15010

Szczegóły
Tytuł 15010
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15010 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15010 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15010 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Halina Snopkiewicz Kołowrotek OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI -TOMASZ LIPIŃSKI Skład i łamanie tekstu - Barbara Markowska, Copyright © by Ц*л*Л %>4>JU Łódź 1994 ISBN 83-86289-07-4 Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45 Wm - O! Patrzcie! Kolędnicy do nas przyszli! - wykrzyknął radośnie ojciec i otworzył drzwi. Zaczął grzebać ręką w kieszeni, szukając portmonetki. - A zaśpiewajcie coś, chłopcy, no wejdźcie, wejdźcie do środka - wykazał staropolską gościnność, a ja nie mogłam tego przerwać, nie byłam w stanie, ponieważ właśnie odjęło mi mowę i marzyłam, żeby ziemia rozpadła się w kawałeczki i to wszystko w diabły rozsypało się po Kosmosie. - Przyszliśmy Marysię poprosić na Sylwestra - wymamrotał wreszcie Ciszewski, bo to właśnie oni, Ciszewski i Zbyszek, przyszli po mnie do domu, galowo, już po prostu na zabawę ubrani. Tak sobie umyśliliśmy, że będę miała większe szanse pójścia, kiedy dwóch poważnych chłopców po mnie wstąpi. Nie wiedziałam, że mój ojciec tak nic a nic nie wyznaje się na nauce o Polsce i świecie współczesnym. Nie chciałam od niego cudów, ale w końcu ojciec chodzi ulicami, bywa w kinie, ogląda telewizję i mógłby nareszcie wiedzieć, co się nosi na szyi i czole, i zauważyć, że długie włosy dotarły także i do nas. W końcu legioniści rzymscy chodzili w spódniczkach na zwycięskie wojny, w minikieckach właściwie, a Zbyszek i Ciszewski mieli spodnie, jak trzeba. Czyściutkie, rozkloszowane od zaszewki trójkątnej na kolanie, byli bardzo ładnie uczesani, no, nie mam pojęcia, jacy kolędnicy mogli ojcu przyjść do głowy na ich widok. Czy muszę napisać klasówkę: „Dlaczego nie poszłam na Sylwestra i siedzę sama w pokoju, w czasie kiedy cały świat się bawi", żeby wszystko wyjaśnić? Więc nie poszłam na Sylwestra, ponieważ Zbyszek i Ciszewski nie byli tą szansą dla 5 mnie, ojciec mnie nie puścił. Nie, muszę o czymś innym, bo szlag mnie trafia na miejscu. A oni tam na prywacie szaleją. Zresztą data jest po prostu wspaniała na rozpoczęcie pamiętnika. W takich tragicznych chwilach należy wręcz robić obrachunki z całego życia i postanawiać na przyszłość. No, to zaczynam. Nazywam się Maria Zuzanna Mroczkowska, lat piętnaście, z wykształcenia będę mechanikiem precyzyjnym. Mam uzdolnienia do rysunków, a kariery skrzypaczki nie zrobię już chyba nigdy, z powodu kapusty. Później powiem, jaki ma związek moja, przekreślona, muzyczna przeszłość z kapustą, z kapustą młodą, zieloną, ledwie-ledwie ciepłą, z taką kapustą, którą uwielbiam. Na razie chcę wyjaśnić, że lepiej byłoby, abym jakąś karierę zrobiła, jakąkolwiek artystyczną karierę, chociażby moje jakieś hobby powino się stać karierą, bo jedynie to mogłoby zadowolić mamę. Mama cierpi z powodu Technikum Mechaniki Precyzyjnej, nie o takiej przyszłości myślała dla swojej córki, nie o takim zawodzie. Moje technikum jest dla mamy naprawdę zawodem. Nie jestem wyrodną córką, starałam się jak mogłam, śpiewałam i rysowałam, układałam wiersze i Bóg jeden wie, ile krakowiaków odtańczyłam w pierwszej parze. Wszystko na nic. Czytałam niedawno, jeszcze wczoraj, pamiętnik awanturnicy, damy francuskiego dworu. Zapomniałam, za którego to było Ludwika, choć przekroczyłam wszystkie możliwe terminy wypożyczania książki. Tak długo to trzymałam, aż wreszcie dostałam groźny monit i pani bibliotekarka mi powiedziała: „Marysiu, bo już ci więcej nic nie pożyczę", więc się załamałam, książkę wczoraj odniosłam, choć naprawdę nie mogłam się z nią rozstać. Że nie pamiętam, za którego to było Ludwika, to nie dowodzi jeszcze sklerozy. Po prostu bardziej mnie interesowały miłosne przygody damy dworu niż historia Francji. Lubię dosyć i Francję, i historię, ale najlepiej to lubię czytać o miłości. Książkę ktoś pożyczył natychmiast, czekał na nią w kolejce. Więc nie tylko ja lubię czytać o miłości! Ta książka jednak dla mnie jest szczególnie ważna, i to z daleko bardziej wielkich względów, niżby to wynikało z tego, co powiedziałam dotychczas. Albowiem to właśnie one, ta książka i ta dama, natchnę- 6 ły mnie do pisania pamiętnika. Ile ta dama miała perypetii miłosnych, ile tam było intryg, kurcze blade! „To był świat w zupełnie starym stylu" jak śpiewa Urszula Sipińska. To już niestety nie te czasy. Może właśnie w związku z tym nie mam do opisania zbyt wielu awantur miłosnych, a może w związku z moim wiekiem, bo w końcu to jeszcze jestem bardzo młoda. Poza tym gdzie Rzym, gdzie Krym. Mieszkam, tak właściwie mówiąc, na wsi, w osadzie, która nie może się jakoś dochrapać praw miejskich, choć bardzo władze się o to starają. Ale to znowu nie czasy Kazimierza Wielkiego, który prawa miejskie rozdawał na lewo (i prawo). A gdyby zobaczył naszą osadę, całą murowaną, nie namyślałby się ani chwili, tylko by nadał. Jak się dostaje prawa miejskie, to i za prawami idzie forsa; na chodniki, można wyasfaltować rynek, jeśli jest rynek, sklepy powstają, zaopatrzenie lepsze, drogeria, neony nawet można założyć. Ale co zrobić z takimi mądralami w województwie, nasz przewodniczący gardło już zdarł i ze dwanaście opon w zielonej „warszawie", żeby tych drani przekonać. Delegacje całe jeżdżą raz po raz, ale oni uparcie mówią: „Poczekajcie, przemysł niech jakiś się rozwinie". No to czekamy niecierpliwie, bo z prawami to są duże udogodnienia, nawet baza PKS-u mogłaby u nas być, a tak to jest tylko przystanek na trasie do dalej. Do szkoły trzeba się pchać, do pracy ludzie się tłoczą, po zakupy do miasta ledwie się człowiek wciśnie, bo żaden autobus od nas nie wyjeżdża, a tylko przejeżdża, często się nie zatrzymując, jeśli akurat nikt nie wysiada. Takie życie. Rodzice moi mają