybę szoferki nogami i zwinnie wślizgnęli się do środka. Tam osaczony kierowca na oślep młócił łomem, komandosi prędko dali mu radę, wyciągnęli na zewnątrz i dobrze sponiewierali. Gdy wróg wydawał się pokonany i największe emocje powoli opadały - choć trwały jeszcze utarczki słowne - do akcji pojednawczej ruszyli mediatorzy. Jednym z nich był nasz sąsiad, Hindus o twarzy wybitnie skażonej procesem myślenia, który opuszczając swoją kryjówkę szepnął do nas: - Idę robić peace talks, trzymajcie za mnie kciuki. Rozmowy pokojowe trwały ponad godzinę i zakończyły się powrotem pobitego kierowcy do naszego autobusu. Jego wygląd - w pokrwawionym uniformie - nie rokował dalszej spokojnej jazdy, co wykorzystał kasan-dryczny Nowozelandczyk do zasiania fermentu i defetyzmu. - Tak, teraz pobity i rozwścieczony kierowca na pewno wyrżnie z nami w drzewo lub spadniemy w przepaść! Wspólnymi siłami sprowadziliśmy Kiwi'ego na siedzenie i kierowca ruszył. Z początku rzeczywiście jechał z diabelskim impetem, ale po kilkunastu kilometrach zwolnił. Trasa wiodła wzdłuż niekończących się serpentyn wykutych w pólkach skalnych, skąd ziały przepaści po kilkaset metrów w dół. Nie muszę wyjaśniać, że popisy na drodze, gdzie zza każdego zakrętu wąskiej drogi może coś wypaść, mogły się skończyć naprawdę tragicznie. Dojechaliśmy do celu. Teraz, z perspektywy czasu, opowiadam o tym z przymrużeniem oka. Było to jednak jedno z najbardziej negatywnych doświadczeń w moim życiu i wcale nie było mi do śmiechu. Kiwi - potocznie mieszkaniec Nowej Zelandii. Marek Tomalik Mały Tybet - krainę mnichów i uchodźców tybetańskich - odebrałem najlepiej ze wszystkich miejsc w Indiach. Wprawdzie nie dane mi było ujrzeć Dalajlamy, który właśnie w tym czasie gościł w Sejmie na Wiejskiej, ale nawiązałem kontakt z tybetańską opozycją na uchodźstwie i odbyłem kilka przyjemnych trekingów. „Pech" jednak nie opuszczał mnie do samego końca pobytu w królestwie Świętej Krowy. Ot, autobus programowo nie dojechał na przełęcz, za którą zapłaciłem. Nie darowałem - po powrocie z wycieczki wdałem się w awanturę z dyrektorem przedsiębiorstwa i... odzyskałem wszystkie pieniądze - moje i Krzyśka. Kilka dni później nasz bilet powrotny do New Delhi okazał się oczywiście nieważny. Powód jak zawsze prozaiczny - autobus kompanii uległ wypadkowi. Dalsza podróż, rzekomo innym autokarem, była oczywiście możliwa po uiszczeniu stosownej dopłaty. I kiedy szczęśliwy siedziałem wygodnie myśląc wyłącznie o moich ukochanych Beskidach, zerwała się burza. Himalajska burza. Turystyczny ekspres wprawdzie znacznie zwolnił - z braku sprawnych wycieraczek i świateł mijania - miałem jednak przeczucie, że jeszcze wydarzy się coś fajnego. I nie myliłem się. Deszcz zacinał przez nieszczelne szyby i prędko zrobiło się nieprzyjemnie zimno. Nie sądziłem jednak, że dach pojazdu jest także „klimatyzowany". Przeciekał od pierwszych kropli, jednak bardziej szczelna półka nad naszymi głowami przez ponad dwie godziny dzielnie wstrzymywała potop, napełniając się po brzegi. Kiedy przebrała, zaczęło lać się z niej równomiernie, a na zakrętach nawet chlustać. Jak na regatach żeglarskich. Ale co tam, buddyjski spokój! Kompletnie mokry i zziębnięty czułem się jak Don Pedro w Krainie Deszczowców, trzymając w garści sekret Baltazara Gąbki. Po raz pierwszy i jak dotąd ostatni w historii swoich wojaży - z radością i wyraźną ulgą wsiadałem do europejskiego samolotu. Po wywołaniu slajdów z tej niezwykłej podróży musiałem przyznać, że po pierwsze -jest to, w sensie dosłownym, najbardziej kolorowy reportaż w całej mojej kolekcji. Po drugie - za Zbyszkiem Bzdakiem - żal, że zdjęcia nie przenoszą (jeszcze?) zapachów. Bez tego obraz Indii pozostaje niepełnym, dalekim od jakichkolwiek przybliżeń. Z ręką na sercu - pojadę tam jeszcze raz, gdy tylko świat wyda przyrząd do rejestracji wrażeń węchowych. Sarnatb, miejsce gdzie Budda wygłosił pierwsze kazanie. McLeod Ganj, Tybetańczycy w czasie uroczystości. : W życiu, a tym bardziej w podróżach, musi panować równowaga: nie ma tylko pieklą, tuż obok jest też i niebo. A jak wygląda niebo w kontraście z piekłem miałam okazję się przekonać zwłaszcza podczas dwóch opisanych niżej wypraw: w rejsie wokół przylądka Horn i w trakcie wejścia na Kilimandżaro. Hurra! Horn na trawersie! Zostawiamy za sobą Pacyfik, przed dziobem mamy Atlantyk. Monika Witkowska lVlilośniczka podróży i sportów ekstremalnych, skacze na bungee lub ze spadochronem, lata na paralotniach i motolotniach, uprawia rafting i canyoning (pokonywanie wodospadów), nurkuje, a zimą nie może żyć bez nart lub snowboardu. Pracuje jako dziennikarka „Gazety Wyborczej" (w dodatku Turystyka") i jako pilot wycieczek zagranicznych. Najbardziej lubi wyjazdy organizowane na własną rękę, często autostopem, podczas których sypia w namiocie, dającym jej poczucie niezależności. W ten sposób przemierzyła ponad sto krajów, choć jak podkreśla — nie chodzi o bicie rekordów liczbowych, ale o wrażenia i doświadczenia. Kocha góry i żeglarstwo, zwłaszcza morskie. Przepłynęła jachtem Atlantyk i Pacyfik, opłynęła Horn. Mąż Paweł akceptuje jej pomysły, gorzej z obrażoną przy każdym wyjeździe suczką Czatką, znalezioną na jednym z wulkanów Kamczatki i przemyconą do Polski. Zapytana o największe marzenie odpowiada: „Miećna wszystko więcej czasu, a najlepiej -jeszczejedno życie". Raz „piekło", raz „niebo" czyli podróżniczy bilans sytuacji M am nadzieję, że nie zgromadziłam na sumieniu aż tylu grzechów, by przekonać się w przyszłości jak wygląda prawdziwe piekło. A piekło w podróży? Bywają chwile złe, kiedy nie jest przyjemnie. Pamiętam jak nieswojo się czułam, gdy przyszło mi samotnie nocować w odludnym lesie na dziko tuż przy cmentarzu. Było to jedyne miejsce nadające się na rozbicie namiotu. Nie mogłam usnąć, bo przypomniałam sobie wszystkie oglądane horrory. Ta noc była prawdziwym piekłem. Jako piekło wspominam też męki mojego organizmu, kiedy w wiosce marokańskich Beduinów skusiłam się na ich lokalne specjały. Mój żołądek nie był jednak tak odporny jak myślałam. Albo dzień, kiedy mnie okradziono. I to gdzie - w Nowej Zelandii, w kraju, który uważałam za jedno z najbezpieczniejszych miejsc. A tymczasem w hotelu, wprost spod głowy zwinięto mi plecak, a razem z nim: wszystkie pieniądze (mój błąd -powinnam spać z portfelem przy sobie), jedyną kurtkę (akurat była pora deszczowa), no i aparat fotograficzny (to był największy ból). Swoją drogą, kiedy odkryłam co się stało, to ja urządziłam piekło. Oczywiście nic to nie dało. Miałam jednak szczęście - bo zaledwie po dwóch dniach jeżdżenia autostopem bez grosza przy duszy (jaka byłam szczęśliwa, gdy jeden z kierowców zafundował mi obiad!) w Auckland spadli mi jak z nieba polscy emigranci, którzy pożyczyli mi pieniądze. Więcej przykładów? Piekłem było dla mnie przesłuchanie, jakie urządzono mi w jednej z oddalonych od turystycznych szlaków wiosek w dolinie Bekaa w Libanie. Przyjęłam zaproszenie na nocleg do prywatnego domu i gdy 270 I Monika Witkowska siedzieliśmy przy kolacji zawzięcie dyskutując za pomocą rąk (gospodarze nie mówili ani słowa po angielsku, ja znałam najwyżej dziesięć słów po arabsku), nagle do izby wpadli uzbrojeni mężczyźni. Co gorsze, oni też nie znali angielskiego, a mieli do mnie dużo pytań. Po godzinie zadali sobie jednak trud sprowadzenia tłumacza. Myślałam