Halina Snopkiewicz Kołowrotek OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI -TOMASZ LIPIŃSKI Skład i łamanie tekstu - Barbara Markowska, Copyright © by Ц*л*Л %>4>JU Łódź 1994 ISBN 83-86289-07-4 Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45 Wm - O! Patrzcie! Kolędnicy do nas przyszli! - wykrzyknął radośnie ojciec i otworzył drzwi. Zaczął grzebać ręką w kieszeni, szukając portmonetki. - A zaśpiewajcie coś, chłopcy, no wejdźcie, wejdźcie do środka - wykazał staropolską gościnność, a ja nie mogłam tego przerwać, nie byłam w stanie, ponieważ właśnie odjęło mi mowę i marzyłam, żeby ziemia rozpadła się w kawałeczki i to wszystko w diabły rozsypało się po Kosmosie. - Przyszliśmy Marysię poprosić na Sylwestra - wymamrotał wreszcie Ciszewski, bo to właśnie oni, Ciszewski i Zbyszek, przyszli po mnie do domu, galowo, już po prostu na zabawę ubrani. Tak sobie umyśliliśmy, że będę miała większe szanse pójścia, kiedy dwóch poważnych chłopców po mnie wstąpi. Nie wiedziałam, że mój ojciec tak nic a nic nie wyznaje się na nauce o Polsce i świecie współczesnym. Nie chciałam od niego cudów, ale w końcu ojciec chodzi ulicami, bywa w kinie, ogląda telewizję i mógłby nareszcie wiedzieć, co się nosi na szyi i czole, i zauważyć, że długie włosy dotarły także i do nas. W końcu legioniści rzymscy chodzili w spódniczkach na zwycięskie wojny, w minikieckach właściwie, a Zbyszek i Ciszewski mieli spodnie, jak trzeba. Czyściutkie, rozkloszowane od zaszewki trójkątnej na kolanie, byli bardzo ładnie uczesani, no, nie mam pojęcia, jacy kolędnicy mogli ojcu przyjść do głowy na ich widok. Czy muszę napisać klasówkę: „Dlaczego nie poszłam na Sylwestra i siedzę sama w pokoju, w czasie kiedy cały świat się bawi", żeby wszystko wyjaśnić? Więc nie poszłam na Sylwestra, ponieważ Zbyszek i Ciszewski nie byli tą szansą dla 5 mnie, ojciec mnie nie puścił. Nie, muszę o czymś innym, bo szlag mnie trafia na miejscu. A oni tam na prywacie szaleją. Zresztą data jest po prostu wspaniała na rozpoczęcie pamiętnika. W takich tragicznych chwilach należy wręcz robić obrachunki z całego życia i postanawiać na przyszłość. No, to zaczynam. Nazywam się Maria Zuzanna Mroczkowska, lat piętnaście, z wykształcenia będę mechanikiem precyzyjnym. Mam uzdolnienia do rysunków, a kariery skrzypaczki nie zrobię już chyba nigdy, z powodu kapusty. Później powiem, jaki ma związek moja, przekreślona, muzyczna przeszłość z kapustą, z kapustą młodą, zieloną, ledwie-ledwie ciepłą, z taką kapustą, którą uwielbiam. Na razie chcę wyjaśnić, że lepiej byłoby, abym jakąś karierę zrobiła, jakąkolwiek artystyczną karierę, chociażby moje jakieś hobby powino się stać karierą, bo jedynie to mogłoby zadowolić mamę. Mama cierpi z powodu Technikum Mechaniki Precyzyjnej, nie o takiej przyszłości myślała dla swojej córki, nie o takim zawodzie. Moje technikum jest dla mamy naprawdę zawodem. Nie jestem wyrodną córką, starałam się jak mogłam, śpiewałam i rysowałam, układałam wiersze i Bóg jeden wie, ile krakowiaków odtańczyłam w pierwszej parze. Wszystko na nic. Czytałam niedawno, jeszcze wczoraj, pamiętnik awanturnicy, damy francuskiego dworu. Zapomniałam, za którego to było Ludwika, choć przekroczyłam wszystkie możliwe terminy wypożyczania książki. Tak długo to trzymałam, aż wreszcie dostałam groźny monit i pani bibliotekarka mi powiedziała: „Marysiu, bo już ci więcej nic nie pożyczę", więc się załamałam, książkę wczoraj odniosłam, choć naprawdę nie mogłam się z nią rozstać. Że nie pamiętam, za którego to było Ludwika, to nie dowodzi jeszcze sklerozy. Po prostu bardziej mnie interesowały miłosne przygody damy dworu niż historia Francji. Lubię dosyć i Francję, i historię, ale najlepiej to lubię czytać o miłości. Książkę ktoś pożyczył natychmiast, czekał na nią w kolejce. Więc nie tylko ja lubię czytać o miłości! Ta książka jednak dla mnie jest szczególnie ważna, i to z daleko bardziej wielkich względów, niżby to wynikało z tego, co powiedziałam dotychczas. Albowiem to właśnie one, ta książka i ta dama, natchnę- 6 ły mnie do pisania pamiętnika. Ile ta dama miała perypetii miłosnych, ile tam było intryg, kurcze blade! „To był świat w zupełnie starym stylu" jak śpiewa Urszula Sipińska. To już niestety nie te czasy. Może właśnie w związku z tym nie mam do opisania zbyt wielu awantur miłosnych, a może w związku z moim wiekiem, bo w końcu to jeszcze jestem bardzo młoda. Poza tym gdzie Rzym, gdzie Krym. Mieszkam, tak właściwie mówiąc, na wsi, w osadzie, która nie może się jakoś dochrapać praw miejskich, choć bardzo władze się o to starają. Ale to znowu nie czasy Kazimierza Wielkiego, który prawa miejskie rozdawał na lewo (i prawo). A gdyby zobaczył naszą osadę, całą murowaną, nie namyślałby się ani chwili, tylko by nadał. Jak się dostaje prawa miejskie, to i za prawami idzie forsa; na chodniki, można wyasfaltować rynek, jeśli jest rynek, sklepy powstają, zaopatrzenie lepsze, drogeria, neony nawet można założyć. Ale co zrobić z takimi mądralami w województwie, nasz przewodniczący gardło już zdarł i ze dwanaście opon w zielonej „warszawie", żeby tych drani przekonać. Delegacje całe jeżdżą raz po raz, ale oni uparcie mówią: „Poczekajcie, przemysł niech jakiś się rozwinie". No to czekamy niecierpliwie, bo z prawami to są duże udogodnienia, nawet baza PKS-u mogłaby u nas być, a tak to jest tylko przystanek na trasie do dalej. Do szkoły trzeba się pchać, do pracy ludzie się tłoczą, po zakupy do miasta ledwie się człowiek wciśnie, bo żaden autobus od nas nie wyjeżdża, a tylko przejeżdża, często się nie zatrzymując, jeśli akurat nikt nie wysiada. Takie życie. Rodzice moi mają dwa hektary pola i hektar łąki, więc gdybym chciała pójść po technikum na studia, to mogłabym mieć dodatkowe punkty, nie musiałabym już tak się bać egzaminu jak koleżanka Zośki, co to zemdlała pod drzwiami z przeucze-nia. Ale nie wiem, czy pójdę, bo jakby u nas powstał przemysł, wolałabym zacząć pracować i mieć pod dostatkiem pieniędzy na papier fotograficzny. W przyszłym roku łąkę weźmiemy pod uprawę. Łąka nie bardzo się opłaca, chociaż jest przepiękna. Jedynym u nas dworem jest siedziba administracji PGR-u, to znaczy była siedziba administracji PGR-u, bo administrację powiat wykurzył do baraku, gdzie też i administracji właściwe miejsce. Bo nasz PGR jest niedobry, ciągle przynosi państwu 7 deficyt. Źle gospodarują. Teraz przyszedł nowy, bardzo przystojny dyrektor, to może się poprawi. PGR, a nie dyrektor, bo dyrektor jeszcze nic złego nie zrobił, bo w ogóle nic nie zrobił, rozkręca się dopiero. Skończył SGGW i ludzie mówią, że zna się na rzeczy, no, zobaczymy, przyszłość przed nim. O, był w Danii na praktyce i jego żona smaruje sobie głowę żółtkami. Żeby jej włosy bardziej rosły czy coś. Ja też sobie posmarowałam, ale tak mi zaschło, taka mi się skorupa zrobiła na łbie, że przez pół godziny nie mogłam tego dopłukać, więc dałam spokój, nie powtórzyłam doświadczenia. W tym dworze jest teraz Zasadnicza Szkoła Rolnicza, internat i przebąkuje się o Technikum Rolniczym, tylko że nie ma mieszkań dla tylu nauczycieli, więc z tym technikum to jeszcze nie wiadomo na pewno. Kiedyś dwór należał do właściciela ziemskiego, tak zwanego obszarnika, ale to dawno temu, jeszcze przed drugą wojną światową. Jak wykurzyli administrację do baraku, przewodniczący wsiadł w „warszawę" i pojechał do powiatu, ale oczywiście nic nie uzyskał. To pojechał do województwa i trochę mu się udało, przywiózł wojewódzkiego konserwatora, ale tylko dotąd mu się udało. Konserwator powiedział, że doskonale zna tę budę i nie ma tu mowy o przyznaniu żadnej klasy, mogą to sobie przewodniczący i cała wieś wybić z głowy, ale jeśli przewodniczący się uparł, to on przyjechał, żeby potwierdzić na miejscu, tak jak przewodniczący chciał. A ten amorek pod dachem dworu nadaje się tylko do tego, żeby go chłopcy kamieniami rozwalili, co zresztą chłopcy później zrobili, skoro ktoś z województwa publicznie im to doradził. I dodał, że na konserwację prawdziwych zabytków nie ma w Polsce pieniędzy, a nam się zachciewa muzeum i kustosza, gdzie my ludzie rozum mamy, że Zasadnicza Szkoła Rolnicza i internat to szczyt kariery dla tej budy, przynajmniej przedtem ten rupieć odmalują i jak dobrze pójdzie, położą świeży tynk. Nasz przewodniczący jest bardzo energiczny, z nim to nie ma to tamto. Jak nie mógł uzyskać klasy dla dworu, zagroził konserwatorowi komisją z Warszawy, ale konserwator się zaśmiał i powiedział: „W głowę się, ludzie, puknijcie, a jak chcecie, jedźcie do samego Lorentza, skoro wam czasu i pieniędzy nie szkoda". 8 Obiad w bibliotece był przygotowany dla konserwatora, cztery kury upieczone, wódka eksportowa się u nas w lodówce mroziła, ale po takim oświadczeniu nawet mu kawy nie dali i „warszawa" odwiozła go tylko do stacji kolejowej, a nie do województwa. A obiad zjedli na kolację przewodniczący, mój ojciec, kierownik szkoły, sekretarz Partii, sekretarz Stronnictwa i Janiakowa, dyplomowana pielęgniarka i położna. Ona to jest taki męski typ. W ten sposób nie udało nam się ożywić regionu i wyjść z inicjatywą oddolną na zewnątrz. Nie każda wieś miała przed wojną szczęście, żeby akurat w niej mieszkał bogaty obszarnik i żeby on się znał na sztuce i na zabytkowych budowlach. Dobrze zrobiła Polska Ludowa, że tego łobuza z naszej wsi przepędziła, obrazów żadnych nie zostawił ani nic. Najlepsze, co zbudował, powtarzam słowa konserwatora - to obory, nie to, że są zabytkowe, tylko solidne. Przetrwały sanację, okupację i jeszcze teraz służą bydłu. „Agronoma sobie tu weźmie, zootechnika, a nie kustosza" - wykrzykiwał konserwator, kiedy wsiadał do „warszawy". Cała nasza nadzieja więc w przemyśle, i może trochę w ruchu turystycznym, bo mamy jezioro, tylko że nie ma środków na kanalizację, to i tak wysokiej kategorii nie dostaniemy. Kto może, ten zakłada kanalizację na własną rękę, dorabia w mieście i inwestuje w dom. Jak jest wieś nad jeziorem, to już nie żarty, może z tego coś wyniknąć, jakiś ośrodek sportowy, letnisko ogłoszone w gazetach jako wakacje pod gruszą, różne rzeczy. Na razie jednak mizernie, nie możemy się jakoś wy dźwignąć na wyższy poziom i zacząć żyć po ludzku. Na wszelki wypadek piszę to piórem, a nie długopisem. Bo tak. Jeśli jaw trzysta pięćdziesiąt lat po śmierci awanturnicy tak się przejęłam jej losem, że aż od tego zaczęłam pisać pamiętnik chcąc jakoś utrwalić swoje przeżycia, to może za parę-set lat albo nawet za parę tysięcy lat, niech będzie, ktoś znajdzie mój pamiętnik i zaduma się nad moim losem? Najlepiej by było, żeby to był wysoki blondyn, archeolog z długimi włosami, może być z brodą. W takim razie wkleję swoją fotografię na pierwszej stronicy. O, w tym sweterku angielskim, który dostałam od Tamtej babci. Jest biały w szare paski, bardzo dobrze wychodzi na zdjęciach. Używam wiecznego pióra, a nie długo- 9 pisu, długopisowe pismo jest podobno bardzo wietrzne, pełznie po kilkunastu latach do cna. Postaram się oddać klimat epoki; dzięki temu to przetrwało, tak piszą we wstępie do pamiętnika damy dworu. Gorzej, że nie wiem, co mam oddać, co to właściwie jest ten klimat epoki? Czy to to, o czym piszą w gazetach? O czym ludzie mówią? I za tysiąc lat archeolog by zdębiał, gdybym ja utrwaliła, o czym ludzie mówią. Może więc lepiej oddam los jednostki, Maryśki Mroczkowskiej? W każdym razie będę pisać prawdę, nic a nic nie zważając na to, że jakieś fakty z mojej biografii mogą mnie pomniejszyć albo ośmieszyć. Będzie, jak jest, to moje zdanie. Zresztą piszę, bo mi to przynosi ulgę. Po ojca wystąpieniu z tymi kolędnikami, co mi tam archeolodzy, których prababki jeszcze się nie urodziły! I tak my teraz dla nich budujemy socjalizm, a oni przyjdą na gotowe. Niech sobie sami odtwarzają klimat epoki, mądrale. Zdaje się, że zgłupiałam w tę sylwestrową noc. Nastawię sobie tranzystor, bo inaczej to zacznę zazdrościć przyszłym pokoleniom. No. Od razu inne życie. Muszę jednak zgasić, bo nie mogę się skupić przy muzyce nad aktualnościami. Trudno. Jeśli słońce wystygnie albo Amerykanie z Rosjanami zaczną rozmrażać Antarktydę, albo słońce się jeszcze bardziej rozżarzy, albo nawodnią Saharę, albo odsolą któryś z oceanów, to klimat ziemski będzie poważnie zagrożony. W każdym razie może być zagrożony, tak piszą różni naukowcy, ci, którzy przestrzegają przed nadmierną ingerencją w przyrodę. Mogą jednak zwyciężyć ci od nawadniania, odsalania, rozmrażania lodów bieguna przy pomocy czarnego proszku. Chytry pomysł, że to mnie nie przyszło do głowy, chociaż tyle miesięcy w życiu spędziłam na czarnym kocu, wiedziałam więc przecież, że kolor czarny sprzyja absorpcji promieni ultrafioletowych. Ale nie pomyślałam, żeby posypywać z samolotu czarnym proszkiem Antarktydę i rozmrażać w ten sposób lody. Sprowadziłabym wtedy tropik do Polski, a jeszcze przedtem napisałabym do sekretarza generalnego ONZ-u i może by mnie zaprosił do Nowego Jorku albo mówiłby o mnie w telewizji, co by tak bardzo mamę podniosło na duchu. Mnie specjalnie na tym nie zależy, ale klawo by było. Znowu zgubiłam temat i wątek, co było i jest moim nieszczęściem na polskim i w życiu. Więc gdyby 10 klimat się zaczął gwałtownie zmieniać, to ludzkość musiałaby się wtedy przenosić na inne planety, albo w ogóle do innych układów słonecznych. Patrząc, jak ludzie się pchają do autobusu, nie mogę uwierzyć, że podczas takiej gigantycznej przeprowadzki ktoś by wrócił, żeby zabrać mój pamiętnik. Chyba ludzkość będzie taszczyć przede wszystkim chlorofil. Czytałam takie opowiadanie. Bohater przebywał w innym układzie planetarnym. Jakoś tam żył, nie powiem. Na dobrą sprawę niczego mu nie brakowało, a jednak zwariował pod sam koniec opowiadania, a właściwie to już od początku był stuknięty. Chodził po tej planecie, szukał i szukał statku kosmicznego z Ziemi. I zdawało mu się, że jakieś zwierzątko siedzi mu na karku. Bo taki czuł się samotny, że rozmawiał sam z sobą. Ale może wiedział, że tak gadać do siebie, pytać i samemu sobie odpowiadać, to dowodzi szajby, więc wymyślił zwierzątko na karku i sobie z nim rozmawiał. Bo on już miał pomieszane w głowie. I to z jakiego powodu, rany boskie! Kto by pomyślał, gdyby nie przeczytał. Odbijała mu szajba z powodu braku zielonego koloru, jak Boga kocham. Taki bez zielonego koloru wydał mu się szary świat, że bzikował. I co dalej z tego wynikło, to strach w ogóle opowiadać. Więc tam, na tej planecie, były różne barwy, i fioletowa, i czerwona, i biała, i żółta, i niebieska, i dużo pomarańczowej, takiej ognistej - jak to czytałam, aż mi było gorąco i jakoś tak pomarańczowo - zielonej ani śladu, ani na lekarstwo. A ten człowiek wiedział, że tam gdzieś w pobliżu wylądował statek z Ziemi. Bo jego statek rozbił się czy spalił, coś takiego. Więc on szukał tego ziemskiego pojazdu, i temu zwierzęciu, co mu się zdawało, że ma je na karku, cały czas opowiadał, że już niedługo znajdą statek z Ziemi, że polecą na Ziemię, że na Ziemi są zielone lasy, zielone wzgórza i że Ziemia w ogóle cała jest zielona, sprawia to chlorofil, którego nie ma na tej zaplutej pomarańczowej planecie. Zaraz, jak to szło? Aha. Spotkał wreszcie statek i pilota, już miał wsiąść i odjechać. Ale ten pilot mu powiedział, że nie polecą na Ziemię, bo Ziemia była zagrożona i ludzkość się przeniosła do innego układu. On się nawet tym specjalnie nie zmartwił, bo wszyscy się przenieśli w komplecie, może nawet nic się nie stłukło, ale tak jakoś zapytał, czy tam gdzie ludzie 11 się przenieśli, jest zielono. Temu pilotowi tak się chlapnęło prawdę, że nie, tam nie ma chlorofilu, ale to nikomu nie przeszkadza, bo to już problem dawno, dawno rozwiązany; żeby wsiadał i nie zawracał głowy, bo szkoda czasu. Ludzie wiedzą, że jego statek się rozbił, i wysłali tego pilota na ratunek. Niech się więc zbiera i nie marudzi. W złą godzinę ten pilot mu to wszystko powiedział. Bo jak on zrozumiał, że już nie ma zieleni, zabił tego pilota. A sam nie miał prawa jazdy na ten statek czy nie umiał go uruchomić albo może ten statek mógł tylko lecieć na tę planetę bez zieleni, nie pamiętam. Dosyć na tym,-że opowiadanie kończy się, jak on idzie znowu w czeluść pomarańczowej planety i mówi do tego wymyślonego zwierzątka: „Stary, nic się nie martw, wkrótce znajdziemy statek z załogą z Ziemi i polecimy na Ziemię, zobaczysz zielone wzgórza Ziemi, bo Ziemia jest cała zielona. W tym sensie. Tak na zielono oszalał!" Dawno to czytałam i nie wiem, co autor chciał przez to powiedzieć, czy ten człowiek zabił pilota, bo wolał nie mieć świadka, że nie ma zieleni, i w ten sposób mógł pielęgnować swojego zielonego fioła, czy też jak się dowiedział, że nie ma zieleni, to mu się do reszty pomieszało w głowie? A może autor chciał, żebyśmy kochali to, co mamy, i szanowali naturalne środowisko człowieka? Nie mogę tego rozstrzygnąć. Opowiadanie wywarło jednak na mnie wielkie wrażenie. Zaczęłam się bardziej rozglądać po świecie i stwierdziłam, że czego jak czego, ale chlorofilu mi w życiu nie brakuje. Mam go nawet w zimie, bo tatuś łysieje i Ta babcia przez okrągły rok hoduje w skrzynce rzeżuchę, żeby tatuś jadł. Ta babcia wyczytała w gazecie, że rzeżucha jest dobra przeciwko łysieniu. Tatuś by nie jadł, ale mama go pilnuje, bo też przeczytała. Tak więc, jeśli oszaleję, to nie z braku chlorofilu, tylko z jakiegoś innego powodu. Jeszcze oczywiście mamy kwiaty doniczkowe, paprotki i asparagusy, i siano dla krowy, a w ogóle to przy dzisiejszym stanie chemii wszystko można wyfarbować na zielono. Nie wiem, dlaczego ci ludzie, co się przeprowadzali, zapomnieli o tym, to znaczy, dlaczego ten autor zapomniał. Pewnie chodziło o taką zieleń żywą jak trawa albo liście. Wkrótce zacznie się Nowy Rok. Zjem z tej okazji kawałek paprotki, aby mi się dobrze działo. 12 Mówią, że mam umysł ścisły. Ta babcia mówi: „mam ścisłe buty", to znaczy: „mam ciasne buty". Ale czyżby to się odnosiło również do mojej głowy?! 1 stycznia Rodzim dwunasta ze-r-o dwie. Wyplułam tę paprotkę, ja to mara pomysły, tak się przejmować opowiadaniami. Spać mi się chce i tak wygląda mój Sylwester. Żegnam. 1 stycznia Ten Ciszewski tak kiedyś zwlekał, ale w końcu mnie odprowadził po lekcjach do domu. Od tej pory jakby moje sercowe sprawy lepiej stały. Nie jechaliśmy pekaesem, tylko osiem kilometrów szliśmy pieszo. Z tego by wynikało, że Ciszewski szedł dużo więcej, bo on teraz mieszka od miasta w odległości też ośmiu kilometrów, ale w przeciwną stronę. Więc zaraz, ze szkoły do mnie osiem i osiem z powrotem - to szesnaście, i do tego osiem z miasta do Ciszewskiego to dwadzieścia cztery kilometry. A dwadzieścia cztery kilometry drałować na piechotę po kocich łbach i wybojach, drałować z własnej i nie przymuszonej woli - to sumą w tej arytmetyce powinna być miłość romantyczna. Tylko że trzeba puknąć się w głowę. Ciszewski pewnie z powrotem wsiadł w autobus, i tak odpadło mu szesnaście kilometrów, a zostało te osiem, ze mną. A w dodatku ciągle się pytał, czy będę miała „Zorkę 4", czy nie, więc właściwie sama nie wiem, co o tym sądzić. Że Ciszewski coś do mnie czuje, to jest jasne, żuliśmy kiedyś nawet jedną gumę. Właściwie cała klasa jedną żuła, bo więcej nie mieliśmy. Szukam argumentów przemawiających za miłością romantyczną. Mama moja mówi, że miłość, rycerskość i romantyzm są w agonii, a najlepszym na to dowodem - śpiewane przez radio apele: „Nie przynoś mi kwiatów, dziewczyno", albo: „Nie całuj mnie pierwsza, nie całuj mnie". Nie zgadzam się z tym całkowicie, bo zdarzają się liczne przypadki, ale mało jest jednak w moim życiu tego, co otaczało damę dworu. Nie mówię o budynku, tylko o atmosferze. Ale za mąż wyjdę z miłości, najchętniej za 1sif 13 fotoreportera, chociaż widziałam w życiu tylko jednego i ten by mi nie odpowidał. Przyjechał do nas dwa lata temu, kiedy otwierali Izbę Porodową. Przedtem rodzić się jeździło do miasta albo przyjeżdżał lekarz karetką z powiatu, różnie bywało. Chciałabym mieć kurzą fermę, jak się dobrzeją poprowadzi, to można na urlop pojechać do Jugosławii i kupić samochód osobowy albo pikapa. Kamińscy byli w Jugosławii i teraz starają się o „moskwicza". Mój ojciec jest dziwny, był kiedyś aktywistą ZMP, to była taka organizacja młodzieżowa, jeździł na różne obozy i narady, i tam gdzieś poznał mamę. Ale nie dlatego jest dziwny, tylko w ogóle nie wybiera się za granicę. Mówi, że jeszcze dobrze nie poznał swojego kraju, nie był w Katowicach, w Poznaniu i gdzieś tam jeszcze, więc co się będzie wybierał. Jak Kamińscy wrócili z Jugosławii, a mieli jeszcze wtedy „syrenkę", to ojciec powiedział, że oni wcale tą „syrenką" do Jugosławii nie dojechali, tylko do Przemyśla, a stamtąd Kamiński pchał z powrotem „syrenkę" i dlatego ma takie opalone plecy, a nogi białe. Możliwe, że tak było, bo Kamińscy lubią szyku zadawać i nawet chcą kiedyś wziąć hektar pod szkło, i mieć umowę z „Hortexem" na dostawę goździków do Moskwy. O ile wiem, goździki najlepiej hodować na lawie z Wezuwiusza, ale przede wszystkim trzeba w to włożyć ciężką forsę i mieć konsultantów z Wyższej Szkoły Rolniczej. No i hurtowy odbiór, detal się nie opłaci, rzeczywiście, więcej z tym kłopotu niż z tego pieniędzy. Ale żeby od razu „Hortex" i Moskwa, to jest rozmach albo przewrócenie w głowie, jak tam kto uważa. Dziś cały świat objęty naszym kalendarzem odsypia Sylwestra, a ja pobredzam o lawie z Wezuwiusza. Z tym, że ja mam rację, a świat to nie wiem, wystarczy sobie poczytać gazety, żeby wiedzieć, co o tym sądzić. Kiedyś byłam aniołem w szopce, stąd może ojcu do głowy przyszli ci kolędnicy. Ciekawe, jak się bawili. A, co tam. Jak było, tak było, życie przede mną. Kiedy otwierali Izbę Porodową, to oczywiście przyjechali różni ważniacy, choć liczyliśmy na Polską Kronikę Filmową. Marysia Bugajska ubrana w krakowski strój trzymała na tacy nożyczki do przecięcia wstęgi. Ale u nas otwierali porządną Izbę Porodową, a nie byle co, taką z lokalną kanalizacją i centralnym ogrzewaniem. Tylko że nie zdążyli zasypać dołu z przewo- 14 darni i jak taki jeden w lakierkach, co miał przecinać, wziął za nożyczki, noga mu się omsknęła i wleciał do dołu. Chryja była niesłychana, bo w dodatku uderzył się w głowę, garnitur zabrudził i całą uroczystość trzeba było powtórzyć od początku, żeby ten fotorerporter mógł zrobić zdjęcie do powiatowej gazety. Natrzymała się ta Maryśka nożyczek, to się natrzymała, a na drugi dzień Janiakowa ogłosiła całej wsi, że ona dziecku Paliwodów pępowinę przecięła szybciej niż oni całą tę wstęgę. Bo najmniejszy Paliwodka urodził się na drugi dzień po otwarciu Izby i miał dla siebie wszystkie pieluchy przeznaczone na większą ilość. Właściwie to tak widzę, że nie mam o czym pisać pamiętnika. Ale pociągnę do końca roku, może coś się zdarzy. Nie moja wina, że nie żyję w środku wielkich spraw albo w Warszawie. Tam miałabym o czym pisać, na pewno! Nie chciałabym w Warszawie mieszkać, ale żeby choć częściej bywać! Mam do Warszawy żal i pretensję, bo tam oblałam egzamin do Technikum Fotograficznego, a poza tym usnęłam w Operze. Usnęłam, bo byłam zmęczona, a obudziłam się, kiedy jakaś pani powiedziała: „I po co tu ciągną te biedne dzieci z prowincji". Wszystko prawda, i po co, i dzieci, i prowincja, ale jednak się obraziłam i jeszcze mi nie przeszło. Tak się obraziłam, jak ten ważny facet, co wpadł do dołu z nie zasypaną rurą kanalizacyjną i nadąsany otrzepywał się przy dźwiękach dętej orkiestry. A gdyby ta pani jeszcze wiedziała, jak mi się pierś obsunęła, kiedy byłam w szopce za anioła! Pierzyną na głowę się czym prędzej przykrywam, kiedy sobie o tym przypomnę. Czy anioły w ogóle mają biust, bardzo chciałabym to wiedzieć, i czy nie są przypadkiem płci męskiej? „Ten anioł", mówi się przecież. Ze wstydu potem chciałam umrzeć i przemykałam się po wsi chyłkiem. Mamie mojej, która szopkę przygotowała, nie zależało na anielskiej piersi, tylko na tym, żeby suknia na mnie dobrze leżała, bo była za luźna. Kiedy pierś mi wypadła na scenę, pan Bonawentura spuścił szybko kurtynę i dopiero wtedy podniosłam ten żałosny kawałek gąbki. Wczoraj rodzice się posprzeczali o dekolt. Mama ma ładny dekolt, ale ojciec jest zazdrosny. I przyjechali od Kamińskich saniami. No i co tu jest do opisywania. Jeżeli nikt mnie nie porwie albo nie zakocha się we mnie, to wkrótce zacznę pisać o świniach, których mam cztery. 15 2'stycznia Tak ich ojciec wypłoszył tym powitaniem, że nikt nie zajrzał. Zasypało przez noc przepięknie, prawie pod samym domem są ślady sarny i zajęcze tropy. Zwierzyna musi być głodna, skoro podchodzi tak blisko. W nadleśnictwie są zajęci wygryzaniem się, a zwierzęta wygryzać muszą korę drzewną. Okazało się, że rodzice nie dlatego po dwóch godzinach wrócili, bo ojciec był zazdrosny, tylko że właściwie było nudno. Szkoda, że nie poszli do remizy. Tam było tak wesoło, że musiałby interweniować posterunkowy MO, gdyby był na posterunku, ale on był prywatnie na zabawie w remizie, żeni się niedługo, i tylko Karolakowi powiedział, że jak się Karolak nie uspokoi, to go przy pierwszej okazji zamknie. Kiedy Karolak sobie strzeli pół basa, to zawsze rozrabia, taki już jest. Powiedziałam, że mam dużo lekcji. (Prawda.) I że już muszę się za nie wziąć. (Nieprawda.) Wywarłam oczekiwane wrażenie. Zawsze dla rodziców nauka przede wszystkim, czego dowodem może być choćby to, że już w szóstym roku życia wypchnięta zostałam do szkoły. Dostałam więc teraz całe wiadro węgla, choć na ogół wypalam pół wiadra i jest już bardzo ciepło, bo mamy nowe piece. W tym pokoju właściwie tylko śpię i w lecie odrabiam lekcje. W zimie uczę się w kuchni, w kuchni jest najcieplej i bardzo przytulnie. Jak już się wszystko obrządzi, zrobi, kuchnia zupełnie zamienia się w salon, chciałabym, żeby tam wstawić telewizor, ale mama się nie chce zgodzić. Nie to nie, i tak bardzo lubię kuchnię. U Tamtej babci, która ma mieszkanie w blokach, kuchni właściwie nie ma. Ani okna, ani pieca, ani stołu, ani miejsca na stół, i babcia z ciastem na makaron walcuje się do pokoju, zasypując po drodze mąką płytki pecewu i dywan. Tamta babcia marzy o wielkiej, przestronnej kuchni jak nasza, tylko żeby ta kuchnia oczywiście była w mieście, a nie w środku lasu. Ponieważ na dziś zadałam sobie opisanie pana Bonawentury, muszę najpierw rzec słów parę o rodzinie mamy, bo to się łączy w dość prosty sposób. Sprawa w tym, że mama moja jest sekretarką w naszej podstawówce. Mama naturalnie od bardzo wielu lat już mieszka na wsi, ale tak jedną stopą ciągle 16 tkwi w mieście, mniej więcej tam, gdzie zwymyślała ojca, że zajął w kinie jej miejsce, a potem się okazało, że sprzedano podwójne bilety. Było to na filmie „Młoda Gwardia". Ponieważ Tamten dziadek, mąż Tamtej babci, który zginął w czasie okupacji, był urzędnikiem w banku, a popołudniami ćwiczył w domu, żeby móc grywać w orkiestrze, więc u dziadków panowała jakaś taka artystyczna atmosfera. I wśród takich dziwnych rzeczy moja mama wyrastała, chociaż swojego ojca nie pamięta, bo poszedł na wojnę, no jakoś tak. W każdym razie Tamta babcia bardzo pielęgnowała tradycje tej orkiestry i jeszcze dziś przechowuje pożółkły afisz, na którym podobno jest wypisane, że będzie ta właśnie dziadkowa orkiestra koncertować. Mówię: „podobno", bo nigdy tego od środka nie widziałam. Babcia mi opowiada, co tam jest napisane, ale boi się rozłożyć afisz, bo mógłby się już nie dać złożyć z powrotem, rozleciałby się i babcia straciłaby najdroższą pamiątkę. Kiedy wojna się skończyła, moja mama była młodsza ode mnie, ale jak babcia mówi, miała długą przerwę w lekcjach muzyki, bo trzeba było sprzedać pianino. A potem babcia była rejestratorką w szpitalu czy w przychodni, nie mogła sobie pozwolić na kształcenie dwóch córek i kupno pianina. Mama więc nawet nie skończyła całego ogólniaka, a ciotka Helena jednak zasuwała do średniej szkoły muzycznej do klasy skrzypiec, a potem do konserwatorium, gdzie dostawała stypendium i bezpłatną stołówkę, bo była zdolna. Teraz jest dyrektorką Szkoły Muzycznej w Warszawie. To już chyba wyjaśnia, kto i po co kupił mi skrzypce. Ciotka Helena wprawdzie przeciwna była „takim jakimś lekcjom". Ale także nie była zdecydowanie za wzięciem mnie do siebie, zresztą rodzice nie chcieli się ze mną rozstać, kto by to pomyślał. Mama, która jednak ma głębokie urazy, że los ją rzucił na wieś, i marzy czasem o wyrwaniu się stąd, kiedy słyszy coś głośno przeciwko wsi powiedziane, natychmiast broni wsi do upadłego, a jej urazy się zmniejszają. Twierdzi, że trzy czwarte ludzi w mieście nie żyje tak kulturalnie jak my i że wszędzie można, jeśli człowiekowi chce się solidnie popracować, co jest prawdą. Kiedy więc ciotka Helena powiedziała, że nic mi nie dadzą takie jakieś lekcje u wiejskiego muzykanta, który z nut umie odczytać tylko tytuł, a i to nie wiadomo, czy dobrze, raa- 17 ma natychmiast oświadczyła, że zobaczymy i że ciotka Helena też lepiej nie zaczynała, a może dużo gorzej. Bo przed wojną ciotkę Helenę uczył grać rzeczywiście nauczyciel muzyki, ale w czasie okupacji to główny księgowy. Nie wiem, czy w czasie wojny byli główni księgowi, no, ale ciotki mistrz to był jednak jakiś księgowy, który sobie po domach dorabiał ucząc dzieci na pianinie. Potem go rozstrzelali, ale nie za to, tylko za drukarnię, która była w jego piwnicy. Księgowości i muzyki było mu najwyraźniej za mało. Właściwie wszystko jest zagmatwane, jak się bliżej przyjrzeć. Niby nie mam nic do napisania, a jak tylko w całości (?!) zrobię dziurę, tematy się sypią jak z rogu obfitości względnie jak mąka z rozprutego worka. Widzę wyraźnie, że mi się właśnie wysypuje pan Bonawentura Suski. Labrador (Labrador, półwysep w pln.-wsch. Kanadzie) minerał z grupy plagioklazów, glinokrzemian wapniowo-sodowy o migotliwym zabarwieniu niebieskim lub zielonym; używany jako kamień ozdobny. To nic nie ma wspólnego z tym, co chcę opowiedzieć, tylko mama kupiła sobie w Domu Książki Słownik Wyrazów Obcych i tak mechanicznie przewracałam kartki, i otworzyło mi się na L, kiedy zastanawiałam się, jakby tu ująć w skrócie pana Bonawenturę. Przepisałam więc o labradorze, zawsze to poważniej, jak się wsadzi w tekst taki wyraz. Może to świadczyć korzystnie o szerokich horyzontach i mojej wiedzy. Muszę wracać do wątku głównego, bo mi się pan Bonawentura całkiem rozsypie, a w rzeczywistości bardzo daleko mu do rozsypania. Jest on emerytowanym nauczycielem matematyki, choć nie wygląda ani na jedno, ani na drugie, ani na trzecie. Ani na emeryturę, ani na nauczyciela, ani na matematykę. Ale zaczynam już po kolei, bo mi nic z tego nie wyjdzie. Ciekawe, że przy odrabianiu lekcji jestem skoncentrowana jak kostka bulionu albo pomidorowa pasta w puszce, produkcji firmy Wi-niary w Kaliszu. Trzeba by poczytać coś o psychologii młodego człowieka i o tych sprawach umysłowych. Dosyć będzie jednak dywagacji. To już wiem, słownik mi się nie otworzył na D. Odsunęłam go w ogóle w drugi kąt stołu, bo grube książki źle wpływają na moją osobowość. Dlatego lubię może kryminały. Nie, jak Boga kocham, to dno. Do broni! Pan Bonawentura Suski (trzy pierwsze litery jego nazwiska 18 cała szkoła od piątej klasy w górę pisała po rosyjsku) mieszka w sąsiedniej osadzie, w Morowie. Morowo, a nie Morów, jak się często mylą. Jako emeryt może sobie dorabiać tylko siedemset pięćdziesiąt złotych, bo inaczej straciłby emeryturę, na którą przecież zapracował, nie rozumiem tego, tych całych przepisów. Dorabia więc sobie w kościele, prowadzi chór i czasem gra na organach. Organista z Morowa to już zupełny dziad kościelny, ale bogatszy niż mysz, bo pokątnie wyprawia skóry baranie na kożuchy. Nigdy nie był wielkim wirtuozem, tyle że śluby i pogrzeby obskoczył. Nazywa się Stanisław Ząbek. „Jak ci Ząbek zagra w dąbek" mówią u nas, choć trumny sosnowe na ogół się robi. Pan Suski pogrzebów nie obsługuje, mówi, że jest na pół etatu i taką ma umowę z księdzem. Jako hobby prowadzi kościelny chór, ale narzeka na brak narybku, bo nie każdego, jak leci, bierze, o, nie. Stworzył też zespół Katapulta przy ZMW. Jeśli w każdej okolicy musi mieszkać jakiś dziwak, to u nas właśnie jest nim pan Bonawentura. Już samo imię chyba sporo mówi, ale kiedy się go zobaczy w pelerynie, dopiero wtedy można wysnuć głębsze wnioski. Przedstawia się jak postać z filmu o jakimś nie zrozumianym za życia malarzu w dawnych wiekach. Jest tęgawy, malutki, łysieje - i chyba nie ma żadnej rodziny. Łysieje - napisałam i zamyśliłam się poważnie. Odkąd żyję na świecie, pan Bonawentura tak łysiał i łysiał, i do końca nie wyłysiał, może skubie potajemnie rzeżuchę, chociaż nie uważam. Z usposobienia to on całkiem jest byczek Fernando, kwiatki w rowach wącha, nie walczy z nikim, choć nie unika gwaru, przeciwnie, aranżował „Katapul-cie" większość piosenek, ale z nimi nie występował nigdy! Wołają mnie. Siana krowie trzeba było dać. Pan Bonawentura przyjechał tutaj gdzieś ze wschodu, podobnie jak Ta babcia z dziadkiem, który też już nie żyje. Nie da się tak opisać pana Bonawentury, żeby tylko on i on, bo wiele spraw o to zahacza. Parametry techniczne w tym pamiętniku damy dworu były inne po prostu. Bo to tak było. Kiedy skończyłam podstawówkę, chciałam zdawać do Technikum Fotograficznego, i nie tylko chciałam, ale zdawałam i oblałam, i ciotka Helena mogła już odetchnąć spo- 19 kojnie po strachu, że będę u niej mieszkać, gdybym nie dostała internatu. No i zostałam na lodzie, bo już wszędzie prawie było po egzaminach. Rozpacz rodziców była tak wielka, jakby życie się kończyło na oblanym egzaminie. Nie jestem tępa, ale co tu będziemy kryć, nie zdałam naprawdę, nikt mnie nie skrzywdził. Ojciec to zrozumiał, że dostałam dwie dwóje, no miałam zupełne zaćmienie. A jednego tematu z fizyki w ogóle nie braliśmy w podstawówce, a znowu głód wiedzy nie jest u mnie tak wielki, żebym się uczyła poza programem. Zresztą tylko jednego takiego, co się uczył poza programem, widziałam na oczy, jest to Jasiobędzki, o nim powiem innym razem, jak mi się coś nasunie. Przez ten rok bąblowałam sobie, pasłam krowę, robiłam w polu, pielęgnowałam pomidory. Na początku to byłam zadowolona, że nie zdałam. Czytałam bardzo dużo rozmaitych książek i takich z różnych dziedzin, i nawet o wychowaniu seksualnym zdobyłam coś u dziewczyn z miasta, rozmyślałam o życiu, nie ciągnęło mnie już do Warszawy, wstyd przyznać, ale zastanawiałam się, że osiem klas podstawówki wystarczyłoby mi do końca życia. Poważnie mówię. Ale po siedmiu czy ośmiu miesiącach tego wspaniałego żywota zaczęło mi się przykrzyć, zaczęłam podglądać, jak wyjeżdżają do szkoły, wracają, gadają, w pole są rzadko posyłani, a w ogóle to każdy człowiek powinien mieć średnie wykształcenie. W Polsce są już komputery, lasery i tak dalej, i skoro ja chcę, żeby wieś polska była taka jak w Danii, w Holandii, fermy specjalistyczne, prysznice i wszystko, co już inni mają, to samym pasieniem krów świat do przodu popchnę minimalnie. I w ogóle tracę czas, trwonię młode życie, mama popłakuje po kątach, że urodziła takiego głąba kapuścianego, wezmę się jednak za coś, bo inaczej to nie ma cudów. I jak Tamta babcia zrobiła krucjatę i wykrzykiwała, że sama dwie córki wykształciła, a moi rodzice oboje żyją, są zdrowi, dobrze zarabiają, a Marysia jest za folwarczne (?!) popychadło, to ja akurat uczyłam siłę fizyki i przed oczami rozpościerał mi się inny świat. Mój świat i świat jako świat. W ogóle to cztery miesiące przedtem, zanim się wzięłam za powtórkę fizyki, chemii i matematyki, właśnie mi kupili czeskie skrzypce, nawet ta kutwa Mirka się dołożyła. Ciotka Helena je wybrała i pan Bonawentura powiedział, że to 20 dobry instrument. Mogłabym się nauczyć grać na gitarze i występować w „Katapulcie", no ale jak skrzypce to skrzypce, zresztą nie czułam do niczego specjalnego powołania, a i do „Katapulty" tak od razu by mnie nie wpuścili, musiałabym się wkręcać. Właściwie to już od pierwszej lekcji, jeszcze nie nauczyłam się... 3 stycznia. ...smyczka trzymać, zaczął się nieprzewidziany koszmar. Ku ohydnej uciesze moich rówieśników ganiałam ze skrzypcami pod pachą trzy razy w tygodniu do Morowa. Pokotem te świnie się kładły ze śmiechu i dylu, dylu, na badylu wołali za mną przez całą wieś. Ciekawe, że każdy by zdechł chętnie, gdyby wiedział, że po śmierci wystąpi w „Katapulcie", a mnie tak prześladowali. Ale to nauka, lekcje, kariera, to nie pachniało big-beatem, amatorskim zespołem młodzieżowym. Nie mogłam zostawiać skrzypiec u pana Bonawentury, bo musiałam w domu ćwiczyć, a Ta babcia mówiła tylko: „U nas to co kto wziął do ręki, to grał jak anioł, ale ucz się, dziewczyna, ucz, może ta i co z ciebie wyrośnie." Więc przemykałam się chyłkiem, bokiem, przeklinałam, modliłam się, żeby chłopaki powpadały do przerębla w zimie, no, może trochę przesadzam, może nawet sporo, ale fakt, niczego dobrego im nie życzyłem, już wolałabym wiolonczelę. Ton wiolonczeli przypomina mi ludzki głos, który się na coś skarży, na przykład że mu się każą uczyć grać na skrzypcach. Ale pedałować do Morowa z wiolonczelą, to trudno sobie wyobrazić nawet. Grechutą i „Anawa" będą się żłoby zachwycać, bo to jest ktoś i coś z innego świata, lecz gdybym ja się tak ośmieszyła, chłopaki pochorowaliby się ze śmiechu. Przecież jednak po deszczu jest słońce, i czasami, czasami pan Bonawentura, kiedy miał chęć na dłuższy spacer, przychodził do nas w porze lekcji. I właśnie podczas jednego z takich niebiańskich przyjść, które oszczędziło mi wstydu drałowania ze skrzypcami, skończyła się moja kariera wirtuoz-ki, która się jeszcze nie zaczęła. Przez kapustę, już - zdaje się - wspominałam. Ponieważ w panu Bonawenturze najdziwniejsze są: nie peleryna, nie imię, nie sposób chodzenia szybki, za- 21 maszysty, z gwałtownym dostawianiem prawej nogi do lewej, jakby zapominał co chwilę, że chodzenie to lewa-prawa, lewa-prawa, i jakby się dziwił sam, że ta lewa już w przodzie, a prawa została, więc ciach - prawą; nie jego zatrzymywanie się przy gałązce tarniny, jakby mu dech w piersi zaparło. W nim najdziwniejsza jest jakby artystyczna dusza. To znaczy, bardziej konkretnie, poszukiwanie takiej duszy w innych. Nawet do „Katapulty" przyjmował nie tych, co już na czymś rzępolili, choćby na grzebieniu, tylko tych, którym Mickiewicz nie mylił się z Orzeszkową albo z Konopnicką. O istnienie takiej duszy właśnie mnie pan Bonawentura - możliwe, że słusznie - posądził. A byłam już trochę zaawansowana, kiedy wszystko się skończyło. Grałam: Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi. Babcia się popłakała jak na dziadkowym pogrzebie, kiedy na własne uszy usłyszała, co ze mnie wyrasta, a mama obiecała mi rower na wiosnę. Już nawet braliśmy się za trudniejsze utwory, na przykład: W tę lipcową noc spłyń w ramion mych sploooty. To takie piękne, że nie mogę się powstrzymać, żeby nie zacytować jeszcze kawałka: Iiiiści się mój sen, za chwilę serca nasze wezmą ślub, koniec cytatu. Aż sobie w tej chwili zanuciłam półgłosem z jakiegoś żalu. Serca nasze wezmą ślub... Gdybym coś takiego w mowie głośniej przedstawiła, to trzeba by się wyprowadzić do Tamtej babci. Pan Bonawentura nigdy nie uczył mnie matematyki, bo