dwa hektary pola i hektar łąki, więc gdybym chciała pójść po technikum na studia, to mogłabym mieć dodatkowe punkty, nie musiałabym już tak się bać egzaminu jak koleżanka Zośki, co to zemdlała pod drzwiami z przeucze-nia. Ale nie wiem, czy pójdę, bo jakby u nas powstał przemysł, wolałabym zacząć pracować i mieć pod dostatkiem pieniędzy na papier fotograficzny. W przyszłym roku łąkę weźmiemy pod uprawę. Łąka nie bardzo się opłaca, chociaż jest przepiękna. Jedynym u nas dworem jest siedziba administracji PGR-u, to znaczy była siedziba administracji PGR-u, bo administrację powiat wykurzył do baraku, gdzie też i administracji właściwe miejsce. Bo nasz PGR jest niedobry, ciągle przynosi państwu 7 deficyt. Źle gospodarują. Teraz przyszedł nowy, bardzo przystojny dyrektor, to może się poprawi. PGR, a nie dyrektor, bo dyrektor jeszcze nic złego nie zrobił, bo w ogóle nic nie zrobił, rozkręca się dopiero. Skończył SGGW i ludzie mówią, że zna się na rzeczy, no, zobaczymy, przyszłość przed nim. O, był w Danii na praktyce i jego żona smaruje sobie głowę żółtkami. Żeby jej włosy bardziej rosły czy coś. Ja też sobie posmarowałam, ale tak mi zaschło, taka mi się skorupa zrobiła na łbie, że przez pół godziny nie mogłam tego dopłukać, więc dałam spokój, nie powtórzyłam doświadczenia. W tym dworze jest teraz Zasadnicza Szkoła Rolnicza, internat i przebąkuje się o Technikum Rolniczym, tylko że nie ma mieszkań dla tylu nauczycieli, więc z tym technikum to jeszcze nie wiadomo na pewno. Kiedyś dwór należał do właściciela ziemskiego, tak zwanego obszarnika, ale to dawno temu, jeszcze przed drugą wojną światową. Jak wykurzyli administrację do baraku, przewodniczący wsiadł w „warszawę" i pojechał do powiatu, ale oczywiście nic nie uzyskał. To pojechał do województwa i trochę mu się udało, przywiózł wojewódzkiego konserwatora, ale tylko dotąd mu się udało. Konserwator powiedział, że doskonale zna tę budę i nie ma tu mowy o przyznaniu żadnej klasy, mogą to sobie przewodniczący i cała wieś wybić z głowy, ale jeśli przewodniczący się uparł, to on przyjechał, żeby potwierdzić na miejscu, tak jak przewodniczący chciał. A ten amorek pod dachem dworu nadaje się tylko do tego, żeby go chłopcy kamieniami rozwalili, co zresztą chłopcy później zrobili, skoro ktoś z województwa publicznie im to doradził. I dodał, że na konserwację prawdziwych zabytków nie ma w Polsce pieniędzy, a nam się zachciewa muzeum i kustosza, gdzie my ludzie rozum mamy, że Zasadnicza Szkoła Rolnicza i internat to szczyt kariery dla tej budy, przynajmniej przedtem ten rupieć odmalują i jak dobrze pójdzie, położą świeży tynk. Nasz przewodniczący jest bardzo energiczny, z nim to nie ma to tamto. Jak nie mógł uzyskać klasy dla dworu, zagroził konserwatorowi komisją z Warszawy, ale konserwator się zaśmiał i powiedział: „W głowę się, ludzie, puknijcie, a jak chcecie, jedźcie do samego Lorentza, skoro wam czasu i pieniędzy nie szkoda". 8 Obiad w bibliotece był przygotowany dla konserwatora, cztery kury upieczone, wódka eksportowa się u nas w lodówce mroziła, ale po takim oświadczeniu nawet mu kawy nie dali i „warszawa" odwiozła go tylko do stacji kolejowej, a nie do województwa. A obiad zjedli na kolację przewodniczący, mój ojciec, kierownik szkoły, sekretarz Partii, sekretarz Stronnictwa i Janiakowa, dyplomowana pielęgniarka i położna. Ona to jest taki męski typ. W ten sposób nie udało nam się ożywić regionu i wyjść z inicjatywą oddolną na zewnątrz. Nie każda wieś miała przed wojną szczęście, żeby akurat w niej mieszkał bogaty obszarnik i żeby on się znał na sztuce i na zabytkowych budowlach. Dobrze zrobiła Polska Ludowa, że tego łobuza z naszej wsi przepędziła, obrazów żadnych nie zostawił ani nic. Najlepsze, co zbudował, powtarzam słowa konserwatora - to obory, nie to, że są zabytkowe, tylko solidne. Przetrwały sanację, okupację i jeszcze teraz służą bydłu. „Agronoma sobie tu weźmie, zootechnika, a nie kustosza" - wykrzykiwał konserwator, kiedy wsiadał do „warszawy". Cała nasza nadzieja więc w przemyśle, i może trochę w ruchu turystycznym, bo mamy jezioro, tylko że nie ma środków na kanalizację, to i tak wysokiej kategorii nie dostaniemy. Kto może, ten zakłada kanalizację na własną rękę, dorabia w mieście i inwestuje w dom. Jak jest wieś nad jeziorem, to już nie żarty, może z tego coś wyniknąć, jakiś ośrodek sportowy, letnisko ogłoszone w gazetach jako wakacje pod gruszą, różne rzeczy. Na razie jednak mizernie, nie możemy się jakoś wy dźwignąć na wyższy poziom i zacząć żyć po ludzku. Na wszelki wypadek piszę to piórem, a nie długopisem. Bo tak. Jeśli jaw trzysta pięćdziesiąt lat po śmierci awanturnicy tak się przejęłam jej losem, że aż od tego zaczęłam pisać pamiętnik chcąc jakoś utrwalić swoje przeżycia, to może za parę-set lat albo nawet za parę tysięcy lat, niech będzie, ktoś znajdzie mój pamiętnik i zaduma się nad moim losem? Najlepiej by było, żeby to był wysoki blondyn, archeolog z długimi włosami, może być z brodą. W takim razie wkleję swoją fotografię na pierwszej stronicy. O, w tym sweterku angielskim, który dostałam od Tamtej babci. Jest biały w szare paski, bardzo dobrze wychodzi na zdjęciach. Używam wiecznego pióra, a nie długo- 9 pisu, długopisowe pismo jest podobno bardzo wietrzne, pełznie po kilkunastu latach do cna. Postaram się oddać klimat epoki; dzięki temu to przetrwało, tak piszą we wstępie do pamiętnika damy dworu. Gorzej, że nie wiem, co mam oddać, co to właściwie jest ten klimat epoki? Czy to to, o czym piszą w gazetach? O czym ludzie mówią? I za tysiąc lat archeolog by zdębiał, gdybym ja utrwaliła, o czym ludzie mówią. Może więc lepiej oddam los jednostki, Maryśki Mroczkowskiej? W każdym razie będę pisać prawdę, nic a nic nie zważając na to, że jakieś fakty z mojej biografii mogą mnie pomniejszyć albo ośmieszyć. Będzie, jak jest, to moje zdanie. Zresztą piszę, bo mi to przynosi ulgę. Po