Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14955 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
ANDRZEJ KALININ
I BÓG O NAS ZAPOMNIAŁ
Lektura obowiązkowa dla klasy VIII
Copyright by Andrzej Kalinin i Wydawnictwo ARCANA, Kraków 1997
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część tej publikacji nie może być powielana
ani rozpowszechniana bez pisemnej zgody posiadacza praw autorskich.
Projekt okładki Ewa Barńska-Jamrozik Redakcja Zuzanna Dawidowicz
ISBN 83-86225-30-0
Wydanie piąte, Kraków 1997
Wydawnictwo Arcana
ul. Punajewskiego 6
31-133 Kraków, tel./fax (012)22-84-48
e-mail
[email protected]
Druk i oprawa: Drukarnia „Drogowiec", ul. Sienna 2, Kielce
Co widziałem po drodze?
.LJużo panie. Za dużo, jak na jedno życie. Ot, taki los Pan Bóg mi wyznaczył. W gwiazdach tak napisane stało. I dzisiaj o tym wszystkim, com ja wtedy widział, com przeżył, opowiadać mam, czasy przeszłe z pamięci przywołując. A jak nie uwierzysz pan? Ot, powiesz: zmyśla sobi stary i prawdy nie mówi.
Zawsze boję się o to, kiedy tamte lata wspominać muszę. Ci, co życia sowieckiego nie znają, uwierzyć nie będą chcieli w istorię moją, kłamstwo jej zarzucając, taka ona, opowieść ta, do prawdy niepodobna będzi, do uwierzenia trudna.
Raz tylko, tam w Rosji, wydarzyło się, że obawa ta opuściła mnie nagle i stała się niepotrzebna całkiem w tamta pora. A sprawił to stary Tatar Bułam-uły w czasie wypasu bydła na stępi ałtajskim, blisko góry, co Biełucha nazywała się.
Siedział wtedy w kucki przy wejściu do swojego bałaganu i wpatrywał się w niewielki ogień z badyli stepowych palony. Wtedy to podszedł ja do niego ze strzępkiem gazety w ręku i poprosił go o tytoń.
— Dajtie zakurit. — Stary bez słowa sięgnął za pazuchę, wyciągnął skórzany woreczek z samosiejką i odsypał na dłoni trochę zielonej machorki.
— Saditie — powiedział. Palili my tytoń chwil parę w milczeniu, aż słońce o czubki gór zawadzać zaczęło kulą czerwoną, co ani ciepła, ani blasku już nie daje i wtedy Stary zapytał mnie o to samo, o co pan dopytuisz się dzisiaj.
— Powiedz, skąd przychodzisz i co widziałeś po drodze.
Boże mój drogi. Niby tak łatwo. Ale wtedy za Boga nie wiedział ja wcale, jak opowiedzieć mnie trzeba, żeby nie narazić się na szerzenie propagandy antyradzieckiej. Dlatego zapytał go.
5
— A co byś chciał usłyszeć Beju? Co cię interesui? O czym mówić mam? Bo wszystkiego opowiedzieć nie sposób. Pamięci by zabrakło i czasu nie starczyło. "Wtedy ten stary Tatar głową pokiwał, że rozumie to, że wie. Przez chwilę ssał swoją fajkę, w ogień zapatrzywszy się, a potem powiedział:
— Opowiedz tylko to, co dobrze pamiętasz, co jak blizna zrosło się z tobą, tylko to, co sam widziałeś. O tym tylko mów, a wieczór prędzej nam zleci.
Tak i zaczął ja mu opowiadać, przy ognisku jego siedzący, ale mówił oględni, pobieżni, ostrożni słowa dobierając, tak jak w Związku Sowieckim mówić się nauczył. Tyle, że Stary nie dał się oszukać.
— Niet, niet — zawołał. — Nie chcesz, to nie mów. Albo powiedz prawdę. Tylko prawdy stare uszy słuchać mogą.
— A uwierzysz w nią Beju? — W tę prawdę, do prawdy niepodobną, uwierzysz w nią?
Wtedy on zamilkł i zamyślił się. Powoli schylił się do ognia, wyciągnął stamtąd węglik żarzący się i wsadził do swojej fajli. Kilka razy nią pyknął, aż tytoń rozpalił się w niej, i dopiero wtedy powiedział:
— Mów synu. Uwierzę ci, bo znam prawdę o bolszewii. Wszystko, co powiesz, choćby najgorsze było, to właśnie będzie ta prawda o Rosji Sowieckiej, w którą uwierzyć trudno. Wiem o tym, bo żyję tu, mów zatem śmiało, bo nie zadziwisz mnie.
Tak to właśnie w tamta pora powiedział mi stary Tatar Bułam-uły w czasie wypasu bydła, na stępi ałtajskim, blisko góry, co Biełucha nazywała się. Tak, jak jemu wtedy, panu dzisiaj opowiadać zamiarui. Wszystko, com widział, i co w pamięci moi przechowane zostało.
Popatrz pan, jak to z nią jest, z pamięcią tą. Niby utajona, schowana ona, a wystarczy zdanie gdzieś wypowiedziane, szum lasu, ogień palący się, w który człowiek niechcący zapatrzy się, zaduma, a już pamięcią przywołane wracają się obrazy z tamtych lat pochodzące. I wszystko na nich jak żywe jest. Żołnierze tam są i ludzi znajome, i krzewy rozmarynu, i bagna śmierdzące, i góry wysokie, i śnieg, i mróz, co szronem na twarzach osiadał. Coraz obrazy te zmieniają się, inne sceny przedstawiając. A wszystkie one żywe są i wyraźne, jakby sam Matejka albo inszy artysta je malował.
6
Tyle lat już przeszło. Tyle życia przewaliło się. A one, jakby czas dla nich w miejscu zatrzymał się, ciągle w człowieku siedzą. Na zawsze już chyba.
Więc o nich tylko, o obrazach tych, mówić zamiarui. A opowiem tylko o tym, com przeżył osobiści. To, co widzieli oczy moi i uszy moi słyszeli I nic ooza tvm.
I nic poza tym. I to wystarczy.
W ojna zaczęła się dla nas siedemnastego września tysiąc dziewięćset... Wiem, wiem, niepotrzebnie pan głową kiwasz. Toć nieraz oglądał ja w kini i w telewizorze napatrzył się, jak niemieccy żołnierze słupy graniczne przełamywali pierwszego września na Polskę napadając. Całe lata przecież obrazek ten pokazywali nam. I słusznie. Istoria to jest istoria i pamiętać ją trzeba. Tylko powiedz pan, czemu o tej drugiej wojnie, tej bolszewickiej, co ze wschodniej strony wtenczas na nas napadła, słowem jednym nie wspominało się przez całe dziesięciolecia. Jakby wojny tej wcale nie było, jakby tylko z Niemcami walki w tamta pora toczyli się.
A to nieprawda wcale. Przecież ja widział tę wojnę i na własne oczy Sowietów napadających oglądał. Toć chociażby dla prawdy istorycznej trzeba nam powiedzieć, że wtedy, we wrześniu, dwóch wrogów na Polskę zwaliło się jednocześnie. Jeden ze wschodu, a drugi z zachodu. Nikt w tamta pora nie wiedział jeszcze, który z nich gorszy okaże się i który będzi groźniejszy, bo obaj straszni byli i obaj okrutni. A wiesz pan, czym oni od siebi różnili się wtedy?