kiedy ja kończyłam podstawówkę, to już i u nas była siódma i ósma klasa, ale nawet przy mojej ograniczonej imaginacji mogę sobie wyobrazić, jaki cyrk mieli ci, których uczył. Przede wszystkim pan Bonawentura urodził się nie w czepku, tylko w tej swojej ciemnozielonej pelerynie, mur. A to trzeba mieszkać na wsi, chociażby tak ucywilizowanej jak nasz grąjdoł, żeby pojąć, co to za przedstawienie, jeśli ktoś chodzi w pelerynie. Do peleryny pana Bonawentury nikt się nie przyzwyczaił, ani starsi, ani młodzież, choć peleryna jest podobno ta sama. Ludzie mówią, ci, co tu mieszkają od wieków, że zaraz po wojnie przybył pan Bonawentura w pelerynie, sam, z walizką przewiązaną sznurkiem i ze skrzypcami, i zapytał, czy nie potrzeba w szkole nauczyciela matematyki. Było potrzeba, więc już tak 22 został w Morowie, i w tym cudacznym okryciu. Wydać się za niego chciała jedna nauczycielka, ale dostała kosza, mimo że jadał u niej knedle ze śliwkami przez całą jedną jesień. Mówią też, że nie tylko knedle, ale w to ja już nie wierzę. Moim zdaniem, a mam na to pewne poszlaki, nawet tych knedli nie zjadał dużo. Bo pan Bonawentura w ogóle je mało, ale bardzo ładnie, tak powoli, nożem i widelcem rusza z wdziękiem sennej nimfy, od razu widać: artystyczna dusza, nie to, co (jednak!) ja, która na widok kopytek z sosem całkiem dziecinnieję, że już nie przytoczę lirycznego opisu stanu mojej duszy, kiedy na stole stoją pyzy ze skwarkami. Jak ja lubię jeść, to wstyd przyznać może, ale co ja zrobię, prawda i tylko prawda, jak przysięgają na Biblię świadkowie w angielskich filmach. Tak więc ten zbiorowy wymysł rodzinny, skrzypce, skończył się w porze cukrowej kapusty. I przez nią. Na początku czerwca, wiadomo, głowy kapuściane sypią się na zagony, jakby je ktoś natrząsł z ogromnego drzewa. Takiej cukrówki dużo nie odchodzi, wystarczy nadgryzione przez zające liście oberwać, główkę wypłukać, poszatkować - i do garnka. Nawet pierwszej wody nie trzeba odlewać jak przy tej białej, jesiennej. Cukrów-ka jest słodka sama z siebie, ale Ta babcia jeszcze ją trochę słodzi i kwaskiem cytrynowym doprawia, co jest w ogóle genialne. Zasmażki trochę z mąki - ale tak, żeby mąka nie za bardzo się przyrumieniła, tylko troszeczkę - dodać trzeba po ugotowaniu. Skwarki dopiero na samym końcu, żeby były chrupiące i nie rozmiękły. No, to taka kapusta jest boska, trudno się oprzeć. A ja jeszcze mam pewną swoją ukochaną temperaturę kapusty, i przez to wpadłam. Pan Bonawentura przyszedł, mama zapytała, co słychać i jak mi tam idzie, pan Bonawentura głośno westchnął i odparł, że w każdym razie to mi nie przepadnie, bo może z czasem chociaż nauczę się odróżniać dobrą muzykę od złej, i że jestem wrażliwą, miłą dziewczynką. Ponieważ pan Bonawentura lubi dobrą herbatę, a u nas w czajniczku stoi zawsze esencja trzy, cztery dni, naparzyłam świeżej, skoro jestem już taka wrażliwa. I to mnie zgubiło, bo tych herbacianych manipulacji dokonywałam na kuchni, a na brzeg blachy był zsunięty garnek z resztą kapusty z obiadu. Jeden rzut oka wystarczył mi, 23 aby wiedzieć, że to właśnie jest ta ulubiona przeze mnie temperatura. Kapusta jest wtedy ani zimna, ani gorąca, taka ledwie letnia, seledynowa, pachnąca, o rany! Więc niewiele myśląc, ukroiłam sobie pajdę chleba, taką przez środek dwukilog-ramowego bochenka, umaiłam ją tą kapustą, a ponieważ mama, chociaż spieszyła się na zebranie, nadal rozmawiała z panem Bonawenturą o moich postępach, usiadłam sobie na małym stołeczku i zabrałam się do jedzenia. Nie trwało to długo. Kiedy przełknęłam ostatni kęs i rozważałam następną kromkę, bo w garnku jeszcze trochę zostało, a cóż milszego jak wyskrobywanie resztek, nagle zorientowałam się, że pan Bonawentura przygląda mi się z takim wyrazem twarzy, jaki miał średni Paliwoda, kiedy pierwszy raz w życiu zobaczył cielącą się krowę. Oniemiał zupełnie. Nie wiedziałam, o co chodzi, a herbata właśnie się naparzyła, więc ruszyłam do blachy ze szklanką w ręce, gdzieś po drodze wytarłam ją do połysku lnianą ściereczką. Czułam, że coś jest źle, nie wiedziałam co, więc nalałam herbaty, postawiłam przed panem Bonawenturą, ale on nawet nie spojrzał na szklankę, tylko powiedział głosem bardzo smutnym: - Pomyliłem się, proszę pani. Nie będę więcej panny Marysi uczył - odsunął szklankę, wziął kapelusz, powiedział mamie „do widzenia", i poszedł jakby przygarbiony od nieszczęść. Mama za nim poleciała z pieniędzmi, bo byliśmy mu winni za ostatni miesiąc i w ogóle myślała, że może mu za mało płacimy za tę harówkę. Sama pracuje z nauczycielami, dobrze wie, co to cudze dzieci uczyć, chociaż mówi, że gorzej jeszcze uczyć swoje. Pan Bonawentura nie chciał wrócić, nie chciał pieniędzy za ostatni miesiąc, nie chciał więcej za lekcję - i nie chciał, przede wszystkim, mieć ze mną cokolwiek wspólnego. Mama okropnie na mnie krzyczała i nic nie rozumiałam w dalszym ciągu. - Ale co ja właściwie takiego zrobiłam? - zapytałam w końcu. - Musisz tak jeść? Przy ludziach? Jak prosię? Kto ci teraz będzie dawał lekcje w tej wiosze koszmarnej? - Jak to: jeść? - zapytałam. - Obraził się Obraził się na ciebie. A zresztą, to jest dureń, stary dziwak - machnęła ręką - powiedział, że nie będzie cię 24 нря^^н uczył, skoro ty przy nim, przy artyście, wcinasz pajdę chleba z kapustą. Artysta! - popukała się w głowę i poszła na zebranie. Mieliśmy jeszcze o tym porozmawiać. Zresztą, prawda, nie było u nas nikogo, kto mógłby mnie uczyć. Tak więc możliwe, że marnuje się talent i nikt nad nim nie zapłacze. Ja też nie. Rzeczywiście, kiedyś pan Bonawentura wyznał mi, że właściwie to jest artystą, nie nauczycielem i kiedyś, przed wojną, we Lwowie występował solo na tle chóru, jako tenor bohaterski. Ale wojna wszystko pokrzyżowała. Ze on mi, być może, pokrzyżował, to już się nie zastanowił. Kiedy teraz mu się kłaniam, uchyla kapelusza, ale patrzy na mnie tak, jakby otwierając niecierpliwie paczkę znalazł w jej wnętrzu zdechłego szczura, którego mu ktoś wysłał przez głupi kawał. I tak marnują się skrzypce i ludzkie zdolności. 6 stacznia Niestety, ze szkoły zdążyłam akurat na czas, żeby pomóc babci lepić pierogi z wołowiną. Babcia demonstracyjnie postawiła obok stolnicy głęboki talerz z wodą, żeby w nim maczać palce. Pierogi na mokro znacznie szybciej i lepiej się kleją. Głęboko babci musiała utkwić w głowie scena w mieszkaniu kierowniczki gospody. Babcia mówi, że zginę, jeśli nie będę umiała gotować, a zamieszkam kiedyś w mieście. Dla babci jeść w gospodach to - tak jakby nie bacząc na charakterystyczny zapach gorzkich migdałów - przegryźć sobie wafelek nadziany cyjankiem potasu. A przecież kiedyś w czasie żniw drałowałam do gospody z bańkami po obiad. Wszystko to się skończyło, odkąd babcia poszła do domu do kierowniczki gospody, żeby oddać jej dziesięć jajek, bo jakoś tak nasze kury marnie się niosły, chociaż tatuś jest agronomem z wykształcenia. Zastała kierowniczkę właśnie przy lepieniu prywatnych,że tak powiem, pierogów. Kierowniczka śliniła palce, popluwała na nie: tfu, tfu, tfu, żeby jej się ciasto lepiej sklejało. Babcia to rozpowie-działa po calutkiej wsi, -ta flądra, brudas jeden, jak to my jajka od niej w ogóle zjedli, - i do końca życia wyrobiła sobie pogląd n?r^0iąrj5p^ żywienie. Do baniek odtąd zlewa się mleko na kwa^jTe, babći^źwardo gotuje, choćby się waliło i paliło, nie [fb w Krakowie ^l 25 \\o P/J . ułatwia sobie życia. Pocieszyłam babcię, że jajka są na ogół w skorupce, nie pożyczyła od kierowniczki ani jednego w pieli-nie, ale babcia mówi tylko: „ten brudas, na palce pluć to już ludzie nie widzieli". Oczywiście, w gospodzie frekwencja nie spadła, bo kobiety i tak rzadko przedtem chodziły, a mężczyźni i tak wtrajają ogórki i śledzia pod ćwiartkę, to się dezynfekują od razu i zabijają bakterie. A turyści i nieliczni przyjezdni nic nie wiedzą o kierowniczki metodzie lepienia pierogów. Piją kawę, zapalą papierosa, pokrzyczą, że nie ma piwa i oranżady, i jadą dalej. Zresztą, choćby kierowniczka pluła w kawę, to jeśli gość o tym nie wie, to jak to właściwie jest? Ma naplute w kawę czy nie?! Zresztą wątpię, żeby pluła. Plucie przy pierogach miało jakąś funkcję użytkową, ale pluć bezinteresownie pewno jej się nie chce albo nie przyjdzie jej to do głowy, bo i po co. Jeżeli ktoś by mnie chciał zapytać o zdanie, tobym mu mogła wytłumaczyć, że jest wielka przyszłość przed żywieniem zbiorowym, ale nie takim żywieniem, jasna rzecz, żeby ziemniaki ugotowane trzymać w wodzie od południa do wieczora. To nikomu nie ułatwia życia. Przecież można obrać i wstawić do mniejszych garnków, a gotować w miarę jak przychodzą klienci. Klient ma zawsze racją, wisi to na ścianie, ale przede wszystkim to ma rozmoczone na bryję ziemniaki albo zgłąbia-łą, zimną papkę. A cóż piękniejszego niż parujące, sypkie, świeżutkie ziemniaki? Za ziemniaki można odpuścić Kolumbowi wszystkie grzechy, a czytałam, że miał je poważne. Ach, nie będę nawet zastanawiać się nad grzechami, bo zaraz doszła-bym do religii. A tu mama wierząca, babcia wierząca, ojciec heretyk, w szkole to, w domu tamto, a ja się obijam między nimi i robię sobie we łbie coraz większy zamęt. aznia. Niech Ci się kręci me zdjęcie w pamięci - taką dedykację napisał mi Ciszewski, kiedy kończyliśmy podstawówkę. Teraz on jest w drugiej klasie, a ja w pierwszej. Nie kocham się w Ciszewskim, w ogóle ja nie mam szczególnego powodzenia u chłopaków. Prawdę mówiąc, to ja w ogóle nie mam powodzenia. Inne dziewczyny już od dawna chodzą z chłopakami, mają tego swo- 7sta, 26 jego, a mnie jakoś nic się nie trafia. Ciszewski mnie odprowadził, mam kolegów, ale żeby ktokolwiek grywał pod naszymi oknami na gitarze albo żeby zanudzał mnie miłością, to nie powiem. Zanudzał mnie tą miłością na śmierć. Słuchałamjego wyznań, często ziewając - pisała ta dama w pamiętniku. Ja bym tam nie ziewała. Okropnie bym chciała, żeby ktoś powiedział: Kocham cię, Marysiu, na śmierć. Dlaczego właściwie na śmierć? Dlaczego właściwie ma mnie kochać na śmierć? Niech on mnie lepiej kocha na życie i nad życie. Bo jak tak pójdzie dalej, zostanę starą panną jak ciotka Helena. No i co ja wtedy zrobię? W mieście to można być starą panną, mniej jest roboty, życie jest łatwiejsze, ludzie mniej się znają. Nie chodzi o to, że chciałabym już wyjść za mąż, tylko myślę czasami o swojej przyszłości i wtedy tak się nasuwa, czy wyjdę za mąż, czy ktoś mnie zechce, a jaki on będzie, blondyn czy brunet (wolałabym, żeby był blondyn), i jak sobie ułożę życie, kiedy mnie nikt nie będzie chciał, i takie różne rzeczy przychodzą mi do głowy. W klasie jest nas równo, dwadzieścia na dwadzieścia, to znaczy dwadzieścia dziewuch i dwudziestu chłopaków. Tylko trzy pary z tego się wykroiły. Reszta chłopaków to w klasie cacy-ca-cy, ale latają do ogólniaka. Tam jest przewaga dziewcząt, ogólniak zresztą ma lepszą opinię, nie rozumiem dlaczego. Niby że wszyscy pójdą na studia, a przecież idzie co roku jedna trzecia albo jedna czwarta, reszta zostaje na lodzie, chociaż ogólnie wykształcona, ale bez zawodu, i szuka potem pracy w fabryce trykotaży czy w różnych urzędach, Może i wolałabym być w ogólniaku, ale zawsze właściwie miałam zdolności do przedmiotów ścisłych i najbardziej po Fotograficznym chciałam pójść do Technikum Elektrycznego albo Elektronicznego. Niestety, nie ma takiego na naszym terenie, no, to poszłam do Mechanicznego, niech będzie. Rodzice się tam bardzo nie upierali, bo już Mirka, która wybrała zawód zgodnie z ich życzeniami, wystawiła nas wszystkich rufą do wiatru. Wróciła z dyplomem technika rolnika - ach, co to się u nas miało dziać, według naszych marzeń - postawiła walizkę na środku kuchni, pokazała świadectwo i ogłosiła: - Nie po to się uczyłam, żeby teraz przy robocie ręce brudzić. 27 Poopalała się przez wakacje, na krowy patrzyła jak na wykopaliska z pustyni Gobi, nawet ogonków nie chciało jej się zerwać z wiśni, tylko zostawiała na drzewie. Więc rodzice nic już nie mówili. Ani żeby się wzięła razem z ojcem do naukowej gospodarki, ani żeby zdawała na SGWW. Liczyli w duchu, że się rozejrzy gdzieś w pobliżu za pracą, ale powiedziała, że pracę ma już w mieście załatwioną, „a w ogóle, proszę państwa, to wychodzę za mąż". O Boże, jak jej zazdrościłam, aż spać nie mogłam z tej zazdrości. Mąż Mirki kończył wtedy Wyższą Szkołę Pedagogiczną, wydział biologii. Ale nie tego zazdrościłam, każdy może, jak chce, ale nie każdy może urodzić się blondynem. A mąż Mirki to blondyn, wysoki i bardzo fajny. Powiedział do mnie cześć: „Cześć stara, Mirka mówiła mi, że z ciebie straszna nędza." Nie rozumiem w tej chwili, co mi się tak w tym powitaniu podobało. Bardzo to jakoś miło powiedział. Wszystkim nam przypadł do gustu i ojciec mówił, że górę do domu się dobuduje, gdzie oni tam mają się obijać po świecie, mama obiecała mu pracę załatwić. Wszystko na nic. Mirka powiedziała, że na wsi mieszkać nie zamierza i niech mama nie udaje, że ona sama jest tutaj taka szczęśliwa. Mama odparła, że można się przyzwyczaić, a Mirka na to, że ona się właśnie odzwyczaiła i ma posadę w przedsiębiorstwie „Las" jako urzędniczka, i nic nie pomoże. No, trudno, w końcu to nikt nikogo nie zmusi, żeby kochał ziemię i pracę na roli. Co ja jej będę zarzucać, kiedy sama nie uwielbiam. Ale odrazą to mnie też nie przejmuje, każda praca jest ciężka i co robić. Mieszkają więc sobie teraz w wynajętym pokoju i czekają na spółdzielcze mieszkanie. A mogliby mieć całą górę, gdyby chcieli. Gotują na maszynce elektrycznej albo chodzą do stołówki, możliwe, że na pierogi. U nas też się w lecie czasami gotuje na maszynce elektrycznej, bo odkąd mieszkamy w tym nowym domu, co ciągle nie ma góry, to już w kuchni nie robi się świniom żarcia. Jest par-nik na podwórzu. Co sobie tam głowę Mirką ma zawracać człowiek, który dostał czwórkę z czytania rysunku technicznego. To o mnie mówię. Ale nauka nie daje mi już tych miłych wzruszeń, co w trzeciej, czwartej, piątej klasie podstawówki. Na przykład takie rzymskie cyfry. Pamiętam, że przeżyłam to bar- 28 dzo mocno. Tak mi się podobało odkrycie, że to samo, ale w inny sposób. Technikum na razie jest trochę piłowate, ale podobno w starszych klasach ciekawsze. Lutkiewicz śpiewa w radio tę balladę Okudżawy: ...dąjże nam wszytkim po trochu... I mnie w opiece swej miej. O właśnie! Dopóki ziemia kręci sięęę. Dobranoc. Niech się kręci. 8 stycznia W tym roku jakoś te ferie mi zleciały jak oszczędności ze skarbonki. Ma się sto złotych, ciach-mach i nic się właściwie nie ma. Parę dorbiazgów, które jak deszczyk wiosenny wsiąkają w suchą glebę moich potrzeb. Ani stówy, ani nic. Nie mam wprawdzie dużych zaległości w lekcjach, bo po roku rozmyślań na pastwisku postanowiłam być na bieżąco, zresztą już raz w siódmej klasie podstawówki narobiłam sobie zaległości i zapłaciłam za to harówką gorszą niż przy kopaniu ziemniaków. Zresztą to technikum jest ciężkie, muszę pilnie uważać, żeby znwou nie wylądować za krowim ogonem. Właściwie na tym oblanym egzaminie do Technikum Fotograficznego trochę źle mi się przysłużyła moja pewność siebie. Nie przypuszczałam, że się tak szpetnie wyłożę, no i proszę. Omłot taki był, jak trzeba. Ale jakoby fakt, że się obcięłam, przytarł mi trochę rogów. Te rogi na głowie podobno mi wyrosły wtedy, kiedy rysunek, który zrobiłam na zakończenie podstawówki, znalazł się w wojewódzkim mieście, słowo honoru, wisiał w Galerii Sztuki. Rysunek mój uświetnił wystawę zatytułowaną: „Młodzi twórcy na temat swojego regionu." Narysowałam snopowiązałkę, żni-waiarzy, w głębi tego rysunku majaczyło jezioro, a na nim łódka z Ciszewskim. Ja przez ten rysunek chciałam tylko powiedzieć, że ludzie ciężko pracują, a Ciszewski bąki zbija, ale nikt, absolutnie nikt nie odczytał moich intencji. Uparli się, że to o regionie, bo niby nasze jezioro, i w ten sposób awansowałam na młodego twórcę. Przewodniczący mi się pierwszy kłaniał i pytał się, jak mi idzie. I że mogą moje dzieło wysłać do Indii, na międzynarodową wystawę. Ale do Indii byłam już za stara, tam tylko przedszkolaki z całego świata posyłają takie rozmai- 29 te pacyki o wojnie i pokoju. Ale przewodniczący się dowiedział, że dwa razy pod rząd wygrało jakieś dziecko z Polski, więc tak sobie czasem ze mną stanął, patrzył na mnie z nadzieją, pytał się, czy mam farby i czy mi czego nie potrzeba, a w końcu wyznał, że bardzo by nam się przydał jakiś Nikifor, już byśmy go otoczyli opieką, nie tak jak to było z tym w Krynicy, kiedyś. Powiedziałam mu, żeby spróbował namówić do malowania Walaszka Fujarę, bo w dzisiejszych czasach do fujarek żadna Kronika Filomowa nie przyjedzie, Walaszkowi czasy się pomyliły, wierzbinę tylko niszczy. Niech mu Gminna Rada Narodowa kupi farby i niech Fujara maluje, a dla młodzieży lepiej by zrobić klub, kółko fotograficzne, a w ogóle to tylko patrzeć, jak „Katapulta" się rozwiąże, bo ich kierownik wyleje ze szkoły, razem z ich próbami. Skutek był taki, że Gminna Rada wygospodarowała fundusz na farby dla Fujary, Fujara nawet spróbował abstrakcji, ale zniechęcił się od razu i Walaszkowa resztkami farb wymalowała kwiatki na okapie, i powiedziała, że więcej nic nie będzie malować, chyba że na przyszłą Wielkanoc, jak sobie wybieli. Bo przewodniczący chciał, żeby wypaprała jeszcze ściany, dobre i to, mogliby chałupę Walaszków do skansenu kupić albo co. Ten nasz przewodniczący naprawdę mnie wzrusza, kiedy tak widzę te wszystkie jego usiłowania, żeby w naszej wsi coś się działo i żebyśmy nie byli odcięci od świata, Ale co robić, talenty nie buraki, żeby je posadzić,a na zimę zakopco-wać, na wiosnę wsadzić, i tak dookoła Wojtek. Pewnie, wszystkim nam byłoby przyjemnie, gdyby o nas było głośno, a tak jak jest, jedyna nadzieja w przemyśle. Na razie życie nam płynie w nudnej wsi sielskiej, anielskiej. Ja to się chociaż urodziłam w Płocku, bo mama akurat zdążyła na czas do Tamtej babci, żebym w metryce miała miasto. I to jakie! Z Petrochemią, Wisłą, spichlerzem i w ogóle. Tę wystawę, na której wisiał mój rysunek, nawet opisywali w gazecie. Starannie przechowuję wycinek (niczym babcia afisz po dziadku), chociaż w recenzji nie byłam wymieniona z nazwiska, zresztą nikt nie był. Nawet ten chłopak, jedyny z całego województwa, którego rysunek posłali do Warszawy. Mam pewną wstydliwą sprawę do opisania. A mianowicie: ja 30 byłam na tej wystawie, pojechałam, aby zobaczyć ten rysunek, choć trudno powiedzieć, żebym go nie widziała, skoro go narysowałam. Chciałam zobaczyć, jak to on sobie tak wisi na ścianie. Tak sobie wisiał, zwyczajnie. Rodzice mi nie chcieli dać na bilet, więc rozwaliłam nożem świnkę, od której kluczyk wrzuciłam do jeziora, żeby od razu nie wybierać, jak będę miała dwadzieścia złotych, tylko poczekać, aż się świnia upasie. Zresztą w razie czego dołożyłaby mi Ta babcia, która ma rentę po dziadku, bo dziadek za życia dojeżdżał do fabryki gwoździ, bo pola było za mało, żeby mógł się uczyć i tatuś, i dwóch jego braci, tych, co są w Nowej Hucie i przejeżdżają tylko czasem na święta. Jeden z nich już jest całkiem spłacony, a drugiemu kiedyś damy pieniądze za pół morgi, bo za drugie pół wziął. Bo to jest tak, są cztery morgi i ta piękna łąka, aż mi jej szkoda pod uprawę, a było trzech braci. Babcia i dziadek najpierw powiedzieli, że który z nich na wsi zostanie, weźmie wszystko, bo wtedy żaden nie chciał zostać, mój tatuś też nie, mieszkali sobie w Płocku u Tamtej babci i ani myśleli się stamtąd ruszyć. Przyjechali tylko na urlop i tu urodziła się Mirka, Janiakowa w nocy obudzona odbierała poród. No i tak jakoś się zasiedzieli, a to - że mleko dla Mirki, a to - że świeże powietrze. A Ta babcia z dziadkiem robili, co mogli, żeby ich zatrzymać. Tamta babcia zresztą ma mieszkanie bardzo ładne dla jednej, dwóch osób, lecz nie dla czterech. No i tak zostało. Uradzili, że tatuś dostaje dwie morgi i łąkę, a tamci spłatę, po jednej mordze na głowę, i to bardzo w końcu wszystkim odpowiadało, najmniej mojej mamie. Bo tatuś i tak podobno cały czas tęsknił za wsią i tylko dla mojej mamy mieszkał i pracował w tym Płocku. Tamci bracia to nic a nic. Pojechali kiedyś jako młode chłopaki budować Nową Hutę, pożenili się tam, dostali mieszkania i już w ogóle udają, że są z Krakowa, jeżdżą sobie na wczasy, pewnie, że lepiej im się żyje niż nam. Chociaż wiadomo, że w mieście wszysztko trzeba kupić, każdą gałązkę koperku do kartofli, i w ogóle - kartofle, mleko, jajka, owoce i tak dalej. Kiedy u nas bije się świnię, to Ta babcia zasuwa przez pół Polski z walizką kiełbasy, kaszanki i boczku. Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. Wujkowie w Nowej Hucie pościelili sobie zupełnie wygodnie. 31 Jak rozrąbałam nożem tę moją świnię nadzianą bilonem, to się okazało, że miałam tam około stówy. Wsiadłam w autobus, w mieście w pociąg - i już byłam blisko celu. Blisko celu, a nie u celu, bo długo nikt mi nie mógł powiedzieć, gdzie jest wystawa „Młodzi twórcy na temat swojego regionu". Taka to miejska kultura wojewódzka. My nawet z Fujary chcieliśmy zrobić Picassa. Chociaż nam nie wyszło, ale intencje były. Jak tam dojść, wreszcie mi powiedziała pewna uczennica, i dodała, że przedwczoraj zaprowadzili ich tam całą szkołą i że można było boki zrywać. Wolałam się nie pytać, z czego to niby można było boki zrywać, tylko powtórzyłam: prosto, prosto, a potem trzecia ulica na prawo i druga na lewo, i dziękuję, powiedziałam. Pewnie już ruszyłam do przybytku sztuki, kupiłam sobie największego loda, jaki był, i dwa ciastka, ptysie, bo z telewizji sądząc galerie sztuki są wielkie. Na przykład w tym reportażu o Dreźnie jak uratowano tę galerię w czasie wojny i teraz ile ludzi tam chodzi podziwiać wspaniałe zbiory. Ta babcia bardzo lubi profesora Zina i żegna się zawsze przy nim, bo mówi, że diabeł mu rysuje te wszystkie budowle, człowiek to by tak nie poradził. No, ja babci nie mogę niestety udowodnić, że to nie diabeł, tylko talent, bo nawet ten mój jedyny uhonorowany rysunek zabrał mi całe popołudnie. Znalazłam się wreszcie na wystawie, wstęp był bezpłatny, co mnie oburzyło strasznie. Rzeczywiście, mogliby brać chociaż po złotówce na budowę szkół, wyglądałoby poważniej. Mimo darmochy - w jednej sali, gdzie upchnięto rysunki z całego województwa, były tylko dwie osoby, no i ja trzecia. Żadna z tych dwóch osób nie zatrzymała się przy moim rysunku, który jak ta sierota wisiał na bocznej ścianie. Tak mi się go żal zrobiło, nikt najwyraźniej nie miał zamiaru go podziwaić, tej mojej bieduli. Ciszewski samotnie wiosłował po jeziorze na krypie, Felek Stańczyk na snopowiązałce miną Boga chwalił, Fujara nadchodził z przeciwka - i nic to nikogo nie obchodziło. Rozmyślałam sobie, że trzeba było narysować pana Bonawenturę w pelerynie, to by ludzi mogło ruszyć. Tylko czy ktoś by zrozumiał, że tak powiem, myśl przewodnią i pojąłby, co się kryje za takim panem Bonawenturą, który przecież w rzeczywistości chodzi sobie w czasie żniw ze skrzypeczkami do dzieci 32 na lekcje i mówi często: „Szczęść Boże żniwiarzom." Aż mi się płakać zachciało ze smutku, że tak nikt niczego nie rozumie, wreszcie upomniałam siebie: przecież nie ma tam pana Bonawentury; ale wcale mi nie było weselej. Widziałam na tej ścianie, że ja nic nie potrafię innym powiedzieć moim rysowaniem, zupełnie, ale to zupełnie nic. Nie widać na tym rysunku, jakie u nas są piękne zmierzchy, jak jest dziwnie wesoło, kiedy pada w maju deszcz, a nad nim jest słońce, które się nawet deszczu nie przestraszyło i świeci zza tego deszczu radośnie, jaki jest popłoch, kiedy pies z nudów pogoni czasem kurę, jak się puszy indyk, kiedy rozczapierza skrzydła; nie widać, ile umie opowiedzieć bzycząca mucha i ćma, która wariuje koło żarówki, nie widać, jak smolinosy zamykają się wieczorem; jak pachnie maciejka, jak głóg dojrzewa, jak mróz wchodzi na szyby i skrzy się kwiatami, jak kiełkują ziarna w ogródku, jakie to zawsze zdziwienie taki zieloniutki, delikatny pęd, kiełek, który byle co może zniszczyć, zwarzyć; jak wrony się w zimie zbierają nad lasem i ile grozy jest w ich krakaniu; nie widać, jak kaczki dzikie nurkują w szuwarach, jak trzcina poruszy się czasem niespokojnie, a ryba wyskoczy po muchę tak szybko, że nie wie się, błysk to czy przywidzenie. I prawdopodobnie nie można tego narysować, na jednym kartonie, tych głosów, szmerów, pomruków, wieczornych naszczekiwań psów, tęsknego ryku krowy i bezradnego rżenia źrebaka, tych fioletów i setek odcieni zieleni, roztopów i nieba różowego nad nagą tarniną wczesną wiosną, tych oszronionych gałęzi - ale jeżeli nie można tego namalować albo nie ma takich farb, to malować nie warto, tak sobie jakoś pomyślałam. Potem na tę wystawę przyszło jeszcze parę osób bardzo elegancko ubranych. Ucieszyłam się, ale się zaraz okazało, że pomylili salę, bo przyszli na jakiś odczyt mający się odbyć w sali prosto, a weszli na lewo. No, ale jak już weszli, to oblecieli w kółko, a jakaś pani powiedziała: „Cóż za wzruszająca naiwność!" Wściekła byłam jak Zeus gromowładny i miotałam w duchu pioruny, bo nie czułam się ani naiwna, ani wzrusza- 33 jąca, ani wzruszająco naiwna. Uznałam po prostu, że nie mam talentu, ten mój biedny rysunek na tej ścianie był płytą cmentarną na moich złudzeniach. Nie było tam ani kawałeczka naszej wsi, nie można było się nawet domyślić, jakie są u nas zapachy, kolory, grzyby, woda i niebo, powietrze, lśnienia, wiatry, burze. Nie mówię, że to jest namalowane na każdym obrazie. Ale kiedy oglądam sobie albumy, jakie mamie czasem kupuje Komitet Rodzicielski, to coś w tym malarstwie jest z tego, czego u mnie nic nie ma. Nie, nie mylę rysunku z malowaniem, próbowałam też malować. I nawet byli tacy, co się zachwycali. Cała rodzina, przewodniczący, nawet pan Bonawentura, który na podstawie rysunków wyciągnął wniosek, że mam artystyczną duszę, a potem się tak tragicznie pomylił. Bo czy kapusta nie jest piękna? Te ciemnozielone zewnętrzne liście i delikatny seledyn środka, misterne rozgałęzienie kręgosłupów liści, smutek sterczących po wycięciu białych kapuścianych głąbi... No, ale przepraszam, bo mi znowu majaczy się przed oczami ledwie letnia cukrówka na wielkiej pajdzie chleba, wracam więc do reprodukcji. 10stff>czm\ Niedziela niedzielą i choć powinnam siódmego dnia odpoczywać, to mnie zawołali i naharowałam się jak koń od pługa, dowiedziałam się też, że odwalam taką pilniaczkę, a na pewno czytam kryminały, a ja właściwie nie czytałam. Jak to przykro, kiedy posądzają o coś niewinnego człowieka. Dużo mamy książek ze Srebrnego Kluczyka i lubię je czytać, nie będę udawać, że nie. Tylko akurat posądzono mnie o kryminały, wtedy kiedy byłam zajęta odwzorowaniem rysunkowym przedmiotów za pomocą rzutów. Konkretnie, rysowaniem brył w rzucie ukośnym równoległym na podstawie rysunków w rzutach prostokątnych. Właściwie to jest prostsze, niż z pozoru wygląda, a z wieloma sprawami jest akurat na odwrót, więc trzeba z naciskiem podkreślać, jeśli coś jest prostsze niż z pozoru wygląda. O rany, jak ja się mądrzę! Chciałam skończyć o tych reprodukcjach, to znaczy o mnie, co ja sobie myślę, kiedy oglądam albumy. Mnie się bardzo podobają ludzkie twarze. Żywe 34 i namalowane. Kiedy patrzy się na reprodukcję portretu zrobionego przez dobrego malarza, to można sobie wszystko o tym sportretowanym człowieku dośpiewać, wyobrazić. Sądzę, że na tym polega ta sprawa z malowaniem. Ktoś siedzi w fotelu albo jest go tylko pół, tego ktosia, albo tylko twarz, a wie się, że ten ktoś był dobry, wesoły, przekorny, złośliwy, dużo wiedział, albo że był półgłówek, łobuz, hulaka, karciarz, pijak, nicpoń no, w każdym razie za pomocą pędzla i farb malarz potrafi opisać charakter. Jak to się robi, pojęcia nie mam. Taki sobie szlachetka, rączki skrzyżowane, upozowany jak do fotografii nagrobkowej, grzeczniutki, a z oczu mu wygląda, że je, że pije, lulki pali, tańce, hulanki, swawola, mało karczmy nie rozwali, i zawiera pakty z diabłem, nawet do rzymu przez pomyłkę nie zbłądzi, takiemu to dobrze. Albo panie subtelne, zwiewne, w tiulach, szyfonach, koronkach niczym anioły, a tu ze spojrzenia roziskrzonych oczu wyczytać można, że jak tylko mąż w swojej szlafmycy uda się na spoczynek, zaraz amant wchodzi bocznymi drzwiami albo po sznurkowej drabinie. Co miał wspólnego mój rysunek z taką sztuką, biedna chudzina. Może tylko mi się trochę udało oddać charakter Felka Stań-czuka, który nigdy się niczym nie przejmuje, śmiał się już chyba, jak się urodził, choć z płaczem przychodzimy na świat, bo trzeba w płuca i oskrzela wciągnąć od razu świeżego powietrza. Fajny jest ten Felek Stańczuk. Kiedyś na wesele kumpla przyjechał siewnikiem pod kościół. Każdą we wsi maszynę naprawi, ale uczyć się nie chce, mówi, że mu szkoda czasu na takie zawracanie głowy, i cieszy się, że kopyt nie wyciągnął w siódmej klasie przez historię i geografię. Można i tak, ja tam niewiele osób potępiam za ich stosunek do życia. Ale są tacy, owszem, których potępiam. Gdy tak rozmyślam o tym malarstwie, Felku Stańczuku, panu Bonawenturze, o sobie, o różnych ludziach i różnych rzeczach, dochodzę do wniosku, że najlepiej to by mi było zostać fotoreporterem albo chociaż dobrym fotografem. Kiedy się patrzy na te ślubne zdjęcia w domach u nas, na wsi, albo na wystawę u fotografa w mieście, trudno o tym nie pomyśleć. Jeszcze nie tak. Kiedy się dostrzega coś bardzo pięknego, a nie potrafi się tego ani opisać, ani namalować, ani zagrać, ani 35 opowiedzieć - to zostaje człowiekowi właściwie tylko fotografia. Nie mówię, że od razu Polska Kronika Filmowa by na mnie czekała, ale mogłabym pracować w jakimś dobrym zakładzie fotograficznym. Cóż z tych marzeń, skoro tak się zacukałam na egzaminie, że wstyd i hańba mi tylko zostały. A kupiłam sobie „Fotografię" Cypriana. Technikę i technologię, wydanie szóste, poprawione i uzupełnione. Pogładziłam ją z wierzchu i ze spodu, i jeszcze do niej nie zajrzałam. Z naszej wsi do technikum jeździ tylko dwoje, ja i Jurek. Ciszewski chodzi do ogólniaka, nie wiem, co on chce przez to powiedzieć. Dlatego się możemy spokojnie spóźniać do szkoły, wszystko się zwala na PKS. Wsypa praktycznie jest niemożliwa. Raz dyrektor się zdenerwował, że dezorganizujemy lekcje i kazał nam przynieść zaświadczenie od kierowcy. A na drugi dzień autobus się spóźnił naprawdę i w ogóle nie chciał nas zabrać. Machaliśmy teczkami i w końcu się ulitował. A kiedy się już wepchnęliśmy, chcieliśmy od kierowcy wydębić to zaświadczenie. Jak on nas zwymyślał, o Jezu! Krzyczał, że śnieg, że goło-ledź, dzień targowy, co my sobie wyobrażamy, że to taki lekki chleb, a nam się zachciewa zaświadczeń, i możemy sobie wysiadać, i smarować piechotą, bo to on chodził do szkoły dziesięć kilometrów w śnieg i mróz i mu zaświadczenia do głowy nie przychodziły, dobrze, że buty miał, a i to podarte. Ludzie kiwali głowami ze zrozumieniem dla kierowcy i ze złością na nas patrzyli. A los, który czasami staje po stronie słabszych, sprawił, że akurat tego dnia dyrektor zadzwonił do dyspozytorni PKS-u i okazało się, że autobus spóźnił się naprawdę. Nieźle musiał się czuć dyrektor, nie ma co. Zresztą, miał wtedy serię niepowodzeń - na początku roku zabronił dziewczynom chodzić w spodniach do szkoły, a potem kiedy przyszły mrozy, skapitulował i wszystkie dojeżdżające mogły nosić dżinsy. Ach, żebym miała rifle! Polski teksas jest niestety beznadziejny już po drugim praniu. Ciszewski ma prawdziwe dżinsy. W ogóle muszę zaznaczyć, że na tym rysunku to sobie wymyśliłam Ciszewskiego wiosłującego krypą po naszym jeziorze. Rzadko przyjeżdża już teraz do naszej wsi. Na Sylwestra, wtedy, co to mnie odprowadził, czasem w lecie, a czasem, żeby się pokręcić koło „Kata-pulty". Przewodniczący chciał, aby zespół nazywał się „Wulka- 36 ny" albo „Tajfuny", ale chłopcy się uparli, że tylko Katapulta. Ciszewski nie należy, ale się lubi koło nich pokręcić. Rzeczywiście, nasza wieś jest duża i nie ma powodu, żeby nie było zespołu. Jak wyleją ich ze szkoły z próbami, pewnie się przeniosą do Morowa. Morowo to w ogóle ma szczęście, bo stamtąd pochodzi poseł na Sejm. Poseł już dawno nie mieszka, ale przyjeżdża czasem do swoich rodziców, którzy kiedyś na tych ziemiach walczyli o polskość, coś takiego. W każdym razie poseł na Sejm zrobił dla wsi rodzinnej bardzo dużo, bo przyczynił się do budowy Domu Kultury. Aż się wszyscy dziwią, skąd w Morowie taki piękny Dom Kultury. Pomieszczenia ma, różne kółka, jest sala widowiskowa, biblioteka, kawiarnia, szatnia, halle, jarzeniówki - co kto chce. Nie to, co nasza wieś, ani porządengo obszarnika kiedyś, ani posła na Sejm obecnie. W Morowie jest jeszcze ta fabryczka gwoździ, w której pracował dziadek, kościół, ruiny jakiegoś krzyżackiego zamku, które nasz przewodniczący chętnie by przeniósł nocą na własnych plecach i ustawił u nas, na własnym polu. W ogóle inna wieś, z podskokiem. Właśnie do Morowa przyjeżdżał jakiś plastyk z powiatu i uczył chętnych rysować. To ja znalazłem się wśród chętnych. Uczęszczałem nawet dosyć pilnie, dopóki nie zobaczyłam obrazów plastyka. Krowa ogonem bez żadnych wyższych studiów machnęłaby podobnie, byleby ktoś maczał krowie ogon w coraz to innej farbie. Ciekawe było to, że plastyk umiał malować zwyczajne pejzaże, ale tym najwyraźniej pogardzał, sprzedawał je na prawo i lewo po pięćdziesiąt złotych sztuka. Jego pejzaże kupiły też nasza biblioteka i Gminna Rada Narodowa, bo trzeba popierać twórczość regionalnego artysty. Ale abstrakcji nikt nie chciał, nawet za darmo. Kierowniczka Domu Kultury w Morowie oświadczyła, że jak jej każą abstrakcje powiesić to odejdzie. A ciężko na wsi znaleźć kogoś do takiej pracy. Płacą mało i każdy ma co innego na głowie. Szczerze mówiąc, to ja chciałabym być kierowniczką takiego Domu Kultury. 12 stycznia Pan Bonawentura kiedyś się tak zamyślił, że mówił jakby sam do siebie: „Największą zasługą katolicyzmu jest nie jego 37 kodeks moralny, tylko to, że pod jego wpływem stworzono najwspanialszą muzykę świata". Podejrzewam, że jest niewierzący, chociaż gra w Morowie na kościelnych organach w czasie ślubów. Trzeba przyznać, że w takiej rodzinie jak moja i w takim świecie trudno nie dostać kręćka. Całkowita niezgodność zeznań z materiałem dowodowym, świadkowie plączą się i kręcą, i wymigują się od odpowiedzialności. Mama to mnie kiedyś aż trzepnęła ścierką kuchenną, jak próbowałam przycisnąć ją do muru, a ojciec wziął kapelusz, który wiesza na gwoździu wbitym w futrynę drzwi, i poszedł do biblioteki, żeby oczywiście uciec od tego babskiego gadania. Wzięłam wody w usta, bo choć moi rodzice są możliwi, nie narzekam, prawdy jednak do końca nie powiedzą. W ogóle to Ta babcia jest najbardziej postępowa z tego całego towarzystwa i najbardziej człowieka rozumie. Jak chciałam wyjechać zobaczyć ten rysunek, co wisiał w Galerii Sztuki przy ulicy Hugo Kołłątaja osiemnaście, tylko babcia mnie popierała. „Niechże dziewucha zobaczy, jak tak chce" - mówiła. 