ojca wystąpieniu z tymi kolędnikami, co mi tam archeolodzy, których prababki jeszcze się nie urodziły! I tak my teraz dla nich budujemy socjalizm, a oni przyjdą na gotowe. Niech sobie sami odtwarzają klimat epoki, mądrale. Zdaje się, że zgłupiałam w tę sylwestrową noc. Nastawię sobie tranzystor, bo inaczej to zacznę zazdrościć przyszłym pokoleniom. No. Od razu inne życie. Muszę jednak zgasić, bo nie mogę się skupić przy muzyce nad aktualnościami. Trudno. Jeśli słońce wystygnie albo Amerykanie z Rosjanami zaczną rozmrażać Antarktydę, albo słońce się jeszcze bardziej rozżarzy, albo nawodnią Saharę, albo odsolą któryś z oceanów, to klimat ziemski będzie poważnie zagrożony. W każdym razie może być zagrożony, tak piszą różni naukowcy, ci, którzy przestrzegają przed nadmierną ingerencją w przyrodę. Mogą jednak zwyciężyć ci od nawadniania, odsalania, rozmrażania lodów bieguna przy pomocy czarnego proszku. Chytry pomysł, że to mnie nie przyszło do głowy, chociaż tyle miesięcy w życiu spędziłam na czarnym kocu, wiedziałam więc przecież, że kolor czarny sprzyja absorpcji promieni ultrafioletowych. Ale nie pomyślałam, żeby posypywać z samolotu czarnym proszkiem Antarktydę i rozmrażać w ten sposób lody. Sprowadziłabym wtedy tropik do Polski, a jeszcze przedtem napisałabym do sekretarza generalnego ONZ-u i może by mnie zaprosił do Nowego Jorku albo mówiłby o mnie w telewizji, co by tak bardzo mamę podniosło na duchu. Mnie specjalnie na tym nie zależy, ale klawo by było. Znowu zgubiłam temat i wątek, co było i jest moim nieszczęściem na polskim i w życiu. Więc gdyby 10 klimat się zaczął gwałtownie zmieniać, to ludzkość musiałaby się wtedy przenosić na inne planety, albo w ogóle do innych układów słonecznych. Patrząc, jak ludzie się pchają do autobusu, nie mogę uwierzyć, że podczas takiej gigantycznej przeprowadzki ktoś by wrócił, żeby zabrać mój pamiętnik. Chyba ludzkość będzie taszczyć przede wszystkim chlorofil. Czytałam takie opowiadanie. Bohater przebywał w innym układzie planetarnym. Jakoś tam żył, nie powiem. Na dobrą sprawę niczego mu nie brakowało, a jednak zwariował pod sam koniec opowiadania, a właściwie to już od początku był stuknięty. Chodził po tej planecie, szukał i szukał statku kosmicznego z Ziemi. I zdawało mu się, że jakieś zwierzątko siedzi mu na karku. Bo taki czuł się samotny, że rozmawiał sam z sobą. Ale może wiedział, że tak gadać do siebie, pytać i samemu sobie odpowiadać, to dowodzi szajby, więc wymyślił zwierzątko na karku i sobie z nim rozmawiał. Bo on już miał pomieszane w głowie. I to z jakiego powodu, rany boskie! Kto by pomyślał, gdyby nie przeczytał. Odbijała mu szajba z powodu braku zielonego koloru, jak Boga kocham. Taki bez zielonego koloru wydał mu się szary świat, że bzikował. I co dalej z tego wynikło, to strach w ogóle opowiadać. Więc tam, na tej planecie, były różne barwy, i fioletowa, i czerwona, i biała, i żółta, i niebieska, i dużo pomarańczowej, takiej ognistej - jak to czytałam, aż mi było gorąco i jakoś tak pomarańczowo - zielonej ani śladu, ani na lekarstwo. A ten człowiek wiedział, że tam gdzieś w pobliżu wylądował statek z Ziemi. Bo jego statek rozbił się czy spalił, coś takiego. Więc on szukał tego ziemskiego pojazdu, i temu zwierzęciu, co mu się zdawało, że ma je na karku, cały czas opowiadał, że już niedługo znajdą statek z Ziemi, że polecą na Ziemię, że na Ziemi są zielone lasy, zielone wzgórza i że Ziemia w ogóle cała jest zielona, sprawia to chlorofil, którego nie ma na tej zaplutej pomarańczowej planecie. Zaraz, jak to szło? Aha. Spotkał wreszcie statek i pilota, już miał wsiąść i odjechać. Ale ten pilot mu powiedział, że nie polecą na Ziemię, bo Ziemia była zagrożona i ludzkość się przeniosła do innego układu. On się nawet tym specjalnie nie zmartwił, bo wszyscy się przenieśli w komplecie, może nawet nic się nie stłukło, ale tak jakoś zapytał, czy tam gdzie ludzie 11 się przenieśli, jest zielono. Temu pilotowi tak się chlapnęło prawdę, że nie, tam nie ma chlorofilu, ale to nikomu nie przeszkadza, bo to już problem dawno, dawno rozwiązany; żeby wsiadał i nie zawracał głowy, bo szkoda czasu. Ludzie wiedzą, że jego statek się rozbił, i wysłali tego pilota na ratunek. Niech się więc zbiera i nie marudzi. W złą godzinę ten pilot mu to wszystko powiedział. Bo jak on zrozumiał, że już nie ma zieleni, zabił tego pilota. A sam nie miał prawa jazdy na ten statek czy nie umiał go uruchomić albo może ten statek mógł tylko lecieć na tę planetę bez zieleni, nie pamiętam. Dosyć na tym,-że opowiadanie kończy się, jak on idzie znowu w czeluść pomarańczowej planety i mówi do tego wymyślonego zwierzątka: „Stary, nic się nie martw, wkrótce znajdziemy statek z załogą z Ziemi i polecimy na Ziemię, zobaczysz zielone wzgórza Ziemi, bo Ziemia jest cała zielona. W tym sensie. Tak na zielono oszalał!" Dawno to czytałam i nie wiem, co autor chciał przez to powiedzieć, czy ten człowiek zabił pilota, bo wolał nie mieć świadka, że nie ma zieleni, i w ten sposób mógł pielęgnować swojego zielonego fioła, czy też jak się dowiedział, że nie ma zieleni, to mu się do reszty pomieszało w głowie? A może autor chciał, żebyśmy kochali to, co mamy, i szanowali naturalne środowisko człowieka? Nie mogę tego rozstrzygnąć. Opowiadanie wywarło jednak na mnie wielkie wrażenie. Zaczęłam się bardziej rozglądać po świecie i stwierdziłam, że czego jak czego, ale chlorofilu mi w życiu nie brakuje. Mam go nawet w zimie, bo tatuś łysieje i Ta babcia przez okrągły rok hoduje w skrzynce rzeżuchę, żeby tatuś jadł. Ta babcia wyczytała w gazecie, że rzeżucha jest dobra przeciwko łysieniu. Tatuś by nie jadł, ale mama go pilnuje, bo też przeczytała. Tak więc, jeśli oszaleję, to nie z braku chlorofilu, tylko z jakiegoś innego powodu. Jeszcze oczywiście mamy kwiaty doniczkowe, paprotki i asparagusy, i siano dla krowy, a w ogóle to przy dzisiejszym stanie chemii wszystko można wyfarbować na zielono. Nie wiem, dlaczego ci ludzie, co się przeprowadzali, zapomnieli o tym, to znaczy, dlaczego ten autor zapomniał. Pewnie chodziło o taką zieleń żywą jak trawa albo liście. Wkrótce zacznie się Nowy Rok. Zjem z tej okazji kawałek paprotki, aby mi się dobrze działo. 