Tym tylko, że jeden z nich nazywał się „gut", a drugi był „charoszy". Niczym więcej, niczym zupełni. Mnie wtedy tak los ułożył się, tak pokierował, że tylko tę jedną, charoszą twarz oglądać pozwolił. Dlatego poznał ja ją dobrze, panie, na pamięć nauczył się jej, bo przez lata całe oglądać ją musiał obowiązkowo. Ale wtedy, do połowy września, nic my o tej twarzy nie słyszeli jeszcze i na oczy jej nie widzieli. Dopiero od tamtego poranka zapoznali my się z nią osobiści.
Więc chcesz pan posłuchać istori o niej, o wojnie tej bolszewickiej, co ze wschodu do Polski przyszła? To posłuchaj pan.
*#*
Tamtego ranka dzień wstał zwyczajny, ot, taki, jak wszystkie poprzednie, tylko oczekiwaniem na wojnę nadciągającą wypełniony. Ciągle o Nie-
//
jncach my słyszeli i tylko na samoloty ich po ciebie latające patrzyli. Wte-Jy jeden tylko był wróg, giermański znaczy się i przeciw niemu okopy i umocnienia różne szykowane byli. Cała armia nasza na kresach wschodnich zgrupowana, wzrok swój tamuj, na zachód skierowany trzymała i stamtąd wojny patrzyła. Co by tam teraz nie gadali istorycy różni, była to armia niemała wcale: zadbana, odżywiona i wyćwiczona należycie. Hikt mi nie powie, że było inaczej, bom w niej służył do taborów konnych powołany.
Żaden z naszych żołnierzy w tamta pora napaści bolszewickiej nie spodziewał się wcale, nikt o niej nie myślał nawet. Toć przecież pakty różne z sowietami przypieczętowane byli, że tylko pokój i zgoda sąsiedzka nachodzić się będzi między nami. Żadnej wojny być nie może. Tak oto mówili Maśnie oficerowie nasi, co w sztabach siedzieli. Takoj też w gazecie frontowej napisane stało. Jasne przeto było, że drugiego wroga nikt bać się nie potrzebował.
Kiedy ja po latach tamte czasy wspominam, to śmiech mnie pusty ogarnia na samą myśl, jacy my wtedy naiwni byli i rozsądku wszelakiego pozbawieni. Toć z bolszewikami umawiać się, to jakby z diabłem przymierze zawierać. Jeden czort, panie. Wiadomo przecież, że oni dla oszukaństwa tylko przyrzeczenia różne składają. Sam pan przecież wiesz, że u nich tylko pokój i przyjaźń na języku nachodzą się ciągle. Poznał ja ich dobrze, panie, bo uczył się ich przez parę dobrych lat na ogromnym terenie Sowieckiego Związku. Dlatego swoje wiem...
Więc wtedy czekali my cierpliwie, w okopach siedzący, na niemiecką wojnę, która gdzieś, za oryzontem het, pomrukiwała grzmotami jak burza przed deszczem. U nas na ten czas spokój nachodził się zwyczajny. Jeszcze my nie strzelali, jeszcze Niemców nie widzieli wcale. Wojna w tamta pora oznaczała tylko „luftwafy" po niebie buszujące i bomby, co spadali na ziemię dookoła, na drogi, poła i ludzkie zagrody.
I tak dzień za dniem, od rana do zmierzchu. Dopiero nocą spokój nastawa!. Ale spokój ten był nerwowy jakiś, wymieszany z dymem pożarów i strachem, co w nas panoszył się uparcie. Coś niedobrego w powietrzu wisiało i bojaźń jakaś dziwna w piersiach telepała się. Noc zrobiła się krótka, pośpieszna, jakby ciemności się bała i dlatego wczesnym świtaniem wojsko śpiące pobudziła. Jeszcze mrok nie zelżał całkiem, nie rozpłynął się jeszcze, a już, tamuj, nad wsią wysoko ranek wstawał świeży.
12
Słaby on był jeszcze, cały w szarym kolorze i ciemniejszym na izn raz niż dym z kuchni polowych wolno w niebo ulatujący.
Z tyłu, za nami, za okopami naszymi, wieś spała spokojnie, a dalej het, tam gdzie lasy gęste rośli, mrok stał ciemny, wciąż nocy posłuszny. Stamtąd właśnie, od lasów tych i od ściernisk polnych, wiatr przyganiał zapachy różne, to mięty, to traw skoszonych i mieszał je wszystkie z porykiwaniem bydła i rżeniem koni, co przy taborach stali. Zdawało się, że cisza tylko i spokój drzemią sobi pospołu w poranek tamten. Dziwna jednak ta cisza była. Wystarczyło chwilę wsłuchać się w nią, a słyszało się wyraźnie, jak z oddali dalekiej dolatywali głuche dudnienie armat strzelających. To wojna pacierze swoi odmawiała. A my ciągle jeszcze nie wojowali i o sowietach nie słyszeli wcale.
Wtedy to właśnie przyleciał do nas szef kompanii naszej — Kurejko Kazimierz nazywający się — i po wodę jechać rozkazał.
— W studniach wiejskich susza — powiedział. — Weźmieci kotły i po-jedzieci. Tamuj, za lasem rzeka nachodzi się. Tam wody nabrać trzeba. A spieszyć mnie się bardzo!
W wojsku rozkaz to jest rozkaz. Koni my rychło do furmanki zaprzęgli i wnet ruszyli przed siebi, polem na ukos zdążając. Jechali my sobi wolniutko, bez pośpiechu żadnego —jak to przy wojsku bywa — prosto w stronę gościńca lipowego, co akurat naprzeciw przebiegał. Długi on był gościniec ten, bo pod lasem rozpoczynał się, a przy dworze starym we wsi tamuj się kończył. Teraz stał spokojny, poważny, w szarość poranka otulony. Tylko w liściach jego lipowych słychać już było pierwsze świergoty ptactwa pobudzonego.
Mgła, co między konarami drzew wisiała, to podnosiła się, to opadała znowu, tak jak to zwykle bywa, gdy dzień z nocą mocui się o świtaniu pierwszym. Koni nasze człapali pomału, noga za nogą, niespieszno wcale, chociaż Franek Jaskóła na koźle siedzący popędzał je: wio i wio wołając. Ale koni nic sobi z tego nie robili, groźby w głosie Frankowym nie słysząc. Jechali my, panie, za las, po wodę.
I wtedy — niespodziewani całkiem — zobaczyli my po raz pierwszy tego bolszewickiego najeźdźcę. Zobaczyli my go wyraźnie i gwiazdę jego czerwoną zobaczyli takoż. A wydarzyło się to wczesnym rankiem siedemnastego września — jak raz w imieniny Franka Jaskóły.
Od tamtej chwili właśni, od tamtego dnia, dla nas, żołnierzy polskich na kresach wschodnich zgrupowanych, rozpoczęła się wojna.