w pierwszej chwili, że chcą mnie porwać dla okupu, ale okazało się, że wioska jest sztabem Hezbollahu , a panowie wzięli mnie za izraelskiego szpiega. Zrobiło się niewesoło, przynajmniej dla mnie. Kilka godzin zajęło mi przekonywanie, że nie jestem szpiegiem. Na marginesie - na koniec tak się zaprzyjaźniliśmy, że następnego dnia przesłuchujący pomogli mi w przedostaniu się przez góry. Piekło miałam też w ramach przywitania na lotnisku w Cairns, podczas ostatniej podróży do Australii. Czekając w kolejce do kontroli paszportowej jako miłośniczka psów zainteresowałam się biegającym po hali przylotów sympatycznym czworonogiem. Być może psiak wyczuł na moim ubraniu zapach mojej suczki, w każdym razie podbiegł, ja zaczęłam go głaskać, a on obwąchiwał zarówno mnie, jak i moją torbę. Jak się okazało, pies (którego zaraz lubić przestałam) był na usługach policji antynarkotykowej. To, co się działo przez następne dwie godziny, do dziś wspominam z dreszczem wściekłości. Nigdy wcześniej nie zaliczyłam tak drobiazgowego przeszukania bagażu. Początkowo nawet nieźle się bawiłam, nie spodziewając się jednak, że najgorsze jest wciąż przede mną. Kiedy celnicy przekonali się, że mój główny bagaż jest zupełnie „czysty", z nadzieją zajrzeli jeszcze do małego plecaka. A tam, niestety, miałam pomarańczę... Podczas przesiadki w sterylnym Singapurze zafundowałam sobie owoce. Zjadłam wszystkie z wyjątkiem tej jednej, jedynej, nieszczęsnej pomarańczy, o której po prostu zapomniałam. Zrobiła się afera. Pytano czy wiem, że to przestępstwo i że za próbę przemytu nie zadeklarowanej żywności grozi kara. Urzędnicy okazali się łaskawi - nie wtrącili mnie do więzienia, nie ukarali grzywną, a jedynie - po trwającym pół godziny spisaniu dokumentów - poinformowali, że od tej pory jestem notowana w komputerach australijskich władz. Takie piekło z winy jednej pomarańczy... 1 Hczbollah - organizacja polityczno-militarna, utworzona w Libanie przez grupę bojowników w 1982 r. Prowadzi „świętą" wojnę z okupantem izraelskim, stalą się głośna po serii krwawych ataków terrorystycznych. 9rrjĘ Nasz 14-metrowy „Stary" w marinie w Yalparaiso. Zdarzenia tego rodzaju są wkalkulowane w ryzyko podróży. Co najważniejsze - tak jak w ogóle w życiu - po złych momentach przychodzą dobre. Podróże uczą optymizmu. Zawsze sobie powtarzam, że jeśli coś mi się nie udaje, to trudno, tak miało być. Zawsze może być jeszcze gorzej, ale zapewne w końcu będzie lepiej. Najważniejsi są ludzie -ja przynajmniej mam do nich szczęście i nawet jeśli coś się naprawdę „wali", trafiam na osoby, dzięki którym łatwiej mi przetrwać sytuację kryzysową. W życiu, a tym bardziej w podróżach, musi panować równowaga: nie ma tylko piekła, tuż obok jest też i niebo. A jak wygląda niebo w kontraście z piekłem miałam okazję się przekonać zwłaszcza podczas dwóch opisanych niżej wypraw: w rejsie wokół przylądka Horn i w trakcie wejścia na Kilimandżaro. Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda _L N ajtrudniejszą i najbardziej niebezpieczną z moich wypraw byl rejs wokół Przylądka Horn. Każdy żeglarz marzy o opłynięciu miejsca, którego określenia typu „Nieprzejednany" czy „Najgroźniejszy" mówią same za siebie. To taki żeglarski Everest. Najbardziej na południe wysunięty kraniec Ameryki Południowej od wieków budzi respekt. Niejeden statek rozbił się o skały przylądka albo zatonął w sztormach. Nawet teraz, w dobie prawdziwych cudów techniki w dziedzinie nawigacji, żegluga w okołohornowych rejonach jest synonimem szczególnego niebezpieczeństwa. Od czasów szkoły podstawowej, kiedy trafiłam do harcerskiej drużyny wodnej i nałogowo zaczytywałam się w książkach marynistycznych, pamiętam pojawiające się w nich złowieszcze słowo „Horn". Już wtedy uczono mnie, żeby nie gwizdać na jachcie (ten przywilej mają tylko Ka-phornowcy, czyli ci, którzy opłynęli Horn) i nie pluć na nawietrznej burcie (tego nie robię nawet teraz, kiedy niby mam do tego prawo). Wiele razy byłam na morzu, przepłynęłam przez Atlantyk i Pacyfik, wiedziałam więc czego można się spodziewać podczas oceanicznej żeglugi. Nazwy „ryczące czterdziestki"2 i „wyjące pięćdziesiątki"' mówią zresztą same za siebie. Ale to, co ryzykowne, wydaje się też bardzo pociągające, kiedy więc po raz pierwszy padła propozycja dołączenia do studenckiej załogi polskiego jachtu „Stary" opływającego Amerykę 2 Ryczące czterdziestki - strefa wokół i poniżej 40. równoleżnika, gdzie wieją wyjątkowo mocne wiatry, nie napotykające na swojej drodze na żadną przeszkodę. 3 Wyjące pięćdziesiątki - wyjątkowo silne wiatry jak wyżej, ale znajdujące się w południowych szerokościach geograficznych między 50. a 60. stopniem. Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda I 273 Południową, nie wahałam się ani chwili. Umówiliśmy się, że złapię jacht w chilijskim Valparaiso. Wiedziałam, że nie będzie to łatwy rejs. Największe żeglarskie autorytety, które były tam wcześniej, opisywały straszne sztormy, fale wielkie jak domy, wywrotki, groźne góry lodowe... Ja miałam płynąć na małym jachcie z bardzo młodą załogą... Jak się można domyśleć, wykrzyczane przeze mnie w pełnej euforii hasło „Płynę na Horn!!!" nie spotkało się z entuzjazmem mojego męża. - I tak nie puszczą cię z pracy - stwierdził z nutą nadziei Paweł. W pracy faktycznie był problem - wyrwanie się na ponad dwa miesiące (tyle zajął nam etap Valparaiso-Faklandy) to w obecnych czasach niemal marzenie ściętej głowy. Cóż, najwyżej zrezygnuję z pracy -postanowiłam w duchu. W końcu urok życia to realizacja marzeń, a nie zarabianie pieniędzy... Jednak im bliżej było wylotu do Chile, tym więcej miałam 'wątpliwości. - Chyba się starzeję, bo zaczynam się bać - pomyślałam. Mój strach częściowo nakręcali znajomi. Po tym jak jeden ze znajomych kapitanów przefaksowal mi mapki pogody z tamtego rejonu, które składały się głównie ze starannie wyrysowanych kłębków niżów, przypomniałam sobie mrożące krew w żyłach sceny z filmu „Sztorm". Jeszcze bardziej niewyraźnie zrobiło mi się, gdy najlepsza przyjaciółka spytała: - Czy spisałaś już testament? To miał być żart, ale prawdę mówiąc następnego dnia zrobiłam w banku wszelkie pełnomocnictwa na wypadek śmierci i profilaktycznie dość wysoko się ubezpieczyłam. Mój mąż przez cały czas dzielnie milczał, jednak kiedy w rocznicę tragedii „Heweliusza" (promu, który zatonął podczas zimowego sztormu na Bałtyku) telewizja pokazała film o tym jak wyglądała śmierć rozbitków, Paweł nie wytrzymał i posadził mnie przed telewizorem: - Obejrzyj to i zastanów się czy chcesz płynąć? Obejrzałam. I bez filmu wiedziałam, że w hornowych -wodach człowiek, który znajdzie się za burtą, ma zaledwie kilka minut życia. Potem ginie z wychłodzenia. Teraz, wspominając całą tę wyprawę z perspektywy czasu, wiem, że największym piekłem rejsu była dla mnie właśnie ta faza przygotowań. Im mniej czasu zostawało do wylotu, tym bardziej docierało do mnie, jak ważnejest życie. Czy warto świadomie podejmować tak wielkie ryzyko? Tyle fajnych rzeczyjest jeszcze do zrobienia, tyle planów, no i tyle wspaniałych ludzi mnie otacza - choćby dla nich warto żyć. Nic dziwnego, Monika Witkowska W kwietniu na wodach Cieśniny Drake'a już się raczej nie pływa. My nie mieliśmy wyboru. że w końcu nadszedł dzień, kiedy postanowiłam... zrezygnować. Nie zdążyłam jednak nikomu się do tego przyznać, bo