12 Mówią, że mam umysł ścisły. Ta babcia mówi: „mam ścisłe buty", to znaczy: „mam ciasne buty". Ale czyżby to się odnosiło również do mojej głowy?! 1 stycznia Rodzim dwunasta ze-r-o dwie. Wyplułam tę paprotkę, ja to mara pomysły, tak się przejmować opowiadaniami. Spać mi się chce i tak wygląda mój Sylwester. Żegnam. 1 stycznia Ten Ciszewski tak kiedyś zwlekał, ale w końcu mnie odprowadził po lekcjach do domu. Od tej pory jakby moje sercowe sprawy lepiej stały. Nie jechaliśmy pekaesem, tylko osiem kilometrów szliśmy pieszo. Z tego by wynikało, że Ciszewski szedł dużo więcej, bo on teraz mieszka od miasta w odległości też ośmiu kilometrów, ale w przeciwną stronę. Więc zaraz, ze szkoły do mnie osiem i osiem z powrotem - to szesnaście, i do tego osiem z miasta do Ciszewskiego to dwadzieścia cztery kilometry. A dwadzieścia cztery kilometry drałować na piechotę po kocich łbach i wybojach, drałować z własnej i nie przymuszonej woli - to sumą w tej arytmetyce powinna być miłość romantyczna. Tylko że trzeba puknąć się w głowę. Ciszewski pewnie z powrotem wsiadł w autobus, i tak odpadło mu szesnaście kilometrów, a zostało te osiem, ze mną. A w dodatku ciągle się pytał, czy będę miała „Zorkę 4", czy nie, więc właściwie sama nie wiem, co o tym sądzić. Że Ciszewski coś do mnie czuje, to jest jasne, żuliśmy kiedyś nawet jedną gumę. Właściwie cała klasa jedną żuła, bo więcej nie mieliśmy. Szukam argumentów przemawiających za miłością romantyczną. Mama moja mówi, że miłość, rycerskość i romantyzm są w agonii, a najlepszym na to dowodem - śpiewane przez radio apele: „Nie przynoś mi kwiatów, dziewczyno", albo: „Nie całuj mnie pierwsza, nie całuj mnie". Nie zgadzam się z tym całkowicie, bo zdarzają się liczne przypadki, ale mało jest jednak w moim życiu tego, co otaczało damę dworu. Nie mówię o budynku, tylko o atmosferze. Ale za mąż wyjdę z miłości, najchętniej za 1sif 13 fotoreportera, chociaż widziałam w życiu tylko jednego i ten by mi nie odpowidał. Przyjechał do nas dwa lata temu, kiedy otwierali Izbę Porodową. Przedtem rodzić się jeździło do miasta albo przyjeżdżał lekarz karetką z powiatu, różnie bywało. Chciałabym mieć kurzą fermę, jak się dobrzeją poprowadzi, to można na urlop pojechać do Jugosławii i kupić samochód osobowy albo pikapa. Kamińscy byli w Jugosławii i teraz starają się o „moskwicza". Mój ojciec jest dziwny, był kiedyś aktywistą ZMP, to była taka organizacja młodzieżowa, jeździł na różne obozy i narady, i tam gdzieś poznał mamę. Ale nie dlatego jest dziwny, tylko w ogóle nie wybiera się za granicę. Mówi, że jeszcze dobrze nie poznał swojego kraju, nie był w Katowicach, w Poznaniu i gdzieś tam jeszcze, więc co się będzie wybierał. Jak Kamińscy wrócili z Jugosławii, a mieli jeszcze wtedy „syrenkę", to ojciec powiedział, że oni wcale tą „syrenką" do Jugosławii nie dojechali, tylko do Przemyśla, a stamtąd Kamiński pchał z powrotem „syrenkę" i dlatego ma takie opalone plecy, a nogi białe. Możliwe, że tak było, bo Kamińscy lubią szyku zadawać i nawet chcą kiedyś wziąć hektar pod szkło, i mieć umowę z „Hortexem" na dostawę goździków do Moskwy. O ile wiem, goździki najlepiej hodować na lawie z Wezuwiusza, ale przede wszystkim trzeba w to włożyć ciężką forsę i mieć konsultantów z Wyższej Szkoły Rolniczej. No i hurtowy odbiór, detal się nie opłaci, rzeczywiście, więcej z tym kłopotu niż z tego pieniędzy. Ale żeby od razu „Hortex" i Moskwa, to jest rozmach albo przewrócenie w głowie, jak tam kto uważa. Dziś cały świat objęty naszym kalendarzem odsypia Sylwestra, a ja pobredzam o lawie z Wezuwiusza. Z tym, że ja mam rację, a świat to nie wiem, wystarczy sobie poczytać gazety, żeby wiedzieć, co o tym sądzić. Kiedyś byłam aniołem w szopce, stąd może ojcu do głowy przyszli ci kolędnicy. Ciekawe, jak się bawili. A, co tam. Jak było, tak było, życie przede mną. Kiedy otwierali Izbę Porodową, to oczywiście przyjechali różni ważniacy, choć liczyliśmy na Polską Kronikę Filmową. Marysia Bugajska ubrana w krakowski strój trzymała na tacy nożyczki do przecięcia wstęgi. Ale u nas otwierali porządną Izbę Porodową, a nie byle co, taką z lokalną kanalizacją i centralnym ogrzewaniem. Tylko że nie zdążyli zasypać dołu z przewo- 14 darni i jak taki jeden w lakierkach, co miał przecinać, wziął za nożyczki, noga mu się omsknęła i wleciał do dołu. Chryja była niesłychana, bo w dodatku uderzył się w głowę, garnitur zabrudził i całą uroczystość trzeba było powtórzyć od początku, żeby ten fotorerporter mógł zrobić zdjęcie do powiatowej gazety. Natrzymała się ta Maryśka nożyczek, to się natrzymała, a na drugi dzień Janiakowa ogłosiła całej wsi, że ona dziecku Paliwodów pępowinę przecięła szybciej niż oni całą tę wstęgę. Bo najmniejszy Paliwodka urodził się na drugi dzień po otwarciu Izby i miał dla siebie wszystkie pieluchy przeznaczone na większą ilość. Właściwie to tak widzę, że nie mam o czym pisać pamiętnika. Ale pociągnę do końca roku, może coś się zdarzy. Nie moja wina, że nie żyję w środku wielkich spraw albo w Warszawie. Tam miałabym o czym pisać, na pewno! Nie chciałabym w Warszawie mieszkać, ale żeby choć częściej bywać! Mam do Warszawy żal i pretensję, bo tam oblałam egzamin do Technikum Fotograficznego, a poza tym usnęłam w Operze. Usnęłam, bo byłam zmęczona, a obudziłam się, kiedy jakaś pani powiedziała: „I po co tu ciągną te biedne dzieci z prowincji". Wszystko prawda, i po co, i dzieci, i prowincja, ale jednak się obraziłam i jeszcze mi nie przeszło. Tak się obraziłam, jak ten ważny facet, co wpadł do dołu z nie zasypaną rurą kanalizacyjną i nadąsany otrzepywał