13
Straszna to rzecz wojna. Aż słów brakui, żeby ją opowiedzieć. Kto jej nie przeżył sam, ten wiedzieć nie może. Jeszcze w tamten ranek, furmanką przez ściernisko jadący, żadnej prawdy o niej nie wiedzieli my wcale. Nie przypuszczali nawet, co ta bolszewicka wojna potrafi z nami zrobić. Boże wielki, nie domyślali się nawet. Tak i skąd mogli się domyśleć, jeśli nic jeszcze ani na ziemi, ani na niebi nie pokazywało wcale, że czas piekła, najgorszego z piekieł nadciąga właśnie i jest już blisko, tuż, tuż, na ganku prawie i w sieni — powiedzieć można. Na razie wokół nas, furmanką przez pole jadących, cisza i spokój panowali zgodni tak, że zdawało się nawet, że czas w miejscu zatrzymał się, jakby oczekiwał na przeznaczeni swoi.
Wtem od lasu, gdzie gościniec lipami starymi wysadzany początek swój brał, tętent kopyt końskich doleciał uszu naszych. Zrazu rozmazany on był i niewyraźny, ale z każdą chwilą rósł w siłę i głośniejszy się stawał. Wnet nad czubkami drzew zobaczyli my tuman kurzu szarego, co w górę unosił się powoli.
Wtedy też gdzieś tamuj, między chmurami wysoko, samolot odezwał się nagle i w ciszy poranka zagruchotał głośno. Pewni Niemcy nalot codzienny zaczynają — pomyśleli my sobi. Franek Jaskóła: prrr... — zawołał i koni od razu w miejscu zatrzymał. Rozglądali my się po niebie, w ta pora — aeroplanu oczami szukający. Był, panie. Tamuj, nad lasem daleko pokazał się i leciał teraz w stronę gościńca lipowego. Warczał przy tym tak głośno, jakby nie on jeden, ale kilka takich aeroplanów na niebie fruwało. Przestraszone ptaki, co w liściach drzew spali sobi, pobudzili się rychło i z wielkim rwetesem hen daleko odlecieli. A samolot był już niedaleko i po sekundzi niewielkiej tuż, tuż, nad naszymi głowami przeleciał warczący.
— Lotnik, kryj się — krzyknął Franek Jaskóła i koni batem podciął.
Akurat koło dużej kępy leszczyny przejeżdżali my wozem. W niej jak ulał schronienie znalazło się dla koni i taboru całego. Stamtąd dopiero patrzeć my mogli bezpiecznie na teren dookoła, na gościniec lipowy i niebo bezchmurne, po którym samolot latał.
Dziwny on był jakiś — samolot ten. Musi, że luftwafy nowe marki aeroplanów do wojny wprowadzili, bo takiego jak ten jeszcze my nie oglądali. Warczał ciężko i z trudem, w powietrzu wisiał, a kanciasty był, jakby z desek
14
zrobiony został. Skrzydła u niego cztery nachodzili się na przodzi po parze z każdej strony i dwóch pilotów w nim leciało.
Ten, co na drugim miejscu w aeroplanie siedział, karabin w rękach trzymał i z niego po okolicy całej strzelał zawzięci. Zobaczyli my to wszystko na moment tylko, bo oto lotnik wnet koło na niebie zatoczył szerokie i z powrotem nad las odleciał.
Tymczasem na gościńcu lipowym jeźdźca galopującego widać już było wyraźnie. Migał nam między pniami drzew i konia swojego nieustannie popędzał. Nasz to był kawalerzysta, panie. Po hełmie i mundurze polskim rozpoznali my go od razu. Musi, że do sztabu gonił, tamuj, do dworu, na końcu gościńca, gdzie pułk na kwaterze stał. Spieszno mu widać było, bo pędził jak szalony. W tyle za koniem jego kurz kopytami mieszany unosił się do góry i kłębił się wysoko ponad konarami drzew.
I wtedy ten aeroplan musi, że zobaczył ten kurz nad lipami unoszący się i jeźdźca gościńcem pędzącego zobaczyć też musiał, bo zaraz zawrót szeroki zrobił i wnet nad gościniec powrócił. Nagle słońce poranne zza oryzontu wydostało się i w momenci oświetliło świat cały dookoła. Teraz wyraźnie już widać było teren cały i jeźdźca galopującego, i samolot, co na niebie latał. Zaraz też w powietrzu zagrali wybuchy. Seria jedna, a potem druga — z kulomiotu wystrzelona — nad gościńcem zajazgotała.
Spojrzeli my w tamte stronę i zobaczyli, jak liście z drzew przydrożnych kulami postrzelane nagle w powietrzu zawirowali gwałtowni, a potem kołysząc się pomału na ziemię opadać zaczęli.
— Chryste Panie — zawołał ja wtedy. — Toć on do tego naszego kawa-lerzysty tak wali. Zobacz, Franiu, jak on, szelma, zawziął się na niego. No zobacz. Kary dla niego, drania, nie ma widać.
A Franiu Jaskóła zawsze był nerwowy, tak i teraz nie zdzierżył chwili nawet, tylko głowę z krzaków leszczyny wychyliwszy i samolotowi na niebi strzelającemu pięścią wygrażać zaczął.
— Żeby cię, draniu, połamało — wołał. — Żeby ci te śmige pokręciło. Żeby cię...
— Cichaj, Franiu — mówił ja do niego. — Cichaj, on i tak nie dosłyszy gadania twojego. Tylko dobry Pan Bóg pomóc może w ta pora kawale-rzyście naszemu. Toż on teraz bezbronny całkowici, niczym ten zając przed jastrzębiem uciekający. Nijak my już jemu pomóc nie możemy. Chyba tylko modlitwą. I zaczęli my się modlić wtedy, bo nagle zobaczył ja usta
15
Franka w kółko powtarzające te same słowa, żeby jemu się udało, żeby jemu się udało, Boże drogi, żeby jemu udało się.
A koń na gościńcu pewni ostatkiem sił gonić musiał, bo szyję jak struna wyprostowaną trzymał i w galopie szalonym niczym ten samolot na niebi w powietrzu wisiał, ziemi kopytami nie dotykając prawie. Nawet byli chwile, że zdawało się, że ujdzie pogoni, że ocali się szczęśliwie. Ale samolot za wygraną nie dawał wcale. Ciągle za jeźdźcem gonił i terkotał z kulomiotu uparcie. Leciał teraz nisko całkiem, nad samym gościńcem tak, że niewiele brakowało, a zawadziłby o czubki ^drzew lipowych kołami swoimi. Taki zawzięty był. Opamiętał się dopiero, jak niebezpieczeństwo zobaczył i wtedy motorem wyjącym maszynę do góry uniósł i tuż przed oczami naszymi skręt gwałtowny wykonał. Skrzydło jedno przy tym odchyliło się i w promieniach słońca padającego zobaczyli my wtedy gwiazdę czerwoną na skrzydle jego wymalowaną. Tak panie. Gwiazda to sowiecka była, czerwoną farbą na skrzydle aeroplanu wymalowana.
— A on co tu robi? — zdziwił ja się — na samolot strzelający patrząc. — Toć on niebo chyba pomylił i przez nieuwagę zawieruszył się tutaj.
— Musi, że jemu pokręciło się — przytaknął Franek Jaskóła.
Nie, panie. Nic jemu się nie pokręciło ani przypadek to nie był żaden. Bo oto temu samolotowi, co w pojedynkę nad gościńcem latał, inne jeszcze samoloty wnet na pomoc przylecieli. Kilka ich od razu na niebie pokazało się. Teraz dopiero warkot, rumor zrobili się ogłuszające. Wszędzi słychać było serie kulomiotów strzelających i wycie motorów rozpędzonych. Już gościniec cały dym i kurz zasnuli całkowici. Tylko nad nami, na niebie niebieskim, widzieli my wyraźnie, jak gwiazdy czerwone i krzyże czarne w wielkiej zgodzie i komitywie wielkiej na tego biednego jeźdźca polowali.