19 stycznia. Rzeczywiście, słabo wygląda to moje regularne pisanie. Już nie o tym mówię, że pisanie słabo wygląda, tylko regularność, Czyja mam czas? Uczę się, a poganiają mnie mimo tego do roboty jak chłopa pańszczyźnianego. Nareszcie mi się udało całą „Trylogię" Sienkiewicza dorwać dla babci w naszej bibliotece. Upolować jej długo nie mogłam, bo odkąd Wołodyjowski z Ket-lingiem wysadzili się w telewizji w powietrze, to cała wieś płakała i wszyscy hurmem rzucili się do biblioteki, żeby zobaczyć, czy aby dobrze widzieli. Ja też płakałam, ale to nie było to, co wykonała babcia. Wszystkie cerkiewne śpiewy prawosławne jej się przypomniały, wszystko to, co dawno już zapomniała, bo u nas nie ma cerkwi, tylko kościół rzymskokatolicki. Babcia się długo modliła, „i ta bidulka Basia samiuśka na świecie została jak ten palec, sierota" - rozpaczała. Nawet nie miałam babci co mówić, że to tylko film i że to tylko telewizja, że to tylko film w telewizji, bo i mnie się za każdym razem w nosie mokro robiło, kiedy sobie pomyślałam o samiuśkiej Baśce. Co 38 prawda, ja mając do wyboru sprzedawczyka Azję i szermierza Wołodyjowskiego, miałabym poważny problem moralny, którego by tu wybrać. Piękno charakteru pewnie by zwyciężyło, ale zwyciężyłoby dopiero po pewnym czasie, nie tak od razu. Piękno charakteru Wołodyjowskiego, nie mojego. Taki bez skazy jest ten Wołodyjowski, chociaż półgłów, prawdę mówiąc, nie gustuję w półgłówkach. Azja jaki był, taki był, ale przynajmniej jedna, dwie myśli zagościły mu w głowie. Zresztą mnie się każdy podoba, komu ja się podobam, więc to podobanie nie występuje za często. Właściwie dlaczego tak jest, nie wiem. Nóg nie mam krzywych ani iksa, owszem, mam za grube kostki. Nie aż tak, żeby to była noga od stołu, jest zwężenie linii, ale mało się ta linia zwęża, jak tak się ciągnie od łydki w dół. W dodatku nie znam się na ludzkiej urodzie, o koniu mi łatwiej powiedzieć, piękny jest czy brzydki, niż o człowieku. A do siebie mam zdecydowanie stosunek mieszany. Raz uważam, że jestem brzydka, a raz, że ładna, a raz że: jeszcze zobaczycie, jak zdejmę z siebie te granatowe łachy. Lecz mam mankament bardzo, bardzo, bardzo poważny. Obgryzam paznokcie. Teraz już mniej, ale kiedyś o mało sobie łokcia nie obgryzłam, szczerze mówiąc. Tamta babcia to ma różnych znajomych lekarzy, jeszcze z czasu, kiedy była rejestratorką, więc zaprowadziła mnie do dwóch. Najpierw do internisty, a potem do neurologa. Internista nic właściwie nie powiedział na temat moich nieobecnych (wtedy) paznokci, tylko różne badania kazał zrobić w przychodni i iść z wynikami do neurologa. Wyniki wszystkie były bezet, czyli bez zmian. Neurolog orzekł, że jestem wrażliwa, pobudliwa, nerwowa i pewnie długo siusiałam w łóżko. Taka obelga mnie spotkała. Nie przypominam sobie tak kompromitującego faktu, od siódmego miesiąca życia coś takiego mi się nie zdarzyło, więc całą tę diagnozę uznałyśmy z babcią za bzdurę i babcia nie wykupiła lekarstwa (fenactil), które mi doktor zapisał. Może jestem nerwowa i pobudliwa, w każdym razie paznokcie ze złości obgryzać przestałam. Tak sobie pomyślałam: jak to w ogóle wygląda ta panna Marysia z tymi kikutami; co to, zapanować nad sobą nie potrafi, rozumku Bozia nie dała czy jak. No i to pamiętanie, żeby nie obgryzać, idzie mi coraz le- 39 piej, wkrótce będę sobie już mogła kupić lakier i pomalować na niedzielę, bo w tygodniu trudnio byłoby oglądać mechanika precyzyjnego z paznokciami czerwonymi, choćby już nawet to były calutkie paznokcie. Och, Boże, ile ja mam potrzeb, szkoda, że nasza ziemia nie nadaje się pod truskawki. Na pewno rodzice by mi dali sadzić trochę na sprzedaż. To znaczy jak się w ogóle zasadzi, truskawki urosną, ale to nie to, co w województwie warszawskim, w Sandomierszczyźnie czy w okolicy Puław. Wisła dobrze robi truskawkom, a truskawki dobrze robią ludziom znad Wisły. Klimat jest tam po prostu lepszy, te stoki nadwiślańskie osłaniają trochę od wiatru, słoneczniej chyba jest. Ciszewscy to kiedyś mieszkali w naszej wsi, ale sprzedali ziemię i przenieśli się do wsi z tamtej strony miasta, bo tam dom ładniejszy mają po bracie ojca Ciszewskiego. On w ogóle wyjechał gdzieś w świat i teraz buja sobie. A rodzice Ciszewskiego obydwoje pracują w mieście, więc co im tam ziemia. Ciszewski ma zamiar iść na chemię po maturze. Na studia techniczne to też zdecydowanie lepiej wybierać się po ogólniaku niż po technikum, w ogólniaku więcej jest teorii. Na przykład w czwartej klasie przerabiają „Analizę matematyczną" Pogorzelskiego, co kiedyś było dopiero w programie politechniki, Jasiobędzki mi to mówił. Właściwie jeśli w tym pamiętniku ma być prawda i tylko prawda, to muszę wyznać, że kochałam się w Ciszewskim piętnaście miesięcy. Trzy miesiące w podstawówce i dwanaście miesięcy po oblaniu egzaminu i w czasie pracy na roli. Nasze uczucia jakoś się wymijały. Bo wtedy, kiedy byłam aż chora z przejęcia, że Ciszewscy sprzedają ziemię i wyjeżdżają stąd, Ciszewski akurat był żłobem wobec mnie. Mówię do niego kiedyś w klasie: „nie gnieć mi tutaj strony w książce, z łaski swojej". A on do mnie: „Strony to są w gitarze, a w książce są stronice". Maskowałam się znakomicie, nawet powieką nie drgnęłam, nie pokazałam, że mi przykro. No, a jak mnie wtedy odprowadzał, było mi niezwykle miło, ale już nie tak, abym miała umrzeć na drodze ze szczęścia. Było to ukoronowanie moich piętnastomiesięcznych marzeń, ale spełniło się już w miesiącu siedemnastym, jeśli na miesiące mam liczyć swoje uczucie. Była to nagroda za tamte czcze miesiące, kiedy nie mizdrzyłam się do Ciszewskiego, choć chciałam się 40 mizdrzyć; kiedy on był w pierwszej klasie ogólniaka, a ja na pastwisku, w malowniczym otoczeniu, ale w niezbyt mądrym towarzystwie. Pod koniec tych moich rozważań o świecie, kiedy to powiedziałam do Krasuli: „Słuchaj, stara, baw się sama, przywiążę łańcuch do kołka, żebyś nie właziła w żyto, twoja pani bierze się za fizykę", to ja tak nie tylko za fizykę się wzięłam. Wczytywałam się w różne pisma i w ten sposób zakochałam się w Olesiu Kujawiaku, którego nigdy w życiu nie widziałam na oczy (pomijając amatorskie zdjęcie, które mi przysłał). Bo to było tak. Oleś Kujawiak ogłosił swój adres, zainteresowania i chęć korespondencji w jednym z pism, w kąciku Hobbyści Z tym, że on wyraził chęć wymiany korespondencji z koleżanką z Warszawy i żeby ona była przed maturą. On miał pewnie na myśli taką, co to jest tuż-tuż przed maturą, ale ja tego nie brałam pod uwagę. Byłam na pewno przed maturą i właśnie głowę miałam nabitą rozmyślaniem o tym, że wstydu nie mam i że tęmaturę powinnam zrobić. Moje zainteresowania były absolutnie różne od tych, które ogłosił Oleś, bo ja nie miałam właściwie żadnych. Uznałam to za fakt zbawienny dla Olesia i dla mnie, bo tylko w ten sposób mieliśmy szansę dojść kiedyś do zainteresowań wspólnych. Zależało to tylko od umiejętności przekonywania na piśmie. Napisałam więc, że ze względów zdrowotnych mieszkam na wsi, ale tylko przez rok, że przerwałam naukę, ale nie przerwałam przygotowywania się do matury, że mam siedemnaście lat (a miałam czternaście), że będę studiować ogrodnictwo albo geografię (Boże, przebacz), że na stałe mieszkam w Warszawie na Muranowie (tam gdzie ciotka Helena), że maluję akwarele (o Jezu), że są tu cudowne ruiny krzyżackiego zamku (niby ten PGR!), Dom Kultury (opisałam ten w Morowie), zespół „Katapulta", Kółko Fotograficzne i że ja specjalizuję się w fotografii kolorowej. Takie różne rzeczy. Oleś Kujawiak mi odpisał i nadmienił, że to najmilszy list, jaki w życiu dostał. To ja znowu jemu odpisałam i tak rozgorzała korespondencja. Raz w tygodniu smarowałam list, często dołączałam pocztówkę, na której było utrwalone piękno naszych lasów i jezior - i list zasuwał do Koszalina, bo Oleś mieszkał w samym Koszalinie. Wymiana pocztówek bardziej nawet Ole- 41 sia interesowała niż wymiana myśli. Nie wiem, czy te listy rozszerzały nasze umysłowe horyzonty, ale w miarę narastania korespondencji zmieniał się ton wynurzeń. Od opisów przyrody, miejscowości przeszliśmy powoli, niepostrzeżenie do opisywania siebie i tak się stało, że Ciszewski szedł powoli w zapomnienie, na dno, wyprowadził się zresztą, a my z Olesiem zakochaliśmy się w sobie nawzajem. Mirka właśnie wtedy przyjechała się poopalać, żeby ładnie wyglądać w ślubnej sukni. Powiedziałam jej o Olesiu. Tej małpie, starszej siostrze. W ogóle Olesiowi opisywałam to wszystko, o czym ona mi przez cały czas opowiadała. Przyjechała w samą porę, bo temat mi się wyczerpywał. Wszystkie jej zabawne przeżycia pakowałam do listów jako własne, co miałam robić, sama przeżyć mając mało. Kiedy nasza korespondencja nabrała temperatury ognia z pieca hutniczego, poprosiłam Mirkę, żeby mi trochę pomogła, bo nie miałam żadnej wprawy w pisaniu listów miłosnych, a i do dzisiaj jej specjalnie nie nabrałam. Szczególnie, że - poza listami do Tamtej babci i czasami z okazji świąt do cioci Heleny - nie pisuję żadnych listów. Mirka chętnie ukwiecała te moje listy do Olesia, chociaż szczerze powiem: ona zdała już maturę, ale nie ma poczucia humoru i trochę drętwo wyglądały te moje miłosne wyznania. Mirka jakoś tak inaczej patrzy na świat niż ja. W każdym razie to ona wymyśliła te zwroty: Myślę o Tobie Olesiu wśród wieczornej ciszy, choć jej mówiłam, że trzeba po Olesiu postawić przecinek, bo bez przecinka nie wiadomo, czy Oleś jest wśród wieczornej ciszy, czy moje o Olesiu myślenie. Ale Mirka nie dała niczego po sobie poprawić, krzyczała: „Jak mi chociaż przecinek po mnie, gówniarzu, poprawisz, to będziesz sobie sama pisać te miłosne bzdety i jeszcze mamie powiem, czym ty się, głupia smarkulo, zajmujesz, mnie będzie uczyć, jak się listy miłosne pisze, idiotka". Więc byłam bez wyjścia, odkąd popadłam w zależność od Mirki. Od początku tej korespondencji, kiedy tak gładko zasunęłam, że mam lat siedemnaście, zastanawiałam się, czy nie zdemaskuje mnie charakter pisma. Może jeszcze wtedy był on zbyt dziecinny. Kupowałam na poczcie w mieście ładne znaczki z serii z psami, z grzybami, no, flora i fauna, ładne kremowe 42 koperty z papierem w środku, zadawałam sobie trochę trudu, żeby moje życie toczyło się trochę bardziej poetycznie i nie kończyło na marzeniach o cukrowej kapuście, aby jej trochę zostało z obia_du. Co do charakeru pisma - uznałam, że w epoce długopisów wszyscy bazgrzą mniuej więcej podobnie, trzeba przyznać Tamtej babci rację. Wtedy używałam długopisów, dopiero przy tym pamiętniku przerzuciłam się na pióro. A Tamta babcia całe życie pisała i pisze rondówką. Rondówkę coraz trudniej kupić, to jak mi się trafi, biorę dla babci od razu całe pudełko, niech sobie ma. Tamta babcia mówi, że kiedyś w młodszych klasach wolno było używać wyłącznie stalówki z krzyżykiem, a rondówki dopiero w którejś tam klasie gimnazjum - takzie jakieś cuda na kiju. W listach do mamy Tamta babcia wygraża tą rondówką i napomina mamę, żeby uczyła mnie kaligrafii, ale mama sama nie umie, więc jak ma mnie niby uczyć. Kaligrafia to jest umiejętność ładnego pisania. Umiejętność "w znaczeniu graficznym, optycznym, a nie w beletrystycznym. Widziałam fotografię rękopisu Adama Mickiewicza i czy ja wiem? Treść chyba lepsza od wyglądu. Mama wzdycha po takim liście i mówi: „Oj, co też ta mama, po wojnie już nigdzie, nie uczyli kaligrafii, a mama ciągle swoje". W czasie tych listów do Olesia Kujawiaka to właściwie żałowałam, że nie mam ładnego charakteru pisma. Więc starłam się raczej drukować litery, raczej je rysować niż pisać i tłumaczyłam Olesiowi, że mam niewyraźny charakter. Charakter pisma, a nie duszy, choć mama utrzymuje, że młody człowiek to jest plazma i w ogóle nic nie rozumie i żebym się nie mądrzyła, bo rozum przychodzi w okolicach trzydziestego roku życia, tylko wtedy na ogól już jest za późno. Niezwykle jasne. Ale może być, że tak i jest, nie mam pojęcia. A z tego by wynikało, że ten rozum jeszcze do mnie nie zawitał w całej swej krasie. W każdym razie charakter swojej duszy przedstawiłam Olesiowi tą przenośną kaligrafią, kłamałem jak z nut, partyturę taką mu zasunęłam, że szkoda gadać. Tylko akwarele, wypoczynek, wątłe zdrowie, poezja - jestem przekonana, że do głowy by mu nie przyszła Krasula i kapusta. Niczym panu Bonawenturze, chociaż pan Bonawentura Krasulę widział i lubił, a dopiero kapusta nim wstrząsnęła. Mirka mi mówiła, że finał tej zgrywy 43 w listach do Olesia będzie dla mnie tragiczny, kiedy Oleś z bliska sobie obejrzy mój czternasty rok życia. Wtedy jej powiedziałam, że pojadę do Warszawy do ciotki Heleny i jak ciotka pójdzie do pracy, to sobie zadzwonię do tego telefonu zaufania i zapytam się, co mam robić dalej z tym fantem. Nooo, myślałam, że od śmiechu Mirki gruszki z wierzby opadną. Śmiała się i śmiała, a potem powiedziała, że jak tam się chce zadzwonić, to trzeba mieć jakiś wiraż życiowy. Rozwód na karku, męża nałogowego alkoholika, przejawiać chęć samobójstwa albo coś takiego. Niby ja nie byłam na wirażu życiowym, skoro sobie dodałam trzy lata, a „w tym wieku" to duża różnica, tak trzy w tę, a trzy w tamtą. A tu Oleś coraz bardziej naciskał na to, żeby się ze mną zobaczyć, i nawet przysłał mi zdjęcie. Co ja właściwie miałam robić, może mi ktoś powie. Ani odpowiednich lat, ani odpowiedniej duszy, choć duszę to jeszcze może udałoby mi się zatachlować, ale skąd na przykład wziąć akwarele, Jezus Maria, albo kolorową fotografię. - Maryśka, ty jesteś głupsza niż nasza Krasula - powiedziała do mnie moja starsza siostra. - Rób sobie, co chcesz. Jeszcze buty chłopakowi ucięłaś ty blagierko. Pij sobie sama swoje piwo. Buty chłopakowi ucięłam! Można to i tak ująć. Oleś Kujawiak na zdjęciu, które mi przysłał, wyglądał jak marzenie, po prostu szał chłopak, chociaż zupełny brunet. Ale buty miał katastrofalne. Z innej epoki. Więc ciachnęłam nożycami, i po butach. Dlaczego takie buty miały szpecić całość! Czy tam, w tym Koszalinie, z butami gorzej niż u nas w mieście, w Wiejskim Domu Towarowym, czy co? Na zdjęciu była (i jest) taka dedykacja: Maryli - obiektowi moich najskrytszych marzeń - Olek. Miałam więc co pokazywać dziewczynom, oj miałam, szczególnie, jak już to coś było bez butów. Lecz Oleś nie miał zrozumienia dla takiej platonicznej miłości, nalegał i nalegał, że przyjedzie do mnie autostopem, pytał się dość natrętnie, kiedy będę w domu, niby w Warszawie, i tak dalej, w tym stylu, po prostu przyciskał mnie do muru, tak jak ja jego zdjęcie do serca przed spaniem. Zaczęłam już więc wyraźnie bredzić, że cała nasza rodzina emigruje do Australii. Mirki wtedy nie było w domu, więc wysłałam do niej ekspres z pytaniem, co ja właściciwe mam zrobić z tym problemem. Odpisała, nie po- 44 wiem, chociaż po tygodniu, a ja liczyłam minuty: Koziolku-Ma-tołku, spotkaj się z nim, jasna rzecz. Na pewno kiedy Cię zobaczy, kupi Ci lizaka. Tak wyglądała sercowa porada udzielona mi przez starszą siostrę. Chciałam potem z tego przejęcia spędzić bezsenną noc, ale niestety zasnęłam i śnił mi się lizak, wielki jak znak drogowy zabraniający wjazdu w jakąś ulicę. Kiedy się obudziłam, doszłam do wniosku, że nie mogę życia budować na kłamstwie i że napiszę Olesiowi wszystko, wszystko z wyjątkiem butów, to znaczy nic nie wspomnę o tym, bo to byłoby już nazbyt niedelikatne. Nie wykonałam jednak mojego szlachetnego postanowienia natychmiast, bo się okazało, że z tych nerwów zaspałam, a miałam iść do Jasiobędzkiego, żeby powtórzyć fizykę do egzaminu, ale żeby powtórzyć z Jasio-będzkim fizykę do egzaminu, musiałam powtórzyć fizykę do Jasiobędzkiego, żeby nie wypaść na kompletnego kretyna, bo Jasiobędzki to jest głowa jak Einstein. Przed Jasiobędzłdm wstyd się ośmieszać, bo on nie to, żeby się śmiał z człowieka, tylko nie rozumie, że ktoś nie rozumie. Jasne? A potem sobie układałam w myśli takie różne zdania do Olesia. Napiszę mu, jak to oblałam do Technikum Fotograficznego i byłam nieszczęśliwa, jak to sobie wymyśliłam, że dobrze byłoby mieć pokrewną duszę i dlatego do niego napisałam, jak się nudziłam na łące, kiedy Krasula ścinała swoim ostrym ozorem żółte mlecze, że mlecz jest dla krowy bardzo pożywny, że krowa była moją jedyną powiernicą, tak jest, o Krasuli też wszystko napiszę, chociaż nie jest to jakaś nadzwyczajna krowa, tylko krowa jak krowa, można powiedzieć, chociaż ma miłe cechy i kiedy żre trawę, to tak jakby dmuchała nosem - i jeżeli Oleś ma Boga w sercu, przebaczy mi; bo wszystkie moje koleżanki ze szkoły gdzieś się polokowały, poszły sobie do innych szkół, choćby do zasadniczych, i zostałam właściwie sama jak strach na wróble w polu po żniwach, taki mniej więcej list sobie ułożyłam. Ale układałam ten list przez tydzień i w końcu okazał się zupełnie niepotrzebny. Nie dowiedziałam się, czy Oleś ma Boga w sercu, ale chyba nie ma. Mianowicie przyjechał do Warszawy i prosto - no, bo ja wiem, czy prosto - popruł na Muranów, tam gdzie mieszka ciotka Helena. To ja sama, idiotka, podałam mu ten adres jako miejsce mojego stałego zamieszka- 45 nia. Szczegółów rozmowy Olesia z ciotką do śmierci nie będę znała, bo ciotka do dziś się złości, że przysłałam jej jakiegoś mętnego typa. Napisała o wszystkim do mamy, że co to niby znaczy, do jakiej Australii my wyjeżdżamy, i abym ja była uprzejma podawać swój właściwy adres i imię, boja się podpisywałam rzeczywiście „Maryla", żeby to poetyczniej wypadło. No i jak to mama mnie właściwie wychowuje, żeby dziewczyna w moim wieku nie chodziła do żadnej szkoły, co z mamy za mama, na litość boską, i czy mama już całkiem zgłupiała na tej wsi czy jak. A za listem od ciotki przybyła Tamta babcia, no i przysięgałam wobec Boga i historii, że się poprawię, chociaż w czym mam się poprawić, tego nie precyzowałam bliżej. Zresztą nikogo to nie obchodziło, wystarczyło mgliste i ogólnikowe, że się poprawię, w szczegóły nikt nie wnikał. Plułam sobie potem w brodę, że tak się załamałam psychicznie i powiedziałam, że się poprawię, bo przecież mogłam się poprawić i nie mówić o tym głośno. Ale tak między nami - mama mi przylała ręcznikiem frotte, a ojciec powiedział, że jak mi wyłoi skórę, to na stojąco będę jadać przez tydzień, a sypiać na brzuchu, więc stchórzyłam. Bo chociaż bicie ma zły wpływ na psychikę młodego człowieka, o czym rodzice teoretycznie wiedzą, to jednak miałam boja i trochę poczucia winy, że ten Kujawiaczek w niemodnych butach nagabywał przeze mnie ciotkę wieczorem. A już nawet podpisywałam się na starym zeszycie: Maria Kujawiak, i potem to wyskrobywałam żyletką polsilver, żeby nikt tego nie zobaczył i nie wziął mnie na spytki. Choć zawsze mogłabym powiedzieć, że się tak nazywa „jedna dziewczyna", ale na złodzieju czapka gore, wolałam wyskrobać. No i Oleś nigdy więcej do mnie nie napisał, było mi przykro, że nie mogłam mu wszystkiego wyjaśnić. Może gdybym mogła, toby zrozumiał, a może by i nie zrozumiał, diabli go wiedzą. Gdyby miał zrozumieć, gdyby miał w sobie tyle człowieczeństwa, mógłby mnie listownie zapytać, dlaczego właściwie haftowałam takie łgarstwa. Wtedy wyjaśniłabym mu, że kiedy życie jest szare i ma się z jego kolorów tylko żółte kwiaty mleczów, które wtraja krowa, to wymyśla się takie różne akwarele, żeby było jaśniej i lżej na duszy. 46 ■cznic, піеЖ/ш Słońce podobno wzeszło o godzinie siódmej dwadzieścia dziewięć, a zajść ma o szesnastej zero osiem. W każdym razie tego pierwszego zjawiska nie widziałam, choć wstałam o siódmej, a zachodu też pewnie nie zobaczę, bo chmury się kłębią i płyną, „burzę zwiastuje nam wiatr" - jak śpiewa mama, kiedy jest w dobrym humorze. Niedziela w domu zaczęła się normalnie, od awantury, bo tatuś znowu chciał się ogolić w cukiernicy. Już ze trzydzieści kubków do maczania pędzla mama kupiła - i wszystko na nic. Najwyraźniej nie ma na to rady, mama powinna machnąć na ten fakt ręką i dać ojcu tę cukiernicę do golenia, skoro już ją tak pokochał. Ale nie, mama swoje, tatuś, łap, za cukiernicę i żyletkę, i widać, że jest szczęśliwy. Pogwizduje sobie i śpiewa takie różne piosenki z tych ze-tempowskich kursów: W pierwszym szeregu walczących roboczych mas, W blasku pożarów witamy nasz dzień. W bój nas powiodą zwycięstwo i młodość Przez rewolucję o wolność wszystkich ziem. To jest melodia z filmu „Świat się śmieje". Dunajewski to skomponował, a tatuś śpiewał w młodości. Ładne nawet, rytmiczne. Ale dzisiaj jest mróz i mama pozwoliła mi nie iść do kościoła. Sama też nie miała chęci iść, tylko że ojciec nie dopuścił do tego. Wykrzykiwał: - To tak? Jak zimno, to już nie idziesz?! I dziecka nie popędzasz?! Skoro jesteś taka wierząca, idź do tych swoich szamanów! Nie wyleguj się pod puchową pierzyną! Módl się, mróz nie mróz! - Dałbyś spokój - wtrąciła się babcia - co to za puchowa pierzyna, pierze zwykłe. Cały tydzień się w tej szkole uharuje, to niech sobie w niedzielę pośpi. Co ją będziesz z łóżka wyrzucał. - A mama co? Nie idzie? - Rozeźlił się ojciec. - Tłumaczę ci jak komu dobremu, że nie umiem się modlić w tym kościele. U nas... - chlipnęła. - Lepiej się przy piecu pomodlę, niźli tam, gdzie mi grają. - Ale i śpiewają - nie spuścił ojciec z tonu, chociaż kiedy 47 babcia tak zachlipie, ojciec zawsze mięknie, bo pamiętają jakąś jedną cerkiew z dzieciństwa. - Nie będę ci tego tysiączny raz tłumaczyła - obraziła się mama i nakryła się na głowę pierzyną ze zwykłego pierza. - Aaa, nie, proszę, proszę, powiedz przy Marysi, że nie chce ci się iść do Kościoła dopełnić swoich pogańskich praktyk, bo zimno, więc masz to gdzieś! - syknął tata. - Ty bezbożniku! - krzyknęła babcia spod pieca. Ślub byś wziął lepiej, bo tylko grzech na dziewczyny idzie. Obydwie moje babcie do dziś nie mogą rodzicom wybaczyć, że wzięli tylko ślub cywilny. Byli różnych wyznań, no, to jaki mieli wziąć ślub?! W mieście im jakoś uszło na sucho, a kiedy później przyjechali na wieś, już jako małżeństwo, nikt nie wnikał w tę sprawę głębiej. No i tak sobie jeszcze w tym stylu pogadali, w końcu mama wyszła do kościoła, chcąc ojcu udowodnić, że nawet mróz jej nie odwiedzie od chrześcijańskich obowiązków, a tatuś natychm-ciast zaczął się rozglądać za cukiernicą i znalazł ją, rzecz jasna, chociaż była schowana w szafie, w bieliźniarce. Bo ta cukiernica jest częścią składową kompletu do kawy, w który mamę wyposażyła Tamta babcia. Mirka ma chrapkę na ten komplet, bo to jest przedwojenny „Ćmielów". Cienka porcelana i fajny wzór. Mirka to na wszystko ma chrapkę, między nami mówiąc. Prawie wszystkie konfitury wywozi i marynowane grzyby, i suszone prawdziwki, i soki, po prostu co tylko stanie na drodze, już ładuje do walizy, bo w mieście wojewódzkim, twierdzi, żyje się jej ciężko. Ale nie opuści Olsztyna, o nie. Zresztą właściwie jej się nie dziwię, tylko taka zachłanność mnie oburza. Mirka to dziwaczne przyzwyczajenie wytknęła tacie dość im-pertynencko: - Po co wam taki serwis, skoro służy tylko ojcu do golenia? Czy tu w ogóle pija się jakąś kawę? - Jak się ojcu podoba, to będzie się w nim golił - powiedziała mama nieoczekiwanie. Ale cukiernicę rzecz jasna, natychmiast schowała. Prawdę mówiąc, kawy się u nas prawie nie pija, a jak przyjdą jakieś mamy koleżanki, to mama parzy od razu, w szklance. Miała jednak rację nie dając serwisu temu szakalowi, Mirce. 48 Ojciec twierdzi, że cukiernica to jest jedyne naczynie na świecie, z którego piana mu się nie rozbryzguje. I że skoro w ogóle jest nie używana, to przynajmniej nie zardzewieje, jeśli ją tak od czasu do czasu przepłucze. Dziwny ten świat, Niemen wie, o czym śpiewa. - A dałbyś już spokój, do czego to podobne - strofuje ojca babcia, kiedy pojawi się na stole cukiernica z pędzlem w środku. Ale ojciec sobie gwiżdże i tak mnie źle wychowuje. Zastanawiam się tylko, w którym momencie przyszło ojcu do głowy, że cukiernica to jest właśnie to naczynie idealne, o jakim marzył przez całe życie! Po dziadku została taka miseczka do golenia, z cyny czy aluminium. Ta babcia trzyma ją sobie w kuferku, a szkoda, bo idealnie nadawałaby się na mleko dla naszego kota Mercedesa. To mój pomysł z tym Mercedesem. Uważam, że już wystarczy, że krowa nazywa się banalnie: Krasula. Za to jest kot Mercedes i pies Exakta, podobno Mercedes to jest imię żeńskie, no, ale trudno tak wnikać w każdy szczegół. W każdym razie fajnie jest, kiedy babcia, już oswojona z tym, powie: - Jak dziś Exakta pogoniła Mercedesa, to ten mało ducha niewyzionął. Na drzewo aż się wspiął. Kto pierwszy raz to usłyszy, patrzy wprost z przerażeniem. Ale babcia wyjaśnia, że Marysia takie jakieś diabelskie imiona dała stworzeniom boskim. Rozpacz mnie bierze i żal, że nie dzieje się w moim życiu w dalszym ciągu nic takiego, co nadawałoby się na przykład do awanturniczej powieści. Czy mam opisywać, że Felek Stań-czuk zapuścił sobie baczki i wąsy? - Skosiłbyś to, nie mówię, że wąsy, ino te pejsy - zaproponowała mu babcia, kiedy przyszedł do nas naprawić szyber w pokojowym piecu. - Oj, pani Mroczkowska, pani to tak dziwnie do mnie mówi - odpowiedział. No i co by zrobił w takich warunkach Sofokles, chciałabym wiedzieć. Wsłuchuję się pilnie, co ludzie mówią, i albo to się nadaje do powtórzenia, albo powtarzać nie ma co. W każdym razie nie jest specjalnie wesoło. Nie mówię nawet o pamiętniku, tylko tak w ogóle. 49 25 stycznia Wczoraj, kiedy tak narzekałam, że nawet Sofokles nic by nie wykroił z mojego życia, właśnie umarł pan Bonawentura. Kos-trzewowa, która przynosiła mu mleko, zastała go dziś rano w łóżku, już nieżywego. Bardzo mi go jest żal, prawie się popłakałam. W czwartek pogrzeb, na cmentarzu w Morowie. Pójdę oczywiście. Idzie też cała „Katapulta". 28 stuaziria. Zwolniłam się dziś z ostatniej lekcji, żeby zdążyć na pogrzeb pana Bonawentury. Nie wytrzymałam, popłakałam się okropnie. Było bardzo dużo ludzi, moja mama, ojciec, młodzieży pełny cmentarz. „Katapulta" w komplecie, ale nie ośmielili się zagrać, choć pan Bonawentura nie miałby nic przeciwko temu, żeby zagrali na jego pogrzebie. Chyba żeby fałszowali, tego by nie wytrzymał nawet w trumnie. Ksiądz proboszcz z Morowa wygłosił bardzo ładną mowę. Mówił o tym, jak dobrym katolikiem był świętej pamięci Bonawentura Suski, w czym cośkolwiek przesadził, ale niech będzie. Jak Pana Boga i ludzi radował swoją wspaniałą grą na organach. I że kochał bliźniego. Że naszą okolicę traktował jak swoje strony rodzinne, chociaż przybył do nas z daleka. Że był wielkim przyjacielem młodzieży. Że swoją samotność i podeszły wiek potrafił zapełnić w sposób najbardziej godny człowieka, pracą dla innych, pracą dla dobra społecznego. Że w każdą Wigilię odwiedzał Dom Starców i przynosił paczki oraz grał staruszkom na pianinie. Pojęcia o tym nie miałam. Przemawiał też przedstawiciel Związku Nauczycielstwa Polskiego. Też bardzo ładnie. Powiedział, że zawiewrucha wojenna przygnała do nas pana Bonawenturę. Ale przedstawiciel ZNP zaprzeczył teorii księdza proboszcza, bo powiedział, że pan Bonawentura nigdy nie był samotny, bo otaczała go miłość młodzieży, i że udział młodzieży w dzisiejszej smutnej uroczystości jest właśnie tego dowodem. Że był szanowany przez swoich kolegów, a jego wiedza i doświadczenie pedagogiczne niejednemu pomogły. Że chociaż przeszedł na emeryturę, pozostał czynny, żywotny i zapamiętamy go wszyscy jako człowieka ofiarnego i wielkiego serca. 50 Właśnie w tym miejscu się popłakałam, nawet nie wiedziałam, że tak bardzo go lubiłam. Uświadomiłam sobie jeszcze w kościele, że cale Morowo bez pana Bonawentury będzie zupełnie inne. Trzeba przyznać, że Kaleta wykonał dla niego dzieło swego życia. Tak starannie trumny nie zrobił jeszcze chyba dla nikogo. Drzewo w najlepszym gatunku, dąb, pewno ukradł z lasu. Ale Bóg mu to odpuścił. Politura brązowa, tabliczka: S.P. BonAweMtMrA Suski MAWCZ\jCie1 Żv)ł W 78 Prosi o Z&rowAś Магіл Tabliczka jak tabliczka, ale uważałam, że pan Bonawentura ma coś około sześćdziesiątki, a nie siedemdziesiątkę z grubym okładem. Od Kalety w kościele zalatywał jabłcok, miętosił w ręku czapkę, widać było, że w tę trumnę włożył całe swoje stolarskie serce. Wodził mętnym trochę wzrokiem po zebranych w ko.ciele, jakby chciał powiedzieć: „Co wy, łachudry, myślicie, że każdemu taką trumnę zrobię czy jak? Dla człowieka to się zrobi, a was w starym prześcieradle mogą pochować". Ząbek na organach tak nieludzko pitolił, że trzeba podziwiać hart ducha pana Bonawentury, który nie wyskoczył z dzieła stolarza Kalety i nie wywalił Ząbka z chóru. Chłopaki zachowywali się nadzwyczaj grzecznie w kościele, w drodze na cmentarz i na cmentarzu. Wszystkie okoliczne szkoły zrobiły wieńce. Ale to jest bardzo smutne, kiedy się tak patrzy, że ludzie na cmentarzu potupują nogami, żałują człowieka naprawdę, ale chcą jak najszybciej iść do domu, gdzie się w piecu pali. Trzeba niby z żywymi naprzód iść, ale można trochę zmarznąć dla takiego pana Bonawentury i nie rozcierać rąk nad jego nie zasypanym grobem. Był dziwakiem, owszem, nawet był śmieszny, ale jak tak się chwilę zastanowić, to umarł dobry człowiek i już drugiego takiego nie będzie. 51 29 stycznia Zdenerwowana jestem strasznie. Od czasu kiedy jestem w technikum, na religię chodzę w mieście, bo ksiądz proboszcz z Morowa uczy tylko dzieci z podstawówki. Ale to jeszcze nic. Tylko że dzisiaj na lekcji zapytałam księdza: - Proszę księdza, czy ciała zmartwychwstają nago? Chłopaki zawyły ze szczęścia, a ja właśnie chciałam powiedzieć to, co powiedziałam, i nic więcej. W końcu ta sprawa jest całkowicie niejasna. - Marysiu, opuszczasz się ostatnio w nauce. I powiedz mi, żartujesz czy pytasz się poważnie? - odparł ksiądz. - Pytam poważnie - odpowiedziałam i już wolałam się nie dowiadywać, z czego ksiądz wyciągnął wniosek, błędny, że się ostatnio opuściłam w nauce. - Dziecko, wszystko jedno, jak się staje przed Panem Bogiem. - Ale ciało zmartwychwstaje ubrane czy nie? - ciągnęłam. - Marysiu, materiał przecież nie ożyje, prawda? To tylko przez szacunek do ludzkiego ciała ubieramy nieboszczyka do trumny. Na tym mniej więcej ksiądz zakończył rozmowę ze mną, chociaż dopytywał się, kiedy mama będzie w mieście. Ta dosyć ogólnikowa odpowiedź księdza, że materiał nie ożyje, wystarczyła mi jednak. Jeśli więc się w ogóle zmartwychwstaje, zmartwychwstaje się nago. Bo gnębiła mnie myśl, że jeżeli z tym zmartwychwstaniem to prawda, a kto to wie na pewno, prawda czy nieprawda, chociaż zdrowy rozum i światopogląd przeczą, więc jeśli to nie jest całkowicie wykluczone, że się zmartwychwstaje, głupio byłoby panu Bonawenturze wyjść z grobu, kiedyś-kiedyś, bez swojej ukochanej peleryny. I w ogóle tak jakoś w tym kościele, kiedy patrzyłam na podchmielonego Kaletę i słuchałam, jak Ząbek próbował trafiać we właściwy klawisz, to sobie na smutno rozmyślałam, jakie głupie są te tercjarki z Morowa, że ubrały do trumny pana Bonawenturę w garnitur, w którym podobno był raz w życiu, wtedy kiedy przechodził na emeryturę i przypinali mu medal. Ja tych czasów nie pamiętam, ale garnitur zamówił sobie podobno 52 w Olsztynie, na miarę, u prywatnego krawca. Nigdy go w tym nie widziałam. Ponieważ i na pogrzeb pana Bonawentury nie przyjechał nikt z jego bliskich, z rodziny, bo pewnie jej i nie miał, cały jego dobytek, książki, ubrania, koce, pościel, oddano do Domu Starców, także i pelerynę, w której powinni go pochować, gdyby rozum mieli. Nie mam wątpliwości, co by wybrał sam pan Bonawentura. Zamiast więc dać garnitur jakiemuś dziadkowi, oddali pelerynę, a pytam się, czy jest w Polsce drugi dziadek, który będzie chodził w pelerynie, już nie mówiąc o tym, żeby ją ktokolwiek pokochał. A poza tym - rozmyślałam - jeśli naprawdę się zmartwychwstaje, i powiedzmy, teraz maszerują ci, którzy umarli w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, może być dla pana Bonawentury żenujące zameldowanie się w garniturze uszytym na miarę. Ale święty Piotr, który już pewnie widział niemało, cośkolwiek by jednak zdębiał na widok rozkloszowanej peleryny pana Bonawentury. No, ale skoro materiał nie może ożyć, to wszystko w porządku. Uczymy się historii kościoła i tak dalej, ale takich najbardziej zasadniczych rzeczy ksiądz nam nie wyjaśnia. A może to wszyscy wiedzą, tylko ja jestem taka ciemna pała i niepotrzebnie się ośmieszam. A może rzadko komu przychodzi to do głowy, nie mam zdania. Muszę chodzić na religię do samej matury, bo istnieją trzy do tego mnie skłaniające powody. Pierwszy to ten, że mama mi każe i Tamta babcia; drugi -że lekcje bywają ciekawe, rzadko, ale bywają; trzeci - że gdybym kiedyś chciała wziąć ślub kościelny, muszę mieć świadectwo, że uczęszczałam, a skąd ja mogę wiedzieć, czy nie będę chciała wziąć ślubu kościelnego, chociażby ze względu na rodzinę albo ewentualnego przyszłego, jeśli, rzecz jasna, znajdzie się taki frajer, który się ze mną ożeni. O, taki Felek Stańczuk to już by się ożenił. Tak mi czasem głęboko zagląda w oczy. Ale mam wyższe wymagania. Gdyby Felek miał maturę, mogłabym się zastanowić, bo bardzo Felka lubię. Chociaż Felek nie bardzo się nadaje do zakochania, zgrywus taki. W Jasiobędzkim to bym się zakochała natychmiast, ale cóż, rzucił szkołę, przestał uczyć i wyjechał do Warszawy na Politechnikę. Jak skończy, pewnie już do nas nie wróci, chociaż pochodzi z Morowa. Już chciałam napisać, że mi został Ciszewski na osłodę, 53 ale wcale mi nie został, bo na tym sylwestrowym prywacie uwikłał się z taką Jaśką z ogólniaka. W ogólniaku kazali im obciąć włosy, więc już nie jest kolędnik. U nas tak surowo na to nie patrzą, szczególnie w wieczorowym. W każdym razie przepisy ministerstwa nie regulują podobno długości włosów. Tak ludzie w szkole mówią. Nie wiem, jak jest naprawdę, bo czy takie przepisy dadzą człowiekowi do wglądu, czy co. Mamie mojej to się długie, czyste włosy u chłopców podobają, ale teoretycznie, głównie w czasopismach. A ojciec jest już zdecydowanie przeciw. Ta babcia to jest w ogóle ideał. Aż nie do wiary, bo pochodzi gdzieś z Polski B, to znaczy przed drugą wojną światową tak się mówiło, bieda tam podobno była i ciemnota, ale babcia w ogóle kocha Trubadurów i mówi: - Niech się cieszą, jak chcą, coby tylko w głowie dobrze mieli. A mądre te dzieci teraz takie, że aż się wierzyć nie chce, a ładne. - Oj, mamo, mamo, - mówi wtedy tata - jak na głowie siano, to w głowie sieczka. Ogolić do skóry i niech fabryki budują. Bikiniarze sami, cały ten Związek Młodzieży Wiejskiej. Okropny konserwatyzm, ale kiedy tata był w szkole średniej, ich organizacja, zdaje się, potężnego kota im popędzała. Dziwne tylko, że ojciec kocha te czasy popędzanego kota i często wzdycha: - Wtedy to była młodzież! Sam kryształ! Entuzjazm, zapał, ideologia! A ty wiesz, kto to był Marks? - napada na mnie. - Taki niemiecki filozof z brodą - mówię, żeby się z nim podrażnić. - A czego dokonał? - Przepowiedział rewolucję. - To nie była wróżka - mówi ojciec i macha ręką na moją ciemnotę. O Marksie wiem może rzeczywiście mało, ale za to o Leninie - dużo. Dotarłam aż na szczebel powiatowy z wiedzy o Leninie i dostałam na pamiątkę Panią Bovary. Ci, którzy doszli do eliminacji wojewódzkich, otrzymali dyplomy uczestnictwa i po zegarku radzieckim z centralnym sekundnikiem. Poważnie mówię, dziwne jest to wszystko. 54 / tu.teao Bardzo mi żal pana Bonawentury. Po prostu nie wyobrażam sobie, jak to będzie, kiedy nadejdzie wiosna, a on nie będzie oglądał każdego ledwie wykluwającego się pączka. Patrzeć za niego? Przecież to będzie już inne, moje patrzenie. Poza tym ja oglądam, że tak powiem, za jednym zamachem, a pan Bonawentura dziwował się, dziwował się i nigdy dość się nie mógł nadziwować wszystkiemu. Może i miał duszę artysty, skąd ja to mogę wiedzieć. Muszę przyznać, że pusto będzie bez niego. I nawet tak ładnie umarł, w niebieskiej piżamie w paski, kołdrą przykryty pod samą brodę. Powinnam być na niego obrażona za to, że mnie nie chciał uczyć grać na skrzypcach, ale jakoś nie mogę. Wybaczam mu i codziennie wieczorem odmawiam za niego dwa razy Zdrowaś Mario. A nuż pomoże? Na pewno mu nie zaszkodzi, a dla mnie to znowu nie taki wysiłek, nie przesadzajmy, nie poświęcam się aż tak bardzo. I tak czasami mówię pacierz, w te dni, kiedy naprawdę wierzę w inny, lepszy, tamten świat. A potem znowu nie wierzę, dochodzę do wniosku, że tatuś ma rację, że istnieje tylko to, co tu, na ziemi, i nie mówię pacierza. A potem znowu żal mi tego anioła stróża, który powinien przy mnie stać. No, ale nie stoi, niestety. Nie czuję wobec siebie tej opieki. Jakoś w ogóle Wysokie Instancje się mną nie zajmują. O, diabła mi szkoda, naprawdę. Mógłby trochę podpiec w smole tych, którzy mi dokuczają. Ale mówiąc szczerze, już nawet te początkowre racje Pana Boga są mgliste. Jeśli wiedział wszystko, musiał wiedzieć, że Ewa zerwie jabłko, I tak czekał spokojnie, żeby ludzi wypędzić z raju?! Ciekawe, czy mama to pojmuje. No i jakoś to wszystko koliduje z tak zwanym naukowym poglądem. Ale wydaje mi się, że łatwiej mi żyć, wierząc w siłę wyższą i tamten świat. A może ja jestem wariatka? Jak to się właściwie poznaje początki obłędu? W imię Ojca i Syna, idę spać, bo coś źle ze mną. 2' łutmo Technologia przyrządów precyzyjnych to byłby bardzo ciekawy przedmiot, ale niestety nauczyciel od tego sam się nadaje do 55 obróbki. Można go trochę poskrawać, słowo, żeby tak nudzić! Już jakieś kary powinny być za to. No, zapałkami powieki trzeba podpierać, żeby jakoś godnie wytrzymać trzy kwadranse takiego ględzenia. Od paru lekcji wzięłam się na sposób, nic a nic nie słucham tego, co on mówi, rozmyślam sobie o różnych rzeczach, a całe to jego monotonne gadanie traktuję jako akompaniament, jak deszcz jesienny, który sobie pluszcze i pluszcze. To mi umożliwi przeżycie lekcji, ale za to mam więcej harówy w domu, bo wszystko muszę zasuwać z książki, sama dochodzić do tego, co on może i mówi, ale wolę już to. Początkowo próbowałam nadążać za sensem i myślą tej piły, lecz efekt był taki, że głowa mi się zaczynała niebezpiecznie kiwać, krasnoludki uwieszały się u każdej rzęsy i ciągnęły je do dołu, od powstrzymywania imper-tynenckich ziewnięć omal że mi szczęka nie wywalała się ze stawów no, co ja miałam zrobić, wybrałam rozmyślania, które podobno bywają twórcze. Mogłabym wprawdzie pisać na lekcji pa-miątnik, ale boję się. W ogóle pilnuję się w tej budzie jak diabli, odkąd postanowiłam, że zdam maturę, choćby tam nie wiem co się działo. Ja rzeczywiście straciłam resztki wstydu, wtedy kiedy doszłam do wniosku, że właściwie jest całkiem klawo, osiem klas mi wystarczy. Jak ja mogłam tak uważać, ja, która mam reformę świata w kieszeni, że tak powiem, służę tą receptą. Wieczorem, kiedy to człowiekowi najróżniejsze myśli przychodzą do łowy, ułożyłam sobie, że wszystko napiszę, a jak pojadę do cioci Heleny, zgubię ten pamiętnik przed Prezydium Rady Ministrów, może jakiś minister znajdzie i przedstawi w ONZ, chociaż w tym ONZ to tak się kłócą, że tracę wiarę, abym ja im mogła coś zaproponować. Ale później znów sobie pomyślałam, że lepiej by było napisać list do Ministra Spraw Zagranicznych, a nie udawać, że zgubiłam pamiętnik, bo dlaczego Minister ma czytać o Ciszewskim, skoro chodzi o naprawienie świata. Ciszewskiego też trochę należałoby naprawić, ale jak świat się naprawi, to Ciszewski może także się trochę polepszy. Tak by wyglądał ten list: Szanowny Panie Ministrze Spraw Zagranicznych! Nazywam się Maria Mroczkowska i mieszkam w osadzie Karlonki. Jestem córką sekretarki szkolnej i agronoma, uczen- 56 nicą pierszej klasy Technikum Mechaniki Precyzyjnej. Widuję Pana w dzienniku telewizyjnym, kiedy Szanowny Pan Minister przyjeżdża z różnych krojów i mówi Pan nam, że współpraca owocnie się rozwija. Ja przepraszam, że ośmielam się pisać do Pana Ministra, ale mam kilka uwag dotyczących świata i byle komu nie mam zamiaru o tym mówić, bo mnie nie wysłuchają, a poza tym Szanowny Pan Minister mi się podoba, wygląda bardzo energicznie, na pewno dobrze zna się z Ministrami ze wszystkich krajów i może zechce wziąć pod uwagę to, co sądzi szary obywatel o świecie. Gdyby wszyscy mężowie stanu doszli do porozumienia, może dałoby się coś zrobić. Zanim przejdę do spraw Polski, chciałabym Panu Ministrowi powiedzieć trochę o Afryce, o której dużo czytam. Ja kocham cywilizację, zdobycze kultury jako świadectwo możliwości człowieka, ale Afryka w sensie technicznym wydaje mi się na poziomie żelazka na duszę, wie Pan Minister, to były takie żelazka, w które wkładało się odpowiednio ukształtowany kawałek metalu rozgrzany do czerwoności i potem prasowało się bieliznę. Jeśli Pan Minister ma babcię, może babcia Pana Ministra pamięta taki przedmiot, to Panu opowie. Ale o co mi chodzi, boja zawsze gubię główny temat, za co Pana Ministra bardzo przepraszam. Naprawdę mam dobrą wolę, tylko brak mi umiejętności. Więc, Panie Ministrze, mój tatuś bardzo interesuje się polityką i prenumerujemy w ogóle różne pisma. To ja przeczytałam w „Forum" taki artykuł o Nigerii, że tam odbywają się publiczne egzekucje i matki podsadzają dzieci, aby lepiej widziały moment śmierci skazańca. Szanowny Panie Ministrze, skazańcy byli z Biąfry i posiadali nielegalnie broń, ale czy ja mogę żyć spokojnie i uczyć się w takim świecie, gdzie z egzekucji robi się przedstawienie, a w ONZ piją w tym czasie kawę? Ja nie spałam całą noc, a płakałam przez tydzień, i kiedy sobie o tym pomyślę, to jeszcze dziś nie mogę się pozbierać. Ja wiem, że to są sprawy bardzo skomplikowane, ale czy Pan Minister jakoś nie mógłby porozmawiać ze swoimi kolegami, żeby nie działy się na świecie takie okropne rzeczy? Ja wiem, że w Afryce są także obszary wysoko cywilizowane, wiem, że Afryka była jedną wielką kolonią, ale musi się Pan Minister ze mną zgodzić, że człowiek powinien umierać w łóżku, w piżamie, a nie na publi- 57 cznym placu. I czy to Jest sprawiedliwe, żeby moja ciocia wyrzucała codziennie pól kilograma chleba, bo nie lubi czerstwego pieczywa, a dzieciom w Pakistanie puchły z głodu brzuchy? Czerwony Krzyż wydaje mi się za mało operatywny. Ciocia mi mówi: „Czyś ty zwariowała, Marysiu, to co, Ja niby mam ten chleb wysyłać do Pakistanu, dziecko?" U nas niczego się nie wyrzuca, bo my hodujemy świnie, ale moja babcia posiadająca rentę po dziadku, który pracował w fabryce gwoździ, mówi, że chętnie by posyłała co miesiąc sto złotych dla tych dzieci i że nie ma na świecie sprawiedliwości. Takich różnych szczegółów mogłabym przytoczyć Panu Minstrowi tysiące, ale i tak piszę zbyt dużo. Wie Pan Minister, że w Afryce brakuje chininy, szczepionek przecikow cholerze, i może Pan Minister wie, jak długo będzie się ciągnął ten okropny stan rzeczy. Wydaje mi i się, że te wszystkie kraje powinny coś zrobić. Jeśli Pan Minister doczytał mój list do tego miejsca, może pomyśli: „Od siebie trzeba zacząć, moja korespondentko". Przechodzę więc do spraw polskich i swoich, bo jak na wstępie zaznaczyłam, mam propozycje reformy świata. Uczę się dobrze, chociaż rok zmarnowałam przez własną głupotę. Nie biorę stypendium, chociaż mogłabym je uzyskać, ale tatuś mówi, że wstydu bym nie miała, jest więcej młodzieży w gorszych warunkach, i ja się z tym zgadzam. Mieszkam, jak nadmieniłam, na wsi i często nie mogę się dostać do autobusu, żeby dojechać do szkoły. Więc przydałoby się nam więcej autobusów, występuję nie w swoim imieniu, tylko wszystkich dojeżdżających. Ale nie wiem, czy Państwo ma na to fundusze. Jeśli ma, to jednak za najważniejszą sprawę uważam budowę szpitali. Sama jestem zdrową jak dąb, ale byłam w naszym szpitalu powiatowym u jednej pani, to tam, Panie Ministrze, jest brudno i ludzie leżą na korytarzach albo w salach bardzo przepełnionych. A co w końcu najbardziej świadczy o kulturze narodu, jeśli nie szpitale i biblioteki. I jeszcze stosunek do ludzi starszych. U nas, Panie Ministrze, na wsi, kiedy starszy człowiek niedołężnieje i staje się niezdolny do pracy, to rodzina tylko patrzy, żeby go upchnąć w Domu Starców. Szanowny Panie Ministrze, staremu człowiekowi mogłoby być łepiej w takim domu, pod warunkiem, że te domy byłyby na poziomie, czyste, przestronne, jasne, żeby nikt 58 o nich nie mógł powiedzieć: wykańczalnia, bo to bardzo źle świadczy o naszym społeczeństwie, że jest tak, jak jest. Moim zdaniem całą cywilizację narodu i kraju można zmierzyć jej stosunkiem do starych ludzi. Choćbyśmy mieli dwadzieścia akceleratorów i setki komputerów to nie będzie o nas tak dobrze świadczyć jak luksusowe Domy Starców z życzliwymi, uśmiechniętymi pielęgniarkami. Proszę bardzo, ja się mogę już zobowiązać na piśmie, że kiedy skończę technikum i zacznę pracę, opodatkuję się na ten cel i będę wpłacać sto złotych miesięcznie. Chciałabym także zapytać Szanownego Pana Ministra, czy nie można by bardziej uprzemysłowić wsi. Ja rozumiem, że trzeba ochraniać środowisko naturalne człowieka, ale skoro w Londynie dali sobie z tym radę, to i my jakoś sobie poradzimy. W każdym razie ja osobiście nie tęsknię za pastuszkami, którzy podobno kiedyś przygrywali sobie i krowom na fujarkach z wierzbiny. Wieś z obrazów Chełmońskiego jest bardzo piękna, ale to było w czasach Chełmońskiego. Kominy fabryczne nie psują krajobrazu, naprawdę, nawet mają pewien specyficzny urok. A kiedy zobaczyłam w Płocku Pertochemię, to powiem Panu, Panie Ministrze, że dech mi zaparło. To jest współczesny patos i romantyzm! Poeci dzisiaj mogą opiewać źdźbło trawy, ale największym poetą będzie ten, kto połączy szum drzew przydrożnych z taką Petrochemią. Ja stokrotnie przepraszam, że tak Szanownemu panu Ministrowi zawracam głowę, ale naprawdę proponuję z przemysłowej zabudowy wyłączyć Karpaty, Beskidy, Karkonosze, bardzo szeroki pas Wybrzeża, dużą część Mazur i Białowieżę. Rolnictwo całkowicie zmechanizować. W ogóle, Panie Ministrze, przy naszych ziemiach to wstyd, żebyśmy sprowadzali pszenicę z Kanady i Związku Radzieckiego. A białko zwierzęce? Pan, Panie Ministrze, jako Minister Spraw Zagranicznych może się nie orientować, jak cenne Jest w świecie białko zwierzęce. Moglibyśmy całkowicie rozwiązać sytuację żywnościową w Polsce i dosłownie zalać świat przetworami płodów naszej ziemi. Jakoś nam to nie idzie, tak jak bym tego sobie życzyła. Ideałem byłby dla mnie świat bez segregacji rasowej i takich wszystkich rzeczy, świat, na którym absolutnie każdy miałby co najmniej średnie wykształcenie, każdy dorosły człowiek na 59 kuli ziemskiej miałby swoją łazienkę, każdy dorosły człowiek samochód, praca pięć dni w tygodniu, wolny wstęp zupełnie wszędzie. Rozmyślałam nawet, jak by to było, gdyby w sklepach nie trzeba było za nic płacić. Ludzie po prostu musieliby osiągnąć ten stopień świadomości, żeby brać jeden sweter w kolorze cytrynowym, - a nie dziesięć; kilogram polędwicy, -a nie - ile się udźwignie; wyjść z teatru, jeśli nie ma miejsc siedzących, a nie pchać się na chama, i tak dalej. Ale czy to przy naturze ludzkiej jest w ogóle możliwe? To znaczy żadnej premii za wybitne zdolności, talent, osiągnięcia? Tak jest! Żadnej. To trzeba rozstrzygnąć, wreszcie kategorycznie, powiedzieć raz otwarcie. Człowiekowi, który nie posiada żadnych materialnych kłopotów i posiadać ich nie może, ponieważ ma wszystko w zasięgu ręki, powinna wystarczać świadomość, że jest wybitny, niezwykle uzdolniony, że się przyczynia do rozwoju ludzkości. A jeśli mu nie wystarcza, to przewidziałam dla takich miejsce. Owszem. Miejscem tym byłaby Australia, która była już przecież kolonią karną. Tylko że nie chodzi mi o żadną kolonię karną, bo to barbarzyńskie. Po prostu Australię przeznaczyłam na normalne państwo. Tam byliby ci, którzy nie chcieliby się podporządkowywać tym idealnym warunkom. Mieliby tę super cywilizację, kryte baseny na każdym kroku, i tak dalej, ale mieliby wojsko, milicję, więzienia., biurokrację, za wszystko musieliby płacić, więc automatycznie byliby biedni i bogaci -tak jak my to wszyscy jeszcze znamy, teraz. Przepraszam raz jeszcze Pana Ministra za to, że ośmieliłam się wyrazić swoje poglądy, możliwe, że utopijne i nie nadające się do realizacji, ale jeśli Szanowny Pan Minister chociaż jeden mój postulat weźmie pod uwagę, to będę szczęśliwa i będę mieć spokojne sumienie, że starczyło mi odwagi, aby powiedzieć raz otwarcie, co myślę. Łączę wyrazy głębokiego szacunku Maria Mroczkowska Myślę, że lepiej napisałabym ten list, gdybym rzeczywiście zamierzała go wysłać. Tak wiele mam propozycji dla naszej wsi, dla naszego kraju, dla naszej rodziny, dla naszego świata. 