ANDRZEJ KALININ I BÓG O NAS ZAPOMNIAŁ Lektura obowiązkowa dla klasy VIII Copyright by Andrzej Kalinin i Wydawnictwo ARCANA, Kraków 1997 Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana bez pisemnej zgody posiadacza praw autorskich. Projekt okładki Ewa Barńska-Jamrozik Redakcja Zuzanna Dawidowicz ISBN 83-86225-30-0 Wydanie piąte, Kraków 1997 Wydawnictwo Arcana ul. Punajewskiego 6 31-133 Kraków, tel./fax (012)22-84-48 e-mail arcana@kki.krakow.pl Druk i oprawa: Drukarnia „Drogowiec", ul. Sienna 2, Kielce Co widziałem po drodze? .LJużo panie. Za dużo, jak na jedno życie. Ot, taki los Pan Bóg mi wyznaczył. W gwiazdach tak napisane stało. I dzisiaj o tym wszystkim, com ja wtedy widział, com przeżył, opowiadać mam, czasy przeszłe z pamięci przywołując. A jak nie uwierzysz pan? Ot, powiesz: zmyśla sobi stary i prawdy nie mówi. Zawsze boję się o to, kiedy tamte lata wspominać muszę. Ci, co życia sowieckiego nie znają, uwierzyć nie będą chcieli w istorię moją, kłamstwo jej zarzucając, taka ona, opowieść ta, do prawdy niepodobna będzi, do uwierzenia trudna. Raz tylko, tam w Rosji, wydarzyło się, że obawa ta opuściła mnie nagle i stała się niepotrzebna całkiem w tamta pora. A sprawił to stary Tatar Bułam-uły w czasie wypasu bydła na stępi ałtajskim, blisko góry, co Biełucha nazywała się. Siedział wtedy w kucki przy wejściu do swojego bałaganu i wpatrywał się w niewielki ogień z badyli stepowych palony. Wtedy to podszedł ja do niego ze strzępkiem gazety w ręku i poprosił go o tytoń. — Dajtie zakurit. — Stary bez słowa sięgnął za pazuchę, wyciągnął skórzany woreczek z samosiejką i odsypał na dłoni trochę zielonej machorki. — Saditie — powiedział. Palili my tytoń chwil parę w milczeniu, aż słońce o czubki gór zawadzać zaczęło kulą czerwoną, co ani ciepła, ani blasku już nie daje i wtedy Stary zapytał mnie o to samo, o co pan dopytuisz się dzisiaj. — Powiedz, skąd przychodzisz i co widziałeś po drodze. Boże mój drogi. Niby tak łatwo. Ale wtedy za Boga nie wiedział ja wcale, jak opowiedzieć mnie trzeba, żeby nie narazić się na szerzenie propagandy antyradzieckiej. Dlatego zapytał go. 5 — A co byś chciał usłyszeć Beju? Co cię interesui? O czym mówić mam? Bo wszystkiego opowiedzieć nie sposób. Pamięci by zabrakło i czasu nie starczyło. "Wtedy ten stary Tatar głową pokiwał, że rozumie to, że wie. Przez chwilę ssał swoją fajkę, w ogień zapatrzywszy się, a potem powiedział: — Opowiedz tylko to, co dobrze pamiętasz, co jak blizna zrosło się z tobą, tylko to, co sam widziałeś. O tym tylko mów, a wieczór prędzej nam zleci. Tak i zaczął ja mu opowiadać, przy ognisku jego siedzący, ale mówił oględni, pobieżni, ostrożni słowa dobierając, tak jak w Związku Sowieckim mówić się nauczył. Tyle, że Stary nie dał się oszukać. — Niet, niet — zawołał. — Nie chcesz, to nie mów. Albo powiedz prawdę. Tylko prawdy stare uszy słuchać mogą. — A uwierzysz w nią Beju? — W tę prawdę, do prawdy niepodobną, uwierzysz w nią? Wtedy on zamilkł i zamyślił się. Powoli schylił się do ognia, wyciągnął stamtąd węglik żarzący się i wsadził do swojej fajli. Kilka razy nią pyknął, aż tytoń rozpalił się w niej, i dopiero wtedy powiedział: — Mów synu. Uwierzę ci, bo znam prawdę o bolszewii. Wszystko, co powiesz, choćby najgorsze było, to właśnie będzie ta prawda o Rosji Sowieckiej, w którą uwierzyć trudno. Wiem o tym, bo żyję tu, mów zatem śmiało, bo nie zadziwisz mnie. Tak to właśnie w tamta pora powiedział mi stary Tatar Bułam-uły w czasie wypasu bydła, na stępi ałtajskim, blisko góry, co Biełucha nazywała się. Tak, jak jemu wtedy, panu dzisiaj opowiadać zamiarui. Wszystko, com widział, i co w pamięci moi przechowane zostało. Popatrz pan, jak to z nią jest, z pamięcią tą. Niby utajona, schowana ona, a wystarczy zdanie gdzieś wypowiedziane, szum lasu, ogień palący się, w który człowiek niechcący zapatrzy się, zaduma, a już pamięcią przywołane wracają się obrazy z tamtych lat pochodzące. I wszystko na nich jak żywe jest. Żołnierze tam są i ludzi znajome, i krzewy rozmarynu, i bagna śmierdzące, i góry wysokie, i śnieg, i mróz, co szronem na twarzach osiadał. Coraz obrazy te zmieniają się, inne sceny przedstawiając. A wszystkie one żywe są i wyraźne, jakby sam Matejka albo inszy artysta je malował. 6 Tyle lat już przeszło. Tyle życia przewaliło się. A one, jakby czas dla nich w miejscu zatrzymał się, ciągle w człowieku siedzą. Na zawsze już chyba. Więc o nich tylko, o obrazach tych, mówić zamiarui. A opowiem tylko o tym, com przeżył osobiści. To, co widzieli oczy moi i uszy moi słyszeli I nic ooza tvm. I nic poza tym. I to wystarczy. W ojna zaczęła się dla nas siedemnastego września tysiąc dziewięćset... Wiem, wiem, niepotrzebnie pan głową kiwasz. Toć nieraz oglądał ja w kini i w telewizorze napatrzył się, jak niemieccy żołnierze słupy graniczne przełamywali pierwszego września na Polskę napadając. Całe lata przecież obrazek ten pokazywali nam. I słusznie. Istoria to jest istoria i pamiętać ją trzeba. Tylko powiedz pan, czemu o tej drugiej wojnie, tej bolszewickiej, co ze wschodniej strony wtenczas na nas napadła, słowem jednym nie wspominało się przez całe dziesięciolecia. Jakby wojny tej wcale nie było, jakby tylko z Niemcami walki w tamta pora toczyli się. A to nieprawda wcale. Przecież ja widział tę wojnę i na własne oczy Sowietów napadających oglądał. Toć chociażby dla prawdy istorycznej trzeba nam powiedzieć, że wtedy, we wrześniu, dwóch wrogów na Polskę zwaliło się jednocześnie. Jeden ze wschodu, a drugi z zachodu. Nikt w tamta pora nie wiedział jeszcze, który z nich gorszy okaże się i który będzi groźniejszy, bo obaj straszni byli i obaj okrutni. A wiesz pan, czym oni od siebi różnili się wtedy? Tym tylko, że jeden z nich nazywał się „gut", a drugi był „charoszy". Niczym więcej, niczym zupełni. Mnie wtedy tak los ułożył się, tak pokierował, że tylko tę jedną, charoszą twarz oglądać pozwolił. Dlatego poznał ja ją dobrze, panie, na pamięć nauczył się jej, bo przez lata całe oglądać ją musiał obowiązkowo. Ale wtedy, do połowy września, nic my o tej twarzy nie słyszeli jeszcze i na oczy jej nie widzieli. Dopiero od tamtego poranka zapoznali my się z nią osobiści. Więc chcesz pan posłuchać istori o niej, o wojnie tej bolszewickiej, co ze wschodu do Polski przyszła? To posłuchaj pan. *#* Tamtego ranka dzień wstał zwyczajny, ot, taki, jak wszystkie poprzednie, tylko oczekiwaniem na wojnę nadciągającą wypełniony. Ciągle o Nie- // jncach my słyszeli i tylko na samoloty ich po ciebie latające patrzyli. Wte-Jy jeden tylko był wróg, giermański znaczy się i przeciw niemu okopy i umocnienia różne szykowane byli. Cała armia nasza na kresach wschodnich zgrupowana, wzrok swój tamuj, na zachód skierowany trzymała i stamtąd wojny patrzyła. Co by tam teraz nie gadali istorycy różni, była to armia niemała wcale: zadbana, odżywiona i wyćwiczona należycie. Hikt mi nie powie, że było inaczej, bom w niej służył do taborów konnych powołany. Żaden z naszych żołnierzy w tamta pora napaści bolszewickiej nie spodziewał się wcale, nikt o niej nie myślał nawet. Toć przecież pakty różne z sowietami przypieczętowane byli, że tylko pokój i zgoda sąsiedzka nachodzić się będzi między nami. Żadnej wojny być nie może. Tak oto mówili Maśnie oficerowie nasi, co w sztabach siedzieli. Takoj też w gazecie frontowej napisane stało. Jasne przeto było, że drugiego wroga nikt bać się nie potrzebował. Kiedy ja po latach tamte czasy wspominam, to śmiech mnie pusty ogarnia na samą myśl, jacy my wtedy naiwni byli i rozsądku wszelakiego pozbawieni. Toć z bolszewikami umawiać się, to jakby z diabłem przymierze zawierać. Jeden czort, panie. Wiadomo przecież, że oni dla oszukaństwa tylko przyrzeczenia różne składają. Sam pan przecież wiesz, że u nich tylko pokój i przyjaźń na języku nachodzą się ciągle. Poznał ja ich dobrze, panie, bo uczył się ich przez parę dobrych lat na ogromnym terenie Sowieckiego Związku. Dlatego swoje wiem... Więc wtedy czekali my cierpliwie, w okopach siedzący, na niemiecką wojnę, która gdzieś, za oryzontem het, pomrukiwała grzmotami jak burza przed deszczem. U nas na ten czas spokój nachodził się zwyczajny. Jeszcze my nie strzelali, jeszcze Niemców nie widzieli wcale. Wojna w tamta pora oznaczała tylko „luftwafy" po niebie buszujące i bomby, co spadali na ziemię dookoła, na drogi, poła i ludzkie zagrody. I tak dzień za dniem, od rana do zmierzchu. Dopiero nocą spokój nastawa!. Ale spokój ten był nerwowy jakiś, wymieszany z dymem pożarów i strachem, co w nas panoszył się uparcie. Coś niedobrego w powietrzu wisiało i bojaźń jakaś dziwna w piersiach telepała się. Noc zrobiła się krótka, pośpieszna, jakby ciemności się bała i dlatego wczesnym świtaniem wojsko śpiące pobudziła. Jeszcze mrok nie zelżał całkiem, nie rozpłynął się jeszcze, a już, tamuj, nad wsią wysoko ranek wstawał świeży. 12 Słaby on był jeszcze, cały w szarym kolorze i ciemniejszym na izn raz niż dym z kuchni polowych wolno w niebo ulatujący. Z tyłu, za nami, za okopami naszymi, wieś spała spokojnie, a dalej het, tam gdzie lasy gęste rośli, mrok stał ciemny, wciąż nocy posłuszny. Stamtąd właśnie, od lasów tych i od ściernisk polnych, wiatr przyganiał zapachy różne, to mięty, to traw skoszonych i mieszał je wszystkie z porykiwaniem bydła i rżeniem koni, co przy taborach stali. Zdawało się, że cisza tylko i spokój drzemią sobi pospołu w poranek tamten. Dziwna jednak ta cisza była. Wystarczyło chwilę wsłuchać się w nią, a słyszało się wyraźnie, jak z oddali dalekiej dolatywali głuche dudnienie armat strzelających. To wojna pacierze swoi odmawiała. A my ciągle jeszcze nie wojowali i o sowietach nie słyszeli wcale. Wtedy to właśnie przyleciał do nas szef kompanii naszej — Kurejko Kazimierz nazywający się — i po wodę jechać rozkazał. — W studniach wiejskich susza — powiedział. — Weźmieci kotły i po-jedzieci. Tamuj, za lasem rzeka nachodzi się. Tam wody nabrać trzeba. A spieszyć mnie się bardzo! W wojsku rozkaz to jest rozkaz. Koni my rychło do furmanki zaprzęgli i wnet ruszyli przed siebi, polem na ukos zdążając. Jechali my sobi wolniutko, bez pośpiechu żadnego —jak to przy wojsku bywa — prosto w stronę gościńca lipowego, co akurat naprzeciw przebiegał. Długi on był gościniec ten, bo pod lasem rozpoczynał się, a przy dworze starym we wsi tamuj się kończył. Teraz stał spokojny, poważny, w szarość poranka otulony. Tylko w liściach jego lipowych słychać już było pierwsze świergoty ptactwa pobudzonego. Mgła, co między konarami drzew wisiała, to podnosiła się, to opadała znowu, tak jak to zwykle bywa, gdy dzień z nocą mocui się o świtaniu pierwszym. Koni nasze człapali pomału, noga za nogą, niespieszno wcale, chociaż Franek Jaskóła na koźle siedzący popędzał je: wio i wio wołając. Ale koni nic sobi z tego nie robili, groźby w głosie Frankowym nie słysząc. Jechali my, panie, za las, po wodę. I wtedy — niespodziewani całkiem — zobaczyli my po raz pierwszy tego bolszewickiego najeźdźcę. Zobaczyli my go wyraźnie i gwiazdę jego czerwoną zobaczyli takoż. A wydarzyło się to wczesnym rankiem siedemnastego września — jak raz w imieniny Franka Jaskóły. Od tamtej chwili właśni, od tamtego dnia, dla nas, żołnierzy polskich na kresach wschodnich zgrupowanych, rozpoczęła się wojna. 13 Straszna to rzecz wojna. Aż słów brakui, żeby ją opowiedzieć. Kto jej nie przeżył sam, ten wiedzieć nie może. Jeszcze w tamten ranek, furmanką przez ściernisko jadący, żadnej prawdy o niej nie wiedzieli my wcale. Nie przypuszczali nawet, co ta bolszewicka wojna potrafi z nami zrobić. Boże wielki, nie domyślali się nawet. Tak i skąd mogli się domyśleć, jeśli nic jeszcze ani na ziemi, ani na niebi nie pokazywało wcale, że czas piekła, najgorszego z piekieł nadciąga właśnie i jest już blisko, tuż, tuż, na ganku prawie i w sieni — powiedzieć można. Na razie wokół nas, furmanką przez pole jadących, cisza i spokój panowali zgodni tak, że zdawało się nawet, że czas w miejscu zatrzymał się, jakby oczekiwał na przeznaczeni swoi. Wtem od lasu, gdzie gościniec lipami starymi wysadzany początek swój brał, tętent kopyt końskich doleciał uszu naszych. Zrazu rozmazany on był i niewyraźny, ale z każdą chwilą rósł w siłę i głośniejszy się stawał. Wnet nad czubkami drzew zobaczyli my tuman kurzu szarego, co w górę unosił się powoli. Wtedy też gdzieś tamuj, między chmurami wysoko, samolot odezwał się nagle i w ciszy poranka zagruchotał głośno. Pewni Niemcy nalot codzienny zaczynają — pomyśleli my sobi. Franek Jaskóła: prrr... — zawołał i koni od razu w miejscu zatrzymał. Rozglądali my się po niebie, w ta pora — aeroplanu oczami szukający. Był, panie. Tamuj, nad lasem daleko pokazał się i leciał teraz w stronę gościńca lipowego. Warczał przy tym tak głośno, jakby nie on jeden, ale kilka takich aeroplanów na niebie fruwało. Przestraszone ptaki, co w liściach drzew spali sobi, pobudzili się rychło i z wielkim rwetesem hen daleko odlecieli. A samolot był już niedaleko i po sekundzi niewielkiej tuż, tuż, nad naszymi głowami przeleciał warczący. — Lotnik, kryj się — krzyknął Franek Jaskóła i koni batem podciął. Akurat koło dużej kępy leszczyny przejeżdżali my wozem. W niej jak ulał schronienie znalazło się dla koni i taboru całego. Stamtąd dopiero patrzeć my mogli bezpiecznie na teren dookoła, na gościniec lipowy i niebo bezchmurne, po którym samolot latał. Dziwny on był jakiś — samolot ten. Musi, że luftwafy nowe marki aeroplanów do wojny wprowadzili, bo takiego jak ten jeszcze my nie oglądali. Warczał ciężko i z trudem, w powietrzu wisiał, a kanciasty był, jakby z desek 14 zrobiony został. Skrzydła u niego cztery nachodzili się na przodzi po parze z każdej strony i dwóch pilotów w nim leciało. Ten, co na drugim miejscu w aeroplanie siedział, karabin w rękach trzymał i z niego po okolicy całej strzelał zawzięci. Zobaczyli my to wszystko na moment tylko, bo oto lotnik wnet koło na niebie zatoczył szerokie i z powrotem nad las odleciał. Tymczasem na gościńcu lipowym jeźdźca galopującego widać już było wyraźnie. Migał nam między pniami drzew i konia swojego nieustannie popędzał. Nasz to był kawalerzysta, panie. Po hełmie i mundurze polskim rozpoznali my go od razu. Musi, że do sztabu gonił, tamuj, do dworu, na końcu gościńca, gdzie pułk na kwaterze stał. Spieszno mu widać było, bo pędził jak szalony. W tyle za koniem jego kurz kopytami mieszany unosił się do góry i kłębił się wysoko ponad konarami drzew. I wtedy ten aeroplan musi, że zobaczył ten kurz nad lipami unoszący się i jeźdźca gościńcem pędzącego zobaczyć też musiał, bo zaraz zawrót szeroki zrobił i wnet nad gościniec powrócił. Nagle słońce poranne zza oryzontu wydostało się i w momenci oświetliło świat cały dookoła. Teraz wyraźnie już widać było teren cały i jeźdźca galopującego, i samolot, co na niebie latał. Zaraz też w powietrzu zagrali wybuchy. Seria jedna, a potem druga — z kulomiotu wystrzelona — nad gościńcem zajazgotała. Spojrzeli my w tamte stronę i zobaczyli, jak liście z drzew przydrożnych kulami postrzelane nagle w powietrzu zawirowali gwałtowni, a potem kołysząc się pomału na ziemię opadać zaczęli. — Chryste Panie — zawołał ja wtedy. — Toć on do tego naszego kawa-lerzysty tak wali. Zobacz, Franiu, jak on, szelma, zawziął się na niego. No zobacz. Kary dla niego, drania, nie ma widać. A Franiu Jaskóła zawsze był nerwowy, tak i teraz nie zdzierżył chwili nawet, tylko głowę z krzaków leszczyny wychyliwszy i samolotowi na niebi strzelającemu pięścią wygrażać zaczął. — Żeby cię, draniu, połamało — wołał. — Żeby ci te śmige pokręciło. Żeby cię... — Cichaj, Franiu — mówił ja do niego. — Cichaj, on i tak nie dosłyszy gadania twojego. Tylko dobry Pan Bóg pomóc może w ta pora kawale-rzyście naszemu. Toż on teraz bezbronny całkowici, niczym ten zając przed jastrzębiem uciekający. Nijak my już jemu pomóc nie możemy. Chyba tylko modlitwą. I zaczęli my się modlić wtedy, bo nagle zobaczył ja usta 15 Franka w kółko powtarzające te same słowa, żeby jemu się udało, żeby jemu się udało, Boże drogi, żeby jemu udało się. A koń na gościńcu pewni ostatkiem sił gonić musiał, bo szyję jak struna wyprostowaną trzymał i w galopie szalonym niczym ten samolot na niebi w powietrzu wisiał, ziemi kopytami nie dotykając prawie. Nawet byli chwile, że zdawało się, że ujdzie pogoni, że ocali się szczęśliwie. Ale samolot za wygraną nie dawał wcale. Ciągle za jeźdźcem gonił i terkotał z kulomiotu uparcie. Leciał teraz nisko całkiem, nad samym gościńcem tak, że niewiele brakowało, a zawadziłby o czubki ^drzew lipowych kołami swoimi. Taki zawzięty był. Opamiętał się dopiero, jak niebezpieczeństwo zobaczył i wtedy motorem wyjącym maszynę do góry uniósł i tuż przed oczami naszymi skręt gwałtowny wykonał. Skrzydło jedno przy tym odchyliło się i w promieniach słońca padającego zobaczyli my wtedy gwiazdę czerwoną na skrzydle jego wymalowaną. Tak panie. Gwiazda to sowiecka była, czerwoną farbą na skrzydle aeroplanu wymalowana. — A on co tu robi? — zdziwił ja się — na samolot strzelający patrząc. — Toć on niebo chyba pomylił i przez nieuwagę zawieruszył się tutaj. — Musi, że jemu pokręciło się — przytaknął Franek Jaskóła. Nie, panie. Nic jemu się nie pokręciło ani przypadek to nie był żaden. Bo oto temu samolotowi, co w pojedynkę nad gościńcem latał, inne jeszcze samoloty wnet na pomoc przylecieli. Kilka ich od razu na niebie pokazało się. Teraz dopiero warkot, rumor zrobili się ogłuszające. Wszędzi słychać było serie kulomiotów strzelających i wycie motorów rozpędzonych. Już gościniec cały dym i kurz zasnuli całkowici. Tylko nad nami, na niebie niebieskim, widzieli my wyraźnie, jak gwiazdy czerwone i krzyże czarne w wielkiej zgodzie i komitywie wielkiej na tego biednego jeźdźca polowali. Nikt mi nie powie, że było inaczej, bom sam to wszystko na własne oczy oglądał, w gałęziach leszczyny schowany. A z jeźdźcem co stało się w tamta pora, nie wiem, panie. Pewni zatrzymał się gdzieś i strzelaninę przeczekać zamiarował, pod drzewami gościńca schowany albo gnał dalej przed siebi i na szczęście boskie liczył, nie wiem. Dym i kurz gościniec zasłonili dokładnie tak, że oczy przebić ich nie mogli. Dopiero po chwili małej, kiedy samoloty nad las odlecieli i cisza na moment nad światem zawisła, usłyszeli my go nagle znowu. Nie powiem 16 panu nawet, kiedy zakwilił po raz pierwszy, bo głowa u mnie była w nerwach cała i dopiero to drugie przeraźliwe rżenie przeleciało nam strachem po grzbiecie. Było to rżenie tak wielkie, tak przejmujące, jak tylko śmiertelnie raniony koń płakać potrafi. Wierz mi pan albo nie wierz — jak pan tam chcesz — ale u mnie i u Franka Jaskóły dusza inna nachodziła się, włościańska, powiedzieć można, z przyrodą zbratana i na krzywdę gadziny wyczulona bardzo. Więc wtedy, gdy my rozpacz tego konia usłyszeli, tak już od tej pory nic innego słyszeć nie mogli. Wnet wyskoczyli my z kryjówki leszczynowej i w stronę gościńca pędzić zaczęli. Już na polu otwartym my byli. Już biegnąc na ziemię padali plackiem, gdy bomby za blisko wybuchali i wtedy ni stąd, ni zowąd o koniach naszych przy taborze stojących pomyślał ja nagle. A jak oni bombardowania przestraszą się — bez opieki pozostawione — to co będzi? Pobiegną pewni w tę strzelaninę, w tę wojnę straszną pogonią i skończą niechybnie tak jak ten koń tamuj, na gościńcu płaczący. Chryste Panie. Toż ja przecież dowódca ich — pomyślał wtedy i rychło w krzaki leszczyny zawrócił. I zobacz pan, w samą porę ja to zrobił, bo koni zdenerwowane byli bardzo i tylko lejce do pnia przywiązane uciec im nie pozwolili. Więc głaskał ja je teraz po pyskach czule i słowem dobrym przemawiał, a oni z wolna uspokajali się, na grzmoty i wystrzały uwagi nie zwracające. A tamten koń ciągle rżał na gościńcu, ale robił to ciszej teraz, skargą jakąś żałosną, jakby ludzi o ratunek prosił. Straszna to rozpacz była, aż do słuchania niemożliwa, więc zatkał ja uszy rękoma obiema i tylko w kółko to sarno powtarzać potrafił. Boże drogi, niech ten koń skona wreszci, niech nie cierpi tak. Niech skona. A samoloty widać z polowania nie bardzo zadowolone byli i złość w nich wstąpić musiała, bo oto, teraz, to od krzyży czarnych, to od gwiazd czerwonych, bomby odrywali się i spadali na ziemię całą dookoła. Huk tylko i grzmot jednostajny słychać było wszędzi, a w powietrzu unosił się swąd z bomb rozrywanych i dym ciężki gardło zatykający. Wiatr, co od tych wybuchów silniejszy się stawał, podnosił te dymy do góry i razem z krzykami ludzi przerażonych po zagonach i ścierniskach je roznosił. I popatrz pan, aż dziw bierze, ale pamiętam to dobrze, że w przerwach pomiędzy wybuchami, kiedy samoloty nad las odlatywali, w tych krótkich chwilach spokoju nagle, jakby nigdy nic, ptaki śpiewać zaczynali. Wszędzi 2 — I Bóg o nas zapomniał... 17 ich w ta pora słychać było, wesoło ćwierkające, jakby na świeci nie było wojny ani śmierci nie było, ani bomb z nieba spadających. Ich śpiew rozpanoszył się na dobre dopiero wtedy, gdy aerofłoty i luftwafy po nowe bomby na lotnisko swoi odlecieli. Cisza wtedy zrobiła się wielka, aż od ciszy ciężka i tylko dymy i zapachy wojny ciemną mgłą po polach i rżyskach się kładli. Wówczas, panie, musi coś bardzo ważnego wydarzyło się na wojnie, bo oto ze sztabu, co we dworze kwaterował, gońce rychło rozbiegli się w różne strony rozkazy pilne niosąc. Wnet zbiórki odtrąbione zostali i czasu niewiele upłynęło, jak pułk cały * w pełnym rynsztunku w drogę rychło ruszył. Dziwny to był pośpiech i gwałtowność dziwna, bo tamuj, przed wsią, na polach rozległych, zostali się okopy i fortyfikacje różne, co na przyjście Niemców przygotowane byli. Wszystko to teraz bezużyteczne się stało i niepotrzebne nikomu. Aż złość brała, że tyle pracy na marne poszło. Teraz to tylko już my szli i szli innej jednostce wsparcie niosąc. Nocami głównie my maszerowali, bo za dnia samoloty niemieckie i ruskie iść nie pozwalali wcale. Dopiero o zmroku marsz rozpoczynany był na nowo, a gwiazdy, co na ciemnym niebie migotali, razem z księżycem oświetlali nam drogi — żołnierzom polskim do boju maszerującym. A wojna była już wszędzi. Słychać ją było po odgłosach armat i po łunach pożarów, co na oryzoncie widoczne byli. Jeszcze dzień nie wstał zupełni, jeszcze cienie i mroki nocne drzemali sobi między krzakami drogi leśnej, jak nagle rozkaz z ust do ust podawany w miejscu nas zatrzymał. — Stój! — A zaraz potem rozkaz drugi — Padnij! Tak i legli my więc szybko w ściółkę oszronioną i do mchów, co przy drzewach rośli, przytulili się. I wtedy szept poszedł po wojsku leżącym: — Tanki. Tanki idą. Zrazu nic my z tego nie rozumieli wcale. Cóż z tego, że idą oni. W wojsku tanki rzecz normalna. A tu rozkaz następny: — Cisza! Nie ruszać się wcale. Więc Franek Jaskóła koni za uzdę złapał i trzymał je krótko, żeby nie parsknęli oni czasem. Cisza to cisza — znaczy się. Leżeli my więc w gęstwini do ziemi przytuleni, aż po małej chwili podniósł ja do góry głowę i zobaczył, że tamuj, blisko, za drzewami brzozowymi, pole orne nachodziło się. Stamtąd to właśnie dolatywali zgrzyty gąsienic jadących. Zaczął ja tedy pomalutku podczołgiwać się w tamte stronę i wnet ze skraju młodnika spojrzał na rżysko rozległe. Wtedy ja 18 zobaczył tanki te idące. Jechali niespieszno, jeden zadrugim, od oryzontu po oryzont, blisko nawet, ot na odległość oczu moich patrzących. W mgle porannej, co akurat do góry unosić się zaczynała, majaczyli niewyraźnie, jakby nie tanki to byli, a zjawy jakieś gąsienicami żelaznymi dla postrachu zgrzytające. Na każdym z nich flagi czerwone z sierpem i młotem umocowane byli i teraz wiatrem poruszane łopotali uroczyście, jakby z defilady z Placu Czerwonego prosto na wojnę jechali. Nikt z nas wtenczas, na te tanki patrzący, nie wiedział wcale, dokąd oni jadą i dlaczego świąteczne one takie chorągwiami ozdobione. Dopiero za dzień albo dwa, gdy do wsi jednej wojsko nasze wkroczyło, wszystko jasne nagle się stało. Dzień wtedy budzić się dopiero zaczynał, ale wieś już nie spała. Kto by tam zresztą spać potrafił w taką noc? W całej wsi wojska naszego pełno kwaterowało, a wszyscy oni zmęczeni byli okrutnie i zdrożeni do imentu całkowici. Wszędzi, gdzie wzrok dojrzeć potrafił, widziało się żołnierzy naszych, jak siedząc usypiali, karabiny swoi w ramionach tuląc. Wiejskie kobiety rannych opatrywały i poiły spragnionych mlekiem i wodą chłodną. Na podwórkach, w zagrodach i sadach ruch i krzątanina trwali bez przerwy, a w powietrzu czuło się wyraźnie zapach wojska spoconego i koni, co przy studniach pojone byli. To właśnie wtedy, w tej wsi, pierwszy raz słyszeli my prawdę o bolszewickiej napaści na Polskę. Mówili żołnierze nasi, jak to Moskali najechali na nich znienacka kłamstwem się posługując, że niby oni, ta ich Czerwona Armia, na pomoc Polsce spieszy w ta pora. I dali się omamić oficerowie nasi, bo ufnego oszukać nietrudno i strzelać do Sowietów zakazali. No bo jakże to wypada strzelać do żołnierzy, gdy oni z pomocą nadchodzą? A Moskali, jak to Moskali, z wiary naszej skorzystali i wnet pobojowisko urządzili. Nim ktokolwiek zmiarkować zdążył, o co bolszewikom naprawdę rozchodzi się, nim żołnierze nasi zaskoczeni do obrony stanęli, już Sowieci czołgami po nich przejechali. Krótko trwała walka i wnet cała dywizja nasza rozbita została. Tylko tym, co uciec się udało, wieś schronienie ofiarowała. Słuchali my tych opowieści przerażeni bardzo i skóra na nas cierpła, i pięści same zaciskali się ze złości bezsilnej. — Więc co teraz stanie się z nami? Co teraz będzi? — pytali my w ta pora oficerów naszych. — Nic, czekać! — Rozkaz znaczy taki wydany został. 