Nikt mi nie powie, że było inaczej, bom sam to wszystko na własne oczy oglądał, w gałęziach leszczyny schowany.
A z jeźdźcem co stało się w tamta pora, nie wiem, panie. Pewni zatrzymał się gdzieś i strzelaninę przeczekać zamiarował, pod drzewami gościńca schowany albo gnał dalej przed siebi i na szczęście boskie liczył, nie wiem. Dym i kurz gościniec zasłonili dokładnie tak, że oczy przebić ich nie mogli. Dopiero po chwili małej, kiedy samoloty nad las odlecieli i cisza na moment nad światem zawisła, usłyszeli my go nagle znowu. Nie powiem
16
panu nawet, kiedy zakwilił po raz pierwszy, bo głowa u mnie była w nerwach cała i dopiero to drugie przeraźliwe rżenie przeleciało nam strachem po grzbiecie. Było to rżenie tak wielkie, tak przejmujące, jak tylko śmiertelnie raniony koń płakać potrafi.
Wierz mi pan albo nie wierz — jak pan tam chcesz — ale u mnie i u Franka Jaskóły dusza inna nachodziła się, włościańska, powiedzieć można, z przyrodą zbratana i na krzywdę gadziny wyczulona bardzo.
Więc wtedy, gdy my rozpacz tego konia usłyszeli, tak już od tej pory nic innego słyszeć nie mogli. Wnet wyskoczyli my z kryjówki leszczynowej i w stronę gościńca pędzić zaczęli. Już na polu otwartym my byli. Już biegnąc na ziemię padali plackiem, gdy bomby za blisko wybuchali i wtedy ni stąd, ni zowąd o koniach naszych przy taborze stojących pomyślał ja nagle. A jak oni bombardowania przestraszą się — bez opieki pozostawione — to co będzi? Pobiegną pewni w tę strzelaninę, w tę wojnę straszną pogonią i skończą niechybnie tak jak ten koń tamuj, na gościńcu płaczący. Chryste Panie. Toż ja przecież dowódca ich — pomyślał wtedy i rychło w krzaki leszczyny zawrócił.
I zobacz pan, w samą porę ja to zrobił, bo koni zdenerwowane byli bardzo i tylko lejce do pnia przywiązane uciec im nie pozwolili. Więc głaskał ja je teraz po pyskach czule i słowem dobrym przemawiał, a oni z wolna uspokajali się, na grzmoty i wystrzały uwagi nie zwracające. A tamten koń ciągle rżał na gościńcu, ale robił to ciszej teraz, skargą jakąś żałosną, jakby ludzi o ratunek prosił. Straszna to rozpacz była, aż do słuchania niemożliwa, więc zatkał ja uszy rękoma obiema i tylko w kółko to sarno powtarzać potrafił. Boże drogi, niech ten koń skona wreszci, niech nie cierpi tak. Niech skona.
A samoloty widać z polowania nie bardzo zadowolone byli i złość w nich wstąpić musiała, bo oto, teraz, to od krzyży czarnych, to od gwiazd czerwonych, bomby odrywali się i spadali na ziemię całą dookoła. Huk tylko i grzmot jednostajny słychać było wszędzi, a w powietrzu unosił się swąd z bomb rozrywanych i dym ciężki gardło zatykający. Wiatr, co od tych wybuchów silniejszy się stawał, podnosił te dymy do góry i razem z krzykami ludzi przerażonych po zagonach i ścierniskach je roznosił.
I popatrz pan, aż dziw bierze, ale pamiętam to dobrze, że w przerwach pomiędzy wybuchami, kiedy samoloty nad las odlatywali, w tych krótkich chwilach spokoju nagle, jakby nigdy nic, ptaki śpiewać zaczynali. Wszędzi
2 — I Bóg o nas zapomniał...
17
ich w ta pora słychać było, wesoło ćwierkające, jakby na świeci nie było wojny ani śmierci nie było, ani bomb z nieba spadających. Ich śpiew rozpanoszył się na dobre dopiero wtedy, gdy aerofłoty i luftwafy po nowe bomby na lotnisko swoi odlecieli. Cisza wtedy zrobiła się wielka, aż od ciszy ciężka i tylko dymy i zapachy wojny ciemną mgłą po polach i rżyskach się kładli. Wówczas, panie, musi coś bardzo ważnego wydarzyło się na wojnie, bo oto ze sztabu, co we dworze kwaterował, gońce rychło rozbiegli się w różne strony rozkazy pilne niosąc.
Wnet zbiórki odtrąbione zostali i czasu niewiele upłynęło, jak pułk cały * w pełnym rynsztunku w drogę rychło ruszył. Dziwny to był pośpiech i gwałtowność dziwna, bo tamuj, przed wsią, na polach rozległych, zostali się okopy i fortyfikacje różne, co na przyjście Niemców przygotowane byli. Wszystko to teraz bezużyteczne się stało i niepotrzebne nikomu. Aż złość brała, że tyle pracy na marne poszło. Teraz to tylko już my szli i szli innej jednostce wsparcie niosąc.
Nocami głównie my maszerowali, bo za dnia samoloty niemieckie i ruskie iść nie pozwalali wcale. Dopiero o zmroku marsz rozpoczynany był na nowo, a gwiazdy, co na ciemnym niebie migotali, razem z księżycem oświetlali nam drogi — żołnierzom polskim do boju maszerującym.
A wojna była już wszędzi. Słychać ją było po odgłosach armat i po łunach pożarów, co na oryzoncie widoczne byli. Jeszcze dzień nie wstał zupełni, jeszcze cienie i mroki nocne drzemali sobi między krzakami drogi leśnej, jak nagle rozkaz z ust do ust podawany w miejscu nas zatrzymał.
— Stój! — A zaraz potem rozkaz drugi — Padnij!
Tak i legli my więc szybko w ściółkę oszronioną i do mchów, co przy drzewach rośli, przytulili się. I wtedy szept poszedł po wojsku leżącym:
— Tanki. Tanki idą.
Zrazu nic my z tego nie rozumieli wcale. Cóż z tego, że idą oni. W wojsku tanki rzecz normalna. A tu rozkaz następny: — Cisza! Nie ruszać się wcale. Więc Franek Jaskóła koni za uzdę złapał i trzymał je krótko, żeby nie parsknęli oni czasem. Cisza to cisza — znaczy się.
Leżeli my więc w gęstwini do ziemi przytuleni, aż po małej chwili podniósł ja do góry głowę i zobaczył, że tamuj, blisko, za drzewami brzozowymi, pole orne nachodziło się. Stamtąd to właśnie dolatywali zgrzyty gąsienic jadących. Zaczął ja tedy pomalutku podczołgiwać się w tamte stronę i wnet ze skraju młodnika spojrzał na rżysko rozległe. Wtedy ja
18
zobaczył tanki te idące. Jechali niespieszno, jeden zadrugim, od oryzontu po oryzont, blisko nawet, ot na odległość oczu moich patrzących. W mgle porannej, co akurat do góry unosić się zaczynała, majaczyli niewyraźnie, jakby nie tanki to byli, a zjawy jakieś gąsienicami żelaznymi dla postrachu zgrzytające. Na każdym z nich flagi czerwone z sierpem i młotem umocowane byli i teraz wiatrem poruszane łopotali uroczyście, jakby z defilady z Placu Czerwonego prosto na wojnę jechali.