właśnie wtedy zadzwonili z Ekwadoru moi koledzy. - To, co, widzimy się w połowie lutego? - domagali się potwierdzenia. Kolejne rozterki. Teraz się wycofać? Wiedziałam, że jeśli nie popłynę, będę żałować decyzji do końca życia. Nadszedł dzień wylotu. Pożegnanie z Pawłem było krótkie. Obojgu nam było ciężko i nie chcieliśmy tych trudnych chwil przedłużać. - Do zobaczenia! - w tym przypadku ten zwrot był najwłaściwszy. W samolocie opadły mnie kolejne wątpliwości. Co ma być to będzie, ale jak mnie przyjmą koledzy? Właściwie to znałam tylko kilku z nich. Ośmiu facetów... Dziewczyna w takich sytuacjach zaburza ustalony, „męski" tryb jachtowej codzienności. Pomyślałam też o żeglarskich zabobonach - wielu kapitanów nie chce kobiet na pokładzie, twierdząc że przynoszą pecha. Szybko się jednak przekonałam, że chłopcy ze „Starego" są zarówno świetnymi żeglarzami, jak i fantastycznymi kumplami. Swoją drogą przez pierwsze kilka dni faktycznie starali się nagiąć swoje męskie przyzwyczajenia do mojej obecności - mniej przeklinali, coś tam przebąkiwali o porządku na jachcie, ale potem wszystko wróciło do normy. Zanim jednak wypłynęliśmy z Valparaiso, minęły kolejne dwa tygo- ' dnie. Trzeba było wszystko posprawdzać, ponaprawiać, zaprowiantować jacht. W ciągu dnia na rozmyślania nie pozwalała praca, wieczorem, żeby się nie stresować, korzystaliśmy z uroków portowego życia. Ciężkie chwile nachodziły nas w internetowych kafejkach, kiedy prowadziliśmy komputerowe rozmowy z bliskimi. Najtrudniejszy był ostatni seans łączności przed wypłynięciem. Nie umieliśmy powiedzieć rodzinom, kiedy będzie z nami następny kontakt. Może za miesiąc, może za dwa... Co gorsze, akurat teraz, tuż przed wyprawą na Horn, zepsuł się nasz jachtowy telefon satelitarny. Jachtowa UKF-ka ma zasięg co najwyżej 40 mil od brzegu, a my, ze względu na niekorzystny Prąd Humboldta, musieliśmy płynąć w odległości około 500 mil morskich (ponad 900 km) od wybrzeża. Chyba nigdy nie było mi tak smutno, jak przy tych ostatnich 276 I Monika Witkowska mailach do rodziców i męża. Nie wiedziałam co pisać, a równocześnie nie chciałam, żeby koledzy widzieli łzy w moich oczach. I ja, i Paweł mieliśmy świadomość, że może to być nasz ostatni kontakt. To właśnie było dno mojego psychicznego piekła. Cumy oddaliśmy o świcie 6 marca. Tuż za główkami portu wznieśliśmy rumem tradycyjny toast za pomyślność rejsu, pierwszy kieliszek wylewając oczywiście za burtę (próba przekupstwa Neptuna). Brzeg zniknął po kilku godzinach. Potem, przez kolejne dni, których rachubę dość szybko straciliśmy, był już tylko bezkres oceanu. Zaczęło się niebo, przynajmniej dla mnie. Kiedy tylko jestem na jachcie, czuję się szczęśliwa. Kocham morze nawet wtedy, gdy daje mi w kość. Sztormy uważam za stan równie normalny dla oceanów, jak i sztile4 - czasem się na nie trafia, innym razem udaje sieje ominąć, ale na tym polega urok żeglowania. Na morzu wszystko nabiera innego wymiaru i to co na lądzie wydawało się ważne, nagle przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Wiem, że wiele osób popuka się w czoło czytając porównywanie pływania na „Starym" do nieba. Na czternastometrowym jachcie trudno mówić o komforcie, a jednak wolę taki pływający dom niż pokój w Hil-tonie. To prawda, że było ciasno, wilgotno, a potem także zimno... Warunki higieniczne - żadne, bo oszczędzanie słodkiej wody oznacza problemy z myciem. Jako dziewczyna i tak miałam przywilej - dostawałam słodką wodę do mycia zębów (reszta załogi już nie), no i jeśli bardzo zależało mi na myciu, to odkręcano mi stosowny zawór. Oczywiście o luksusach typu ciepła woda czy prysznic z prawdziwego zdarzenia można było zapomnieć. Na początku ablucje urządzaliśmy na rufie, polewając się nabieraną wiaderkiem zaburtówką, ale później mycie przestało być istotnym tematem, choćby i z tego powodu, że przy brzegach Antarktydy samo rozebranie się wymagało takiego samozaparcia, że często nawet do snu kładliśmy się w ubraniach. Co do higieny, to jak zwykle na małych jachtach, były problemy z kingstonem3. Zapychający się wiecznie ustęp skutecznie zniechęcał do korzystania z jego czeluści. Tak długo jak się dało, chodziliśmy na pokład - chłopcy na burtę, ja na rufę. Przy większej fali i zimnym wietrze stanowiło to dość wątpliwą przyjemność. Sztil - flauta, cisza morska, bezwietrzna pogoda na morzu. Kingston - fachowa nazwa jachtowego w.c. (przyp. Autorki) Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda Choroba morska? Cóż, nawet Nelson6 i Chichester7 mieli z tym problemy. Pierwsza doba po wypłynięciu niekiedy bywa dla mnie nieprzyjemna, ale nie zwalnia to przecież z obowiązku pełnienia wacht. A wachty trzeba na morzu trzymać dzień i noc. Na „Starym" wachtowa-liśmy dwójkami, po cztery godziny. Jedna osoba przy sterze, druga do pomocy przy żaglach, co jakiś czas zamienialiśmy się. Ile razy sklęłam w duchu kolegów budzących mnie w środku nocy na wachtę!... A ile razy oni mnie - niekoniecznie w duchu. No i co, czy tak wygląda żeglarskie niebo? Poniekąd tak. Jasne, że wygrzebywanie się o czwartej rano z ciepłej koi na pokład, gdzie na dzień dobry dostaje się falą w twarz, nie jest tym, co lubię najbardziej... Za to później, kiedy stojąc za kołem sterowym widzi się białe żagle, a nad nimi rozgwieżdżone niebo, gdy słyszy się drganie pracujących na wietrze want i obserwuje tnący fale kadłub jachtu - człowiek wie, że przeżywa właśnie chwile, dla których warto żeglować. Każda wachta jest inna, a morze też nigdy nie jest takie samo. Można powiedzieć, że ma swoje humory. Czasem jest gładkie jak stół, czasami przypomina góry wody. Zmieniają się jego barwy - czasem jest stalowe, innym razem niebieskie lub czarne. Na morzu nie można się też czuć samotnym - zawsze w pobliżu jachtu znajdzie się jakieś towarzystwo. Podczas tego rejsu najdłużej odwiedzały nas albatrosy i petrele9, choć mieliśmy też wróblopodobnego pasażera na gapę, który upodobał sobie jedną z koi. Z grona mieszkańców wodnych głębin widzieliśmy orki i delfiny a potem głównie wieloryby. Załoga składa się z dziewięciu osób. Kapitanem był Jacek Wacławski, pierwszym oficerem Andrzej Nowakowski (Wesoły"), drugim oficerem - Mateusz Sznir („Mat"), trzecim - Grześ Jendroszczyk („Jen"), czwartym -Andrzej Kolon, a załogę dopełniali: Grzegorz Dolniki^el „Siwy", Sławek Skalmierski („Skalma"), Dominik Вас („Dodzik"), no i ja... Z podziwem patrzyłam na ośmiu rosłych facetów, mieszkających razem na niewielkiej przestrzeni, notorycznie na siebie wpadających, bez możliwości odizolowania się, skazanych stale na te same twarze... Nie ma szans na intymność, nie majak pogadać, żeby reszta nie słyszała, nie można pójść na spacer. 6 Horacy Nelson - angielski admirał (1758-1805), zwycięzca wielu morskich bitew, który m.in. rozgromi! połączone siły francusko-hiszpańskie pod Trafalgarem. 7 Francis Chichester - angielski żeglarz (1901-1972), który jako pierwszy przepłynął Morze Tasmańskie ze wschodu na zachód i opłynął dookoła świat na jachcie Gipsy Moth IV. 8 Wanta - stalowa lina rozciągnięta między masztem a burtą lub pokładem statku. 