19 Tak i czekali my cierpliwie godzin parę albo dłużej jeszcze, kto by tam czas wtedy rachował, aż słońce na samym środku nieba zadomowiło się i na dobre grzać zaczęło. Wnet kuchni polowe grochówkę i suchy prowiant wydawać zaczęli. Już żołnierze, gdzie kto stał, tamuj siadał i od razu zupę z menażki wachlował. Nad wsią spokój wisiał ciepły aż dziw, że cichy on był taki, bez samolotów po niebie latających. Od zagród wiejskich dolatywali zapachy kwaśnego mleka, chleba świeżego i jadła, co w kuchniach warzone było. Jeszcze my jedzenia skończyć nie zdążyli, jak oto trąbki zagrali, zbiórkę natychmiastową zwołując. Musi, panie, że pośpiech nakazany był z najwyższego dowództwa, bo ruch i krzątanina pośpieszna wieś całą ogarnęli. Niedługo trwało, a już oddziały wszystkie w ordynku przepisowym do wymarszu przygotowane stanęli. Niedaleko my wtedy szli. Ot, do lasu pobliskiego zaledwie i tamuj, na polanie wielkiej ze wszystkich stron lasem wysokim okolonej, całe wojsko w czworobok ustawiona zostało. Oficerowi na przodzi oddziałów swoich. Szefowi z prawej strony, a wszyscy równo wyprostowani, niczym w koszarach na apelu. Stali też i my z Frankiem Jaskółą koni nasze za uzdy trzymający. Znaczy tabory takoż w swoim ordynku stanęli. Wtem: — Baczność! — komenda rozległa się i na środek zbiórki wyszedł nasz pułkownik. Wszyscy na ten raz oczy swoi na niego skierowali. A on stał na środku placu naprzeciw wyprostowanych szeregów wojska i przez chwilę patrzył tylko milczący. Po tym milczeniu — za długim, jak na wojskowy zwyczaj przystoi — poznali my od razu, że coś niedobrego wydarzyć się musiało. Coś widać mówić mu nie pozwalało, bo ciągie trwał nieporuszony, jakby słów do przemówienia koniecznych w głowi swoi odnaleźć nie potrafił. To milczenie i niepokój zaczęli się wnet udzielać wszystkim żołnierzom. Byli i tacy, co nerwów napiętych wytrzymać nie potrafili i komendę „baczność" łamiąc, w szeregach poruszali się niecierpliwie. Trwało to wszystko krócej, niż ja to panu dzisiaj relacjonuj, ale faktem jest, że cisza przedłużała się i przedłużała, aż sam pułkownik widać zmiarkował ją, bo oto głowę uniósł do góry i powiedział głośno, żeby wszyscy na placu słyszeć go mogli. — Żołnierze! Dwóch odwiecznych wrogów Ojczyzny naszej zbratało się ze sobą i na Polskę podstępnie napadło. Jesteśmy ze wszystkich stron 20 otoczeni wojskami bolszewickimi. Dalsza walka i dalszy opór... — zamilkł na chwilę, a może głos jemu załamał się tylko. Nie wiem. Ale pamiętam, że po chwili przemógł się pewni, bo na wojsko swoi popatrzył. Dzisiaj to ja już nie przypominam sobi dokładnie słów jego wtedy, na tamtej zbiórce wypowiedzianych. Tyle lat przecież minęło, ale wiem dobrze, co one — słowa te — oznaczali dla nas, żołnierzy polskich na apelu stojących. Oznaczali one, że wojna oto zakończyła się już teraz na tej zbiórce właśnie. Więc krwi daremnie przelewać nie potrzeba. Zostaliśmy sami w ta pora, bo inne pułki i dywizje inne wróg rozbił doszczętnie. Dlatego on, dowódca nasz, rozwiązuje pułk. Taki dostał rozkaz: — Z bolszewikami nie walczyć. Kto chce, niech wraca do domu. — Dziękuję wam, żołnierze moi, za godną służbę Ojczyźnie. Boże święty. Nigdy pan tego nie będziesz wiedział, jak nam się wtedy serca ścisnęli — do bólu prawie. Nagle na całej polani cisza wielka, jakby makiem zasiał, uczyniła się. Była tak głęboka i poważna, jakby milczeniem tym na baczność wyprostowanym żegnana była Polska odchodząca. Nikt w szeregu nie poruszył się, nikt nie drgnął nawet. I zabij pan, do dzisiaj nie wiem, czemu jaw tamta pora na Franka Jaskółę naskoczył. W nerwach chyba był cały. — Przestań chlipać, do cholery. Przestań, bo ci w te łzawe gębę wysma-rui, ślimacznico jedna. Coś mnie wtedy za gardło chwyciło, skurcz jakiś chyba, więc dla niepoznaki przytulił ja twarz swoje do końskiego łba, com go akurat za uzdę trzymał. I nie wiem czemu, nagle skóra na jego pysku mokra zrobiła się. Czy to łzy byli? Czy tylko koński łeb spocony był? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. A nasz pułkownik, co głowę siwiutką miał i pewni niejedno w życiu widział, musi, że dostrzegł to wojsko zdesperowane, tych Franków pochlipujących zobaczyć musiał, bo jak nie krzyknie do nich: — Baczność, na moje komendę. To nas ocuciło od razu. W sekundzie szeregi wyrównali się i przepisowo na baczność stanęli. A pułkownik rozejrzał się znowu, na wojsko popatrzył, i powiada: — Mówiłem przecież, jeszcze Polska nie zginęła. I nie mazgać mnie się tutaj. Kto chce, niech wraca do domu, jego wola i wybór jego. Ale kto z was chciałby dalej walczyć z bronią w ręku, komu Ojczyzna mila, niech dobrowolni, na ochotnika, wystąpi z szeregu, a potem niech przejdzie: o, tamuj — 21 pokazał ręką — na prawą stronę. Tam na rżysko za tymi drzewami. Pójdziemy razem i przedrzemy się przez bolszewickie okowy, bo Kraj jeszcze walczy. Walczy też Warszawa, jej to na pomoc pójdziemy. Boże jedyny. Nawet pan sobi wyobrazić tego nie możesz, jakaż to chwila trudna zwaliła się na nas w tamtym momenci. No bo jak to, panie. Niby było wojsko, a już go nie było. Niby była Polska, ale gdzie ona była? Chyba tylko tamuj, na tym niewielkim skrawku ziemi między Ruskimi i Niemcami. Łatwo powiedzieć — kto chce, niech do domu wraca. Łatwo to było powiedzieć! A wojsko? A koledzy? A Polska? Jakże to tak broń zwyczajnie rzucić i iść sobi het. A honor żołnierski, gdzie on by się podział wtedy, gdy karabin odłożony zostanie. Uśmiechasz się pan, że niby ja tak górnolotni o honorze, o broni i Ojczyźni mówię. Dzisiaj słowa te upadli i znaczenia takiego ważnego nie posiadają już. Ale wtedy wielką one wagę mieli dla ludzi uczciwych i godnych. Więc dlatego żołnierze nasi ciągle stali w szeregu nieruchomo, bo nie wiedzieli wcale, co czynić im trzeba. Czy do domu iść, czy też z wojskiem na froncie pozostać. Niełatwa to sprawa była. Niełatwa wcale, zwłaszcza że wojna była już blisko, za oryzontem ledwie, w myślach skołatanych toczyła się i w oczach żołnierskich siedziała. Nikt jej nie chciał pewni, żaden z nas nie pragnął zakolegować się z nią, a jednak, zobacz pan, ludzi przełamali się wtedy i postanowienie potrzebne podjęli. Nie od razu to się stało — powiedzieć trzeba. Najpierw stali w szeregach nieporuszeni całkowici, wyprostowani niby te drzewa, co za nimi w lesie rośli, a czas, co wtedy zamarł na chwilę, nagle obudził się i minuty poganiać zaczął. W jego ciszy, całkiem niespodziewanie, Franek Jaskóła zaskoczył wszystkich żołnierzy na zbiórce stojących. Nikt po nim czegoś takiego nie spo-¦ dziewał się wcale. A on rychło na furmankę naszą wskoczył, koni batem podciął i na oczach całego wojska na zbiórce stojącego pognał kłusem prosto tamuj, na prawą stronę placu. Franio zawsze był prędki i nerwowy, ale teraz, panie, szatana samego przegonił na pewno. Nagle zobaczył ja zawstydzony, że sam jeden ostał się na miejscu postoju, bez taboru swojego, bez koni i podwładnego, szeregowego Jaskóły. Wyjścia innego nie było, jak tylko ruszyć na piechotę przez plac cały i do taboru swojego dołączyć. — Później ci zęby wybi — warknął ja wtedy do Franka, bo zły był bardzo, że nie zabrał mnie ze sobą, kiedy na prawą stronę placu przejechał. I popatrz pan, co się wtedy stało. Nagle szeregi z wojskiem poruszyli 22 się, zakołysali i wnet rozpadli się. Ruch i harmider wnet ogarnął zbiórkę całą. Wszystkie oddziały pomieszali się teraz w jedno wielkie kłębowisko. Jechali tabory i kuchnie polowe przetaczali się i żołnierze biegali tu i tam, nawołując się wzajemnie. Trwało to wszystko czas jakiś i minut trochę jeszcze zeszło, aż pomału cały plac uspokoił się i ucichł. Jak pan myślisz? Ilu nas wtedy, na tę prawą stronę przeszło? Tak, panie, zgadłeś pan. Cała prawa strona wojskiem wypełniła się i wnet w karnym ordynku stanęła. Oficerowie na przo-dzie. Szefowie z prawej strony oddziałów swoich. A wszyscy wyprostowani, równi jak w koszarach na apelu. A lewa strona pusta się całkiem została. Teraz już wypadki potoczyli się szybko bardzo, jakby batem popędzane byli. Wnet w drogi leśne my weszli i marszem forsownym się posługując, na pomoc Warszawie pospieszyli. Szli my wtedy pełni animuszu i nadzieję w sercach nieśli, że oto już niedługo Warszawę od najeźdźcy wyzwolim. Nikt z nas wtedy nie domyślał się tego, ani myśli podobnej do głowy nie dopuszczał, że zamiast Warszawy Syberię daleką oglądać będzi. Któż mógł przypuszczać wtedy, że los taki okrutny okaże się i na życie niewolnicze nas skaże. Szli my przecież na pomoc Warszawie i o niej medytował ja w szeregu idący. Koni i tabor cały ludności wiejskiej rozdane zostali, żeby łatwiej nam było przez okowy bolszewickie przedostać się niepostrze-żeni. Szli my teraz i szli bez opamiętania żadnego, aż samoloty, co po niebi ciągle latali, przyglądać nam się zaczęli uważni. Bywało, że i tanki sowieckie w poprzek drogi stawali nam, ale nie strzelali jeszcze, tylko wycofywali się po chwili małej, jakby wiedzieć tylko chcieli, gdzie drogi nasze prowadzą. Zdarzało się wtedy, że niektórzy żołnierze nerwów napiętych wytrzymać nie potrafili i cichcem gubili się na trasie marszu, pewni do domu uciekając. Reszta szła i szła, aż głód doskwierać im zaczął i pragnienie w gardle piekło. Na niebi wysoko dzień z nocą przełamywać się zaczął, słońce okrągłe zrobiło się i świeciło teraz kulą czerwoną jak gasnące ognisko. Wieś jakowaś wtedy pokazała się, zobaczyli myją z dróg leśnych na wielkie ściernisko wychodząc. Tam miał być postój, woda do picia i odpoczynek dla nóg zdrożonych. W powietrzu niosły się zapachy ziół rozmaitych, traw skoszonych i mleka kwaśnego, jak to na wsi w przedwieczorny czas bywa. Aż dziw bierze mnie samego, jak ja te wszystkie zapachy wrześniowe zapamiętał dokładni. Nawet nie wiem, czemu one tak we mnie zostali, jak- 23 by zacementowane byli. Może dlatego, że potem nigdy już świat tak nie pachniał? Nigdy już nie niósł w powietrzu zapachu stogów ze zbożem wysuszonym, potu koni zmordowanych i dymów, co nad ścierniskami unosili się, gdy kartofli w ognisku pieczone byli. Więc wtedy, idąc tym rżyskiem rozległym, czuli my w powietrzu zapachy one, od strony wsi dolatujące. Nawet widać już było pierwsze chałupy strzechą kryte, które słońce zachodzące na złoty kolor malowało. Pod nimi, strzechami tymi, bielili się ściany wapnem malowane i rośli tykowate kolorowe malwy. Spokój i cisza nachodzili się tamuj, jakby w wiosce ludzi ani stworzenia żadnego nie było wcale. Szli my więc i patrzyli na tę wieś, a czym bliżej jej byli, tym silniejsze przeczuci nas ogarniało, że musi pułapka tam jakowaś albo podstęp chytry między chałupami na nas ocze-kui. Możesz pan uwierzyć albo nie, ale takoj było naprawdę. Nagle od strony domów i od ścian bielonych czołgi wyjechali, a za nimi taczanki różne wytoczyli się takoż. Chwili nie trwało nawet, jak ze wszystkich stron naraz i ze wszystkich luf od razu salwy armatnie zagrali, a terkotanie karabinów maszynowych zawtórowało im. Jak piorun z jasnego nieba zwalił się na nas ogień niespodziewany. Od razu legli my na rżysko skoszone i mocno do ziemi przywarli. W momenci piekło rozpętało się dookoła. Ziemia pociskami bombardowana coraz w innym miejscu piachem wybuchała i kurzem zanosiła się niczym kaszlem gwałtownym. Zdawało się wtedy, że nikt nawałnicy tej przetrzymać nie zdoła. Już i krzyki pierwszych rannych słyszeć się dało i widać było żołnierzy przerażonych, co z leżących podrywali się i biegli na oślep przed siebi rany krwawiące rękami zasłaniając. Wszędzi dookoła śmierć żniwo swoi zbierała. Dopiero po jakimś czasie kanonada armatnia przycichła trochę — akurat na tyle, żeby głowę z ziemi dźwignąć można było i spojrzeć na wieś, przed siebie. A tam od opłotków i od strony lasu ruszały właśnie czołgi strzelające. Tuż za nimi, nie kryjąc się wcale, biegli sowieccy sołdaci z karabinami i bagnetami na lufach. Byli pewni, że nikt z nas nie ocalał już, że nawałnica artyleryjska rozwaliła nas, a pozostałym przy życiu popłoch uczyniła w sercach. Więc biegli pewni swego, bez obawy żadnej i tylko urrra i urrra po drodze krzyczeli. Jeszcze byli daleko, jeszcze kuli nasze dosięgnąć ich nie mogli, tak i czekali my na nich przyczajeni, aż podejdą bliżej. I wtedy tuż przy lesi strzelanina znowu wybuchła gwałtowni i walka głośna rozpętała się tamuj. Już widać 24 było pierwszy czołg, jak dymem zakopcił, a zaraz potem dmgi, pociskiem w gwiazdę czerwoną trafiony, ogniem się zalał. Zobaczył ja to wszystko bardzo szybko, bo na więcej nie było czasu, gdyż ci, co urrra i urrra krzyczeli, byli już blisko nas, tuż, tuż prawie. Więc zaczął ja wtedy strzelać do nich z karabinu swojego. Strzelał i celował, celował i strzelał, i widział znad karabinu patrzący, jak na polu przede mną padali na ściernisko atakujący krasnoarmiejcy. Jedni jak kłoda od razu walili się, inni dopiero po paru krokach na ziemię padali. Nikt z nas wtedy, żołnierzy strzelających, wiedzieć tego nie mógł, czy to z jego ręki wróg celnie trafiony został, czy też inna kula go dosięgła. Wiadomo przecież, że na wojnie sam Pan Bóg kulami latającymi kierui. Nie mnie chwalić się teraz, ale pewnym jest niezbicie, że kilku bolszewickich najeźdźców wyprawił ja wtedy na tamten świat, znaczy na łoże Marksa i Engelsa posłał ich niechybnie. Ani chybi, panie, tak było na pewno, bo chociaż bitwa jeszcze trwała i w powietrzu pociski świstali, to już wiadomo było, że atak bolszewicki załamał się pod kul naszych gradem. Wszędzi na polu całym krasnoarmiejcy na ziemię walili się i do ścierniska przytulali. Teraz przez kilka chwil leżeli w ciszy naprzeciw siebie — Ruscy i my. Dwaj wrogowie, czujni bardzo, uważni i zawzięci, do zadawania śmierci gotowi. Wtem jeden z czołgów, co akurat z pola walki odjechać zamiarował, ogniem gwałtownym wybuchnął i dymem czarnym zakopcił. Wnet klapy na wierzchołku jego otworzyli się i dwóch tankistów na ziemię zeskoczyło. Obaj ogniem żywym płonęli. Jeden z nich fufajkę zapaloną ściągnąć z siebi zdążył i odrzucił ją het, daleko. Drugi zaś biegł dalej i wyglądał, jak pochodnia żywa albo krzyż podpalony, bo właśnie ręce szeroko rozłożył. Po paru krokach runął na ziemię i nikt z patrzących nie wiedział na pewno czy ogień go powalił, czy też kula nasza dosięgnęła go w ta pora. Wtedy na krótko, na chwilę tylko spokój zapanował na pobojowisku, bo Ruscy ogień przerwali na tankistów patrząc. W tej ciszy właśnie dowódca kompanii naszej, porucznik Szczeciński Zdzisław nazywający się, z ziemi poderwał się nagle, rewolwer swój do góry uniósł i głośno zawołał: — Żołnierze! Za mną! Za mną na wroga! Wyrwiemy się z okrążenia bolszewickiego! Naaaprzód! — krzyczał głośno i rychło popędził przed siebie, prosto na bolszewików na ściernisku leżących. Nie był sam. Wszyscy żołnierze wnet z ziemi poderwali się i za dowódcą swoim pospieszyli. Aż dziw brał, że tylu ich jeszcze przy życiu zostało się. Biegli szybko-do ataku na bagnety z okrążenia sowieckiego chcąc się 25 ? wydostać. Znowu dookoła rozgorzała walka, a wokół nas biegnących kuli świstali nieprzerwanie i szrapnele wybuchali, i żołnierze krzyczeli albo ranni o pomoc wołali. Wszystkie te głosy w jeden wielki tumult łączyli się i pole całe zgiełkiem wypełniali. Biegł i ja wtedy razem z innymi żołnierzami i strzelał takoż bez przerwy i nagle biegnący zobaczył, że Franek Jaskóła, co też obok mnie gonił, potknął się o coś, zachwiał się i jak długi na ziemię runął. Nie wiem, co z nim było dalej, bo widział ja to wszystko na mgnienie tylko do boju biegnący, ale pewnym był, że nic złego nie spotkało go wtedy. Ot, przewrócił się, wstanie i dogoni kolegów. Nie było czasu zresztą na inne myślenie, bo oto Ruscy tamuj, na ściernisku, ataku naszego nie wytrzymali i do ucieczki bezładnej poderwali się wnet. Opowiedzieć nawet nie sposób, jaka to radość jest wielka, kiedy wróg zdradziecki umyka w popłochu przed naszym orężem. Kto tego nie widział i nie przeżył osobiści, to radości takiej znać nie może. Więc gnali my wtedy bolszewików uciekających, a goniąc ich nie spostrzegli nawet, że od strony wsi, spoza chałup wapnem bielonych, nowe tanki wyjechali rychło i taczanki nowe wytoczone zostali. Zaraz za nimi nowe zastępy sołdatów wyroiły się na pole. Boże drogi, panie, ilu ich tam biegło, opowiadać strach. Chyba ze stu krasnoarmiejców na jednego naszego żołnierza przypadać musiało, bo szaro od ich szyneli na ściernisku uczyniło się wnet. Nikt by wybić nie potrafił chmary takiej ani zatrzymać jej nie zdołał. Biegli przez pole niczym szarańcza, jak rój pszczół z ula wypuszczony. Wnet strzelanina z luf wszystkich zagrała od nowa całą siłą ognia i znowu do ziemi nas przydusiła. Pojęli my wtedy — rozglądający się ukradkiem — że atak, który miał wyrwę w okrążeniu sowieckim uczynić, nie poszczęścił się tym razem. Nad całym pobojowiskiem przewalał się teraz grzmot jednostajny i dym żrący, i smród z pocisków rozrywanych. Dźwignął ja wtedy głowę i spostrzegł, że nie ma przy mnie Franka Jaskóły. Zawsze trzymał się blisko, a teraz gdzieś zapodział się. Aż strach mnie obleciał, czy jemu coś złego nie przytrafiło się, kiedy na ziemię upadał. Zaczął ja teraz rozglądać się za nim, a potem wołać go zaczął po imieniu i z nazwiska, ale głos mój wołający utonął wnet w zgiełku karabinów i armat strzelających. 26 Nie było rady, trzeba było mnie wrócić się i Franka zagubionego poszukać. Nawet niedługo szukać mnie go przyszło. Leżał tam, gdzie przedtem upadł i nie poruszał się wcale. Nie mogłem uwierzyć, że on już nie żyje, zaczął ja do niego mówić tak, jak nigdy przedtem do niego nie gadał: — Franus, Franeczku, druhu mój. Co się z tobą stało? Ale Franio oczy już nieobecne miał, bez strachu żadnego i twarz dobrą, na której spokój tylko nachodził się. Żadnej krwi i żadnych ran po kulach śmiertelnych nie widać na nim było. Coś wtedy mną zatrzęsło, panie. Sam nie wiem, co to było. Pierwszy raz w życiu złość taka wielka wezbrała we mnie, że nie słyszał ja niczego dookoła, ani armat grających, ani strzelaniny, ani całej tej cholernej wojny, co Franka Jaskółę zabiła. Byłbym bez opamiętania żadnego strzelał wtedy i mordował Moskali, jeżeliby który z nich pod rękę moją nawinął się w tamta pora. Za ich zdradę, za oszukaństwo i napaść podstępną, za kolegę zabitego. Gdyby Franek w walce z Niemcami poległ, może bym śmierć taką zrozumieć potrafił, ale tak! Teraz chciał ja tylko oczy otwarte powiekami mu zamknąć, tak jak nieboszczykowi przynależy się, ale on nie zgadzał się na to wcale, jakby jeszcze dalsze wypadki wojenne sam oglądać zamiarował. Wtedy zaczął ja do niego mówić i prosić go zaczął głosem załamującym się, aż nagle usłyszałem, że wszystkie wybuchy wojenne zamilkli i cisza raptowna nad pobojowiskiem zaległa. W jej milczeniu pomału opadali ku ziemi i dymy, i kurz, co dotąd nad ścierniskiem wisieli. A cisza wnet wielka taka zrobiła się, tym większa, że aż w uszach dzwoniąca nachalnie. Nikt wtedy nie wiedział, co ona oznacza i jaki cel wyznaczyła sobi. Nawet ranni na ten raz zamilkli całkiem, bo strach ból ich złagodził. Wstyd nawet powiedzieć, ale wtedy, w tej ciszy nerwowej o Franku poległym zapomniał ja prawie, jakby on już nieważny był, bo do innego świata przynależny teraz. Ot, widzisz pan teraz, jakie to wojna prawa dy-ktui, że o żywych tylRo myśleć pozwala. Więc kiedy w tamta pora cisza nagła nad pobojowiskiem zaległa, dźwignął ja głowę do góry i patrzył tamuj, w stronę wsi, gdzie tanki sowieckie rozstawione stali. Boże drogi. Toć my dla nich, dla tych czołgów i dla ich kulomiotów rozstawionych, niczym fanty na strzelnicy jarmarcznej do zabawy przygotowani byli. Ot, wystarczy ruch mały, nieposłuszeństwo zwyczajne, a rychło wystrzelają nas niczym kaczki na wygonie. Nic już nam, panie, w tamta pora pomóc nie mogło. Cud chyba tylko. Cud i nic więcej. 27 A bolszewicy ciągle czekali i nie spieszyli się wcale, bo pewni swego byli. Czas nagle wszystkie miary postradał, sekundy w minuty pozamieniał, że trudno nawet powiedzieć było, jak długo już leżymy do ziemi wtuleni. We wsi spokój ciągle trwał i ruchu żadnego widać nie było. Wydawać się mogło nawet, że obraz to tylko namalowany stoi do oglądania rozpostarty, a nie armia do zadawania śmierci gotowa. Nawet czołgi motory swoje wygasili, a sołdaty z powrotem za bielone ściany domów pochowali się wnet. Nad lasem, co przy oryzoncie ciemną ścianę tworzył, słońce kulę czerwoną na niebie obniżyło i nad czubkami drzew zawisło. Akurat wtedy zza oryzontu, od strony słońca zachodzącego, samolot spłynął po niebie motorem warczącym. Był to, panie, ten sam aeroplan, co przedtem nad gościńcem lipowym buszował, bo skrzydła u niego byli... No dobrze, niech panu będzi. Może nie ten sam, ale tak samo wyglądał, bo skrzydła u niego byli cztery, po parze z przodu i dwóch pilotów na nim siedziało. Widzieli my go dobrze całkiem, bo tuż nad ścierniskiem koło szerokie zatoczył i zaraz jakieś kartki albo papierki jakieś wyrzucać zaczął. Wnet pełno ich w powietrzu zawirowało. Spadali pomału, na wietrze kołysząc się i różnymi kolorami zachodzącego słońca poświstujące. Cała chmara ich leciała. Już byli coraz bliżej ziemi i niczym śnieg biały na rżysko wolno spadali. Oni to sprawili, że strach, co cały czas w nas siedział, zapodział się gdzieś i cisza, co z nami na ściernisku leżała, wnet spłoszona została całkowici. Nagle ruch zapanował duży tak na ziemi, jak i na niebi. Każdy żołnierz wiedział przecież, że ulotki spadające przerwę w wojowaniu przynoszą. Teraz Moskali nie będą przeszkadzać w ich czytaniu. Na nich przecież propaganda cała wypisana została. Więc ludzi, jak to ludzi, rychło z leżących poderwali się i na wyrywki jeden przed drugim do tych kartek spadających pobiegli. Próżno oficerowie — padnij i padnij — krzyczeli. Kto ich tam słuchać chciał w taka pora. Ciekawość silniejsza była. Już każdy z żołnierzy naszych kartkę w ręku trzymał i zdania na niej napisane czytał uważnie. Ci, co liter składać nie potrafili, głosów czytających pilnie słuchali. Wnet na całym ściernisku, jak okiem ogarnąć, widziało się ludzi w grupkach siedzących, w ulotkach sowieckich rozczytanych. Zapamiętał ja, panie, dokładni bardzo ulotkę tamtą, bo już niedługo potem od niechybnej śmierci uratować mnie ona miała. Nawet nie pomyślał ja wtedy, jaka ważna dla mnie okaże się ta ulotka wtenczas za rękaw płaszcza schowana. Nie dziwota więc, że do dziasiaj słowa jej pamiętam: 28 „Żołnierze polscy! Stoi oto przed wami niezwyciężona robotniczo-chło-pska Armia Czerwona. Przynosi wam ona pokój i wolność. Dlatego przechodźcie na stronę mas pracujących miast i wsi. Nie ma już burżuazyj-nej Polski i nigdy jej już nie będzie. Aresztujcie swoich oficerów, a gdyby się sprzeciwiali, to zastrzelcie ich. Jesteście otoczeni. Dalszy opór tylko śmierć wam przyniesie. Tutaj czeka na was bratni naród radziecki. Niech żyje Armia Czerwona! Niech żyje przyjaźń narodów Związku Radzieckiego i Polski!" Jeszcze byli tam napisane obietnice różne, jak to u bolszewików w zwyczaju nachodzi się, a potem groźby, że wybiją nas do nogi, jeżeli ulotka posłuchu u nas nie znajdzi. Na koniec jeszcze napisane stało, żeby proletariusze wszystkich krajów łączyli się w ta pora. Boże drogi. Czytał ja tę ulotkę i oczom swoim uwierzyć nie potrafił. Jakże to tak? Jak to Polski już nie ma i nigdy jej nie będzi? Jak to broń porzucić i do niewoli się poddać? Jak to oficerów wystrzelać? A pułkownik nasz? Toż on Polak przecież i jak ojciec w dodatku dla żołnierzy swoich. Straszna chwila wtedy nastąpiła. Czas nerwów, strachu i decyzji trudnych. Minuty biegli, strach narastał, ale na ściernisku rozległym nic się nie zmieniało wcale. Nikt nie podnosił się z ziemi, nikt karabinu nie rzucił, nikt na stronę mas pracujących nie przechodził. Wciąż trwał spokój. Krótki czas między życiem a śmiercią. W tej ciszy oczekiwaniem wypełnionej znowu aeroplan na niebie zawarczał i przeleciał szybko nad polem całym, od początku nieba po jego kres i wnet czerwoną rakietę wystrzelił. Musi, znaczyło to niechybnie, że cierpliwość Armii Czerwonej zakończyła się właśnie. I pewni takoj być musiało, bo oto motory w tankach zawarczeli z powrotem, gąsienice zazgrzytali i wnet wokół ścierniska, od wsi aż het, tam pod las gęsty, pierścień z czołgów sowieckich ustawiony został. Teraz nawet mysz uciec z życiem nie potrafiłaby, taki ten kordon szczelny był. Boże jedyny. Pewni zaraz zacznie się strzelanina. Tylko chwila, jak armaty wnet grzmieć zaczną. Popatrzył ja wtedy przed siebie, na lufy czołgów wycelowanych spojrzał i nic już myśleć nie potrafił przestraszony całkiem. Wargi tylko same modlitwy różne odmawiać zaczęli, pacierze w kółko powtarzając. Wtedy zerknął ja znowu na leżące ciało Franka Jaskóły i już nie wiedział wcale, czy to za jego duszę pacierze odmawiam, czy też o swoje życie modlitwą proszę. On już przecież nie należał do tej wojny. Pewni pa- 29 trzył na nią teraz tamuj z góry, bo dobry Pan Bóg w porę ulitował się nad nim i do nieba go zabrał. Ile to ja razy myślał o nim i o śmierci jego, tam w łagrach sowieckich siedzący. Ileż razy wtedy zazdrościł Frankowi jego nagłej i niespodziewanej śmierci, wtedy na polu walki poniesionej. On nie dowiedział się nigdy, co piekło oznacza. Ja w nim był i poznał je dobrze i do dzisiaj wiem, że niepokonane ono i niezwyciężone, bo sowieckie. Wtedy, na tym ściernisku, nagle huknął wystrzał armatni, a zaraz potem drugi echem odbił się po trzykroć i gdzieś tam na końcu rżyska, dymem i kurzem w górę wystrzelił. Chryste Panie. Więc zaczęło się. Toć teraz bolszewicy jak na dłoni otwartej nas mają. Ot, wystarczy postrzelać trochę, a potem dłoń zacisnąć tylko, i koniec. I oto w tym momenci prawie, jak tylko echo wybuchów pod chmurami zamilkło, z ziemi podniosło się trzech oficerów naszych i od razu białą flagą wymachiwać zaczęło. Poznali my ich, panie. To byli: nasz pułkownik, ksiądz kapelan i trzeci dowódca kompanii naszej. Armaty natychmiast ognia zaprzestali. A oni szli przez rżysko wyprostowani i równym żołnierskim krokiem zmierzali prosto w stronę przyjaźni radzieckiej, co z czołgami na skraju wsi stała. Widzieli my ich dobrze do momentu, kiedy do pierwszych chałup dochodzili. Tam z miejsc różnych rychło wyskoczyli krasnoarmiejcy i otoczyli ich wnet karabinami, na które dodatkowo jeszcze bagnety nasadzone byli. Teraz to już tylko czekać nam pozostało. Tak i czekali my cierpliwie czas niemały wcale, a oni nie wracali. Pewnym już było, że to oczekiwanie niczego dobrego nie wróżyło. Dopiero po jakimś czasie pomiędzy chałupami bielonymi dwóch ludzi pokazało się i flagą białą wymachując w stronę ścierniska naszego ruszyło. Nie byli to dowódcy nasi. Po bluzach wypuszczonych na wierzch i czapkach spiczastych rozpoznali my ich od razu. Wnet naprzeciw Sowietów idących wyszedł nasz oficer i przed wysłannikami zatrzymał się. Zasalutowali sobi. Nasz dwoma palcami, tamten całą łapą i zaraz po tym pismo jakoweś oficer nasz od Sowieta odebrał. Niedługo czekać przyszło, a już wiadomość z ust do ust podawana była, że Moskali pięć minut dodatkowe dołożyli nam do namysłu. Jeśli w tym czasie nie wykonamy rozkazu w ulotce napisanego, to czołgi czekające wystrzelają nas wszystkich co do nogi bez ostrzeżenia żadnego. Mamy z ziemi zaraz podnieść się, karabiny swoi oburącz do góry unieść i prosto do wsi pomaszerować. Tamuj niewola sowiecka nachodzić się będzi. 