60 Ale doskonale zdaję sobie sprawę, że wielcy politycy, od których to wszystko zależy, świetnie wiedzą, czego ludziom potrzeba, lecz nie ma w tej chwili możliwości zrealizowania tego. No, dobrze, a kiedy? Pewnie, trzeba sadzić drzewa dla przyszłych pokoleń, ale może już w tym pokoleniu każdy mógłby mieć łazienkę? Szczerze mówiąc, chęć uszczęśliwienia całej ludzkości, mój „ministerialny" list, którego nigdy nie wyślę, wzięły się u mnie mnie nie tylko z rozmyślań na pastwisku kiedyś i na lekcjach technologii obecnie, ale przede wszystkim z negatywnego bodźca, który walnął mnie w łeb całkiem bezpośrednio. W łeb jak w łeb. Raczej w łeb także. Całe moje ciało otrzymało solidny cios. Już-już wydawało się, że sprawa łazienki w naszym domu niedługo będzie załatwiona, już niedużo pieniędzy nam brakowało, ja już w mieście w drogerii oglądałam sobie płyny kąpielowe, co to się tak pienią, na filmach się kąpią w takich pianach, już widziałam siebie, jak występuję za taką Wenus, już wiedziałam, którą siekierą porąbię balię na kawałki i spalę w piecu jako relikt ciemnoty i zacofania, jaka to ja będę zawsze dokąpana, jak sobie będę czytać kryminały, wylegując się w wannie pełnej piany i gorącej wody... Marzenia, marzenia. Pouczę się trochę, bo się po prostu inaczej wścieknę, a nie byłam szczepiona przeciw. Naprawdę Pan Bóg chyba trochę przesadził, że odpoczywał w niedzielę, sześć dni zaledwie przeznaczając na stworzenie świata. Tylu rzeczy przecież nie dokończył! Może jest w tym i jakiś sens, może chciał przez to powiedzieć, że niech ludzie sobie sami robią dalej, ale chociaż ludzi powinien stworzyć lepszych. A tak to i świat nie dorobiony, i ludzie - co tu dużo gadać. Moje skargi na Pana Boga i list do Pana Ministra Spraw Zagranicznych wynikają z -powodów, które tutaj wyłożę, chociaż najchętniej - po ostatnich przejściach i całotygodniowej harówie - położyłabym się na obłoczku, popłynęła na chmurce i z tych wysokości przyglądałabym się temu całemu bajzlowi. Ponieważ nie mogę tak zrobić, zaczynam moje gorzkie żale 61 i nie skończę, dopóki na palcach u rąk nie porobią mi się odciski od trzymania pióra, może choć bólem fizycznym odwrócę swoją uwagę od rozstroju mojej duszy, może, kiedy wywalę wszystko na papier, ulży mi i znowu pokocham ludzkość, bo w tej chwili jestem wściekła i o kochaniu ludzkości nie ma w ogóle mowy. Po tym wstępie, który od razu wyjaśnia moje aktualne stanowisko wobec ludzkości, zaczynam naprawdę. W ubiegłym tygodniu przyjechała moja siostra Mirka, która nie po to się uczyła, żeby teraz przy robocie ręce brudzić, jak już to wspominałam, i przywiozła mi nową, zupełnie nową bluzkę, niebieską, z dzianiny, co z góry nie wróżyło niczego dobrego, bo Mirka taka szczodra znowu nie jest, czasem, owszem, daje mi swój stary, znoszony łach, który na rozmaite wymyślne sposoby przywracam do życia. To jest jednak dość normalna dola młodszej siostry i od dziecka do tej dyskryminacji przywykłam. Ale nowa bluzka oznaczała, że Mirka mi się chce podlizać, chociaż nie bardzo rozumiałam dlaczego. Czym ja, biedula dysponuję tak atrakcyjnym, że chciałaby mi to za-charapcić. Strzygłam więc uszami jak zając na miedzy, przycupnęłam sobie na stołeczku i czekałam, co nastąpi po bluzce dla mnie, książkach dla mamy, pończochach elastycznych dla Tej babci i krawacie dla tatusia. Strzelała z grubej rury, o nie byle co tu chodzić musiało. Najpierw mama zrobiła jej wymówkę, że nie przyjechali na święta, a ona odpowiedziała, że musieli jechać do teściowej. Na razie klawo. Babcia zabrała się do tarcia kartofli, bo Mirka, łaskawie, szalenie lubi placki, a tatuś zapytał, jak im się powodzi, na co Mirka głęboko westchnęła i powiedziała, że bardzo dobrze, ale takim głosem, jakby właśnie stanęła nad swoim grobem. - Masz jednak jakieś zmartwienie - powiedziała mama - A kto znowu nie ma kłopotów - odparła Mirka tonem niedbałym, ale takim, z którego należało wnosić, że jej kłopoty są zupełnie szczególne i prawie przechodzą ludzkie pojęcie. Przygotowywała grunt, czułam to i miałam chęć palnąć ją w łeb warząchwią, żeby przestała odgrywać taką subtelniaczkę i waliła uczciwie, o co chodzi. - Zmizerniałaś - użaliła się mama. 62 - Ależ skąd, czuję się doskonale - odpowiedziała - tylko że ja chciałabym studiować. - Bardzo dobrze -pochwalił ją tatuś, który całą ludzkość popędziłby do szkół, na uniwersytety, a przynajmniej zasadził do samokształcenia. - Ale czy dacie sobie radę z jednej pensji? A może chcesz studiować zaocznie? - zapytała mama. - Wolałabym studia stacjonarne - wyjaśniła Mirka naukowo. - Rzygać mi się chce na przedsiębiorstwo „Las" - dodała mniej naukowo. - A na jakim wydziale? - zapytał tatuś. -A co wy myślicie - napadła na nas, w końcu w tym wypadku niczemu nie winnych - że to jest życie? Haruje człowiek jak głupi, nic z tego nie ma, na mieszkanie czekamy i czekamy, za pokój płacimy... - Moglibyście mieszkać tu - ojciec naiwnie zaczął swoje -dobudowałoby się górę... - Ojciec tylko z tą górą i górą, a kaktusy mi prędzej wyrosną na głowie, niż wy w końcu dobudujecie tę górę. A zresztą choćby tu były dwie góry i trzy piętra, to nie zamierzam życia w tej dziurze marnować. Już wystarczy, że mama zmarnowała. - Nie narzekam - powiedziała mama, która chociaż oczywiście narzeka, to jeśli przychodzi co do czego, mówi, że nie narzeka. - Więc mam studiować czy nie? - zażądała Mirka odpowiedzi. - Oczywiście, studiuj - powiedział ojciec. - Mamy uskładane pieniądze na łazienkę, pomożemy ci. - Przepraszam - wtrąciłam się - tego to już za wiele! Jeśli pieniądze łazienkowe dostanie Mirka na ciuchy, ja uciekam z domu. - Uspokój się! - huknął na mnie ojciec. - Jeśli dziewczyna chce się uczyć, trzeba jej pomóc. - Mnie właśnie w nauce pomogłaby codzienna wieczorna kąpiel - powiedziałam. - Mam uskładane trzy tysiące - przyznała się babcia - to jak dziewczynie się chce uczyć, dla niej będą. - Trzy tysiące - prychnęła z pogardą Mirka, ale natychmiast się zreflektowała: - Bardzo babci dziękuję. 63 Może nawet nie tyle się zreflektowała, ile uznała, że trzy ogony to jednak są trzy ogony i warto capnąć. - Miałam zapisać Marysi, ale jeszcze może nie umrę, to uskładam - dowiedziałam się. Babcia odeszła od kuchni i z czeluści siennika wydobyła węzełek. -Weź, dziewczyna i ucz się. No, jak Boga kocham, wszyscy dostali kota z tą ewentualną nauką Mirki i jeszcze piętnaście minut, a moje łóżko wystawią na licytację, żeby Mirusię wesprzeć finansowo. Przycisnęłam do siebie sukienkę, żeby przypadkiem jej ze mnie nie zdarli. Mirka patrzyła na babciny płócienny węzełek z zachłannością Mercedesa obserwującego na drzewie słowika, ale nie przystąpiła do natychmiastowego rozbebeszania go. Podziwiałam, naiwna, jej napad taktu. -Tylko, widzicie, ja jestem w ciąży -wypaliła. - Na miłość boską! - krzyknęła mama. - Bardzo się cieszę -uzupełniła. - Dziecko będziesz miała? - usiłowała babcia, już znad placków, rozwikłać zagadkę słowa ciąża. - Za sześć i pół miesiąca - wyjaśniła Mirka. - To dziecko, studia, pokój sublokatorski, jedna pensja, jak to sobie wyobrażasz? - zapytał ojciec. - Kiedy będę miała dziecko, to nam natychmiast dadzą mieszkanie. - Mirka, na miłość boską, chyba nie chcesz mieć dziecka po to, żeby mieć mieszkanie? Co ty mówisz, córeczko - rzekła mama. -Jak jest dziecko, mieszkanie się należy - przerwał ojciec. -Nie uważam, że to dziecko świadczy przeciwko niej. - Ale czy ty chcesz mieć dziecko? - usiłowała dociec mama. -A dlaczego nie mam mieć dziecka zbyła sprawę Mirka. - Jak jest, to jest i będzie - zawyrokowała babcia. - No, a studia? Po co więc te studia teraz? - zapytał tatuś. - To mam nie studiować? - zapytała Mirka. - Właśnie przyjechałam się was poradzić, co zrobić. - Nie krzyczcie na dziewczynę - wtrąciła babcia, - choć nikt głosu nie podniósł. I nie zapatrz się, Mirusiu, na co brzydkiego. -Ty się nie przyjechałaś zapytać, co robić, tylko masz goto- 64 wy plan. Więc wal, nie zawracaj głowy - powiedziałam ja, przyszła ciocia. Mirka chciała uśmiercić mnie spojrzeniem, ale jestem odporna jak diabli, nie powiodło jej się zamierzenie. - Nooo, mam pewne projekty -zaczęła. - Teraz jeszcze popracuję, będę jednocześnie trochę się uczyć... dziecko urodzi się w sierpniu, chyba coś tak. Potem zwolnię się z pracy, przez rok odchowam dziecko i potem pójdę na studia. - A co z tym rocznym dzieckiem? - zapytała mama. - Oddasz do żłobka? - Do żłobka?! - oburzyła się Mirka. - Chciałabym... właśnie... żeby tu było, u was. - Aha! - zrozumiała mama. - A kto się nim zajmie? Na głowę babci chcesz je dać? Ja pracuję, ojciec pracuje, Marysia się uczy... -Tamta babcia by tu przyjechała - zdecydowała. - A Tamta babcia wie coś o tym? - zapytał ojciec. - Nie, ale gdyby mama ją poprosiła... Bo w przeciwnym razie będę miała całe życie zmarnowane. Chcę się uczyć, a do teściów dać dziecka nie mogę, bo mają pokoik z kuchnią, i to w pobliżu fabryki celulozy. - My mamy dwa pokoje z dużą kuchnią, komorę i piwnicę dla twojego dziecka - wyjaśniłam. - Mirka, wszystko dobrze, jak przywieziesz dziecko, nikt go nie wyrzuci - powiedziała mama. - Ja je uduszę. Jestem niepełnoletnia i grozi mi tylko poprawczak wyjaśniłam. Babcia złapała ikonę znad swojego łóżka, i zdaje się, chciała odprawiać nade mną jakieś modły, ale ojciec przerwał: - Niech mama to zostawi w spokoju. Trzeba porozmawiać. Babcia zawiesiła z powortem ikonę na miejsce i szeptała jakieś modlitwy na moją prawdopodobnie intencję. - Babcia sypia w kuchni, wy macie ten duży pokój dla siebie, a Tamta babcia z dzieckiem będzie w tym drugim pokoju. - Nadmieniam, że jeszcze mnie nie zamknęli do poprawczaka - powiedziałam. - Zamkną mnie dopiero gdzieś w końcu sierpnia. 65 - I tak odrabiasz lekcje w zimie w kuchni, a sypiać możesz z rodzicami albo z Tamtą babcią i dzieckiem. - Żeby mi się bachor darł nad głową? Wykluczone! - Gdyby z komory wyniosło się zapasy do piwnicy, to w końcu tam jest okienko... -Mirka, to już bezczelność powiedział nareszcie ojciec. -Ale tylko na dwa lata, rok sama będę małego bawić. Przyznaję, trochę byście się pomęczyli... - Znaczy się ja w komorze, ty świnio - powiedziałam. - ...a kiedy mały będzie mógł iść do przedszkola, to już jakoś będzie. Zresztą, może pójdę na zaoczne, bo byłoby trochę ciężko z jednej pensji. - Finansowo ci pomożemy - powiedziała mama, której jakoś nie przyszło do głowy, że na zabawę mam te same półbuty, w których chodzę do szkoły. - Ale widzisz, ja nie wiem, czy mama się zgodzi tu przyjechać, zostawić na dwa lata mieszkanie, i w ogóle, babcia nie ma już takiego zdrowia. - No, do Płocka dziecka dać nie mogę. Tu jest po prostu lepsze powietrze. I do was mam bliżej. - A co twój mąż na to? - zapytał ojciec. - Ach on! On uważa, że sami sobie powinniśmy dać radę -Mirka machnęła ręką z pogardą. - Powinnaś kupić kadzidło i codziennie okadzać tego świętego człowieka, bijąc przed nim pokłony - doradziłam jej - Teraz wam powiem, co o tym myślę - zdecydowałam się. - Mnie chcecie zamknąć w komórce... - Na mój rozum, Marysia może spać w kuchni, a ja pójdę do komory. Dziecko to dziecko - powiedziała babcia. - Ładne będzie, Mirusia jak malowanie, a i ojciec chłop, jak się patrzy -powiedziała babcia. - Więc w zimie zamrozimy babcię w komórce - ciągnęłam -Tamtej babci dowalimy w kości reumatyzmu w naszym wilgotnym klimacie, Krasuli każemy się pod groźbą wszelkich sankcji ocielić, żeby było świeże mleczko dla bachorka, Mercedesowi utniemy głowę, żeby miauczeniem nie budził bęcwałka i nie wydrapał mu oczu, mama będzie się dokształcać wśród smrodu pieluch, tatuś będzie pracował jak wół, żeby na wszystko starczyło, psa się postawi na straży takiego porządku społecz- 66 nego, a bachor w tym czasie spokojnie przeżre łazienkę. Takie są fakty. Skończyłam. - Jesteś potworem - powiedziała Mirka. -To nie twoja sprawa - powiedział do mnie ojciec. - Babci się wstawi piecyk żelazny do komory - powiedziała ta bezczelna małpa. - Pewnie, piecyk bez połączenia z przewodem kominowym rozwiąże sprawę. Babcia nam szybko zaczadzieje i trochę miejsca się zwolni - rzekłam. Babcia znowu pomaszerowała w stronę ikony, ale zawróciła widocznie dochodząc do wniosku, że mnie już nawet ikona nic nie pomoże. - Grzybów marynowanych nie jedz, Mirusiu. Jakbyś miała chęć na kwasy, to ogórka kiszonego. To taki kwas zdrowy, a nie jak co na occie. - Babcia jest taka kochana, że zgodziła się mieszkać w komorze. - Mirka rzuciła się babci na szyję, a babcia momentalnie rozpłakała się ze wzruszenia. - Tylko że ja nie zgodziłam się spać w kuchni - powiedziałam. - Marysiu, nikt cię nie chce skrzywdzić - powiedziała dziwnie łagodnym głosem mama - tylko Mirce trzeba jakoś pomóc, zrozum to. - Swoją drogą młodzi są dziś absolutnie nieodpowiedzialni -powiedział ojciec. - Byle jak najwygodniej, na plecach innych. - To możecie mi nie pomagać - obraziła się Mirka - dam sobie radę sama. - Brawo, brawo - powiedziałam. Długo musiałabym opisywać brednie, które jeszcze w tej rozmowie padły. A już dłoń od pisania za chwilę w stawie mi się zwichnie, na duszy trochę, trochę mi lżej, do sierpnia w końcu daleko, ale przysięgam sobie, Bogu, historii, ojczyźnie, pamięci pana Bonawentury, przyrodzie martwej i ożywionej, przyszłym pokoleniom, brodzie Mahometa, że po tej obrzydliwej lekcji poglądowej, której udzieliła mi starsza siostra, będę się w życiu bawić wyłącznie na własny rachunek. Oczywiście, można się zwrócić do rodziców o pomoc, ale tak sobie z góry wszystko uplanować, przewidując trafnie, że wobec 67 dziecka, które się ma urodzić, serca zmiękną - to już wstrętne. Serca zmiękły, Tej babci to już miód się z tego mięśnia zrobił, mama się martwi i cieszy jednocześnie, ojciec mówi: „chociaż my byliśmy inni, ale jak chce się uczyć, to trzeba jej jednak pomóc", Tamta babcia na razie nie zajęła stanowiska, Mirka lata z zaświadczeniem od ginekologa do prezesa spółdzielni mieszkaniowej, ja, będąc uczciwą osobą, powinnam go poinformować, że to, co się kryje za zaświadczeniem, chce petentka wrzepić nam... A może się mylę? Może istotnie trzeba Mirce pomóc? Tylko jak dociec, gdzie prawda. Oni będą mieć dwa albo trzy pokoje z kuchnią (bo domeldowali teściową Mirki), z centralnym ogrzewaniem, kanalizacją, bieżącąc wodą, łazienką, gazem, pełny komfort, a mnie ich dziecko wywali z pokoju i jedyną gratyfikację za to, że bachor będzie się kąpał w balii, stanowi świeże powietrze. Dla tego bachora, jasna rzecz, bo mnie choć tego nie brak. No, cala nadzieja w tym, że Tamta babcia nie zgodzi się chować prawnuczka, a w umiejętności Tej babci Mirka nie wierzy. W każdym razie jedno postanowiłam sobie twardo i nieodwołalnie: jeśli już ten bachor do nas zawita, a Mirka będzie niedzielną mamą, na co dzień odwalając stacjonarną czy zaoczną studentkę, psiakrew, ja pójdę do tej komory. Ta babcia jest do kuchni przywiązana. W głowach, jak mówi, jej łóżka stoi kufer, który przywiozła tu ze sobą, całe życie sypiała w kuchni, przywykła, lubi ciepło idące od stygnącej powoli blachy, widok podskakującej na czajniku pokrywki, nie miałabym serca pozbawić jej tego. Tę babcię właściwie bardziej kocham niż tamtą babcię. Ta babcia jest jakoś bardziej malownicza, choć często swarliwa. W ogóle trzeba stworzyć jakąś Grupę Interwencyjną. Pogadam o tym z Ciszewskim. Tyle jest rozmaitych spraw, już nie mówię o rodzinnym problemie, tylko o różnych kwestiach, niby błahych, którymi nie ma co zawracać głowy poważnym organizacjom, a których jednak nie można tak od razu rozstrzygnąć w samotności. A Mirka? Może pójdzie do jakichś książek po rozum, bo do własnej głowy nie ma się co w tym celu wybierać, i sama się zajmie własnym dzieckiem. Może zrozumie, że nie można tak 68 żonglować ludźmi jak talerzami w cyrku, ta babcia tu, tamta tam, mama tu, Maryśka ówdzie. Bo choć nie można w końcu ganić, ani tego, że chce mieć dziecko, ani tego, że chce się uczyć, jednak takie wyrachowanie, przewidywanie, kalkulacje i temu podobne to świństwo, i tyle. Kropa. 21' łatefo Ja jestem takim pamiętnikarzem niedzielnym, jak to niektórzy malarze. Bo w tygodniu czasami nie udaje mi się nawet zorientować, jak się nazywam; Maria Mroczkowska, przypominam sobie na piśmie, żeby mi się utrwaliło. Rano, jak wstanę, Ta babcia grzeje mi wodę do umycia, robi śniadanie, wałówkę pakuje i już lecę, stoję jak słup drogowy, czekam na autobus. Rozkoszy tych podróży opisywać mi się nie chce. Buda. Sześć, siedem, osiem godzin. Byka strzeliłam z tym Technikum Mechaniki Precyzyjnje, ale już się nie wycofam. Dobry będę miała zawód, a może nawet pójdę na studia, jak mnie co napadnie? Poszłabym na łączność albo na elektryczność, na polibudę. Może nareszcie miałabym powodzenie, dziewczyn na polibu-dzie chyba mało, bo widzę dookoła, że do nauk technicznych nie są przesadnie zdolne. Mama się zastanawia, skąd to się u mnie wzięło, bo mama tych spraw po prostu ni w ząb, a tatuś to jest naprawdę zdolny do nauk przyrodniczych. Ja taki profesor Sierpiński byłam od dziecka. W początkowych klasach podstawówki pomnożyć dla mnie w pamięci czterdzieści osiem przez szesnaście było igraszką, a towarzycho nie mogło wydukać sześć razy cztery dwadzieścia cztery, choć rzecz jest do rymu. Tylko że w naszym technikum matematyki jest mało, o wiele mniej, niż się spodziewałam, za to technologii., o rany! Muszę jednak przyznać, że za Boga nie mogłam się nigdy nauczyć geografii, z historii daty recytowałam w ciemno, zawsze trudno mi było przypiąć daty do odpowiednich faktów. Nie to, żeby fakty mi przeszkadzały, tylko jak do tego doszło i o co chodziło, że w tym i w tym roku to i to się stało. Właściwie jestem taki biedny nieszczęsny wiejski Janko-matematyczek, choć muzykanta chciano ze mnie zrobić. Słabo stoję finansowo. Ten mój ojciec to jest naprawdę jakiś 69 Kanton (tak się mówi), że mi nie pozwala złożyć podania o stypendium. Dyrektor, jaki jest, taki jest, ale chociaż on jeden poznał się na mnie i mówi: - Mroczkowska, możesz złożyć podanie o stypendium. Wynik w nauce kwalifikują cię d o tego. Jak mi ciężko było powiedzieć: - Dziękuję bardzo, panie dyrektorze, ale tatuś mi nie pozwala. Wyliczył, że przeciętną na głowę mamy wyższą niż... no, niż to upoważnia do stypendium. Dyrektor absolutnie osłupiał. Z taką moralnością socjalistyczną pewnie się zetknął pierwszy raz w żywociku swoim. I jeszcze pewnie mnie niesłusznie pod tę moralność podciągnął. Przypadkowo tak korzystnie wypadłam, bo mam jednak boja przed ojcem. Czy ojciec nie widzi, jak dookoła ludzie, którym się lepiej powodzi otrzymują stypendia? Poza tym ojciec, oczywiście, nie wziął pod uwagę, że dochód na moją głowę wynosi sto złotych miesięcznie! Na książki i zeszyty dostaję osobno, ale stówa na tak zwany „rozkurz" to betka. A Mirce wszystko uchodzi. Nie chcą mieć w tym spółdzielczym mieszkaniu, na które czekają, płytek pecewu, tylko dębową klepkę. Dębowy parkiet. Klepki im brakuje, ale w głowie, nie na podłodze. I jeszcze Mirka biadoli, że spółdzielnia zgadza się na klepkę, ale za osobną dopłatą. Słusznie robi spółdzielnia, słusznie robi państwo, bo dęby to już prawie pomniki przyrody i ile lat trzeba, żeby dąb urósł. Ale ja jak zwykle piszę nie na temat, co innego zupełnie chcę tu wyłożyć. Tak jakoś spotkałam po lekcjach Ciszewskiego z Czekańskim. Czekański mieszka w mieście i nie dojeżdża. A we wtorek to oni po coś przyszli do naszej budy, do któregoś z chłopaków. Ponieważ byłam zdenerwowana, to powiedziałam im, że trzeba by założyć jakąś Grupę Interwencyjną, gwałtownie chciałam w czymś interweniować. (Zostałam po lekcjach w klasie, musiałam poobrywać zeschłe listki pelargonii i pomóc pani woźnej przesadzić dwie paprotki, bo wyraźnie goniły resztkami sił). Ciszewski długo konferował z Czekańskimn. Potem Czekański poczłapał do domu, a pani woźna powiedziała: „Marysiu, innym razem przesadzimy te paprocie, bo te chłopaki, psubra- 70 ty, przyniosły, złą ziemię, ciekawe, gdzie ukopali, to przecież jakby sam popiół, choćby i rozgrzać, bo zmarznięta, to i tak nic dobrego z tego nie będzie", i poszła do domu. Widząc, że wychodzę z klasy, Ciszewski podążył za mną. Mając ma uwadze, że już mnie kiedyś odprowadzał i dopytywał o „zorkę", coś nie pękałam z dumy, iż jestem właścicielką tego ciała, które szło obok wysmukłego Ciszewskiego. Ale jednak odprowadzał mnie, był to fakt bezsporny i już myślałam, że chodzi o mnie, że rozmowa może będzie utykać, ale w końcu coś sobie powiemy. Gdybym wiedziała, że to chodzi o piwnicę pani Makowskiej, Ciszewski by prędzej na środku ulicy oddał ducha Bogu, niżbym w ogóle wyszła z nim z klasy. Ale Ciszewski tak mnie zażył, że ani się spostrzegłam, jak wszystko wypaplałam. Rozmawialiśmy tak sobie o tym i owym, Ciszewski był gotów na wszystko, bo mnie zapytał, czy nie wybrałabym się do kina, aż tu nagle wypalił z pytaniem, czy Kryskę do Grupy przyjmiemy. Przeszyło mnie straszne podejrzenie, że on się kocha w Krysce. - A dlaczego cię to obchodzi? - zapytałam. - Bo muszę wiedzieć. Muszę znać cały skład personalny. - Aa - odpowiedziałam naiwnie, nie wiedząc, że trzymam w ręku tajemnicę, za którą Ciszewski mógłby mi drogo zapłacić - Kryska jest klawa, choć z ogólniaka. Westchnął. - Nie bardzo wiem, jaką mamy mieć ideologię, czy tylko chodzi o wygłupy? O zwyczajne rozrabianie? - zapytałam. - Bo widzisz, już taka jedna grupa istnieje i Kryska do nich należy. Ale to bez żadnej ideologii. Tak się nie bawię. - Zwyczajne rozrabianie! Nic się za tym nie kryje - rzekł Ciszewski tonem autorytatywnym. Ale to się może źle skończyć. To jest po prostu chuliganeria, tak czy inaczej nie może trwać długo. -1 ty zamierzasz ich ratować - powiedziałam z ironią - Mesjasz, Odkupiciel. - Sprawa weszła już na mój teren prywatny, więc dostaną wycisk. Tylko żebym wiedział, gdzie oni się zbierają. - W piwnicy pani Makowskiej - powiedziałam i natychmiast uświadomiłam sobie, jaki straszny popełniłam błąd. - W Morowie?! - prawie krzyknął. 71 - W Morowie - uzupełniłam, bo już nie miałam nic do stracenia. - Ktoś im doniósł, że pani Makowska jest w szpitalu już drugi miesiąc. Więc zdjęli kłódkę, zasłonili okno, aby nikt nie widział, że się świeci, no i mają tam sztab. Co oni robią, nie mam pojęcia. Siedzą w każdym razie cicho. - To cześć - powiedział nieoczekiwanie Ciszewski i chciał mnie zostawić na środku ulicy. Ale nie dopuściłam do tego. - Jakie cześć, co za cześć - oburzyłam się, bo, owszem, jestem chorobliwie nieśmiała, ale wyłącznie wobec osób dorosłych, dużo ode mnie starszych. - N00? - zatrzymał się Ciszewski. - Możemy iść do kina - spróbowałam. - No, to dobra. Jutro. - Ciszewski - zaczęłam i dreptaliśmy dalej obok siebie -a po co ci te wiadomości? Że konkurencja w rozrabianiu czy też podłoże głębsze? - Głębsze. - No, to o co chodzi? -Tworzymy Grupę. -Jaką grupę? - Interwencyjną. - A kiedy, w czym ma interweniować? I to mój pomysł, do diabła! - W nadzwyczajnych przypadkach. Twój pomysł. - To się rozumie. Przyjmiecie mnie do Grupy przeze mnie wymyślonej? - Rzuciłam. Zastanowił się. Aż zatrzymaliśmy się przed jakąś wystawą sklepową, ale na wystawie różowiła się bielizna damska, więc miejsce zdecydowanie nie nadawało się do postojów z Ciszewskim. Pociągnęłam go dalej. Świństwo na świecie goni świństwo. - Właściwie to twoja kandydatura powinna być chociaż rozpatrzona. Udzieliłaś nam bezcennej informacji. Ale musiałabyś się wykazać. Poza tym, bez twojego pomysłu i tak zamierzaliśmy coś utworzyć. - Czym? Czym się mam niby wykazać? - Inteligencją. -To się nie wykazuję, uważasz? -zapytałam zaczepnie. 72 - Nie chodzi o to, że masz piątkę z matmy. - Piątkę - potwierdziłam. - Czy tam czwórkę - rzekł. - Piątkę - powiedziałam. -Ale nie o to chodzi - rzekł. -Ao co? -No... o inteligencję. - Co przez to rozumiesz? - Pomyślunek. Musiałabyś przejść test na inteligencję. - A co za Sokrates będzie mnie testował? - Ktoś z Rady, która będzie mieć władzę nad Grupą. Fajna zabawa: testy. Rada, która będzie mieć władzę nad Grupą, która nie istnieje. Rada jest, tylko Grupy nie ma. Na dobrą sprawę trudniej o Radę niż o Grupę, na pewno do Grupy będą się pchać, tak jak ja, na przykład. - Jaki test? - zapytałam, bo byłam niezmiernie ciekawa, czy uda mi się wykazać pomyślunek przewyższający piątkę z matematyki oraz mgliste w końcu, bo różnorodnie formułowane pojęcie inteligencji - unaocznić, że tak powiem. - Kilka już mamy opracowanych. - Jakich? - nacisnęłam, bo dosyć miałam tych ogólników, płynących z ogólniaka. - Ale jak ci teraz dam zadanie, to już przepadło, Musisz rozwiązać. Drugiego nie dostaniesz. Apelacji nie ma. Jeśli się nie wykażesz, nie dowiesz się także rozwiązania, bo test przechodzi na osobę następną. Więc jak uważasz. - Zgadzam się - powiedziałam. - Masz kota? - zapytał. - Odczep się! - oburzyłam się. -A tam! Głupia! Nie w sensie, że Ala ma kota, czyli szmergla, tylko zwierzę domowe. -Mam. - No, to musisz kota podkuć. Ale żeby był absolutnie prawidłowo podkuty. - Wy już zwariowaliście zupełnie! To szkółka esesmanów, nie Grupa. Doniosę do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt. - To jest test na inteligencję, powiedziałem przecież - rzucił zimno Ciszewski. -Jeśli to dla ciebie za trudne, nie zawracaj mi głowy. 73 Z jego tonu wynikało, że zawracanie mu głowy nie będzie sprawą prostą, szczególnie jeśli zabiega o to osobiście szalenie lubiąca kluski i nie odznaczająca się gibkością linii mimo gry w siatkwókę. - Postaram się - powiedziałam. - Na pewno jakiś pomysł przyjdzie mi do kapelusza. -Tylko żeby kota nie bolało - pouczył mnie humanitarnie. Nie powiem, żebym marzyła o podkuwaniu kota w sposób dla kota bolesny, ale od biedy jeszcze jakoś tam można było sobie wyobrazić, znając przepastne czeluści chorej wyobraźni chłopaków. Przysięgłabym na przykład, że ziemię do kwiatów przynieśli z jakiejś kotłowni, spełniając w pewnym sensie postulat polonistki: „Tylko bardzo proszę, nie przynieście mi piasku znad rzeki". Więc piasku znad rzeki rzeczywiście nie przynieśli, wykonaniu zadania od tej strony nic zarzucić się nie dało. Byli to biegli adwokaci swoich ciemnych afer, zawsze potrafili we własnej obronie żerować na interpretacji Kodeksu Karnego. - Pomyślę powiedziałam ale jak... - Posłuchaj - przerwał mi złowrogo - to nie jest stragan z owocami. Nic ci na ten temat więcej nie powiem. Ani słowa. Chcesz naprawdę należeć do Grupy, musisz wykonać wstępniaka. Potem przyjdą inne zadania. Większe. Więc się nie targuj. -Jeśli mi każecie podkuć konia, to sobie łatwo poradzę. Zawiozę konia do kuźni. Podobno jest w Wilanowie. A ja mam ciocię w Warszawie. - Zabytek. Stylowa restauracja - poinformował mnie Ciszewski. Spokorniałam. Tak, teraz robi się dużo takich zabytkowych rzeczy. Nawiązywanie do tradycji. Rozumiem to. Jakieś karczmy, zajazdy - wstęp pewnie od lat osiemnastu, chyba żeby z wycieczką. Ale ten Ciszewski jest mądry, swoją drogą. No, gdyby w nim nic nie było, nie kochałabym się w nim kiedyś przez piętnaście miesięcy, kiedy pod ręką było tyle ciakaw-szych obiektów, choćby Jasiobędzki. - No, to cześć - tym razem ja powiedziałam do Ciszewskiego, bo musiałam jednak już iść do domu. Nie czekałam na autobus, tylko całe osiem kilomentrów 74 postanowiłam przejść, choć dzień był mglisty, zimny, każdy przejeżdżający autobus obryzgiwał mi płaszcz i pończochy, no, ale w końcu musiałam gdzieś przemyśleć te wszystkie skomplikowane sprawy. Nieraz już w historii ludzkich odkryć i wynalazków zdarzało się, że dwoje ludzi, oddalonych od siebie o tysiące kilometrów, wpadało na ten sam pomysł. Ja - z nerwów i z tych wszystkich spraw, których sama rozwiązać nie potrafiłam - postanowiłam, że tak powiem, zrzeszyć, zjednoczyć się prywatnie z rówieśnikami, utworzyć Grupę, która byłaby poza zasięgiem działań przemądrzalców dorosłych. Gwałtownie chciało mi się w czymś interweniować. A tu się okazuje, że po pierwsze, Ciszewski ma taki sam pomysł, a po drugie, każe mi w dodatku podkuwać kota w sposób humanitrny. Świat oszalał, pomyślałam sobie, wstrętne chuligany, idioci, durnie. Komu to ja chlapnęłam, że pani Makowska z Morowa już dwa miesiące leży w szpitalu? Poszłam do pani Makowskiej do szpitala kiedyś po lekcjach, bo ona jest samotna, ma gdzieś na świecie rodzinę, która o niej jakoś nie pamięta. A pani Makowska zawsze mnie lubiła, nie wiem dlaczego, ale zawsze mnie lubiła. To właśnie o tej wizycie w szpitalu pisałam w tym nie wysłanym liście do Ministra Spraw Zagranicznych. Wiedziałam, że chłopaki z Morowa, mając taki piękny Dom Kultury, włażą do jej piwnicy i czasami jest tam z nimi Kryska. Jot dwadzieścia trzy pewno piją i palą papierosy. Bo co niby mieliby tam robić więcej. Więc albo Ciszewski im zazdrości, albo postanowił ich zwalczać. W głupiej znalazłam się sytuacji. Teraz w dodatku nie przejdę najprostszego testu na inteligencję, bo nie zamierzam nawet dociekać, jak by tu podkuć mojego Mercedesa. A powinnam błysnąć intelektualnym dowcipem. Rozpłakałam się na tej drodze, zupełnie nieoczekiwanie. Jakoś przedtem, do czasu mojego drugiego w życiu spaceru z Ciszewskim, nie rozważałam etycznej strony zdjęcia kłódki z piwnicy pani Makowskiej. Siebie nie bardzo potrafię rozważyć w aspekcie, że to tak wzniosie określę, etycznym, a mam się głowić nad kłódką. Fakty, jakie podczas tego popłakiwania na drodze ustaliłam, były takie: nic nie rozumiem, kłódka, samotna pani Ma- 75 kowska w szpitalu, dziecko Mirki, które jednak będzie się prawdopodobnie rozwalać w moim pokoju, zapracowany ojciec i ewentualnie podkucie kota Mercedesa. Bardzo jestem ciekawa, czy od początku świata ktoś znalazł się w sytuacji tak idiotycznej. Ale co, nie mogę tego rzucić i pójść sobie w świat, muszę skończyć budę. W dodatku wcale nie wiem, czy przeszła mi miłość do Ciszewskiego. Raz mi przechodzi, a tu znów jakby recedywa. Z książek wiem,że kochanie się dwa razy pod rząd w tym samym człowieku jest podobno wykluczone. Na szczęście, przypomniałam sobie, że życie zesłało mi coś w darze. Baśkę. Baśka mieszka w mieście, często u niej przesiaduję, czekając na godzinę odejścia autobusu. Dzięki niej wkroczyłam w miejski świat, o ileż ciekawszy niż nasza wiejska egzystencja. Kiedy z tej błotnistej drogi zobaczyłam wreszcie dom, twarz miałam prawie suchą, a czerwony nos wytłumaczyłam mamie katarem. Dała mi natychmiast trzy jasne jak słońce witaminy С forte, a ja zaczęłam się przyglądać z uwagą Merecdesowi, który pomrukiwał sobie pod piecem, o nic mnie nie podejrzewając. Testy, cholera jasna. 26 łutzpo Jutro jest sobota, trochę mniej zajęć w budzie. Z Baśką właściwie się zaprzyjaźniłam. Fajna dziewczyna. Opiszę trochę życia w mieście, pewnie po to, żeby przez kontrast pogrążyć się w rozpaczy całkowitej. Bo jak dalej mam ciągnąć pamiętnik i trzymać się miejsca swojego zamieszkania, przyjdzie mi opisywać sztachety w płocie. Wyglądać to będzie tak: „W naszej wsi nie wszyscy dbają o porządek wokół swoich zabudowań w wielu płotach brakuje sztachet. Niektóre ze sztachet są omszałe, inne poważnie nadgryzione zębem czasu, ale najbardziej malownicze są te sztachety, których nie ma, przez dziury wtedy wyłażą na drogę pękate krzewy agrestu, można sobie bez wysiłku skubnąć, przechodząc drogą, parę agrestów, szczególnie jeśli agrest jest typu „wieprzki", ale z punktu widzenia porządku społecznego zjawisko to jest niekorzystne." 