się przy dźwiękach dętej orkiestry. A gdyby ta pani jeszcze wiedziała, jak mi się pierś obsunęła, kiedy byłam w szopce za anioła! Pierzyną na głowę się czym prędzej przykrywam, kiedy sobie o tym przypomnę. Czy anioły w ogóle mają biust, bardzo chciałabym to wiedzieć, i czy nie są przypadkiem płci męskiej? „Ten anioł", mówi się przecież. Ze wstydu potem chciałam umrzeć i przemykałam się po wsi chyłkiem. Mamie mojej, która szopkę przygotowała, nie zależało na anielskiej piersi, tylko na tym, żeby suknia na mnie dobrze leżała, bo była za luźna. Kiedy pierś mi wypadła na scenę, pan Bonawentura spuścił szybko kurtynę i dopiero wtedy podniosłam ten żałosny kawałek gąbki. Wczoraj rodzice się posprzeczali o dekolt. Mama ma ładny dekolt, ale ojciec jest zazdrosny. I przyjechali od Kamińskich saniami. No i co tu jest do opisywania. Jeżeli nikt mnie nie porwie albo nie zakocha się we mnie, to wkrótce zacznę pisać o świniach, których mam cztery. 15 2'stycznia Tak ich ojciec wypłoszył tym powitaniem, że nikt nie zajrzał. Zasypało przez noc przepięknie, prawie pod samym domem są ślady sarny i zajęcze tropy. Zwierzyna musi być głodna, skoro podchodzi tak blisko. W nadleśnictwie są zajęci wygryzaniem się, a zwierzęta wygryzać muszą korę drzewną. Okazało się, że rodzice nie dlatego po dwóch godzinach wrócili, bo ojciec był zazdrosny, tylko że właściwie było nudno. Szkoda, że nie poszli do remizy. Tam było tak wesoło, że musiałby interweniować posterunkowy MO, gdyby był na posterunku, ale on był prywatnie na zabawie w remizie, żeni się niedługo, i tylko Karolakowi powiedział, że jak się Karolak nie uspokoi, to go przy pierwszej okazji zamknie. Kiedy Karolak sobie strzeli pół basa, to zawsze rozrabia, taki już jest. Powiedziałam, że mam dużo lekcji. (Prawda.) I że już muszę się za nie wziąć. (Nieprawda.) Wywarłam oczekiwane wrażenie. Zawsze dla rodziców nauka przede wszystkim, czego dowodem może być choćby to, że już w szóstym roku życia wypchnięta zostałam do szkoły. Dostałam więc teraz całe wiadro węgla, choć na ogół wypalam pół wiadra i jest już bardzo ciepło, bo mamy nowe piece. W tym pokoju właściwie tylko śpię i w lecie odrabiam lekcje. W zimie uczę się w kuchni, w kuchni jest najcieplej i bardzo przytulnie. Jak już się wszystko obrządzi, zrobi, kuchnia zupełnie zamienia się w salon, chciałabym, żeby tam wstawić telewizor, ale mama się nie chce zgodzić. Nie to nie, i tak bardzo lubię kuchnię. U Tamtej babci, która ma mieszkanie w blokach, kuchni właściwie nie ma. Ani okna, ani pieca, ani stołu, ani miejsca na stół, i babcia z ciastem na makaron walcuje się do pokoju, zasypując po drodze mąką płytki pecewu i dywan. Tamta babcia marzy o wielkiej, przestronnej kuchni jak nasza, tylko żeby ta kuchnia oczywiście była w mieście, a nie w środku lasu. Ponieważ na dziś zadałam sobie opisanie pana Bonawentury, muszę najpierw rzec słów parę o rodzinie mamy, bo to się łączy w dość prosty sposób. Sprawa w tym, że mama moja jest sekretarką w naszej podstawówce. Mama naturalnie od bardzo wielu lat już mieszka na wsi, ale tak jedną stopą ciągle 16 tkwi w mieście, mniej więcej tam, gdzie zwymyślała ojca, że zajął w kinie jej miejsce, a potem się okazało, że sprzedano podwójne bilety. Było to na filmie „Młoda Gwardia". Ponieważ Tamten dziadek, mąż Tamtej babci, który zginął w czasie okupacji, był urzędnikiem w banku, a popołudniami ćwiczył w domu, żeby móc grywać w orkiestrze, więc u dziadków panowała jakaś taka artystyczna atmosfera. I wśród takich dziwnych rzeczy moja mama wyrastała, chociaż swojego ojca nie pamięta, bo poszedł na wojnę, no jakoś tak. W każdym razie Tamta babcia bardzo pielęgnowała tradycje tej orkiestry i jeszcze dziś przechowuje pożółkły afisz, na którym podobno jest wypisane, że będzie ta właśnie dziadkowa orkiestra koncertować. Mówię: „podobno", bo nigdy tego od środka nie widziałam. Babcia mi opowiada, co tam jest napisane, ale boi się rozłożyć afisz, bo mógłby się już nie dać złożyć z powrotem, rozleciałby się i babcia straciłaby najdroższą pamiątkę. Kiedy wojna się skończyła, moja mama była młodsza ode mnie, ale jak babcia mówi, miała długą przerwę w lekcjach muzyki, bo trzeba było sprzedać pianino. A potem babcia była rejestratorką w szpitalu czy w przychodni, nie mogła sobie pozwolić na kształcenie dwóch córek i kupno pianina. Mama więc nawet nie skończyła całego ogólniaka, a ciotka Helena jednak zasuwała do średniej szkoły muzycznej do klasy skrzypiec, a potem do konserwatorium, gdzie dostawała stypendium i bezpłatną stołówkę, bo była zdolna. Teraz jest dyrektorką Szkoły Muzycznej w Warszawie. To już chyba wyjaśnia, kto i po co kupił mi skrzypce. Ciotka Helena wprawdzie przeciwna była „takim jakimś lekcjom". Ale także nie była zdecydowanie za wzięciem mnie do siebie, zresztą rodzice nie chcieli się ze mną rozstać, kto by to pomyślał. Mama, która jednak ma głębokie urazy, że los ją rzucił na wieś, i marzy czasem o wyrwaniu się stąd, kiedy słyszy coś głośno przeciwko wsi powiedziane, natychmiast broni wsi do upadłego, a jej urazy się zmniejszają. Twierdzi, że trzy czwarte ludzi w mieście nie żyje tak kulturalnie jak my i że wszędzie można, jeśli człowiekowi chce się solidnie popracować, co jest prawdą. Kiedy więc ciotka Helena powiedziała, że nic mi nie dadzą takie jakieś lekcje u wiejskiego muzykanta, który z nut umie odczytać tylko tytuł, a i to nie wiadomo, czy dobrze, raa- 17 ma natychmiast oświadczyła, że zobaczymy i że ciotka Helena też lepiej nie zaczynała, a może dużo gorzej. Bo przed wojną ciotkę Helenę uczył grać rzeczywiście nauczyciel muzyki, ale w czasie okupacji to główny księgowy. Nie wiem, czy w czasie wojny byli główni księgowi, no, ale ciotki mistrz to był jednak jakiś księgowy, który sobie po domach dorabiał ucząc dzieci na pianinie. Potem go rozstrzelali, ale nie za to, tylko za drukarnię, która była w jego piwnicy. Księgowości i muzyki było mu najwyraźniej za mało. Właściwie wszystko jest zagmatwane, jak się bliżej przyjrzeć. Niby nie mam nic do napisania, a jak tylko w całości (?!) zrobię dziurę, tematy się sypią jak z rogu obfitości względnie jak mąka z rozprutego worka. Widzę wyraźnie, że mi się właśnie wysypuje pan Bonawentura Suski. Labrador (Labrador, półwysep w pln.