9 Petrele - morskie ptaki żyjące w pobliżu mórz i oceanów na całym świecie. Niektóre mają dzioby przystosowane do picia morskiej wody i usuwania z niej soli. -\____1 Zostawiamy za sobą kolejną górę lodową. Nawet wśród najlepszych przyjaciół po pewnym czasie staje się to męczące. Zwłaszcza jeśli - tak jak w naszym przypadku - praktycznie przez półtora miesiąca nie zawija się do żadnych portów, nie mówiąc już o tym, że dla chłopców był to siódmy miesiąc na jachcie. O dziwo, na „Starym" w zasadzie nie było konfliktów. Co najwyżej czasem ktoś miał pretensję o nie umyty garnek albo o zwalony z wieszaka sztormiak... Padało wtedy kilka mocniejszych, męskich słów, i zaraz „skłóceni" znów byli najlepszymi kumplami. Naprawdę panowała braterska więź, na zasadzie „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Mimo to umówiliśmy się, że jeśli ktoś nie daj Boże wypadnie za burtę, w ciężkich warunkach nie podejmujemy akcji ratowniczej. Nie możemy narażać życia reszty załogi dla ratowania jednej osoby. To brzmi brutalnie, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że przy dużej fali, szczególnie nocą, wyłowienie delikwenta graniczy z cudem. Poza tym temperatura wody sprawia, że ginie się naprawdę szybko. Ta niezbyt mila świadomość skutecznie mobilizowała, by wychodzić na pokład w pasach asekuracyjnych, których „wąsy" pozwalały na przypięcie się do jachtu. Najbardziej baliśmy się perspektywy wywrotki. Lektura żeglarskich książek jednoznacznie wskazywała, że prawdopodobieństwo takiej sytuacji jest na tych akwenach bardzo wysokie. Żeglujący na jachcie Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda I 279 „Damien" Francuzi, których wspomnienia czytała na zmianę cała nasza załoga, mieli nawet kilka wywrotek. Po jednej z nich postawienie jachtu trwało prawie 5 minut. Próbowaliśmy sobie wyobrazić taką sytuację na „Starym". Optymistycznie zakładaliśmy, że nasza wspaniała „Barca Azul" (tak nazywano jacht w południowoamerykańskich portach ze względu na niebieski kadłub), jest na tyle szczelna, że nie nabierze zbyt dużo wody. To podstawowy warunek, żeby jacht nie zatonął, ale na podobieństwo „bańki-wstańki" powrócił, choćby i z obrotem o 360 stopni, do normalnej pozycji. No dobrze, ale gdyby co, to jak długo będzie wstawał? Co w takiej sytuacji stałoby się z osobami na wachcie? „Starym" nie można było sterować od wewnątrz - zawsze ktoś musiał być na pokładzie. Jakie szanse na uratowanie się mieliby załoganci pełniący wachtę? Ajeśli tym pechowcem miałbym być ja? - kołatało w naszych myślach. Frajdzie z żeglowania przez cały czas towarzyszył rodzaj permanentnego stresu. Byliśmy przygotowani na czekające na nas sztormy, a tymczasem... nic się nie działo. Mijały dni, log „łykał" kolejne mile, były nawet dni, kiedy w słynnych „ryczących czterdziestkach" praktycznie staliśmy w miejscu, bo nic nie wiało. Owszem, zdarzały się też silne wiatry, ale daleko im było do osławionych sztormów, które -jak wynikało choćby z rachunku prawdopodobieństwa - gdzieś przecież musiały nas dopaść. Od czasu do czasu przez naszego Navtexa (urządzenie działające na podstawie danych z satelitów) dostawaliśmy pisemne prognozy pogody, ale niestety nie mieliśmy sprzętu pozwalającego na odbiór mapek synoptycznych, tak więc nie mogliśmy wiedzieć, gdzie przebiegają fronty i jak płynąć, żeby nie pakować się w centrum niżu. Każdy dzień żegnaliśmy ze świadomością, że znowu nam się udało i że limit szczęścia pewnie się kiedyś skończy. Im dłużej płynęliśmy „na kredyt", tym bardziej chyba się baliśmy. „Chyba" - bo nie rozmawialiśmy o tym. Nie wypadało pokazywać swoich słabości. Wiedzieliśmy oczywiście, że najlepszy czas na opływanie Hornu to styczeń i luty. Przed wyjazdem z Polski nieraz usłyszałam od znajomych kapitanów: - Trochę za późno tam będziecie... Zamierzaliśmy dotrzeć do przylądka na początku marca. Przedłużający się postój w Yalparaiso sprawił, że jeszcze 18 marca log wskazywał, Barca Azul (hiszp.) - Niebieska Łódź. 280 I Monika Witkowska że do celu brakuje nam 900 mil (ok. 1700 km). Ostatecznie południk słynnego przylądka przecięliśmy dopiero 29 marca. Im bardziej schodziliśmy na południe, tym bardziej rosło napięcie, a tymczasem pogoda nadal była dobra. Za dobra. W końcu, któregoś pięknego dnia, nasz Navtex wyświetlił informację, która postawiła nas na nogi, choć jej hiszpańskojęzycznego tekstu do końca nie zrozumieliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jest to ostrzeżenie przed silnymi wiatrami, a najbardziej zmroziło nas ostatnie zdanie: Peligro del muerte! To, czego nie wyczytaliśmy, szybko dopowiedziała wyobraźnia. Nikt nic nie powiedział, ale głośna i wesoła załoga nagle dziwnie ucichła. Uciekać i tak nie ma dokąd, trzeba płynąć - tłumaczyliśmy sobie. Do wizji potężnego sztormu, z którym mieliśmy się zmierzyć, nie pasowało jednak błękitne niebo i strzałka barometru stojąca niczym zamurowana. Stan morza nie zmieniał się, nic było najmniejszych powodów, żeby refować żagle. Czekaliśmy i to czekanie było straszne. Aż w końcu Wesoły z Mateuszem nie wytrzymali. Posługując się słownikiem przetłumaczyli prognozę słowo po słowie. Owszem, było w niej zdanie o silnych wiatrach, ale tak naprawdę ostrzegano przed... poławianiem małży, ponieważ ze względu na przybrzeżne skażenie wód, ich spożywanie mogło się skończyć śmiercią. Uff!... Emocje opadły. Chwilę potem z pokładu rozległo się pełne radości wycie Kolona i Dodzika, którzy cytując jedną z żeglarskich piosenek krzyczeli: -Żegluj, żegluj... Takich przykładów jak szybko PIEKŁO może się zamienić w NIEBO, było podczas tego rejsu więcej. Łódź była wyposażona w poczciwy silnik marki Ursus, któremu wyraźnie nie podobał się pomysł opływania Hornu. Pewnego dnia, niedługo po wypłynięciu z Valparaiso, zbuntował się na dobre. Odsypiałam właśnie po „świtówce" (wachta od czwartej rano do ósmej) zarwaną noc, gdy przez otwarty luk rufowy usłyszałam z pokładu wrzask: - Monika! Wstawaj! Znowu wieloryby! - pomyślałam sobie, po czym przewróciłam się na drugi bok, wcale nie zamierzając opuszczać koi. Chwilę potem poczułam, jak któryś z kolegów nerwowo mnie szarpał: - Szybko! Na pokład! 11 Peligro del muerte! (hiszp.) - Śmiertelne niebezpieczeństwo. 12 Refować - zmniejszyć powierzchnię żagla poprzez częściowe zwinięcie albo złożenie jego dolnej części. Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda I 281 Półprzytomna wyskoczyłam na górę - w piżamie, boso. A tam - kłęby dymu i hałas wchodzącego na coraz wyższe obroty silnika. Na silnikach nie znam się kompletnie, nie wiedziałam więc czy zaraz coś wybuchnie, czy zacznie się palić, ale po zachowaniu i krzykach kolegów zrozumiałam, że sprawajest poważna. Nawet nie mam na sobie ciepłych ciuchów - przemknęło mi przez myśl, gdy zdałam sobie sprawę, że może zaraz trzeba będzie się ewakuować. Jak się potem okazało - tratwa była już przygotowana do odbezpieczenia, a Wesołyjako I oficer miał już przy sobie najważniejsze dokumenty, rakietnicę i inne istotne rzeczy. I gdy owo piekło dosięgło zenitu, zupełnie niespodziewanie... zrobiło się cicho. Z piekła przenieśliśmy się do nieba. Nigdy wcześniej nie myślałam że cisza może być tak wspaniała. Jak się okazało - w silniku nastąpił samozapłon, ale walczącemu pod pokładem Skalmie udało się przerwać dopływ paliwa. Byliśmy uratowani! Wbrew pozorom na jachcie nie było czasu na nudę. Wolne chwile wykorzystywaliśmy na odsypianie nocnych wacht, na rozmowy albo na oglądanie filmów na laptopie (wyobraźmy sobie siedem do ośmiu osób nad jednym laptopem...). Dużo też czytaliśmy. Literatura była bardzo urozmaicona - od