76 Natomiast Baśka mieszka w blokach i choć na papierze przenoszę się w inny, lepszy, miejski świat. Blok Baśki jest stary, ma już ponad cztery lata i młodzież zna się między sobą doskonale, choć uczęszczają do rozmaitych szkół. Wytworzył się nawet pewien blokowy patriotyzm. Każdy się chwali, kto u nich taki jakiś znaczny mieszka. U Baśki nie mieszka piosenkarka, która kiedyś śpiewała w pe-deku, jak w bloku Czekańskiego, ale z takich wybitnych osobistości to wymieniłabym magistra-architekta, znanego piłkarza z A klasy i boksera wagi średniej. Mieszka też pies boksera, rasy brodacz monachijski, co także nie jest zjawiskiem przeciętnym. Pies by obleciał za psa Baskervillów, gdyby mu natrzeć sierść jakąś fosforyzującą maścią. Najładniejszy samochód ma inżynier-elektryk, kawaler, który ponad trzy czwarte roku siedzi na budowach i teraz wyjechał do Kozienic, widzieliśmy go wszyscy na własne oczy w reportażu w telewizji. Ma „opla-rekorda", model 1970. Bokser ma „volkswagena", do którego z trudem ładuje dziewczynki, brodacza monachijskiego i swoje ciało wagi średniej. Piłkarz ma „fiata" 125p, z pierwszej serii - cały na włoskich częściach. Żona blondynka, urzędniczka na poczcie. Dużo osób ma po prostu wózki dziecinne, które stoją po klatkach schodowych, przy wejściu do windy. A ci z siódmego piętra - pielęgniarka i architekt powiatowy -mają wózek podwójny, bo zafundowali sobie bliźniaczki. Poza tym mają „syrenkę" i prawdziwego dziadka z wąsami. Dziadek zawsze chodzi w baskijskim berecie i wywozi bliźniaki na spacer. Dużo w ogóle można by mówić o tym bloku i jego mieszkańcach. Nie to, co u nas. Rzadko kto trzyma coś w piwnicy, nawet ziemniaków prawie nikt na zimę nie kupuje, bo przez piwnice przechodzą rury centralnego ogrzewania i ziemniaki puszczały kiełki na wiosnę. Co się tam martwić o konserwację ziemniaków, skoro zawsze można nabyć świeżych dwa kilogramy. Tylko jedna starsza pani, zajmująca M-1 na parterze, kupuje sobie na zimę kartofle i przywożą jej to dwa perszerony, platformą. Starsi ludzie lubią takie relikty przeszłości jak zapasy na zimę, choć w takich warunkach jest to zbędne. Wiem, co mówię. Ta pani z M- 77 1 -jedyna w Baśki klatce schodowej - kupuje wecki i wyrabia konfitury, co jak wiadomo się nie opłaca, sama kiedyś mamie wyliczyłam. Pewno, konfitury domowe lepsze, ale jak się ma siostrę Mirkę, człowiek się naharuje przy drelowaniu wiśni, a konfitur ledwie że liźnie. I to często ukradkiem. Nie ma natomiast u nich świetlicy. A ta, która jest w sąsiednim osiedlu mieszkaniowym, nie wywołuje w młodzieży niskiego uczucia zazdrości. Można niby poczytać, pooglądać telewizję, ale to najlepiej robić w domu, a w ogóle to kiepsko się człowiek czuje, kiedy ta pani ze świetlicy groźnym wzrokiem omiata salę. Trochę lepsza świetlica jest na samym końcu miasta, ale tam znowu normalna młodzież nie jest chętnie widziana. Nie znaczy to, że te dwa kościane dziadki wyproszą człowieka, ale nie jest się tam najmilszym gościem, fakt. Gdyby się przyszło wprost z poprawczaka albo z komunikatem, że się jest drugorocznym, dziadki dwoją się i troją, zupełnie z dwóch robi się sześciu dziadków - taką zawodnika otaczają opieką. Jeden dziadek to emerytowany milicjant, drugi dziadek - emerytowany nauczyciel. I ramię w ramię, za darmochę, czuwają nad duszami zbłąkanej młodzieży. Komitet Osiedlowy odpalił tę świetlicę nie dla duszyczek z manowców społecznych, tylko niby dla wszystkich, ale dziadki zdecydowanie wolą, jak zaszczyci te progi ktoś taki, - kogo według mojej koncepcji świata - w przyszłości "należałoby przymusowo osiedlić w Australii. A już wykolejeniec zupełny to dla dziadków sama radość. Czego oni tam nie organizują! Wycieczki, turnieje, drużyny osiedlowe, kuligi, douczają niedouczków, przepisy ruchu wyjaśniają, pogadanki o silnikach robią, zbiorowo kibicują jakiejś drużynie i Bóg jeden wie co. Byłam z nimi na wycieczce, bardzo było fajnie. Tylko skąd na wszystko brać czas. Zresztą tam się jakoś tak ukształtował męski profil świetlicy, choć oficjalnie nie ma żadnej dyskryminacji. Należę oczywiście do osób nie bardzo społecznie przystosowanych, tak samo i Baśka, ale oficjalnie nie jesteśmy wykolejone. A społecznicy najwyraźniej wolą nawracać niż zajmować się takimi, którzy według nich sami sobie radzą. Czy muszę dodawać, że tylko tak się społecznikom wydaje? Czy muszę dodawać to, co ojciec z mamą zgodnie twierdzą - że za ich cza- 78 sów młodzież sama sobie organizowała rozrywki i nie czekała biernie, aby się nią zająć? Osobiście bardzo cenię tych dziadków ze świetlicy dla wyko-lejeńców, ale czy aż muszę się wykoleić, żeby oni zaczęli mnie cenić? Kiedy tam przyszłam pierwszy raz, to dziadek-milicjant zapytał: - Jak się nazywasz? - Maria Mroczkowska. - Chodzisz do szkoły? - Do Technikum Mechaniki Precyzyjnej, proszę pana. - To bardzo ładnie. Dlaczego niby bardzo ładnie, chciałam głośno zapytać, ale zobaczyłam paru przystojnych chłopaków i nie chciałam sobie dziadków zrażać. -A jak ci leci z nauką? - zapytał emerytowany milicjant. -Właściwie to dobrze. No, nieźle. - A chciałabyś chodzić na przepisy ruchu drogowego? - Gdybym miała czas, czemu nie. - To w środy mamy przepisy - poinformował mnie. I to było wszystko. O, ja też mogłabym go o paru sprawach poinformować! Zapytać, dlaczego na przykład najciekawiej jest prowadzona świetlica dla młodzieży, która jakoby zasuwa na manowce! A tak w ogóle, to co to są te manowce? Mogłabym powiedzieć o wielu rzeczach, które się dzieją wśród zdrowej moralnie młodzieży rozsianej w promieniu szesnastu kilometrów, mogłabym mu snuć ciekawą opowieść o dwóch kłódkach. O takim na przykład zdrowym moralnie Czekańskim i terenie jego działalności. Prywatnym terenem Czekańskiego była „syrena" jego ojca, do której chłopaki przyśrubowali plakietkę „Licencja Fiat" od-klejoną, co tu kryć, z samochodu piłkarza z A klasy. Stary Czekańskiego zamiast wpaść w zachwyt, że tak uhonorowali jego wehikuł, wpadł w szał i ogłosił, że z tymi samochodami dzieją się dziwne rzeczy i on to w końcu zgłosi milicji. A przecież na dobrą sprawę coś mu przybyło, a nie ubyło. Czy to u nich na podwórku coś zginie? Najwyżej jak ten dziadek z wąsami, ten od pielęgniarki i architekta, wyniesie śmieci, a po- 79 tem idzie do kawiarni „Lotos" na dwie godziny, gdzie czyta gazety zapominając o kuble, który zostawia na podwórku, to chłopaki wstawią kubeł na dach śmietnika. Potem architekt musi wchodzić po kubeł na śmietnik. Nic mu się w końcu nie stanie, gimnastyki zazna, prawdę mówiąc - on powinien wynosić śmieci, dopóki mu bliźniaki do śmieci nie dorosną. Ale u nich tak jest, że gdyby powiatowy architekt wynosił śmieci, autorytet by mu się obniżył. Wytłumaczyła mi to Baśka. Zrozumiałam w lot, ponieważ na przykład moja mama także nie może popracować w polu, choćby miała chęć. O ten właśnie autorytet chodzi. A mama na przykład lubi kopać kartofle, Bó wie czemu. Ale nie kopie, żeby sobie nie podkuwać autorytetu. W ogródku trochę popracuje najwyżej, kwiatki posadzi. Wię do kopania trzeba na ogół najmować kogoś; oczywiście ja kar tofli kopać nie lubię, ale owszem, jestem używana jako sił bezpłatna. Widać nie mam żadnego autorytetu, który mogłabym sobie podkopać. Trzeba jednak wziąć tu trochę w obronę Czekańskiego. On nie tylko starego swojego „syrenę" chciał uhonorować „Licencją Fiat", o co innego też mu chodziło. Całe miasteczko wrzało, bo skoro już jesteśmy przy kopaniu, trzeba powiedzieć, że ten piłkarz kopie wspaniale, podobno, i chcą go kupić aż do drugiej ligi. Bez niego podobno drużyna z naszego miasta nie wejdzie do ligi, a ma poważne szanse. Liga to liga. Wszyscy taksówkarze, z całego miasta, po każdym dobrym kopie piłkarza, po każdym golu, znaczy się, którego on wbije przeciwnikom, ileś mu jakoby odpalają. Jedni mówią, że trzysta złotych, drudzy że pięćset. Już nie wspomnę o machlojkach w jego macierzystym klubie. Gdyby drużyna weszła do drugiej ligi, to i tak byłby w lidze. No, ale to wejdzie albo nie wejdzie, prawda? A tu chcą go kupić od razu. Więc mu się z dumy w głowie miesza. Opuści wtedy miasto i szanse naszej drużyny - miejskiej, z A klasy - pogrzebane. A Czekański jest kibicem, więc mu odśrubował tę „Licencję Fiat" i „PL", no i widać żal mu się zrobiło i dureń przykręcił ją do „syreny" swojego starego. Wszystko jednak jest zagmatwane, wszystko. Stary Czekańskiego jakoś dogadał się z piłkarzem, w końcu przez głupotę Czekańskiego sprawcę było wykryć nie tak trudno. Ale już nikt i nigdy nie 80 wykrył sprawców afery drugiej, bo aferą pierwszą - mi znaną -nazywam tę z nalepkami samochodowymi. Nie, jednak ten Czekański ma złe skłonności, fakt. Kto wie, czy nie powinnam nim się zająć, zamiast zawracać sobie niekiedy głowę Ciszewskim i jego durnymi testami. Otóż ten Czekański, chłopak zdrowy moralnie i fizycznie, wyniki w nauce możliwe, był sprawcą afery w sklepie obuwniczym. Teraz zaczną mi się mnożyć kłódki. A wyglądało to tak. Sklep obuwniczy zajmuje front w bloku Czekańskiego. No i wchodzi się dó sklepu normalnie, od ulicy. Ale do sklepu czy też do magazynu sklepowego jest wejście drugie, z klatki schodowej. Czekański nie mógł tego nie zauważyć, goniąc przez klatkę kilka razy dziennie. Kiedy sklep się zamyka i personel wychodzi do domu, na wejście frontowe zapuszcza się takie żaluzje, a na to wejście do magazynu, to od klatki schodowej, zawieszają kłódkę wielkości salcesonu. Czekański zawiesił tam drugą kłódkę. Nic więcej. Aha, jeszcze przykleił papierek, zwykły pasek papieru z zeszytu w kratkę. Połączył tym paskiem drzwi z futryną, mówiąc obrazowo. Dlaczego Czekański to zrobił, dociec było trudno. Czyli nazajutrz po jego wyczynie drugie wej.cie do sklepu obuwniczego zamknięte było na dwie kłódki, kłódkę sklepową i kłódkę Czekańskiego, plus pasek papieru. - Zabezpieczyłem sklep przed włamaniem - wyjaśnił mi kiedy go zapytałam: a cóż to za przypływ czarnego humoru. - A któż to miał zamiar włamywać się do sklepu? - spróbowałam jeszcze coś z niego wydobyć. - Nikt. Tak w ogólności. - A w szczególności? - O rany, Maryśka, zdarzają się włamania do sklepów. Czy ty nie słyszysz, nie czytasz, nie oglądasz w telewizji... -To za dozorcę nocnego się najmij, co? We wszystkich sklepach w Polsce. - Słuchaj, bracie - powiedział do mnie, widocznie moja płeć nie stanowi dla Czekańskiego żadnej różnicy. - Dowcip jest dowcip, nie? -Jak jest, to jest, ale w drugiej kłódce dowcipu nie widzę. -Ale ja widzę. 81 - No, fajnie, ale po co? - Żeby sprawdzić, jak sobie nawzajem wierzy ten cały dorosły świat aniołów. To było coś, wtedy pierwszy raz w życiu jakbym trochę zadumała się nad osobą Czekańskiego. - Fakt, - powiedziałam - ciągle nam nie wierzą, mówią, że kłamiemy... - No, widzisz, bracie, sama widzisz. Wiesz, co się wyrabiało? O, kurczę! Myśleli, że drugą kłódkę, tę moją kłódkę powiedział z dumą i ten papierek założyła jakaś komisja. Jednym słowem, bracie, to ja spowodowałem remanent w sklepie obuwniczym. -1 co się okazało? - Nic, w tym sensie nic, że niczego w sklepie nie brakowało. Tyle że sklep przez tydzień był zamknięty... - Ty naraziłeś skarb państwa na straty - powiedziała młodsza córka mojego ojca. - Bracie, nie bądź idiotką. I bez mojej kłódki remonty i remanenty ciągną się szereg dni. Nie? - Fakt - przyznałam. - Więc co to jeden dodatkowy remanent. A klawo było widzieć, jak przyjeżdża jedna komisja, a potem druga, bo druga nie wierzy pierwszej, a pierwsza drugiej, jak liczą but po bucie, pudełka, pary butów i buty poszczególne, czy aby są od pary, jak gwoździe w butach liczą i sznurowadła. Mówię ci, bracie, że jak długo żyję na świecie, takiego ubawu nie miałem! A co, to ja stratny na tym byłem, bo za własną mamonę kupiłem kłódkę i potem mi ją przepiłowali. Mówię ci Maryśka, oni tak sobie wierzą, że każdy o coś podejrzewa drugiego, oglądali się nawzajem, na rasie sobie patrzyli, milicję sprowadzali, nie było paragrafu, bo nic nie brakowało, przeciwnie, przybyła kłódka. I ja już, bracie, wiem. Obłuda jak cholera! Co chciałem wiedzieć, to wiem. Sobie nie wierzą i dlatego nam nie wierzą. Kapujesz? Odpowiedziałam wtedy Czekańskiemu, że kapuję, bo co miałam odpowiedzieć. Przede wszystkim bolało mnie, że mnie żadna taka kłódka nie przyszłaby do głowy, to znaczy to, co się za taką drugą kłódką kryje. Bo naturalnie, ja też chciałabym wiedzieć, czy dorośli sobie 82 wierzą, uważam się za niegłupią, a tu Czekański nagle okazuje się mądrzejszy ode mnie. Choć spojrzawszy powierzchownie -wyczyn to chuligański. Ale przynajmniej Czekański, słuchając ciągle morałów, jakich nie szczędzi mu jego stary, miał pomysł i odwagę coś tam sobie sprawdzić. To byłaby pozytywna strona Czekańskiego. Pomyślałam wtedy nawet, podziwu pełna, że gdyby Czekański oświadczył mi się na ławce, na której prowadziliśmy rozmowę o moralności, to znaczy o kłódce, kto wie, czy nie wyszłabym za niego za mąż. Ale spojrzałam na Czekańskiego, uświadomiłam sobie, że on jest właściwie w wieku pokwita-nia, i od razu sprawę drugiej kłódki na sklepie obuwniczym uznałam za smarkacki wybryk. Ale pomysł miał, nie ma co. 1 marca. Po południu to całe ludzkie życie wygląda trochę inaczej. Pęka skorupa, która paraliżuje człowieka w godzinach lekcyjnych z wyjątkiem niedziel i świąt. Jasiobędzki przyjechał na kilka dni do swoich rodziców, ale zapytał mnie tylko, jak mi idzie w technikum, odpowiezdiałam, że dobrze, to właściwie niczego nie posunęło do przodu. Krzywa jestem, garbata, zezowata czy co, do pioruna? Mama zaprosiła Jasiobędzkiego na kolację, bo pracowali przecież kiedyś razem w jednej szkole, użyła wyprawowego kompletu do kawy z wyparzoną porządnie cukiernicą włącznie, przeszywała ojca spojrzeniami z hartowanej stali i natychmiast po zrazach z suszonymi prawdziwkami (osobiście w czoła pocie przez mnie w jesieni zebranymi) pogrążyli się w dyskusję polityczno-ekonomiczną, z której wynikało, że nie jest tak dobrze, ale istnieją podstawy do optymizmu. Jasiobędzki wyprzystojniał i mówił, że Irak kupuje od nas kompletne obiekty. Kiedyś, kiedyś myślałam, że on nazywa się Jasio Bęcki, Jan Będzki albo tam jakoś, a to po prostu Kazimierz Jasiobędzki. Jak już ojciec wdał się w dyskusję o nowej polityce rolnej, pomyślałam sobie: Irak nie Irak, Jasiobędzki nie Jasiobędzki ja też jestem kompletny obiekt i nikt mnie nie chce kupić. „Dziękuję" - powiedziałam, wstałam od stołu i poszłam do drugiego pokoju pozastanawiać się, czy czasem ja nie jestem towarem eksportowym, skoro na rynku krajowym 83 tak mi źle idzie. Na liście moich wielbicieli ciągle tkwi jedynie Felek Stańczuk, no, a jego trudno notować po stronie sukcesów. Z Ciszewskim i Czekańskim rzecz się zmieniała jakby na korzyść, ale tylko jakby. Medytując tak nad żałosnym faktem braku powodzenia (chociaż chłopaki mnie lubią), słyszałam przez drzwi, że Jasiobędzki świetnie sobie daje radę, pracuje w spółdzielni studenckiej, dostał stypendium i w ogóle elektronika ma przyszłość, na co ojciec odpowidział, że gdyby całą naszą ekonomikę oprzeć o rolnictwo, to świat zalalibyśmy zbożem, mięsem. Bo ojciec ma tego ćwieka z białkiem zwierzęcym. „Przy naszych ziemiach, przy naszych ziemiach!" -wykrzykiwał i podawał kolejno, kraj po kraju, wydajność z jednego hektara na całym świecie. „Błąd popełniliśmy, błąd - pokrzykiwał - zbyt dużo inwestując w przemysł!" Mama się zapytała, czy pan Kazio nie napiłby się herbaty, a Jasiobędzki powiedział, że by się napił, mama więc poszła po herbatę, a ojciec zapytał, czyby jeszcze nie otworzyć drugiej flaszki dereniówki i że to wstyd, taka wydajność z hektara, wstyd. Jasiobędzki powiedział, że dereniówki napije się także, ale Japonia, panie Mroczkowski, trzy razy tyle ludzi na wyspach, których obszar jest równy Polsce i co, przemysł, przemysł ich wy dźwignął. Ojciec powiedział, że przemysł przemysłem, oni są już prawie samowystarczalni pod względem żywności; ale glony jedzą, sprostował Jasiobędzki, wtedy uklękłam przed łóżkiem mamy, nad którym wisi Matka Boska, i zastanawiałam się, czyby nie złożyć przysięgi, że nigdy nie wyjdę za mąż. Ale wstałam z tych klęczek, umiar należy zachować we wszystkim, najpierw trzeba się zakochać, no a czy ja się kocham w Ciszewskim? Przesada. W Czekańskim? Jeszcze większa przesada. W Jasiobędzkim? Mniejsza już przesada, po prostu on mi piekielnie imponuje. I tak było zawsze, zawsze Jasiobędzki mi imponował. Wsadziłam sobie watę w uszy, w momencie kiedy mama między przemysł a rolnictwo wetknęła nauki humanistyczne, a przy drugiej butelce dereniówki to już Bóg wie, co mogło z tego wyniknąć, i postanowiłam sobie, że po pierwsze, będę się uczyć, po drugie, zakocham się, skończę szkołę, będę mieć 84 w mieście mieszkanie, wyjdę za mąż, będę przyjeżdżać do rodziców po konfitury i marynowane rydze, w końcu ze starszej siostry mogę choć w części brać przykład, no a jeśli mam się już w kimś zakochać, spróbuję jednak w Ciszewskim, odwołam się do uczuć, które może być nie całkiem we mnie wystygły, i będę podrywać Ciszewskiego każdą możliwą metodą. Wol-noamerykanka, wszystkie chwyty dozwolone. To hańba -w moim wieku nie mieć chłopaka, tylko wyłącznie kumpli. Poza tym ja też wyczytałam test w piśmie, którego Ciszewski pewno nie miał w ręku - mama to prenumeruje takie różne pedagogiczno-psychologiczne rzeczy - i zwalę Ciszewskiego z nóg. Czy na przykład Ciszewski wie, że jeśli pada deszcz, ulice są mokre, ale jeżeli ulice są mokre, to nie znaczy, że pada deszcz?! Jestem przekonana, że nie wie, bo ja do wczoraj też nie wiedziałam, choć to oczywiste. Wyczytałam w „Logice", którą zdjęłam z półki mamy. Ciszewski założył Grupę, nie chce mnie do niej przyjąć, bo w dalszym ciągu nie wiem, jak podkuć kota humanitarnie, zgoda, Ciszewski wie sporo, ale ja też niemało, wiem, jak się pisze gżegżółka i ścichapęk - to co to w ogóle przy mnie jest taki Ciszewski? Z ogólniaka, w dodatku? Ale czy on w ogóle jest wart moich zachodów? Możliwe, że patrzę jednostronnie, możliwe, że to ja jestem warta jego zachodów. Ale on przynajmniej ich nie czyni. A jeśli okaże się, że na tym terenie była osada prasłowiańska? Już dwa razy w naszym województwie tak się okazało. A podobno do trzech razy sztuka. Wtedy przyjechałaby do nas ekipa archeologów i dopeiro zobaczylibyśmy, jak by ci wszyscy Czekańscy i Ciszewscy przy archeologach wyglądali. Felek Stańczuk wy orał kiedyś na swoim polu glinianą skorupkę. Byłam przy tym. Krzyczałam: - Felek, uważaj! Może tam głębiej jest jakiś posąg bez ręki! A Felek na to: - Oj, Maryśka, Maryśka, po co ma być bez ręki? - Bo już raz tak było - poinformowałam go. - Gdzie? - zapytał i zatrzymał traktor, ale silnika nie zgasił, bo „ursusa" trudno uruchomić, więc przekrzykiwaliśmy się przez warkot motoru. 85 - W historii - powiedziałam - ale nie wiem, w jakim kraju. Chłop orał sobie i wyorał taki słynny posąg, chyba w Milo, tak, w Milo chyba. - A gdzie jest to Milo? - zapytał z siodełka i poprawił czuprynę. Wyglądało na to, że chętnie by się wybrał do Milo na zabawę, może nawet ze mną. -W Grecji, zdaje się, ale ten posąg jest we Francji. - Głupoty jakieś wymyślasz. -Jak Boga kocham, tak było. - No, to co właściwie, z tego? - A bo ja wiem - odparłam - zawsze może się coś zdarzyć. - No, pewnie - zgodził się - ale po co ci ta doniczka pelargonii? - Jaka doniczka? - Co ją w łapie trzymasz. - To doniczka?! - No, pewno, nie widzisz czy jak. Matka moja chciała w nią nabrać dobrej ziemi pod kwiatki, prosto z pola, no i pękła jej. Nie rzucaj mi skorupy na zagon, tylko na miedzy połóż, bo mi się nie chce schodzić. A ten pomnik to ku czci zabitych na wojnie nieznanych żołnierzy? - Jakich żołnierzy? - zdumiałam się, posłusznie kładąc na miedzy nadzieję na osadę prasłowiańską. Tak, była to doniczka z jarmarku, ale nie polerowana, mogło mnie to wprowadzić w błąd. - No, a jaki pomnik bez ręki? - spytał. - To był posąg kobiety. - Kobiety? Jak żyję, nie widziałem. A ty widziałaś? Pomnik babie postawili?! Tej Curie? No, wiesz. Nie, to już było grzęzawisko, nie dyskusja. Gdybym dodała, że to była naga kobieta i że w starożytności, od nadmiaru wiedzy Felek spadłby z traktora. Powiedziałam tylko: -Oj. Felek, Felek. A on na to: - Oj, Maryśka, Maryśka, ty to umiesz wymyślać, te książki i telewizja ci do głowy uderzyły. I tak się rozstaliśmy, z pustymi rękami i głową pełną ciężkich myśli poszłam do domu, a Felek pyrkał tym traktorem 86 i pyrkał. Potem zaorał nasze pole, ale niestety, też nic nie wykopał. Oj, ten Felek. On to się kocha we mnie. Gdyby mi się oświadczył, odmówiłabym, ale jakby to było klawo, tak odmówić. „Nie, Felku - powiedziałabym. -Ja mam w życiu inny cel." Tak mniej więcej odpowiedział książę Pepi pięknej Sylwii w Pałacu pod Blachą, w powieści Kraszewskiego. Kraszewki mnie trochę nudzi, ale taką odpowiedź wymyślić! O rany! 3 marca; Uświadomiłam sobie, że o klasę wyżej w mojej budzie jest blondyn. Nazywa się Andrzej Kowalik. Ma krótkie włosy, ale to można zawsze nadrobić. Tylko że on te włosy ma takie, jakby mu w życiu płodowym zasiali owies na ledwo co kształtującym się łbie. Takie drobne gęste strączki rożkudłane na wszystkie strony z tego wynikły. No, ale kobiety rodzą się także po to, aby męską fryzurę jakoś ugładzić. Więc gdyby strąki godziwie zapuścił, może nawet udałoby się zrobić przedziałek w tej wysepce owsa. - Konie za tobą latają? - zapytałam go, ale nie zrozumiał i odpowiedział: - Aleś ty głupia, Maryśka, tak coś czasem palniesz ni w pięć, ni w dziewięć. Jak „na początek", to trzeba przyznać, że nie bardzo mi wyszło. A Kowalik mi się więcej podoba niż Ciszewski. I Czekański. Aleś ty głupia, Maryśka! Z powodu jednej garści owsa - no bo tyle akurat jest na głowie Kowalika, że na jeden sierp wystarczy -tak od razu przekreślać całą swoją uczuciową przeszłość. 31 marca Prawie miesiąc nie pisałam, ale cóż. Wprawdzie nauka to praca, a praca nie zając, ale tyle spadło na mnie trosk i strapień, że już nie wiem, co z sobą zrobić. Może to nawet i nieźle, bo życie już zaczęło mnie nudzić, wydawało mi się okropnie monotonne. Jest dalej monotonne, ale od nadmiaru strapień nie mam czasu się rozczulać, że jestem biedaczka. 87 Przede wszystkim, mój Boże, Felek Stańczuk żeni się, i oczywiście nie ze mną. Bezczelna świnia, zaprosił mnie na wesele. Jak tylko już państwo Mroczkowscy i Ta babcia mu podziękowali, pogratulowali i obiecali, że przyjdą na pewno, do mnie się zwrócił, zdrajca: - Przyjdź, Maryśka, pohulamy, że świat nie widział. - Pohulamy - zgodziłam się i wyszłam za nim. - Kiedy to tak się zakochałeś w Teresce? - zapytałam go przy furtce. - Zakochałem się w Teresce? -zapytał przeciągle, z niedowierzaniem, jakbym go oskarżała o brzydką rzecz. -Fajna dziewucha, nie? - Fajna - przyznałam. - No, widzisz - powiedział. - Nie widzę - odparłam. - Czego nie widzisz, że fajna? -To widzę. - No, to czego nie widzisz? - Żebyś był zakochany. - Aaa! Ty to masz pomysły! Zakochany, nie zakochany, pora się ustatkować, dziewczyna fajna, dziecko będzie, to i żenić się trzeba. -A co byś wolał, tatusiu chłopaka czy dziewuchę? -A co będzie, to będzie - odparł, i absolutnie cholernika nie mogłam przestać lubić, on ma jakąś taką wewnętrzną pogodę, niczym się nie przejmuje i prawie wszystko kocha - Tereskę, mnie, pole, traktor, to dziecko, które się jeszcze nie urodziło, nawet Wenus z Milo - tylko że nie wie o tym wszystkim, nie zastanawia się przesadnie nad sobą ani nad światem. Sama tego wszystkiego dobrze nie rozumiałam - dlaczego przy tej furtce chciałam go pocałować, i jak to wyjaśnić, że mam do niego pretensję i nie mam pretensji jednocześnie, bo przecież on takie jak mnie nadzieje robił całemu światu i dalej będzie robił, to ja sobie w durnej głowie wykombinowałam, że... i tak dalej -więc powiedziałam mu tylko: - No, to niech ci się wiedzie, Felek, zaproś Jasiobędzkiego. - Oo, co to, to nie, dwóje u niego miałem w piątej klasie. 88 - No, to co? Nie zostawił cię? - Faktycznie - roześmiał się - nie zostawił. A mógł zostawić. Wiesz, on plótł, że mam zdolności. - Bo masz - odparłam. - Do roboty może, ale nie do nauki. -To jest to samo, jak się dobrze przyjrzeć - powiedziałam. - A po co się przyglądać, robić trzeba - odparł. I tak staliśmy jeszcze chwilę przy furtce i zupełnie nie wiedziałam, jakby mu to wyjaśnić, sprecyzować, że wszystko, co on mówi głupio mówi mądrze. - No, to cześć, traktor ci naprawię, jak skończę technikum. - Ty mi traktor naprawisz, skonać można! - klepnął się ręką w kolano, aż plask psa obudził, pies poczuł się stróżem obejścia i odszczekał trzy razy, to co miał do ogłoszenia mnie i Felkowi. Po czym umilkł, najwidoczniej także nie wiedząc, jak zareagować na Felkowe wesele i jego niewiarę w moje techniczne zdolności. - Będę mechanikiem precyzyjnym - zdenerwowałam się. - Z książki, takim z zaświadczeniem - powiedział Felek. - Z dyplomem - sprostowałam. - Cooo tam, dyplom - rzekł Felek. - Maszynę trzeba rozumieć. -Właśnie mnie uczą, abym rozumiała. - No i co? - zapytał. - Rozumiesz? - Tak sobie - odrzekłam. - Silnik ma duszę, Maryśka, duszę trzeba rozumieć. - W dawnych czasach duszę miało żelazko. A teraz to już chyba tylko człowiek - powiedziałam, dziwiąc się przenikliwości Felka. Rozumiałam, jaką duszę „ursusa" czy siewnika ma na myśli. On po każdym drgnieniu, łoskocie w siewniku wie, czy jest dobrze, czy źle, czy w duszy siewnika wszystko gra i śpiewa, czy też kwili żałośnie. Bez dyplomu to wie. Fakt. Zdrajca ponury. 5 £wfatnia Ciotka Helena napisała do mamy list, który calutki po kryjomu przeczytałam. Bo kiedy tylko mama przeczytała ten list, 89 to obsztorcowała mnie natychmiast, bez żadnego powodu. Wy-dedukowałam więc, że powód spoczywa w liście. I spoczywał, to znaczy spoczywa w dalszym ciągu, tyle że już dla mnie przejrzysty. Ciotce pewnie spadł na głowę futerał od wiolonczeli, który trzyma na antresoli u siebie w mieszkaniu. Gdyby futerał zawierał to, co powinien, czyli wiolonczelę, pewnie na ciotkę nie podziałałoby to tak piorunująco. Jednak ciotka trzyma w futerale młotki, obcęgi i takie różne narzędzia przydające się jakoby w domu. Nigdy ich nie używa, ale chyba doszła do wniosku, że ten typ instrumentów należy w porządnym domu mieć. Nawet się zastanawiałam kiedyś, skąd ciotka to ma, bo wątpię, żeby w ogóle zdawała sobie sprawę z przeznaczenia młotka. Może weszła do takiego sklepu 1001 drobiazgów na Marszałkowskiej i kupiła? No, bo trudno posądzić ciotkę, że ukradła młotek albo że dostała w prezencie. Może obezwładniła włamywacza? Może zostawił go hydraulik naprawiający kiedyś u ciotki odpływ wody z wanny? Wiadomo, że kanalizacja działa na zasadzie grawitacji, ale znów skarpetki wełniane nie grawitują tak ochoczo przez małe światło odpływowej rury, a ciotka kiedyś tak właśnie zaeksperymentowała, oczwiście nie wiedząc, że eksperymentuje, co jest cechą wielu eksperymentatorów. Zrobiła to przez nieuwagę, no i zatkała wannę, bo skarpetki ugrzęzły w kolanku i dalej grawitować nie chciały za cholerę, Newton nie Newton. Jakiekolwiek by było pochodzenie żeliwnych narzędzi czyniących z futerału po wiolonczeli armatni pocisk, ciotka musiała tym dostać w głowę. Bo napisała coś, co w prasie określa się traktatem socjologicznym. Najpierw wywiodła mój życiorys po kądzieli, z którego wynika, że jestem, cytuję: tragiczną wypadkową dwóch kultur. Skonać można, ja jestem tragiczną wypadkową! I dalej ciotka słodko pobredza, że o Mirkę jest spokojna, bo Mirka daje sobie sama radę w życiu. No, niestety, każde słowo ciotki właściwie muszę komentować. Mirka sobie sama daje radę w życiu! Przy pomocy forsy na naszą łazienkę. Więc tak. Oj, wiem, że nie zaczyna się zdania od „więc", parę tysięcy razy mama mi to mówiła, ale więc to jest właściwe słowo niezastąpione na początku zdania, każdy mi to przyzna, kto chociaż 90 raz w życiu stał przy tablicy. Więc że Mirka wyrosła ze wsi, szczęśliwie wyrosła no i już muszę walić komentarz, pewnie, że wyrosła ze wsi, pewnie, że szczęśliwie, tylko że ma to wydźwięk odmienny u ciotki i odmienny u mnie. I dalej ciotka pisze, że mama, osoba, która w końcu liznęła coś z nauki (bo mama, już pracując, zdała zaocznie maturę ogólnokształcącą) mnie, Marię, wychowuje na półgłówka, nie ma wstydu (mama - znaczy się) i kieruje mnie na tokarza. Co ciotka w ogóle wie o programie Technikum Mechaniki Precyzyjnej? Żeby tak bredzić? Owszem, było w naszej klasie szesnaście godzin pracy przy stanowisku ślusarskim, ale to już się skończyło. Czy ciotka chociaż wie, co to jest trasowanie? Technika trasowania? Nit? Zestaw narzędzi do nitowania? A choćby typowe noże tokarskie?! Mierzenie z dokładnością do 0,01 mm i 0,001 mm za pomocą mikrometru, czujnika i mikroczujnika? A czy ciotka wie, jakie warunki powinien spełniać kandydat na mechanika precyzyjnego?! Doskonała sprawność ruchowa, odporność fizyczna, wyobraźnia przestrzenna, znakomita koncentracja uwagi, pewne zdolności do rysunku... No, nie chcę już ciotki tłamsić moją wiedzą, ciotka jest zwyczajnie zacofana technicznie. Jeśli przedtem sama miałam niejakie wątpliwości co do wyboru zawodu, to teraz tak się niebywale rozsierdziłam, że jeszcze może pójdę na wydział mechaniczny politechniki. Tylko, że tak, teraz mam lat piętnaście, przede mną nie licząc tego roku jeszcze cztery lata technikum, polibuda pięć, to właściwie edukację skończyłabym jako stary rupieć, wapno zupełne. Co za plama, kurcze blade. Ale w końcu listu ciotka mnie rozśmieszyła, bo napisała do mamy dokładnie tak: Ty sama miałaś wszystkie szanse, żeby skończyć studia, ale nie, małżeństwa Ci się zachciało. Och wiem, że skończyłaś te kursy. Ale wiesz, czym się różni wróbel od kanarka? Obydwaj skończyli konserwatorium, z tym że wróbel zaocznie. Tak się taraz zacięłam, że postanowiłam być najlepszym mechanikiem precyzyjnym na świecie. Wszystko, od zegarka do „ursusa". O. Ja światu pokażę, co umiem. I Felkowi. 91 1Mtuą O trzynastej, po pochodzie pierwszomajowym, kiedy plątaliśmy się po mieście, Czekański mi powiedział, że mnie kocha. Słowo honoru. O dwudziestej, po zabawie, Ciszewski, kiedy odprowadzał mnie do autobusu, pocałował mnie. O dwudziestej zero jeden widział ten fakt Andrzej Kowalik, więc nawet nie zapamiętałam, czy przyjemnie całować się z Ciszewskim. Przerażona jestem tym wszystkim. A jeśli możliwe są takie stany duchowe jestem przerażona i rozradowana jednocześnie. Bo sumując sprawę, kocha mnie Czekański, pocałował mnie Ciszewski i widział to Kowalik. Trzech jest więc mężczyzn zaplątanych jakoś w moim życiu, ciągle narzekałam na zastój, brak powodzenia, a tak właściwie... Tylko że jakoś dziwnie śni mi się czwarty, który rozwiązałby sytuację. Mógłby ją rozwiązać Jasiobędzki na przykład, cóż z tego, że stary, właściwie. Co za łeb. 3 tKOfOL Ach, mój Boże, już jestem chyba całkiem odwodniona, wszystkie łzy wylałam. Mój kot Mercedes już dawno niedomagał, zrobił się ospały, jadł niechętnie i mało i coraz więcej czasu spędzał na swojej poduszce pod piecem. Na ten marzec nie reagował już zupełnie, przestał uganiać się za kocicami, a kiedyś stanowiło to jego ulubioną rozrywkę. Robiłam co mogłam, dolewałam mu do mleka witaminy A plus D, widocznie mało mogłam. Dziś są moje imieniny i rano dostałam od rodziców puder w kamieniu oraz od mamy pouczenie, żebym sobie pudrowała nos w niedzielę, bo mi się świeci. To znaczy nos mi się świeci cały tydzień, nie każda niedziela mi się świeci, ale nos nie ma prawa mi się świecić tylko w niedzielę. Może to jest nielogiczne, ale oddaje właściwy stan rzeczy i poglądy mojej mamy. Widzi, że klupa mi się świeci, chciałaby, abym była ładniejsza, niż jestem, ale z drugiej strony JeJ pedagogiczna dusza nie uznaje upudrowanego nosa w szkole. Mirka przysłała mi włoskie podkolanówki, ale nie mogłam się cieszyć z niczego, patrząc na Mercedesa. Parę lat temu on był zwykłym kotem Mruczkiem, dopóki technika nie 92 przewróciła mi w głowie i nie nazwałam go Mercedesem. Popołudnie po szkole miało być dziś piękne, mieliśmy z okazji moich imienin udać się w plener z rurą, „Gellalę" chłopaki kupili. No, i nie będzie rury w plenerze, bo i szkoły nie było. A tyle jest spraw do wyjaśnienia, przy „Gellali" mieliśmy omówić moralną kwestię drugiej kłódki, piwnicę pani Makowskiej, te idiotyczne testy na inteligencję, i tak dalej. Dziś się miało tyle, tyle rzeczy rozstrzygnąć. Za pełnym przyzwoleniem rodziców pojechałam jednak nie do szkoły, tylko z kotem w koszyku. Nie zjadł nic na śniadanie, nawet nie miał siły miauknąć w autobusie. Wchodziłam do tej przychodni weterynaryjnej, a serce miałam cięższe od koszyka i takie, jakby je wczoraj wytoczono na tokarce, zimna bryła. Pocieszałam się, że ten doktor zna mojego ojca i mnie zna, bo przywożę psa na obowiązkowe szczepienia, to może choć przez protekcję uratuje życie Mercedesowi. Tyle spraw załatwia się przez protekcję. Choćby Kamińscy - poma-chlowali klasę gruntu z geodetą, każdy u nas to wie. Kamińs-kim akurat nie na rękę była melioracja, geodeta im to załatwił, tylko że już teraz nie ma tego geodety. Boże kochany, Kamińscy, melioracja, nos, geodeta, a tu w przychodni nie było lekarza, wyjechał akurat w teren. Siedziałam w poczekalni i pocieszałam się, że w naszym powiecie nie ma akurat żadnej choroby bydła ani drobiu, więc może tylko pojechał z trychi-noskopem do rzeźni, no, bo musi stemplować mięso, każdy wie. Długo coś stemplował, za długo; żeby choć ten jego poma-gier, zootechnik, się pojawił, ale nie, była tylko sprzątaczka, lecz z nią nie chciałam rozmawiać, ona nie lubi zwierząt, zauważyłam to, wszystko jej jedno, gdzie sprząta. Powiedziałam, że czekam na doktora, odparła: „No, to czekaj, w rzeźni doktor", i wyszła. Drzwi do gabinetu zabiegowego były uchylone, więc kiedy przez okno zobaczyłam, że sprzątaczka wyruszyła w miasto, w płaszczu, to chyba na dłużej, weszłam do gabinetu, wyjęłam delikatnie Mercedesa, położyłam go na stole i postanowiłam działać na własną rękę. Mercedes - nie przyzwyczajony do zimnego stołu - przeciągnął się, Ale zaraz jakby ziewnął, skulił się i zasnął. Dotknęłam ręką ciepłego futerka, było takie żywe, miłe. Chciałam odrobić błędy, jakie popełniłam w wychowaniu Mercedesa, i przywrócić mu zdrowy koci ins- 93 tynkt. Poza rozmaitymi szkieletami zwierząt i wypchanym lisem, w gabinecie stały klatki ze szczurami, ale tych sama się bałam, chomik, pewnie chory, akwarium z żabami, drugie z rybami, no i myszy. Białe i zwyczajne. Do białych jakoś nie miałam zaufania. Mercedes pewno także w życiu na oczy ich nie widział, więc nie wiedziałby jak się zachować. Zdecydowałam się na zwykłą, polną mysz, otworzyłam klatkę, wyjęłam jedną. Pomyślałam przecież, że doktor po coś je trzyma, może wypróbowuje na nich jakieś szczepionki albo co, może te myszy są zatrute, ale Mercedes w tym stanie zdrowia nie zje jej, nie pozwolę mu. Położyłam myszkę przed nosem Mercedesa. Tylko że mysz nie dała się znowu tak położyć. Bezczelna chamka zaczęła spacerować po Mercedesie. Przywróciłam ją do porządku i w palcach trzymałam kotu pod nosem. Poruszył się. Tak, to prawda, to moja wina, przekarmiony był kot, za słowikami oglądał się chętnie, ale na myszy polować nie musiał, zawsze miał pełny brzuch. Cóż więc dziwnego, że jego życie było głównie życiem śpiocha i erotomana? Z połowa kociąt w Karlonkach jest jego dziełem. - Ale instynkt, stary byku - powiedziałam głośno - masz mysz pod nosem, rusz się. Mercedes jakby się obraził, że nazwałam go starym bykiem, bo ruszył się rzeczywiście, stanął na nogi i powlókł się na koniec stołu, gdzie machała ogonem myszka druga. Jakby usiłował ją capnąć, ale mysz była bardziej zwinna. - Co ty tu wyprawiasz?! - huknął zootechnik, stojąc w drzwiach z doktorem. - Panie doktorze, ja próbowałam pobudzić w nim instynkt -powiedziałam. - Nazywam się Mroczkowska. - Wiem - powiedział doktor. - Kto ci tu pozwolił wejść?! - huczał zootechnik. - Sama weszłam, kiedy ta pani wyszła w sprawach prywatnych w godzinach pracy. - Myszy wypuściłaś - ryczał na mnie zootechnik. - Nie domknęłam klatki, przepraszam, panie doktorze - zignorowałam zupełnie zootechnika. - Kot jest taki jakiś ospały, chciałam zobaczyć, czy mysz go nie pobudzi trochę do życia. - Sylwek - powiedział doktor - wsiadaj na motor i jedź do Morowa. Wiesz, z tamtą krową nie jest dobrze. 94 - No, jak dla ciebie kot ważniejszy niż krowa, to pojadę -burknął Sylwek. - Raz ważniejszy kot, a innym razem krowa - uciął doktor i podał Sylwkowi kufereczek jakiś. Wiedziałam, że doktor jest po mojej stronie, czułam to wyraźnie. Sylwek wyszedł, złorzecząc mi w duchu, zapewne. Stałam przed doktorem z myszą w ręce, Mercedes znów spał, tym razem na rogu stołu, a myszy w sile jakichś piętnastu sztuk ganiały po pokoju. Wsadziłam swoją, że tak powiem, mysz do klatki i zabrałam się do łapania innych. Doktor mi ostentacyjnie nie pomagał, słusznie pouczając mnie, bez słowa nagany, że skoro rozpuściłam myszy, to moim psim (kocim?) obowiązkiem jest ulokować je na miejscu. Przepraszam bardzo, ale ja też nie byłam w życiu zmuszana do polowania na myszy. Już przy trzeciej, którą wsadziłam do klatki (teraz klatkę dokładnie zamykając po każdej złowionej sztuce), myślałam, że położę się obok Mercedesa na stole i razem oddamy Bogu duszę. Doktor bardzo starannie zbadał kota, zdjął go ze stołu, położył na króliczej skórce w fotelu, sam usiadł w drugim i zapalił papierosa. Ja na czworakach usiłowałam przydybać właśnie mysz czwartą, w okolicach wypchanego lisa, nie śmiałam jeszcze zapytać, co z kotem, bo myszy szalały, nie chciałam też, by stary, siwy doktor weterynarii łaził ze mną na czworakach za tymi idiotkami, ale zastanawiałam się, czy on nie jest przypadkiem lepszy dla zwierząt niż dla ludzi. - Co u was słychać w domu? - zapytał doktor. - Dziękuję, pies czuje się dobrze - odpowiedziałam - pan doktor wie, że on do tej przychodni włazi tyłem, tak się boi zastrzyku. Muszę go ciągnąć z całych sił. Pies ma pamięć. -Ty w każdym razie weszłaś przodem - przyciął mi wreszcie. - Przepraszam bardzo, pan doktor rozumie, że mając mysz pod ręką... - Zostaw - powiedział, widząc, że zmierzam w kąt gabinetu, gdzie spokojnie przycupnęły dwie - nie dasz rady. Tu nie ma szpar w podłodze, nie uciekną. Złapie je ta pani, która wychodzi w celach prywatnych w godzinach pracy. - Nie, ja chłopaków tu przyprowadzę, oni złapią rakietę kosmiczną po starcie, w mig. 95 - Żadnych chłopaków - wyjaśnił tak kategorycznie tonem, że język mi się cofnął i zrezygnowałam z opiewania ruchowych zdolności Kowalika i Czekańskiego. - To co ja mam zrobić? - zapytałam. Bo narobiłam kłopotu i wiem, że chociaż ja naprawdę pana doktora bardzo przepraszam, to nic nie pomoże, to nie wpędzi myszy do klatki, powiedzmy to sobie. - Powiedzmy to sobie - powtórzył. -Więc co ja mam zrobić? - Usiąść na krześle. Usiadłam i popatrzyłam na kota. Biedny Mercedes, bardziej go kochałam niż wszystkich chłopaków. - Panie doktorze, ja mam pieniądze na wizytę - palnęłam, i znowu coś było niedobrze, zupełnie jakbym drugi raz otworzyła klatkę. Przyglądał mi się w milczeniu, naprawdę, to jakiś dziwny człowiek, nie wiedziałam, czego ode mnie oczekuje, pieniądze miałam, fakt, a gdyby okazało się, że nie wystarczy, jutro oczywiście mogłabym przynieść więcej. Doktor zapalił drugiego papierosa, milczek jakiś, gdyby mnie ochrzanił porządnie, byłaby zaraz jaśniejsza sytuacja. - Przecież koty nie są ubezpieczone, wiem, że pies to musi mieć obowiązkowe szczepienia, aleja bym chciała, żeby to była wizyta prywatna. - Bardzo jestem zmęczony - wyznał mi nagle. - To ja już pójdę - podniosłam się. - Tylko... co jest kotu, panie doktorze? - Siadaj - powiedział, więc posłusznie usiadłam, bo wydało mi się, że dosyć już tu narozrabiałam. - Mam dwieście pięćdziesiąt złotych - powiedziałam - bardzo proszę, żeby pan doktor dał mu zastrzyk. I już pójdę, skoro pan doktor jest zmęczony, a myszy połapie sprzątaczka. Tylko że mój kot... - Siadaj - powiedział, chociaż siedziałam i patrzyłam w szklane oczy lisa, żeby natchnęły mnie chytrym podstępem. - Jestem zmęczony, rzeczywiście, ale nie dla ciebie i nie dla twojego kota. Milczałam chwilę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. 96 - Słyszałam, że pan doktor ma być w Tulczance, tam gdzie prowadzą wychów cieląt - zaczęłam wreszcie rozmowę towa-rzysko-zawodową. - Jutro po południu - powiedział i z wyjątkiem myszy nic się nie posunęło do przodu. Uświadomiłam sobie tylko, że to jeszcze nie jest jutro po południu. - Chodzisz, zdaje się, do technikum? -zapytał. - Do Technikum Mechaniki Precyzyjnej. Innego nie ma w naszym powiecie, pan doktor wie. -1 jak ci tam idzie? - Rozmaicie. Nieźle. Dobrze, właściwie. - I masz dwieście pięćdziesiąt złotych - powiedział, a ja, ucieszona, sięgnęłam po portmonetkę. - Schowaj to - rzucił niby komendę na wuefie. - Źle ci tam idzie, w tym technikum. - Nic podobnego! - oburzyłam się. - Doskonale daję sobie radę. Z wyjątkiem polskiego i historii. - Skoro złapałaś cztery chyba myszy w ciągu godziny, to jesteś rzeczywiście bardzo zręczna. A jeśli chciałaś, machając kotu przed nosem, obudzić w nim instynkt, to jesteś także mądra. Dowiedziałam się, że jestem bardzo zręczna i mądra, gapiłam się w lisa, ale widocznie lis wypchany nie jest w stanie przekazać zręcznemu i mądremu człowiekowi niczego ze swoich życiowych sztuczek, bo siedziałam jak zupełny tuman i jedyną moją myślą było, że może Ta babcia da mi jeszcze dwieście pięćdziesiąt złotych, a za pięćset może zastrzyk by się znalazł. „Sprzedam Irce Kamińskiej włoskie podkolanówki" -medytowałam tępo, ale nie odważyłam się nic powiedzieć. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich sprzątaczka. - O Jezu! Myszy wyszły, ale klatkę zamknęłam dobrze -wygłosiła. Chciałam ją poprzeć w zeznaniach, rzeczywiście zamknęła dobrze, ale doktor odezwał się natychmiast: - Wypuściłem kilkanaście, tylko te cztery muszą być zamknięte. Co przywieźli do domu towarowego, pani Majowa? - Kremplinę. Różne kolory. Może by i pani doktorowa kupiła? - Nie wiem. Może. A pani kupiła? . 