-wsch. Kanadzie) minerał z grupy plagioklazów, glinokrzemian wapniowo-sodowy o migotliwym zabarwieniu niebieskim lub zielonym; używany jako kamień ozdobny. To nic nie ma wspólnego z tym, co chcę opowiedzieć, tylko mama kupiła sobie w Domu Książki Słownik Wyrazów Obcych i tak mechanicznie przewracałam kartki, i otworzyło mi się na L, kiedy zastanawiałam się, jakby tu ująć w skrócie pana Bonawenturę. Przepisałam więc o labradorze, zawsze to poważniej, jak się wsadzi w tekst taki wyraz. Może to świadczyć korzystnie o szerokich horyzontach i mojej wiedzy. Muszę wracać do wątku głównego, bo mi się pan Bonawentura całkiem rozsypie, a w rzeczywistości bardzo daleko mu do rozsypania. Jest on emerytowanym nauczycielem matematyki, choć nie wygląda ani na jedno, ani na drugie, ani na trzecie. Ani na emeryturę, ani na nauczyciela, ani na matematykę. Ale zaczynam już po kolei, bo mi nic z tego nie wyjdzie. Ciekawe, że przy odrabianiu lekcji jestem skoncentrowana jak kostka bulionu albo pomidorowa pasta w puszce, produkcji firmy Wi-niary w Kaliszu. Trzeba by poczytać coś o psychologii młodego człowieka i o tych sprawach umysłowych. Dosyć będzie jednak dywagacji. To już wiem, słownik mi się nie otworzył na D. Odsunęłam go w ogóle w drugi kąt stołu, bo grube książki źle wpływają na moją osobowość. Dlatego lubię może kryminały. Nie, jak Boga kocham, to dno. Do broni! Pan Bonawentura Suski (trzy pierwsze litery jego nazwiska 18 cała szkoła od piątej klasy w górę pisała po rosyjsku) mieszka w sąsiedniej osadzie, w Morowie. Morowo, a nie Morów, jak się często mylą. Jako emeryt może sobie dorabiać tylko siedemset pięćdziesiąt złotych, bo inaczej straciłby emeryturę, na którą przecież zapracował, nie rozumiem tego, tych całych przepisów. Dorabia więc sobie w kościele, prowadzi chór i czasem gra na organach. Organista z Morowa to już zupełny dziad kościelny, ale bogatszy niż mysz, bo pokątnie wyprawia skóry baranie na kożuchy. Nigdy nie był wielkim wirtuozem, tyle że śluby i pogrzeby obskoczył. Nazywa się Stanisław Ząbek. „Jak ci Ząbek zagra w dąbek" mówią u nas, choć trumny sosnowe na ogół się robi. Pan Suski pogrzebów nie obsługuje, mówi, że jest na pół etatu i taką ma umowę z księdzem. Jako hobby prowadzi kościelny chór, ale narzeka na brak narybku, bo nie każdego, jak leci, bierze, o, nie. Stworzył też zespół Katapulta przy ZMW. Jeśli w każdej okolicy musi mieszkać jakiś dziwak, to u nas właśnie jest nim pan Bonawentura. Już samo imię chyba sporo mówi, ale kiedy się go zobaczy w pelerynie, dopiero wtedy można wysnuć głębsze wnioski. Przedstawia się jak postać z filmu o jakimś nie zrozumianym za życia malarzu w dawnych wiekach. Jest tęgawy, malutki, łysieje - i chyba nie ma żadnej rodziny. Łysieje - napisałam i zamyśliłam się poważnie. Odkąd żyję na świecie, pan Bonawentura tak łysiał i łysiał, i do końca nie wyłysiał, może skubie potajemnie rzeżuchę, chociaż nie uważam. Z usposobienia to on całkiem jest byczek Fernando, kwiatki w rowach wącha, nie walczy z nikim, choć nie unika gwaru, przeciwnie, aranżował „Katapul-cie" większość piosenek, ale z nimi nie występował nigdy! Wołają mnie. Siana krowie trzeba było dać. Pan Bonawentura przyjechał tutaj gdzieś ze wschodu, podobnie jak Ta babcia z dziadkiem, który też już nie żyje. Nie da się tak opisać pana Bonawentury, żeby tylko on i on, bo wiele spraw o to zahacza. Parametry techniczne w tym pamiętniku damy dworu były inne po prostu. Bo to tak było. Kiedy skończyłam podstawówkę, chciałam zdawać do Technikum Fotograficznego, i nie tylko chciałam, ale zdawałam i oblałam, i ciotka Helena mogła już odetchnąć spo- 19 kojnie po strachu, że będę u niej mieszkać, gdybym nie dostała internatu. No i zostałam na lodzie, bo już wszędzie prawie było po egzaminach. Rozpacz rodziców była tak wielka, jakby życie się kończyło na oblanym egzaminie. Nie jestem tępa, ale co tu będziemy kryć, nie zdałam naprawdę, nikt mnie nie skrzywdził. Ojciec to zrozumiał, że dostałam dwie dwóje, no miałam zupełne zaćmienie. A jednego tematu z fizyki w ogóle nie braliśmy w podstawówce, a znowu głód wiedzy nie jest u mnie tak wielki, żebym się uczyła poza programem. Zresztą tylko jednego takiego, co się uczył poza programem, widziałam na oczy, jest to Jasiobędzki, o nim powiem innym razem, jak mi się coś nasunie. Przez ten rok bąblowałam sobie, pasłam krowę, robiłam w polu, pielęgnowałam pomidory. Na początku to byłam zadowolona, że nie zdałam. Czytałam bardzo dużo rozmaitych książek i takich z różnych dziedzin, i nawet o wychowaniu seksualnym zdobyłam coś u dziewczyn z miasta, rozmyślałam o życiu, nie ciągnęło mnie już do Warszawy, wstyd przyznać, ale zastanawiałam się, że osiem klas podstawówki wystarczyłoby mi do końca życia. Poważnie mówię. Ale po siedmiu czy ośmiu miesiącach tego wspaniałego żywota zaczęło mi się przykrzyć, zaczęłam podglądać, jak wyjeżdżają do szkoły, wracają, gadają, w pole są rzadko posyłani, a w ogóle to każdy człowiek powinien mieć średnie wykształcenie. W Polsce są już komputery, lasery i tak dalej, i skoro ja chcę, żeby wieś polska była taka jak w Danii, w Holandii, fermy specjalistyczne, prysznice i wszystko, co już inni mają, to samym pasieniem krów świat do przodu popchnę minimalnie. I w ogóle tracę czas, trwonię młode życie, mama popłakuje po kątach, że urodziła takiego głąba kapuścianego, wezmę się jednak za coś, bo inaczej to nie ma cudów. I jak Tamta babcia zrobiła krucjatę i wykrzykiwała, że sama dwie córki wykształciła, a moi rodzice oboje żyją, są zdrowi, dobrze