książek żeglarskich, w których wyszukiwaliśmy głównie rozdziały o technikach sztormowania, po światową klasykę typu „Mistrz i Małgorzata", „GrekZorba", czy „Komu bije dzwon". Ulubionym miejscem załogi była rufa, gdzie zresztą większość z nas spala. Teoretycznie na jachcie było dziewięć koi, w praktyce - niektóre z nich, te z okolic mesy, zupełnie nie nadawały się do użytku, ponieważ zostały załadowane sprzętem, albo były mokre, albo niewygodne, szczególnie podczas przechyłów. Normalne stało się to, że schodzący z wachty kładł się na pierwszej wolnej miejscówce - a wolne miejsce zawsze się znajdowało, bo minimum dwie osoby musiały być na pokładzie. Takie „wędrówki ludów" miały liczne dobre strony. Wiedziałam na przykład, że jak padnę w koję Grzesia-Jena, to będę miała super wygodną poduchę, za to u Kolona czeka cieplutki śpiwór, dużo lepszy od mojego. Płynęliśmy, płynęliśmy, a im bliżej byliśmy bieguna, tym robiło się coraz zimniej. Zapomnieliśmy już o wachtowaniu w koszulkach z krótkim rękawem - co jakiś czas ubranie wzbogacało się o kolejną warstwę. Doszliśmy do tego, że przy brzegach Antarktydy szykowanie się na wachtę zajmowało ponad pół godziny. Zęby nie było zbyt łatwo, należało jeszcze radzić sobie z zachowaniem równowagi. Kiwający się na falach jacht sprawiał, 282 I Monika Witkowska że wcale nie było łatwo włożyć kończyny w odpowiednie otwory - w każdym razie większość siniaków na moim ciele pochodziła właśnie z ekwilibrystycznych chwil ubierania się. Ostatecznie człowiek wyglądał jak mumia o dość ograniczonej możliwości ruchów. Jeśli chodzi o mój strój, górę stanowiły: koszulka oddychająca, koszulka polarowa, na to dwie bluzy, wełniany sweter góralski (mocno rozciągnięty bo inaczej by już nie wszedł), kurtka narciarska podszyta polarem, i na to dopiero - kurtka od sztormiaka. Dół składał się z leginsów, dżinsów, spodni narciarskich, spodni od sztormiaka, dwóch par skarpet oraz ocieplanych futerkiem kaloszy. Całość uzupełniała czapka przykrywana kapturem sztormiaka, gogle narciarskie, rękawice wełniane i na nie dopiero - nieprzemakalne rękawice z grubej gumy. Mimo wielu warstw i tak marzłam. Wszyscy marzli. Zimno było do tego stopnia, że od pewnego momentu zdecydowaliśmy, że przy spokojnych warunkach na pokładzie zostaje tylko sternik, zaś zmiennik grzeje się w nawigacyjnej, co jakiś czas robiąc sternikowi gorącą herbatę. Pod pokładem też nie było ciepło - ogrzewania nie mieliśmy. Gdyby nie dziennik jachtowy, w którym codziennie wpisuje się datę, nawet nie wiedzielibyśmy jaki mamy dzień. Ale to i tak przecież nie miało znaczenia. Równie nieistotna stała się polityka, gospodarcze kryzysy... Nie wiedzieliśmy, że jest epidemia SARS, nie wiedzieliśmy nic o wojnie w Iraku. Prawie zapomnieliśmy, że są takie wynalazki jak Internet, telewizja czy telefon. Liczyło się tylko gdzie jesteśmy, ile mil zostało do Hornu i czy starczy nam czasu, by popłynąć na Antarktydę. Często natomiast wspominaliśmy naszych bliskich - rodziny, przyjaciół, znajomych. Stały temat stanowiły dziewczyny - zarówno te, które -jak liczyli chłopcy - gdzieś tam w Polsce na nich czekają, jak i znane aktorki, piosenkarki czy choćby piękności z posiadanego na jachcie kalendarza wydrukowanego przez jedno z męskich pism. Innym „dyżurnym" tematem było jedzenie. Gotowaliśmy na zmianę - po trzech dniach zwykłych wacht na pokładzie, na każdego przypadał dzień kambuza. Nie mieliśmy zbyt urozmaiconego menu, nie tylko ze względu na dość skromne zasoby finansowe wyprawy, ale także z powodów czysto technicznych: z braku lodówki i przestrzeni nie mogliśmy transportować niektórych produktów. Najszybciej skończyły się owoce i warzywa, potem została już tylko cebula i czosnek, którymi faszerowaliśmy się do bólu. Chleb mieliśmy nawet dość długo, choć pod koniec już mocno podpleśniały w końcu jednak nadszedł czas sucharków. Z mięsa, oprócz wydzielanego salami (zwykle po 2—3 plasterki na posiłek), były Wypatrujemy uchatek i pingwinów. parówki. Było ich tyle, że zaczęłam się obawiać, że nigdy się nie skończą. .. Jedliśmy je nawet wtedy, gdy zrobiły się kleiste i kwaśne - żal było wyrzucić, więc zalewaliśmy je keczupem i udawaliśmy sami przed sobą, że są fantastyczne. Stopniowo wszystko się kończyło - ser, jajka, mleko... Obiady stanowiły na zmianę ryż lub makaron z dodatkiem dżemu lub jakiś mięsnych puszek. Niestety okazało się, że najwięcej mamy tych puszek, które są zupełnie niezjadliwe (czytaj: obrzydliwa fasolka). Na szczęście sporo było słodyczy - codziennym rytuałem stało się wydzielanie każdemu przydziału czekolady (po jednym rządku). Rozmowy o jedzeniu były dwojakiego rodzaju: albo o tym co byśmy zjedli (mnie majaczyła się pomidorówka autorstwa mojej teściowej), albo o jedzeniowych atrakcjach, które mieliśmy najachcie wcześniej (jak np. ser z ruszającą się zawartością). Jedzenie stało się nawet jednym z powodów, dla których chcieliśmy dopłynąć do polskiej stacji antarktycznej im. H. Arc-towskiego - liczyliśmy, że może tam wreszcie zjemy coś normalnego. Nie zawiedliśmy się - na „Arctowskim" przeżyliśmy prawdziwą orgię jedzeniową. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Jena, kiedy postawiono przed nim " "..Sdyp0( W Раскоп Kikat '*polsc '«nor ЧЬга Monika Witkowska talerz normalnej zupy, nie z jakichś proszkowych wynalazków. Do tego był chleb - prawdziwy, świeżo wypieczony. Jena zamurowało. Dobrą minutę wpatrywał się to w dymiący talerz, to w kromkę chleba. Na twarzy rozlał mu się szeroki uśmiech, po czym wymamrotał: „Jestem szczęśliwy!". Ja z kolei rozkoszowałam się mizerią z ogórków z antarktycznej szklarni. Zrozumiałam wtedy co znaczy określenie „niebo w gębie". Zanim jednak dotarliśmy do Antarktydy, najpierw osiągnęliśmy główny cel wyprawy - staliśmy się Kaphornowcami. Południk Hornu przecięliśmy 29 marca o godz. 8.14. Był szampan, zbiorowe gwizdanie (już nam było wolno!), wzajemne gratulacje i zwiększony do pięciu plasterków przydział salami na śniadanie. Skał Hornu nie mogliśmy widzieć -były jakieś 200 mil od nas. Morze było spokojne, pogoda niespecjalna- słońce bezskutecznie próbowało się przebić przez szare chmury. Ale to właśnie było nasze niebo - szczyt marzeń, miejsce na oceanie, do którego tak dążyliśmy, powód, dla którego warto było przeżyć po drodze tyle mniejszych lub większych piekieł. Horn opłynęliśmy, z Pacyfiku przeszliśmy na Atlantyk, ale przecież rejs trwał nadal. Nikt nie odważył się powiedzieć, że „pokonaliśmy" słynny przylądek -jego nazwa wciąż budziła w nas szacunek, jakbyśmy się bali, że za brak pokory Ocean może nas dotkliwie ukarać. A my z Oceanem woleliśmy dobrze trzymać. W drodze na Antarktydę musieliśmy przejść jeszcze groźną Cieśninę Drake'a, a potem trzeba było przez nią wrócić. Konieczny był pośpiech, bo początek kwietnia nie jest zbyt dobry na włóczenie się po tych akwenach. Swoją drogą od wypłynięcia z Valparaiso, mimo że minęło tyle dni, nie spotkaliśmy ani jednego statku czyjachtu... 