30 Znowu strach mnie dopadł i wnet pękaty się zrobił. Czuł ja go w głowi skołatanej, w suchych wargach i w sercu walącym gwałtowni, jakby pierś za mała dla niego zrobiła się teraz. A jednak, popatrz pan. Ciągle nikt z ziemi nie podniósł się, karabinu do góry nie dźwignął i do niewoli sowieckiej nie udawał się. Na całym pobojowisku była cisza tylko i słychać było bolesne krzyki rannych żołnierzy i warczenie motorów czołgowych, co ściernisko otaczali kordonem. Nie wiem, panie, dlaczego zaczął ja w tamta pora upływający czas mierzyć, minuty od jednego do sześćdziesięciu licząc i palec z pięści zaciśniętej odginając na znak, że minuta jedna minęła. I przeszło tych minut na palcach rachowanych sporo chyba, bo w końcu miary ja ich pogubił, ale czuł przecież, że wszystkie one długie jak wieczność byli i straszne jak piekło samo. Aż stało się, że oczy nasze, co bez przerwy na wieś naprzeciw leżącą wpatrywali się, zobaczyli postać jedną tylko, spomiędzy czołgów sowieckich wychodzącą. Jeszcze daleka ona była, do rozpoznania trudna, ale już po chwilach niewielu rozpoznali my kapelana naszego. Możesz pan uwierzyć albo nie, jak tam pan sobi uważasz, ale wtedy tak złożyło się, że akurat ksiądz kalpelan naprzeciwko mnie leżącego zatrzymał się. Byłem blisko, więc widzieć go mogłem wyraźnie i każde słowo jego słyszałem dobrze. Był bez czapki, bez pasa, a pagony z gwiazdkami oficerskimi oderwane od munduru miał. Przez chwilę patrzył na wojsko leżące, a potem ruch dłonią wykonał, jakby nakazywał, żeby wszyscy żołnierze na ściernisku podnieśli się i na stojąco słów jego wysłuchali. Więc dźwignęli się żołnierze rychło i wnet stanęli ciżbą wielką całe ściernisko wypełniając. Het, daleko, od samego lasu zielone mundury wojska naszego widzieć można było. A kapelan najpierw odczekał, aż wszyscy na niego popatrzą, a potem duży znak krzyża świętego nad nami uczynił. Było, że niektórzy żołnierze na kolano przyklękli wtedy, inni żegnali się pośpiesznie, któryś z rannych wołać coś zaczął, pomocy chyba, ale on nie zwracał na to uwagi żadnej, bo inne widać sprawy w głowi u niego byli. Ciągle stał z ręką w górę uniesioną, jakby ciszę obecną w jeszcze większą ciszę zamienić zamiarował. Wyglądał teraz prawie tak samo, jak Chrystus Pan, co na obrazach wymalowany stoi i dłonią wyciągniętą morze rozkołysane uspokaja. I co się pan tak przypatruisz? U nas, w domu rodzicielskim, obraz taki na ścianie wisiał. Od dzieciństwa ja na niego patrzył, tak i wiem dobrze, jak Chrystus Pan w tamta pora wyglądał. Tak samo jak teraz ten ksiądz. Tak samo. 31 — Bracia! — zawołał wtedy kapelan głosem donośnym, żeby wszyscy jak najdalej na ściernisku będący usłyszeć go mogli. — Bracia! Niech Bóg Wszechmogący ma was w swojej opiece. Musimy się poddać. Nie wolno nam krwi przelewać niepotrzebnie. Dlatego wszyscy razem pójdziemy do niewoli sowieckiej. Pójdziemy po żołniersku, godnie, z karabinami oburącz do góry uniesionymi. Obiecali nam... Obiecali, obiecali. Obiecywać, panie, to oni zawsze umieli. Do dzisiaj zresztą potrafią to robić. Taka to już ich sowiecka uroda. Kto z nimi żył dłużej, ten przywyknąć musiał. Ale wtedy, tam w okrążeniu, w obietnice ich wierzyć my musieli, bo innego wyjścia dla nas nie było żadnego. — Pójdziemy czwórkami — mówił dalej nasz kapelan — pójdziemy prosto w stronę wsi, gdzie broń naszą spokojnie złożymy. Zamilkł teraz i gdzieś w niebo, ponad głowami naszymi zapatrzył się przez chwilę, a potem dopowiedział jeszcze parę zdań głosem ściszonym, jakby tylko do siebi mówił. — I porzućcie wszelką nadzieję, ci którzy tam pójdziecie. Powiem panu, że nic ja wtedy z tych ostatnich słów zrozumieć nie potrafił, ale przeczuł sercem całym, że coś złego bardzo znaczyć one musieli. I nie omylił się ja wtedy. Po latach dopiero, w czasie wypasu bydła het, na stępi ałtajskim, inny ksiądz objaśnił mi wtedy, co oznaczali te słowa, tam, na ściernisku przez kapelana wypowiedziane. O piekle one mówili. Wiedział więc ksiądz kapelan, co mówił wtedy. Wiedział dobrze, że tamuj, w tej wsi, do której nas prowadził, piekło sowieckie swój początek miało. — Idziemy, bracia! — zawołał ksiądz na ten raz i popatrzył w stronę domów wiejskich, przy których już chmara sołdatów na nas czekała. Żebyś pan wiedział, jak ja ciężko odczuł ten marsz do niewoli prowadzący. Bólem jakimś piekącym, jak rana, co nagle podrażniona została. Szedł ja teraz wśród innych żołnierzy, karabin swój oburącz do góry uniesiony trzymał i nic już myśleć głową skołataną nie potrafił wcale. Szli my w ta pora na tułaczkę i nieszczęścia wszystkie do Związku Sowieckiego prowadzeni. Nagle ze wszystkich stron otoczyli nas krasnoarmiejce i wnet krzyczeć zaczęli: — Bystra, bystra! Już dookoła kordon z karabinów i bagnetów uczynili, już popychali nas kolbami do biegu przynaglając. Jak owce w stadzie stłoczeni dreptali my te- 32 raz przez strażników poganiani. Wtem stóg ze zbożem, na kraju wsi stojący, ogniem jasnym zapalił się i cienie różne od żołnierzy idących odbijać zaczął tak, że chwilami zdawało się nawet, że to las tylko przez wichury połamany kołysze się, a nie wojsko z bronią do góry uniesioną do niewoli idzie. Wtedy od czoła pochodu ktoś śpiewać zaczął, a głos jego niby dzwon w ciszy wieczornej rozdzwonił się od razu. Wnet kilka innych głosów dołączyło się do niego i śpiewać razem zaczęło. Ale nie trwał długo śpiew ten, bo już Ruscy: małczat', małczat' — krzyczeć zaczęli i kilka razy na postrach do góry wystrzelili. Śpiew przycichł więc przestraszony, ale nie zamilkł całkowici. Jeden głos śpiewał dalej i nie bał się wcale. Słyszeli my to dobrze i głos rozpoznali kapelana naszego. To on ciągle śpiewał uparcie. Potykał się przy tym i słowa pieśni gubił, bo sołdaty pilnujące kolbami karabinów do milczenia przymusić go chcieli. Aż stało się za którymś razem, że upadł on na ziemię kolbą w plecy uderzony. I to właśnie rozzłościło żołnierzy naszych. Wnet do leżącego doskoczyli, pod ręce uchwycili go i między siebi schowali. Wtedy właśnie, z tej złości całej, co gardło dławiła, na przekór beznadziei i rozpaczy, na pohybel bolszewikom pilnującym wszyscy na ten raz śpiewanie kapelana podchwycili. I zagrzmiała pieśń nad głowami idących tak głośno i donośnie, że krzyki i wrzaski krasnoarmiejców do cna zagłuszyła. Nic w ta pora mocniejszego nad nią nie było. Kto się w opiekę odda Panu swemu. Śpiewał ja pospołu z innymi żołnierzami pieśń tę do niewoli prowadzony, ale jakie to śpiewanie było, z gardłem ściśniętym i łzami, co same z siebi po oczach się błąkali. Ani ich obetrzeć, ani osuszyć, bo ręce zajęte byli karabinem nad głową trzymanym. Do wsi nas nie wprowadzili, bo wcześniej jeszcze, jak nas tylko ze ścierniska sprowadzili, podzielili nas na grupy mniejsze, może po kilkudziesięciu chłopa liczące. Jednych w prawo, drugich w lewo skierowali. A ta, do której mnie przydzielono, szła teraz pomału, stłoczona gęsto, a obok nas idących tamuj, gdzie przedtem tanki między chałupami stali, wieś paliła się ogniem gwałtownym i wysokim. W stodołach, gdzie zboże świeżo zebrane nachodziło się, żywioł szalał ogromny, dymem i płomieniami nieba sięgający. W blaskach pożaru, w żarze ognia, ludzi tamuj biegali i krzyczeli coś, pewni o pomoc i zmiłowanie boskie wołając. Ale kto wtedy uwagę na nich zwracał. Krzyki ich roznosił wiatr i zagłuszali je trzaski belek przez ogień pożerane. ¦* I Bóg o nas zapomniał... 33 Wtedy nie mógł ja zrozumieć wcale, czemu bolszewicy zagrody tamte podpalili. Nie od armaty przecież ani od bomby z aeroplanu zrzuconej zagorzeli one. Musi, że ogień umyślnie podłożony został. Tyle gospodarstw, tyle dobra ludzkiego z dymem puszczonych zostało. Pytał ja o to samego siebi i za Boga jedynego odpowiedzi znaleźć nie potrafił. Czemu bolszewicy w tym niszczeniu zawziętym i rabowaniu dzikim tacy zacietrzewieni, tacy gorliwi byli, jakby w katechizmie swoim sowieckim napisane mieli, że tylko niszczenie, gwałcenie i nieszczęścia wszystkie radość im przyniosą. Nie mógł ja zrozumieć tego na ognie we wsi patrzący. Dopiero później... Ale to już inna istoria, na inną opowieść przeznaczona. Kiedy więc wieś płonącą i ognie w niej buszujące het, daleko za naszymi plecami zostali, a noc coraz bardziej otaczać nas zaczęła, krótki rozkaz zatrzymał nas w marszu idących. Tak i stanęli my w miejscu od razu. Mrok gęstniał coraz bardziej, a od strony pól i rżysk skoszonych nieśli się pierwsze podmuchy nocnego chłodu. Po twarzach spoconych i po oczach suchych chłód ten głaskał dobrotliwi, jak dotyk życzliwej dłoni. Stali my teraz długo i nieruchomo, aż ręce do góry uniesione drętwieć zaczęli, do bólu prawie. Świat na ten raz ciemny już zrobił się, że wszystkie krzaki i krzewy wszystkie, co dookoła rośli, zieleń swoją w nocny kolor zamieniali- Tylko przed nami tamuj, gdzie żołnierze rozbrajani byli, jasność jakaś dziwna świeciła i czubki drzew rozjaśniała. Nie wiedzieli my jeszcze, co ona oznacza i jakie jej zadanie przydzielone zostało. Dopiero kiedy kolej nasza nadeszła i broń do niewoli składać trzeba było, zobaczyli my jasność oną i zrozumieli od razu, czemu ona widna taka. Czołgi tam ustawione stali i samochody różne, a wszystkie one krąg duży niczym rynek w mieście tworzyli. Wszystkie światła, jakie na nich nachodzili się, teraz zapalone byli i plac cały oświetlali jasno. Widno tam było jak w kini na ekranie, powiedzieć można. Patrzyli my na t0 wszystko z oddali, na swoją kolej między drzewami lasu czekający, aż któryś z komandirów zawołał — idiom w pieriod — i grupa ruszyła wnet przed siebie. Znowu widział ja tylko plecy żołnierza przede mną idącego i karabin jego do góry uniesiony. Dopiero kiedy w ten krąg oświetlony wpędzeni my zostali, oślepiła nas od razu jasność tam będąca. Panie, ilu w tym kręgu krasnoarmiejców zgrupowanych było! Nikt by ich porachować nie zdołał. Stali jeden obok drugiego, ramieniem o ramię dotykając i wszyscy krąg szczelny tworzyli. A na środku placu, tam właśnie, gdzie 34 światła wszystkie skupione byli, leżała już wielka hałda z broni jenieckiej złożona. Boże drogi, całe nasze uzbrojenie tam się nachodziło. Karabiny i granatniki, rusznice i nowiutkie ckm-y, co jeszcze do Niemców ani do bolszewików nie strzelali wcale. A obok nich, na hałdzie drugiej, hełmy leżeli i ładownice pełne naboi, pasy żołnierskie i plecaki z uposażeniem całym. Nikt z żołnierzy rozbrajanych żadnej rzeczy, która jego była, nie mógł przy sobi zatrzymać. Wszystko dobro wojskowe na tej oświetlonej polanie do niewoli oddane być musiało. Straszny to był widok, panie. Nieprzerwanie, jeden za drugim, szpaler żołnierzy naszych przesuwał się i przesuwał obok sowieckich zwycięzców i cały swój ekwipunek na stos rzucał. Noc już wtedy była mroczna, z księżycem, co nad chmurami usadowił się, ale za słaby był jeszcze, więc nie oświetlał niczego, tylko na niebie wisiał. Po co zresztą świecić miał skoro tu, w kręgu, gdzie rozbrojenie odbywało się, widno było zupełni jak w dzień słoneczny. Wtedy do środka placu zbliżył się taki młody podchorąży, bo kolej na niego przypadła w ta pora. Mundur u niego rozpięty był, pasa pozbawiony, a ręce do góry uniesione broń nad głową trzymali. Wnet obok sterty stanął, ale karabinu nie rzucał jeszcze. Przez moment jakby zawahał się i ta krótka chwila postoju całą kolejność rzucanej broni zepsuła od razu. Ci, co za nim szli, zatrzymali się takoż, a za nimi stanęli następni. Wszyscy na podchorążego spojrzeli, a cała polana na moment zamarła. Nikt nawet nie zdążył pomyśleć niczego ani poruszyć się nie zdążył, jak nagle ten podchorąży odwrócił się w naszą stronę i głośno zawołał: — Nie oddam bolszewikom polskiej broni! Nie oddam! Zdarzyło się to tak nagle i niespodziewani, że nikt z nas nie potrafił pomiarkować, co stało się tutaj, na polani oświetlonej. W momenci widzieli my tylko, jak podchorąży skoczył rychło do przodu, prosto w lukę między czołgami stojącymi i w sekundzie zniknął w ciemnościach za kordonami sowieckich strażników. Tylko przez mgnienie widać było, jak biegł pochylony, karabin swój w opuszczonej ręce trzymając. Chryste Panie. Zmiłuj się nad nim — pomyślał ja, na ucieczkę podchorążego patrzący. Boże, dopomóż mu. Daj mu siły i szczęścia nie żałuj. Ale bolszewicy już się ocucili z zaskoczenia. Wnet za uciekającym polecieli 35 kule z pepeszy wystrzelone. Już kilku bojców pognało w ciemność za podchorążym, a strzelanina wybuchła tak duża, że odróżnić nie dało się, które kule za uciekającym gonią, a które na postrach wystrzeliwane byli. A my stali w tym wszystkim osłupieni i przestraszeni, a pewni byli i tacy, co modlili się wtedy w intencji szczęśliwej ucieczki podchorążego naszego. Ale on nie miał szczęścia. Wnet w lesi za czołgami stojącymi strzelanina ucichła i teraz tylko dolatywali stamtąd głosy ludzkie, nawoływania i przekleństwa różne po rosyjsku wykrzykiwane. Musi, że go dopadli, bo pogoń wnet na plac oświetlony wróciła. Prowadzili go pod lufami karabinów z rękami do tyłu wykręconymi. Jasność reflektorów oświetliła go znowu i w blasku ich zobaczyli my wtedy, że twarz jego i włosy na głowie krwią całe zbryzgane byli. Ci, co go prowadzili, popędzali go kolbami karabinów, a inni bili go co chwilę pięścią prosto w twarz i głowę. Włosy wtedy spadali jemu na oczy, ale widoku krwi zasłonić nie potrafili. Jęk tylko głuchy po każdym takim ciosie wyraźnie słychać było. Wnet rzucili go na ziemię, prosto pod nogi komandira swojego. Ten patrzył na niego, ręce na piersiach założywszy i widział, jak jeniec poruszył się i wstać z ziemi próbował. Pomału na kolana się dźwignął, plecy wyprostował, a potem głowę swoją objął rękami obiema i trwał tak chwilę kołysząc się, jakby ból w czaszce uśmierzyć próbował. Spostrzegli to wnet krasnoarmiejcy pilnujący i rozzłościli się, że żyw on jeszcze, chociaż oni tak starali się. Więc dopadło do niego znowu bojców kilku i parcianymi butami kopać go zaczęli po brzuchu, po plecach, gdzie popadło. __Pastojtie__zawołał wtedy komandir ich. Czapkę miał spiczastą, filcową z nausznikami, co na policzki spadali, do której duża, czerwona gwiazda przyszyta była. — Pastojtie — powtórzył jeszcze raz. Zatrzymali się soładaty i na krok od jeńca odstąpili. Wtedy on niespiesznym krokiem podszedł do podchorążego, pochylił się nad nim i łapą całą mocno za włosy go uchwycił. Podniósł mu głowę do góry, ale z ziemi dźwignąć nie potrafił. Więc doskoczyło na pomoc sołdatów paru, kilka rąk pod ramię go uchwyciło i wnet na nogi postawili go. Teraz dopiero komandir na krok odstąpił do tyłu i uciekiniera obejrzał sobi dokładnie. Chwilę przyglądał się jemu, aż wreszci wskazał palcem na oficerki podchorążego. JO — Nu, ściągaj sapogi — rozkazał krótko. Ten jakby nie rozumiał rozkazu, bo nagle głowę podniósł i komandirowi v twarz popatrzył. Przez chwilę stali naprzeciw siebi, aż bolszewik musi rozzłościł się wtedy, bo nagle wyciągnął swój nagan, co go nosił za pasem zatknięty. — Nu, bystra — zawołał. — Ściągaj sapogi. Teraz dopiero zmiarkował podchorąży, o co tu gra idzi, bo wzrok opuścił ku ziemi i na buty swoi popatrzył. Pewni zrozumiał w ta pora, że te oficerki stali się teraz szansą jego przetrwania. Jego życie albo te buty. Niech więc wybiera—jego wola. Nie wiem, panie, na co on czekał i czemu z nóg ich nie ściągał. Może myśli zebrać nie potrafił, głowę potłuczoną mając, albo z butami swoimi rozstać się nie potrafił, bo pamiętał, jak ojciec u szewca je stalował na wojnę syna ekwipując? Kto to wie zresztą, co myślał wtedy ten podchorąży na buty swoi patrzący. A chwila przedłużała się niebezpiecznie, więc komandir znak ręką uczynił i na znak ten kilku sołdatów znowu do jeńca dopadło, na ziemię go obaliło i kilkoro rąk buty z niego gwałtowni ściągnęło. Komandir ujął je w swoje dłonie i na odległość wyciągniętej ręki oglądał je teraz uważnie bardzo. Spojrzał do ich środka, zgiętym palcem w zelówki zapukał, aż wreszci zadowolony wsunął je pod pachę i ramieniem przycisnął. Teraz dopiero do podchorążego podszedł. Ten stał bosy, w mundurze porozrywanym i na wyrok oficera czekał. — Maładiec — powiedział komandir i lufą pistoletu brodę jeńca do góry podniósł. — Maładiec. Chwilę patrzył na jego twarz czerwoną od krwi, a potem strzelił mu prosto w szyję z nagana, co go w prawej ręce trzymał. I to było wszystko. Huk rozległ się raptowni i głośni. Kilka razy w ciszy nocnej echem się odbił, aż zamilkł całkiem gdzieś tamuj, w oddali mrocznej. Ciało podchorążego osunęło się na ziemię, kilka razy wyprężyło się, aż znieruchomiało całkiem. Musisz mi panie uwierzyć, że wtedy coś we mnie się zagotowało i zatrzęsło mną gwałtowni. Toć przecież pierwszy raz w życiu oglądał ja na własne oczy kaźń taką. Toż zbuntowali się we mnie myśli wszystkie i złość do głowy uderzyła. Przecież u mnie jeszcze karabin w garści nachodził się. Jeszcze tamuj, na stertę jeniecką złożony nie został. 37 Dzisiaj to ja już nie pamiętam nawet, ot, zabij pan, w jaki to sposób uspokoili mnie krasnoarmiejcy pilnujący. Musi lufami karabinów w piersi wycelowanymi, a może sam strach opamiętanie przyniósł. Kto to teraz pamiętać może. Tyle razy człowiek w Sowietach żyjący mordowanych ludzi oglądał. Tyle napatrzył się na egzekucje różne, że przywykł do nich, oswoił się z nimi i uznał widać, że tak być musi. Ot, zwyczajne przyzwyczajeni, nic innego. Teraz do tego podchorążego, co na środku placu zastrzelony leżał, dwóch sołdatów podeszło, za ręce i za nogi ujęli go, kilka razy ciało rozbujali w obie strony i jak worek rzucili tamuj, na hałdę z karabinów usypaną. Leżał teraz na stosie broni jeńcom odebranej, z rękami rozrzuconymi i swoją jasną, płową czupryną odbijał od jej ciemnych, nierównych krawędzi. Później dopiero, po latach, przywoływał ja z pamięci obrazy różne z tamtego września zapamiętane. I wtedy pomyślał sobi tak, że kiedyś, jak nastanie wolna i niepodległa Polska — tak oto powinien wyglądać pomnik naszych żołnierzy przez bolszewików na wschodzie pomordowanych. Tak jak wyglądał ten podchorąży wtedy na stos broni rzucony. Może kiedyś taki pomnik wybudują. Kto to wie, panie. Kto to wie? A na polanie, gdzie broń my oddawali, przyszedł wreszci czas dla mnie wyznaczony. Rzucił ja już karabin swój i ekwipunek cały tamuj pozostawił. Tak od tej chwili już całkiem przestał być żołnierzem w niewolę sowiecką zabrany. Stał ja teraz bez pasa, bez sznurowadeł, bez orzełka na czapce, z całej godności żołnierskiej odarty. Nie uwierzysz pan, jak to wtedy bolało bardzo. Nawet teraz po tylu latach nie umiem mówić o tym spokojnie. Oto szedł ja przez Moskali pilnowany w płaszczu rozpiętym, bez duszy całkiem, z gardłem ściśniętym i głową bez myśli żadnej. Nie wiedział jeszcze o tym, że od tej chwili właśnie nastał koniec życia ludzkiego i godnego. Zaczęło się niewolnicze życie i sowieckie panowanie. Nic ja już teraz nie znaczył wcale — ot, mniej był wart nawet niż garść śniegu w dłoni zaciśniętej. Teraz tylko łaska albo niełaska bolszewicka o wszystkim decydować miała. Co tu ukrywać, wycierał ja wtedy nos w rękaw płaszcza swojego, oj, wycierał. Cała złość, jaka wtedy w sercu nazbierała się, teraz właśnie przez gardło i oczy wydostać się próbowała. Z lasu nas wyprowadzili wcześni bardzo, już o świtaniu pierwszym. Słońce na ten raz nie obudziło się jeszcze, ale szarzeć już zaczynało, więc ostatnie mroki w krzakach i gruszach polnych dogorywali właśnie. Teraz 38 przed naszymi oczami pole rozległe nachodziło się, poprzecinane tylko zagonami kartoflisk i ścierniskami po zbożach skoszonych. Przez sam środek tych pól — od ich kresu po kres — gościniec szeroki przebiegał i het, tamuj między ziemię i niebo wciśnięty, z oczu gubił się dopiero. Tym właśnie gościńcem żołnierze polscy do niewoli prowadzeni byli. Nie uwierzysz pan, jak dużo ich szło. Boże drogi, aż opowiedzieć trudno. Całym gościńcem szerokim, po obu stronach przez czołgi i sołdatów pilnowanym, szli żołnierze nasi w zielone szynele odziani. Szli pomału, krok za krokiem, tłumem milczącym, tak właśnie jak niewolnicy zazwyczaj chodzą, gdy spieszyć się nie ma już gdzie i potrzeby nie ma żadnej. Tu ze wzgórza, na którym nas zatrzymali, widać ich było we mgle porannej, rozmazanych trochę, zlanych w jedną masę jak w rzekę zieloną, co gościńcem szerokim płynęła. Nurt tej rzeki ludzkiej toczył się nieprzerwanie tamuj, od początku oryzontu po jego kres, od początku nieba po jego koniec. Nie wiedzieć nawet, kiedy nurt tej rzeki zagarnął takoż grupę naszą i w jeden wspólny pochód ją połączył. Szedł ja teraz tak samo jak inni, krok za krokiem, krok za krokiem, przed sobą widział tylko zielone płaszcze jeńców idących, a obok z lewa i z prawa twarze zaciśnięte, milczące i zrezygnowane zupełni. Co chwilę rzeka ta zatrzymywała się, jakby tamę napotkała nagle, to znów ruszała powoli w tę stronę świata kierując się, gdzie słońce jasną poświatą zza oryzontu wychyliło się właśnie. Wtedy w miasteczku niedalekim wieże kościołów rozjaśniali się słońcem podświetlone i zaraz potem pochód w miejscu zatrzymany został. Widać na dłuższy postój zanosić się musiało, bo usiąść nam pozwolili, w tym miejscu akurat, gdzie kto zatrzymał się idący. Wszyscy my więc na ziemi przysiedli, nogom zdrożonym odpoczynek dając. Teraz rzeka zielona płytka uczyniła się bardzo, ot, tylko ramion ludzkich ledwi sięgająca. Wnet wśród jeńców siedzących gwar uczynił się spory, bo kolega kolegi szukać zaczął, druh druha odnaleźć próbował, nawołując się nawzajem. Tylko z ziemi podnieść się nie wolno było ani miejsca zamienić, bo sołdaty pilnujące złościli się od razu i broń swoją repetowali rychło. Ale my nie bali się ich wcale i rozpytywali, jak długo jeszcze zamiarują oni pędzić nas tą drogą. Nie odpowiadali, milczeli uparci albo uśmiechali się durnowato, jakby głuche byli i po rosyjsku nie rozumieli wcale. I musi, panie, że takoj chyba było naprawdę, bo wojsko to chociaż w sowieckie uniformy ubrane, twarze jakieś 39 mongolskie, garbowate miało, a oczy skośne, więcej takie azjatyckie u nich nachodzili się. Więc ci żołnierze nic mówić nie chcieli albo nie mogli z jeńcami rozmawiać rozkazem przymuszeni. Kto ich tam wiedział zresztą. Dość, że niemi i głusi byli. A my, jak przedtem szli i szli bez opamiętania żadnego, tak teraz siedzieli tylko i siedzieli nieruchomo całkowici. Na ten czas słońce na niebie świeciło już bardzo dobrze, wszystkimi promieniami ziemię wysuszoną grzejąc. Tylko czasem, na chwilę małą, chmura jakaś zasłaniała je, ulgę w ta pora żołnierzom przynosząc. Od pól, co obok gościńca rozciągali się, wiatr słabiutki powiewał i od niechcenia tylko powietrzem nagrzanym poruszał. Jechał wtedy poboczem drogi jakiś oficer krasnoarmiejski wolno na koniu i niewolnikom polskim przyglądał się uważnie. Musi, panie, że szarża to wysoka być musiała, bo mundur u niego czysty był i czapa oficerska okrągła na głowi jego znajdowała się. Kilka złotych odznaczeń i dużo okrągłych medali telepali się jemu na piersiach obydwu. Jechał