Nikt z nas wtenczas, na te tanki patrzący, nie wiedział wcale, dokąd oni jadą i dlaczego świąteczne one takie chorągwiami ozdobione. Dopiero za dzień albo dwa, gdy do wsi jednej wojsko nasze wkroczyło, wszystko jasne nagle się stało.
Dzień wtedy budzić się dopiero zaczynał, ale wieś już nie spała. Kto by tam zresztą spać potrafił w taką noc? W całej wsi wojska naszego pełno kwaterowało, a wszyscy oni zmęczeni byli okrutnie i zdrożeni do imentu całkowici. Wszędzi, gdzie wzrok dojrzeć potrafił, widziało się żołnierzy naszych, jak siedząc usypiali, karabiny swoi w ramionach tuląc. Wiejskie kobiety rannych opatrywały i poiły spragnionych mlekiem i wodą chłodną. Na podwórkach, w zagrodach i sadach ruch i krzątanina trwali bez przerwy, a w powietrzu czuło się wyraźnie zapach wojska spoconego i koni, co przy studniach pojone byli. To właśnie wtedy, w tej wsi, pierwszy raz słyszeli my prawdę o bolszewickiej napaści na Polskę.
Mówili żołnierze nasi, jak to Moskali najechali na nich znienacka kłamstwem się posługując, że niby oni, ta ich Czerwona Armia, na pomoc Polsce spieszy w ta pora. I dali się omamić oficerowie nasi, bo ufnego oszukać nietrudno i strzelać do Sowietów zakazali. No bo jakże to wypada strzelać do żołnierzy, gdy oni z pomocą nadchodzą?
A Moskali, jak to Moskali, z wiary naszej skorzystali i wnet pobojowisko urządzili. Nim ktokolwiek zmiarkować zdążył, o co bolszewikom naprawdę rozchodzi się, nim żołnierze nasi zaskoczeni do obrony stanęli, już Sowieci czołgami po nich przejechali. Krótko trwała walka i wnet cała dywizja nasza rozbita została. Tylko tym, co uciec się udało, wieś schronienie ofiarowała. Słuchali my tych opowieści przerażeni bardzo i skóra na nas cierpła, i pięści same zaciskali się ze złości bezsilnej.
— Więc co teraz stanie się z nami? Co teraz będzi? — pytali my w ta pora oficerów naszych.
— Nic, czekać! — Rozkaz znaczy taki wydany został.
19
Tak i czekali my cierpliwie godzin parę albo dłużej jeszcze, kto by tam czas wtedy rachował, aż słońce na samym środku nieba zadomowiło się i na dobre grzać zaczęło. Wnet kuchni polowe grochówkę i suchy prowiant wydawać zaczęli. Już żołnierze, gdzie kto stał, tamuj siadał i od razu zupę z menażki wachlował. Nad wsią spokój wisiał ciepły aż dziw, że cichy on był taki, bez samolotów po niebie latających. Od zagród wiejskich dolatywali zapachy kwaśnego mleka, chleba świeżego i jadła, co w kuchniach warzone było.
Jeszcze my jedzenia skończyć nie zdążyli, jak oto trąbki zagrali, zbiórkę natychmiastową zwołując. Musi, panie, że pośpiech nakazany był z najwyższego dowództwa, bo ruch i krzątanina pośpieszna wieś całą ogarnęli. Niedługo trwało, a już oddziały wszystkie w ordynku przepisowym do wymarszu przygotowane stanęli. Niedaleko my wtedy szli. Ot, do lasu pobliskiego zaledwie i tamuj, na polanie wielkiej ze wszystkich stron lasem wysokim okolonej, całe wojsko w czworobok ustawiona zostało. Oficerowi na przodzi oddziałów swoich. Szefowi z prawej strony, a wszyscy równo wyprostowani, niczym w koszarach na apelu. Stali też i my z Frankiem Jaskółą koni nasze za uzdy trzymający. Znaczy tabory takoż w swoim ordynku stanęli. Wtem:
— Baczność! — komenda rozległa się i na środek zbiórki wyszedł nasz pułkownik. Wszyscy na ten raz oczy swoi na niego skierowali. A on stał na środku placu naprzeciw wyprostowanych szeregów wojska i przez chwilę patrzył tylko milczący.
Po tym milczeniu — za długim, jak na wojskowy zwyczaj przystoi — poznali my od razu, że coś niedobrego wydarzyć się musiało. Coś widać mówić mu nie pozwalało, bo ciągie trwał nieporuszony, jakby słów do przemówienia koniecznych w głowi swoi odnaleźć nie potrafił. To milczenie i niepokój zaczęli się wnet udzielać wszystkim żołnierzom.
Byli i tacy, co nerwów napiętych wytrzymać nie potrafili i komendę „baczność" łamiąc, w szeregach poruszali się niecierpliwie. Trwało to wszystko krócej, niż ja to panu dzisiaj relacjonuj, ale faktem jest, że cisza przedłużała się i przedłużała, aż sam pułkownik widać zmiarkował ją, bo oto głowę uniósł do góry i powiedział głośno, żeby wszyscy na placu słyszeć go mogli.
— Żołnierze! Dwóch odwiecznych wrogów Ojczyzny naszej zbratało się ze sobą i na Polskę podstępnie napadło. Jesteśmy ze wszystkich stron
20
otoczeni wojskami bolszewickimi. Dalsza walka i dalszy opór... — zamilkł na chwilę, a może głos jemu załamał się tylko.
Nie wiem. Ale pamiętam, że po chwili przemógł się pewni, bo na wojsko swoi popatrzył. Dzisiaj to ja już nie przypominam sobi dokładnie słów jego wtedy, na tamtej zbiórce wypowiedzianych. Tyle lat przecież minęło, ale wiem dobrze, co one — słowa te — oznaczali dla nas, żołnierzy polskich na apelu stojących. Oznaczali one, że wojna oto zakończyła się już teraz na tej zbiórce właśnie. Więc krwi daremnie przelewać nie potrzeba. Zostaliśmy sami w ta pora, bo inne pułki i dywizje inne wróg rozbił doszczętnie. Dlatego on, dowódca nasz, rozwiązuje pułk. Taki dostał rozkaz: — Z bolszewikami nie walczyć. Kto chce, niech wraca do domu.
— Dziękuję wam, żołnierze moi, za godną służbę Ojczyźnie.
Boże święty. Nigdy pan tego nie będziesz wiedział, jak nam się wtedy serca ścisnęli — do bólu prawie. Nagle na całej polani cisza wielka, jakby makiem zasiał, uczyniła się. Była tak głęboka i poważna, jakby milczeniem tym na baczność wyprostowanym żegnana była Polska odchodząca. Nikt w szeregu nie poruszył się, nikt nie drgnął nawet.
I zabij pan, do dzisiaj nie wiem, czemu jaw tamta pora na Franka Jaskółę naskoczył. W nerwach chyba był cały.