zarabiają, a Marysia jest za folwarczne (?!) popychadło, to ja akurat uczyłam siłę fizyki i przed oczami rozpościerał mi się inny świat. Mój świat i świat jako świat. W ogóle to cztery miesiące przedtem, zanim się wzięłam za powtórkę fizyki, chemii i matematyki, właśnie mi kupili czeskie skrzypce, nawet ta kutwa Mirka się dołożyła. Ciotka Helena je wybrała i pan Bonawentura powiedział, że to 20 dobry instrument. Mogłabym się nauczyć grać na gitarze i występować w „Katapulcie", no ale jak skrzypce to skrzypce, zresztą nie czułam do niczego specjalnego powołania, a i do „Katapulty" tak od razu by mnie nie wpuścili, musiałabym się wkręcać. Właściwie to już od pierwszej lekcji, jeszcze nie nauczyłam się... 3 stycznia. ...smyczka trzymać, zaczął się nieprzewidziany koszmar. Ku ohydnej uciesze moich rówieśników ganiałam ze skrzypcami pod pachą trzy razy w tygodniu do Morowa. Pokotem te świnie się kładły ze śmiechu i dylu, dylu, na badylu wołali za mną przez całą wieś. Ciekawe, że każdy by zdechł chętnie, gdyby wiedział, że po śmierci wystąpi w „Katapulcie", a mnie tak prześladowali. Ale to nauka, lekcje, kariera, to nie pachniało big-beatem, amatorskim zespołem młodzieżowym. Nie mogłam zostawiać skrzypiec u pana Bonawentury, bo musiałam w domu ćwiczyć, a Ta babcia mówiła tylko: „U nas to co kto wziął do ręki, to grał jak anioł, ale ucz się, dziewczyna, ucz, może ta i co z ciebie wyrośnie." Więc przemykałam się chyłkiem, bokiem, przeklinałam, modliłam się, żeby chłopaki powpadały do przerębla w zimie, no, może trochę przesadzam, może nawet sporo, ale fakt, niczego dobrego im nie życzyłem, już wolałabym wiolonczelę. Ton wiolonczeli przypomina mi ludzki głos, który się na coś skarży, na przykład że mu się każą uczyć grać na skrzypcach. Ale pedałować do Morowa z wiolonczelą, to trudno sobie wyobrazić nawet. Grechutą i „Anawa" będą się żłoby zachwycać, bo to jest ktoś i coś z innego świata, lecz gdybym ja się tak ośmieszyła, chłopaki pochorowaliby się ze śmiechu. Przecież jednak po deszczu jest słońce, i czasami, czasami pan Bonawentura, kiedy miał chęć na dłuższy spacer, przychodził do nas w porze lekcji. I właśnie podczas jednego z takich niebiańskich przyjść, które oszczędziło mi wstydu drałowania ze skrzypcami, skończyła się moja kariera wirtuoz-ki, która się jeszcze nie zaczęła. Przez kapustę, już - zdaje się - wspominałam. Ponieważ w panu Bonawenturze najdziwniejsze są: nie peleryna, nie imię, nie sposób chodzenia szybki, za- 21 maszysty, z gwałtownym dostawianiem prawej nogi do lewej, jakby zapominał co chwilę, że chodzenie to lewa-prawa, lewa-prawa, i jakby się dziwił sam, że ta lewa już w przodzie, a prawa została, więc ciach - prawą; nie jego zatrzymywanie się przy gałązce tarniny, jakby mu dech w piersi zaparło. W nim najdziwniejsza jest jakby artystyczna dusza. To znaczy, bardziej konkretnie, poszukiwanie takiej duszy w innych. Nawet do „Katapulty" przyjmował nie tych, co już na czymś rzępolili, choćby na grzebieniu, tylko tych, którym Mickiewicz nie mylił się z Orzeszkową albo z Konopnicką. O istnienie takiej duszy właśnie mnie pan Bonawentura - możliwe, że słusznie - posądził. A byłam już trochę zaawansowana, kiedy wszystko się skończyło. Grałam: Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi. Babcia się popłakała jak na dziadkowym pogrzebie, kiedy na własne uszy usłyszała, co ze mnie wyrasta, a mama obiecała mi rower na wiosnę. Już nawet braliśmy się za trudniejsze utwory, na przykład: W tę lipcową noc spłyń w ramion mych sploooty. To takie piękne, że nie mogę się powstrzymać, żeby nie zacytować jeszcze kawałka: Iiiiści się mój sen, za chwilę serca nasze wezmą ślub, koniec cytatu. Aż sobie w tej chwili zanuciłam półgłosem z jakiegoś żalu. Serca nasze wezmą ślub... Gdybym coś takiego w mowie głośniej przedstawiła, to trzeba by się wyprowadzić do Tamtej babci. Pan Bonawentura nigdy nie uczył mnie matematyki, bo kiedy ja kończyłam podstawówkę, to już i u nas była siódma i ósma klasa, ale nawet przy mojej ograniczonej imaginacji mogę sobie wyobrazić, jaki cyrk mieli ci, których uczył. Przede wszystkim pan Bonawentura urodził się nie w czepku, tylko w tej swojej ciemnozielonej pelerynie, mur. A to trzeba mieszkać na wsi, chociażby tak ucywilizowanej jak nasz grąjdoł, żeby pojąć, co to za przedstawienie, jeśli ktoś chodzi w pelerynie. Do peleryny pana Bonawentury nikt się nie przyzwyczaił, ani starsi, ani młodzież, choć peleryna jest podobno ta sama. Ludzie mówią, ci, co tu mieszkają od wieków, że zaraz po wojnie przybył pan Bonawentura w pelerynie, sam, z walizką przewiązaną sznurkiem i ze skrzypcami, i zapytał, czy nie potrzeba w szkole nauczyciela matematyki. Było potrzeba, więc już tak 22 został w Morowie, i w tym cudacznym okryciu. Wydać się za niego chciała jedna nauczycielka, ale dostała kosza, mimo że jadał u niej knedle ze śliwkami przez całą jedną jesień. Mówią też, że nie tylko knedle, ale w to ja już nie wierzę. Moim zdaniem, a mam na to pewne poszlaki, nawet tych knedli nie zjadał dużo. Bo pan Bonawentura w ogóle je mało, ale bardzo ładnie, tak powoli, nożem i widelcem rusza z wdziękiem sennej nimfy, od razu widać: artystyczna dusza, nie to, co (jednak!) ja, która na widok kopytek z sosem całkiem dziecinnieję, że już nie przytoczę lirycznego opisu stanu mojej duszy, kiedy na stole stoją pyzy ze skwarkami. Jak ja lubię jeść, to wstyd przyznać może, ale co ja zrobię, prawda i tylko prawda, jak przysięgają na Biblię świadkowie w angielskich filmach. Tak więc ten zbiorowy wymysł rodzinny, skrzypce, skończył się w porze cukrowej kapusty. I przez nią. Na początku czerwca, wiadomo, głowy kapuściane sypią się na zagony, jakby je ktoś natrząsł z ogromnego drzewa. Takiej cukrówki dużo nie odchodzi, wystarczy nadgryzione przez zające liście oberwać, główkę wypłukać, poszatkować - i do garnka. Nawet pierwszej wody nie trzeba odlewać