więc ten komandir i nagle konia zatrzymać musiał, bo oto, z grupy jeńców na gościńcu siedzących, jeden podnósł się i na baczność stojąc, temu jadącemu oficerowi zasalutował po polsku: dwoma palcami. Komandir zaciekawił się, o co jemu rozchodzi się, że oficera Armii Czerwonej zatrzymui. Kilku sołdatów pilnujących już do stojącego żołnierza dopadło i karabiny swoi w głowę mu wycelowało, ale ten oficer odpędził ich zaraz, a potem palcem na jeńca skinął i bliżej siebie go przywołał. Nie wiem, panie, o czym rozmawiali, bo głosów ich słyszeć nie dało się, ale widzieć to ja widział wszystko dokładnie, bo na odległość moich oczu obaj w ta pora nachodzili się. Więc nasz żołnierz o coś komandira zapytywał się ciągle na baczność stojący. Widziałem, że Sowiet słucha go, bo po chwili jeszcze bliżej do siebie go przywołał. Potem wychylił się z konia w jego stronę i prawie do ucha coś jemu powiedział. Gest przy tym szeroki ręką zatoczył i roześmiał się zaraz głośno i donośnie. Zęby białe jemu zabłyśli przy tym i zaraz potem konia on witką po zadku uderzył i odjechał szybko, galopem prawie. A nasz żołnierz ciągle stał bez ruchu, na baczność dalej, chociaż za odjeżdżającym komandirem kurz szarym tumanem z drogi ponad drzewa się uniósł. Pewni to, co usłyszał, tak go zamurowało, że poruszyć się nie potrafił wcale. Zaraz po tym, jak sołdaty pilnujące żołnierza naszego z powrotem na gościniec wpędzili, wszyscy dowiedzieli się rychło, co powiedział komandir 40 na koniu jadący. Z ust do ust wiadomość ta przekazywana była, tak i ja usłyszał ją w końcu. — Jak to nie wiecie, dokąd was prowadzą? — zdziwił się oficer. Człowieku! Do pięknego kraju, na wschód, za góry wielkie, co Ural nazywają się. Tam żyć wam przyjdzi. Ziemi i roboty znajdzieci tam skolko ugodno. Do końca życia wam starczy, a i dla wnuków nie zabraknie. Roześmiał się i odjechał. On już wiedział, jaki to syberyjski los zgotowany nam został. Niedługo zresztą wszystko to, co oficer mówił, sprawdziło się co do joty, a słowa wtedy przez niego wypowiedziane ciałem się stali. Większość z nas het, za Ural, na Syberię daleką wywieziona została. Tysiące ludzi zostali tam na zawsze. Znaczy komandir sowiecki prawdę powiedział. Pod koniec dnia ochłodziło się trochę. Niebo poszarzało, a wiatr zrobił się silniejszy i coraz więcej chmur ciemnych do jednego stada zaganiał. Jak na zbawieni deszczu czekali my wilgoci i wody złaknieni. Wtedy strażnicy do marszu dalszego poderwali nas znowu i rychło pognali przed siebi gościńcem szerokim. Tuż przed miasteczkiem, którego wieże kościelne wstające słońce rano oświetlało, w różne strony niewolnicy rozdzieleni zostali. Jednych dalej na wschód gnali, innych na stację kolejową, gdzie wagony do drogi przygotowane na nich oczekiwali. Ta grupa, w którą ja popadł, na pobliski cmentarz żydowski skierowana została. Długo nie trwało, a każdy żołnierz miejsce sobi znalazł i między grobami leżysko wygodne wymościł. Wnet cały kirkut wojskiem jenieckim wypełniony został. Zmordowani ludzi spali, gdzie popadło, aż gdzieś przed wieczorem powietrze trochę ostudziło się, a od chmur pękatych krople deszczu odrywać się zaczęli. Słychać je było w gałęziach drzew i na kamiennych nagrobkach bębniące. Zaraz po tym noc mroki swoje rozpościerać zaczęła tak, że krzewy i groby dookoła ciemniejszy kolor przybrali. Cmentarz murem niewysokim okolony był, a tamuj, na polu za nim, czołgi gęsto rozstawione stali i krasnoarmiejcy z karabinami gotowymi do strzelania kirkutu pilnowali. Wtedy to, panie, w tę noc właśnie, udało mnie się z niewoli sowieckiej uciec, na ten raz szczęśliwie bardzo. Boża znaczy opieka pomogła mnie w tamta pora i krokami moimi pokierowała. A jak to się stało — opowiem. Wtenczas deszcz padający i ciemność zupełna pierwszym sprzymierzeńcem moim stali się. Drugim sprzymierzeńcem był bunt jeńców, co wtedy na cmentarzu wydarzył się i wielkie zamieszanie uczynił. Wszystko to jednak 41 działo się później trochę, dopiero za godzin parę. Na razie ludzi zmordowani odpoczywali pomiędzy grobami leżąc i myśli rozdygotane w głowach swoich poukładać chcieli. Niedługo wytchnieniem cieszyli się, bo oto deszcz zaczął padać ulewny, strugami całymi z nieba lejący się, jakby powetować sobi za-miarował, że tak długo w chmurach wyczekiwał na okazję dzisiejszą. Na całym cmentarzu słychać było tylko szum drzew z wiatrem gadających i plusk wody, co dudnił po kamiennych grobach. Nigdzie schronienia przed ulewą oną znaleźć nie można było, bo drzewa, co na cmentarzu rośli, takoż do imentu przemoknięte byli. Już po chwilach paru wszystko, co człowiek miał na sobi, odzież cała i myśli wszystkie w głowi kłębiące się przez deszcz padający całkowici przemoczone zostali. Zimno też zaraz zrobiło się dokuczliwe aż febrą trzęsące. Nic nie pomogło płaszczem otulanie, bo mokry on był i zamiast ciepła zimno tylko zwiększał. Nad kirkutem, nad niebem jego, chmury niskie wisieli. Wtem poprzez deszcz i poprzez wiatr szumiący ktoś krzyczeć zaczął. W ciszy cmentarnej zabrzmiał ten krzyk niczym wybuch albo wystrzał niespodziewany. W pierwszej chwili nic nie potrafił ja zmiarkować, z której strony głos ten przylatui, bo krótki był i tylko jednym słowem wołał. Deszcz padający dźwięk ten zdusił wnet i w ciszę cmentarną zamienił. Więc wsłuchiwać ja się zaczął pilnie w noc dookoła, ale słyszał tylko plusk deszczu i szum wiatru w gałęziach świszczący. I nagle krzyk powtórzył się znowu. Teraz nie wołał już sam. Inne głosy do niego dołączyli się i teraz słychać było już wyraźnie, co ludzi wołają. — Jeść,jeść,jeść! Jak to dziwnie czasami z człowiekiem dzieje się. Do tej pory, nim ja te głosy wołające usłyszał, o jedzeniu nie myślał wcale, zapomniał o nim zupełni. Pewni, że kiszki marsza grali już od godzin wielu, ale widać nerwy napięte silniejsze od niego byli i myśli o jedzeniu nie dopuszczali do siebi wcale. Teraz dopiero głód odezwał się i wołać z innymi zaczął. Więc krzyczał ja głośno i donośnie, a dla rezonu większego walił kijem w pień drzewa grubego, co przy grobie rosło. Cały cmentarz w ta pora buntem głodnych jeńców ogarnięty został. Wiatr krzyki ich roznosił echem między drzewami, odbijał je od płyt nagrobnych tak, że chwilami zdawało się nawet, że burza ta z grzmotami i deszczem gwałtownym na cmentarzu całym buszui. Jasność niespodziewana na niebi wybuchła i noc ciemną rozpędziła po kątach, a wszystkie jej mroki w dzień zamieniła. To w chmurach wysoko 42 rakieta właśnie zapaliła się nagle i spadając pomału teren oświetliła cały. W jej blasku widać było strugi deszczu ku ziemi lecące i cienie żołnierzy, którzy krzyk swój wstrzymali nagle, światłem spadającym przestraszeni. Na cmentarzu cisza na moment zaległa, a w jej deszczowym szumie strzały raptem zagrzmieli. Najpierw karabinowe, potem armatnie wybuchy odezwali się. Słychać też było motory w tankach zapalane i zgrzyty gąsienic w czołgach. Jeszcze tylko zmiarkować nie można było, z której strony natarcie nadchodzi i ile luf na cmentarz skierowane zostało. Już w przerwach między salwami słyszało się krzyki żołnierzy rannych i tych, co uparcie i nieprzerwanie: —jeść, jeść — krzyczeli. Deszcz jakby nagle przycichł trochę albo tak wydawało się tylko, bo co innego w tamta pora ważniejsze było. Pod ciężarem gąsienic jadących ziemia wnet zadudniła, a kamienne groby zadrżeli. Patrzył ja przed siebi, w noc reflektorami rozcinaną i strach znowu mnie znalazł tak, że zdrętwiał ja po chwili i już nie wiedział wcale, co mnie teraz robić trzeba — czy uciekać het, czy też pod ziemię się zapaść. Nagle tuż obok mnie siedzącego mur kamienny, co kirkut okalał, na pojedyncze kamienie rozleciał się, a przez wyrwę w nim uczynioną tank sowiecki na cmentarz się wtoczył. Snop światła z latarni czołgowych omiótł krzewy i drzewa dookoła, a zgrzyt gąsienic rozległ się ponad strugami deszczu padającego. Oczy blaskiem oślepione przysłonił ja wtedy rękawem płaszcza. I w samą porę ja to uczynił, bo oto tuż obok mnie leżącego gąsienice przetoczyli się właśnie i ciężarem swoim miażdżyli po drodze napotkane płyty nagrobne. Widać z kilku stron jednocześni tanki na cmentarz wjechali. Przerażeni ludzie uciekali na oślep, o groby przewracali się albo zderzali ze sobą nawzajem. Nikt nie wiedział zupełni, gdzie skryć się im trzeba, gdzie schować się przed karabinami strzelającymi. Ciągle lał deszcz i noc panoszyła się, a tylko na niebi ciemnym już żadne rakiety nie zapalali się teraz. Pewni dlatego, żeby nikogo nie było, kto by mógł rzeź tę na własne oczy zobaczyć. Widział ja to wszystko w ta pora za grobem kamiennym leżący. Szczęście całe, że na uboczu trochę kryjówka moja nachodziła się, a blisko niej mur kamienny widoczny był i dziura duża czerniła się w nim przez wjeżdżający czołg zrobiona. Co chwilę w tę wyrwę cienie jakieś wskakiwali i ginęli od razu, tam po drugiej stronie nocy. 43 Boże dobry, a jakby tak zwiać teraz? Toć chwila tylko wystarczy, nie więcej — pomyślał ja wtedy i zobaczył znowu kilka cieni ludzkich na drugą stronę muru przeskakujące. I zanim myśli w głowi dogadali się i decyzji podjęli — już ja w tę dziurę ciemną wskoczył i po drugiej stronie muru kamiennego znalazł się od razu. Deszcz wciąż padał i drzewa szumieli, ale głośniejsze od nich byli wystrzały z kulomiotów i przeraźliwe krzyki żołnierzy z cmentarza dolatujące. Oni właśnie, te odgłosy, razem ze strachem, co okrakiem na mnie siedział, do biegu sił dodawali i gonić kazali bez wytchnienia żadnego. Nawet nie wiem, jak długo to trwało i w którą stronę świata nogi mnie ponieśli, aż w pewnej chwili brak oddechu płuca zatkał i pędzić dalej nie pozwolił. Dopiero teraz pomiarkować ja zdążył, że cmentarz het w tyle za mną pozostał, a strzały i krzyki z niego dolatujące niewyraźne i rozmazane byli, bo wiatr po polach je roznosił, a deszcz do ziemi poprzygniatał. Biegł ja teraz wolniej trochę, ustami szeroko otwartymi powietrze łapiący, i nagle nieoczekiwanie potknął się o coś na ziemi i niczym pień podcięty runął prosto na twarz w mokrą trawę, już nad głową swoją usłyszał rosyjskie słowa: — Stój i raki w wierch. Aż prąd mi po grzbieci przeleciał i oddech na moment zatrzymał, ale nie drgnął ja nawet w ziemię wtulony, bo strach sparaliżował mnie do imentu — na śmierć prawi. I słusznie, bo oto dwóch jakichś żołnierzy naszych zobaczył ja wtedy niedaleko od siebi. Stali już naprzeciw sołdatów sowieckich z rękami do góry uniesionymi. Widać szczęścia nie mieli w ta pora i na patrol bolszewicki natknęli się właśnie. Co by teraz nie myśleć o tym, to pewne jest, że we mnie od tamtej pory przekonanie takie ugruntowało się, że wtedy sam Pan Bóg osobiści przewrócił mnie na ziemię i od niewoli bolszewickiej uchronił. Tak więc leżał i leżał do miedzy przytulony, aż Ruscy jeńców ze sobą zabrawszy oddalili się wnet. Krzyki ich i przekleństwa rosyjskie czas jakiś po polu błądzili jeszcze, aż odległość rozmazała je i w szum wiatru zamieniła. Dopiero wtedy z ziemi ja się podniósł i w dalszą wędrówkę ruszył. Szedł ja teraz spokojniejszy trochę, a jedna myśl w głowi mojej kołatała się uparcie, że wolny ja teraz. Boże jedyny. Toć ja wolny i z niewoli sowieckiej uciekł szczęśliwie. Nie uwierzysz pan, jaki ja uradowany był w tamta pora, że aż z tej rado- 44 ści o niczym złym myśleć nie potrafił. A przecież wtedy nie nachodził się jeszcze koniec mojej biedy. Jeszcze nieraz śmierć w oczy moje spoglądać będzi. Jeszcze czekali mnie lata głodu, poniewierki i kazamatów sowieckich. Ale to wszystko wydarzy się później i później też istorię tamtą opowiedzieć panu zamiarui. Na razie szedł ja żwawo w stronę lasu ciemnego, co blisko majaczył, a obok mnie ciemność błogosławiona szła i deszcz błogosławiony padał bez przerwy. Szedł ja, panie, w ta pora do domu, z niewoli sowieckiej powracający. zawsze, proszę pana, lubiłem las. Odkąd tylko pamięcią wstecz sięgam, od dzieciństwa wczesnego, las zawsze przyjazny dla mnie był i znajomy takoż. A jakie to byli lasy, panie. Dzisiaj już takich nie nachodzi się wcale i szukać by próżno. Wielkie bez granic, gęstwiną zieloną splątane i zwierzyną płową przepełnione całkowici. Zdawało się nawet, że na całym świeci większych od nich już być nie może. Dopiero potem, w czasie niewoli radzieckiej, zobaczył ja lasy większe jeszcze. Ogromne jak morze albo niebo pogodne, na którym ani końca, ani początku nie widać. Tamte syberyjskie lasy byli jak życie, raz łaskawe, schronienie i pokarm dające, innym znowu razem groźne i straszne, jak cierpień i i śmierć. W takim właśnie wielkim lesi zginęli dwie moje młodsze siostry, Zosia i Marysia. Jednej czternaście lat było, drugiej na szesnaście szło. Obydwie w transporcie znalazły się, który, het, daleko na północ jechał. Już parę tygodni podróż trwała, aż któregoś dnia paliwo w parowozi wyczerpało się i pociąg w szczerym lesi zatrzymany został. Stał długo, aż konwojenci zaryglowane wagony pootwierali i wygnali z nich ludzi do lasu pobliskiego, aby tam drzewa oni nacięli i do lokomotywy zanieśli. W węglarce z parowozem złączonej zamiast węgla leżało sporo toporów rozmaitych i pił do rżnięcia drzewa na tę właśnie sposobność przygotowanych, gdy opału w lokomotywi zabraknie. Ludzi pnie pocięte wnet znosić zaczęli, parowóz pożerał je łapczywi, dymił przy tym i kopcił, aż nagle rozerwał się jemu kocioł parą wypełniony. Musi, że maszyniści zaspali wtedy, samogonem doszczętnie upojeni. Jeden z nich zginął na miejscu, drugi, poparzony, zmarł jakiś czas potem. Cały transport stanął wtedy w środku lasu ogromnego. Wnet ludzi po okolicy najbliższej porozchodzili się, bo teraz nikt już nikogo nie pilnował wcale. Tak i po co miałby pilnować, skoro uciekać nie było dokąd. Więc każdy człowiek wa- 4 — I Bóg o nas zapomniał... 49 gonu swojego doglądał, bo teraz on stanowił dom dla niego, w tej głuszy leśnej dookoła szumiącej. Tak minął tydzień. Aż któregoś dnia wczesnym rankiem przyjechała nowa lokomotywa i naczalstwo stopnia wysokiego takoż z nią przyjechało. Wnet zepsuty parowóz do rowu obok torów zepchnięto, a wagony czekające do nowej lokomotywy przyczepione zostali. Wszystkim ludziom, co dotychczas pociągiem tym jechali, naczalnik oznajmił, że zgodnie z decyzją Sowie-ta Rejonowego mają oni tu w tym lesi pozostać i sioło albo przysiółek założyć tam sobi. Niech domy pobudują, drzewa tu przecież dosyć, niech żyją tamuj szczęśliwi i rozmnażają się na chwałę i pożytek Związku Radzieckiego. Wolni oni teraz, więc mogą robić, co im dusza zapragnie. Wszystkie topory i piły do drzewa, co przedtem w pociągu tym jechali, władza radziecka pozostawia osadnikom na dobry początek. Jeszcze na dokładkę otrzymają oni dwie skrzynki gwoździ, żeby mieli czym drzewa zbijać, kiedy domy stawiać będą. Niebawem pociąg z konwojentami odjechał, bo wagony dla innych celów władzy sowieckiej potrzebne byli. W lesie syberyjskim, głuchym, groźnym i nieznanym, pozostało parę setek bezradnych, przerażonych ludzi z małymi dziećmi i kilka sztuk toporów do ścinania drzew przydatnych. Rozpacz wtedy nastała i płacz jeden. Ale życie silniejsze jest od wszystkiego złego, co nieszczęściem zwalić się może. Już niedługo potem ludzi doły w ziemi pazurami prawie wygrzebali, drzewa nacięli i szałasy różne pobudowali do nowego leśnego życia sposobiąc się. Myśleli, że przetrwają, że władza sowiecka ulituje się, pomoc sprowadzi i życie na lepsze odmieni. Tak to oczekiwaniem wypełniona minęła wiosna, a razem z nią wyschli do cna wszystki strumyki, sadzawki i źródełka, jakie w lesie tamuj nachodzili się. Niebawem okazało się, że nigdzie w okolicy pobliskiej i dalszej takoż wody nie było wcale. Niezadługo więc w całym siole straszna zaraza tyfusu wybuchła. Ludzie marli jeden po drugim w męczarniach i gorączce znikąd pomocy ani ratunku nie mając. Znaleźli się więc ochotnicy, co w drogę puścili się rychło, żeby ratunku dla bliskich swoich poszukać. Po kilku chłopa w drogę wyruszali daleką i niebezpieczną. A epidemia rozszerzała się tamy żadnej nie napotykając. Więc kiedy ci, co po ratunek szli, nie wracali wcale, inni zdesperowani ochotnicy w leśne piekło udawali się ratunku dla umierających szukając. Szli 50 bez wytchnienia, od świtu do nocy i wtedy okazywało się, że tamuj, za lasem na oryzoncie, las następny nachodził się, a za nim jeszcze jeden las był. I tak bez końca las i las, aż do utraty sił, aż do śmierci męczeńskiej. To właśnie wtedy, w takim lesie, zmarły dwie moje młodsze siostry. Zosia, co jej czternaście lat było, i Marysia, której szło na szesnaście. Dowiedział ja się o tym wszystkim, całkiem przypadkowo, wiele lat potem, na dworcu kolejowym w Przemyślu, w czasie repatriacji do Polski. Spotkał ja wtedy ziomka z mojej wsi Strzałkowice. On to opowiedział mi wszystko, bo był tam, w tym lesi, i cudem od Boga uratował się, kiedy po pomoc dla innych wędrował. No i widzisz pan. Znowu ja się zagadał i zagadał, a kolejność istorii opowiadanej pogubił. *** Więc wtedy, z cmentarza i z niewoli sowieckiej uciekający, dopadł ja lasu gęstego i tam dopiero odetchnął z ulgą. Ciemność tu panowała zupełna, bo drzewa i krzewy, co tutaj rośli, noc jeszcze ciemniejszą czynili. Deszcz na ten czas przycichł trochę i tylko mżawką drobną z nieba spadał. Słychać go było szemrzącego w gałęziach drzew i w liściach wiatrem poruszanych. Wtedy zaczął ja znowu pędzić przed siebie, bo strach — jeszcze z cmentarza niesiony — poganiał nogi do biegu rychłego. Woda w butach chlupała, odzież deszczem nasiąknięta ciążyła, jakby worków parę na plecach dźwiganych było, a nogi wciąż biegli. Dopiero gdzieś w głębi lasu, w gęstwinie z liści i mroków zrobionej, zatrzymał ja się biegnący i na zwalonym pniu drzewa przysiadł. Chwilę tak siedział nieruchomy, w stukot własnego serca wsłuchujący się, aż oczy do ciemności przyzwyczajone wnet po lesie rozglądać się zaczęli. Ciągle czujny ja był, wciąż nadsłuchujący, zupełni jak zwierz jaki pogonią zaszczuty. Ale wokół mnie siedzącego, drzewa tylko szumieli i cisza leśna drzemała w mgłę siną otulona. Czasami tylko, tu i tam, odzywali się głosy puszczyków nocnych albo łamali się gałęzi potrącane przez zwierza jakiegoś, krzakami przemykającego. Nad lasem ranek wczesny wstawał, a ja, panie, ciągle siedział na pniu drzewa zwalonego, zębami z zimna dzwonił i nie wiedział wcale, jak daleko od Moskali uciec zdążył i w której stronie świata nachodzi się moja wieś 51 rodzinna. Jak mnie teraz wędrować potrzeba, żeby spotkania z bolszewikami uniknąć. Dopiero razem z pierwszym świtaniem, które po jaśniejszym niebie rozpoznać można było, deszcz przestał padać całkowici. Tylko na gałęziach krzaków i na liściach drzew połyskiwali jego krople, poświatę dnia wstającego odbijające. Wtedy zaczął ja się do dalszej drogi sposobić. Najpierw mundur i płaszcz mokry z wody deszczowej powykręcał, potem nogi onucami na nowo poowijał i witką jakąś giętką buty zawiązał. Jeszcze tylko na moment, do góry, na niebo popatrzył i krzyżem świętym na dalszą drogę przeżegnał się, Bogu w opiekę osobę swoją ofiarowując. Nagle nerwy wszystkie i myśli w głowi skołatanej uspokoili się trochę. Widać ta modlitwa krótka i dzień nowy na niebie wstający wielką nadzieją na mnie spłynęli. Będzi dobrze — pomyślał ja rychło. Wszystko będzi dobrze, powtórzył jeszcze raz i wtedy po raz pierwszy usłyszał te głosy z ciemności pobliskiej dolatujące. Nie byli to odgłosy lasu. Znał ja las dobrze i wiedział, jak on gadać potrafi. Znowu serce do galopu ruszyło i w piersiach zatelepało się gwałtowni. Stał ja cały w nadsłuchiwanie zamieniony wzrokiem las badający, ale wokół nic podejrzanego słychać nie było. Cisza panowała znowu z lasem po leśnemu gadająca. Pewni zwierz jaki po krzakach buszui, ale przestraszenia, co w sercu obudziło się, wygonić już nie potrafił. Ostrożnie ruszył przed sie-bi, ale szedł teraz czujny, z uwagą wpatrujący się w każdy krzak i w każdy cień, co w lesi majaczył. Las tylko był i cisza leśna była, i drzewa stali cicho, pomroką poranka otulone. I wtedy, niedaleko wcale, ktoś krzyknął drugi raz głośno i donośnie, a krzyk jego echo leśne odbiło i uczyniło wnet krzyków kilka. Sam nawet nie potrafię zrozumieć, czemu ja tak bardzo przestraszył się wtedy krzyku tego niespodziewanego. Aż głowa na ten raz za mała zrobiła się, żeby trwogę rosnącą pomieścić. Uciekaj —pomyślał tylko. Uciekaj, musi Ruskie patrole zbiegłych jeńców po okolicznych lasach szukają. Uciekaj, jeśli ci życie miłe. I takoj, panie, zrobił ja wtedy. Wnet chwycił płaszcz w jedną rękę, w drugie czapkę złapał i rychło w ucieczkę się udał. A gonił za mną biegnącym nieustanny krzyk, gdzieś zza sąsiednich krzaków wylatujący. Boże wielki, ratuj — pomyślał ja na ten raz i musi, że sam Pan Bóg spowodował, że nie uciekał ja daleko, tylko w gęstwinę najbliższą skoczył i do ziemi mokrej przywarował. Dopiero siedząc za krzakami zmiarkował po 52 chwili, że wszystkie te krzyki jeden tylko głos wydaje. Kiedy ja o tym upewnił się, to od razu odważniej już rozgarnął liści zasłaniające i spojrzał na polanę, skąd wrzaski dolatywali. I wiesz pan, co ja wtedy patrzący zobaczył? Na polance niewielkiej, od góry jaśniejszym niebem oświetlonej, stał chłop nagi całkiem i płaszcz swój rękawami do pnia drzewa przywiązany z wody deszczowej wykręcał. Nagi był zupełni tylko na głowi jego kapelusz czarny i okrągły nachodził się. Ten kapelusz całkiem, do imentu zmylił mnie w tamta pora. A on w tym czasie płaszcz od pnia odwiązał i szynel swój do suszenia na trawie rozłożył. Boże drogi. Nie dasz pan wiary, ale ten płaszcz zielony był, żołnierski i polski. Nawet opowiedzieć trudno, jak ja się wtedy uradował, kiedy oczy moi to zobaczyli. Znaczy, że żołnierz on, pewni takoż z niewoli uciekający. Tylko dlaczego wrzeszczy tak i podrygui, jakby zdumiał całkiem i nie wiedział, co robi. Patrzył ja na niego i patrzył, a patrzący coraz bardziej upewniał się, że żołnierz ten zwariować musiał pewni. Musi, że napięcia nerwowego wytrzymać nie potrafił i pomieszania zmysłów nabawił się z niewoli sowieckiej uciekający. No bo sam pan powiedz, kto ze zdrowymi zmysłami robiłby taki raban, jakby umyślnie całą Armię Czerwoną zwabić do lasu zamiarował. Jeśli Ruscy wrzaski jego usłyszą, to przyjdą tu na pewno, a wtedy śmierć gotowa, jak amen w pacierzu. Przyjdą, złapią i ot, tak zwyczajnie po sowiecku, w tył głowy strzelą. Kto się tam będzi z dwoma przygłupami patyczkować. Las duży — świadków nie ma. Nawet pan wyobrażenia nie masz, jak mnie takie rozmyślania zdenerwowali na nowo. Znów poczuł ja wilgoć na czole i drżenie dłoni zobaczył. Od razu więc chwycił z powrotem szynel w jedną rękę, czapkę w drugie i uciekać zamiarował. Już oddalając się, na mgnienie tylko zerknął okiem na polanę tamuj, gdzie pomyleniec podskakiwał, i wtedy znowu zobaczył ten jego płaszcz, na trawie do suszenia rozłożony. Cholera, panie. Do dzisiaj nie pojmui, jak to się stało wtedy, że nogi moi, co dotąd uciekać tylko potrafili, nagle zatrzymali się i kroku dalszego uczynić nie mogli. Stał ja teraz jak zamurowany, na ten płaszcz żołnierski zapatrzywszy się i nagle pojął, dlaczego odejść mnie stąd nie można. Jakoż to tak Antoś? — pomyślał ja. Po ludzku to? Po żołniersku? Kolegę samego w lesi zostawić? Przygłup on, nie przygłup, ale żołnierz przecież i to nasz polski, i nie honor tobi odchodzić od niego. 