— Przestań chlipać, do cholery. Przestań, bo ci w te łzawe gębę wysma-rui, ślimacznico jedna.
Coś mnie wtedy za gardło chwyciło, skurcz jakiś chyba, więc dla niepoznaki przytulił ja twarz swoje do końskiego łba, com go akurat za uzdę trzymał. I nie wiem czemu, nagle skóra na jego pysku mokra zrobiła się. Czy to łzy byli? Czy tylko koński łeb spocony był? Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
A nasz pułkownik, co głowę siwiutką miał i pewni niejedno w życiu widział, musi, że dostrzegł to wojsko zdesperowane, tych Franków pochlipujących zobaczyć musiał, bo jak nie krzyknie do nich:
— Baczność, na moje komendę.
To nas ocuciło od razu. W sekundzie szeregi wyrównali się i przepisowo na baczność stanęli. A pułkownik rozejrzał się znowu, na wojsko popatrzył, i powiada:
— Mówiłem przecież, jeszcze Polska nie zginęła. I nie mazgać mnie się tutaj. Kto chce, niech wraca do domu, jego wola i wybór jego. Ale kto z was chciałby dalej walczyć z bronią w ręku, komu Ojczyzna mila, niech dobrowolni, na ochotnika, wystąpi z szeregu, a potem niech przejdzie: o, tamuj —
21
pokazał ręką — na prawą stronę. Tam na rżysko za tymi drzewami. Pójdziemy razem i przedrzemy się przez bolszewickie okowy, bo Kraj jeszcze walczy. Walczy też Warszawa, jej to na pomoc pójdziemy.
Boże jedyny. Nawet pan sobi wyobrazić tego nie możesz, jakaż to chwila trudna zwaliła się na nas w tamtym momenci. No bo jak to, panie. Niby było wojsko, a już go nie było. Niby była Polska, ale gdzie ona była? Chyba tylko tamuj, na tym niewielkim skrawku ziemi między Ruskimi i Niemcami. Łatwo powiedzieć — kto chce, niech do domu wraca. Łatwo to było powiedzieć! A wojsko? A koledzy? A Polska? Jakże to tak broń zwyczajnie rzucić i iść sobi het. A honor żołnierski, gdzie on by się podział wtedy, gdy karabin odłożony zostanie.
Uśmiechasz się pan, że niby ja tak górnolotni o honorze, o broni i Ojczyźni mówię. Dzisiaj słowa te upadli i znaczenia takiego ważnego nie posiadają już. Ale wtedy wielką one wagę mieli dla ludzi uczciwych i godnych. Więc dlatego żołnierze nasi ciągle stali w szeregu nieruchomo, bo nie wiedzieli wcale, co czynić im trzeba. Czy do domu iść, czy też z wojskiem na froncie pozostać. Niełatwa to sprawa była. Niełatwa wcale, zwłaszcza że wojna była już blisko, za oryzontem ledwie, w myślach skołatanych toczyła się i w oczach żołnierskich siedziała. Nikt jej nie chciał pewni, żaden z nas nie pragnął zakolegować się z nią, a jednak, zobacz pan, ludzi przełamali się wtedy i postanowienie potrzebne podjęli. Nie od razu to się stało — powiedzieć trzeba. Najpierw stali w szeregach nieporuszeni całkowici, wyprostowani niby te drzewa, co za nimi w lesie rośli, a czas, co wtedy zamarł na chwilę, nagle obudził się i minuty poganiać zaczął.
W jego ciszy, całkiem niespodziewanie, Franek Jaskóła zaskoczył wszystkich żołnierzy na zbiórce stojących. Nikt po nim czegoś takiego nie spo-¦ dziewał się wcale. A on rychło na furmankę naszą wskoczył, koni batem podciął i na oczach całego wojska na zbiórce stojącego pognał kłusem prosto tamuj, na prawą stronę placu. Franio zawsze był prędki i nerwowy, ale teraz, panie, szatana samego przegonił na pewno. Nagle zobaczył ja zawstydzony, że sam jeden ostał się na miejscu postoju, bez taboru swojego, bez koni i podwładnego, szeregowego Jaskóły. Wyjścia innego nie było, jak tylko ruszyć na piechotę przez plac cały i do taboru swojego dołączyć.
— Później ci zęby wybi — warknął ja wtedy do Franka, bo zły był bardzo, że nie zabrał mnie ze sobą, kiedy na prawą stronę placu przejechał. I popatrz pan, co się wtedy stało. Nagle szeregi z wojskiem poruszyli
22
się, zakołysali i wnet rozpadli się. Ruch i harmider wnet ogarnął zbiórkę całą. Wszystkie oddziały pomieszali się teraz w jedno wielkie kłębowisko. Jechali tabory i kuchnie polowe przetaczali się i żołnierze biegali tu i tam, nawołując się wzajemnie. Trwało to wszystko czas jakiś i minut trochę jeszcze zeszło, aż pomału cały plac uspokoił się i ucichł. Jak pan myślisz? Ilu nas wtedy, na tę prawą stronę przeszło? Tak, panie, zgadłeś pan. Cała prawa strona wojskiem wypełniła się i wnet w karnym ordynku stanęła. Oficerowie na przo-dzie. Szefowie z prawej strony oddziałów swoich. A wszyscy wyprostowani, równi jak w koszarach na apelu. A lewa strona pusta się całkiem została.
Teraz już wypadki potoczyli się szybko bardzo, jakby batem popędzane byli. Wnet w drogi leśne my weszli i marszem forsownym się posługując, na pomoc Warszawie pospieszyli. Szli my wtedy pełni animuszu i nadzieję w sercach nieśli, że oto już niedługo Warszawę od najeźdźcy wyzwolim. Nikt z nas wtedy nie domyślał się tego, ani myśli podobnej do głowy nie dopuszczał, że zamiast Warszawy Syberię daleką oglądać będzi.
Któż mógł przypuszczać wtedy, że los taki okrutny okaże się i na życie niewolnicze nas skaże. Szli my przecież na pomoc Warszawie i o niej medytował ja w szeregu idący. Koni i tabor cały ludności wiejskiej rozdane zostali, żeby łatwiej nam było przez okowy bolszewickie przedostać się niepostrze-żeni.
Szli my teraz i szli bez opamiętania żadnego, aż samoloty, co po niebi ciągle latali, przyglądać nam się zaczęli uważni. Bywało, że i tanki sowieckie w poprzek drogi stawali nam, ale nie strzelali jeszcze, tylko wycofywali się po chwili małej, jakby wiedzieć tylko chcieli, gdzie drogi nasze prowadzą. Zdarzało się wtedy, że niektórzy żołnierze nerwów napiętych wytrzymać nie potrafili i cichcem gubili się na trasie marszu, pewni do domu uciekając. Reszta szła i szła, aż głód doskwierać im zaczął i pragnienie w gardle piekło.
Na niebi wysoko dzień z nocą przełamywać się zaczął, słońce okrągłe zrobiło się i świeciło teraz kulą czerwoną jak gasnące ognisko. Wieś jakowaś wtedy pokazała się, zobaczyli myją z dróg leśnych na wielkie ściernisko wychodząc. Tam miał być postój, woda do picia i odpoczynek dla nóg zdrożonych. W powietrzu niosły się zapachy ziół rozmaitych, traw skoszonych i mleka kwaśnego, jak to na wsi w przedwieczorny czas bywa.