30 marca po raz pierwszy ujrzeliśmy brzegi Antarktydy. Akurat byłam z Mateuszem na popołudniowej wachcie, gdy wyłoniły się potężne góry. Dokładniej - była to Wyspa Smitha należąca do archipelagu Szetlandów Południowych. Jak sprawdziliśmy na mapie, góry sięgały dwóch tysięcy metrów, a robiły tym większe wrażenie, że wyrastały wprost z morza. Dzieliło nas od nich jeszcze 40 mil, a myjak zaklęci staliśmy wpatrując się w ośnieżone szczyty z czerwonawą poświatą zachodzącego słońca. Widok był obłędny, choć znaczenie miało również, że był to pierwszy ląd jaki widzieliśmy od wypłynięcia z Valparaiso, czyli po 24 dniach. To było niebo w kolejnej wersji. Następnego dnia już nie mieliśmy wątpliwości, że jesteśmy na Antarktydzie (dokładniej: w Antarktyce, bo Antarktydą określa się przecież stały ląd, a my widzieliśmy wyspy). Kiedy rano wyszłam na pokład - był Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda I 285 zasypany śniegiem. U wybrzeży wyspy Deception powitały nas pingwiny. Niedługo potem zobaczyliśmy też pierwsze góry lodowe. Potężne lodowe skały fascynowały, ale i wywoływały uczucie stresu. Trudno było uwierzyć, że zaledwie jedna dziewiąta część takiego kolosa wystaje ponad wodę. Baliśmy się nocnej żeglugi, tym bardziej, że wiatr się wzmagał. Około północy przywiewalo 9 stopni w skali Beauforta, nad ranem pierwszego kwietnia, gdy wchodziliśmy do Zatoki Admiralicji, wiatr wiał z siłą jedenastu stopni. Znajdowaliśmy się już tak blisko polskiej stacji, a mimo to nie mieliśmy pewności czy uda nam się do niej dopłynąć. Rozsądek nakazywał uważać i oszczędzać silnik, nie mogliśmy też czekać na zmianę warunków pogodowych, bo gonił nas czas. Nigdy nie zapomnę, jak podekscytowani połączyliśmy się przez UKF-kę z polską stacją. Z napięciem czekaliśmy na radosne powitanie, a tu... rozczarowanie. Głos, który usłyszeliśmy nie wyrażał zupełnie żadnych emocji, tak jakby polskie jachty codziennie zjawiały się na „Arctowskim". Miny nam zrzedły -Widzicie, tak to jest z rodakami... - odezwał się ktoś zawiedzionym głosem. Sprawa wyjaśniła się wieczorem, gdy podczas hucznej imprezy z polarnikami skonfrontowaliśmy pierwsze wrażenia. Okazało się, ze szef stacji, który przyjął nasze zgłoszenie, był przekonany, że to primaaprilisowy żart jednego z młodych naukowców, który -jak przypuszczano - siedział z radiostacją w łazience i nadawał komunikat. Nikomu z „Arctowskiego" nie przyszloby na myśl, że odwiedzą ich polscy żeglarze, na dodatek w czasie, kiedy na Antarktydzie zaczyna się już zima i nawet pingwiny uciekają ku cieplejszym brzegom. Swoją drogą trochę rozczarował nas brak pingwinów. Zostało tylko kilku maruderów. Honor antarktycznej fauny uratowały zabawne uchatki', które początkowo braliśmy za foki , dopóki oburzeni naszą niewiedzą polarnicy nie wyjaśnili nam różnic między tymi zwierzakami, według nas wyglądającymi całkiem podobnie. Przez 3 dni pobytu na „Arctowskim" znowu czuliśmy się jak w niebie. Wreszcie jakieś nowe twarze, tym bardziej, że polarnicy okazali się 13 Uchatki - rodzina ssaków z rzędu płetwonogich. Mają małe uszy (stąd nazwa), silne przednie nogi o długich palcach bez pazurów i krótsze tylne nogi z pazurami. Jako jedyne wśród płetwonogich potrafią szybko i zwinnie poruszać się po lądzie i wspinać na skały. Żyją w chłodnych morzach. 14 Foki - rodzina ssaków z rzędu płetwonogich. Przednie i tylne kończyny mają przekształcone w płetwy, przy czym tylne są skierowane do tyłu i bezużyteczne na lądzie. Żyją w chłodnych morzach, niektóre gatunki także w wodach słodkich. Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda I 287 To już „sześćdziesiątki". Zimno, mokro, do domu daleko i coraz mocniej wieje. fantastycznymi, bardzo otwartymi i gościnnymi ludźmi. Doceniliśmy co znaczy iście domowe jedzenie (były nawet pierogi z jagodami!) i prysznic z gorącą wodą (ach, jak miło było patrzeć jak woda leci, leci i nie trzeba jej ograniczać!). Ajak milo było posiedzieć w budynku, gdzie nie tylko było sucho i ciepło (najachcie już zwątpiłam, że jeszcze kiedyś uda mi się wysuszyć ciuchy), to w dodatku nic się nie kiwało. Dziwiło to zwłaszcza podczas jedzenia - w przeciwieństwie do jachtu nic trzeba było już kurczowo trzymać plastikowej miski z zawartością, w obawie, żeby nie wylądowała na ścianie, sąsiedzie lub pod stołem. Ja miałam jeszcze jeden bonus - kochani koledzy zwolnili mnie z obowiązku pełnienia wacht kotwicznych najachcie -jak się okazało bardzo potrzebnych, bo kotwica puszczała kilka razy - dzięki czemu mogłam przespać dwie noce w normalnym łóżku, w czystej pościeli, bez zapierania się, by nie wylecieć z niego podczas przechyłu -jak to było w koi. Chętnie byśmy pobyli dłużej w gościnnym „Arctowskim", ale przekazane przez polarników prognozy pogody nie wróżyły nic dobrego, a wzmagający się wiatr to potwierdzał. Po podniesieniu kotwicy w rubryce dziennika jachtowego „siła wiatru w stopniach Beauforta", pojawiła się liczba „8". To nam nie przeszkadzało, ale sen z oczu spędzały nam góry lodowe. Z tymi naprawdę wielkimi nie było tak źle -widzieliśmy je na radarze. Groźniejsze były niewielkie zwały lodu, które w razie zderzenia mogłyby przebić kadłub. W nocy po opuszczeniu polskiej stacji mieliśmy z Mateuszem wyjątkowo stresującą wachtę. Była to świtówka, ale pierwsza jej część wypadała w totalnym mroku. Nawet księżyc był przeciwko nam - nie było widać kompletnie nic. Piekielny mrok. Jedno z nas było przy sterze, drugie śledziło radar. Akurat zamierzaliśmy się zmienić, gdy w odległości dwóch metrów od nas przepłynął wielki lodowy blok. Mateusz zbladł, wyglądał jakby miał dostać ataku serca. Na szczęście zaraz zaczęło się rozwidniać. I wtedy po raz kolejny mieliśmy wokół siebie niebiański widok - z rozwiewającej się mgły wyłoniło się dookoła, w dość bezpiecznej odległości, dwanaście potężnych lodowych gór. Jedna z nich -jak obliczyliśmy za pomocą radaru - miała 13 kilometrów długości. To właśnie był jeden z tych widoków, dla których warto było marznąć, moknąć i niedosypiać. ^^^■■■a 288 I Monika Witkowska Cieśninę Drake'a przechodziliśmy znowu w pewnym napięciu. Czy nie wyczerpaliśmy limitu dobroci Oceanu? Czy da nam bezpiecznie dotrzeć na Falklandy? Liczyliśmy, że przejście Drake'a zajmie nam kilka dni i tak było, odcinek Arctowski - Falklandy ostatecznie pokonaliśmy w tydzień. Być może o tej porze roku naprawdę byliśmy jedynymi ludźmi na tym wodnym pustkowiu... Niesamowita jest świadomość, że w promieniu setek mil wokół i wiele kilometrów pod nami jest tylko woda i woda. No i jeszcze wieloryby, często płynące tak blisko jachtu, że obawialiśmy się zderzenia. „Ósmego kwietnia prując fale Atlantyku przecięliśmy równoleżnik Hornu finalizując tym samym jego w pełni uczciwe okrążenie. A gdy się cieszyliśmy, że jedną nogą jesteśmy już w porcie, gdy do Port Stanley zostało zaledwie 257 mil, Navtex podał ostrzeżenie o silnym sztormie. Niedługo potem zaczęła opadać strzałka barografu... To co działo się później, wiele osób nazwałoby piekłem. Ja pewnie też, gdyby nie to, że już kiedyś, na Pacyfiku, żeglując u wybrzeży Japonii, miałam okazję spotkać się z jeszcze gorszym tajfunem. Na szczęście teraz mieliśmy trochę czasu na przygotowanie się do ekstremalnych warunków - zanim morze zaczęło swój szalony taniec. Z żagli zostawiliśmy tylko kliwer , a i tak mimo jego malutkiej powierzchni gnaliśmy z zawrotną jak na „Starego" prędkością ponad dziewięciu węzłów. Apogeum sztormu wypadło akurat na wachcie mojej i Mateusza. Wprawdzie Wesoły proponował, że wyjdzie za mnie na pokład, ale nie mogłam się przecież na to zgodzić. Nie mogłam - i nie chciałam. Żeglować trzeba umieć w każdych warunkach. Na pokładzie faktycznie rozpętało się piekło. Ledwo zdążyłam zamknąć za sobą klapę zejściówki, gdy miałam już pierwszy słony prysznic. To nie była pojedyncza bryzga czy fala, ale całe zwały wody. Pięć minut później byłam już kompletnie mokra. Swoją drogą spociłam się też od samego sterowania, bo kręcenie kołem w tych warunkach było nie mniejszym wysiłkiem niż wejście z plecakiem na niezłą górę. Równocześnie bez przerwy zalewały mnie spienione fale - od góry, dołu, z boku, przy czym woda oczywiście znalazła sobie nieszczelności, by wedrzeć się 15 Cieśnina Drake'a - nazwana na cześć Francisa Drakc'a (1540-1596), angielskiego żeglarza i dowódcy wypraw korsarskich przeciw Hiszpanom, podczas których dokonał wielu ważnych odkryć geograficznych, łącząca dwa oceany: Atlantycki i Spokojny, znajdująca się pomiędzy Ameryką Południową a Szctlandami Południowymi. 