53 Tak ja wtedy gadał ze sobą, znaczy się serce myśli takie do głowy podsuwali, bo musisz pan wiedzieć, że w tamta pora był ja jeszcze i porządny, i uczciwy chłop. Jeszcze sowieckiej szkoły nie przeszedł i postępowania po bolszewicku nauczyć się nie zdążył. Dlatego pewni ręka sama rozgarnęła gałęzi krzaków zasłaniających i zaraz potem usłyszał ja swój głos na polanie wołający. — Hej, kolego, hej! Widziałem, jak zdrętwiał. Zamilkł też od razu i tylko w przestraszeniu nagłym ust otwartych zamknąć nie potrafił. A ja szedł do niego i widział wtedy idący oczy jego strachem rozbiegane. Dopiero jak mnie dobrze zobaczył i rozpoznał na mnie mundur polski, zawstydził się widać golizny swojej, bo od razu kapelusz okrągły z głowy zerwał i przyrodzenie gołe zasłonić nim próbował. Dobrze, że płaszcz wojskowy obok leżał, więc chwycił go rychło i przyodział się nim. Zaraz też zawołał śmiejąc się wesoło. — Witaj, kolego! Skądżeś sie tu wzion w tym lesie? — Z wojny wracam! A ty czemu wrzeszczysz niby wół zarzynany? W całym lesi cię słychać. Tylko patrzeć, jak Ruscy zwalą się tutaj i apiać do niewoli nas zabiorą. Na kilometr krzyki twoi słychać. — Co ty wygadujesz, kolego — zdziwił się golas. — Jo wcale nie krzy-czem, ino śpiwom se i tańcujem, coby rozgrzać sie trochę i nie zamarznąć na śmierć. Zimno przecie w lesi. Byłbym go, panie, pobił wtedy w nerwach będący za ten jego śpiew do śpiewu niepodobny i za ten strach mój niepotrzebny. Ale taki właśnie on był ten Józek Grała, gazda spod Chochołowa, z którym my wtedy w lesi tamtym zapoznali się z niewoli sowieckiej uciekający. I nie dasz pan wiary, jaki morowy chłop okazał się z tego Józka Grały. Przez cały czas, kiedy my ze sobą wędrowali, o wszystkim złym człowiek zapomniał. O wojnie zapomniał, o niewoli i o nieszczęściach wszystkich, jakie na nas zwalili się w tamta pora. Był jak burza, jak wiatr, co go halnym w górach nazywają. Wszędzi pełno go było i zawsze ze wszystkiego zadowolony był bardzo. Mówił swoją gwarą góralską, ja do niego kresowym akcentem zaciągał. Słyszeć to trzeba było, jak my ze sobą pięknie rozmawiali. Grała służył w karpackiej brygadzie i na wojnę zabrał ze sobą kapelusz podhalański z białym orlim piórkiem. Dziwił sieja, po co jemu to było. Ale on, panie, wiedział swoi. Tłumaczył mi, bez to nie jest głupi chłop, bo kape-lus chocioż pod pazuchą, ale zawdy musi mieć z sobą. I widać wierzył w to d4 święci, bo uratował kapelusz ten ze wszystkich sowieckich pogromów, rabunków i rewizji. Patrzaj pan, zabrali mu broń, bagnet, pas, hełm, ekwipunek cały, nawet sznurówki, a kapelusz Józek uratował. Jak to zrobił, tylko jeden Pan Bóg wiedzieć może i drugi Józek Grała, gazda spod Chochołowa. Teraz miał go na głowi, co by myśleć pomagał, jak tu do swoich, do domu, do Chochołowa przedostać się bezpiecznie. Tak więc siedzieli my wtedy na pniu drzewa zwalonego i gadali sobi o tym wszystkim, co przed nami właśnie nachodziło się i co życie przynieść miało. Gadali i gadali, a obok nas siedzących ranek wstawał wyraźny i las cały budził ptactwem śpiewającym. Wtedy to, panie, przypomniał o sobi głód. Dotąd utajony był, wojną i ucieczką przestraszony, a teraz obudził się i znać o sobi dał. Więc chcieli my go z Józkiem ocyganić i trawy różne po lesie chodzący skubali. Ale on nie-głupi był i udobruchać się nie zamiarował. Pieklił się tylko coraz mocniej i kiszki ze złości wykręcał. To właśnie od tamtego ranka zakolegowali my z głodem tym i zostali już ze sobą na całe długie lata. Niewiele miesięcy upłynęło potem, a już wiedział dokładnie, co głód ten potrafi z człowiekiem zrobić. Nic, panie, na tym świeci nie jest od niego silniejsze. On dopiero ma władzę i najstraszniejsze draństwa rozkazać potrafi. On panem wszystkiego jest po Bogu największy albo równy z nim. On to panie... Ta opowiedzieć się nawet nie da, jaki on mocarny jest. Chodzili my więc z Józkiem po polanie i różnymi podstępami głód oszukać chcieli. Prawie cały dzień zleciał nam na tej roboci. Dopiero przed wieczorem, gdy słońce za drzewa chować się zaczęło, wilgotną jeszcze odzież na grzbiety my ubrali, czapki na głowy nasadzili i w drogę dalszą ruszyli wnet. Całą noc my wtedy szli, a mchy, co na północnej stronie drzew rośli, kierunek marszu nam pokazywali. Las nagle zaczął rzednąć, aż po jakimś czasie drzewa skończyli się i nad nami idącymi niebo siwiejące pokazało się. Przed nami pole szerokie nachodziło się, a dalej za sinym dymem z mgły, szopy albo budy jakieś majaczyli niewyraźnie. Stanęli my wtedy w miejscu, żeby naradzić się ze sobą, jak iść nam dalej potrzeba i gdzie pomocy szukać. Naradzić się z Józkiem? Toż, panie, on znowu pełny łeb pomysłów różnych miał. — Wis ty co — mówił do mnie. — Chybniem tam, na drogę i auto albo motocykl jaki ukradniemy. Trza nam cosik robić, bo mnie szlag... 55 — A umiesz ty, Józiu, na ten przykład, autem kierować? — Ba, jakoż. Kuńmi przecie umiem. Górol se zawdy w bidzie poradzi. Nagle zamilkł i popatrzył prosto przed siebie, jakby coś dostrzegł tamuj, na polu, przed nami. Trwał tak chwilę zapatrzywszy się i widać przypomniał sobi o czymś, bo po chwili powiedział cicho i niewyraźnie jakby tylko do siebie mówił. — Grule trza kopać, ściernie zaorać. Jak se tam baba sama bez chłopa poradzi? Dwoje małych dzieciaków na dziedzinie ostało. Wtem zerwał się na równe nogi, rękę do góry uniósł i krzyknął głośno pięścią wygrażając. — Psiekrwie, bolszewiki. Psiekrwie. Bez co tak? Patrzył ja na niego na pniu drzewa siedzący, na gniew jego nagły i rękę w górę uniesioną, aż on odwrócił się w moją stronę i rozkazał krótko. — Zbiroj sie, idziemy. Idem do chałupy. Gazdostwo bez gazdy ostało. I ruszył zaraz prosto przed siebi, nie oglądający się wcale, wprost na te budy czy szopy, co tamuj, przed ciemnymi kształtami majaczyli. Byli to, panie, wagony kolejowe na małej stacyjce bombami porozrywane. Pokręcone i pokrzywione one byli, w połowie to na szynach, to na nasypie leżące. W nich to schronienie my znaleźli, słońca i ciepła wyczekując. A dzień na dworze wstawał z każdą chwilą, na wschodzące słońce oczekujący. Wokół na świeci cisza panowała i spokój był taki, jak zawsze bywa, gdy dzień z nocą mocui się o świtaniu pierwszym. Nawet psy z oddali szczekające ciszy tej nie mogli spłoszyć. Wyraźnie słychać było ich ujadanie, więc Józek głowę z wagonu wychylił i uszy do słuchania nastawił. — Słysys? Psy scekają. Widać wieś niedaleko być musi. Zbiroj sie wartko, idziemy. Zbiroj sie, bo umrzemy z głodu. — Skąd wiesz, Józiu, że w tej wsi Polacy mieszkają? A może tam są Ukraińcy albo Ruscy, co nie daj Boże. — Godom ci, co tam są nasi, a jak godom, to wim. Słysys? Psy po polsku scekają. I byłby, panie, pognał tam niechybnie bez zastanowienia żadnego, gdyby nie to, że w tym momenci tamuj, od torów, co z lasu wyłaniali się dudnienie jakieś doleciało wyraźne. Skoczyli my wnet do ścian wagonu i oczami do szpar jego przywarli. Stamtąd patrzyli my na okolicę, próbując odgadnąć, co te nagłe głosy znaczyć mogą. Jeszcze zmiarkować nie można było, czy to warczenie motorów rozlega się, czy też byli to zgrzytania gąsienic czołgo- 56 wych. Nawet Józek przestraszony zamilkł nagle i z frasunkiem szczecinę brody ręką pocierał. Wtedy gdzieś z daleka gwizd rozległ się przeciągły i po okolicy się odbił. Już my wtedy wiedzieli, że to pociąg jedzi, bo coraz głośniej i wyraźniej słychać było koła po szynach stukające. Wnet spomiędzy drzew lasu wyłonił się parowóz, długi szereg wagonów towarowych ciągnący. Toczył się pomału, głośno hamulcami przy kołach popiskujący. W chwilę potem na wprost oczu naszych patrzących zatrzymał się, znieruchomiał, bo semafor opuszczony drogę jemu zamykał. — Ludzi na świeci — krzyknął ja wtedy na pociąg patrzący. — Toż to przecież wojsko nasze w tych wagonach jedzi. Aż uwierzyć trudno było, ale cały ten pociąg uciekinierami wojskowymi przepełniony był. W każdym eszelonie drzwi na oścież otworzone byli, a w nich widać było zielone rogatywki naszych żołnierzy. Teraz dopiero wyskoczyli my ze swojej kryjówki i do wagonów stojących dopadli. Kilka wyciągniętych rąk wnet do środka wdrapać nam się pomogło. Boże drogi, znowu my byli pośród swoich, bo w całym eszelonie słychać było śmiechy, żarty i mowę polską. Ruskich nigdzie ani śladu, tak więc radość i wesołość gościła w sercach żołnierzy z niewoli wracających. Ledwi my do wagonu wcisnęli się i jako tako na ziemi usiedli, a już cały Józkiem Grała wypełniony został. Wszystkich on dopytywał, czy pociąg ten przypadkiem do Zakopanego nie jedzi, bo jemu do chałupy spieszno. Zaraz też kapelusz swój na głowę ubrał i wnet różne przyśpiewki góralskie wyśpiewywać zaczął, a wszystkie oni pełne brzydkich słów byli i wszystkie na bolszewików nalatywali. A pociąg w polu stał ciągle gwizdaniem lokomotywy denerwujący się, aż ludzi na tory spoglądać zaczęli i zobaczyli wtedy, że na semaforze ptaszka mała przysiadła sobi i śpiewaniem radosnym zanosiła się wesoło. Dopiero gdy semafor drgnął i do góry ramię swoje dźwignął, spłoszona odleciała het, a pociąg wagonami szarpiący w dalszą drogę się udał. Jechali my z wojny do domu wracający. Wagon stukał i dudnił rytmiczni, parowóz pogwizdywał co chwilę, a przed oczami naszymi, za otwartymi drzwiami eszelonów, przesuwała się Polska przez Sowietów zajęta. Wszędzi po drodze pełno było sołdatów na warci stojących i widać było domy i wioski bombami poharatane i drogi, i gościńce, przy których stali połamane słupy telegraficzne, z drutami do ziemi zwisającymi, co jak łzy ciurkami 57 lecące wyglądali wtedy. Na rozstajach dróg, na przystankach kolejowych, po siołach i miasteczkach chmary bolszewickiego wojska stało w czołgi i armaty uzbrojone. Było ich, panie, tak dużo, że aż strach pomyśleć, jaką wielgachną armią na Polskę oni zwalili się wolność i sprawiedliwość jej niosąc. Bali my się wtedy na armię tę patrzący, czy aby uda nam się przedostać przez te okowy szczelne i do domów swoich szczęśliwie powrócić. Na razie jechali my do rytmu kół stukających. A na polach, po których pociąg jechał, dzień jasny rozpogodził się już z niebem na niebieski kolor wymalowanym. Wiatr, co przez otwarte drzwi do wagonu wpadał, mieszał się z zapachem lasu, z oddechem pól wrześniowych i z dymem parowozu, co pociąg nasz ciągnął. Aż stało się nagle, że wagony biegu folgować zaczęli i coraz wolniej toczyli się, hamulcami głośno popiskując. Musi jakaś przeszkoda na trasie przytrafiła się albo stacja kolejowa nachodziła się niedaleko. I takoj też było naprawdę, bo oto pod kołami eszelonu zwrotnice i rozjazdy zazgrzytali, zastukali i wnet pociąg na stację kolejową wtoczył się wolniutko. Wszyscy my na ten raz w stronę otwartych drzwi rzucili się ciekawość chcąc zaspokoić i na stację kolejową popatrzeć. Wtedy wagony zadrżeli, zderzakami o zderzak uderzyli i po chwili pociąg w miejscu znieruchomiał. Zaraz też parowóz parę z tendra wypuszczać zaczął, jakby para ta do dalszej jazdy niepotrzebna mu była już wcale. Przez chwilę nic innego słychać nie było, tylko tę parę z kotła gwałtowni wypuszczaną. Wiatr rozpędzał ją pomału, a my z otwartych drzwi eszelonu patrzący zobaczyli wtedy ten dworzec kolejowy i wszystko, co na nim znajdowało się w tamta pora. *** Boże wielki, od razu pojęli my wszyscy, że tutaj, na tej stacji, obława wielka przygotowana została na jeńców polskich z niewoli uciekających. Musi, że tak było naprawdę, bo wszystkie przejścia i perony wszystkie wojskiem zbrojnym wypełnione byli, a stojący żołnierze karabiny swoi prosto na nasze wagony wycelowane trzymali. Gdy pociąg zatrzymał się już całkowici, a parowóz parę wypuścił, wtedy ci sołdaci, którzy dotąd bez żadnego ruchu stali, raptem skoczyli do przodu i wokół wagonów kordon z karabinów uczynili gęsty. Stali teraz ciasno, jeden obok drugiego, jak płot z 58 żywych ludzi i oczami swoimi nieruchomymi wpatrywali się w otwarte drzwi eszelonów. Teraz dopiero na ludzi w wagonach siedzących strach zwalił się nagły i twarze wszystkie na blado wymalował. Zaczęli się szepty i przepychania, a byli i tacy, co w głąb wagonów chowali się pospiesznie, bolszewickiego wzroku wytrzymać nie mogąc. Nikt w ta pora wiedzieć nie potrafił, co z nami teraz stanie się, co z nami będzi. Więc zamilkli wszyscy, bo strach słowa i myśli na klucz im pozamykał. Cisza zapanowała na peronie całym, a w jej milczeniu jak skamieniali stali naprzeciw siebie ci, co broń gotową do strzelania trzymali, i ci, co strach w oczach mieli. Dopiero po jakimś czasi coś w powietrzu zatrzeszczało, zachrobotało i za chwilę głośnik, co na dachu czarnego samochodu zamontowany był, ogłosił wszystkim w pociągu będącym, że wysiąść z niego mają i przy wagonach w dwuszeregu ustawić się muszą. Kilka razy głośnik rozkaz swój powtarzał, aż pociąg cały z ludzi opustoszony został. Teraz sołdaci rzucili się do pustych eszelonów i sprawdzać zaczęli dokładnie. Już tu i tam wyciągali z nich wszystkich tych, co ukryli się rozkazu głośnika nie słuchając. Wnet obok wagonów dwuszereg z wojska uformowany został, a długi on był, aż końca peronów sięgający. Wtedy z budynku stacyjnego komandir jakiś wyszedł, bok sobi podparł i przyglądać się zaczął żołnierzom z pociągu wypędzonym. — Ruki w wierch — zawołał nagle. — Ruki w wierch — powtórzyli jak echo rozkaz komandira sołdaty na peronach stojący i od razu obok nich wyrósł las rąk, cały w zielonym kolorze. Wtedy nas dopiero pognali. Na przodzie kroczył komandir ów, co z budynku stacyjnego wyszedł. Za nim szli wszyscy z rękami w górę uniesionymi, a żaden nawet tobołka najmniejszego nie dźwigał, bo wszystko, co mieli, przy wagonach pozostawić musieli. Popędzili nas niedaleko nawet, tuż za tory kolejowe, gdzie na ściernisku rozległym stłoczyli nas w krąg ciasny i duszny, że jeden żołnierz dotykał drugiego i jeden o plecy drugiego oparty siedział. Żar z nieba lał się gorący, pragnienie i głód dokuczali, a trzymane nad głową ręce omdlewali do bólu prawie. Siedzieli my tak godzin chyba parę, aż czas pogubił się zupełni i do policzenia nie nadawał się wcale. Dopiero jak słońce na popołudniową stronę nieba przechyliło się, a wiatr gorączką dmuchać przestał, do grupy naszej podeszło trzech oficerów sowieckich. 59 Młodzi to byli chłopcy, panie, ot po jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat liczący. Musi, że pomimo młodego wieku szarże wysokie u nich byli, bo miny sierożne mieli bardzo i ordery różne na piersiach im się telepali. Szli w naszą stronę pomału. Jeden obok drugiego i ręce założone do tyłu trzymali. Cały tłum wojska obeszli krokiem wolnym i patrzyli na jeńców takim samym wzrokiem, jak się patrzy na owce w buchcie stłoczone. Wszyscy aresztowani oczy swoi przesuwali razem z ich krokami idącymi, aż znieruchomieli, gdy trójka zatrzymała się w miejscu. — Wy kto? — zapytał ten oficer, co zawsze na przedzie kroczył. Ludzi popatrzyli po sobi zdziwieni i nikt w ta pora na pytanie komandira nie odpowiedział. Widać przecież było wyraźnie, kto my, w mundury wojska polskiego odziani. — Szpiony, tak? — I wiżu, czto wy wsie burżujskie szpiony, ot co. To już ludzi przestraszyło. Wiedzieli przecież, że szpiegów zawsze roz-strzeliwui się i że oskarżenie takie to wyrok pewny na śmierć skazujący. Więc poruszyli się i jeden przez drugiego krzyczeć zaczęli, że nieprawda, że oni zwykli żołnierze są, z wojny do domu powracający. — Nu, ja wsio panimaju. — Wiżu, że wy wojskowe, wojskowe szpiony znaczy się. Mówił trochę po polsku, trochę po rusku, jakby chciał pokazać, że dwoma językami mówić potrafi. — Sowiecką władzę oszukać chceci? Ona dobrze wie, co wy za jedni. Uczciwi, prości żołnierze Armii Czerwonej poddali się albo dobrowolnie na stronę mas pracujących przeszli. A wy co? Wy uciekli od niej, ot co. Znaczy nieładnie wy zrobili. Tylko wrogowie socjalizmu władzy ludowej się boją. Prawdziwi robotnicy i prawdziwi chłopi Związek Sowiecki popierają, bo to ich władza jest, proletariacka powiedzieć można. Ot, taka jest prawda o was i żadnej innej prawdy być nie może — powiedział komandir na koniec. Wtedy to już my wszyscy jednocześnie krzyczeć zaczęli: — My robotnicy i chłopi — wołali my. — Prości żołnierze, panie oficerze. My sowiecką władzę szanujem i nikt przed nią uciekać nie zamiarował. Wykrzykiwali my tak jeden przez drugiego, aż harmider się z tego uczynił wielki tak, że słów naszych zrozumieć już nie można było. Wszyscy w ta pora zdenerwowani byli i oskarżeniem komandira przestraszeni. A on cierpliwi odczekał, aż ludzi wykrzyczą się, wygadają, ale gdy gwar nie ustawał, rękę do góry uniósł i ruchem tym wszystkich uspokoił. 60 — Mówicie, że wy tu wszyscy, na tym placu, to robotnicy i chłopi, że oficerów, burżujów, polskich panów, krwiopijców u was niet? Ani jednego? No to kto z was chłop albo proletariusz niech z siedzących podniesie się. Śmiało, władzy radzieckiej bać się nie potrzeba. Wtedy zaczęli my wstawać. Najpierw pojedynczo, bez pośpiechu z ziemi dźwigali się, aż po małej chwili wszyscy stali do klasy robotniczej się przypisując. A oficerowie najpierw popatrzyli na tłum stojący, potem na siebie spojrzeli i nagle jak na komendę śmiechem głośnym zarechotali. Jak oni śmiali się wtedy, jakby dowcip jaki na własne oczy zobaczyli. Śmiali się i śmiali, aż ludzi w gromadzie stojących ten śmiech przestraszyć musiał, bo wnet twarze ich spoważnieli, a w oczach niepokój pokazał się. Nikt z nas odgadnąć nie potrafił przecież, jaką wróżbę śmiech ten ze sobą niesie — dobrą czy złą. A tamtych trzech jeszcze czas jakiś bawiło się wesołością swoją, aż jeden z nich głową pokiwał i powiedział: — Oj, wy, wy —jak dzieci. Jak małe dzieci. Władzę radziecką ocyganić chcecie? Mówicie: burżujów nie ma, oficerów nie ma. Nu, a popatrzci się sami. — Rozejrzał się po ludziach i wskazał na jakiegoś człowieka. — Nu a ten tam, ten gruby? Kto on taki na ten przykład? Toże raboczy? Albo ten tu! O, popatrzcie się na niego, spasiony jak krwiopijca. Albo ten czy ten. Szedł teraz wśród jeńców zgromadzonych i palcem swoim coraz innego żołnierza pokazywał. A ludzi przed tym jego palcem rozstępowali się, kurczyli się i maleli, jakby przed wyrokiem skazującym schować się chcieli. A komandir szedł i szedł i ciągle swoje powtarzał: — Nu a ten, a ten, a ten... Kiedy na swoje miejsce powrócił, coś z pozostałymi oficerami pogadał i po chwili wszystkim żołnierzom aresztowanym ogłoszone zostało, że już niedługo w budynku stacyjnym komisja specjalna do walki z kontrrewolucją sprawdzi każdego jeńca. Będzi to działo się sprawiedliwie i po proletariacku. Każdy otrzyma, co jemu należy się, według zasług albo przynależności klasowej. — Ludzie pracy, nie bójci się. Nie bójci się wcale. Nikogo, kto niewinny, krzywda żadna spotkać tutaj nie może. U nas sprawiedliwość socjalistyczna jest i niuch klasowy nachodzi się takoż. O widzicie go? — zapytał komandir i na nos swój palcem pokazał. — Trzeba wam wiedzieć, że ten niuch burżuja i wroga klasowego na kilometr wyczui. 61 Wtedy ci dwaj, co obok oficera przemawiającego stali, roześmiali się głośno, a inni soldaci wnet głosy swoi do śmiechu ich dołączyli. Po chwili dudnili już wszyscy wesoło, z niucha tego, co robotnika od burżuja odróżnić potrafi od razu. Przez chwilę jakby raźniej i cieplej zrobiło się na polanie pośród jeńców stojących, bo śmiech ten i wesołość ta na moment nerwy napięte rozluźnili i nadziei odrobinę do serca wlali. Nie będzi źle — myśleli my wtedy. — Nie może być, skoro żartujem tak sobi i śmiejem się po przyjacielsku. Dopiero później trochę, za czas niedługi, gdy na stacji kolejowej egzaminy z przynależności proletariackiej przyszło nam składać, zrozumieli my, panie, że żart ten o niuchu mówiący, wcale żartem nie był, ale metodą najprawdziwszą przez bolszewików stosowaną. On to, niuch ten, o życiu albo o śmierci decydować miał. Wtedy żartując pospołu z komandirem jeszcze my o tej prawdzie nie wiedzieli wcale. Więc śmieli my się razem z nim, aż rękę on do góry uniósł i spokój nią zarządził od razu. — Nu chwatit — powiedział. — Pogadali my, porechotali, a tiepier komisja specjalna osądzi każdego z osobna. Kto z was robotnik albo chłop i niechcący zawieruszył się tutaj, ten bać się niczego nie potrzebui. Ot, zwyczajni, w internacjonalistyczny sposób, dołączy on do wielkiej rodziny narodów radzieckich. Ale kto burżuj, oficer, polski pan? Nu, jej Bohu. Burżui, polskie pany, krwiopijcy płocho z wami, oczeń płocho! Dosięgnie was surowa ręka sprawiedliwości radzieckiej. Tak to, panie, przemawiał do nas komandir sowiecki, młody całkiem człowiek, ot, lat może osiemnaście, dziewiętnaście liczący. A my słuchali słów jego bez obawy żadnej, bo przecież gołym okiem widać było, że sami zwykli żołnierze nachodzą się tutaj, na ściernisku stłoczeni. Po spracowanych rękach, po palcach grubych i twarzach wiatrem pooranych rozpoznać nas muszą. Więc musi, że pospisują nas tylko, porachują i wnet do domów odeślą. Tak to, panie, myśleli my wtedy na chłopski rozum sprawę biorąc. Teraz tylko czekać i czekać nam pozostawało za zezwoleniem władz na ziemi siedzącym. Aż nadeszła pora, że strażnicy dziesięć osób odliczyli i do budynku dworcowego poprowadzili wnet. Tam decyzje zapadali, kto okaże się raboczy, a kto wróg pod robotnika podszywający się. Nagle, z drugiej strony torów kolejowych, tam gdzie stał budynek stacyjny, śpiew rozległ się wesoły i głośny, jakby raptem radio na cały regulator otwarte zostało. To grali głośniki megafonowe, co na dachu czarnego samo- 62 chodu zamontowane byli. Wtedy ten samochód grający usłyszał ja po raz pierwszy i tę piękną melodyjną radziecką piosenkę. Musi, panie, że i pan ją znasz dobrze, bo nastrojowa ona i sama w ucho wlecieć potrafi. Wtedy, na tym ściernisku siedzącym, wszystkim nam ona do gustu przypadła i od razu raźniej nam na sercu zrobiła. Same nogi przytupywali do rytmu. Rozkwitali jabłoni i gruszy.- Jeszcze wtedy nie wiedzieli my wcale, że muzyka ta nie dla przyjemności grana nam była. Nie radość ani zadowolenie nieść ona miała. Inne jej zadanie wyznaczone zostało. Ale o tym wszystkim później trochę opowiedzieć panu zamiarui. Na razie następne dziesięć osób z grupy naszej odliczyli i na stację kolejową pognali. Widać ich było, jak szli wprost pod słońce, zewsząd śpiewem otoczeni, jakby na zabawę albo festyn jaki ludowy udawali się. Kurz spod ich nóg wstawał z ziemi tumanami szarymi i z promieniami słonecznymi wymieszany, złote smugi w powietrzu tworzył. A megafony grali wesoło i uspokajali nerwy jeńcom na egzaminy oczekującym. Nie może być źle, myśleli my sobi. Jeżeli tak grają, to źle być nie może. Ot, sprawdzą tylko nas, zanotują i w dalszą drogę puszczą. Toć parowóz z wagonami pustymi ciągle na pasażerów oczekui. Nikt z nas panie, w ta pora, żadnego nieszczęścia nie przeczuwał i niczego złego nie spodziewał się. Przecież grali tak wesoło... *#* I znowu nową dziesiątkę na stację zaprowadzili. Szybko im szło. Widać egzaminy nietrudne byli, a pytania łatwe okazywali się. Więc nadzieja w sercach rosła, a piosenka o miłości i szczęściu opowiadająca głowy skołatane uspokajała. Wreszci nadszedł czas i dla mnie takoż przeznaczony. Oto szedł ja z grapą swoją przez ściernisko prowadzony i czym bliżej stacji kolejowej znajdował się, tym więcej nerwy się we mnie napinali. W powietrzu dźwięczała muzyka wesoła, a poprzez jej szum, gdzieś dalej, słychać było raz za razem strzały karabinów wystrzeliwane. Nagle strach, co jak pies wierny zawsze człowieka odnajdzie, dogonił mnie w ta pora i rychło na karku usiadł. Czuł ja go wyraźnie w sercu telepiącym się i widział go w oczach jeńców obok maszerujących. Jeszcze tylko czas jakiś medytował ja o egzaminach czekających i Komisji Specjalnej, ale 63 wnet myśleć zaprzestał, bo oto strażnicy do budynku kolejowego nas doprowadzili. To, o czym ja teraz opowiadać panu zamiarui, do prawdy żadnej niepodobne będzi, ale opowiedzieć to muszę, bom widział to wszystko osobiście i śmierć otarła się o mnie blisko, bliziutko. Dworzec kolejowy niewielki był, ot, zwyczajny taki, parterowy, z dachem gontem krytym, a drzwi masywne i dębowe do niego prowadzili. Po obu stronach budynku, wzdłuż torów kolejowych, żywopłot wielgachny rósł, jakie dwa i pół metra w górę wysoko. Gęsty on był bardzo, gałęziami splątany tak, że nawet światło dnia nie mogło się przez niego przedostać wcale. Zdawało się, że za żywopłotem tym nie ma ani świata, ani życia żadnego. Więc kiedy grupę naszą przed poczekalnię przyprowadzili, to najpierw zobaczył ja ten żywopłot gęsty, a tuż obok niego samochód czarny, co głośnym śpiewaniem zanosił się bez przerwy. Tuby dwie niczym lejki ogromne na dachu jego zamontowane byli i na oko wyglądali oni tak samo zupełni, jak tuba, co ją u nas we wsi nauczyciel do patefona zakładał. Tyle, że te tutejsze dużo większe byli i głośniej w powietrzu rozbrzmiewali. Pewni dlatego, że było ich dwie, na dwie strony świata piosenkę o Katiuszy śpiewające. Płyta musi, że zepsuta była i zjechana bardzo, bo co raz wylatywali z niej szumy jakoweś i piski przeróżne charczeli bez przerwy. Nic to, panie, nie znaczyło jednak, bo nie o muzykę przecież rozchodziło się tutaj. Te czarne tuby inny cel mieli. Grać mieli głośno tak, żeby tylko one i nic więcej w okolicy całej słyszalne byli. Już po jakimś czasi ta ich muzyka, na okrągło powtarzana, wciskała się w każdy zakamarek głowy. W mózgu niczym świder wierciła i rozum zalewała. Chyba sam diabeł w rozmowie z komsomołem takie tumanienie ludzi wymyślił, muzyką i śpiewaniem się posługując. A na stacji kolejowej egzaminy odbywali się bez przerwy. Pierwszy z nas już tam wszedł. Zaraz po nim drugiego zawołali. Potem następnego i następnego, aż na mnie wypadło w ta pora. Wnet strażnik pilnujący popchnął mnie kolbą karabinu w plecy, już drzwi dębowe rozwarli się i w tym momenci poczuł ja w sobi tę nagłą pustkę. Ot, tak, jakby wszystkie myśli raptem mnie z głowy odlecieli het i tylko szum w skroniach pozostał. Teraz to ja niczego pewny już nie był. Nie wiedział na ten przykład czy to ja jestem jeszcze, czy serce, co w piersiach telepie się do mnie na pewno należy. Nie wiem nawet, jak ja doszedł do ich stołu i przed Komisją Specjalną stanął. 