Aż dziw bierze mnie samego, jak ja te wszystkie zapachy wrześniowe zapamiętał dokładni. Nawet nie wiem, czemu one tak we mnie zostali, jak-
23
by zacementowane byli. Może dlatego, że potem nigdy już świat tak nie pachniał? Nigdy już nie niósł w powietrzu zapachu stogów ze zbożem wysuszonym, potu koni zmordowanych i dymów, co nad ścierniskami unosili się, gdy kartofli w ognisku pieczone byli.
Więc wtedy, idąc tym rżyskiem rozległym, czuli my w powietrzu zapachy one, od strony wsi dolatujące. Nawet widać już było pierwsze chałupy strzechą kryte, które słońce zachodzące na złoty kolor malowało. Pod nimi, strzechami tymi, bielili się ściany wapnem malowane i rośli tykowate kolorowe malwy. Spokój i cisza nachodzili się tamuj, jakby w wiosce ludzi ani stworzenia żadnego nie było wcale. Szli my więc i patrzyli na tę wieś, a czym bliżej jej byli, tym silniejsze przeczuci nas ogarniało, że musi pułapka tam jakowaś albo podstęp chytry między chałupami na nas ocze-kui. Możesz pan uwierzyć albo nie, ale takoj było naprawdę.
Nagle od strony domów i od ścian bielonych czołgi wyjechali, a za nimi taczanki różne wytoczyli się takoż. Chwili nie trwało nawet, jak ze wszystkich stron naraz i ze wszystkich luf od razu salwy armatnie zagrali, a terkotanie karabinów maszynowych zawtórowało im. Jak piorun z jasnego nieba zwalił się na nas ogień niespodziewany. Od razu legli my na rżysko skoszone i mocno do ziemi przywarli. W momenci piekło rozpętało się dookoła. Ziemia pociskami bombardowana coraz w innym miejscu piachem wybuchała i kurzem zanosiła się niczym kaszlem gwałtownym. Zdawało się wtedy, że nikt nawałnicy tej przetrzymać nie zdoła.
Już i krzyki pierwszych rannych słyszeć się dało i widać było żołnierzy przerażonych, co z leżących podrywali się i biegli na oślep przed siebi rany krwawiące rękami zasłaniając. Wszędzi dookoła śmierć żniwo swoi zbierała. Dopiero po jakimś czasie kanonada armatnia przycichła trochę — akurat na tyle, żeby głowę z ziemi dźwignąć można było i spojrzeć na wieś, przed siebie. A tam od opłotków i od strony lasu ruszały właśnie czołgi strzelające. Tuż za nimi, nie kryjąc się wcale, biegli sowieccy sołdaci z karabinami i bagnetami na lufach. Byli pewni, że nikt z nas nie ocalał już, że nawałnica artyleryjska rozwaliła nas, a pozostałym przy życiu popłoch uczyniła w sercach. Więc biegli pewni swego, bez obawy żadnej i tylko urrra i urrra po drodze krzyczeli.
Jeszcze byli daleko, jeszcze kuli nasze dosięgnąć ich nie mogli, tak i czekali my na nich przyczajeni, aż podejdą bliżej. I wtedy tuż przy lesi strzelanina znowu wybuchła gwałtowni i walka głośna rozpętała się tamuj. Już widać
24
było pierwszy czołg, jak dymem zakopcił, a zaraz potem dmgi, pociskiem w gwiazdę czerwoną trafiony, ogniem się zalał. Zobaczył ja to wszystko bardzo szybko, bo na więcej nie było czasu, gdyż ci, co urrra i urrra krzyczeli, byli już blisko nas, tuż, tuż prawie. Więc zaczął ja wtedy strzelać do nich z karabinu swojego. Strzelał i celował, celował i strzelał, i widział znad karabinu patrzący, jak na polu przede mną padali na ściernisko atakujący krasnoarmiejcy. Jedni jak kłoda od razu walili się, inni dopiero po paru krokach na ziemię padali.
Nikt z nas wtedy, żołnierzy strzelających, wiedzieć tego nie mógł, czy to z jego ręki wróg celnie trafiony został, czy też inna kula go dosięgła. Wiadomo przecież, że na wojnie sam Pan Bóg kulami latającymi kierui.
Nie mnie chwalić się teraz, ale pewnym jest niezbicie, że kilku bolszewickich najeźdźców wyprawił ja wtedy na tamten świat, znaczy na łoże Marksa i Engelsa posłał ich niechybnie. Ani chybi, panie, tak było na pewno, bo chociaż bitwa jeszcze trwała i w powietrzu pociski świstali, to już wiadomo było, że atak bolszewicki załamał się pod kul naszych gradem. Wszędzi na polu całym krasnoarmiejcy na ziemię walili się i do ścierniska przytulali. Teraz przez kilka chwil leżeli w ciszy naprzeciw siebie — Ruscy i my. Dwaj wrogowie, czujni bardzo, uważni i zawzięci, do zadawania śmierci gotowi.
Wtem jeden z czołgów, co akurat z pola walki odjechać zamiarował, ogniem gwałtownym wybuchnął i dymem czarnym zakopcił. Wnet klapy na wierzchołku jego otworzyli się i dwóch tankistów na ziemię zeskoczyło. Obaj ogniem żywym płonęli. Jeden z nich fufajkę zapaloną ściągnąć z siebi zdążył i odrzucił ją het, daleko. Drugi zaś biegł dalej i wyglądał, jak pochodnia żywa albo krzyż podpalony, bo właśnie ręce szeroko rozłożył. Po paru krokach runął na ziemię i nikt z patrzących nie wiedział na pewno czy ogień go powalił, czy też kula nasza dosięgnęła go w ta pora.
Wtedy na krótko, na chwilę tylko spokój zapanował na pobojowisku, bo Ruscy ogień przerwali na tankistów patrząc. W tej ciszy właśnie dowódca kompanii naszej, porucznik Szczeciński Zdzisław nazywający się, z ziemi poderwał się nagle, rewolwer swój do góry uniósł i głośno zawołał:
— Żołnierze! Za mną! Za mną na wroga! Wyrwiemy się z okrążenia bolszewickiego! Naaaprzód! — krzyczał głośno i rychło popędził przed siebie, prosto na bolszewików na ściernisku leżących.
Nie był sam. Wszyscy żołnierze wnet z ziemi poderwali się i za dowódcą swoim pospieszyli. Aż dziw brał, że tylu ich jeszcze przy życiu zostało się. Biegli szybko-do ataku na bagnety z okrążenia sowieckiego chcąc się
25
?
wydostać. Znowu dookoła rozgorzała walka, a wokół nas biegnących kuli świstali nieprzerwanie i szrapnele wybuchali, i żołnierze krzyczeli albo ranni o pomoc wołali. Wszystkie te głosy w jeden wielki tumult łączyli się i pole całe zgiełkiem wypełniali.
Biegł i ja wtedy razem z innymi żołnierzami i strzelał takoż bez przerwy i nagle biegnący zobaczył, że Franek Jaskóła, co też obok mnie gonił, potknął się o coś, zachwiał się i jak długi na ziemię runął. Nie wiem, co z nim było dalej, bo widział ja to wszystko na mgnienie tylko do boju biegnący, ale pewnym był, że nic złego nie spotkało go wtedy. Ot, przewrócił się, wstanie i dogoni kolegów. Nie było czasu zresztą na inne myślenie, bo oto Ruscy tamuj, na ściernisku, ataku naszego nie wytrzymali i do ucieczki bezładnej poderwali się wnet.