16 Kliwer — trójkątny żagiel umieszczony na przedzie jachtu. Horn na trawersie, przed dziobem Antarktyda I 289 pod sztormiak. Bolały mnie ręce, mięśnie grzbietu, głowę rozsadzał ryk oceanu, ale kiedy Mateusz zapytał czy ma mnie zmienić, nie chciałam. Starałam się być maksymalnie skoncentrowana. „15-20 stopni do fali!" - powtarzałam sobie podstawową zasadę żeglugi w takich warunkach. Nie było to łatwe - fale usiłowały odwrócić jacht, jakby sprawdzając na ile mogą sobie ze mną pozwolić. Na dodatek było zupełnie ciemno, na niebie ani jednej gwiazdy, a jak na złość wysiadło oświetlenie kompasu. Dokładne sterowanie było teraz naprawdę bardzo istotne -następstwem błędu sternika mogła być wywrotka. Od nas, czyli osób pełniących wachtę, w dużej mierze zależało życie całej załogi. Ocean był żywiołem groźnym, a zarazem przerażająco cudownym. Może tak właśnie musi być, że piekło jest nie tylko straszne, ale i ekscytująco piękne? Konieczność koncentracji sprawiała, że nie za bardzo mogłam rozglądać się dookoła. Przypomniałam sobie, że na dawnych żaglowcach pływających w okolicach Hornu zabraniano sternikom oglądania się do tyłu - po to, by ich nie przerazić. Ja obejrzałam się tylko raz - zobaczyłam goniącą nas olbrzymią falę, usłyszałam krzyk Mateusza (jeśli Mat krzyczał, to znaczy, że było naprawdę groźnie), odruchowo się skuliłam, mocniej zaklinowałam w kokpicie, zamknęłam odruchowo oczy, a po chwili poczułam przygniatające mnie masy wody i smak soli w ustach. Zaraz potem w drzwiach zejściówki wyłonił się Jacek, kapitan. - Żyjecie? - zapytał, po czym wykrzyczał nam wyniki odczytu z wa-riometru. Jak się okazało, fale, które pokonywaliśmy naszym „Starym", który wyglądał na oceanie jak łupina od orzecha, miały po 16 metrów wysokości, czyli tyle, co czteropiętrowy budynek. Gdy o północy schodziliśmy z pokładu, poczułam żal, że to już koniec. To była jedna z moich najpiękniejszych wacht. Wprawdzie daleka jestem od tego, by w kolejnych rejsach życzyć sobie ponownie takich chwil, ale paradoksalnie takie piekło, o którym pamiętać się będzie już na zawsze, to równocześnie doświadczenie, które... warto było przeżyć. W nocy wiatr zelżał, a gdy rano obudziłam się i wyjrzałam na pokład, przed dziobem mieliśmy brzeg Falklandów. Kili, czyli śniegi Afryki 7 Ж—iupełnie inny charakter niż oplynięcie przylądka Horn miało wejście na Kilimandżaro. Nie jest to góra trudna technicznie - wcale nie są tam potrzebne raki, czekany czy uprzęże. Jest to równocześnie miejsce mocno komercyjne - na trasy wyruszają tłumy turystów, a towarzyszą im obowiązkowi przewodnicy oraz tragarze. Wszystko nam wniosą, posiłek ugotują i podadzą, a jeśli jest to trasa biwakowa - to nawet rozstawią namiot... Na mojej trasie, sześciodniowej Machame Route zwaną też Whiskcy Route (w odróżnieniu od najpopularniejszej - schroniskowej Marangu, albo Coca-Cola Route) sensację zrobił Amerykanin, który do obsługi wyłącznie swojej osoby wynajął piętnastu tragarzy i dwóch przewodników. W rezultacie miał do swojej dyspozycji namiot do spania, drugi namiot do jedzenia, oświetlaną toaletę, a nawet prysznic. To szczególnie odróżniało go od pozostałych wchodzących, którzy o myciu zapomnieli już drugiego dnia. Nie przyuważyłam jednak czy ów „mzun-gu" (tak miejscowi określali „białego człowieka") wchodził o -własnych siłach, czy może był wnoszony. No dobrze, jeśli jest niby tak łatwo, to dlaczego zaledwie 25% podejmujących wspinaczkę dociera na szczyt? Trudność zdobycia Kilimandżaro polega najej wysokości. Każdy dzień pobytu w parku kosztuje ponad Góra nie jest trudna technicznie. Ale szczyt znajduje się na wysokości 5895 m n.p.m. Pierwszy obóz rozbity na granicy lasu. Do szczytu jeszcze 4 dni. 100 dolarów, tak więc niewiele osób może sobie pozwolić na dłuższą aklimatyzację. Podczas standardowej wyprawy atak na szczyt odbywa się czwartego lub piątego dnia, co sprawia, że prawie wszyscy mają problemy z chorobą wysokościową. O tym, że nie ma na nią mocnych, przekonałam się na przykładzie Rosjan, z którymi zaprzyjaźniłam się na swojej trasie. Było ich dwóch: Igor - świetnie wyekwipowany, doświadczony miłośnik gór, mający na koncie -jak wynikało z opowieści -już kilka sześciotysięczników oraz Aleks - chłopak, który w górach znalazł się pierwszy raz (!!!) i nie krył, że idzie raczej tylko dla towarzystwa. Jaki był efekt? Już na wysokości 4200 m n.p.m. Igor miał tak intensywne objawy choroby wysokościowej, że musiał wracać, natomiast Aleks zdobył szczyt bez większych problemów i ogólnie świetnie sobie radził. Zdobycie Kilimandżaro było dla mnie marzeniem jeszcze z dziecięcych lat. Długo musiałam czekać na to, by się spełniło - główny problem Kili, czyli śniegi Afryki I 293 stanowiły koszty. Aż w końcu nadszedł dzień, kiedy zapakowałam plecak i zjawiłam się w tanzańskiej Aruszy - głównej bazie wypadowej na „dach Afryki". Niedługo potem rozpoczęłam mozolną wędrówkę na liczący 5895 m n.p.m. szczyt. „Droga do nieba" - myślałam sobie patrząc na majaczący wysoko wierzchołek. Trzeba przyznać, że Kili to sympatyczna i ładna góra. Każdy dzień trekkingu był zupełnie inny krajobrazowo. Pierwszy dzień to przejście przez bujny wilgotny las. Buty ślizgały się po sięgającym kostek - a czasem i wyżej - błocie, a dookoła rozpościerała się prawdziwa dżungla - gąszcz roślinności i mieszanina odgłosów - ptactwa, zwierząt, owadów. Im wyżej, tym roślinność była coraz bardziej uboższa, w końcu pozostały tylko skarłowaciałe drzewa i obrośnięte mchem kamienie, potem zabrakło nawet tego. Kolejny etap stanowiły pola lawy - wielkie bomby wulkaniczne i sypki -wulkaniczny żwir. A na szczycie - słynne „śniegi Kilimandżaro" kojarzone z tytułem opowiadania Hemingwaya, który notabene nigdy na Kilimandżaro nie był. Kondycyjnie wchodzenie nie sprawiało mi trudności. Nawet celowo wydłużałam sobie dzienną trasę, by zobaczyć jeszcze coś więcej ponad turystyczny standard. Jednak nie mogę też powiedzieć, że było zupełnie łatwo. Góry - takjak i morze - uczą pokory, często bywają gry-maśne i lubią udowadniać, że człowiek może być zdolny do wielkich czynów, ale w starciu z naturą okazuje się słabym stworzeniem. Podczas mojej wyprawy największy problem stanowiła pogoda. Był marzec, początek pory deszczowej, o czym zresztą dobrze wiedziałam. Ponieważ takjak i na morzu uważam, że nie sztuką jest radzić sobie tylko w dobrych warunkach - skoro już przyjechałam w tym terminie, musiałam zaakceptować zastaną sytuację. Rezultat? Na sześć dni trwania trekkingu, przez pięć dni lało. Wiadomo, co to oznacza: wiecznie przemoczone