64 Żebyś pan wiedział, że póki tchu w piersiach egzaminu tamtego nie zapomnę nigdy. Musi, że wtedy sam Bóg spojrzał z góry na moją niedolę i na salę oną popatrzył, gdzie sprawy o śmierć albo o życie odbywali się. On to pewni rozsądek i uspokojenie na nerwy i serce zesłał mnie w tamta pora, bo wiara zawsze otuchy dodai. Gdyby było inaczej, pewni bym z panem nie rozmawiał dzisiaj. Dlatego wtedy, przed tym stołem egzaminacyjnym, stanął ja spokojny już i rozejrzał się dookoła siebie. Zobaczył wtedy sołdatów pod ścianami gęsto ustawionych i karabiny ich na spocznij przy nogach trzymane. Na środku sali stał stół masywny czerwonym płótnem nakryty. Tuż obok blisko Komisji sołdat wyprostowany flagę czerwoną trzymał, a na niej złotym kolorem sierp i młot wymalowane byli. Flaga była wysoka, pochylona ku ziemi trochę. I co się pan tak dziwujesz? A widziałeś pan, kiedy urząd jaki bolszewicki, żeby dekoracji w niej nie było? Taka flaga powagi urzędowej Komisji Specjalnej dodawała, a jej wyroki wagę bezapelacyjną posiadali. Takoj też i w tej sali kolejowej być musiało. Poczekalnia niewielka była, z podłogą zaśmieconą, pełną niedopałków po papierosach i potarganych papierów. Pośród śmieci walających się po podłodze obraz w ramkach drewnianych, na którym orzeł biały sfotografowany był. Szyba w nim potłuczona była, a szkło rozsypane dookoła leżało. Musi że orła tego specjalnie ze ściany zdjęli i rozbili umyślnie, żeby nam Polakom pokazać, jaki on nieważny i niepotrzebny stał się teraz. Ot, śmieć zwyczajny do kąta rzucony. Tu już Polski nie było, tak i orzeł po co komu? Teraz tylko oni i ten ich sierp z młotem na chorągwi skrzyżowany najważniejsi byli. Oni panowali tutaj i o wszystkim decydować mieli. Dlatego każdy żołnierz, tamuj do poczekalni wprowadzony, musiał obowiązkowo na orła zrzuconego natknąć się i dopiero potem przed krasnoarmiejcami stanąć. Za egzaminacyjnym stołem siedziało trzech oficerów, tych samych, co poprzednio na ściernisku z nami rozmawiało. Twarze u nich młode jeszcze byli, ot, ledwi wąsem rzadkim przyozdobione, ale za to miny mieli państwowe i sierożne bardzo. Więc kiedy ja przed tą Komisją stanął na wprost stołu suknem czerwonym nakrytym, na sali trwało milczenie i nikt w tym czasie słowem jednym nie odzywał się wcale. W tej ciszy, ciężkiej i głuchej, słychać było tylko przytłumione głosy megafonów, co tamuj, za oknami poczekalni piosenkę o jabłoniach i gruszach śpiewali. W powietrzu unosił się zaduch spoconych ciał i dymu z ma- 5 — I Bóg o nas zapomniał... 65 chórki w gazetach palonej. Ci z Komisji, za stołem siedzący, przyglądali innie się teraz uważnie bardzo, oczu na moment nie spuszczając. Nie wiem, czy pan to zrozumieć potrafisz, jak człowieka męczy takie milczące wpatrywanie się. Jaki on mały robi się wtedy i bezsilny całkiem, na łaskę i niełaskę władców skazany. Toż oni, w tych zimnych oczach patrzących, mieli siłę i moc Bogu samemu przypisywaną. Mogli ot, tak sobi, na śmierć skazać albo na katorgę do łagru zesłać, albo kości połamać i kaleką na całe życie uczynić. Wszystko mogli zrobić, bo władza u nich była, większa nawet, niż szatan w piekle jej posiadał. Tych trzech młodych chłopców decydowało o wszystkim jednym ruchem ręki albo jednym oczu spojrzeniem. Teraz patrzyli na mnie uważnie i milczeli ciągle. Nogi pode mną miękkie zaczęli się robić, w gardle zasychało, ale wiedział ja, panie, że trzeba mnie coś zrobić koniecznie. Ratować się jakoś, powiedzieć im coś, uwagę ich odwrócić, żeby oni wreszci przestali patrzeć tak, tymi oczyma świdrującymi, w których tylko wyroki skazujące nachodzić si mogli. Tylko co ja mógł na poczekaniu wykombinować? Co na raptem wy-myśleć mógł? Prędki w myśleniu to ja nigdy nie był. A jednak popatrz pan. Mus to znaczy mus. Wpadł ja wtedy na fortel jedyny. Musi, że dzięki niemu uratował się wtedy. Tamci trzej jeszcze przyglądali się mnie, wzroku nie spuszczając, ale ja wiedział już na ten raz, co czynić mnie trzeba. Wnet jak z bicza obcasami podkutymi strzelił, wyprostował się i na baczność stojąc meldunek wojskowy złożył. — Starszy strzelec, Tuchoski Antoni, meldui się. I co pan powiesz. Zatkało ich w ta pora. Najpierw zachowywali się, jakby nie dosłyszeli meldunku składanego, ale ja widział już wyraźnie, że młodziakom sierożnym brody nagle zadrżeli. Dzisiaj to już nawet nie przypominam sobi, czy to meldunek mój zabrzmiał tak śmiesznie, czy też drgające brody komandirów swoich zobaczyli sołdaty pod ścianą stojące, dość, że śmiech gromki wnet po całej sali poleciał. Nagle głośno i wesoło zrobiło się, a Komisja Specjalna na ten czas powagi urzędowej pozbawiona została. Niezadługo to wszystko trwało, bo po chwili oficer, ten, co pośrodku stołu siedział, dłoń drobną do góry uniósł i o blat czerwony uderzył. — Smirna! — zawołał głośno. 66 Śmiech umilkł natychmiast i cisza zaraz zrobiła się większa nawet na niż ta, co poprzednio panowała. A ja ciągle na baczność stał, znowu tą ciszą zaniepokojony. — Podejdźcie tutaj — powiedział komandir środkowy i ręką w moją stronę kiwnął. — Wy sołdat? — Tak, panie — sołdat — żołnierz znaczy. — Oficer przebrany w żołnierski szynel, co? My wsio znajem. Mówił raz po polsku, raz po rusku, słowa mieszając, ale musi, że język nasz rozumiał dobrze. — Nie, panie oficerze — odpowiedział ja rychło. — Żołnierz ja zwyczajny. Starszy strzelec Tuchoski Antoni. Panie, nie uwierzysz pan nawet, jak on się nagle rozsierdził. Nawet zmiarkować ja nie potrafił, o co jemu rozeszło się w ta pora. Poczerwieniał na policzkach i pięścią zaciśniętą w stół mocno uderzył. — Jeszcze raz powiedz do mnie, panie oficerze, a rozstrzelać każę. U nas panów niet! I nie ubliżać władzy radzieckiej! Poniał? Nagle zaczął gwałtowni papiery jakieś na stole przekładać, jakby szukał czegoś albo dłonie uspokoić chciał. A mnie wtedy do głowy przyleciała myśl nagła, że ze mną pewni już koniec. Boże drogi. W momenci pełno śliny w usta mnie naleciało tak, że przełykał ja ją raz za razem, a słowa z gardła zatkanego wydostać się nie mogli wcale. Więc kiwnął tylko głową, że poniał — i to jeszcze jak! — No to gadaj teraz, kto ty taki? — Starszy strzelec, Tuchoski... — To już wiemy. Kłamiesz! — Bogu przysięgam, że nie. — Ale my ateisty i w twoi zabobony nie wierzymy wcale. Więc jak bez twojego Boga uwierzyć mamy, że to prawda jest, co nam tutaj mówisz. I nie kłam dalej, bo my mamy sposób wypróbowany na takich jak ty. Władza radziecka każdego kłamiącego bez pomyłki rozpoznać potrafi. Władzy radzieckiej oszukać się nie da. Zapamiętaj to sobie. A teraz mów szczerze, kto ty taki? — Toć mówi przecież. Tuchoski Antoni, syn Błażeja i Weroniki. Chciał ja im jeszcze powiedzieć panie, że chłop ja z chłopów z dziada pradziada, ale przerwał mi ten drugi oficer, co czysto po polsku mówił. 67 — Posłuchaj ty mnie, Tuchoski Antoni, posłuchaj uważnie tego, co ja ci teraz powiem a wszystko wnet stanie się dla ciebie jasne jak słońce. Łatwo udowodnisz Nadzwyczajnej Komisji naszej, że to wszystko prawda, co mówisz o sobie, że proletariusz ty do klasy chłopskiej przynależny. Powiedz nam Wszystkim tutaj powiedz. Ojca i matkę swoją znasz? — No jakże to? Jakże ojca i matki miałbym nie znać. Toć om rodzice moi od urodzenia. — Zgadza się. Jasne. Prawdę mówisz — pochwalił mnie oficer. — Gdybyś ich nie znał, znaczyłoby to, że ty nie ich syn, tylko podrzutek jakiś do rodziców podszywający się. Prawda? Jeśli prawda to, żeś ty chłop przez polskich panów uciskany, to przywódców światowego proletariatu znać musisz na pewno. Ot, tak zwyczajni, tak po ludzku znać ich musisz, jak znasz ojca i matkę V°Jpatrzył teraz na mnie, jakby sprawdzał, czy mowę jego pojął ja należycie i dopiero po chwili sięgnął ręką do stołu i gazetę jakąś stamtąd zabrał. Pomału rozłożył ją na całą długość i szerokość i wnet w moją stronę odwrócił. — Nu, popatrz się tutaj — powiedział. — Kto tu jest na tej gazecie sfotografowany? Jak ty proletariusz to rozpoznasz od razu. Spojrzał ja na zdjęcie na gazecie wymalowane i pewny był, ze juz gdzieś te gębę widzieć musiał. Tylko gdzie? I kto to być może? Łeb łysy, że aż szklisty z wianuszkiem włosów przy skroniach. Oczy małe szparkowate, pod czołem zapadnięte. Azjatycki mongoł jakiś. Ale znajomy jakby. Do kogo on podobny^ Do organisty ze Strzałkowie chyba. Patrzył ja, panie, patrzył i medytował myślami wszystkimi i nijak odgadnąć zdjęcia me potrafił. Ot, pamięć zawodna w takiej chwili ratować człowieka nie chciała. A tamten oficer jeszcze gazetę do góry podniesioną trzymał, aż pomału z powrotem na blat stołu ją opuścił. _ No i czemu ty nas kłamiesz, człowieku? — zapytał. — Czemu? Wstydu u ciebie żadnego nie ma, ot co. Proletariusza udaje, a wielkiego Lenina rozpoznać nie potrafi. Odwrócił się teraz ode mnie i ręką machnął pogardliwie. Po tych słowach cisza uczyniła się na nowo i w tej ciszy rozległ się głos komandira, co Komisji całej przewodniczył. — Wszystko jasne! Pokazała się cała prawda o tobi. A mówiłem przecież, że władzy radzieckiej oszukać się nie da. Płocho z taboj Tuchoski. Oczeń płocho. 68 Po co on mi to mówił. Ta wiedział ja przecież, że płocho jest. Cały czas płocho było, a teraz to już dno całkowici pokazało się. Co ja mu, panie, miał odpowiedzieć wtedy? Nic nie odpowiedział, tylko stał i patrzył mu w oczy ze strachu zdrętwiały całkiem. Po małej chwili ten sam oficer, co po polsku mówił, inną jeszcze gazetę ze stołu podniósł i zdjęcie tamuj widniejące w moją stronę skierował. Ludzi na świeci! Nie uwierzysz pan wcale, ale baba tam jakaś sfotografowana była. Zabij pan, na śmierć nawet, ale wtenczas za Boga nie potrafił ja powiedzieć wcale, co to za jedna i co ona oznacza. Teraz to już koniec ze mną — pomyślał ja rychło. Sybir ani chybi przez tę cholerną babę dostanę. Sybir albo co gorszego. Że też takie baby Bóg po świeci nosi, że też... — To jest towarzyszka Nadieżda Krupska — powiedział wtedy oficer. — Wzór kobiety dla całego proletariackiego świata. Tak Tuchoski, dla całego proletariackiego świata. — Żeby było sprawiedliwie i po proletariacku, jeszcze jedną daje tobi szansę, Tuchoski — powiedział oficer i portret duży na tekturze wymalowany wziął w ręce i całej sali pokazał wnet, we wszystkie strony nim obracając niczym monstrancją na nieszporach. — Nu, tego towarzysza to już na pewno rozpoznacie. Nawet małe dzieci pieśni o nim śpiewają. Toż to ojciec dla wszystkich, w całym świecie proletariackim znaczy. Znowu patrzył ja na portret pokazany i znowu osoby na nim rozpoznać nie potrafił. Nie znał go, panie. Może dzieci na świeci go znali, aleja pierwszy raz w życiu na człowieka tego spoglądał. Musi wojskowy to był, bo czapkę okrągłą nosił z gwiazdą czerwoną złotem ozdobioną i wąsy czarne sumiaste u niego byli. Tylko jeden Bóg w tej sali i krasnoarmiejcy drudzy nazwisko jego znać mogli na pewno. Ja nie. Bo skąd ja w tamta pora rozpoznać mógł wszystkich świętych bolszewickich, jeśli przed wojną ledwi litery do kupy składać potrafił, a gazeta, jedna tylko na całą wioskę, do nauczyciela pocztą przysyłana była. Sam więc pan powiedz, w jaki to sposób mógł ja zaznajomić się z przywódcami światowego proletariatu i fotografie ich na wyrywki pamiętać. Nie dziwota więc żadna, że teraz stał milczący przed oficerem sowieckim, co portret Stalina przed oczami moimi trzymał. — Nu ichwatit — powiedział wreszcie ten, co całej Komisji rozkazywał. — Da, chwatit — powtórzył za nim ten drugi oficer i portret na blat stołu położył. 69 Na moment cisza zaległa nad stołem sędziowskim i wtedy komandir ten najważniejszy rękę uniósł i na drzwi pokazał. — Wyprowadzić — rozkazał krótko. Boże drogi, nawet opowiedzieć nie potrafię, co ja wtedy, w tej krótkiej chwili, poczuł w sobi po wyroku skazującym będąc. Wiedział przecież, że za szpiega uznany został, a to tylko egzekucję oznaczać mogło. Widać serce zmiarkowało to samo i grozę pojęło, bo nagle zatrzymało się na moment, ściśnięte do bólu. Wnet w płucach zabrakło powietrza, a białe drgające płatki przed oczy mnie wylecieli. Jeszcze tylko odruchowo dłoń do góry unieść zdążył, żeby rękawem oczy i czoło mokre obetrzeć, gdy wtedy sołdat, co już pod rękę mnie chwytał, żeby z sali wyprowadzić, zobaczył nagle wystającą z mankietu rękawa małą białą karteczkę. Musi, że zaciekawiła go bardzo, bo rychło wyszarpnął ją zza rękawa i pospiesznie rozkładać zaczął. Przez chwilę w dłoniach ją prostował, bo wilgotna ona i pomięta była w płaszczu przemoczonym schowana, a potem do czytania do oczu podniósł. Była to, panie, ta sama ulotka, którą ja wtedy na ściernisku za mankiet płaszcza schował, gdy na ziemię z samolotu zrzucona została. Teraz cała trójka Komisji Specjalnej czytała ją uważnie z rąk do rąk podając sobi. Coś przy tym naradzali się, coś szeptali do siebie w rosyjskim języku na mnie spoglądając. Po chwili ten najważniejszy podniósł się i ulotką w dłoni trzymaną pomachał. — Skąd ty to masz? — zapytał się. — Z samolotu zleciała. — I ty ją podniósł i przeczytał wszystko, co w niej napisane stało, tak? Wtedy, panie, coś mnie tchnęło. Sam nie wiem, skąd nagle taki pomysł do głowy mojej przyleciał. Chyba sam Pan Bóg podszepnął, bo wnet zaczął ja opowiadać Komisji siedzącej o tej ulotce i samolocie, a myśli do tego potrzebne usta same odnajdywali natychmiastowo. Czułem, że om zaczynają mi wierzyć, że słowa moje trafiają prosto w ich proletariackie sumienie. Coś zmieniło się nagle w ich oczach zimno patrzących, w słowach, w gestach i w wyrazie twarzy. — Jak to? — pytali się. — Ty sam dobrowolnie na stronę radziecką przeszedł, jak tylko ulotkę naszą przeczytał? I nic ty się nie bał, że polscy panowie zastrzelą cię o dezercję wojenną posądzając? 70 — Toć bał się ja. Musi, że się bał. Ale gdzie ja miał iść w ta pora? Toż ja raboczy przecież, tak więc do władzy radzieckiej uciekł od razu, gdy sposobność ku temu nadarzyła się. Wiem, co pan myślisz sobi teraz, że niby zaprzeczeniec ja okazał się wtedy kłamstwem niehonorowym posługujący się. Może to teraz takoj wygląda, ale w tamtą wojenną porę nikt przecież nie wiedział, co było uczciwe, a co nie, co było ludzkie, a co bolszewickie. Wszystko to pomieszało się i pozamieniane zostało. Kłamstwo prawdą się stało, prawda kłamstwem okazywała się i tylko według katechizmu sowieckiego postępując można było od śmierci uchronić się albo kazamaty przetrzymać. Pojął ja wtedy prawdę oną przed Komisją Specjalną stojący, bo kiedy komandir zapytał mnie, czemu ja i od razu nie powiedział, że z wojska polskiego zdezerterował ja, żeby do Armii Czerwonej przedostać się: to odpowiedź na to pytanie znalazł ja migiem, bez zająknięcia żadnego. — Bo ja już od młodości zahukany taki i nieśmiały bardzo do zwierzchnictwa wyższego. Tak mnie się to, panie, powiedziało na pamięć prawie, że nawet zmiarkować nie zdążył, co w słowach moich takiego pociesznego nachodziło się, że cała Komisja wnet uśmiechać się zaczęła. Byli to uśmiechy pobłażliwe, głowami kiwające, ot, takie właśnie jak mądrzejsi ludzie uśmiechają się do dziecka albo do starca zdurniałego. — Ot, zobaczci sami — powiedział komandir. — Sami zobaczci, jak polscy panowie otumanili biednego proletariusza. Ten człowiek z ludu pochodzący, w ciemnocie i zacofaniu trzymany tylko przez instynkt klasowy potrafił odnaleźć swoich triudiaszczych towarzyszy. Ta oto ulotka świadczy o tym najlepiej. Nie do wiary, panie, jak oni we wszystko, co ja im nagadał, uwierzyli rychło. Może wierzyć w to chcieli? Kto ich tam wie. Różne przecież rzeczy dla propagandy robili. Być może i ja taką właśnie propagandę dla nich stanowił. Teraz to oni już tylko towarzyszu i towarzyszu do mnie mówili i zachowywali się tak serdecznie, jakby chcieli bardzo, żeby ich polubić koniecznie. A ze mnie, panie, coś nagle opadło, jakby ciężar jakiś z barków zrzucony został. Czuł ja tylko, że kark cały i ręce obie do mokrości spocone byli. Wtedy podniósł się zza stołu ten oficer, co dobrze po polsku mówił, i dłoni obie o blat stołu oparłszy w te słowa odezwał się. 71 — Witamy was, towarzyszu, w wielkiej rodzinie ludzi radzieckich. Po to właśnie przyszła tutaj Armia Czerwona krwi ani potu nie szczędząc, żeby takich jak wy z jarzma burżuazyjnego wyzwolić. Ale wróg nie śpi, ot co! Dlatego czujność klasową zachować nam trzeba. Popatrzcie tylko, ilu tu podejrzanych osobników za proletariuszy się podawało. Chcieli wtargnąć w nasze szeregi i wrogą robotę prowadzić. Uczy nas towarzysz Stalin, że lepiej niech stu niewinnych zginie, jeśliby jeden wróg przy życiu miał pozostać. Dla sprawy komunizmu na świeci taka czujność potrzebna jest. Tak to mówił ten młody oficer zza stołu przemawiając, a w jego słowach cała serdeczność proletariacka nachodziła się wtedy. Potem po ramieniu poklepał i starażnikowi odprowadzić kazał. Szedł ja teraz peronem kolejowym i dobrze mnie się szło w szczęściu i zadowoleniu będący. To dzięki temu samolotowi, co wtedy, tamuj, nad ścierniskiem ulotki zrzucał, żyję ja teraz. Boże drogi, żyję jeszcze. Dzięki ci za to sowiecki lotniku, myślał ja w ta pora, peronem idący. Bóg ci zapłać. Niech ci za to komunizm lekkim będzi. Wnet doszli my do małego budynku, trochę dalej przy torach leżącego. Pewni tamuj bagażownia towarowa nachodziła się, bo okna w ścianach niewysokie byli i rampa obok wysoka stała. Po niej to do środka budynku my weszli. Wewnątrz była już gromadka ludzi w mundury naszego wojska odziana. Twarze żołnierzy przestraszone i nie ogolone byli i oczy przemęczone, niepewnością rozbiegane. Zaraz za progiem izby zaduch smrodliwy do twarzy uderzył. Czuć było mdłe zapachy onuc przepoconych, ciał brudnych i oddechów nieświeżych. Ludzie leżeli pokotem na deskach podłogi albo siedzieli tamuj, z nogami przed siebi wyprostowanymi plecami o ściany oparci. Pilnował ich jeden tylko strażnik, ale jakoś inaczej to robił, mniej służbowo i mniej sierożnie, jakby tylko dla towarzystwa przydzielony został. Stanął więc ja w tej izbie i o framugę drzwi się oparł. Ktoś zagadał do mnie, o coś zapytał się, ale ja jeszcze nic nie słyszał, bo w nerwach egzaminacyjnych nachodził się cały. Dopiero po chwili, kiedy ochłonął trochę, po salce rozejrzał się i na jeńców zgromadzonych popatrzył. Sam nie wiem, dlaczego zaczął ja ich wtedy rachować. Wszystkich po kolei liczyć zaczął dokładnie, tak jak oni stali przy ścianach albo siedzieli na podłodze. Nie wiem, po co ja to robił. Z nudów może albo z bezmyślności, ale pamiętam, że wtedy doliczył się wszystkiego dziewiętnastu chłopa. I musi tylu ich było naprawdę, bo rachował ja dwa 72 razy i pomylić się nie mógł. Mało ich było. Za mało, jak na tę wielką chmarę ludzi, co jeszcze parę godzin temu na tej stacji aresztowanych zostało. — Kurit wolna — powiedział nagle sołdat pilnujący i zaraz zapytał. — Nu, towariszczi, kto da zakurit ? Kilku jeńców w jakiś tam sposób papierosy przechować potrafiło i wnet strażnika nimi poczęstowali. On wyciągnął jednego z paczki podanej, obejrzał, pomacał i do nosa przytknął. — Krasiwyj wazduch — pochwalił. — Egipski — wyjaśnili mu. — Kak egipski? Nie polski, tolka egipski? — zdziwił się, ale zapalił i dymem się głęboko zaciągnął. — Ot, burżui — mruczał na papierosa spoglądając. Ot, burżujska ich mat'. Któryś z żołnierzy powiedział, że palił ich „Kazbeki" z kontrabandy pochodzące i strażnik w rozmowę wdał się o machorce i życiu rozprawiając. — Nic się nie bójcie — mówił. — Dobrze wam tu będzi w Związku Radzieckim. Zawiozą was do Moskwy albo do Kijowa, gdzie chceci, tam możeci jechać. Zobaczycie sami, jak u nas jest dobrze. W Moskwie to jest takie urządzenie, którego w żadnym kraju burżuazyjnym nie spotkacie nigdzie. Nazywa się radio. Będziecie go słuchać, ile dusza zapragnie. Sami zobaczycie. A jak ono śpiewa i gra ładnie, i mówi ludzkim głosem, sami się zdziwicie, że to radio takie mądre i wszystko wie, jak akademik jaki uczony. Któryś z naszych próbował tłumaczyć, że słuchał już radia w Polsce i że aparatów takich u nas dużo, ale strażnik nie uwierzył wcale. Ręką machnął tylko i dodał, ot, burżujska propaganda. Zezłościł się nawet, bo zamilkł od razu i tylko papierosa szybko palił, dym kłębami wypuszczając. A czas upływał powoli drzemkami nerwowymi i rozmyślaniami wypełniony, nawet gadać się w ta pora nikomu nie chciało. Tylko tamuj, na stacji kolejowej piosenka o Katiuszy ciągle śpiewana była. Znaczyło to, że Komisja Specjalna pracuje i egzaminy swoi przeprowadza bez przerwy. Aż po jakimś tam czasie noc nad ziemię nadciągać zaczęła szyby w oknach budynku na ciemny kolor malując. Wnet na zmęczonych żołnierzy sen nadciągać zaczął i powieki im skleił. Rychło więc w całej izbie drzemka zmęczona zapadła, postękiwaniem i pochrapywaniem wypełniona. Noc dłużyła się bez umiaru, bo niewygodna ona była, duszna i gorąca. Dopiero gdzieś o świtaniu pierwszym, kiedy dzień jeszcze dniem nie zrobił się, a noc już nocą nie była, wyrwała nas ze snu cisza dziwna jakaś i od- 73 mienna od innych. Wszyscy śpiący jeńcy musieli usłyszeć ją, bo widać było, jak budzili się jeden po drugim, podnosili głowy i w okna szarzejące wpatrywali się z uwagą. Nikt do nikogo nie mówił nic, nikt nikogo nie pytał się o nic, ale we wszystkich oczach patrzących niepokój był, pustką tą niespodziewaną muzyki i śpiewania pozbawioną. Stali więc teraz w milczeniu, niepewni niczego, ani ranka na świeci wstającego, ani tej ciszy podejrzanej, jakby przez sowietów zarządzonej. Pewni Komisja robotę swoją zakończyła, tak i muzyka z megafonów wykrzykiwana niepotrzebna już była wcale. Tak my wtedy myśleli sobi w ciszę poranną wsłuchani. Wtem na dworcu, za szybami okien, jakby nigdy nic odezwali się nagle pierwsze świergotania ptaków porannych. Ich śpiew, zwyczajny przecież i ptasi, przeleciał po nerwach i głowach skołatanych fałszywie i nieprawdziwie jakoś. Było wtedy, że niektórzy jeńcy z podłogi dźwignęli się i do okien podeszli, bo sprawdzić chcieli, czy śpiew ten od ptaków pochodzi naprawdę, czy też z czarnego samochodu wypuszczony został. Każdy z nas czuł przez skórę, że Moskale jakieś nowe draństwo szykują nam niechybnie. I takoj, panie, rację my mieli bez pomyłki żadnej. Niezadługo drzwi otworzyli się szeroko i kilku sołdatów z bagnetami na karabinach do izby naszej wstąpiło. — Sabirajsia — wołali. — Sabirajsia, bystra! Wnet wyprowadzili nas na podwórze, przed budynek bagażowni i niczym stado gęsi w krąg gęsty i ciasny stłoczyli. Palić tytoniu nie wolno było, rozmawiać takoż zabronione zostało, a tylko stać my mieli i stać bez ruchu żadnego. Więc stali i stali, aż czas znów pogubił się i godziny swoi postradał. Nad lasem het, nad oryzontem dalekim, nad torami kolejowymi, nad stacją i żywopłotem niebo rozjaśniać się zaczęło słońce wschodzące zapowiadając. Wtedy dopiero z budynku stacyjnego wyszedł ten sam starszyna, co czapę futrzaną na głowi nosił. Po tej czapie puszystej rozpoznali my go rychło, chociaż na nogach buty oficerskie świecili się jemu wyglancowane, a dłoni w skórzane rękawiczki odziane byli. Musi, panie, że jakiemuś polskiemu oficerowi zrabować je musiał, bo u nich żadna szarża takiego obuwia nie miała. Teraz chodził dumny wokół nas stojących i wsłuchiwał się w skrzypienie zelówek. Co chwilę zerkał na oficerki z lubością i pyłki niewidoczne z cholew świecących strącał rękawiczką uderzając. 74 W tym czasi inny sołdat przez starszynę wyznaczony zbiórkę w dwuszeregu zarządził i wnet jeńców liczyć zaczął dokładnie, każdego dla pewności w ramię uderzając... — adin, dwa, tri — aż na dwadzieścia sześć zakończył. Pewni wszystkich pozostałych Komisja Specjalna w jakimś innym miejscu przetrzymywać musiała. I takoj, panie, naprawdę okazało się niezadługo wcale. Zaraz po tym, gdy komandir na czele kolumny stanął i głośno zawołał: — Szagom maarrsz! Ruszyli my przed siebi gościńcem szerokim, kurz z ziemi butami idącymi w górę podnosząc. Obok nas kroczyli sołdaty konwojujące z karabinami na sznurku, przez ramię przewieszonymi. Każdemu z nich worek jutowy na grzbiecie telepał się plecak zastępując. Wiatr poranny, czysty i ciepły, między drzewami harcował nadejście dnia gorącego zwiastując. Wtedy to, ledwie my za zakręt gościńca wyjść zdążyli, nagle zobaczyli ten wąwóz, co tuż obok gęstego żywopłotu nachodził się. Zobaczyli my go niespodziewani całkiem i dlatego widok w nim roz pościerający się od razu w miejscu nas zatrzymał i oczy przerażeniem wypełnił. Stanęli my odruchowo sparaliżowani całkowici z rozszerzonymi oczami i patrzyli na tych wszystkich żołnierzy naszych, co wtedy na stacji kolejowej egzaminów przynależności proletariackiej zdać nie potrafili. Leżeli oni pokotem śmiertelnym, w krwawej plątaninie ciał, nóg i głów roztrzaskanych. *** Straszny to był widok, panie. Ani go opowiedzieć, ani uzmysłowić nie można. Ot, oczy tylko zamknąć i wyobrazić sobi ten wąwóz szeroki i długi, który skarpy strome miał bardzo niczym ściany kamienic piętrowych. Nad nim, u góry, brzózki karłowate rośli i krzaki jałowców spiczastych między nimi stali. Cały wąwóz piaskiem wymoszczony był słońcem i pogodą na złocisty kolor wysuszony. Musi, że kiedyś kopalnia żwiru nachodziła się tutaj, bo na dnie jego tylko rzadkie rośliny rośli i nic więcej. Teraz oto Moskali na zbiorowy grób żołnierzy naszych przeznaczyli go. Boże drogi, cóż to za straszliwa kaźń leżała tamuj. Stali my i patrzyli na nią odrętwieni z przerażenia, z sercem ściśniętym, i wtedy ktoś obok mnie żegnać się zaczął krzyżem świętym i w kółko powtarzał: Rany Boskie, rany Boskie... Inny jeniec przeklinał już Moskali w słowach nieprzebierający, a wszystkim pozostałym strach nagły w oczach zamigotał i twarze im pobielił. 