jak przy tej białej, jesiennej. Cukrów-ka jest słodka sama z siebie, ale Ta babcia jeszcze ją trochę słodzi i kwaskiem cytrynowym doprawia, co jest w ogóle genialne. Zasmażki trochę z mąki - ale tak, żeby mąka nie za bardzo się przyrumieniła, tylko troszeczkę - dodać trzeba po ugotowaniu. Skwarki dopiero na samym końcu, żeby były chrupiące i nie rozmiękły. No, to taka kapusta jest boska, trudno się oprzeć. A ja jeszcze mam pewną swoją ukochaną temperaturę kapusty, i przez to wpadłam. Pan Bonawentura przyszedł, mama zapytała, co słychać i jak mi tam idzie, pan Bonawentura głośno westchnął i odparł, że w każdym razie to mi nie przepadnie, bo może z czasem chociaż nauczę się odróżniać dobrą muzykę od złej, i że jestem wrażliwą, miłą dziewczynką. Ponieważ pan Bonawentura lubi dobrą herbatę, a u nas w czajniczku stoi zawsze esencja trzy, cztery dni, naparzyłam świeżej, skoro jestem już taka wrażliwa. I to mnie zgubiło, bo tych herbacianych manipulacji dokonywałam na kuchni, a na brzeg blachy był zsunięty garnek z resztą kapusty z obiadu. Jeden rzut oka wystarczył mi, 23 aby wiedzieć, że to właśnie jest ta ulubiona przeze mnie temperatura. Kapusta jest wtedy ani zimna, ani gorąca, taka ledwie letnia, seledynowa, pachnąca, o rany! Więc niewiele myśląc, ukroiłam sobie pajdę chleba, taką przez środek dwukilog-ramowego bochenka, umaiłam ją tą kapustą, a ponieważ mama, chociaż spieszyła się na zebranie, nadal rozmawiała z panem Bonawenturą o moich postępach, usiadłam sobie na małym stołeczku i zabrałam się do jedzenia. Nie trwało to długo. Kiedy przełknęłam ostatni kęs i rozważałam następną kromkę, bo w garnku jeszcze trochę zostało, a cóż milszego jak wyskrobywanie resztek, nagle zorientowałam się, że pan Bonawentura przygląda mi się z takim wyrazem twarzy, jaki miał średni Paliwoda, kiedy pierwszy raz w życiu zobaczył cielącą się krowę. Oniemiał zupełnie. Nie wiedziałam, o co chodzi, a herbata właśnie się naparzyła, więc ruszyłam do blachy ze szklanką w ręce, gdzieś po drodze wytarłam ją do połysku lnianą ściereczką. Czułam, że coś jest źle, nie wiedziałam co, więc nalałam herbaty, postawiłam przed panem Bonawenturą, ale on nawet nie spojrzał na szklankę, tylko powiedział głosem bardzo smutnym: - Pomyliłem się, proszę pani. Nie będę więcej panny Marysi uczył - odsunął szklankę, wziął kapelusz, powiedział mamie „do widzenia", i poszedł jakby przygarbiony od nieszczęść. Mama za nim poleciała z pieniędzmi, bo byliśmy mu winni za ostatni miesiąc i w ogóle myślała, że może mu za mało płacimy za tę harówkę. Sama pracuje z nauczycielami, dobrze wie, co to cudze dzieci uczyć, chociaż mówi, że gorzej jeszcze uczyć swoje. Pan Bonawentura nie chciał wrócić, nie chciał pieniędzy za ostatni miesiąc, nie chciał więcej za lekcję - i nie chciał, przede wszystkim, mieć ze mną cokolwiek wspólnego. Mama okropnie na mnie krzyczała i nic nie rozumiałam w dalszym ciągu. - Ale co ja właściwie takiego zrobiłam? - zapytałam w końcu. - Musisz tak jeść? Przy ludziach? Jak prosię? Kto ci teraz będzie dawał lekcje w tej wiosze koszmarnej? - Jak to: jeść? - zapytałam. - Obraził się Obraził się na ciebie. A zresztą, to jest dureń, stary dziwak - machnęła ręką - powiedział, że nie będzie cię 24 нря^^н uczył, skoro ty przy nim, przy artyście, wcinasz pajdę chleba z kapustą. Artysta! - popukała się w głowę i poszła na zebranie. Mieliśmy jeszcze o tym porozmawiać. Zresztą, prawda, nie było u nas nikogo, kto mógłby mnie uczyć. Tak więc możliwe, że marnuje się talent i nikt nad nim nie zapłacze. Ja też nie. Rzeczywiście, kiedyś pan Bonawentura wyznał mi, że właściwie to jest artystą, nie nauczycielem i kiedyś, przed wojną, we Lwowie występował solo na tle chóru, jako tenor bohaterski. Ale wojna wszystko pokrzyżowała. Ze on mi, być może, pokrzyżował, to już się nie zastanowił. Kiedy teraz mu się kłaniam, uchyla kapelusza, ale patrzy na mnie tak, jakby otwierając niecierpliwie paczkę znalazł w jej wnętrzu zdechłego szczura, którego mu ktoś wysłał przez głupi kawał. I tak marnują się skrzypce i ludzkie zdolności. 6 stacznia Niestety, ze szkoły zdążyłam akurat na czas, żeby pomóc babci lepić pierogi z wołowiną. Babcia demonstracyjnie postawiła obok stolnicy głęboki talerz z wodą, żeby w nim maczać palce. Pierogi na mokro znacznie szybciej i lepiej się kleją. Głęboko babci musiała utkwić w głowie scena w mieszkaniu kierowniczki gospody. Babcia mówi, że zginę, jeśli nie będę umiała gotować, a zamieszkam kiedyś w mieście. Dla babci jeść w gospodach to - tak jakby nie bacząc na charakterystyczny zapach gorzkich migdałów - przegryźć sobie wafelek nadziany cyjankiem potasu. A przecież kiedyś w czasie żniw drałowałam do gospody z bańkami po obiad. Wszystko to się skończyło, odkąd babcia poszła do domu do kierowniczki gospody, żeby oddać jej dziesięć jajek, bo jakoś tak nasze kury marnie się niosły, chociaż tatuś jest agronomem z wykształcenia. Zastała kierowniczkę właśnie przy lepieniu prywatnych,że tak powiem, pierogów. Kierowniczka śliniła palce, popluwała na nie: tfu, tfu, tfu, żeby jej się ciasto lepiej sklejało. Babcia to rozpowie-działa po calutkiej wsi, -ta flądra, brudas jeden, jak to my jajka od niej w ogóle zjedli, - i do końca życia wyrobiła sobie pogląd n?r^0iąrj5p^ żywienie. Do baniek odtąd zlewa się mleko na kwa^jTe, babći^źwardo gotuje, choćby się waliło i paliło, nie [fb w Krakowie ^l 25 \\o P/J . ułatwia sobie życia. Pocieszyłam babcię, że jajka są na ogół w skorupce, nie pożyczyła od kierowniczki ani jednego w pieli-nie, ale babcia mówi tylko: „ten brudas, na palce pluć to już ludzie nie widzieli". Oczywiście, w gospodzie frekwencja nie spadła, bo kobiety i tak rzadko przedtem chodziły, a mężczyźni i tak wtrajają ogórki i śledzia pod ćwiartkę, to się dezynfekują od razu i zabijają bakterie. A turyści i nieliczni przyjezdni nic nie wiedzą o kierowniczki metodzie lepienia pierogów.