97 - Nie kupiłam, bo kolejka jak stąd do Warszawy. - No, to duża. - Wielgachna. A kupiłabym taką pomarańczową dla córki na garsonkę. Po południu może nie być. - A ma pani przy sobie pieniądze? -Zawsze mam, bo jak się coś ciekawego trafi, to kupuję... i... -To niech pani idzie kupić. - Teraz?! Bardzo dziękuję panu doktorowi. A te kilkanaście to musi długo tak latać? - Jeszcze przez pewien czas. Przyjdzie pani z krempliną, wróci akurat Sylwek, to je połapiecie, jak zawsze, siatką i zamknie je pani dobrze. - Na mur beton. - No, to załatwione. Niech się pani spieszy, pani Majowa, bo pamarańczową mogą szybko wykupić. -A żeby pan doktor wiedział. Dziękuję bardzo - powiedziała i wyszła. Dwieście pięćdziesiąt to chyba za mało, chociaż doktor Kowalski, internista, bierze dwie stówy od ludzi. No, ale ma dużo pacjentów. Bardzo dużo. A temu to rzadko się chyba trafia prywatny pacjent. Szczepienia są za darmo, jak się pies wścieknie, powiatowy lekarz weterynarii musi go uśpić za nic. W rzeźni zarabia, prawda, ale czy ja wiem, ile. W Tulczance jest konsultantem, ale też nie mam pojęcia, ile mogą mu płacić od cieląt w Tulczance. A jak gdzieś jedzie do krowy czy konia, to też nie wiem prywatnie czy w ramach państwowej posady. Sama jestem prywatna krowa, na wsi mieszkać i takich rzeczy nie wiedzieć. Miał „warszawę", teraz jeździ „fiatem" 125p. Jego żona uczy historii w ogólniaku i ma futro z prawdziwych karakułów. Wygląda na dużo młodszą od niego, ale mają syna, który jest studentem Akademii Medycznej w Gdańsku, nie wiem którego roku, chyba trzeciego, a córka jest w Warszawie na pierwszym roku SGGW, planowanie terenów zielonych, coś takiego. On wkrótce chyba przejdzie na emeryturę, więc nic dziwnego, że chce zarobić. Wszystko, co wiedziałem o doktorze, przypomniałam sobie dosłownie w momencie, kiedy za Majową zamknęły się drzwi. Otępienie mi jakoś przeszło, wyciągnąłem z koszyka kra- 98 ciasta flanelkę, w którą owinięty został Mercedes, myszy znowu rozrabiały pod szafą, ale pracowałam już całym naładowanym akumulatorem, doktor nic nie mówił, chociaż patrzył na mnie, położyłam mu kota na stole, tuż pod nosem, może lekarza weterynarii kot ożywi, może obudzi w nim instynkt, którego w kocie nie mogła obudzić mysz. Wygłosiłam gładko, swobodnie, tak zupełnie, jakbym się wyuczyła roli, następujący tekst: - Panie doktorze, jak już mówiłam, mam przy sobie dwieście pięćdziesiąt złotych, ale w ogóle to mam pieniędzy co niemiara, ludzie o panu bardzo dobrze mówią, przyszłam do pana z pełnym zaufaniem, jest pan lekarzem zwierząt, jestem głęboko przekonana, że pan pomoże Mercedesowi. - Słucham?! - On dawniej miał na imię Mruczek, ale przechrzciłam go na Mercedesa, tak, właściwie, dla żartu. - Aha - powiedział. - Co mu jest? - W końcu byłam w gabinecie lekarskim, lekarz był doświadczony, pacjent zbadany, miałam prawo żądać diagnozy. - Nic mu nie jest. Ty masz, zdaje się, na imię Mirka? - Maria. Mirka to jest moja starsza siostra, wyszła za mąż i mieszka w Olsztynie. Będzie miała dziecko w końcu sierpnia. Albo na początku września. Już dostała spółdzielcze mieszkanie, ale nic mnie nie obchodzi ani Mirka, ani jej dziecko, ani spółdzielcze mieszkanie z dębową klepką... - Z dębową? - zapytał. - Bo nie podobały jej się płytki pecewu i załatwiła sobie dębową klepkę. Mirki teściowie za tę klepkę dopłacili spółdzielni, to są bardzo mili państwo, ale nic mnie to wszystko nie wzrusza, proszę mi tylko powiedzieć, co jest mojemu kotu. - Bardzo lubię wrażliwą młodzież - wypalił ni w pięć, ni w dziewięć -i dlatego poświęcam ci tyle czasu. „O, Matko Boska - pomyślała w tej chwili wrażliwa młodzież - przyszłam z chorym kotem do lekarza wariata, jemu samemu jest lekarz potrzebny, o Mirkę i jej podłogę będzie mnie tu wypytywał, jestem zrączna i mądra, i to żona takiego wariata uczy Ciszewskiego historii." 99 - Czy pan doktor zna Ciszewskiego? - Ciszewskiego? Nie. Nie znam. - Żona pana doktora uczy go historii. - A to zdolny chłopiec? - Ooo! Tak. Zdolny. Zdolny do wszystkiego. - Tak zupełnie do wszystkiego? - No, rakiety na Wenus nie skonstruuje, z historii w każdym razie jest w porządku, w podstawówce zawsze był lepszy ode mnie, po maturze będzie studiował chemię. - To ciekawa nauka - powiedział spokojnym głosem i na twarzy obłęd mu się nie malował. Miał zmarszczki, trochę zaczerwienione niebieskie oczy. „Bo ja wiem, może nawet w młodości był przystojny, syna muszę zobaczyć, przy jakiejś okazji" - pomyślałam. Może i nie wariat, ludzie by coś mówili, u nas się wszystko roznosi, każda wiadomość, telewizja satelitarna niczego nowego nam nie zakomunikuje, nie objawi nam żadnych nowoczesnych cudów łączności, mamy swoje, wypraktykowane od zarania ludzkości, po prostu wszyscy od razu wiedzą wszystko, i jeszcze nawet więcej, prawie w całym powiecie. To jest magia, taka łączność, tego się nie da narysować, wykreślić, objaśnić, bo i nie ma nawet potrzeb, każdy człowiek to wie i rozumie,najlepszy sposób łączności, zdychaj, techniko, przy tym. Ten dziadek nie może być wariatem, trzy razy tu z psem byłam; coś mi po głowie majaczy, że on kiedyś był u nas, u jakiegoś zwierzęcia, nie pamiętam dokładnie kiedy, u krowy czy świni. - Usiądź - powiedział spokojnie, miałam się jednak na tak zwanej baczności, pilnie śledziłam ton jego głosu, bo zupełnie nic z tego nie rozumiałam. Siedziałam na krześle, doktor naprzeciwko mnie, palił papierosa, rozdzielał nas stół, na którym leżał Mercedes owinięty we flanelkę, jedna z myszy weszła doktorowi na brązowy półbut i zeszła równie szybko, jak weszła, nie ponaglana, bo nogą nie ruszył, możliwe, że tego w ogóle nie zauważył, bo skóra półbuta nie jest taka wrażliwa jak ja, usłyszałam przecież, że jestem wrażliwa, i to nie pierwszy raz w życiu, bo i pan Bonawentura tak myślał, dopóki się przy nim nie nażarłam cukrów- 100 ki. I znów nie wiedziałam, co robić. Szukając natchnienia, popatrzyłam dokoła, dawno już z lisa zrezygnowałam. W akwarium taka owalna ryba -jajko niemal w kształcie, tyle ze płaskie, z rozcapierzonym ogonem, - podpływała sobie do tego miejsca w akwarium, skąd bąbelki powietrza unosiły się ku górze, zamiotła, jeśli w wodzie można zamiatać, wąsami, zawróciła. I tak jak ona spokojnie płynęła, tak z niej do mnie spokojnie spłynęło natchnienie: ten doktor mnie uważa za wariatkę. Może kiedyś kupię sobie akwarium, skoro to takie twórcze, tylko skąd wezmę tak przedziwne ryby, to z jakichś mórz południowych, tyle ryb w życiu widziałam, karpie, okonie, pstrągi, węgorze, karasie, sandacze, cały atlas ryb polskich, suma nawet widziałam, w Wiśle go złowili pod Płockiem, i żadna z tych ryb niczego nie dała mi do myślenia, no nie, płotka zdecydowanie nigdy mnie nie zmusi do koncentracji; więc może kiedyś będę mieć akwarium, ale teraz uwaga, Maryśka, uwaga, to ten doktor widzi w tobie wariatkę, dlatego cię tak długo trzyma, paznokcie obgryzałam, prawda, ale czy w końcu stary lekarz weterynarii nigdy nie widział pacjentki z kotem, to znaczy chorego kota, którego przyniosła mu dziewczyna do leczenia?! Zamiast zabrać się do leczenia, bo od tego tu w końcu jest, informuje mnie, że lubi młodzież i że chemia to ciekawa nauka, sam mógł studiować chemię wobec tego, a nie weterynarię - to wszystko tak mi się po głowie kotłowało. Teraz już naprawdę chciałam wyjść, marzyłam, żeby Sylwek wrócił od tej krowy albo Majowa z tą belą pomarańczowej krempliny, którą, jasna sprawa, będzie potem drożej po wsiach sprzedawać, odczytałam to z twarzy Majowej od drugiego na nią spojrzenia. Ale on, doktor od zwierząt, zwierzęcym instynktem, którego chyba nabawił się od swoich pacjentów, wyczuł, że ja chcę już iść zdecydowanie, a we mnie widocznie jest kawał zwierzaka, bo bez słów zrozumiałam, że on chce mnie zatrzymać, no, to pobaw się, dziadku, rozmową z młodzieżą, może to jest psycholog-amator, w końcu jestem chyba ciekawsza niż świnie, z którymi ciągle obcuje. I musiałam ratować kota. - Tak, Ciszewski jest bardzo zdolny - powiedziałam, bo skoro doktor mówi właściwie od rzeczy, i ja mogę podobnie, a po- 101 za tym to trochę nielojalnie mówić do męża profesorki Ciszewskiego w ogóle cokolwiek. Jeśli nie wyleczę kota, nie wolno mi pogrążyć Ciszewskiego. Staremu w głowie się pokićka i powie żonie o Ciszewskim i Ciszewski może podpaść, tak z niczego. - Bardzo, bardzo zdolny - wbijałam na wszelki wypadek w mózg doktorowi, żeby mu się utrwaliło. - Ciszewski nawet testy na inteligencję potrafi wymyślić. - Jakie testy? - Na inteligencję. - To wiem, ale jakie testy - najwyraźniej jednak interesował się młodzieżą. - Ja w każdym razie takiego testu nie przeszłam. - To może ci pomogę? -Właśnie! - szarpnęłam się do przodu, ale natychmiast refleks albo lojalność przyciągnęły mi plecy do oparcia krzesła. - Jeśli pan doktor jest taki uprzejmy - powiedziałam grzecz nie - to mógłby mi pan doktor bardzo w życiu pomóc. Tylk muszę mieć pewne gwarancje. - Wiesz, trudno udzielić z góry gwarancji, że się komuś w ży ciu pomoże. Można tylko chcieć pomóc. Kotu, człowiekowi. - Mnie nie chodzi o, no, o zagwarantowaną pomoc. Chodź mi o to, żeby pan doktor nie powiedział tego swojej żonie, pan doktorowej. - Czego? O czym? - O kocie. - Nie rozumiem cię. Zaraz ci wszystko o kocie powiem, al nie rozumiem, dlaczego nie mogę powiedzieć swojej żonie, ż przyszła dziś do mnie uczennica z technikum z chorym kotem Jeśli mi to wytłumaczysz logicznie, to nie powiem. - Bo żona pana doktora uczy Ciszewskiego historii. - No, ale przecież to nie kota uczy historii, tylko Ciszewskie go, który jest bardzo, bardzo zdolny. Ale ponieważ twój kot na żywa się Mercedes, może Ciszewski też jest kotem? Tylko że w takim przypadku nie uczyłaby go moja żona. - Ciszewski nie jest żadnym kotem, Ciszewski to jest Ciszewski. Chłopak. Dwie ręce, dwie nogi. I Ciszewski wymyślił test na kota. - Żeby przetestować kota? Inteligencję kota? Bardzo ciekawe. 102 - Panie doktorze, nie inteligencję kota, tylko inteligencję człowieka. Ale przy pomocy kota. Jeśli pan doktor nie powtórzy tego pani doktorowej, która jest profesorką Ciszewskiego... - Rozumiem. Nie powiem. -Więc Ciszewski zadał mi test, który można krótko nazwać: jak podkuć kota, tylko żeby kota nie bolało. -Ale potem go może boleć. - Ciszewskiego?! Pan doktor ze mnie żartuje. - Coś ci powiem. Tylko muszę mieć pewne gwarancje. -Ja nie znam pani doktorowej, w technikum historii uczy... Mało mamy historii. Nic nie powtórzę. - Ciszewskiemu. - Ciszewskiemu?! - Ciszewskiemu. - Daję słowo, że nic nie powiem Ciszewskiemu. -Posłuchaj. Ciszewski jest bardzo, bardzo zdolny, dysponuje ogromną wiedzą historyczną, wprost szkoda, że będzie studiował chemię, a nie historię... - Tego nie powiedziałam, bardzo przepraszam, niech sobie studiuje, co chce. - Oczywiście, niech sobie studiuje, co chce, tylko ty na wszelki wypadek, nie dowierzając mi, chcesz, żebym dobrze zapamiętał ogrom historycznej wiedzy Ciszewskiego. Oceną wiedzy historycznej Ciszewskiego zajmuje się moja żona. - Cztery ma z historii. - No, to jest dobry. Z historii. - Panie doktorze, ponieważ ta rozmowa jest tajemnicą, dlaczego Ciszewskiego ma potem boleć? - Ta rozmowa pozostanie tajemnicą, ale kiedy będziesz na studiach, często zetkniesz się z frazesem: „musimy uściślić terminy". - Nie będę studiować. - Oj, chyba będziesz. Ale terminy musimy uściślić już teraz. Kot to jest kot, a Ciszewski to jest Ciszewski. - Uściślenie terminów nie jest więc takie znów piekielnie trudne. - Ponieważ już ustaliliśmy, że kot to jest kot, a Ciszewski to Ciszewski, najgorsze mamy za sobą. Teraz słuchaj uważnie. To kota może potem boleć. -Przepraszam, ale jak to: potem? 103 - Po podkuciu. - A nie w czasie podkucia, to znaczy w czasie podkuwania? - Marysiu, przecież Ciszewski wymyślił test, jak podkuć kota, żeby kota nie bolało. - Prawda. - Tylko że Ciszewski tego nie wymyślił. Jeśli cię rozczaruję co do Ciszewskiego, bardzo mi przykro. - To znaczy, że pan doktor wie, jak podkuć kota? - Dziecko, nie pan doktor wie, tylko to jest po prostu stary łobuzerski kawał. - Stary łobuzerski kawał - powtórzyłam jednak, choć język mi skołowaciał. Tak długiej rozmowy nie prowadziłam nigdy w życiu, w dodatku Ciszewski wyłaniał mi się jako bałwan, względnie Ciszewski ze mnie usiłujący zrobić bałwana, co na jedno wychodziło. A kot mój leżał spokojnie. - Ciszewski zapewne tego nie robi, tylko usłyszał gdzieś i tak sobie plecie. Łobuzy biorą połówki łupin od włoskiego orzecha, wlewają do nich trochę smoły, zakładają kotu na łapy, kot chce rozprosotwać pazury, nie może, próbuje chodzić, zatacza się, śmiechu cała fura, prawda? - Okropne - powiedziałam. - Jeśli kotu łupiny zaraz zdejmą, no, ale jeśli kota tak zostawią, nie może chodzić właściwie, wejść na drzewo, złapać myszy, zwykła durna ludzka głupota i podłość, ale nie martw się. Ciszewski cię zwyczajnie nabierał. - Ja to od początku wiedziałam, panie doktorze, ale nie bardzo mnie to obchodzi - powiedziałam. - Rozmawiamy tak o tym idiocie Ciszewskim, a tu przecież chodzi o Mercedesa. - Nabrał cię, zwyczajnie. - A tu leży Mercedes i pan doktor nie chce mu pomóc. - Chcę, tylko nie potrafię. On umiera. - Jakiś zastrzyk, panie doktorze - powiedziałam z błaganiem w głosie. - Tak, zastrzyk - powiedział. - Ale taki, aby żył! - powiedziałam bardzo głośno. - Nie, takiego nie ma - odparł - można już tylko go uśpić, on umiera. 104 - Na co? - Kończy życie. Więc jak chcesz, jeszcze dzień, dwa dni, nie dłużej. Od kiedy go masz? - Nie wiem, nie pamiętam. - Właśnie. To nie krokodyl. - A dlaczego kot miałby być krokodylem? - Nie rozumiałam. - Bo wtedy mógłby żyć dwieście pięćdziesiąt lat. - A to bydlę, ten krokodyl - powiedziałam. - Chyba dlatego nikt nie hoduje sobie krokodyla, może jakiś dziwak. Więc jak? Dziecko kochane, widzisz, że jeżdżę po wsiach i kiedy tylko można, ratuję zwierzęta. Jeśli nie chcesz patrzeć, jak będzie umierał, dam mu zastrzyk. - Ja nie wiem. Nie. Nie. - Ale to twój kot, on jest bardzo stary, ma chyba z piętnaście lat. - Był dobrze pielęgnowany, nawet jarzyny jadł, z mięsem pomieszane. - Właśnie dlatego tak długo żyje. - Długo?! - Jak na kota długo. No, to zdecyduj, co mam robić. - Żeby żył dzień, dwa. Czy go boli? - Nie, przecież widzisz. Umieranie nie jest bólem, jeśli nie zabija ciężka choroba. Ubywa mu sił. Jeśli chcesz go tak zabrać, wiedz, że przed samą śmiercią może się trochę ożywić, będzie to ostatnia próba żywego organizmu, aby przezwyciężyć coś, czego się przezwyciężyć nie da. Ale ten objaw nie musi nastąpić. Zakop go pod drzewem. Nie płacz! Chociaż, płacz sobie. Wiesz, dlaczego powiedziałem, że źle ci idzie w technikum? Nie o twoje stopnie mi chodziło. Tylko nauczyłaś się już strasznej rzeczy. Niewiary w ludzi. To ma uzasadnioną rację bytu, ale nigdy nie może być dla ciebie punktem wyjścia. Jeśli kiedyś w życiu sto razy okaże się, że to ty masz rację, bo ktoś od ciebie wziął dwieście, tysiąc złotych czy ileś tam i za to zrobił, co chciałaś - istnieje jeszcze ten sto pierwszy raz, że zrobi to, o co prosisz, też weźmie pieniądze, jeśli mu się należą, albo nie weźmie, bo tak mu się będzie podobać, ale zrobi wszystko tak samo uczciwie, za pieniądze czy bez pieniędzy, bez względu na 105 pieniądze, rozumiesz mnie? To ten przypadek jest najistotniejszy. Muszę przyznać, że tam, w gabinecie, nie wszystko pojmowałam, coś mi jeszcze mówił o tym, co jest ważne, a co nieważne, i że wie, jak ludzie na wsi obchodzą się ze zwierzętami, które nie przynoszą pożytku, że to są bardzo rzadkie wypadki, aby ktoś psa czy kota przynosił do humanitarnego uśpienia, więc powiedziałam zdaje się bez żadnego związku z tym wszystkim, że jestem przeciwko karze śmierci, ale tu mi zaczął tłumaczyć, że stare zwierzęta trzeba usypiać, i ja tak popłakiwałam, o kocie ciągle myśląc, sądziłam, że on potępia moją decyzję, kiedy nagle równocześnie z warkotem motocykla Sylwka, dotarło do mnie, że nie, wprost przeciwnie, gdyby kot się męczył, uśpiłby go, ale skoro przyszłam kota ratować, a to jest niemożliwe, i godzę się, żeby spokojnie umierał, to jest postawa bardziej szlachetna, zawinął kota starannie we flanel-kę, włożył do koszyka, dał mi taką pipetkę i powiedział, że jak kot nie będzie miał już siły nawet liznąć mleka z palca, to żebym mu do pyszczka wpuścić parę kropli, i wtedy wszedł Syl-wek. - O rany, ale fontanna - powiedział Sylwek. O mnie. - Cholera, dają taką kiszonkę, że człowiek by zdechł, a co dopiero krowa - uzupełnił. - No i co? - zapytał doktor. - A nic. Jutro krowa będzie jak ta lala. - Sylwek, ja muszę iść, masz tu klucze od samochodu, odwieziesz pannę Mroczkowską do Karlonek. - Że co proszę?! - zapytał Sylwek. - Odwieziesz pannę Mroczkowską, a wóz zostawisz mi pod domem. Klucze możesz zatrzymać do jutra, mam drugie. Majowa złapie myszy, jak wróci. - A co to za rasa, ten kot, żebym go odwoził? Syjamczyk chociaż? Bo wydawało mi się, że dachówkarz. Postawiłeś go na nogi? - Tak - powiedziałam. - Pan doktor pomógł kotu. - Przyjdź tu jeszcze kiedyś, Marysiu - powiedział doktor. Kiwnęłam głową. Nie miałam siły już nawet powiedzieć: „dziękuję". W samochodzie usiadłam z tyłu, ten Sylwek mnie 106 jakoś mierził. Zdaje się, że najbardziej za złe miałam mu fakt, że jest spoufalony z takim doktorem. Choć właściwie doktorowi powinnam mieć za złe, że do tego dopuścił. - Stary ma różne szajby, ale to dobry chłop. On powinien być od ludzi, a nie od bydła. - próbował nawiązać ze mną konwersację po drodze. - Proszę pana, on jest dla ludzi, dlatego że jest dobry dla bydła - powiedziałam, ale nie wiem, czy Sylwek to zrozumiał. Cały czas trzymałam rękę w koszyku. Kiedy dojeżdżaliśmy do Karlonek, wiedziałam, że kot nie żyje. Wytarłam oczy, powiedziałam Sylwkowi: „dziękuję", i wysiadłam przed naszą furtką. W domu była tylko babcia. Na szczęście. - Dziecko, mój Panie, jak długo siedziałaś - powitała mnie babcia. - No i co z kociną? - Nie żyje, babciu. - Biedna kocina. Doktor nic nie mógł poradzić? - To bardzo dobry doktor, babciu. - A czy ja co mówię, że niedobry? Tylko na śmierć nie ma lekarstwa. Chodź, pochowamy go pod drzewem. - Dlaczego pod drzewem? - chciałam znać motyw babci. - Bo stworzenie boskie powinno iść w ziemię i w drzewie rosnąć - wytłumaczyła babcia. I tak sobie siedzę w pokoju, patrzę na pipetkę i próbuję wszystko, ten cały dzisiejszy dzień zrozumieć. Odtworzyć sobie sekundę po sekundzie, słowo po słowie. Muszę teraz żyć bez Mercedesa. Samiuteńka. 4 mya. Tak konkretnie to północ. Lekcje mniej więcej odwaliłam, właściwie mniej niż więcej, a skoro już wyjaśniłam więcej, odwaliłam mniej, niż powinnam, a więcej, niż mi się chciało. Nie usiłuję przez to wykazać swoich zasług, bo nie każdy może robić, co chce, rzadko kto na świecie nie robi nic i nawet trudno nie robić nic, mam doświadczenie po tym roku, kiedy oblałam egzamin do Technikum Fotograficznego. To w zimie posiałam rzeżuchę, żeby tatuś nie łysiał, łysieje niestety, może dlatego, z zawiści, wszystkich moich długowłosych kumpli nazywa ko- 107 lędnikami, z wyjątkiem Felka Stańczuka, bo Felkowi wszyscy odpuszczają wszystko, coś Felek w sobie takiego ma, że jest do odpuszczenia mu wszystkich grzechów, ja mu ślub z Tereską odpuściłam od razu, chociaż powinnam go rąbnąć w łeb, właściwie.. Więc Felkowi tatuś odpuściłby nawet warkocze, gdyby je Felek wyhodował, i ja rozumiem, dlaczego ojciec pozwoliłby Felkowi na traktorze urzędować z warkoczami zaplecionymi, nawet z kokardami zawiązanymi na ich końcach. No, już przyjmijmy wizję skrajną - Felek z warkoczami na traktorze, dołóżmy jeszcze Felkowi minispódnicę, co by tu jeszcze Felkowi wymyślić, na widok czego ojciec, z jego poglądami, powinien teoretycznie osłupieć. Tylko właśnie rzecz się o tyle komplikuje, że gdyby Felek założył..., no na przykład krynolinę, strój infanta hiszpańskiego, gdyby przebrał się za Zorro albo za kardynała, nie wiem już naprawdę, co by tu jeszcze na Felka wsadzić, to jeden jedyny Felek byłby przez ojca natychmiast rozgrzeszony słowami: „Oj, Felek, ty to już się chyba nie ustatkujesz", a Felek powiedziałby: „właściwie to po co", i osłupienie, zdęb-nienie, żadne z tych zjawisk, które teoretycznie powinny się u ojca pojawić, w stosunku do Felka ubranego według mody najbardziej dzikich wymysłów nie pojawiłyby się. Dlaczego? Nie tylko z tego powodu, że Felka lubi, bo ojciec innych młodych ludzi też lubi, a przezywa ich spokojnie: pajace, przebierańcy, kolędnicy, kuglarze, obiboki, do kopania rowów bym ich posłał. - Ale oni się uczą - protestuję. - A uczą się uczą, tylko że najwięcej w życiu czasu spędzają na medytacjach, jakby się tu wymigać od wszelkiej odpwie-dzialności. No i byle do jutra. Łatwo. Ojciec nie jest aż tak zacofany, żeby nie rozumiał, że moda się zmienia, chodzi tu o najbardziej złożone zjawisko. Ojciec ma tego swojego zetempowskiego ćwieka, nabożny kult „ucz się i pracuj". A Felek, jakkolwiek ubrany, kocha pracę i ojciec go za to szanuje. - No, ale jeśli chodzi o Felka, to musisz opuścić „ucz się", bo to beznadziejne, Felek na naukę gwiżdże. - Gdyby wszyscy ludzie pracowali na miarę swoich możliwości tak jak Felek, to Polska by w dwa lata zrobiła to, co będzie robić przez lat dziesięć. 108 - No, dobrze - mówię - Felek jest faktycznie klawy, tylko że, no wiesz, tatusiu, fizyczny. Samymi pracownikami fizycznymi nie zbudujemy takiej Polski. Dlaczego chcesz przyzwoitych uczniów, którzy będą technikami, lekarzami, inżynierami, posyłać do kopania rowów? A w ogóle to gdzie te rowy kopać? I po co? W ten sposób będziemy mieli przekopaną Polskę. - Marysiu, rowy to symbol, tak to nazywam po prostu, przecież nie o rowy tu chodzi. - A o co? - Przyjrzyj się sobie i swoim kolegom. Wychodzicie ze szkoły, siadacie na skwerku, pleciecie byle co i okropnie się nudzicie. A gdybyście tak osiem miesięcy chodzili do szkoły, dwa miesiące w cementowni, miesiąc w polu, od razu przeszłyby wam frustracje i nudy. - Osiem miesięcy w szkole, dwa miesiące w cementowni, miesiąc w polu, to kalendarz zreformuj, bo to dopiero jedenaście miesięcy. Chyba że miesiąc dajesz nam na wakacje. - Miesiąc na wakacje - zgodził się ojciec. - Bóg zapłać - podziękowałam w imieniu znudzonej młodzieży - tylko jeśli się nie mylę, zatrudnianie młodocianych jest zabronione. Czytujesz te rozmaite pisma, rolnicze i różne inne, a jesteś dziewiętnastowieczny kapitalista. Wyzysk nieletnich. W socjalizmie. W który tak wierzysz. Dobrze cię w młodości nauczyli, nie ma co. - Ty nic nie rozumiesz - zdenerwował się ojciec. - Dwa razy pięć jest dziesięć, to rozumiem - obraziłam się, ale ojciec nie zdjął kapelusza przed moją mądrością (chyba tylko dlatego, że nie miał na głowie kapelusza), siedział przy stole i ciągnął dalej: - Kiedy ci twoi kolędnicy tu przychodzą, słyszę przecież, o czym i jak rozmawiacie. - Jak? - zapytałam, bo to było ciekawe, co ojciec zrozumiał. - Ale bomba. Dno. Uuuu. Aaaaa. Kit. Kurcze blade. Co za plama. Że tak powiem. Nie ma sprawy. Ale plama. Uuu. Aaaa. Eeee. - Prawda, ale nie wiesz, jakie pod tym skromnym zasobem słów kryją się głębokie treści. - Wiem, wiem - powiedział ojciec i przystąpił do tłumacze- 109 nia: - Może skoczylibyśmy do miasta? Może do Morowa? Może by to, a może by tamto? Ale najlepiej, żeby wszystko skoczyło do was. O to chodzi. - No pewnie. Lepiej by było. - Wiesz, dlaczego „Katapulta" się rozpadła? - Jeden wyjechał, drugi grywa w knajpie w mieście, przeszedł na zawodowstwo. Nie ma pana Bonawentury... - Nie, nie dlatego. - Przeżywają się zespoły. - Mody się zmieniają, ale ten zespół rozpadł się dlatego, że dostali instrumenty, drogie, za darmo - i tu już ojciec zakończył dyskusję, wyszedł z pokoju, dając mi do myślenia. No, dobrze, dobrze. Gdyby zarobili sobie kopaniem rowów na instrumenty, toby się nie rozpadli. Koń by się uśmiał, gdyby się śmiać potrafił. Zanim kopaniem rowów chłopaki zarobiliby na takie instrumenty, to sami by się rozpadli, z przemęczenia fizycznego. Nie, właściwie nic nie rozumiem, idę spać. Ojciec nie jest taki groźny, za jakiego chce uchodzić, ale pracuś z niego jest niemożliwy. Fakt. A może to wspaniałe, pracowite, starsze pokolenie zafundowałoby nam trzecią wojnę światową, żebyśmy się nie nudzili po lekcjach na skwerku? I zrozumieli, co to jest głód, nędza i odbudowa? I przestałaby nam się mylić bitwa pod Grunwaldem z rokiem tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym? Jeżeli się zdecydują na ten program wychowawczy, to niech się o resztę martwi tych dwóch Chińczyków w Nepalu, którzy przeżyją. Ale jeśli ci dwaj Chińczycy będą tej samej płci, to znowu będą się okropnie nudzić, ale potem będzie już spokój. Cała ludzkość stanie się moralna i wesolutka, bo już jej nie będzie. Chyba że ci z innych galaktyk... Ciekawe, czy jest gdzieś tam taki skwerek. Aaa. Uuu. Eee. Nie ma sprawy, co za plama, bomba, siurpryza, dno. wjn£is ікт, zuAe,ł«ie> inny o(zie,ń Zaczęłam jak zwykle od czego innego, że właściwie trudno jest nic nie robić, i przeglądając poprzednie notatki, trudno mi uchwycić moment, w którym stoczyłam się na manowce tematyczne. 110 Do rozważań ojca, jak by to pot wydalany przez pory członków „Katapulty" przy kopaniu rowów - scementował zespół. A tego się już nie dowiemy, czy scementowałby. Zbyszek był najzdolniejszy, to i tak przeszedłby na zawodowstwo albo wylądował choćby na weselach. Wesele Felka Stańczuka było właściwie pogrzebem „Katapulty", ostatni raz się chłopaki zmobilizowali. Oczywiście, ojciec nie dodał, jak biedaczków przepędzali z jednej sali do drugiej, szczególnie od czasu kiedy akcje naszego przewodniczącego zaczęły spadać. Teraz znowu idą w górę. Nie można się trzymać jednego tematu, kiedy tematów jest tysiące. Ta babcia nieświadomie, ale ma instynkt polityczny. Zawsze mówiła do naszego przewodniczącego: „wójcie". „Wójcie, a może byście tam...", i tak dalej. Teraz kiedy gromadzkie rady narodowe przestaną istnieć, będą utworzone gminy, nasz przewodniczący zostanie co prawda nie wójtem, ale naczelnikiem. Jeśli on i jeśli gmina będzie w Karlonkach, a nie w Morowie. To jeszcze nie jest postanowione, no, ale ten Dom Kultury, poseł na Sejm PRL... Szlag by to trafił, może nam znowu szansa przelecieć koło nosa. W Karlonkach jest więcej ludności niż w Morowie, nie licząc turystów. Tylko że u nas jest tak zwana „ludność napływowa", ale chyba nie ja? Ja znikąd nie napłynęłam, jestem u siebie. A w tym zaplutym Morowie są rodzice posła, którzy walczyli o polskość. Poważnie mówię, jeśli poseł zrobiłby nam coś takiego, żeby „przyłączyć" nas do Morowa, piszę list do jakiegoś ministra, mur. Dom Kultury to już, zdaje się, dosyć by było w nagrodę. Gdybym była posłem - może jeszcze będę - nie jest wykluczone, że przez sentyment, jaki podobno się w człowieku wytwarza do miejsca urodzenia, też mogłabym miejscu urodzenia odpalić Dom Kultury. To znaczy nie w Płocku, bo co mnie z Płockiem wiąże, tylko w Karlonkach. Ten poseł jest siekiera, już trzy kadencje jest w Sejmie, ale niech dobrze uważa, jeśli chce być jeszcze czwartą kadencję. Na mnie niech uważa. Jak pomachluje z nowym podziałem administracyjnym, ja mu pokażę, szary człowiek. 111 Nie, do ministra żadnego nie napiszę, bo to byłaby skarga i kopanie pod kimś dołów, rowów (o rany!), tylko napiszę wprost do niego i wygarnę mu wszystko. Napiszę: „Szanowny Panie Pośle, Pan po prostu forsuje Morowo", coś w tym sensie, wtedy się chociaż zastanowi. Zaadresuję na jego nazwisko, Sejm PRL Warszawa. Na pewno list dojdzie. Tylko że nie o polityce chcę pisać, bo znam się na niej wyjątkowo mało i przy okazji znowu schodzę na manowce. Tematycznie, a może i politycznie. Nie wiem. Każdy musi przyznać, że mam uzasadnione powody, abym była nastroszona wobec tak zwanej mądrości ludowej, ja tragiczna wypadkowa dwóch kultur, wsi i miasta, prawosławia i obrządku rzymskokatolickiego, laicyzmu szkoły i ojca, religijności mamy. To właściwie i tak metafizyka, że nie mam w głowie pomieszane totalnie. Chociaż? Chcę wrócić do kota. Mruczka, bo tak myślę o nim po jego śmierci. Ze strachu zabobonnego zwróciłam psu jego poprzednie imię „Brylant", bo z „Exaktą" zwyczajnie się wygłupiałam. Tylko, że pies przyzwyczaił się do „Exakty" i na „Brylanta" na razie nie reaguje. Przyzwyczai się, przyzwyczai, ja się przyzwyczaiłam jakoś to tego, że będę ciocią. Nie będę już wspominać o manowcach tematycznych, bo zbyt są wyraziste. Ta babcia powiedziała: „zakopiemy kocinę pod drzewem, bo stworzenie boskie...", i tak dalej, bo babcia intuicyjnie wierzy w jakiś rytm natury, nic w przyrodzie nie ginie, coś takiego. Ale dlaczego powiedział to doktor? Jak to się stało, że identyczne stwierdzenie wyszło z ust tak bardzo różnych ludzi, myślę o tym i myślę. Może doktor, patrząc na ten wodospad łez, z litości nade mną, powiedział, ot tak sobie: zakop swojego kota pod drzewem. Na pewno znajomość higieny mu w tym pomogła, czy ja wiem. Ale może wynikło to z tych samych pobudek, co u Tej babci, z tym, że u doktora były to pobudki świadome, a nie intuicyjne. Poza tym: coś trzeba zakopać pod czymś, a kot po śmierci to już jest, niestety, coś, a nire ktoś. Żeby zakopać pod ziemią, każdy wie, to byłoby za proste. Drzewo dodaje każdej śmierci jakiejś swoistej poezji, pozwala wie- 112 rzyć w ten cały obieg w przyrodzie, ktoś nie żyje, ale krąży w sokach drzewa, z drzewa można zrobić szafę, szafę spalić, i popiół wróci do ziemi... bredzę coś, ale mi tak smutno. Za ileś tam lat moje prawnuki mogą jeść chleb, który wyrośnie na moim kocie Mercedesie. Trochę zgroza, a trochę pięknie. Tylko z kim ja będę mieć te prawnuki?! No i żeby mieć prawnuki trzeba mieć wnuki, a żeby mieć wnuki... no, Mirka ma pewne szanse. I Ta babcia. I Tamta babcia. Tylko ja, rzewny strach na wróble, bez nadziei na nic, nawet na prawnuki. Przyszła prababciu, opanuj się. Co stara? Pomyśl lepiej konkretnie o naukach moralnych, jakich ci udzielił pan doktor. Jeżeli cośkowliek z nich zrozumiałaś, to chyba były następujące, dwukropek. Jeśli przyjdziesz do lekarza, a jest to lekarz prawdziwy, nie machaj forsą, nie próbuj kupić życia kota ani swojego za pieniądze. Musisz założyć, że ten doktor jest prawdziwy. A jeśli jest prawdziwy, najpierw zabierze się do ratowania kota czy ciebie, a potem będzie sumował we łbie honoraria. Kowalski forsę lubi, fakt, ale leczy porządnie, dobry jest. Na wsi się szybko poznają na ludziach. Przysięgłabym jednak, że zaczyna diagnozę od matematyki. Bo ja wiem, czy można go za to tak zdecydowanie potępiać? Kogo ja w ogóle mogę potępiać, ja sprzedająca letnikom co roku parę jajek na lewo?! Nieszczęsna, niedoszła prababciu, idź już lepiej spać. 19 oze>raaa. Ciszewski wygrał bieg z przeszkodami. Kiedy spojrzał na mnie z triumfem i czekał, że padnę przed nim na kolana, zapytałam: - Jaka jest różnica między kamieniem węgielnym a węglem kamiennym? Zatkało go. Dosłownie. Bardziej niż bieg z przeszkoadmi, po którym choć wygrał, a może dlatego, że wygrał, i tak nie mógł złapać oddechu. - Jak wsadzisz kotu na łapy połówki włoskiego orzecha posmarowane smołą, doniosę na milicję - wyjaśniłam. Bardziej już go zatkać nie mogło, nadal powietrza nie by- 113 ł w stanie zaczerpnąć. A tyle tlenu było w atmosferze. Otarł pot z czoła i wyrzęził: - Dobra jesteś. - Nie da się ukryć - powiedziałam skromnie, uważając, żeby wyraz mojej twarzy był, jak to się mówi, nieprzenikniony. Mówi się: wyraz twarzy nieprzenikniony, ale nigdzie nie czytałam, jak to się robi. Zdana na własne siły, uznałam, że aby uzyskać ten nieprzenikniony wyraz twarzy, najlepiej będzie patrzeć ponad głową Ciszewskiego w linię horyzontu, w bezkres. Wykonałam więc patrzenie w bezkres, jakie jest możliwe w warunkach boiska szkolnego w powiatówie. Bo linii horyzontu i bezkresowi natychmiast kładzie tu kres: buda ogólniaka z czerwonej cegły (której tylko front otynkowali, tyły zostały, jak je murarze stworzyli, a boisko jest na tyłach budy), bramki do piłki nożnej, rozentuzjazmowany tłum kibiców, a spoza ogólniaka wysokie bloki miejskie, wyższe niż ogólniak. W każdym razie powiodło mi się popatrzyć ponad głową Ciszewskiego, po drodze zawadzając jednak, no, ale tak na ćwierć sekundy, o głowę Ciszewskiego. Nie zauważył tej ćwierci sekundy po drodze, murowane, bo natychmiast mój nieprzenikniony wyraz twarzy i spojrzenie próbujące szukać linii horyzontu i bezkresu były ponad jego głową, wszelkimi wygranymi biegów z przeszkodami, - w ogóle ponad marnościami tego świata. Ale czy ja wiem, jak długo potrafiłabym mieć ten nieprzenikniony wyraz twarzy - bo jednak twardo uważam, że bez podręczników miałam ten wyraz - gdyby nie po prostu cud. Po prostu cud! Cud tylko mógł mi dopomóc w utrzymaniu się na poziomie. Cud, krasnoludki, czarna magia, hokus-pokus, Pan Bóg. Nie mogę się łudzić, że naj zwyczaj niej szy przypadek, Polska Ludowa, rozkład jazdy „Lotu" akurat zatroszczyli się o mnie, przybyli mi nie wzywani na ratunek i postawili na mojej drodze życia wybawienie. Kto by wpadł na pomysł, żeby mnie, Maryśce Mroczkowskiej, z trudem niemałym wypatrującej bezkresu, nie wiedzącej, jak dalej trzymać twarz, zesłać samolotem bezkres pod nogi. Krasnoludki, cud, hokus-pokus. Żeby potomność, kiedy odkopią ten pamiętnik, dobrze to rozumiała, i żeby nie musieli się głowić i pisać rozpraw, jak 114 w siedemdziesiątych latach dwudziestego wieku tamci (to znaczy my) potrafili samolotem przywieźć niejakiej Marysi Mroczkowskiej bezkres, samolotem pod nogi, na boisko szkolne ogólniaka, dumnie zwane stadionem, gdzie Ciszewski wygrał ten idiotyczny bieg z przeszkodami - ułatwiam pracę przyszłym badaczom i wyjaśniam łopatologicznie. Kochani! Przede wszystkim słowo „łopatologicznie" pochodzi od powiedzenia: „Tobie trzeba wszystko kłaść do głowy". Aha! Wy może już nie będziecie wiedzieć, co to by ł a łopata. Nie, no dno z tymi przyszłymi pokoleniami. Oni absolutnie nic nie wiedzą. Ale rzetelność nakazuje mi już przekazać im tę wiedzę o łopacie. A więc, Kochani! Jeśli w waszych czasach wykopiecie gdzieś łopatę, nie główkujcie, co to jest, tylko sięgnijcie do tego zeszytu, wtedy zrozumiecie, że łopata w naszych czasach służy jeszcze gdzieniegdzie do uprawy ziemi, chociaż jesteśmy tak ogólnie, jeśli chodzi o uprawę ziemi, na etapie traktorów. O traktorze to już, przepraszam, pisać Wam nie będę, bo pewnie zachowają się filmy, a może nawet muzeum traktorów „ursus", w Ursusie pod Warszawą. Osobiście nie byłam w tym muzeum, ale proszę uprzejmie wiedzieć, że eksportujemy „ursusy" prawie do wszystkich krajów świata, a studenci z Warszawy, zdaje się, że z wydziału geograficznego, razem z pracownikami fabryki „Ursus" objechali sobie takim traktorem z jeden kontynent, w Iranie byli i gdzieś jeszcze. Nadmieniam, że „ursus" się nie popsuł, a Wy pewnie w tej chwili nie wiecie, jak Wasze wspaniałe maszyny mają rozróżniać, które pędy pomidorów trzeba oberwać, a które zostawić, bo będą na pewno owocować. Więc nie bądźcie tacy cwani. A jeżeli już w Waszych czasach w ogóle nie sadzi się pomidorów, tylko połyka się jakąś tabletkę syntetyczną, która ma wam zastąpić prawdziwe pomidory, to korzystając z okazji pozwolę sobie załączyć wyrazy najgłębszego współczucia. Jeśli naprawdę nie wiecie, co to znaczy pełny talerz sałatki z pomidorów z cebulką (najlepiej dymką) - bardzo mi Was żal, bo zjeść sobie taką sałatkę z chlebem posmarowanym masłem grubo, masłem tak świeżym, że łąką pachnie, to jest dopiero życie! Dlaczego w naszych czasach masło pachnie łąką?! Widzicie, to jest tak... 115 Niestety, w naszym świecie też już nie każde masło pachnie łąką, bo krowy dostają paszę według naukowo opracowanych receptur, wątpię, czy krowy są tym zachwycone, ale żrą, bo co mają robić, nauka idzie do przodu i Wy lepiej wiecie, do czego doszła i co z tego wynikło. Masło nawet eksportowe, to z zielonymi napisami na pergaminie, robi się w zakładach państwowych, czegoś tam pewnie w takiej wytwórni masła dorzucą, jakichś chemicznych utrwalaczy. Jeśli krzywdzę państwowe mleczarnie, bardzo przepraszam. Ale cały ten proces robienia masła, proces, którego punktem wyjścia jest krowa, a krańcem te równiutkie kostki i przepiękne beczki na eksport, ma gdzieś lukę, dziurę i przez nią wylatuje ten zapach łąki. Może wzruszycie ramionami na moje pisanie, może będziecie wiedzieć, że w naszych czasach końcowym produktem był cholesterol sprzyjający sklerozie, a ja nic o cholesterolu, tylko o tej dziurze, przez którą wywiewa ten zapach. Proszę o chwilę cierpliwości, wszystko ułożę logicznie, chociaż mój ojciec twierdzi, że kobiety rzadko potrafią myśleć logicznie. Tylko bez irytowania się, bo chociaż możliwe, że każdy z Was ma przy sobie zapasowe serce na bateriach atomowych, ale każda maszyna jest zawodna. A irytacja to irytacja, złość to złość, nawet jeśli macie wszystkie części wymienne do swoich organizmów (wątpię). Zaraz, bo miało być logicznie, ale moje pokolenie ma wiele wad, a ja osobiście może mam ich w sumie więcej niż całe moje pokolenie. Nie to, abym się chciała wyróżnić choćby przez wyjątkową ilość wad, ale ja zawsze odbiegam od tematu, tyle że potem wracam. We mnie jest coś takiego (Już od trzeciej klasy podstawówki to zauważyłam) i ciągle mam z tym kłopoty. Ale o niczym nie zapominam, tylko rzeczy potrzebne przypominają mi się nie zawsze we właściwym momencie. Tak, w tym miejscu chylę pokornie czoło przed komputerami. Ale spokojna głowa, dojdziemy wprawdzie okrężną drogą - do zapachu masła, bezkresu i „ursusa". Sumuję tę sprawę, bo może Was nudzę, ale Kochani, chyba rozumiecie, że nie tylko z moich wad wynika ta okrężna droga. Nie? Nie rozumiecie?! Tak właśnie myślałam. Boja myślę, przedstawiam się bliżej. Nawet precyzyjnie, czasami. W technikum już zupełnie precyzyjnie, bo muszę żreć tę naukowo opracowaną paszę, może i nie jestem 116 zachwycona, ale krowy też nikt się o zdanie nie pyta, co by krowa zjadła na obiad. Jeszcze jedno zdanie wyjaśniające i już sumuję, amen, drut. Zaraz będzie o Ciszewskim, łopacie i całość. Chwileczkę. Ja po prostu nie wiem, na jakim Wy jesteście etapie. Jeśli jesteście już tak cudownie sztuczni, że podrabiacie samych siebie, to znaczy jeżeli Wasza technika jest taka, że macie mózgowie elektronowe, muszą tam być chyba ośrodki czucia jakoś podłączone? Dałabym sporo, żeby wiedzieć, czy to tak można: pstryk - nuda, pstryk - wesoły jestem jak diabli, no i tak dalej. A może piszę do Was będących już w tym stadium, że to wszystko podrobione, ten cały plagiat, Panowie Archeolodzy, wymieniliście sobie znów, stopniowo, na komplet naturalny. Wtedy łatwiej byłoby mi Wam wyjaśnić te skomplikowane, dla Was pewno egzotyczne, zamierzchłe czasy, bo bylibyśmy... no, jakby to powiedzieć, z różnych epok, z różnych technik, ale sami swoi w pewnym sensie, chociaż ja jadam sałatkę z pomidorów z cebulką-dymką, a wy połykacie te pigułki pomidorowe. Niech Wam idzie na zdrowie, smacznego, ale jeśli w marszu ludzkości do wspaniałego świata zostało na Ziemi choć jedno nasiono dymki, ze