75 I Stał i ja, panie, tamuj skamieniały ze zgrozy, z gardłem suchym i oczami łzawiącymi, bo nigdy jeszcze nie widział przecież takiej ogromnej śmierci, jak ta tutaj, w tym parowi leżącej. W całym wąwozie od początku po jego koniec widać wszędzi było wojskowe płaszcze szeroko rozpostarte tak, że z daleka wydawało się nawet, że nie żołnierze tam leżą, ale jakieś ogromne nietoperze gniazda swoi tamuj pozakładali. Musi, że na skraju tej skarpy wysokiej w tył głowy rozstrzeliwani byli i stamtąd lecieli na dół, na piaskowe dno parowu tego. Dlatego wiatr płaszcze im porozpościerał i czapki z głów po- zrzucał. Nie wiem, w jakim momenci zacząłem ja iść w stronę tamtego śmiertelnego wąwozu. Wszyscy zresztą ruszyli tamuj. Przed nami biegli już sołdaci konwojujący, bo pewni łupów i zdobyczy pośród rozstrzelanych ciał szukać zamiarowali. Wnet zaczęli ściągać buty z zabitych żołnierzy, rozplątywać onuce, wyciągać paski od spodni. Jakiś sołdat odginał zaciśniętą pięść martwego jeńca, bo wystawało z niej coś błyszczącego, inny przeszukiwał kieszenie płaszczy, jeszcze inny podniósł z ziemi okrągły, czarny kapelusz z białym orlim piórkiem. Obejrzał go dokładnie, a potem odrzucił od siebi het, na suchy piasek parowu. Chryste Panie, aż się nogi pode mną ugięli wtedy. Nie może być, pomyślał ja tylko. Toż to przecież góralski kapelusz Józka Grały. Musi, że jego, bo skąd by tutaj dragi taki nachodzić się mógł? Wnet skoczył ja do przodu i po paru krokach do kapelusza leżącego dopadł. Myśli miałem rozdygotane, ręce mnie się trzęśli, kiedym go z piachu podnosił. I wtedy, panie, zaczął ja krzyczeć. Sam nie wiem, skąd we mnie myśl taka narodziła się, że Józek jeszcze żyje. Może tylko ranny, bez przytomności leży gdzieś tamuj, w wąwozie ratunku i pomocy oczekujący? Sam nie wiem, czemu tak ja myślał w tamta pora, ale pewni dlatego, że za Boga jedynego uwierzyć nie potrafił, że Józek takoż jak inni rozstrzelany został i leży gdzieś tamuj, w wąwozie pośród innych zabitych. Więc ciągle krzyczał ja i wołał Józka po imieniu i nazwiskiem wołał, a echo ten krzyk odbiło parę razy i potem cisza nastała milcząca, bo śmierć zawsze milcząca jest i na wołania żywych nie odpowiada. Wtedy dopiero zaczął ja poszukiwać ciała Józkowego i trupy leżące zaczął przewracać jeden po drugim, w twarze im zaglądać uważnie. Ale oni wszyscy jednakowi byli, zmasakrowani bardzo, krwią zastygłą i piachem oblepieni. Nie znalazł ja go wtedy. 76 Za dużo ich pokotem leżało. A kapelusz góralski pewni wiatr po wąwozie przetoczył i w innym miejscu pozostawił. Wtedy stojąc z tym kapeluszem w ręce nie zmiarkował ja, kiedy podeszło dwóch sołdatów i wnet na gościniec zaprowadziło mnie z powrotem. Ruscy coś krzyczeli i klęli po swojemu nad rozgardiaszem wśród jeńców chcąc zapanować. Musi, panie, że buntu obawiali się, bo w szeregach gwar się uczynił i popłoch duży zapanował. Nikt z nas nie wiedział przecież, czemu Moskale przyprowadzili nas tutaj. Na rozwałkę może, na rozstrzelanie, jak tych tamuj w wąwozie leżących? — Spakojna, towariszczi — wołał wtedy komandir i potrząsał naganem z kabury wyciągniętym. — Spakojna, bo budiem strielat'. I pomogli, panie, kuli z nagana w niebo wystrzelone i karabiny sołdatów konwojujących swoje zrobili, bo wnet spokój zapanował wśród jeńców na gościńcu stojących. W tej ciszy głuchej i głębokiej jak śmierć, zdawało się nawet, że słychać było w powietrzu brzęczeni dużych czarnych much, co w parowi na zwłokach żerowali. Boże drogi i Józek tam był. Prosty chłop z Chochołowskiej wsi. Umarł razem z innymi, bo nie znał na pamięć przywódców światowego proletariatu i fotografii rozpoznać nie potrafił. Możesz pan w to uwierzyć albo nie, pańska wola. Ale takoj było naprawdę, w tamten czas, we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, zaraz po tym, jak my w niewolę sowiecką popadli. — Spakojna, towariszczi — zawołał znowu komandir. — Spakojna, ni-czewo. Eto tolka wrogi rewalucji i burżui, ot, co! — powiedział i lekceważąco machnął ręką w stronę wąwozu, gdzie polscy żołnierze pomordowani leżeli. Znowu na fronci szeregu stanął i rychło rozkaz wydał. — Szaaagoom maaarsz! Tak i poszli my gościńcem szerokim, aż po jakimś czasie z tyłu za nami został się wąwóz, gdzie śmierć dom swój miała, i stacja kolejowa z oczu zgubiła się wnet. Szli my teraz wolno, nogę za nogą ciągnąc, jakby ciężar jaki barki nasze przygniatał i kroku przyspieszyć nie pozwolił. Od pól wrześniowych ciągnęli zapachy ściernisk wysuszonych i siana wygrzanego, a nam idącym ciągle wydawało się, że to pachnie krew ludzka, tamuj, z parowu dolatująca. — Bystra, towariszczi — poganiał komandir pochód niemrawy. — Bystra, tam w gorodie kuszat' budiem — zachęcał. Ale oddział marszu nie przyspieszył wcale. Więc starszyna zatrzymał się obok jeńców idących, drapać się zaczął z frasunkiem w głowę pod czapką 77 futrzaną. Musi, że sposobów na nas szukał, żeby marsz szybszym uczynić. Tak i znalazł go po chwili małej. Wnet wykrzyczał nazwisko jakieś rosyjskie i sołdata pilnującego do siebie przywołał. Coś uradzili obaj, obok siebie idący, aż komandir mołojca poklepał po plecach dla zachęty pewni, bo ten głową pokiwał zgodnie i na czele kolumny marszowej stanął. Odwrócił się w stronę jeńców idących i uśmiechnął szeroko białe zęby pokazując. — Nu, towariszczi, a teraz zaśpiewamy. Z pieśnią na ustach maszeruje się raźniej i weselej. Każdy sołdat o tym wie. Nu, ja zaczynam, a wy wszyscy zamną. Trzy, cztery. I nim ktokolwiek z nas zmiarkował, o co jemu rozchodzi się, i zanim ocucił się z myśli ciężkich, tamten sołdat już śpiewać zaczął. A śpiewał pięknie przyznać jemu trzeba. Ciągnął melodię głosem pełnym, jasnym i czystym bardzo. Już po niewielkiej chwili piosenka jego zadźwięczała po całym polu szeroko. W świeżym powietrzu poranka rozdzwoniła się, rozśpiewała się tak, że teraz tylko ją jedną słychać było wszędzi. Nawet ptaki zamilkli na ten raz melodii jego słuchając. Rozkwitali jabłoni i gruszy. Boże drogi! Ileż to razy piosenka ta w Związku Sowieckim śpiewana była. Przy każdej prawie okazji: I wtedy, kiedy dzień wstający nadzieję na przetrwanie niósł. I wtedy, kiedy katorżnicza praca ludzi z nóg waliła. I wtedy, kiedy strzały mordercze zagłuszyć trzeba było. Zawsze wtedy piosenkę tę z głośników nam grali. A zawsze głośna i zawsze wesoła ona była. Do miasta, co z daleka wieżami kościołów majaczyło, wchodzili my zmordowani do imentu całkiem, bezładnym szeregiem kołysząc się i tylko w ciszy z nami idącej słychać było odgłosy butów naszych po kamieniach kocich łbów stukających. Wiatr, co po ulicach harcował, kawałki gazet i strzępy papierów jakichś po ziemi poniewierał, sposobem tym jeszcze większą pustkę czyniąc. A my szli i patrzyli wtedy, to na czołgi gęsto stojące, to na żołnierzy, co warty trzymali. Tak właśnie, jak to w mieście przyfrontowym wygląda. Wiatr w ulicach wiejący przynosił ze sobą odgłosy jakieś rytmiczne, krzyki i harmider dziwny. Wtedy nikt z nas nie myślał wcale, co to może być, bo oto już za rogiem ulicy następnej wszystko, co trzeba na własne oczy zobaczył. Byli to dźwięki harmonii i śpiewy, i przytupywania różne razem poplątane. Pewni na rynku miejskim festyn jakiś odbywać się musiał, bo wszędzi sły- 78 chać było śpiewanie po rusku i dźwięki harmonii zawodzącej. Pewni armia wyzwolicielska zwycięstwo swoi świętowała. Na samym środku rynku, blisko ratusza miejskiego, na platformie samochodu, co burty swoi do ziemi opuszczone miał, kilku sowieckich żołnierzy kozaka tańczyło, rękami po cholewach parcianych butów uderzając. Wokół samochodu pełno mołojców skakało takoż i śpiewało, i wrzeszczało głosami pijanymi. Tu nas zatrzymali strażnicy konwojujący i czekać nakazali. Tak i stanęli my posłusznie, oczami ciekawymi rozglądając się i widzieli wtedy patrzący, jak ze sklepu dużego, nad którym szyld wisiał „Artykuły kolonialne", kilku sołdatów pełne naręcza dobra wszelkiego wynosiło przez drzwi wywalone na bruku leżące. Dookoła bałagan panoszył się wielki i zapach jakiś w powietrzu unosił się dziwny. Coś tak, jakby kurz butami z ziemi poderwany z potem ludzi i koni przemieszany został. Nad rynkiem całym, nad głowami sołdatów tańczących, sina mgiełka pyłów unosiła się co raz kolor swój w słońcu zmieniając. Widać ją było, jak podnosiła się do góry, wysoko hen, do wieży ratuszowej unosząc się. Wtedy właśnie zobaczył ja tego gołębia. Nie wiadomo, skąd on przyleciał w ta pora, bo inszych ptaków na rynku widać wcale nie było. Pewni harmider i krzyki głośne przestraszyli je i przepędzili daleko. A ten, panie, przyleciał tutaj i nie bał się wcale. Rynek pomału okrążył, a potem usiadł sobi na pręcie odgiętym, co orła blaszanego na wieży ratuszowej podtrzymywał. Smutny, panie, ten orzeł był, bo pociskiem artyleryjskim z wieży ratuszowej zestrzelony został. Zwisał teraz głową w dół, pogięty i pokrzywiony, jakby martwy całkiem. I musi ten gołąb nad rynkiem lecący dostrzegł wtedy tego orła zwisającego głową w dół, bo nagle lot swój obniżył i wnet usiadł sobi na jego pręcie odgiętym. Usiadł tak oto zwyczajnie, jak to ptaki w zwyczaju mają. Pewni tutejszy był, może nawet w wieży ratuszowej urodzony, bo nie rozglądał się wcale, tylko wyprostował się, wyprężył i skrzydła szeroko rozłożył, jakby do dalszego lotu przygotowywał się, ale nie odfrunął nigdzie. Trwał dalej niepo-ruszony, wyprostowany, ze skrzydłami otwartymi, jakby równowagę nimi utrzymać chciał albo umyślnie tamtego zestrzelonego orła zastąpić na wieży zamiarował. Na rynku, na dole, zabawa sowiecka dudniła bez umiaru, w niebo śpiewy pijane i dźwięki harmonii unosili się jazgotem głośnym, a on, popatrz, pan, nic a nic się nie bał, tylko zupełni jak tamten orzeł na wieży ratuszowej 79 ^^^^^^HHHj^^HHBHHBHHHH^H stał nieporuszony. Przysiąc bym mógł wtedy w górę patrząc, że tamuj wysoko ciągle nasz polski orzeł na wieży króluje. I co się pan tak uśmiechasz durnowato? Że niby nieprawda to, co ja panu teraz relacjonui? Nieprawda? A widziałeś pan kiedy ptaszkę jaką, co sierp i młot udawać potrafi? No to widzisz pan. Traf chciał, że akurat blisko tej chałastry rozkrzyczanej i roztańczonej iść nam przypadło. Boże drogi. Co to się wtedy narobiło, panie, kiedy zobaczyli nas sołdaty tańczące. Jeden głośny wrzask uczynił się, większy nawet od tego, jaki dotąd na placu ratuszowym rozbrzmiewał. Wnet cały rynek podskoczył i zafalował i nim ktokolwiek z nas pomiarkował, w czym rzecz stoi, już kilku sołdatów, wódą i zabawą rozgrzanych, w szeregi nasze wdarło się i pewni dla szpasu tylko i humoru większego jeńców polskich w ramiona swoi połapali i dawaj z nimi różne hołubce wycinać. Jaki tumult się wtedy uczynił, opowiedzieć nie sposób. Strażnicy od razu krzyki podnieśli — nielzia, nielzia — i sołdatów podpitych do jeńców dopuścić nie chcieli. Za poły płaszczy szarpali ich, z ramion bolszewickich chcąc ich wyrwać. Wreszci musi, że zdenerwowali się bardzo i karabiny swoi zare-petowali wnet i w górę na postrach strzelać zaczęli rychło. Tylko, że kto ich tam, panie, słuchać chciał w ta pora i kto ich strzelania bać się potrzebował? Toć zabawa prawa swoi posiada i rozsądku zdrowego słuchać nie zamiarui. Nawet nie wiem, jak to się stało, że ułapił mnie wnet w ramiona dryblas jakiś ogromny. Wielki jak step ukraiński. Od razu wcisnął mi nos w medale swoi i dawaj mną powiewać w różne świata strony. Nagle wszystko w oczach mnie zakręciło się, zawirowało i doszczętnie zamazane zostało. Nic ja na ten raz widzieć nie potrafił, młyńcem kozackim obracany. A jaki to był tańcor, panie! Ha! — musi, że z jakiegoś ansambla kołchozowego wywodził się, bo szalał i skakał, jakby Matka Ziemia stopy jemu parzyła. Głowę miał gdzieś w chmurach wysoko, a wódą to jechało od niego niczym z gorzelni wytłokami. Włosy tłuszczem jakimś wysmarowane błyszczeli się jemu, a zapach ich mieszał się z potem rozgrzanego ciała i wonią perfum ostrych, co wszystkie poprzednie zapachy zagłuszyć mieli. Niepotrzebnie się pan dziwisz. Tak przecież pachniała Armia Czerwona, we wrześniu do Polski wkraczająca. W tym czasie w Rosji Sowieckiej takie zwyczaje panowali, że kto tylko uważał się za kulturalnego i światłego proletariusza, ten obowiązkowo perfum używać musiał. Patrzaj pan. Nie było co jeść, ludzi głodem przymierali, sklepy puste stali, a perfumy wszędzi bez 80 kolejki kupić można było. Tymi perfumami równość wszystkich stanów w Rosji zarządzona została. Przed rewolucją tylko burżui i obszarnicy, a teraz dzięki władzy ludowej cały proletariat mógł się perfumować skolko ugodno. A jak oni woniali, perfumy te, ho, ho, panie. Na trzy metry czuć ich było. Najmocniejsze z nich nazywali się „Wazduch Krasnej Armii" i tylko oficerom i komisarzom w nagrodę przydzielane byli. I nic tu, panie, nie ma do śmiechu, nic a nic. Bo sam pan to pojmiesz, jeśli pomyślisz trochę, jak łatwo naród ogłupić można perfumami nawet. Więc wtedy, na tym ratuszowym placu skakał ja kozaka i skakał, łapami sowieckimi obłapiony. Aż stało się nagle, że sołdat mój figurę jakąś wykonać zamiarował i dłoń moją do góry uniósł. W dłoni tej zaciśniętej kapelusz Józkowy trzymany był. Sołdat aż krzyknął z uciechy i z ręki wyrwał go od razu i na łeb swój nałożył. Więc ja chciałem mu go odebrać, panie, i do głowy mu skakać zacząłem, coś krzyczałem do niego i prosiłem, żeby oddał mi kapelusz, bo pamiątkę on stanowi po koledze rozstrzelanym. Ale sołdat nie przejmował się mną wcale i udawał, że nie pojmui zupełni, o co mnie na ten raz rozchodzi się krzyczącemu. Wtedy zaczął ja go szarpać wszędzi, gdzie popadło, po medalach na piersiach telepiących się, po bluzi i rękawach, aż on musi zdenerwował się bardzo, bo nagle za barki mnie uchwycił i mocno z całej siły odepchnął od siebi het, daleko. Poleciał ja wnet do tyłu niczym kula z karabinu wystrzelona i wnet uderzył głową o ścianę domu w rynku stojącego. Najpierw mnie w skroniach ból ostry zadzwonił i ślepota na moment oczy przysłoniła. Dopiero po chwilach paru łeb swój obmacał ja dokładnie, powiekami zamrugał i zaraz potem wokół siebi popatrzył uważnie. Zabawa wesoła trwała w najlepsze. Pośród skaczących i wrzeszczących sołdatów widział ja takoż tańcora swojego. Kręcił się on tamuj, w kółko ciągle, zupełni jakby w beczce ubijał albo miejsca do skakania za mało miał. Wysoki był, więc widać było z daleka, jak ręką w łokciu zgiętą kapelusz góralski na głowi podtrzymywał. Był w swoim tańcu coraz dalej i coraz dalej, aż w końcu zagubił się całkowici, dla oczu patrzących niewidoczny. Wtedy dopiero zrozumiał ja, że kapelusz Józkowy przepadł na zawsze, w niewolę sowiecką zabrany. Już go synowi Grały nie oddam, tak jak przyrzekłem sobi w tamtym wąwozie, gdym kapelusz Józkowy znalazł. Tak to ja, panie, medytował, na roztańczony rynek patrzący, aż nagle zobaczył, że 6 — I Bóg o nas zapomniał... 81 w tej ściani, o którą oparty stał, o metr może nie więcej, brama nachodziła się. Boże drogi — pomyślał nagle. — A jakby tak zwiać teraz. Tylko, gdzie zwiać i gdzie się ukryć. Toż krasnoarmiejców chmary całe kręcą się dookoła, a wszyscy oni oczy sowieckie mają. Kto odgadnąć potrafi, ilu z nich obserwuje człowieka ukradkiem. Niby oni zabawą zajęci, ale musi strażnik jakiś baczenie na nas daje. W taki sposób, panie, strach ucieczkę odradzał, ale myśli w głowie urodzonej zniszczyć już nie potrafił. Rozszerzała się i rosła, aż wnet najważniejsza stała się ze wszystkiego. Spróbuj — mówiła. — Bóg ci dopomoże. I takoj posłuchał myśli tej wtedy na rynku ratuszowym stojący. Najpierw czas jakiś obserwował z uwagą wszystkich ludzi dookoła siebie i wszystkich Sowietów, co na rynku ratuszowym przebywali. Nie, panie, nikt na mnie nie patrzył. Na placu zabawa trwała w najlepsze, a wesoła i beztroska ona była, radością, śpiewami i tańcami wypełniona całkowici. Pośród skaczących i krzyczących sołdatów widać było tu i tam zielone płaszcze żołnierzy naszych, co pasami nie spięte, falowali w tańcu szeroko i okrągło, niczym spódnice dziewcząt podolskich. Nad całym rynkiem unosili się dźwięki harmonii i śpiewy krzykliwe w niebo bili o kwitnących jabłoniach i gruszach opowiadające. *** Nawet panu nie powiem, jak to się stało, że nagle znalazł ja się w tej bramie ciemnej i długiej. Może w nerwach napiętych znajdował się wtedy, bo momentu tego nie spamiętał wcale. Do dzisiaj prawie nie wiem, jak to się wtedy stało. Wiem tylko, że na samym początku ucieczki szedł ja ostrożnie i wolniutko oddech na ten raz w piersiach wstrzymujący. I byłbym, panie, uszedł pewni przez nikogo nie zauważony, gdyby nie to, że na rynku strzały karabinowe wybuchli nagle. Najpierw jedna seria, a potem serii parę. Nie uwierzysz pan, jak mnie ta strzelanina przestraszyła bardzo, aż serce w piersi załomotało się gwałtowni. W pierwszym momencie przekonany był, że te wystrzały w moje stronę wysłane zostali i mnie dosięgnąć mieli. Więc stanął w miejscu, jak wryty, bo nie wiedział przecież, że to ruskie sołdaty, wódką i zabawą rozochoceni, na wiwat sobi strzelali. Więc stał ciągle oniemiały, wszystkie myśli z nerwami poplątane mając. I wtedy coś we mnie pękło. Musi nerwy napięcia nie wytrzymali, bo raptem rzucił ja się do ucieczki pospiesznej i w galop gwałtowny się puścił. Nawet 82 pan sobi wyobrazić nie możesz, jaki rumor i grzmot uczynili się wtedy, w tej bramie kocimi łbami wysadzanej. Tak głośno słychać było podkute buty moi, po kamiennej sieni uciekające. Pewni to wtenczas hałasem zwabiony zajrzał sołdat jakiś do bramy w kamienicy i zobaczył tamuj zielony płaszcz żołnierza polskiego z niewoli uciekającego. Zaraz więc larum podniósł głośne i broń swoją repetować zaczął. A ja wtedy na końcu podwórka znajdował się już, bo strach i przerażenie skrzydła do ramion moich przypięli. Słyszał ja owszem pogoń goniącą i kuli lecące słyszał takoż, ale ciągle gonił, ile sił w nogach, prosto przed siebi, w stronę płotu na końcu podwórka. Wnet wskoczył na żerdzie parkanu, a stamtąd na dach komórki papą kryty. Stąd widać było ogród rozległy, a dalej ulicę jakąś i plac. Kiedy stanął ja na dachu komórki, przez mgnienie tylko, żeby zeskok na ziemię łatwiejszym uczynić, w tym momenci usłyszał, że deski na dachu zaczęli trzeszczeć bardzo, jakby połamać się zamiarowali. Wtedy też poczuł ja nagle w sobi tę wielką gorączkę. Nic więcej, żadnego bólu tylko ten ukrop piekący, co po całym ciele szybko rozchodzić się zaczął. Wnet podszedł on do serca i do głowy, a potem spalił wszystko ogniem szybkim i gorącym. Spadał ja teraz gdzieś daleko, jakby w inny świat, wciąż w dół i w dół, w otchłań zupełną i ciemność całkowitą. I od tej chwili nie było już nic, ani pogoni nie było, ani kul strzelających. Była tylko cisza grobowa i pustka wielka życia pozbawiona. Później dopiero, po jakimś tam czasie, majaki jakieś w głowi mojej zagnieździli się i męczyć sobą zaczęli. To uciekał ja gdzieś przez Moskali ścigany. To znowu w tył głowy rozstrzeliwany był i leciał potem długo na dno wąwozu tego, co skarpy wysokie miał. To znowu dusił się pętlą na szyi zaciskaną, gdy na kwitnącej jabłoni czy gruszy ruskie sołdaty powiesić mnie chcieli. Straszna rzecz — majaki takie. Podobno przez kilka nocy spokoju one mnie nie dawali wcale. Aż po paru dniach, niespodziewanie całkiem, organizm z letargu obudził się i oczy otworzyć pozwolił. Na początku to ja zmiarkować nie potrafił, gdzie ja się znąjdui w ta pora i co się ze mną działo od tej chwili, gdy na dachu komórki kulą raniony został. Nic ja wtedy o sobi nie wiedział pewnego, gdy oczy nagle ze śpiących otworzył. Nie wiedział na ten przykład, czy w niewolę sowiecką popadł ja z powrotem, czy może w więzieniu zamknięty siedzę. Czy też dobry Pan Bóg insze przeznaczenie mnie zgotował. Pierwsze, co ja wtedy 83 zobaczył, było zamazane i niewyraźne, tak jakbym nagle ze snu głębokiego wyrwany został. Dopiero po chwili, gdy mgła owa rozpływać się zaczęła, spostrzegł ja wtedy twarz tamtej kobiety, co przy posłaniu moim siedziała. Patrzył ja na nią i patrzył i zobacz pan, jak to jest z naturą naszą. Wtedy, kiedy mnie przed oczami ta piękna kobieca twarz pokazała się, to chociaż ranion ja był i na wpół przytomny jeszcze chciał ją objąć i przytulić do siebi. I wtenczas znowu coś w moich piersiach zatrzeszczało, zabolało i zaraz potem wszystko apiać zamazane zostało. Bogu dziękować, że nie na długo to stało się, bo już po chwili tamta kobieta znowu przed oczami moimi pokazała się i widać było jak twarz jej promieniui, a usta uśmiechają się wesoło. Tylko nie pomyśl pan sobi przypadkiem, że ja tu romanse jakoweś opowiadać panu zamiarui. Uchowaj Boże. To tylko w starych książkach napisane stoi, że jeśli żołnierz raniony, na łożu boleści leżący, świadomość nagle odzyskał, to dziewczyna przy nim siedząca powinna ucieszyć się zaraz, w czoło go pocałować i z radości łzami serdecznymi się zalać. A wiesz pan, co ta Maria zrobiła wtedy? Jakby książek nie czytała wcale. Patrzyła na mnie bez słowa, chwil parę, a potem zerwała się od posłania mojego i krzyczeć zaczęła: — Stachu, Stachu! On żyje. Boże jedyny, żyje. I pobiegła wnet w stronę Stacha — męża swojego — co akurat na strych wchodził, na szyję jemu rzuciła się i całować go zaczęła, i cieszyła się tak, jakby to ona, a nie ja z martwych powstał w tamta pora i do życia się wrócił. Patrzaj pan, jak to z kobietami jest. Jeden jej radość czyni, a inszy nagrodę zbiera. Ot, sprawiedliwość na świeci. Pół rokują u nich przechorował. Zbratał się z nimi, zrodzinniał, zakochał się w nich wszystkich na amen. A w niej, Marii, najwięcej. Od nich dopiero relację uzyskał dokładną, jak to się stało wtedy, że bolszewicy nie złapali mnie wówczas w czasie ucieczki z placu ratuszowego. Oni mi dopiero opowiedzieli, jak to załamujący się dach komórki schował mnie przed wzrokiem sołdatów ścigających. Panie, jak oni, ci ruscy żołnierze, wszystkie miejsca dookoła przeczesywali, jak po podwórku i w sadzi buszowali, mało ziemi w ogrodzie nie przekopywali, myśląc, że ja pod nią zapaść się musiał. A ja wtedy w komórce leżał, workami z sianem nakryty. Leżał cicho, bez ruchu i jęku, jakby życie ze mnie odeszło het. Więc wtedy sołdaci zezłościli się okrutnie i mieszkania wszystkie przeszukiwać zaczęli. Toć przecież musiał gdzieś tutaj schować się żołnierz, S4 co z niewoli im uciekł. Wszędzi rewizje przeprowadzali, aż wreszci podeszli do komórki przy płocie stojącej i skoble przy kłódce szarpać zaczęli. Do środka zaglądali przez szpary drewniane i kłódkę wiszącą zrywać zamiaro-wali, bo jeszcze tamuj tylko sprawdzić chcieli. I podszedł do nich wtedy wybawca mój, Stanisław na imię mający, i zapytał ich, czegóż oni przy komórce jego szukają. Tak oni opowiedzieli jemu, że jeńca szukają, co z konwoju uciekł im właśnie i musi schował się gdzieś tutaj, bo daleko uciec nie zdążył. — Przecież ja go widział — powiedział wtedy Stanisław odważnie. — Trzeba było mnie od razu zapytać, to bym wam powiedział, gdzie ukrył się żołnierz Polski burżuazyjnej. Z tej komórki oto zeskoczył i tamuj, w ten sad pobiegł rychło. Musi, że na plac browarny przedostał się przez tę dziurę w parkanie wyrwaną. Tam idźci go szukać, a spieszcie się bardzo, żeby on dalej uciec nie zdążył. I uwierzyli Stanisławowi sołdaty sowieckie, cygaństwo jego za dobre pieniądze biorąc. Rychło też pobiegli na plac browarny, co przy stacji kolejowej nachodził się. Dopiero gdy podwórko opustoszało, Stanisław komórkę otworzył. Wiedział przecież, że leżę w niej, bo w tamta pora przy oknie swoim stał akurat i widział żołnierza podwórkiem uciekającego, słyszał też: Stój, stój — po rosyjsku wykrzykiwane i strzały karabinowe słyszał, co jeńca dogonić mieli. Truchlał wtedy ze strachu i Boga miłościwego o ratunek dla żołnierza uciekającego prosił. I stało się, że Pan Bóg wysłuchał modlitwy ich i wnet natchnął Stanisława, by ten na dwór wyszedł i Moskali od komórki odesłał. Dopiero nocą zabrali mnie ukradkiem na strych domu swojego. Wezwany doktor przybył rychło i rany moi wnet poopatrywał troskliwie. — Może wyżyje — mówił. — Wszystko w ręku Boga. Wybawcy moi przy łóżku rannego na zmianę dyżurowali, to w oddech jego wsłuchując się, to na drżenie warg patrząc. Codziennie doktor przychodził, przewijał rany moi i martwił się bardzo, bo jakowaś infekcja w organizmie zagnieździła się i nijak wyjść stamtąd nie chciała. Ciągle w gorączce ja był i ciągle bez świadomości żadnej. Dopiero którejś nocy obudził ja się i poczuł się lepiej ździebko. Znaczy się lekarstwa i maści różne na rany przykładane swoi zrobili, bo zaraza na ten raz pokonana została. Nawet doktor zadowolony był bardzo. 