buty i ciuchy, wilgotny śpiwór. Każda chwila słońca sprawiała, że obozowiska (na Kili można rozbijać się tylko w wyznaczonych miejscach) zamieniały się w wielką suszarnię. Rano każdy wchodził na trasę razem ze swoją ekipą, ale po południu i wieczorami zacieśniały się międzynarodowe kontakty i podczas spotkań w obozach licytowaliśmy się, komu jeszcze zostało coś suchego. Najgorzej zmokliśmy wszyscy w dniu dojścia do najważniejszego obozu — na wysokości 4700 m n.p.m. Był najważniejszy, bo najwyżej położony - około północy startuje się z niego do ataku szczytowego. ? { 296 I Monika Witkowska Byłam wściekła na siebie. Za to, że nie przewidziałam, że moja go-reteksowa kurtka po tylu latach użytkowania będzie puszczać wodę, że nie wzięłam więcej ciuchów do przebrania, że przyjechałam gdy leje... Miałam dołek psychiczny, a w myślach - piekło. Bałam się, że przez te cholerne mokre ciuchy mogę nie dać rady. Jestem tak blisko celu, blisko nieba, i teraz miałabym odpuścić? Za kilka godzin miałam wyruszyć na ten ostatni, najtrudniejszy odcinek, a tymczasem jak ostatnie nieszczęście siedziałam skulona w śpiworze, w wilgotnych rzeczach i trzęsłam się jak galareta. Aleks oddał mi swój sweter, łyknęliśmy sobie po dawce aspiryny. Najchętniej przełożyłabym wejście o jeden dzień, by się wysuszyć. Dużo osób robiło tak również ze względu na chęć lepszej aklimatyzacji, no ale mnie nie pozwalał na to budżet (100 dolarów „w plecy"). John, mój czarnoskóry przewodnik, widział, że bardzo mi zależy na wejściu. Przyniósł mi herbaty, przy ognisku tragarzy trochę podsuszył moje rzeczy. Pojawił się powód do radości - tymczasem przestało padać. Próbowaliśmy z Aleksem trochę się przespać, ale bezskutecznie. To normalne na takich wysokościach. I tak, szczęście, że poza lekkim bólem głowy nic mi nie dolegało. Poznani Francuzi już wcześniej skarżyli się na wymioty i brak apetytu, czyli typowe objawy choroby wysokościowej. O północy w obozie zrobił się ruch, a chwilę potem na stoku pojawiły się ogniki latarek pierwszych ekip wyruszających w drogę do nieba. Niebo było niby tuż, tuż, ale pozostawało niewidoczne - nie było widać żadnych gwiazd ani księżyca. Aleks też wyszedł, natomiast mój przewodnik zdecydował, że wyruszymy trochę później. Około pierwszej wypiliśmy kawę, spokojnie się spakowaliśmy i już jako ostatni opuściliśmy obóz. Szliśmy dość szybko, co początkowo było mi na rękę, bo marsz rozgrzewał i przestałam myśleć o wilgotnym ubraniu i mokrych butach. Marzły tylko ręce, ale na szczęście John miał zapasową parę rękawic. Dogoniliśmy tych, którzy szli przed nami i wysunęliśmy się na czoło pochodu. Po raz pierwszy byłam na takiej wysokości - nie wiedziałam, że nie ma sensu tak się śpieszyć, bo organizm, któremu brakuje tlenu, po prostu nie da rady. poprzednie STRONY: Lodowiec na dachu Afryki, aż trudno uwierzyć, że tak blisko równika. zdjęcie obok: Idzie się noga za nogą, walcząc z objawami choroby wysokościowej. 298 I Monika Witkowska - Pole, pole! - Powolutku! - powtarzali grupie Niemców przewodnicy w języku suahili. I Niemcy szli powoli, noga za nogą... Wkrótce przekonałam się, że góry nie lubią tych, którzy się śpieszą. Szło mi się coraz ciężej, nadszedł pierwszy kryzys, potem drugi. Zaczynała mnie powoli ogarniać apatia, każdy ruch stał się walką z samą sobą. Po dojściu do tzw. Stella Point na wysokości 5680 m n.p.m., choroba wysokościowa omal nie złamała mnie na dobre. Tu już było prawdziwe piekło - zarówno pod względem scenerii (przede mną ziała dziura krateru, a właściwie jej zarys powoli wyłaniający się w mroku nocy), jak i przeżyć z powodu słabnącego organizmu. - Po co ja się tu pchałam?! Męczyć się tak za własne pieniądze i na własne życzenie?! - zastanawiałam się. Zaczęły się wymioty, opanowywała mnie senność. - Chodź, idziemy... - grzecznie próbował mnie nakłonić przewodnik. Nie reagowałam, więc John zmienił metodę. Przytulił mnie i troskliwie pocieszał: -Już niedaleko. Spróbuj... -Ja tu zostanę, chce mi się spać... - mamrotałam, nie zamierzając iść już ani w górę, ani w dół. John usiadł zrezygnowany. Po chwili szepnął, chyba bardziej do siebie niż do mnie: - Ooo! Nadchodzą Niemcy! W tym momencie jakby piorun we mnie strzelił: - Cooo? Niemcy? Nie jestem złośliwa, ale przypomniałam sobie, jak na którymś biwaku niemieccy towarzysze dziwili się, że na szlaku uznawanym przez nich za trasę „dla prawdziwych macho" znalazła się dziewczyna. Pewnie, że dam radę! - obudziły się we mnie kobiece ambicje. Chwilę potem siląc się na uśmiech, jakbym właśnie wyszła z dyskoteki, witałam zdziesiątkowaną ekipę znad Renu, rzucając im wjęzyku suahili przyjazne: -Jambo! Cześć! Jak leci! Może czekolady? Naprawdę chciałam być miła, ale z tą czekoladą trochę przesadziłam. W każdym razie ochoty na czekoladę wyraźnie nie mieli, ja zresztą też nie. Na wszelki wypadek, czując że zaraz znowu zmogą mnie chwile słabości, pożegnałam kolegów: - To do zobaczenia na szczycie! - po czym noga za nogą powlokłam się w tamtym kierunku. Kili, czyli śniegi Afryki I 299 Spotkanie z Niemcami przy kraterze było momentem przełomowym. Potem było mi już lepiej. Zmobilizowałam się, nabrałam energii, choć, jak to bywa na takich wysokościach, i tak czułam się jak po dawce środków halucynogennych. Niewątpliwie pozytywnie do życia nastroił mnie też wstający dzień. Oglądać wschód słońca pod szczytem Kilimandżaro to naprawdę jakby być w niebie. Dookoła morze chmur, nad nimi - wystający szczyt największej na kontynencie góry, a na szczycie - człowiek, niepozorny, mały, a zarazem wielki. Widoki - obłędne! Lodowiec (trudno uwierzyć, że jest się w Afryce), dobrze widoczny już w blasku dnia krater, i -jak to o wschodzie - kalejdoskop barw: niebo czerwone, pomarańczowe, potem coraz jaśniejsze smugi i w końcu unosząca się coraz wyżej na błękitnym niebie słoneczna tarcza. Ciekawe, czy w prawdziwym niebie też będzie tak pięknie? A przy tym wszystkim jeszcze ta niebiańska radość z dojścia na szczyt - uśmiech do pamiątkowej fotografii, spontaniczne rzucanie się w ramiona jakimś nieznajomym, gratulacje... I w końcu - odwrót i długa droga w dół. Tego dnia zeszliśmy z powrotem do granicy wilgotnego lasu, pokonując różnicę poziomów 2700 metrów. Też nie było lekko -wiele osób narzekało na wysiadające na zejściach kolana. Ale gdy się wraca z nieba, świat jest piękny i wszystko wydaje się łatwiejsze. Miałam wrażenie, że duchy gór też się cieszyły z mojej radości - tego dnia już nie padało i wreszcie mogłam, przynajmniej na koniec, zrobić zdjęcia wielkiego Kili. Wcześniej szczyt przez cały czas był ukryty w chmurach. Szybko zapomniałam o piekle podejścia, zostało tylko wspomnienie nieba, które tam w górze było przecież na wyciągnięcie ręki. \ O zdjęciach Wydawca pragnie bardzo serdecznie podziękować Autorom za możliwość wykorzystania zdjęć pochodzących z Ich zbiorów. Okładka: zdjęcie pochodzi z Agencji Flash Press Media. str. 12 i 19 str. 21 str. 25 str. 28 str. 32-45 str. 46-69 str. 70 str. 72 str. 80-99 str. 100-111 str. 112-133 str. 134-155 str. 156-177 str. 178-199 str. 200-223 str. 224-265 str. 266-299 P Chmieliński, L. Johnson, R Chmieliński, Z. Malinowski, R. Czajkowski, A. Czerwińska, zdjęcie archiwum, A.R. Fiedler, K. Hejkc, M. Kamiński, M. Kuczyński, I. Momatiuk, B. Pawlikowska, A. Piętowski, S. Szwarc-Bronikowski, M. Tomalik, M. Witkowska xSIS