szczerego serca i przebogatych doświadczeń radzę Wam: odtwórzcie tę cebulkę, niech Wam tam nawet chemicy wepchną ją potem w te Wasze pigułki. A zresztą co ja się będę o Was tak martwić, jaki ja mam na to wpływ. I tak będziecie robić, co chcecie, a poza tym atrament może się jednak ulotnić, może nikt nigdy tego nie odczyta, może już nie jesteście na Ziemi, zostawiliście mój dziennik i naszą zieloną kulę ziemską i w innym układzie planetarnym podrywacie dziewczyny, no, czy ja wiem, może mają trzy piersi albo co, a ja idiotka, polecam Wam cebulkę-dymkę, jak gdybym się bała, że w Waszym świecie może istnieć na przykład szkorbut. Była taka choroba na Ziemi, nawet jeden wielki car rosyjski umarł na szkorbut. Ciszewski mi to powiedział, mądrala taki, pięć dostał z historii na koniec roku. Ciszewski wyszukuje ciekawostki i usiłuje imponować swojej profesorce od historii, ale jaki udział ma w piątce Ciszewskiego Piotr I, a jaki sprawa mojego nieżyjącego już kota Mruczka, tego nikt nie rozstrzygnie. Ja w każdym razie nie sprawdzę wiedzy historycznej Ciszewskie- 117 go, bo zawsze w podstawówce był lepszy ode mnie. Fakt. Nie we wszystkich przedmiotach, tylko w tych humanistycznych, ale niech idzie na chemię, co mnie to obchodzi, ja po prostu gwiżdżę na Ciszewskiego. Jeśli przypadkiem jednak znajdziecie mój dziennik, bardzo, bardzo proszę, ogłoście tam u Was w gazecie, że znaleźliście pamiętnik jakiejś Marii Mroczkowskiej, ale o całości pamiętnika nie piszcie ani słowa. Całość wyłącznie do wiadomości tych, którzy znaleźli. Tylko proszę a jest to prośba osoby, która umarła dwa, trzy tysiące lat przed Wami, więc takiej prośbie odmówić nie można.chyba macie jakąś moralność - bardzo proszę, ogłoście w Waszej prasie jedno jedyne zdanie: W odnalezionym pamiętniku Marysi Mroczkowskiej udało nam się odczytać, że ona na Ciszewskiego po prostu gwiżdże. Dobrze? Ponieważ w nasze epoce ludzie nie są jeszcze całkowicie bezinteresowni, to znaczy zupełnie rzadko są bezinteresowni, ja naturalnie także nie odznaczam się wybitną szlachetnością, więc najmocniej Was przepraszając, że nie zakładam z góry, iż ludzie w Waszych czasach i w Waszym świecie zupełnie się zmienili i co jeden, to lepszy, żadnych wad, całe zło zostało wykorzenione z człowieka, proponuję (naprawdę bardzo przepraszam, jeśli tak wstrętnie się mylę) uczciwy, zwyczajny interes. Uczciwy, podkreślam, bo jakoś głupio się czuję, robiąc interesy z przyszłymi pokoleniami i w dodatku może nie z mieszkańcamni naszej planety. Proponuję zamianę. Wy ogłosicie w gazecie to zdanie o Ciszewskim, a ja Wam opiszę łopatę. Porządnie opiszę, rzetelnie. I jeśli w tych Waszych czasach będą uniwersytety i stopnie naukowe, to łopata jak znalazł, nie muszę Wam podsumowywać, ile bezcennego materiału do rozpraw naukowych możecie z jej wyciągnąć. Ale chwileczkę, zastanówmy się. Jeśli u Was już gazet nie będzie, tylko na życzenie danej osoby mikrofilmy czy jak tam, to ja jestem w sytuacji niekorzystnej. Kto na tym czy na tamtym- świecie zażąda mikrofilmu z moim zdaniem o Ciszewskim?! To mogę przewidzieć z dokładnością do stu procent. Nikt. A gdybyścietbyli tacy szlachetni i odczytali je nawet w całym Kosmosie, mnie jakoś to nie urządza, prawdę mówiąc. Bo ja wolałabym, żeby to było napisane tłustym drukiem. Diabli by wzięli te postępy cywilizacji. Owszem, tak, potrzebne, 118 ale czy to aby nie przesada, żebym ja przez postęp i technikę nie mogła się wywikłać z uczciwego ziemskiego interesu? Rozumiem, gdybym Wam proponowała jakąś machloję, ale to już starożytni ustanowili prawa mające obracać wniwecz dwuznaczne transakcje. Starożytni w stosunku do nas, bo dla Was my będziemy starożytni, a nasi starożytni to będą dla Was praprastarożytni albo jeszcze jakoś inaczej ich nazwiecie. (Uważajcie, nasi współcześni archeolodzy jeszcze wszystkiego nie wykopali po naszych starożytnych, przede wszystkim położenia Atlantydy nie mogą ustalić, to był taki kontynent, który podobno został w jednej chwili pochłonięty przez ocean, ale jaki ocean, skoro teraz znowu coś przebąkują, że przez Morze Śródziemne. Gdyby naszym archeologom się nie udało, spróbujcie Wy, będziecie mieć lepszy sprzęt i więcej forsy. I jeszcze jedno. Jak już będziecie w Karlonkach - chociaż czy ja wiem, gdzie umrę i gdzie będzie ten dziennik - nie lekceważcie sobie tak Karlonek. Mam pewne podejrzenia i przeczucia, że na tym terenie była osada prasłowiańska. Kultura prasłowiańska była podobno bardzo ciekawa. A z perspektywy tysiącleci to się już uciekawi niesłychanie. Spróbować zawsze warto, a kobieca intuicja też coś znaczy. Natomiast do Morowa nie fatygujcie się jechać. Tam nie ma nic do szukania, szkoda czasu.) Oj, długi był ten nawias, aż atramentu do pióra musiałam naciągnąć i wątek zgubiłam, ale udzieliłam Wam chyba gratis ciekawych informacji w tym nawiasie, bo przecież nie wiadomo, czy do Waszych czasów zachowają się wszystkie nasze księgozbiory, a mój dziennik może przypadkowo przetrwać, mało to przedziwnych przypadków na świecie. Mojego dziennika, też nikt nie podpali, jak ten jakiś szaleniec to zrobił, bibliotekę podpalił, żeby przejść do historii. A może nie bibliotekę, tylko świątynię? Coś mi się poplątało, ale nie będę Ciszewskiego pytać, niech się Ciszewski nie mądrzy. Wystarczy mi świadomość, że Ciszewski na pewno zna się na naszej starożytności jak kura na pieprzu. Kura na pieprzu absolutnie się nie zna. Bo ja czasem sprawdzam przysłowia, ludowe porzekadła te, które dają się sprawdzić. Trudno mi sprawdzić na przykład: nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka - wiem, że to przenośnia, ale może być i dosłownie. Sprawdzić trudno, tak czy siak. Ale 119 o kurze i pieprzu sprawdziłam. Całe ziarnko pieprzu połknie (może z ziarnem jej się myli), zmielonego to już nie, chyba że w resztce kotleta. A pieprz ziołowy zmielony dużo gorszy, dziobie jak nic. Kurzy móżdżek, wiadomo. Ten, co tę bibliotekę spalił w naszej starożytności, to miał takie długie nazwisko czy imię. Nie, no jakoś tam musiał przejść do historii, skoro nawet ja o nim coś słyszałam. Przypuszczam jednak, że nie przechodził z klasy do klasy, na głowę musiał upaść z rydwanu czy z kwadrygi. Na czym oni wtedy jeździli?... Koło znali, to pewne. Podobno nawet znali. Oni, nasi starożytni, mieli wysoko rozwiniętą cywilizację, ale jakiś idiota zawsze i wszędzie się znajdzie. Nawiązując do rzeczy, nikt przeze mnie do historii nie przejdzie, to znaczy nikt w celu przejścia do historii nie będzie podpalał mojego dziennika. Paru durniów u nas oczywiście jest, jakżeby inaczej, ale nie takiego gatunku jak tamten starożytny. Durniów naszych Wam opisywać nie będę, dureń to dureń, ale nawet niektórzy z tych durniów wycierają dokładnie buty, kiedy wchodzą do biblioteki. I nie ślinią palców, kiedy w książce przewracają kartki. No, dobry wygawor dałaby im nasza bil-biotekarka. Ona jest bardzo miła, ale niech no ktoś spróbuje oddać zatłuszczoną książkę! Umie puścić taką wiązankę, że uszy czerwienieją, choć nigdy nie używa brzydkich wyra-zów,tylko taką mowę palnie o mieniu społecznym i szacunku do książek, że oddawca zatłuszczonej książki na pewno czuje się szmatą. Umie to ująć, fakt. Może nie przejdę do historii, ale z klasy do klasy przechodzę równiutko, spokojnie, chociaż z drzewa parę razy spadłam i może dlatego przeciągam terminy zwrotu książki do biblioteki, jeśli książka mi się bardzo podoba. No, ale jestem lepsza od kombinatorów (wcale nie durni), którzy jak podłapią w bibliotece coś fajnego, to nie oddadzą za nic na świecie. W powiató-wie kupić im się nie chce, za duża fatyga, więc idą do biblioteki, mówią, że książka jakoś tak sama (jakby nogi miała) wpadła do garnka z zupą, a jeden cwaniak, który pożyczył „Bunt na okręcie", to beczkę z kapustą kiszoną wymyślił. „Bunt na okręcie" do beczki z kapustą wpadł, cwaniutki. Owszem, płacą bez słowa równowartość książki, ale jeżeli w bibliotece był je- 120 den egzemplarz, a nakład wyczerpany, to ten cwaniutki cały „Bunt na okręcie" będzie miał tylko dla siebie. Wy już na pewno będziecie rozmawiać przy pomocy ultradźwięków z delfinami, więc mogłabym przyczepić w gumowej torbie ten dziennik delfinowi do płetwy, ale nie wiem, ile lat delfin żyje, czy ludzkość przeniesie się gdzieś z delfinami, i nie mam delfina. W naszym jeziorze są karasie, płotki, dużo ryb, sandacze, no, to uwierz tu, człowieku, w ogon sandacza. Jeszcze gdyby sandacz skończył życie na dnie jeziora, to dziennik by przeleżał wieki, ale jeśli sandacza ktoś by teraz złapał (z moim pamiętnikiem przy ogonie), ze mną koniec! Prawda, po co tu sandacz, jak skończę pisać ten pamiętnik, zapakuję go porządnie i chlup, do jeziora w Karlonkach. O, tak będzie najlepiej. Płetwonurkowie do nas nie przyjeżdżają. Ale Wy, choćby w poszukiwaniu zagionionych lądów, naczyń, na pewno dokładnie przeczeszecie dna nie tylko oceanów, mórz, ale także jezior. Nawet rozmiękły szkielecik płotki może być dla Was cennym przyczynkiem do badań. Nie, no już żeby sandacza wymyślić jako pomost między wiekiem dwudziestym a pięćdziesiątym, powiedzmy, i jeszcze dołożyć mu funkcję łącznika międzyplanetarnego, to naprawdę trzeba mieć źle w głowie, ojciec ma rację. I Felek Stańczuk ma rację, kiedy mi mówi: „Oj, Maryśka, jak ty już coś wymyślisz, to boki można zrywać". Prawda, Felek tam za dużo nie wymyśla, nie chce mu się. Nawet nad wymyślaniem imienia dla dziecka, które mu się urodzi, specjalnie nie nadwerężył się umysłowo. „Jak będzie chłopak - mówi - to będzie Felek. Jak będzie dziewczyna, to będzie Tereska. I po kłopocie. Ale lubię tego zdrajcę, chociaż nie zauważyłam, żeby boki sobie zerwał z mojego powodu. Jedyne, co dla mnie zerwał, to były śliwki z ogrodu Kamińs-kich, a ja, durna pała, myślałam, że się we mnie kocha. A tu po prostu staliśmy przy siatce Kamińskich (płot by hańbił Ka-mińskich, oni muszą mieć siatkę, choć każdy przyzna, że płot jest ładniejszy od siatki), śliwa ciężka od dojrzewających owoców przechylała się przez tę plastykową siatkę wprost na nasze głowy, wieczór wczesnojesienny, ciepły i pachnący, otaczał nas, Felek zrywał śliwki, pluliśmy pestkami, próbując trafić w ledwo widoczne w mroku drzewo, i ja już, natychmiast, poś- 121 piesznie tłumaczyłam to sobie na język romantyczny. Felek mnie kocha, nic nie mówi, bo i nie bardzo potrafi to pewnie powiedzieć, i ten wieczór od śliwek słodki... no i tak dalej. A prawda była zwyczajna, niestety. Wyż zalegał środkową Europę, było ciepło, pachnąco, ale nie dla nas, dla mnie i dla Felka, tylko dla całej wschodniej i północnej części Polski, Felkowi śliwki wchodziły wprost do gęby, więc dlaczego niby nie miał sobie podjeść cudzych śliwek, dziewczynie jakiejś zerwać, popluć pestkami do celu, postać sobie po robocie, a kiedy plucie szło mu coraz leniwiej i stać mu się odechciało, powiedział wreszcie ziewając: - Spać mi się chce jak cholera. Kopniesz się sama do chałupy, co? Kopnęłam się sama do chałupy. Ale jak teraz kojarzę fakty i daty, jednemu tylko nie mogę zaprzeczyć: Felkowi jakoś ze mną było nie po drodze, ciekawe, bo w jedną powinniśmy iść stronę do swoich chałup. A Felek poszedł w drugą stornę. Bo w drugą stronę trzeba mu było ruszyć, w tamtej stronie mieszka Tereska. I co tu dodawać? Stara sprawa, on i ona. On sobie pluje pestkami ze śliwek, a ona uważa, że to nie jest plucie pestkami, plucie dla plucia, ona by tak nie pluła zwyczajnie, ona pluła, bo razem pluli, pluła pestkami radośnie, w narastającej wesołości. A on uznał, że dość już tych śliwek i plucia z tą smarkatą, no i jak będzie chłopak, to będzie Felek, a jak będzie dziewczyna, to będzie Tereska. I po sprawie, której nie było, nawet. Wyplułam żal pewnie z pestkami, a Felka lubię jak zawsze. Przecież kiedyś ktoś ze mną, dla mnie będzie pluł pestkami do celu, łowił ryby, stanie na głowie. I pójdzie w moją stronę, ze mną, spod śliwy, przystanku, kolejowej stacji... Ale gdzie ta moja strona, która to, okrągła jest Ziemia, stron tyle, ile chcesz, nie cztery świata strony, nie cięciwy, każdy promień to strona i każda może być moja... Ale rzeczywiście. Już może lepiej ten pamiętnik bez opakowania, chlup, do jeziora. Wracam do potomności. Kochani! Ja naprawdę chcę poważnie o zapachu masła i łopacie, ale stale tracę wątek i Wy nabierzecie o współczesnej młodzieży złego mniemania. Nic to zresztą współczesnej młodzieży nie zaszkodzi, bo i tak jest 122 o niej złe mniemanie. Tak ustaliło pokolenie moich rodziców, odwołania, apelacji nie stosuje się. Wysoki Sądzie, nie budowaliśmy Nowej Huty. Nie chce nam się jeść, chyba że starzy dadzą na obiad, a forsę przepuścimy w kawiarni. Ale w domu się zawsze coś podje. Wysoki Sądzie, przepraszamy, przyznajemy się do winy. Mamy wszyscy całe buty, a wielu z nas najmodniejsze. Więcej nawet, wysoki Sądzie, więcej mamy przestępstw na koncie. Uczymy się za darmo, co mamy robić. Prosimy o łagodny wymiar kary za to, że możemy dostać stypendium, a po szkole siedzimy na skwerku i żujemy gumę. Ja, Wysoki Sądzie, nazywam się Maria Mroczkowska, i jest prawdą, że mówię „kurcze blade", „ooo", „uuu", ale plama. Prawdą jest także, że myślę o zbawieniu ludzkości, ale ja jestem dwulicowa. Tak! Dwulicowa. Nie, Wysoki Sąd się nie przesłyszał, przyznaję się, że mam trzy swetry i jestem dwulicowa. Jakby tu Wysokiemu Sądowi wyjaśnić, na czym polega moja dwulicowość... Więc o tym zbawieniu świata i ludzkości to prawda, ale ... no, boję się trochę. Nie boję się trochę o zbawienie świata, bo chociaż chcę, prawdopodobnie mi się nie uda. Największą moją winą jest to, że mając tyle projektów ulepszania świata, myślę przede wszystkim o tym, najbardziej boję się tego, że może nikt nie zechce pójść ze mną w moją stronę. Ja wiem, to są sprawy prywatne, które powinny być podporządkowane dobru narodu, kraju, ale przepraszam, czy Wysoki Sąd jest sam, tak prywatnie, czy też ktoś z wysokim Sądem... Owszem, wiem, kto dowiesił drugą kłódkę na drzwiach magazynu obuwniczego. Tak, był to kawał, nie wiem, czy najmądrzejszy, ale skuteczny. Ktoś, kto dowiesił drugą kłódkę na drzwiach magazynu, nasłuchał się uprzednio dość ględzenia. Gdyby to lepsze, starsze pokolenie było takie wspaniałe, nie byłoby komisji i remanentu przez szereg dni. Nie, spać mi się chce jak cholera, głowa na stół już leci. Dalszy ciąg może nastąpi. Pierwsza, ń f/jt>aa Lipca dzień pierwszy. Dzień pierwszy. Lipca pierwszy dzień. Dzień lipca pierwszy. Chyba nikt się nie musi zastanawiać, 123 dlaczego tak to powtarzam i zmieniam sobie kolejność tych trzech słów. Bo czerwiec to jest taki miesiąc, któremu się nie dowierza. Nie, nie o tym chcę pisać, że serce człowiekowi kołacze ze strachu, zda czy nie zda, a jak zda, to czy wejdzie do domu z miną bohatera odznaczonego na polu chwały, order łaskawie pozwoli obejrzeć, „ach, głupstwo - powie - wyższe odznaczenie mogło się uzyskać, ale ten cwaniutki Kowalski wysunął się do przodu o pierś (?), prosto pod kule wroga". Czy też wolno się człowiek od przystanku do chałupy przywlecze i: „zdałam", skromnie i cicho powie, starając się nie przekazywać orderu z rąk do rąk. Zbuntować się można, jasne. Można butnie wypalić: - Chyba najważniejsze, że zdałam, prawda? Przecież mogłam nie zdać. Tróje? Małe piwo. Państwowa ocena. Państwo, Polska, uważa wyniki za dostateczne, więc jeżeli Rząd PRL, Ministerstwo Oświaty, Ministerstwo Nauki i Techniki, wszystkie właściwie Wysokie Instytucje uważają, że jest w porządku, to chyba my tu, w Karlonkach, nie jesteśmy mądrzejsi od Rządu, Sejmu, Ministerstw, bo Oni tam, w Warszawie, musieli chyba tę sprawę przemyśleć, uznać, że dobrze jest, uczeń dostateczny ma wszelkie prawa człowieka i obywatela; jeśli jest pełnoletni i nie... no, powiedzmy, nie przestępca jakiś, kryminalista, to może głosować, siedzieć, gdzie mu się podoba, na skwerku, w rowie, niech sobie robi, co chce, byle nie był niedostateczny. Już Komisja Edukacji Narodowej z pewnością pochwalała dostatecznych, a my nie mamy żadnego prawa odcinać się od naszych światłych tradycji. Nawet jeszcze przed powstaniem Komisji Edukacji Narodowej dostateczny to znaczyło dostateczny. Może nawet za Mieszka Pierwszego. Prasę czytacie, telewizję oglądacie, chyba wyraźnie tam mówią i piszą o nawiązywaniu do tradycji, o kultywowaniu naszych narodowych tradycji. Nawet karczmy i zajazdy się otwiera albo buduje pod taką samą nazwą, jaka była przed wojną. Zamek Królewski się rekonstruuje, chociaż król i socjalizm to niby takie według tatusia sprzeczne. Bo tatusiowi król zajeżdża feu-dalizmem albo czymś takim, tatuś to mnie nieźle wychowuje. Socjalizm uznaje wszystkich królów, bo to jest nasza historia, nasza tradycja. Pewnie, że jak król był półgłów, to mu się wy- 124 tyka, po co, baran, wdawał się w tę wojnę czy po grzyba któreś książątko sprowadziło Zakon Krzyżacki na polskie ziemie, jakbyśmy własnych księży nie mieli i własnych zakonników. Błędy wytknąć trzeba, ale czy tatuś czytał, żeby jakiś kraj na świcie miał historię bez błędu? Czy historia w ogóle może być bez błędu? No, niech tatuś sobie wyobrazi, że od Lecha, Czecha i Rusa - co to podobno usiedli sobie gdzieś pod drzewem, pogadali, odpoczęli i poszli, indywiduliści, każdy w swoją stronę - Polską rządziły same anioły! Jezus Maria! Trzeba by i tak w szkole przelecieć te wszystkie anioły, który był lepszy, który był bardziej anielski od poprzednika, zresztą tatuś w anioły nie wierzy, to się akurat zgadzam, nuda potworna, anioł. Oj, mamo nie przerywaj mi, bardzo cię proszę, bo nie mówię o religii, tylko o historii. Nie kłóćmy się więc znowu na te tematy; dziecko, wasza córka zdała do następnej klasy, a wy mi nie dacie dojść do słowa i w dodatku odwodzicie mnie od narodowych tradycji. Tatusiu, bardzo przepraszam, znam twoje poglądy, szanuję je, z wyjątkiem tego wychowania przez pracę w cementowni, ale to są twoje poglądy. Moje?! A może już jestem na tyle dorosła, żeby je mieć tylko dla siebie? Zresztą, ja mam poglądy rozmaite i długo by trzeba to wyjaśniać. Ale jeśli ty mi mówisz, że ci się nie podobają moje dostateczne, to i ja powiem, że mi się nie podoba twoje określenie: „A klep sobie tych litanii, ile chcesz, - machnęłam na to ręką, - wygram to w końcu z wami wszystkimi, czy jeden człowiek da radę tylu babom, język mu prędzej przyschnie do podniebienia, niż przegada takie towarzystwo, śliny mają więcej te kobiety czy co, zawsze muszą mieć ostatnie słowo". Możesz sobie mieć tatusiu, takie pojęcie o kobietach w czasach równouprawnienia. Jeśli tobie się to w rozumowaniu zgadza, w porządku. Tylko o logice nie zapominaj, bo przestaniesz mi o niej przypominać, a wtedy ja zapomnę, bo i tak rzadko pamiętam. I nastąpi logiczna klapa, chyba nie będziemy się wgłębiać, czy klapa ma logikę. Ma! Ma! Bo jeśli szewc sobie logicznie myśli, zaplanuje: „spartolę te buty, tak że ta cholera, przepraszam, nie tylko nie da rady wyjść w nich na ulicę, ale nawet na nogę ich nie założy" - to jest klapa? Butów, no i tej, co je zamówiła u szewca. A szewc wyszedł „na swoje", choć został ochrzaniony i za buty 125 grosza nie dostał. Ale dokonał, czego chciał, precyzyjnie, logicznie dokonał klapy. Jasne jak słońce. Ja nie jestem szewcem, nie znam powodów, dla których dokonał logicznej klapy i spartolił buty, co mnie w ogóle obchodzi szewc, sandały takie piękne przywieźli do Domu Towarowego, próbuję wam powiedzieć, że trzeba szanować tradycje narodowe, o historii - a tu tak jakoś abstrakcyjnie, prawie metafizycznie na moje świadectwo wkroczył szewc. Zaraz, a może to Kiliński zamiast Kościuszki patrzy na was z nieba? No, słowo, jeśli Kiliński wszedł na moje dostateczne oceny - na was, nie na mnie, macha szablą i przypomina wam, że skoro dla państwa trójka jest dobra, to znaczy, że trójkę trzeba szanować. Co jest dobre dla kraju, jest w ogóle dobre, ludzie, opamiętajcie się. Ja nie mam pojęcia, czy Kiliński był szewcem wybitnym, a Ciszewski to już lepiej niech się nie zgrywa, tyle wie o Kilińskim, co kot napłakał, mój Boże. Tę Ciszewskiego całą wielką piątkę z historii Mruczek okupił własną śmiercią, ta wersja jednak zdecydowanie przeważa. Logika! Doktor to bardzo poczciwy człowiek. Pomyślał sobie: „Skoro nie mogę uratować życia kotu tej dziewczyny, niech chociaż ten j ej Ciszewski ma piątkę z historii. Jeśli ten cały Ciszewski nie jest ostatni głąb". No, nie jest. Fakt. Biedny dziadek. Biedny kot. Ani to nie jest mój Ciszewski, ani Ciszewski nic mnie nie obchodzi. Ciszewski w całości, z tym piątalem z historii i testami na inteligencję, dureń. Ja mu pokażę! Biegi z przeszkodami, kizior. Ja wiem, mamo, ty kiedyś mówiłaś, że Ciszewski jest bardzo zdolny, ale niektórzy ludzie zatrzymują się w rozwoju. No, proszę bardzo, obejrzyj sobie świadectwo tego wspaniałego ucznia. Piątka z historii nie załatwia całości. Zobacz sobie stopień z matematyki. Trójka? Nie, to nie jest trójka, tylko trójczyna. To nie jest dostatecznie, to nawet nie jest ledwo dostatecznie. To jest litość profesora otumanionego „wszechstronnymi zdolnościami" Ciszewskiego. Jak tu dwóję wstawić takiemu zdolnemu chłopcu, klasę musiałby bisować, a może istotnie dobry chemik z niego wyrośnie, no nie, nie mam sumienia, dam mu tę trójczynę. Myślę, że to cały Ciszewski. Nawet lepszy niż na moim rysunku, tym, który wisiał w Galerii Sztuki. Teraz jak zgłębiłam tę sprawę, teraz to ja już narysowałabym Ciszewskiego! Ta 126 ciotka w Galerii Sztuki miała rację. Cóż za urocza naiwność! Ciociu, zapomniałaś dodać: „bardzo powierzchowny sposób patrzenia". To byłoby jak ulał, jak w mordę strzelił, w sam raz, rzeczy sedno. Bo Ciszewski tak sobie wiosłuje, tak sobie wiosłuje po jeziorze, tu Felek siedzi, sielanka, nie ma co. Nie wiem, czy dziś lepiej narysowałabym Ciszewskiego, ale przynajmniej wiedziałabym, co chcę przez to warazić. Mógłby sobie wiosłować, ale z tego wiosłowania powinna wynikać jakaś symbolika, metafora, rysunek powinien się drzeć na tej ścianie: „Ludzie, spójrzcie, jak ten obibok wiosłuje sobie po życiu, on tak wy-wiosłuje profesora matematyki, iż stary nawet na łożu śmierci nie pojmuje, jak to się stało, że na koniec drugiego roku ogólniaka trójkę mu dał". Nie. Nie będę się zastanawiać, jak można by wyrazić w rysunku czy nawet olejem wizję Ciszewskiego, który otumania profesora matematyki. Nawet to widzę, te miny, te gierki. Ale otumanienia namalować nie potrafię. Jeszcze coś z natury, owszem, ale życie wewnętrzne Ciszewskiego? Czasu szkoda na myślenie o tym, do cementowni, Ciszewski, miesiąc w roku, wychowywanie przez pracę, tam cię życia nauczą, do kopalni, tam sobie powiosłujesz. Tak, tatusiu, niekiedy masz rację, w pewnych zawiłych przypadkach. Ale chcąc wychować Ciszewskiego, nie można całej młodzieży od razu podciągać pod taki poziom. Wracając do sprawy głównej, chciałam tylko powiedzieć, że gdyby Polską rządziły same anioły, to człowiek skonałby z nudów na historii, a z klasy do klasy przejść by musiał. Więc skoro mówimy o tradycjach narodowych - trzeba szanować dostateczne stopnie. Taką mniej więcej mowę do rodziców ma się już opracowaną w maju, kiedy zaczyna się ta kołatanka sercowa. Trzeba po prostu być przygotowanym na to: „stać cię na więcej, same czewórki i piątki powinnaś mieć", i tak dalej. Wtedy trzeba ruszać do ataku frontalnego, uwzględniając specyfikę własnej rodziny i wszystkie możliwe argumenciki pozanaukowe, jakimi człowiek może być chlastany. Tak trzeba celnie strzelać ze stołeczka w kuchni, żeby rodzice już zupełnie zapomnieli, czy tu w ogóle chodziło o jakieś trójki i skąd tu się trójki wzięły, skoro 127 mówimy o Kilińskim i Komisji Edukacji Narodowej. Długo nie wytrzymają, machną ręką i pójdą spać. A czerwiec jest dwuznaczny, bo już się niby wie, że się zda i że nawet dobrze, ale do budy trzeba ciągle zasuwać, chociaż nie do końca miesiąca. Właśnie dlatego lipiec jest miesiącem murowanym. Na pekaes patrzy się z pogardą, a niech się nie zatrzyma, bimbam sobie, pojadę do miasta następnym, jeśli będę mieć po co i za co. Teraz, w czasie wakacji, w lipcu, w tym murowanym miesiącu, po przebrnięciu naprawdę ciężkiej klasy technikum, odłożyłam książki i odłożyłam nawet kalendarzyk, który mi przysłał mąż Mirki. Jakie znaczenie ma kalendarzyk dla murowanego miesiąca?! Żadnego. Będę sobie tak przez wakacje zbierać te pogubione wątki. Muszę przyznać, że bardzo dobrze mi zrobiło to oblanie do Technikum Fotograficznego. Ktoś mi wykazał, że nie jestem taki kozak, za jakiego się miałam. A w tym roku, gdy się przyłożyłam do nauki w moim technikum, przeszłam nawet w lepszym stylu niż Ciszewski ten swój bieg z przeszkodami. I tu mam wątek z bezkresem. Kiedy tak już nie bardzo mogłam utrzymać ten nieprzenikniony wyraz twarzy, nad naszymi głowami przeleciał samolot. I wtedy miałam się już czego uczepić. Patrzyłam sobie na samolot, że może leci do Australii i może ja w nim lecę, o Olesiu Kujawiaku coś mi się zamajaczyło, Ciszewski był przygwożdżony moim rozwiązaniem testu na inteligencję, a ja patrzyłam w białą smugę, jaką ciągnął za sobą samolot, i miłosierdzia katolickiego nie okazałam za grosz. - Różnica między kamieniem węgielnym a węglem kamiennym jest taka - powiedziałam patrząc w ten bezkres jak między piciem w Szczawnicy a szczawiem w piwnicy. - Już ci nie dodam, że w piwnicy pani Makowskiej stoi szczaw w butelkach, ale ty za moimi plecami dołączyłeś do tamtej zgrai i nie piejecie tam szczawiu, tylko sikacz. Gratulacje za pierwsze miejsce w biegu - zakończyłam i podeszłam obojętnie do Kowalika. Nooo. Długo się Ciszewski ze zdziwienia nie podźwig-nie. Myślenia mu z pewnością zadałam na tydzień. 128 ір/їс, ш'ел/ ajaźże, W powodzi tych spraw Ciszewskich, zapomniałam, nie miałam czasu napisać rzeczy najważnieszej. Nie dołączyli nas do Morowa, gmina jest u nas, w Morowie też, bo przecież wszystko mamy, co powinno być w gminie. Nie odważyli się nas „dołączyć". Tak że nie muszę już pisać listu do posła na Sejm. Sprawiedliwości stało się zadość. To znaczy z wyjątkiem tego Domu Kultury w Morowie, no, ale to już niech sobie poseł rozstrzyga we własnym sumieniu. W końcu nikt mi tam nie zabroni chodzić, nawet „Katapultę" chcieli przytulić w Morowie, ale rozpadła się, fakt. Ciszewski wyjechał na obóz wędrowny i przysłał mi pocztówkę z Karkonoszy. Jednak. Z tamtym moim kosmicznym interesem to znowu nie ma nic do śmiechu. Doszłam do takiego wniosku po starannym przeczytaniu tego, co napisałam dla potomnych. W końcu jestem biedną dziewczyną z Karlonek, żyję w kraju, który z wysiłkiem nadrabia zaległości, a z supermocarstwa stare konie stemplują nielegalnie znaczki na Księżycu i sprzedają je na lewo, zdaje się w NRF. Wiem, że obecne pojazdy kosmiczne będą śmieszyć młodzież za kilka stek lat, bardziej nawet niż nas śmieszą bicykle albo ciuchcia w Górach Świętokrzyskich, ale w naszych czasach to jest jakaś sprawa, jakby tam nie było. Ten doktor od Mruczka natchnął mnie wiarą w człowieka. Zaczynam więc. Co obiecałam potomnym, otrzymają. Taka postanowiłam być. Kochani! Opiszę Wam za darmo łopatę, początki lotów kosmicznych może będziecie badać, ale łopata ma szansę przepaść w mrokach historii. Szkoda byłoby łopaty. Bo kiedy ja tak przędę wątłą nitkę własnego żywota, to mi siłę plącze wszystko i gmatwa. Poważnie. Kręć się kręć, wrzeciono, Prysła wątła nić... No i wstydem dziewczę płonie, bo mu się z tego kołowrotka urwała łopata. W dodatku łopata przeznaczona dla potomności! Wstydzi się dziewczę, wstydzi - jak nakazuje Moniuszko w jakiejś piosence. Chociaż dziś, kiedy tkaniny lniane wyrabia 129 Żyrardów, nikt już nie używa chyba takich reliktów przeszłości jak krosna i kołowrotki. Może Cepelia jako ozdoby to sprzedaje. No, ale znów grzęznę i motek mi się popłacze. Stanowczo do łopaty. Do łopaty! Mam na myśli łopatę, narzędzie ogrodnicze, nie pomylcie tego z Łopatą, szczytem górskim w Tatrach Zachodnich, ani z łopatkami, których jest cztery. Pierwsza łopatka to zdrobnienie od łopaty prawdziwej, którą niżej opiszę. Bawią się tym dzieci w piaskownicach. Druga to jest łopatka stanowiąca część maszyny, przyrządów mierniczych, nawet jest bardzo ważnym elementem turbiny. W turbinach pokrywa się łopatkę warstwami ochronnymi, bo jest narażona na szybkie zużycie. Trzecia łopatka to jest kość płaska u ssaków umiejscowiona w okolicy barku. Ma jakąś łacińską nazwę. Bo ja wiem, jak będzie się przedstawiać Wasza znajomość anatomii? Ale na pewno lepiej niż moja. Aha, jeszcze przylądek na Kamczatce nazywa się Łopatka. I teraz przystępujemy do łopaty, tej najprawdziwszej, proszę bardzo, możecie tego zdania o Ciszewskim nigdzie nie ogłaszać, bo on się odwikłał już dawno z tej sprawy z Janką z ogólniaka, to co mi tam. Janka, znaczy, puściła go w trąbę. Więc tak. W naszych czasach łopata nie służy do kopania ziemi pod uprawę, to załatwiają traktory, ale jest używana nadal w pracach ogrodniczych i niektórych innych. Jest to narzędzie ręczne, rozumiecie sami, że jeśli ogródek jest mały, ani „ursus" tam nie wjedzie, ani pług z koniem, bo koń by nie miał jak nawrócić, więc ręcznie trzeba zasuwać, na razie. Łopata prawdziwa składa się z drewnianego „trzonka" i szufli metalowej. Pod taką postacią była już znana w naszej starożytności. To, co nazwałam trzonkiem, nazywa się również „stylisko". Oczywiście, taką konwencjonalną łopatę też się modernizuje, wchodzi w skład kopaczek do ziemniaków, i tak dalej, no, ale nie ja mam pisać traktat o łopacie, tylko Wy. Po prostu sygnalizuję Wam fakt istnienia łopaty, abyście mieli materiał do rozpraw. Cały ogródek musiałam przekopać łopatą. Dobrze jest naciskać nogą na część metalową, kiedy ziemia jest wysuszona i część metalowa z trudem w nią wchodzi. Ciekawe jednak, dlaczego to nie noga, a ręce człowieka bolą, odcisków dostaje po takim przekopaniu ogródka. 130 W naszych czasach pisze się rozprawy, że zwykły człowiek czuje się przy tym zupełnym idiotą, na przykład: Algorytm indeksowy metody rozszerzonego gradientu zredukowanego rozwiązujący zagadnienia transportowe. Wycięłam to sobie z gazety, pewnie to się pisze dla naukowców, a nie dla zwykłych ludzi, chciałabym tylko, żeby ten algorytm rozwiązał zwykłym ludziom zagadnienia transportowe i abym nie musiała sterczeć na przystanku PKS-u. Poza tym jak sobie popatrzę na ten wycinek z algorytmem indeksowym metody rozszerzonego gradientu, zredukowanego, od razu sobie uświadamiam, ile mnie czeka jeszcze w życiu pracy, o ile muszę podnieść poprzeczkę w przyszłym roku szkolnym. Żeby tytułu nie zrozumieć, to już hańba. Wiem, że wielkość typu „constans" jest to stała niezmienna, ale algorytm - ni czorta. Dodam jeszcze na wszelki wypadek (gdyby gazety pożółkły i wyblakły), że ta ekipa „ursusa" pojechała traktorem w celach reklamowych, ale ubaw to musieli mieć potężny. No, Kochani, bądźcie zdrowi, życzę Wam wszystkiego najlepszego, wzywa mnie współczesność i żniwa. Cześć. Serdeczne pozdrowienia od Maryśki Mroczkowskiej, a dalej bujajcie się sami. Jeśli Wam wyrządziłam niedźwiedzią przysługę, obarczając Was myśleniem o łopacie, Wysokich Sądach, „ursusie", nie klnijcie mnie, naprawdę wypływało to z dobrej woli. Cześć, Kochani, cześć. Popychajcie świat do przodu i nie zapomnijcie, popychając, że my w dużym stopniu właśnie teraz świat popychamy. Pewnie, dla siebie, ale dla Was też. Żegnam Was z żalem głębokim, że się nigdy nie zobaczymy. Ach, byłoby o czym porozmawiać. и'ріїо mcwowaw w шеги,щ с/аш/ ai&Jaż się kończy xie^te,tu, Nawet tak się nie naharowałam przy żniwach, Felek skosił, a trzech autostopiczów zgłosiło się dobrowolnie do pracy za spanie w stodole i wikt. Ale gdzie tam. Mama nie rozumiała, że dla nich to zabawa, pościel im dała i sienniki do komórki. Ta babcia gotowała kotły jedzenia, bo: „Patrzcie, ludzie, takie młode chłopaki i darmo im się robić chce u kogo". A ojciec, Trzynasty Apostoł, taki sprawiedliwy, dniówkę prawidłową im płacił. Swojemu dziecku - nie, własne dziecko nie podlega tej 131 dziwaczne] sprawiedliwości. Strasznie są fajni ci autostopowicze. Pracują, fakt, więc dniówka im się należy. Jeden z nich mnie podrywa, ale co tam sobie robić nadzieje. Wszyscy trzej mają długie włosy, dwóch z nich jest z Krakowa, a trzeci z Tarnowa. Ten z Tarnowa ma gitarę, po zachodzie słońca chodzimy sobie nad jezioro, tak oblężone przez namioty turystów jak Troja przez Spartan może Sparta przez Troję, nie wiem, czy to ja mam piątkę z historii? Ojciec mówi: - Jak tu weszli ci kolędnicy, myślałem, że się przewrócę, no, ale jak sobie chłopcy uczciwie zarobić chcą na wakacjach, niech sobie zarobią, czemu nie. I tak już trzeci tydzień sobie uczciwie zarabiają, ten z Tarnowa, co mnie podrywa, jest po pierwszym roku polonistyki. Jurek. Ma być krytykiem teatralnym. Bardzo się dziwi, że ja chodzę do Technikum Mechaniki Precyzyjnej. Nie wiem, czemu tu się dziwić. Mam już za sobą wszystkie rozterki, wątpliwości, czy dam radę i czy to ten kierunek. Owszem szkoda, że jest za mało matematyki, w której następne wynika z poprzedniego, ale skoro pierwszy rok przeszedł mi dobrze, i dalej jakoś się z tego przyzwoicie wykaraskam. Cały brulion wierszy ma ten Jurek, ale nie bardzo mi się podobają, bo on jest awangardowy twórca, a ja lubię takie wiersze zwyczajne, nie to, żeby nawet klasyka, bo i we współczesnych pismach kulturalnych coś się trafi. Wycięłam sobie jeszcze w podstawówce kilka z „Kultury", cytuję fragmenty: ...pomyślećjeszcze wczoraj włosy pachniały twoje letnim deszczem i warkocz wyżymałem z rosy we fioletowym burzy świetle... ... ani to spokój, ani rozpacz ani to klęski mocne pchnięcie ktoś nam połamał wkradł wiosła takie podobno nasze szczęście... A kiedy zobaczyłam, że przyjechał Jasiobędzki, to już na pamięć dalej w sobie wykrzyczałam: ...zatańcz ze mną bezpowrotnie pogubimy młodość naszą 132 jeszcze tylko dwa tygodnie cóż tak wcześnie światła gaszą. Co mi z tego, że Jurek zburzy kiedyś całą tę poezję, że mi wyszukuje pokrewieństwa tych wierszy z takimi czy innymi, niech burzy, jeśli starczy mu jednocześnie czasu na odbudowanie krytyki teatralnej, co mi z Jurka,, który sobie lada dzień pojedzie dalej, skoro Jasiobędzki przyznał mi się po koleżeńsku, że ma pannę w Warszawie, ona kończy stomatologię i jak tylko się wygrzebią z dyplomów, to się pobiorą. - To świetnie - mówię - że tak się dobrze wszystko układa - a myślę: zatańcz ze mną bezpowrotnie pogubimy młodość naszą jeszcze tylko dwa tygodnie cóż tak wcześnie światła gaszą. Szlag by trafił cały ten koleżeński stosunek do kobiet. Nawet Kowalik się zgubił w czasie wakacji, pewnie w owies wlazł i głowę mu sierpem ucięli. Wyższy jest Kowalik od owsa, ale może się położył... och, Boże, Katu ześlij sny pogodne... Ostatni 'olzienmieląca жиготкело Znalazłam dwie czerolistne koniczynki, ale pomimo to rzeczy potoczyły się tak, jak przewidywałam. Kolędnicy odjechali, przenieśli się nad morze. Obiecali napisać wszyscy trzej (Jurek to już na mur-beton) i przyjechać znów do nas w przyszłym roku. Jasiobędzki wyjechał, obiecując zaprosić nas wszystkich na ślub. Czterolistna koniczynka! Szczęście znalazcy ma przynieść! O mądrości ludowa! Felkowi urodził się mały Felek, szybko jakoś, jeszcze wesela nie zdążyłam opisać, a tu chrzciny się szykują. Od Ciszewskiego dostałam drugą pocztówkę z Zielonogórskiego. Spotkałem fajnych kumpli i powłóczymy się jeszcze trochę. Szkoda, że Ciebie z nami nie ma. Pozdrowienia z Łagowa - przesyła mi ten chemiczny historyk czy też historyczny chemik. Czekański obijał się w lipcu po mieście, a teraz 133 wyjechał gdzieś z rodzicami. Kowalik zaginął w tym owsie na amen. Turyści się zmieniają, kolory namiotów się zmieniają, a w moim życiu nic się nie zmienia. Latarnię nad jeziorem postawili i takich parę desek na krzyż, które mają udawać pomost. Kierowniczkę gospody wyrzucili, bo miała manko. Kierownik teraz przyszedł i mają nastąpić cuda gastronomiczne. Zobaczymy. Bo tamten kierownik pegeeru rzeczywiście doka-zał cudów, wydźwignął pegeer z bagna deficytu, ojciec mówi, że świetnie prowadzi, że takich zbiorów i płac w naszym pegeerze jeszcze nigdy nie było. W żółtkach z kurzych jajek pewno ma skromny deficycik, ale w zachwycie nad innymi osiągnięciami nikt mu kurzych żółtek nie liczy. Smutno mi, bo lato takie piękne, a moją jedyną rozrywką jest odkąd tę latarnię postawili nad jeziorem - wpatrywanie się w ćmy. Tak krążą, krążą wokół latarni, same pewnie nie wiedząc, po co i dlaczego. Tańczą ze sobą bezpowrotnie, gubią razem młodość swoją, jeszcze tylko dwa tygodnie, cóż tak późno światła stoją. A ja sama siebie trwonię. W Morowie była heca, bo okazało się, że mieszka tam jeden unita i jak się dowiedział, że w Karlonkach ma być wybudowany kościół rzymskokatolicki, to pojechał do biskupa, żeby jemu, temu jedynemu unicie, wybudować kościół, Pojechał do biskupa rzymskokatolickiego, biskup mu doradził, żeby się przeniósł tam, gdzie są unici, ale on powiedział, że za nic na świecie. Państwo mu tu dało ziemię, to jest jego ziemia i nie zamierza się nigdzie przenieść, jest u siebie i żąda kościoła. Szczegółów tej rozmowy nie znam, tyle co ludzie mówili, pukając się przy tym w głowę. Bo istotnie szajba chłopu odbiła. Z zazdrości może o kościół w Karlonkach, bo na własne o-czy widziałam tego unitę w kościele w Morowie. I dobrze mu się stało i modliło, jak Ząbek fałszował swoje chorały. A tu nagle do biskupa wyruszył po swoje. Dla jednego człowieka żeby budować kościół, trzeba by mu może i księdza odpowiedniego sprowadzić... Monarchia absolutna. Albo skleroza, wapno. Cała ta sprawa z unitą jest w dodatku o tyle skomplikowana, że on własne dzieci ochrzcił normalnie, w kościele, a na starość zachciało mu się wracać do wiary przodków jakichś i żąda dla siebie kościoła. Ale nie w tym leży sedno komplikacji, tylko w tym, że to nie ustrój socjalistyczny opierający się na 134 podstawach marksistowsko-leninowskich nie chce chłopu wybudować tego kościoła, ustrój by mu pozwolił, żeby unitów zebrał więcej, rzecz jasna, bo w końcu Polska nie leży na żyłach złota, miedzi i uranu, aby każdemu kościół budować, jak jeszcze mieszkań nie można wybudować tyle, co trzeba. Ten biskup mu powiedział, że tu nawet ksiądz prymas nie pomoże, musiałby zasuwać do samego papieża, Jezus Maria! I to mnie się w głowie niby przewraca, a tu gospodarz całą gębą - ziemię dostał, dobrze prowadzi gospodarkę, syna i córkę ochrzcił po katolicku, pożenił, wnuki ma, owdowiał, nie sprawia wrażenia wariata, odgraża się biskupom, że pojedzie do samego księdza prymasa albo do КС Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, żeby mu kościół postawili. Chciałabym ja taki drugi kraj na świecie obejrzeć. Właśnie, jestem na tropie. On wie, co robi. Dobrze pisze i czyta, dzieci pożenił, jest w Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym, gotówki ma już pełny siennik, czyta sobie o wycieczkach „Orbisu" do Egiptu, Syrii, Hiszpanii, Italii, no to sobie wykombinował. Nieźle. Tęsknica go na satrość wzięła za światem szerokim, bo żonę miał jędzę, za wesoło mu z nią nie było, to sprytnie wymyślił, że chce „dochodzić swego". Bo tak powiedzieć w Morowie gospodarzowi: przejadę się do Włoch z „Orbisem", to faktycznie, nie jest proste. Własne dzieci by mu „Orbis" wybiły z głowy, no i śmiechu by z niego było sporo. Ale słowa: „chcę dochodzić swego", mają na wsi duże znaczenie. Swego ma prawo dochodzić każdy. A to chytrze wymyślił. Sprytna bestia! Może ja zaczęłabym pobredzać o buddyzmie... nie, ja i tak pobredzam, bez buddyzmu. Ale jak tu nie dostać kręćka z tym wszystkim? Te ćmy, na które tak lubię patrzeć, jak same krążą, krążą, krążą wokół latarni, są bogatsze ode mnie w nieświadomość własnej samotności. Tak krążą razem, a każda osobno, a czy ja wiem, ile takich fajtłap Marysiek krąży razem ze mną, choć każda osobno? O nie, ten pomysł przekreślam. Gdybym poszła do tego doktora od zwierząt i zapytała go o świadomość ciem, już na pewno uznałby mnie za idiotkę. I mogłabym go postawić w głupim położeniu, bo nawet on może tego nie wiedzieć. Heliotropizm to to nie jest, tylko do sztucznego światła tak je ciągnie, dla- 135 czego? Nocne stworzenia, rozumiem, w dzień kimają, a w nocy wychodzą na żer, puszczyk, i tak dalej. Ale chyba ćma się nie nażera sztucznym światłem? Więc co je tak przyciąga? Zajrzę do encyklopedii, może rozwiązanie leży i czeka uprzejmie, aż raczę je podnieść. Ć. Ćma. Chwileczkę. Tom drugi. Między Ćmielowem a Ćwierczakiewiczową, są. Ćmy, motyle nocne. O psiakrew, istnieją jednak ćmy heliofilne, latające wyłącznie w słońcu, kraśniki, nocnicówki, malowce. Słabe wyjaśnienie, że z niektórych gatunków samice latają osobno, samce osobno, nie zamierzam wnikać w ich życie erotyczne, tylko w zjawisko, co je przyciąga w sztucznym świetle? Dlaczego jak zwariowane latają wokół jarzeniowy? Jeśli mąż Mirki nie będzie wiedział, kończę z myśleniem na ten temat, choć to zastanawiające. Mam pieniądze, mogłabym wysłać do niego nawet telegram: Co przyciąga ćmy w sztucznym świetle? Odpowiedz natychmiast, Maryśka. Ale taki telegram można wysłać z dużego miasta. Ta farbowana blondynka z naszej poczty nadałaby taki telegram, boby musiała, ale... Zaraz by się rozniosło, że mam fioła. Nawet w powiatówie na poczcie mnie znają. Zresztą, co mnie przyciąga do patrzenia na ćmy kołujące? Nad tym trzeba się bardziej zastanowić, nie nad ćmami. Może usiłuję dopatrzyć się celowości w tym pozornie bezmyślnym krążeniu, może jestem głupi wół, który stoi i patrzy, a z oczu wyziera mu zaduma i filozofia. Wołu to u nas już nie ma, ostatniego widziałam w Tulczance, smutny był, kiedy patrzył na mnie, zadumany, zniechęcony, nie wiem, co się z nim stało, odkąd Tulczanka przeszła na hodowlę specjalistyczną, no przepraszam, wołem mam się jeszcze zajmować, to już przesada byłaby. Tulczanka ma wzorową hodowlę, prawda. W dzienniku telewizyjnym ją pokazywali, hodowlę i Tulczankę, jako przykład. Czysto, tylko kiszonka śmierdzi, ale to ludzie wymyślili, nie zwierzęta. Na szczęście polska telewizja zapachów jeszcze nie roztacza. Lepiej na dziś dać sobie spokój z pisaniem, chociaż muszę jeszcze uzupełnić dla potomnych tę sprawę z masłem. Jeśli krowa się pasie na łące, w zimie żre prawdziwe siano, trochę sieczki, to masło jest smaczniejsze. Ze śmietany, z której Ta babcia zrobi masło w drewniane] maselnicy, aż w nos bije zdrowy zapach łąki. A maślanka z gruzełkami masła, o rany! 136 A jak krowa jest odżywiana nowocześnie, to może dawać więcej mleka, ale receptura kiszonki nie zawiera składnika: „zapach łąki i siana". Wiem, że babcinej maselnicy nie da się stosować w skali państwowej, ale w ramach prywaty rzecz się uprawia i wtedy świeży chleb z takim masłem... No, kończę, bo wpadnę w lirykę. Jakoś jedzenie tak mnie lirycznie nastraja. Ale rozumiem, że to prywata, prywata, która źle wpływała na nasz kraj we wszystkich ustrojach: feudalizmie, kapitalizmie i socjalizmie. Nawet ojciec tego nie rozumie, je, co, mu podadzą, i nie zgłębia problemu. Moje upodobanie do jedzenia musiałam odziedziczyć po Tym dziadku, który pracował w fabryce gwoździ. Ta babcia mówi: „podjeść to sobie mój chłop umiał, oj umiał, ale i do roboty był pierwszy". Teraz będę pilnie obserwować, czy unita z Morowa wybierze się na wycieczkę zagraniczną. A sama może się machnę do Tamtej babci albo do ciotki Heleny, albo do Mirki, w ostateczności. Albo do Australii. o/e/y/e/fjuźj niećt&tfa K/Estety Tyle się stało strasznych rzeczy, że wprost wstyd to opisywać. Przede wszystkim zbili Felka. Albo nie, przede wszystkim to utopił się człowiek w naszym jeziorze. Nie widziałam go na oczy. Wypłynął za daleko, no, nie wiem, jak to było, dosyć że milicja z Komendy Powiatowej przyjechała, zaalarmowana, pogotowie wezwali natychmiast, zabrali go do szpitala, ale nie udało się uratować mu życia. Takie wypadki się zdarzają, co prawda na naszym jeziorze - pierwszy raz. To zdarza się na całym świecie, jeśli ktoś brawuruje i przecenia swoje siły, i chociaż żal mi było tego nieznajomego, to nie o tym wstyd mi pisać. Tylko. Byli tam letnicy, którym przynosiłam jajka, owoce, śmietanę. Dziwni to byli ludzie. Przyjechali z namiotem wielkim, pomarańczowym. Oprócz tego „taunus" dowlókł przyczepę kempingową, bo czworo ich przyjechało. Dlatego wydali mi się dziwni, że skoro już tak poszukiwali łona natury, nie musieli targać ze sobą całej miejskiej cywilizacji plastykowej, łącznie z tytułowaniem się pani doktorowo, panie prorektorze - jak Boga kocham tak się do siebie zwracali. No, takie jakieś miszczuchy, a nie świetna kompania, która się czasem 137 zjawi u nas, myślałam sobie, kiedy mi zdawali te durne pytania: „A czy jajka na pewno świeże". Rumieniłam się ze wstydu, ale coś mnie do nich przyciągało, (Teraz żałuję, że w jednym jajku nie dałam tym chamom kwasu siarkowego; lecz niczego takiego nie podejrzewałam). Znosiłam ze spokojem rolę wiejskiej dziołszki dostarczającej świeżutkie papu i obserwowałam pilnie, jakże się to żyje w takich wysokich sferach. Przywieźli składaną łódź motorową, namiot mieli zelektryfikowany, łóżka w nim, kompletny naczyń, najnowsze w świecie urządzenia do połowu ryb, te wszystkie kołowrotki japońskie, błyski, linki. Ano wyekwipowani, nie ma co, ale naprawdę trochę mnie wkurzyło, jak pani prorektorowa zakładała przepiękny domowy fartuszek, żeby usmażyć na śniadanie jajecznicę. Kuchnie mieli dwie, na butan. Krzesełka składane, stoliki; kiedy śniadanie było gotowe, obydwie damy zdejmowały fartusztki, siadały do stołu w powłóczystych szatkach, o, taka niby swoboda, ale popis, popis, kurcze blade! Potem panowie udawali się na szczupłą składaną motorówkę, a panie - nasmarowane poziomkami - zakopywały nawet puszki po konserwach, nie powiem. Z okrzykami: „Wandale, jak można niszczyć taki piękny drzewostan!" przystępowały do łamania gałęzi na wieczorne ognisko. Nie mój las? Jak to: nie mój las? Powiedziałam więc kiedyś bardzo, bardzo uprzejmie, takim tonem, jakby od urodzenia wychowywała mnie ciotka Helena: - Przecież panie robią to samo, co tamci wandale. A panowie łowią szczupaki dwunastokilogramowe, które nie są już smaczne, tylko dla zdobycia trofeum myśliwskiego, prawda? Tak mnie te fartuszki wkurzyły na powłóczystych piżamach. Przyjrzały mi się z uwagą. - Od jutra możesz jajek nie przynosić - wycedziła jedna. - No, tyle, co my zerwiemy gałązek, to prawie nic - zreflektowała się druga. - Dziękuję, pani prorektorowo, od jutra nie będę przynosić jajek. Tylko proszę na grzyby chodzić z nożem i zostawiać tuż przy ziemi ucięte korzonki. Bo to mój las, tak samo jak i pani. Nie wiem, czy zdębiały, bo poszłam sobie, na świeże jajka więcej jest nad jezioremn w lecie amatorów, niż kury jajek nosić będą. Ale wyczułam w nich, w tej całej czwórce, coś złego, 138 coś, co mi nie pasowało do tej całej cywilizacji i chęci upieczenia barana na różnie, bo przedtem mnie pytali, gdzie tu można kupić barana, a ja odpowiedziałam, że prawdziwe barany mają redyk w Bieszczadach, a tych w przenośni wszędzie jest pełno. Irytowało mnie to tytułowanie się: „panie prezesie", „panie taki czy owaki", w warunkach kempingu. I zakładanie z góry, że każdy człowiek na wsi to głupi kmiot. A kiedy panu prezesowi coś nawaliło w motorówce, Felek naprawił rzecz w trzy sekundy i grosza nie wziął. Nie ścigali go z pieniędzmi za reperację, fakt. Dobrze czułam, że cały ten splendor jest pozorny i zwodniczy. Nieszczęśnik, który się utopił, łapał węgorze. Możliwe, że kłusował, to nie ma znaczenia w tej chwili. Każdy wie, jak się łapie węgorze, przyczepia się do boi coś w rodzaju choinki z powroza, na końcu każdego takiego odgałęzienia choinki haczyk z przynętą, obciążenie, bo węgorze żyją na dnie jeziora. Więc nieszczęśnik założył pułapkę na węgorze, a potem się utopił. Milicja miała jedną motorówkę, poprosili tych państwa o pożyczenie drugiej, bo pogotowie ratunkowe czekało i był cień szansy, że uratuje się człowieka. Pożyczyli, co mieli robić, skoro milicja stała im nad głową. Ale zaledwie pogotowie odjechało do szpitala, i milicja, ci państwo skierowali się swoją motorówką w stronę pułapki na węgorze. Nałapało ich się jak cholera, cała choinka, ponieważ ten nieszczęśnik jako przynęty użył padliny, no a wiadomo, co lubią węgorze. Jeszcze pewnie karetka pogotowia nie dojechała do szpitala, doktor Kowalski w karetce robił temu nieszczęśnikowi jakieś zabiegi, a te panie już przystąpiły do smażenia świeżutkich węgorzy na kolację. Węgorze żywią się padliną i mają dziwnie zagadkową naturę. My w domu nie jadamy węgorzy, bo za tłuste, chociaż wędzone stanowią podobno światowy rarytas. Ale kiedy pobiegłam z Felkiem na miejsce wypadku, a te panie w nieskazitelnych fartuszkach przygotowywały kolację, to oboje z Felkiem omal nie zemdleliśmy z obrzydzenia. Choinka leżała na brzegu, jeden z panów przygotowywał kolejnego węgorza, aby pani mogła go wrzucić na skwierczącą tłuszczem patelnię, druga odkorkowywała czystą eksportową, no myślałam, że upadnę, skonam. 139 - Felek, wrzuć im choinkę na tę patelnię - powiedziałam. -Sznur po wisielcu przynosi szczęście. Felek zrozumiał mnie w lot i rzucił celnie. - Ażesz wy, chamy głupie - warknął, rozwalając choinką nie tylko patelnię, ale całą kuchnię na butan czy propan. - Po milicję! - krzyknął któryś, pewnie prezes. - Zanim się waszym pudłem dowleczecie po milicję, to wam traktorem namiot i przyczepę z ziemią zrównam! - wrzasnął Felek. Zdaje się, że coś ich zastanowiło, z namiotów sąsiednich ludzie wyszli, dosyć, że pozwolili nam odejść w spokoju, jeśli nie liczyć mielenia ozorem: - Męty społeczne, chuliganeria, i dziewczyna z nimi! Było jeszcze tego sporo, ale nie raczyliśmy słuchać. Tego wieczoru nie palili ogniska, a nazajutrz zniknęli, razem z całą swoją cywilizacją i kulturą. Teraz rozważam całą rzecz spokojnie. Nie popełnili przestępstwa. Pożyczyli milicji motorówkę, żeby mogła szukać tonącego człowieka. Trudno było ustalić czyje są węgorze, bo ten nieszczęsny kłusownik nie miał karty wędkarskiej. Doktor Kowalski, który lubi forsę jak mało kto, czternaście godzin za darmo próbował ratować życie tamtemu człowiekowi. Dwa dyżury siedział przy nim. My z Felkiem wywaliśmy turystom kuchnię. Fakt. Mogli złożyć doniesienie na milicję, że miejscowi chuligani zdemolowali im kemping. Ale wynieśli się cicho i pewnie ze wstydem, w nocy, niczym złodzieje, bo widocznie coś zrozumieli z tego, co „męty społeczne, margines, chuliganeria" zrozumiały od razu. I oni tacy cywilizowani i puszki zakopujący, chyba uznali, że rzut powrozem z haczykami w patelnię jest bardziej etyczny niż jedzenie węgorzy złapanych przez człowieka, który utonął; jest bardziej fair, bardziej czyste niż żywienie się padliną. Węgorze mają swoje pokrętne życie, pływają na lęgi gdzieś na morze dalekie, ich sprawa czym się żywią, ale pytam, czy spadkobiercy kultury śródziemnomorskiej mają spokojnie smażyć świeże węgorze, przez które utopił się człowiek. Choćby wariat, wszystko jedno - człowiek. A potem pobili Felka. Nie jestem subiektywna, nie chcę chwalić „naszych" kosztem ludzi z miasta. Pobili Felka nasi, 140 z Tulczanki, Morowa i Karlonek. Jak zostanę po skończeniu Technikum Mechaniki Precyzyjnej posłem na Sejm PRL, to zaprowadzę porządek w tym kraju, a przynajmniej w tym powiecie. Wszystkich psychologów i socjologów sobie poproszę i wygarnę im. Oj, wygarnę. Kościoła dla jednego unity budować nie będę, ale zapytam się: „Panie i panowie mądrale, czy wiecie dlaczego pobili Felka?" Głucha cisza zapadnie, mur. Prawników jeszcze zaproszę, muszę to podkreślić sobie w dzienniku, żebym zapamiętała, bo kiedy zostanę posłanką czy posłem albo przewodniczącą Ligi Kobiet, mogę mieć tyle spraw, że zapomnę o rojeniach młodości. Wątpię w to, ale w kieracie, w jaki wciągnie mnie życie, może mi się przytrafić dziura w pamięci, a z czego się trzeba rozliczyć, to trzeba. Tak że mrok mojej przeszłości nie może pochłonąć spraw istotnych i nie rozwiązanych. Chociaż... Właściwie wszystkie te przypuszczenia trzeba zacząć od „chociaż". Chociaż ten poseł, co się urodził w Morowie, nie zapomniał jakoś o swojej młodości. Na pewno miał wiele przeszkód do pokonania, żeby palnąć taki Dom Kultury w miejscu swojego urodzenia. Może mu mówili Towarzyszu pośle, na miłość boską, co wy wymyślacie. Przecież tam jest Powiatowy Dom Kultury, a w tym waszym Morowie biblioteka i sala na kino objazdowe. Nie mamy funduszów w tej chwili, żeby w każdej wiosce stawiać dom kultury. Kar-lonkom by się należał, no i nie damy rady. Tulczanka też jest dużym skupiskiem ludności, a i hodowlę wzorową prowadzi... No, czy ja wiem, jak tam to było, jak posłowie rozmawiają między sobą, ale poseł z Morowa wydębił fundusze, postawił na swoim, postawił ten Dom Kultury, którego mu nie mogłam przebaczyć. A teraz go rozgrzeszam. Ojcu posła to tak broda się trzęsła ze wzruszenia, kiedy otwierali ten Dom Kultury, że słowa nie mógł powiedzieć do mikrofonu. Bo radio przyjechało. Myślałam, że dziadkowi broda się trzęsie z dumy z powodu tego syna... ale może po prostu wzruszył się stary, że dożył takiej chwili? Wiele podobno przetrwał, fakt. Ludzie opowiadają, że był nieugięty i twardy jak stal, jeśli chodzi o polskość. Teraz takie problemy nikogo nie dotyczą. Ale zapisuję sobie, dla pamięci, na przyszłość pewne zagadnienia prawne, które muszę kiedyś, gdzieś przedstawić. Zaczyna się od tego, że Felek 141 ma własną filozofię, choć o tym nie wie i słowa „filozofia" pewnie w życiu nie słyszał, bo w radiu słucha piosenek, a w telewizji ogląda sport i westerny. Ale własną filozofię posiada, wie o tym czy nie wie, słyszał czy nie słyszał. Felek kocha Tereskę, a także tego nie umiał powiedzieć, kiedy go przyparłam do muru, to znaczy, do furtki. Ale kocha ją, fakt. Teraz to już Felek nie może tak latać po zabawach, bo musi prać pieluchy. Mają pralkę automatyczną, a my prastary „Światowid". Tę pralkę automatyczną Tereska wniosła w posagu. W ogóle dosyć bogato się Felek ożenił. Ale sam też niebiedny, jedynak, jego starzy chałupę mają porządną, pole, no i Felek zarobić umie dużo na tych swoich traktorach i kosiarkach tak sobie nonszalancko siedząc, niby. Tereska ma młodszego brata, więc po ślubie powinni zamieszkać u Stańczuków, ale Tereska wolała u siebie. Felek jak to Felek - zgodził się. Do Tereski wielu chłopaków z Morowa, Tulczanki, Karlonek i z jeszcze innych wsi smaliło cholewki, bo fajna dziewczyna, fakt. Ładna, zgrabna, skończyła Zasadniczą Szkołę Rolniczą, no i rozum ma w głowie, skoro na męża wybrała Felka, a nie tamtych palantów. Czy ona stawała sobie przed ślubem ze swoimi amantami wieczorem pod drzewem, tego nie wiem. Wiem tylko, że ja przestałam jeden wieczór z Felkiem pod śliwą i nic z tego nie wynikło. Ale Felkowi odpaleni amanci Tereski zazdrościli jak diabli. Więc jak Felek zajrzał sobie na zabawę w Morowie, jeden z tych dawnych podskaki-waczy Tereski powiedział do niego: - Fajny syn nam się urodził, co Felek? Myślałam, że Felek trzaśnie pacana w mordę (bo nie wiedziałam jeszcze, że on naprawdę ma filozofię). Felek podszedł do bufetu, chłopaki za nim i powiedział: - Oranżadę proszę. - No, poważnie, udał nam się chłopak - dorzucił któryś, co to na pewno nie oranżadę pił, tylko pół litra telepało mu się w żołądku i właśnie wracało do głowy. - Synu - powiedział Felek powoli, pijąc oranżadę - w ryja ci nie przyłożę, bo to byłby za wielki honor dla takiego jak ty. Masz tu pięć dych na drugie pół litra przesunął pięćdziesiąt złotych po blacie napij się za moje zdrowie. A jak jutro wytrzeźwiejesz, to sobie, świnio, przypomnij, że choćby Tereska 142 miała pięcioro dzieci, każde z innym, to jak Tereska jest moja, i tamte dzieci byłyby moje. Źleście chłopaki trafili. Ale gdyby któryś z was powiedział coś takiego do Tereski, to choć tyle lat się kolegowaliśmy, łby wam zbronuję - i pokropił tych, co najbliżej niego stali, resztkami oranżady, która mu została na .dnie szklanki. Tak jakoś dobrotliwie i lekceważąco ich pokropił, jak ksiądz machający suchym kropidłem nad święconym, bo ministrant z wodą zgubił się w tłumie. Zapłacił za oranżadę, reszty z dziesięciu złotych nie wziął i wyszedł. Dalej na własne oczy widziałam, jak tamci dorzucili jeszcze do Felkowej pięćdziesiątki trochę bilonu i „pani da te pół litra" zażądali. Dała, wzięła flachę i wyszli także. Na sali było paru przystojnych wczasowiczów, ale nia miałam do niczego głowy, wybiegłam, bo się bałam, że zbiją Felka. Czwarte drzewo za Domem Kultury już rozproszyło moje obawy, bo siedzieli pod nim i odbywali naradę, a butelka za Felkowe pieniążki z rąk do rąk przechodziła. Zgnoił ich fakt, to znaczy sami się zgnoić pozwolili, pijąc „za zdrowie" Felka, tylko że oni nie w tej nieszczęsnej butelce zobaczyli swoje zgnojenie. Na tej naradzie pod czwartym drzewem od Domu Kultury, licząc w stronę Karlonek, doszli do wniosku, że zostali zgnoje-ni przez Felka, bo on publicznie pokropił ich oranżadą. Chcieli go sprowokować do bijatyki i natknęli się na filozofię, barany. Zbić Felka w Domu Kultury - na takie rzeczy są za mądrzy, pół sali by było za Felkiem (bo reszta tańcowała sobie i nic nie widziała z dramatu), no i posterunkowy dawno ma niektórych z nich na uwadze. Ale przecież nie tylko węgorze żywią się padliną. W dwa dni później Felek zmęczony wracał z pracy, bo przecież i swoim starym musi pomóc, a oni zaczaili się na niego w krzakach, z fajerką na sznurku, rozkręcili tę fajerkę tak, że prosto walnęła go w tył głowy. Felek stracił przytomność, upadł, a tamci dali nogę, jasna rzecz. Dobrze, że przechodziła Walaszkowa, bo zaraz poleciała do Izby Porodowej i zadzwonili po pogotowie. Sam doktor Kowalski przyjechał, jak się dowiedział, że chodzi o Felka Stańczuka, bo na ogół kiedy się pobiją, a wypadek jest niegroźny, w karetce przyjeżdżają ci młodzi lekarze, co są na stażu w szpitalu w po-wiatówie. Felek w karetce ciągle był nieprzytomny. Walaszko- 143 wej kazał doktor Kowalski: „Powiedzcie jego żonie, że palec sobie skaleczył". Nie wiem, jak się Walaszkowa z zadania wywiązała, bo jeszcze tego wieczora Tereska była w szpitalu, samochodem ją zawieźli, w szpitalu był nieprzytomny całą noc, przytomność odzyskał dopiero przed południem, kiedy ja pojechałam do szpitala. To znaczy nie dlatego odzyskał przytom-. ność, że ja przyjechałam, tylko akurat te wszystkie zabiegi odniosły skutek. Tak się złożyło. Znałam przedtem Tereskę, nie powiem, żebym ją uwielbiała, ale kiedy zobaczyłam, jak siedzi blada na korytarzu i pelęgniarki dają jej krople, bardzo mi się jej żal zrobiło. - Marysiu - powiedziała - powiedz mu, powiedz Felkowi, żeby zrobił, jak mu radzi doktor Kowalski. Bo dziecko nie karmione, przyjadę za parą godzin, powiedz Felkowi, on cię lubi, może posłucha. Przyjadę za parę godzin, powiedz mu... - i wyszła. To nie był dzień wizyt, ale poprosiłam pielęgniarkę, żeby umożliwiła mi rozmowę z doktorem Kowalskim. Ona pochodzi z Karlonek, więc mi umożliwiła. Wyszedł do mnie sam doktor Kowalski, który jest przecież dyrektorem szpitala, podniosłam się z krzesła, ukłoniłam się grzecznie i zapytałam, jak się Felek czuje. - Niestety, aż za dobrze - odpowiedział - ledwie odzyskał przytomność, a już chce wyjść ze szpitala, na własne żądanie. - A lepiej żeby został? - zapytałam. - Całkowita utrata przytomności może być groźna. A kim ty jesteś? - Siostrą Felka, zresztą pan doktor był kiedyś u mojej babci. - Aha - powiedział - myślałem, że Stańczuk jest jedynakiem. Niestety, nie wypuszczę brata tak szybko, musi przejść jeszcze wiele badań. Mocny chłop, powiedz rodzicom, żeby się nie martwili. - Dobrze, panie doktorze. - Mogli go zabić - powiedział doktor Kowalski. -Ale twój brat nawet nie chce powiedzieć, kto to był. Widzisz, tłumaczyłem jego żonie, że to jest ciężkie obrażenie ciała i gdyby przeleżał dwadzieścia jeden dni, tamci by poszli do kryminału, paragraf jest inny, rozumiesz? Takich trzeba zamykać. Powiedziałem 144 o tym twojemu bratu, ale zaledwie trochę doszedł do siebie, zaczął mówić, że im łby zbronuje i że już wychodzi. A to przecież jest ciężkie pobicie, milicję mam na karku, przesłuchiwać go jeszcze nie można, ale już wiem, że on i tak nie powie. - To bardzo dobry chłopak, Felek. - A ja wiem, że to bardzo dobry chłopak, twój brat, ale uparty. Co to znaczy: łby zbronuje?! Może sobie szkody narobić, sam mieć kłopoty, a inni tu ponoszą winę. No, nie martw się o brata, bratowej pomóż przy dziecku. Do widzenia. I udzieliwszy mi tych zbawiennych rad, poszedł sobie. Tego dnia Felka nie udało mi się zobaczyć. Kiedy „moja bratowa" pojechała do szpitala, a teściowie musieli iść w pole, zaofiarowałam się, że poniańczę dziecko. Naprawdę fajny jest ten mały Felek. Tylko jak zaczął drzeć gębę, zupełnie nie wiedziałam, co zrobić, smoczek wypluł, huśtałam go, a on wrzeszczał, o rany! Zrozumiałam nareszcie, co mu się przytrafiło, i przewinęłam go najdelikatniej, jak tylko umiałam. Że ja Felkowego syna będę niańczyć - tego już żaden futurolog nie mógłby przewidzieć. Bardzo ładnie mieszkają sobie młodzi państwo Stańczukowie, czyściutko, przestronnie, mały Felek, jak to się mówi, dobrze utrzymany, jednak z ulgą powitałam powrót Tereski, bo dziecko znów się drzeć zaczęło, przewinąć je mogłam, jeść dać - nie. Tereska, karmiąc dziecko, popłakiwała i wygrażała małemu Felkowi: - Jeżeli wyrośniesz taki uparty jak tatuś, to skaranie boskie mieć będzie z tobą jakaś dziewczyna! Moje ty malutkie, przepiękne, moje ty cudo! Feluś, o nie płacz, nie płacz, kwiatuszku mamusi. A kiedy mi się potem zaczęła zwierzać, jak kocha Felka, to pomyślałam sobie: maligna czysta; o mnie podobno była zazdrosna. - No, to trzymaj się, Tereska - powiedziałam, bo święty by tego nie zrozumiał. „Mały Felek jest ładny, ale żeby cudo i przepiękny, i skaranie boskie dla jakiejś dziewczyny, to utleniam się, kwiatuszku" - pomyślałam. Doktor Kowalski zrobił pacjentowi wszystkie potrzebne badania, wysłał go karetką do Olsztyna, żeby mu coś tam w głowie zobaczyli. Zobaczyli, że nic nie ma, to znaczy nic się Felkowi nie stało, ale może się coś tam odezwać. W końcu dostał 145 w czaszkę gorzej niż bokser, który przegrał przez к о. Wrócił więc Felek do szpitala, doktor Kowalski zdjął mu szwy (bo przeciętą miał skórę) i namawiał go, żeby poleżał te ileś tam dni jeszcze, aby tamci podpadli pod ten potrzebny paragraf. - Jacy tamci? - zapytał podobno Felek. - No, ci, co cię pobili. - powiedział doktor. - Nikt mnie nie pobił. - Sam się, Felek, uderzyłeś fajerką w tył głowy? - Fajerką? A to gnoje. Łby zbronuję. - Którzy? Mogli cię zabić. - Panie doktorze, mnie tam paragraf niepotrzebny. Ja to załatwię. Nikogo nie będę pchał do mamra. Ale teraz dam po mordzie, nie da rady. I w tym stylu prowadził rozmowy zarówno z doktorem, jak i z milicjantem. Powtarzała mi to ta pielęgniarka, co pochodzi z Karlonek i teraz flirtuje z takim stażystą z Poznania. Sprawa nie była prosta. Poszkodowany był, ale twierdził, że nikt go nie pobił. Wszyscy wiedzieli, kto go pobił, ale nikogo przy tym nie było. Jedyny dowód rzeczowy stanowiła fajerka, którą w takiej sytuacji milicjant mógł nasadzić na pogrzebacz i puszczać po chodniku. Na drugi dzień po zdjęciu szwów Felek naprawił w szpitalu jakieś instalacje sanitarne, które „fachowcy" reperowali od trzech miesięcy, a tego wieczoru, kiedy lekarz dyżurny przyki-mał, Felek - z ciekawości zapewne - rozebrał jakiś aparat medyczny. Kiedy doktor Kowalski przyszedł rano do szpitala, Felek jeszcze mozolił się nad złożeniem tego do kupy. Doktor Kowalski pokazał Felkowi, co i jak, Felek bardzo się ucieszył, a doktor Kowalski poszedł obsztorcować dyżurnego lekarza i dwie pielęgniarki. No, rzeczywiście, żeby pacjent po nocach rozbierał aparaty, to przesada. Potem doktor Kowalski wrócił do Felka, podziękował mu za instalację sanitarną i powiedział, że jest gotów jutro Felka wypisać ze szpitala, skoro nieć hce czekać do tego paragrafu. „Stan zdrowia w tej chwili nie budzi obaw, pan jest dorosły, panie Stańczuk, za miesiąc proszę przyjść na kontrolę i przez tydzień, od jutra, nie pracować." Zanim Felek Stańczuk zgłosił się na kontrolę, już w tej chwili do szpitala pewnie zgłaszają się, kolejno, wszyscy z Fel- 146 kowej listy, z rozkwaszonymi nosami. Felek załatwiał sprawę po męsku, przez ten tydzień, kiedy nie pracował. Wchodził do domu każdego z tych, co łeb im miał zbronować, i prosił uprzejmie: „Pozwól przed dom, malutki". Każdy „malutki" dostawał po pysku w biały dzień, ręką, nie fajerką, sam na sam z Felkiem, na oczach ludzi. Każdy z nich miał świadków, że Felek go pobił. Każdy mógł złożyć na Felka doniesienie. Nikt tego nie zrobił. Kiedy nasz posterunkowy powiedział do jednego z nich: - Słabo ci Felek dołożył, więcej ci się należy. Ten z rozkwaszonym nosem odparł: - A tam! Panie władzo. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. - No, uważaj, bo rejestr to możesz łatwo mieć. I tak - wobec postawy pobitych - nie ma sprawy o pobicie, nawet w Komendzie Powiatowej pewnie uznali, że nie dojdą, kto kogo pobił i dlaczego, a w końcu przez kilka pobić kolejnych ktoś paru pobitych nauczył, jak bicie powinno wyglądać. Chyba umorzę śledztwo, jeśli w ogóle jakieś wszczęli. A sprawa naprawdę pachniała Prawdziwym Wysokim Sądem. Felek już pracuje, w polu znaczy, normalnie, a w niedzielę, odpalanto-wany, dumnie pcha wózek z małym Felkiem. Zawsze mówiłam, że klawy chłopak. I teraz matką chrzestną będę! Myślę, że pohulamy na chrzcinach jak na Felkowym weselu. Oj, fon siefói&i/ Pojechałam do ciotki Heleny, żeby zobaczyć Warszawę i jak Zamek się buduje. To naprawdę piękne miasto, ta nasza stolica. Tamta babcia przyjechała, z czego bardzo się ucieszyłam. Poszłyśmy sobie do Łazienek, na lody, na Starówkę. Drugiego dnia pobytu, po południu, powiedziałam, że chcę sobie kupić buty w Domach „Centrum". Nie miałam forsy na buty, ale „po drodze" obejrzałam sobie Domy „Centrum". Szybciej, szybciej niech mi przelecą te cztery lata, Boże, ile rzeczy sobie kupię, ile mam braków, nie mówię o głowie, bo postaram się uzupełnić z książek, tylko na sobie - i tego uzupełnić nie mogę w żaden sposób. Tak bym sobie poszła do Domów „Centrum" i powiedziała: 147 - Proszę mi to wszystko zapakować. Z wyjątkiem budynków. - Co zapakować, proszę pani, te wszystkie kosmetyki?! - Taak. Wszystko, swetry, no, wszystko, co jest w „Warsie", „Sawie" i „Juniorze". Towaru nie sprawdzam. Wierzę firmie. Oto gotówka. Oto ja, moja wizja, wizja człowieka, który się denerwuje, że jak wszystko będzie za darmo, to ludzie będą brać po dwa cytrynowe swetry z lady i po dwa fiołkowe, choć należy wziąć tylko po jednym swetrze w danym kolorze. Do Australii ze mną, do tych odpadków ludności, nie na emigrację, tylko na ten kontynent, który wyznaczyłam dla nie umiejących się przystosować do Świata Doskonałego. Ale już chyba to, co widziałam tylko w „Juniorze", naprawdę było w stanie zachwiać moimi poglądami. Szał! Z całego świata ciuchy, słowo. Ja też byłam w szortach, ale ten tłum różnojęzyczny, cudacznie ubrany, krótko, króciutko, długo, no, cudo, ojciec by zobaczył kolędników! Wypatrywałam hippisów, ale gdzie tu poznać hippisa! Taki obdarciuch z włosami prawie do pasa, w dżinsach „Lee" tak spranych, jakby się w nich bujał przez życie ze dwadzieścia lat, to wysiadł właśnie z najnowszego BMW, rejestracja polska, i udał się do Delikatesów, gdzie kupił trzy butelki francuskiego koniaku „Napoleon" i soki najrozmaitsze. Poszłam za nim, bo myślałam, biedula, może jest szoferem, na ćwiartkę chleba nie ma. A tu pomyłka, pomyłka! Stąd poznałam, że to jest jego BMW, bo źle zaparkował. Wrzucał napoje na tył samochodu i: „ja tylko na chwilę, panie sierżancie, mandat, służę uprzejmie". Ale ta milicja drogowa w Warszawie - klasa! - Proszę pana, to pański wóz i pan tu już dwa razy tylko na chwilę. Wiem, że są trudności z parkowaniem, ale jak ten ze „skody" może wyjechać? Zastawił go pan. Trzeci raz jak pana przyłapię, to jedna butelka koniaku pójdzie na mandat, panie inżynierze. - Dziękuję, panie sierżancie, co prawda, to prawda. Nie powtórzy się. I tak znalazłam „hippisa". Weszłam po tej „swojej drodze" do tych Delikatesów raz jeszcze, i nie mając na buty, złamałam się. Kupiłam dwie puszki ananasa w plasterkach, nigdy 148 tego nie jadłam. Poprosiłam o zapakowanie każdej osobno, bo miałam pewne plany, a i moja droga wiodła do celu. Siedemdziesiąt złotych kosztowały dwie puszki, z San Francisco sprowadzone, więc trudno, żeby kosztowały ryle, ile u nas kilogram marchewki. Ciotki wstydziłam się i bałam się zapytać, więc poprosiłam tego uprzejmego milicjanta, żeby mi powiedział, czym mam jechać. - A bilety pani ma? - zapytał. - Nie mam. Ale mam pieniądze. - Nie. Musi pani kupić w kiosku bilety, dwa, na pośpieszny autobus „D", dojedzie pani do rogu alei Niepodległości i Rakowieckiej, tam się pani przesiądzie... Zajeżdżam prowincją, niema co. Wtedy kiedy oblewałam do Technikum Fotograficznego, konduktorzy jeszcze byli w wozach przyczepnych. Ale wytłumaczył mi ten milicjant dokładnie (jatę szorty mam do kitu, do żniw, a nie do Warszawy, chociaż do żniw teksas polski lepszy) i dojechałam do celu. Jasiobędzki był w domu, to znaczy w wynajętym pokoju, i razem z tą panią stomatolog „wygrzebywali się" z dyplomów. O rany, jaka ona jest piękna i elegancka. I jaka gościnna! Jakaś taka wytworna i mądra, i taktowna, naprawdę sprawiali wrażenie, że bardzo się ucieszyli, iż przyjechałam. Cóż, ja nie bardzo się ucieszyłam, że ona jest aż taka. Nie traktowała mnie jak ubogiej krewnej z prowincji, tylko jak upragnionego gościa, szybko zrobiła wytworny posiłek... Patrzyłam, aby Ja-siobędzkiemu wstydu nie zrobić. Zakochani w sobie, że aż łosoś się zarumienił. Nie dałam ananasa. Jeśli już nie ja, to nie musiał sobie wynaleźć aż takiej. Mógł się zadowolić czymś pośrednim, a nie tak mnie zniszczyć, bo wątpię, czy kiedykolwiek dojdę do tego poziomu. Może. Jasiobędzki też zaczynał jako skromny nauczyciel w Karlonkach. Odwieźli mnie taksówką pod sam dom ciotki Heleny, na Muranów, i - już oboje - ponowili zaproszenie na ślub. Na drugi dzień ze smutkiem jakimś dałam dwadzieścia złotych na Zamek, a ponieważ Tamta babcia wybierała się do Mirki, było nam po drodze. Ciotce Helenie też nie dałam ananasa. Za trzy dni odlatuje do Budapesztu. Nie dlatego nie dałam, tylko w ogóle byłam zła. 149 Tamta babcia pojechała wprost do Olsztyna, obiecując wstąpić do nas w powrotnej drodze, a ja z dwoma puszkami ananasa, z dwiema przesiadkami, bez wizji Domów „Centrum" dowlokłam się do Karlonek. Gdzie życie, na szczęście i nieszczęście, nić zatrzymało się w miejscu z powodu nadzwyczajnego faktu mojej nieobecności. 7&к sibr-pizń, Już m tCar-wni/OLck Ciszewski się odnalazł, łowiliśmy płotki na naszym jeziorze. Kowalik się odnalazł, którego posądzałam, że się byczy, a on się najął na cały lipiec jako robotnik w Olsztynie i teraz z furą forsy w kieszeni jedzie sobie zwiedzić Kraków. Podorywki zakończone, i w ogóle, tak jakoś nijako, mimo że mamy cielę. Bardzo śmieszna niedołęga, będziemy się chować. A dlaczego nijako? Bo po prostu, leżę sobie w ogródku, pływam krypą z Ciszewskim, ale ciągle myślę, że może nie być nieba, ale piekło powinno być. Dla takich jak ja. Co z tego, że mam dobre zamiary, jeżeli potem o nich zapominam? Do piekła winni iść tacy egoiści, smażyć się przez wieki, sobki. Ta pani Makowska umarła w szpitalu, w wojewódzkim. Miała taką chorobę, jakieś zwężenie naczyń czy zapalenie tętnic zrostowe, nie wiem. Ona już sama nie uprawiała ziemi, oddała ją Państwu za emeryturę. Tyle że chałupę miała, i to jeszcze w jej piwnicy musieli dranie się zbierać, Grupę Interwencyjną tworzyć, diabli ich wiedzą, co, raz tam byłam. A ile razy wybierałam się do szpitala, do pani Makowskiej? Jeszcze jak w naszym szpitalu leżała. No i co? W chałupie pani Makowskiej karczmę założą. „Pod Dębem", chociaż jesion koło tego rośnie. Ale ten jej dom leży od jeziora dosyć daleko, więc letnicy nie kupią, ludzie z pegeeru mają murowane domy, co komu po domku pani Makowskiej? A nawet tak mi się coś majaczyło, że jak wrócę z Warszawy, pójdę do pani Makowskiej i dam jej jedną puszkę ananasa, którą kupiłam dla Jasiobędzkiego. Nie wiedziałam nawet, że ona jest w Olsztynie, dopiero Felek mi powiedział, bo przywiózł trumnę do Morowa i zajął się razem z naczelnikiem pogrzebem. Pani Makowska umarła, nie skosztowawszy w życiu ananasa, a mnie na ananasa przeszła chęć. Stoją puszki w lodówce. 150 Drufla. połowa, sf&rp/iia., гоїьсшіомакіе. - Tatusiu - powiedziałam - kolędnicy obóz nad jeziorem rozbili. Chcesz zobaczyć? - A po co? - Prawdziwi kolędnicy. - Prawdziwi? W sierpniu? - zastanowił się jednak. - Jeszcze nawet bardziej prawdziwi, niż ci, co mnie przyszli prosić na Sylwestra. - Marysiu, daj mi spokój, nie wymyślaj, widzisz chyba, że „dosyć mam na dzisiaj". Rzeczywiście, ojciec dosyć miał na dzisiaj, aleja nic tym razem nie wymyśliłam, bo naprawdę najprawdziwsi kolędnicy rozbili obóz po drugiej stronie jeziora. Choć ubrani są więcej niż cudacznie, obóz jest bez pudła. Studenci biologii czy coś takiego, życie ptactwa badają. Na czele ekipy stoi profesor ornitolog, siwy, mieszka w osobnym namiocie. Ten profesor o trzeciej rano już czatuje z latarką w szuwarach. Pełne wiadro jajek im zaniosłam, za darmo, i tak się zaczęła nasza przyjaźń. Nasze kury niosą jajka, jakby kręćka dostały. Powiedziałam tym badaczom ptactwa wodnego, że to są jajka od zwykłych domowych kur, proszę bardzo, świeżutkie i zapytałam profesora, czy dziki kaczor wodny jest monogamistą. Bo obserwuję sama, jak taki jeden wraca, wracając do swego gniazda, zawadza o szuwary, myli się., zanim się dowlecze, gdzie powinien, i tak się to wszystko z tymi studentami zaczęło. Dowiedziałam się, że na naszym terenie jest sto dwadzieścia osiem gatunków ptactwa wodnego! Sądziłam, że cztery, pięć -góra. W ogóle czego ja się o ptakach i ich zwyczajach nie dowiedziałam! Na przykład kowalik to też jest ptak, chociaż nie wodny. To zapamiętam, mur. Dali mi dwa grube podręczniki o ptactwie i obiecali przysłać mi atlas, skoro tak się ptakami interesuję. To jest, oczywiście, przesada, że tak się intersuję. Interesuję się akurat tym, co mi pod nos podleci. To nie ja przecież wiedziałam, że tu istnieje sto dwadzieścia osiem gatunków ptactwa wodnego, tylko oni. Ale to naukowcy, chociaż Sam Profresor nosi taką pomarańczową czapkę jak robotnicy drogowi i podwinięte spodnie w prążki w poprzek nogawek, 151 nie wzdłuż. Sweter ma sprzed pierwszej wojny światowej i trampki „adidasy", prawdziwe. Buty gumowe - zwyczajne gnojówki. Natomiast jego „podwładni" naukowcy - odłam damski: mini-bikini i włosy krótkie, na ogół. Odłam męski, o Boże, nawet kółko w nosie nie zepsułoby obrazu. Ale jacy klawi, porządni, ile w głowie mają! Niestety, wkrótce przenoszą się nad inne jezioro. Nasze jezioro jest odpływowe, dlatego w nim żyją węgorze. Choć ich ryby nie interesują, to mi wytłumaczyli. Ani przez chwilę nie traktowali mnie pobłażliwie, dopiero jak powiedziałam o przemyśle, profesor tak brew zmarszczył, że strach mnie obleciał. - Rezerwat! Rezerwat powinien tu być! - huknął. To jest pewna kolizja. Rozumiem profesora, ale nie jestem pewna, czy profesor rozumie mnie. My chcemy przemysłu, no co tu dużo mówić, niech się martwią ci od ścieków w fabrykach, żeby przemysł nie zatruwał rzek i jezior odpływowych. My nie chcemy żyć w rezerwacie. Drugiej Polski w rezerwatach się nie zbuduje. Trzeba to rozwiązać. Pogodzić jakoś jedno z drugim. Wrzesie-ń, (іґ-ш'ґ-оку t&uknimm Taka jest sprawiedliwość na świecie, że ciocia (ja?) nie może zobaczyć własnego siostrzeńca. Cztery dni temu Mirka wyszła ze szpitala, z synem na ręku, i trzy dni temu wyruszyła z Kar-lonek do Olsztyna Wyprawa Krzyżowa: mama, ojciec, Ta babcia, ciotka Helena. Tamta babcia była u Mirki cały czas, odkąd jechałyśmy razem z Warszawy. Tak chciałam jechać! Bronisław, Bronek ma na imię mój siostrzeniec, bo urodził się pierwszego września. Gdzie Mirka kładzie spać całą tę ekipę? Bo przybyli także jej teściowie, a stodoły chyba nie ma w nowym osiedlu w Olsztynie. Ktoś musiał zostać na posterunku, żeby krowie i cielakowi dać jeść, pies też człowiek, kury, no, nie można tak obejścia zostawić. Ale dlaczego akurat ja?! O pół do piątej wstać muszę, żeby zdążyć do szkoły. Patrzę na list od tego Jurka z Tarnowa, autostopowicza no, prawdziwy poemat miłosny mi napisał, 152 zdaje się. Czekański wpadł owszem, było o miłości, nie przeszło mu. Walaszek przyszedł, jak mu ojciec kazał, dowiedzieć się, czy mi czego nie potrzeba. Felek też wpadł. Za dwa dni pojadę na dwa dni do Olsztyna. Jak już Wyprawa Krzyżowa powróci. Mama telefonowała do Izby Porodowej i położna powiedziała mi, że Mirka nie tylko nie przyjedzie z Bronkiem do Karlonek, ale nie da go wziąć do ręki i wszystkie babcie są poobrażane. No, opowiedzą, jak wrócą, a potem ciocia wybierze się w podróż. Ciszewski znowu mnie dzisiaj odprowadził. I album z ptakami dostałam. Wyjęłam z lodówki puszkę ananasa, turlam ją po stole. Może najlepszy jest ten smak, którego się nie zna, co, ciociu? Nakładem wydawnictwa Hamal Books ukazały się już następujące książki H. Snopkiewicz: ИаІ^ЙШ^ ■ І JL, do nabycia w księgarniach °'^. lub wysyłkowo, po przesłaniu zamówienia na adres wydawnictwa. 90-113 bbói, ul. H.SlenMewlcza 3/5 tel./fax: (42) 32-15-69 W przygotowaniu kolejne książki Haliny Snopkiewicz: „Do pewnego stopnia" oraz II część „Słoneczników" „Paladyni". W najbliższym czasie wznowimy też niezapomniane powieści Aleksandra Minkowskiego: „Artur", „Grażyna", „Krzysztof, „Wyspa szatana" „Dowód tożsamości" „Dolina światła" „Powrót na wyspę Borneo" „Kosmiczny sekret Lutego" „Niezwykłe lato Izydora i Spółki" „Klub Siedmiu" „Zakładnik szaleńca" „Gruby". чН О trzynastej, Czekański mi powiedział, że mnie kocha.O dwudziestej Ciszewski pocałował mnie, o dwudziestej zero jeden widział ten fakt Andrzej Kowalik, więc nawet nie zapamiętałam, czy przyjemnie całować się z Ciszewskim. Przerażona jestem tym wszystkim. Bo sumując sprawę, kocha mnie Czekański, pocałował mnie Ciszewski i widział to Kowalik. Trzech jest więc mężczyzn zaplątanych w moim życiu. Tylko że jakoś dziwnie śni mi się czwarty, który rozwiązałby sytuację... 4562 ISBN 83-86289-07-4 37000