Opowiedzieć nawet nie sposób, jaka to radość jest wielka, kiedy wróg zdradziecki umyka w popłochu przed naszym orężem. Kto tego nie widział i nie przeżył osobiści, to radości takiej znać nie może.
Więc gnali my wtedy bolszewików uciekających, a goniąc ich nie spostrzegli nawet, że od strony wsi, spoza chałup wapnem bielonych, nowe tanki wyjechali rychło i taczanki nowe wytoczone zostali. Zaraz za nimi nowe zastępy sołdatów wyroiły się na pole. Boże drogi, panie, ilu ich tam biegło, opowiadać strach. Chyba ze stu krasnoarmiejców na jednego naszego żołnierza przypadać musiało, bo szaro od ich szyneli na ściernisku uczyniło się wnet. Nikt by wybić nie potrafił chmary takiej ani zatrzymać jej nie zdołał. Biegli przez pole niczym szarańcza, jak rój pszczół z ula wypuszczony.
Wnet strzelanina z luf wszystkich zagrała od nowa całą siłą ognia i znowu do ziemi nas przydusiła. Pojęli my wtedy — rozglądający się ukradkiem — że atak, który miał wyrwę w okrążeniu sowieckim uczynić, nie poszczęścił się tym razem. Nad całym pobojowiskiem przewalał się teraz grzmot jednostajny i dym żrący, i smród z pocisków rozrywanych.
Dźwignął ja wtedy głowę i spostrzegł, że nie ma przy mnie Franka Jaskóły. Zawsze trzymał się blisko, a teraz gdzieś zapodział się. Aż strach mnie obleciał, czy jemu coś złego nie przytrafiło się, kiedy na ziemię upadał. Zaczął ja teraz rozglądać się za nim, a potem wołać go zaczął po imieniu i z nazwiska, ale głos mój wołający utonął wnet w zgiełku karabinów i armat strzelających.
26
Nie było rady, trzeba było mnie wrócić się i Franka zagubionego poszukać. Nawet niedługo szukać mnie go przyszło. Leżał tam, gdzie przedtem upadł i nie poruszał się wcale. Nie mogłem uwierzyć, że on już nie żyje, zaczął ja do niego mówić tak, jak nigdy przedtem do niego nie gadał:
— Franus, Franeczku, druhu mój. Co się z tobą stało?
Ale Franio oczy już nieobecne miał, bez strachu żadnego i twarz dobrą, na której spokój tylko nachodził się. Żadnej krwi i żadnych ran po kulach śmiertelnych nie widać na nim było.
Coś wtedy mną zatrzęsło, panie. Sam nie wiem, co to było. Pierwszy raz w życiu złość taka wielka wezbrała we mnie, że nie słyszał ja niczego dookoła, ani armat grających, ani strzelaniny, ani całej tej cholernej wojny, co Franka Jaskółę zabiła. Byłbym bez opamiętania żadnego strzelał wtedy i mordował Moskali, jeżeliby który z nich pod rękę moją nawinął się w tamta pora. Za ich zdradę, za oszukaństwo i napaść podstępną, za kolegę zabitego. Gdyby Franek w walce z Niemcami poległ, może bym śmierć taką zrozumieć potrafił, ale tak!
Teraz chciał ja tylko oczy otwarte powiekami mu zamknąć, tak jak nieboszczykowi przynależy się, ale on nie zgadzał się na to wcale, jakby jeszcze dalsze wypadki wojenne sam oglądać zamiarował. Wtedy zaczął ja do niego mówić i prosić go zaczął głosem załamującym się, aż nagle usłyszałem, że wszystkie wybuchy wojenne zamilkli i cisza raptowna nad pobojowiskiem zaległa. W jej milczeniu pomału opadali ku ziemi i dymy, i kurz, co dotąd nad ścierniskiem wisieli. A cisza wnet wielka taka zrobiła się, tym większa, że aż w uszach dzwoniąca nachalnie. Nikt wtedy nie wiedział, co ona oznacza i jaki cel wyznaczyła sobi. Nawet ranni na ten raz zamilkli całkiem, bo strach ból ich złagodził.
Wstyd nawet powiedzieć, ale wtedy, w tej ciszy nerwowej o Franku poległym zapomniał ja prawie, jakby on już nieważny był, bo do innego świata przynależny teraz. Ot, widzisz pan teraz, jakie to wojna prawa dy-ktui, że o żywych tylRo myśleć pozwala. Więc kiedy w tamta pora cisza nagła nad pobojowiskiem zaległa, dźwignął ja głowę do góry i patrzył tamuj, w stronę wsi, gdzie tanki sowieckie rozstawione stali.
Boże drogi. Toć my dla nich, dla tych czołgów i dla ich kulomiotów rozstawionych, niczym fanty na strzelnicy jarmarcznej do zabawy przygotowani byli. Ot, wystarczy ruch mały, nieposłuszeństwo zwyczajne, a rychło wystrzelają nas niczym kaczki na wygonie. Nic już nam, panie, w tamta pora pomóc nie mogło. Cud chyba tylko. Cud i nic więcej.
27
A bolszewicy ciągle czekali i nie spieszyli się wcale, bo pewni swego byli. Czas nagle wszystkie miary postradał, sekundy w minuty pozamieniał, że trudno nawet powiedzieć było, jak długo już leżymy do ziemi wtuleni.
We wsi spokój ciągle trwał i ruchu żadnego widać nie było. Wydawać się mogło nawet, że obraz to tylko namalowany stoi do oglądania rozpostarty, a nie armia do zadawania śmierci gotowa. Nawet czołgi motory swoje wygasili, a sołdaty z powrotem za bielone ściany domów pochowali się wnet. Nad lasem, co przy oryzoncie ciemną ścianę tworzył, słońce kulę czerwoną na niebie obniżyło i nad czubkami drzew zawisło. Akurat wtedy zza oryzontu, od strony słońca zachodzącego, samolot spłynął po niebie motorem warczącym. Był to, panie, ten sam aeroplan, co przedtem nad gościńcem lipowym buszował, bo skrzydła u niego byli... No dobrze, niech panu będzi. Może nie ten sam, ale tak samo wyglądał, bo skrzydła u niego byli cztery, po parze z przodu i dwóch pilotów na nim siedziało. Widzieli my go dobrze całkiem, bo tuż nad ścierniskiem koło szerokie zatoczył i zaraz jakieś kartki albo papierki jakieś wyrzucać zaczął. Wnet pełno ich w powietrzu zawirowało. Spadali pomału, na wietrze kołysząc się i różnymi kolorami zachodzącego słońca poświstujące. Cała chmara ich leciała. Już byli coraz bliżej ziemi i niczym śnieg biały na rżysko wolno spadali. Oni to sprawili, że strach, co cały czas w nas siedział, zapodział się gdzieś i cisza, co z nami na ściernisku leżała, wnet spłoszona została całkowici. Nagle ruch zapanował duży tak na ziemi, jak i na niebi.
Każdy żołnierz wiedział przecież, że ulotki spadające przerwę w wojowaniu przynoszą. Teraz Moskal