85 — Teraz to on już wyżyi — mówił. — Wyżyi na pewno. Toć on chłop niestary jeszcze i organizm w nim silny, na biedę odporny. Trzeba sił jemu tylko nabierać i odżywiać się dobrze, bo krwi u niego za mało nachodzi się teraz. Łatwo to jemu powiedziało się — odżywiać się dobrze. Czym się, panie, odżywiać, jak ruskie zaraz po zajęciu Polski rubla ze złotym zrównali i teraz jeden Sowiet cały sklep za swoi rubli wykupić potrafił? Niedługo więc trwało, a wszystkie nasze sklepy i magazyny wszystkie na bolszewicki sposób handlowania przeszli — puste znaczy się stali. Za to przed każdym z nich długie kolejki ludzi wyczekiwali na dostawy. Stali tak całymi godzinami, bo każdy dzień w zaopatrzenie gorszy był, aż wreszci za niedługo przyszedł czas, że głód zaczął ludziom w oczy zaglądać. *#* A ja ciągle leżał na strychu, na posłaniu sianem wymoszczonym, pierzyną pod brodę nakryty i rany wojenne goił. Cisza w całym domu nachodziła się, więc wsłuchiwał ja się w odgłosy różne z niedalekiego rynku dolatujące. Na pamięć prawie znał już wszystkie rosyjskie piosenki przez głośniki grane, a najwięcej tę o Katiuszy śpiewaną. Dzień mój podzielony był na drzemki przeróżne i na te chwile, kiedy Stach albo Maria na strych przychodzili. Więc zdrowiał ja w oczach, powiedzieć można, opiekę taką mający. Dwa razy na dzień Maria rany moi przemywała i przewijała je bardzo starannie. Ile w jej rękach łagodności i delikatności znajdowało się słów brakui, żeby o tym opowiedzieć. Patrzył ja wtedy na jej drobne dłonie i nadziwić się nie potrafił, że dobre one i troskliwe takie. I wiesz pan, co panu powiem? To właśnie od tamtego czasu została mnie taka przywara — nawyk odmchowy — powiedzieć można, że przyglądam się ludzkim rękom. Do dzisiaj to czynię. Czy tego chcę czy też nie po dłoniach ludzi rozpoznaję. Ot, pan na ten przykład masz ręce takie sobi, no nijakie takie. Kluski jakieś ciepłe, powiedzieć można. Znaczy — charakteru nie wyrażające. I nie ma się o co obrażać, panie. Każdemu dał Bóg takie ręce, na jakie zasłużył sobi. Bywają dłoni złe, jak szpony ptaków drapieżnych, albo śliskie i mokre __wredne, jak powiadają. Są też ręce proste, twarde —jak chłop i rola. Albo ciepłe i dobre, zaufanie budzące. I takie właśnie dłoni miała Maria. Ich dotyk taką siłę posiadał, że rany przez nią dotykane goili się prędzej i szybciej niż od lekarstw przeróżnych z 86 apteki przyniesionych. To właśnie takimi dobrymi rękami i sercem troskliwym Maria do dalszego życia mnie przywróciła i wyzdrowienie spowodowała. Pewni dlatego, jeszcze przed nadejściem pierwszych mrozów, na tyle sił mnie przybyło, że coraz częściej na dół do kuchni zachodzić ja zaczął. Najpiękniej wieczorami bywało. Lampę my wtedy gasili, żeby oznaczało, że nikogo w domu nie ma, drzwiczki od żelaznego piecyka otworzone zostali, a ogień za nimi buszujący blaski swoi po izbie roznosił. W całej kuchni półmrok panował ciepły, spokojem i serdecznością wypełniony. Maria stawiała wtedy przed każdym z nas garnuszek z lipową herbatą i wtedy wszystkie ważne sprawy, co w mieście naszym wydarzyli się i na świeci szerokim wybuchli, opowiadane byli. Za ciemnymi szybami okien, na dworze tamuj, zima panoszyła się już na dobre, cała śniegiem okryta i pełna mroźnych gwiazd na niebie migających. Najwięcej wiadomości przynosił Stanisław — za przetokowego na kolei zatrudniony. On to opowiadał o tych wszystkich zdarzeniach strasznych i nieszczęściach ludzkich, jakie spadali wtedy na Polaków pod okupacją sowiecką żyjących. Gdybym tych okropności nie widział na własne oczy, pewni takoż nie dałbym wiary tym opowieściom, o których całe miasto opowiadało. Nikt wtedy nie znał dnia ani godziny, bo nie wiedział, kiedy do drzwi domu jego zakołaczą enkawudziści i natychmiast wszystkich aresztują, ot tak zwyczajni, po bolszewicku, wyprowadzą z domu i do transportu na stację pognają. Bywało, że całe domy i całe ulice w taki sposób opróżniali. Wszyscy urzędnicy państwowi i magistraccy, policjanci, pocztowcy, gajowi dawno już w kazamatach zamknięci zostali. Ale najgorsze przyjść miało dopiero za kilka tygodni, kiedy nagle, jak na rozkaz, w jednym dniu, rozpoczęła się wielka deportacja ludności polskiej het, na Syberię. Już teraz prawie codziennie przez stację kolejową, na której pracował Stanisław, przejeżdżali pociągi towarowe wyładowane polską młodzieżą połapaną na ulicach albo w drodze do Rumunii, skąd do wojska polskiego przedostać się zamiarowali. Szczególnie na harcerzy zawzięli się enkawudziści bardzo, jakby to oni stanowili największe niebezpieczeństwo dla wielkiego Sowieckiego Związku. Wieźli ich w wagonach zakratowanych, zaryglowanych na głucho i pilnowanych przez chmarę zbrojnych sołdatów. I nazywali kolejarze transporty te wyjącymi pociągami. Takie nieludzkie krzyki i takie wycia straszliwe wydo- 87 bywali się z tych wagonów, co wtedy tylko śmierć i rozpacz wieźli. To zamarzająca z zimna, głodna i konająca młodzież nasza wołaniem tym przeraźliwym o ratunek i sumienie ludzkie błagała. Słyszał, panie, i ja te krzyki rozpaczliwe. Słyszał je nocami najczęściej. Bywało, że nagle ze snu zerwany nadsłuchiwał ich, najpierw z oddali dolatujących, a potem wraz ze stukotem kół o szyny coraz wyraźniejszych i głośniejszych, by wreszci, na ten jeden krótki moment przez stację kolejową przelatujący, zlać się w jeden wielki krzyk i płacz serce rozdzierający. Trwało to wszystko chwilę tylko, bo wnet oto krzyki zaczęli toczyć się dalej i dalej, aż wreszci zacichły zupełni przestrzenią i wiatrem zagłuszone. Stali my wtedy obok naszych łóżek, skamieniali ze zgrozy i przerażeni zupełni. W żaden ludzki sposób nie można było tej rozpaczy słuchać spokojnie, bo nagle coś z sercem bijącym zaczęło robić się niedobrego, a w płucach oddech zamierał. Ot, wypadało wtedy tylko uszy rękami obiema zatkać i rozpłakać się wnet z całej tej bezsiły okropnej i bezradności całkowitej. Nawet modlitwy do głowy nie przychodzili i słów potrzebnych znaleźć nie mogli, bo tylko jedno słowo w głowie całej powtarzało się bez przerwy, dlaczego, Boże wielki, dlaczego tak? A pociągi ciągle jechali... Więc ci wszyscy ludzi, co z domów swoich wygnani zostali i teraz na peronach oczekiwali na podstawienie wagonów kolejowych, słysząc te nieludzkie wycia z przejeżdżających pociągów wylatujące, zrozumieli wnet, co ich czeka niebawem i jaki to los zgotowali im w ta pora sowieccy wyzwoliciele. Strach walił się wtedy na nich ogromny i wszystkie myśli w rozpacz zamieniał. Wnet zaczęli klękać w mokrym, rozdeptanym śniegu i modlitwy błagalne rozpoczynali o ratunek i pomoc dla siebie i bliskich prosząc. Przewodził im wtedy stary organista z parafii tutejszej. Siwą głowę trzymał uniesioną do góry, a na dłonie jego pobożnie złożone raz za razem padali jasne, duże, starcze łzy. Pod Twoją obronę. Pod Twoją obronę niosło się wtedy po stacji całej. A tuż obok nich klęczących stali obojętnie, uzbrojeni w karabiny i bagnety krasnoarmiejcy skośnoocy, co insze azjatyckie modlitwy znali, dlatego rozpacz nieszczęśników poruszyć nimi nie mogła. Słuchali my tych wieści z przejęciem i sercem ściśniętym, bo nikt z nas nie wiedział przecież, kiedy dzień taki nastąpi, w którym bolszewicy przyjdą po nas i do takich bydlęcych wagonów zagonią wnet. 88 Popatrzyłem wtedy na Marię, jak w dłoniach twarz ukrywszy, łez swoich pokazać nam nie chciała. Ciepły blask ognia z pieca wylatujący rozjaśniał jej ciemne włosy i grzywkę na czoło spadającą. W oświetleniu tym — na moment tylko — zobaczyłem jej twarz i oczy rosą zasnute. Był w nich strach i był niepokój o nas wszystkich. Wydawała mi się wtedy jeszcze drobniejsza, bezradna bardzo i zrozpaczona. A zima w ta pora zagościła na świeci na dobre już całkiem. Pierwsza nasza zima pod okupacją sowiecką. Na ulicach, placach i polach śnieg leżał gruby i mróz siarczysty skrzypiał pod butami idącymi i kwiaty lodowe na szybach okien malował. Zimno i chłód nachodzili się wszędzie: w domach nie ogrzanych, na kolejowej stacji, gdzie ludzi bez ustanku na wywózkę czekali, i w sercach sowieckich najeźdźców. Aż nadszedł wreszcie ten dzień, co w całym roku najpiękniejszym jest — Boże Narodzenie zwiastujący .W takim dniu, czy człowiek tego chce, czy też nie, wszystkie jego myśli w stronę swoich bliskich i osób serdecznych skierowane są. Tak i ja, panie, w tamta pora o swoich myślał nie wiedzący wcale, co z nimi dzieje się teraz. Żyją tam oni jeszcze u siebie w Strzałkowi-cach czy też już Moskale w głąb Rosji wywieźć ich zdążyli. Całe wsie i całe osiedla wywozili przecież, ludziom odbierali domy, dobytek, Ojczyznę, a Ojczyźnie zabierali ludzi. Nigdy ja ich nie zobaczył więcej. Zginęli wszyscy, przepadli niczym kamień w tajgę syberyjską rzucony. Cała rodzina, pięć osób: rodzice, brat i dwie siostry, wszyscy w tamtym czasie na Syberii pomarli. Boże drogi. Ilu ludzi takoj jak oni zagubiło się, zaginęło bez wieści. Nawet ślad po nich nie pozostał. Rozwozili ich bydlęcymi pociągami, po tysiącach różnych obłasti, od Murmańska po Ałtaj daleki, i pozostawiali, gdzie popadło: po lasach, tajgach, stepach i łagrach, a kiedy już obrabowali ich ze wszystkiego, co mieli i wyzuli z sił i nadziei wszelkiej, wtedy kazali im pracować ponad siły, ponad miarę, aż do zatracenia, aż do śmierci męczeńskiej. Kto nie rabotajet, nie kuszajet — mówili. Ale to wszystko wydarzyło się później trochę, za jakiś czas dopiero, dlatego innym razem o zdarzeniach tych panu opowiem. #** Na razie w ten pierwszy wigilijny wieczór, pod okupacją sowiecką będąc, wiedział ja na pewno, że teraz tylko Maria, Stanisław i ich mały synek 89 Marcin rodzinę moją stanowią. Nie był ja wtedy zdrów jeszcze całkowici. Męczył się rychło, kasłał i laską podpierał się chodzący. Ale w ten dzień, inny od wszystkich, jakby siły mnie przybyło nagle. Patrzył ja na stół wigilijny, obrusem białym nakryty, na izbę świątecznie sprzątniętą patrzył i na półmiski na stole, na których leżeli już pierogi z grzybami, kapusta z grochem i kutia, panie. Kutia takoż była. Po całej kuchni zapachy smakowite rozchodzili się od potraw szykowanych, co wieczór ten uświetnić mieli. Za oknami domu wieczór czernił się, gwiazdę pierwszą zwiastujący wnet. Marcinek na rękach ojca uniesiony zapalił świeczki na gałęziach choinki świerkowej i zaraz potem wszyscy, odświętnie odziani, do wieczerzy wigilijnej zasiedli. Cisza na ten raz w całej izbie uczyniła się i wtedy Stach od stołu się podniósł i wyjął z koszyczka wiklinowego sianem wymoszczonego biały Boży opłatek. Jemu jako gospodarzowi i głowi domu najważniejszej obowiązek przypadł wieczerzę rozpocząć. Wszyscy my wtedy popatrzyli na niego w chwili łamania opłatkiem, życzeń świątecznych oczekując. A on przez chwilę spoglądał na opłatek w palcach trzymany, a potem zaczął mówić cicho i powoli, jakby myślami gdzieś indziej znajdował się w ta pora. Głos miał drżący, nie swój jakiś i przerwy długie w zdaniach czynił. — Boże nasz — powiedział. — Boże wielki. Dzisiaj, w dniu Twoich urodzin... przez stację kolejową znowu przejechało pięć ogromnych transportów z wyjącą młodzieżą. Boże nasz, Boże. — Nagle głowę opuścił, jakby nic już więcej powiedzieć nie potrafił. Widział ja wtedy, że kilka razy przełknął ślinę i mocno powietrza zaczerpnął. Dopiero potem zaczął mówić od nowa, powoli i bez pośpiechu słowa dobierając. — Boże wielki. W dniu Twojego święta, my biedni, Ciebi Ojca prosimy... niech już nie jadą na wschód te straszne pociągi z konającymi ludźmi. To jest nie do wytrzymania. I usiadł, jakby sił jemu zabrakło albo gardło słów więcej przepuścić nie chciało. Trwał tak chwilę, z rękami twarz zasłaniającymi, aż Maria podniosła się z krzesła swojego i podeszła ku niemu wnet. Bez słowa przygarnęła go do siebi i głowę jego ramionami otuliła. I wtedy on — Stanisław — rozpłakał się. Patrzył ja wtedy na twarz Marii. Dwie duże łzy spływali jej po policzkach powoli. Razem ze Stanisławem trwali tak chwil parę rozpaczą złączeni, a mnie wtedy coś za serce chwyciło, jakiś skurcz gwałtowny chyba, bo sam nawet nie wiem, kiedy łzy moi z ich łzami złączone zostali. 90 Teraz po latach, kiedy czasy tamte wspominam, mógłbym panu przysiąc, że wtedy, w ten wigilijny wieczór, nie było polskiego domu, gdzie nie byłoby łez. Wszystko jedno gdzie ten dom znajdował się wówczas. Czy był on pod okupacją sowiecką, czy też na zesłaniu nachodził się, w każdym z nich rozpacz i nieszczęście gościli pospołu. Nic więcej tylko łzy i cierpienia przynieśli nam ze sobą sowieccy wyzwoliciele. Wtedy odezwał się nagle mały Marcinek: — Tatku, co tobi jest? I Stach jakby ocucił się. Rychło oczy kułakiem przetarł i nowy opłatek w dłoni ujął. Łamał się nim z nami i życzenia świąteczne składał. Boże miły, jak ja tę Wigilię pamiętam dzisiaj nawet. Była to przecież ostatnia Wigilia w moich ojczystych, kresowych stronach. Nigdy już potem nie jadł ja takiej kutii ani klusek z makiem nie jadł, ani nie popijał kompotu z suszu śliwkowego takiego jak wtedy. Było dobrze, ciepło i serdecznie. Świeczki na choince palące się, cienie od ludzi i przedmiotów odbijali, zapach świeżego drzewa świerkowego mieszał się z ciepłem od pieca bijącym, a wszystko to razem tworzyło ten jeden, jedyny wigilijny wieczór. Wnet Maria jasnym głosem kolędy śpiewać zaczęła, a my dołączyli do niej głosy swoi niezdarne w jedną pieśń je łącząc. Lulajże Jezuniu, lulajże, lulaj. I śpiewali my, panie, długo w wieczór jeszcze wszystkie kolędy i pastorałki od dzieciństwa zapamiętane, aż małemu Marcinkowi oczy ze zmęczenia kleić się zaczęli, a buzia ziewanie rozpoczęła. Więc Maria zabrała syna do pokoju drugiego, do snu go sposobiąc. Jeszcze tylko przyniosła go na chwilę, aby pożegnał się z nami, zanim do łóżeczka pójdzi. — A teraz bądźcie cicho — powiedziała — bo Marcinek na koniec Wigilii wierszyk wygłosić zamiarui. Zamilkli więc wszyscy wnet i patrzyli teraz na Marcinka, gdy ten na krzesło wdrapywać się zaczął. Dopiero stojąc na nim zasalutował po wojskowemu i wierszyk swój mówić zaczął. — Kto ty jesteś? — Polak mały. — Jaki znak twój? — Orzeł biały. Coś mnie wtedy w sercu ukłuło dziecinnego głosu o Polsce słuchając. Może dlatego, że zdawało się, że nie ma jej, Polski naszej, że rozdrapana ona, 91 Poniżona i na Syberię, het, wywieziona została. Z tych myśli wyrwali mnie oklaski Stacha i Marii za wierszyk dziękujące. — Brawo, Marcinku — mówili — Brawo! A Marcin kłaniał się wszystkim, na krzesełku stojący, i kontent był bardzo. Przykrótka koszulina niezdarne dziecięce stopy jemu odsłaniała tak, że aż tkliwość brała spoglądając na nie. Boże drogi, co z tobą dziecino stanie się, gdy Sowieci do transportu nas Zabiorą i na deportację wyślą. Jak przetrzymasz głód, mróz, choroby. — Marcinku, spać — doleciał głos Marii. — Jeszcze tylko jeden wierszyk powiem — prosił Marcinek rozochocony. — Dobrze, niech ci będzi. Jeszcze jeden wierszyk i koniec. Potem prędziutko spać! — A który wierszyk? — Wszystko jedno, Marcinku, byle spieszno. — To może zaśpiewam? — Marcinku, nie marudź. Niech będzie, zaśpiewaj. — No to tę piosenkę, Idą, idą dzieci drogą, siostrzyczka i brat, albo nie, już wiem, co zaśpiewam! Już wiem! Znowu ukłonił się, głową po wojskowemu kiwnął i wysokim dziecinnym głosikiem śpiewać wnet zaczął. A my, panie, struchleli na ten raz piosenki jego słuchając. Boże miły. Skąd on to umie? A Marcinek śpiewał głośno swoim dziecinnym głosikiem, piękną bolszewicką piosenkę o Katiuszy, co szła pośród kwitnących jabłoni i grusz. W tym momenci Stach gwałtowni ręką w stół uderzył. — Dość — zawołał. — Przestań natychmiast. I Marcin zamilkł głosem ojca przestraszony. Nagle w izbie całej cisza zrobiła się taka, że słychać było nawet drzewo w piecu z ogniem walczące i wiatr, co za oknami hulał. — Kto cię tego nauczył? — zapytał Stanisław głosem rozgniewanym — kto? Marcin milczał i oczy przestraszone miał bardzo, więc zaraz paluszek do buzi włożył i rozglądać się zaczął dookoła, widać matki wzrokiem poszukiwał. I podeszła Maria do niego wnet, i wzięła go na ręce swoi, i przytuliła do siebi przed gniewem ojca go chowając. — Nie krzycz na dziecko — powiedziała. — Nikt go nie nauczył. Od rana do wieczora Moskali piosenkę tę śpiewają, tak i też zapamiętało dziec- 92 ko niechcący. Teraz odwróciła Marcinka w swoją stronę i jasną główkę jego głaszcząc — mówiła do niego cicho. — Popamiętaj, syneczku. Nigdy, ale to nigdy, nie śpiewaj tak, jak ci każą bolszewicy. Nigdy po rosyjsku, przyrzeknij mi to Marcinku. Nagle przygarnęła go do siebie z całych sił, jakby tym sposobem w ramionach go chowając, przed całym światem sowieckim ukryć go zamiarowała. Wtedy, panie, na Marię i Marcinka patrząc, pomyślałem sobi, że nic nam stać się nie może. Jeśli są takie kobiety jak Maria, to Polska ostanie się, choćby nie wiem co, choćby nie wiem, gdzie ta Polska rozwleczona została, rozbita i deportowana. Kiedyś wróci ona do domu swojego, gdzie jej ród i gdzie plemię. I takoj, panie, stało się, co pewni pan już z istorii pamiętasz. W jakiś czas potem, po świętach już to było, tuż przed samym wieczorem, kiedy Stanisław ze służby wrócił, przyszedł razem z nim nasz doktor, co ranami moimi opiekował się. Dłużej dzisiaj niż zwykle uradzali coś ze Stanisławem w sąsiednim pokoju, o coś spierali się tamuj, aż wreszcie powiedzieli, że spakować nam się potrzeba i w pogotowiu żyć, na przyjście enkawudzistów oczekując. Wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i najwartościowsze przedmioty w worki zapakowane być mają. Łatwiej nam będzie wtedy w piętnaście minut z domu wynieść się do deportacji przygotowanymi będąc. W tamten wieczór takoż zapadli również postanowienia osoby mojej dotyczące. Najpierw doktor wszystkie moje blizny pooglądał dokładnie, kucać i wstawać mnie kazał, słuchawką słuchał i palcami po plecach bębnił. Aż dziw brał i podejrzenie rodziło się, czemuż to on dzisiaj skrupulatny taki. Wtedy właśnie dowiedział ja się, panie, o nowinie owej, co całe moje dotychczasowe życie do imentu odmienić miała. — Pójdziesz Antoni do Rumunii — powiedział do mnie doktor. Już niezadługo zgłosi się po ciebie człowiek pewien i pójdziecie razem. Tamuj, w Rumunii, inni ludzie pokierują wami i do wojska polskiego odeślą. Przez te kilka dni, jakie do wymarszu pozostało tobi, wypoczywaj jeszcze, sił nabieraj i do drogi się szykuj. Nawet pan pojąć nie potrafisz, jakie to ważne słowa byli i co one dla mnie oznaczali. Oznaczali one, że niezadługo już do wojska polskiego trafię ja z powrotem spod okupacji sowieckiej uciekając. Toż to, panie, szczęści nieograniczone uśmiechali się do mni pełną gębą. Jeszcze ja nie wiedział dobrze, jak mnie przyjdzie do tej Rumunii trafić po- 93 sterunki sowieckie omijając, ale mimo to cieszył się i radował bardzo, na zapas i na kredyt powiedzieć można. — A teraz słuchaj uważnie, Antoni — mówił do mnie Stanisław. Słuchaj pilnie i zapamiętaj sobi wszystko. Pan doktor przyniósł dla ciebie fałszywą bumagę. Nią teraz, jako paszportem tymczasowym, posługiwać się będziesz. Zapamiętaj więc i wbij sobi do głowy wszystko to, co tamuj napisane było. Nazywasz się teraz Antoni Panteluk. Jedziesz do brata swojego, też tak samo Panteluk nazywającego się, do miasta Kołomyi. Tam razem z bratem swoim kołchoz zakładać będzieci. Ty jemu jedziesz do pomocy przez Rejonowy Sowiet wyznaczony. Trzeba ci tak mówić, gdy Moskali będą cię po drodze kontrolowali. Stare twoi nazwisko, rodzina twoja i wszystko, czym byłeś do tej pory, przepadło dla ciebie na amen. Zapamiętaj to dobrze. To zapamiętanie może ci życie uratować. I takoj zapamiętał ja, panie, wszystko to, co Stanisław z doktorem uradzili wtedy. Od tamtego dnia za Panteluka Antoniego został ja, Ukraińca rodowitego, co do brata swojego do Kołomyi udaje się kołchoz tam zakładać. Długo my wtedy gadali. Noc cała zleciała nam na tym. Bo i gadać było o czym. Za kilkanaście dni bowiem na całym okupowanym przez Sowietów tereni wybory do Wierchownego Sowieta odbywać się mieli. Doktor z kieszeni marynarki wyciągnął gazetę miejscową i na blacie stołu ją rozłożył. Słuchał ja słów przez Stanisława czytanych i razem z nimi oglądał zdjęcie w gazecie tej wymalowane. Wtedy dopiero zrozumiał wiele z tego, co dotychczas zrozumieć nie potrafił wcale. Pod tym zdjęciem w gazecie, taki napis nachodził się wydrukowany. Słuchaj pan i istorii prawdziwej się ucz. „Adolf Hitler — wielki przyjaciel CCCP". Wtedy, w momenci jednym, przypomnieli mnie się wszystkie gwiazdy czerwone i krzyże czarne, co zgodnie i pospołu wojska nasze bombardowali, na gościńcu starymi lipami wysadzanym. Już wówczas, na początku wojny, obaj wrogowie popierali się i sprzyjali sobi bardzo. A działo się to dlatego, że Adolf Hitler był wielkim przyjacielem CCCP. Nikt mi, panie, nie powie, że było inaczej, bom te samoloty na własne oczy widział i gazetę ze zdjęciem Hitlera oglądał. W tamtą noc, rozgadaną i rozpolitykowaną, nikt z nas nie przypuszczał wcale, że było to ostatnie spotkanie z naszym doktorem. Nigdy my go już później nie zobaczyli wcale. Zrazu myśleliśmy, że zajęty on obowiązkami 94 bardzo i czasu dla nas nie znajdui. Potem przypuszczali, że do Rumunii przedostał się już i tylko czekać nam, kiedy kartkę z Francji nadeśle. Aż któregoś dnia spotkał go Stanisław niespodziewanie. Stało się to na stacji kolejowej, wtedy akurat, gdy gnali grupę więźniów z siedziby NKWD do więziennego pociągu, co na dworcu kolejowym na nich oczekiwał. Razem z nimi pędzili naszego doktora. Ręce miał kajdankami zakute, szaty potargane doszczętnie, a nogi butów pozbawione po śniegu zlodowaciałym stąpali. Ledwi Stanisław rozpoznał doktora, taki zmieniony i taki zmasakrowany on był. Podtrzymywało go pod ręce dwóch innych więźniów, w których pewni sił więcej nachodziło się albo też znali doktora i dobroć jego szanowali. Wnet strażnicy otworzyli na oścież drzwi jednego z eszelonów i na siłę wepchnęli do niego więźniów przyprowadzonych. Chwilę wtłaczali ich do wnętrza wagonu, a potem drzwi z trzaskiem zaryglowane zostali i niedługo potem parowóz gwizdnął przeciągle i pociąg pełen ludzi ruszył pomału. A na parowozie, co wagony ciągnął, na tendrze jego, ogromna gwiazda czerwona wymalowana była i ona to pociągowi wschodni kierunek jazdy pokazywała. *** Tak to w strachu i oczekiwaniu przeleciał nam miesiąc luty i marzec wnet rozpoczął się, a obiecany cywil po Panteluka Antoniego jakoś nie zgłaszał się wcale. Kto wie, może zamiast do Rumunii razem z naszym doktorem na Syberię wywieziony został? Dni upływali, na świeci zima ciągle panoszyła się, raz mroźna, raz słotna na zmianę. Na ulicach śnieg leżał zlodowaciały i gruby niczym kasza raz przemielona. Tylko w ogrodzi, gdzie spacerować nam przypadło, śnieg biały ciągle leżał jakby niedawno dopiero z nieba zleciał. W tym ogrodzi co wieczór spacery odbywać ja musiał, płuca do oddychania prawidłowego przyzwyczajając. Tak nakazał doktor jeszcze przed aresztowaniem swoim. W tamtą sobotę, na dzień przed wyborami do Wierchownego Sowieta przypadającą, spacerował ja w sadzie po raz ostatni. Nawet na jotę nie przypuszczał wtedy ani myślą jedną nie przeczuwał, że ten jutrzejszy dzień całe nasze życie zmieni do imentu. Tylko Maria niespokojna była. Kobiety, panie, zawsze mają serca wyczulone bardziej. Szli my wtedy pod mokrymi gałęziami sadu w milczeniu przed siebie patrzący. Tego wieczora mróz nagle zapodział się gdzieś i w wodę prze- 95 miemony kapał z gałęzi leniwie i w powietrzu wilgotnym wisiał. Wysoko na niebie wiatr przeganiał strzępy chmur i raz po raz zasłaniał nimi księżyc świecący. Szedł ja wolno obok Marii, myślami o Rumunii zajęty ciągle wierzący uparcie, że uda mnie się w końcu przedostać do niej. Musi, że doktor, co organizacją podziemną w mieście naszym kierował, zostawił polecenia jakieś Panteluka Antoniego dotyczące. Teraz trzeba tylko odczekać, aż bolszewicy uspokoją się trochę, a organizacja robotę swoją od nowa rozpocznie. — Wiesz, Mario, co ja myślę w ta pora w niebo nad nami patrzący? Że to dzięki tobie i dzięki Stanisławowi na gwiazdy te dzisiaj spoglądać mogę. To wam podziękowania i wdzięczność moja należy się, że zdrów ja znowu i silny, jak wtedy zanim został przez Sowietów raniony. Dlatego prośba u mnie nachodzi się taka. Popędź tych ludzi, którzy do Rumunii zabrać mnie mają. Pora już na mnie. Nie trzeba mnie dłużej na nieszczę ście was narażać. I tak daliście mnie więcej, niż człowiek człowiekowi ofia rować potrafi. Życie wam zawdzięczam i zdrowie zawdzięczam odzyskane Dłużej już ukrywać mnie nie możeci. Czas taki nastał teraz, że wnet znajdzie się życzliwy ktoś, który enkawudzistom doniesie, że w domu kolejarza Malika ukrywa się człowiek podejrzany jakiś. A wtedy nieszczęście gotowe niechybnie. Dlatego proszę cię, Mario, popędź tych ludzi, co mnie ze sobą do Rumunii zabrać mają. Wiesz przecież, gdzie ich szukać należy. Nic mi, panie, nie odpowiedziała wtedy. Szła w milczeniu i ciągle zamyślona była. Dopiero po kilku chwilach usłyszał ja głos jej mówiący. — To nie nasza zasługa, Antosiu, Bóg tak zrządził. Ja cię po prostu wymodliłam. Dlatego żyjesz. A ja teraz dopiero boję się o ciebie najbardziej. Więcej nawet niż wtedy, gdy nieprzytomny na strychu leżałeś. Nagle zatrzymała się w miejscu i twarz odwróciła w moją stronę. — Przecież ty tam nie dojdziesz, Antosiu. Popatrz tylko, doktor silny i zdrowy człowiek, a złapali go i uwięzili, więc jakże ty, tuż po chorobie, słaby i wycieńczony trafić do tej Rumunii zdołasz. Toć tam przecież świat drogi nachodzić się musi. A jeśli choroba powróci? Jeśli zasłabniesz w drodze, gdzie wtenczas znajdziesz pomoc i ratunek. Posłuchaj mnie, proszę, i zostań tutaj z nami. Co Bóg da, takoj i będzi, ale będziem razem. Tam w świeci wszystko może się zdarzyć, a ja przez ten czas będę umierała ze zmartwienia. Czy nie złapali cię Moskali, czy nie umierasz w jakimś więzieniu sowieckim, w głodzie i męczarniach. 96 Nagle ujęła mnie za łokieć i pomału wsunęła dłoń do kieszeni mojego płaszcza. Poczuł ja wnet jej ciepłą, drobną rękę i schował ją w garści swojej mocno, jakbym trzymał skarb jaki nagle mi ofiarowany. I wtedy przyszła mi do głowy myśl nagła, która po paru chwilach najważniejszym postanowieniem się stała. Nie pójdę nigdzie. Tutaj mnie zostać potrzeba. Może Maria pomocy potrzebować będzi. Nigdy nie wiadomo, co pod panowaniem bolszewickim wydarzyć się może. Byłem pewny zupełni tego, że potrafię obronić ich od wszystkiego złego, od nieszczęść i kłopotów, jeżeli tylko będę trzymać jej dłoń w mojej ręce, w kieszeni płaszcza schowaną. Szli my teraz w milczeniu przez mokry sad pod gałęziami drzew, na których połyskiwali srebrne krople wody. I wtedy, tym spacerem idący, nawet do głowy mi nie przyszło, że niebawem już los wszystko poprzewraca, pogmatwa i uczyni zupełni odwrotnie, niż ja sobi wtedy uradził. To nie ja, ale właśnie ona, Maria, po raz drugi uratui mnie życie. A stanie się to w jakiś czas potem, w dalekim Uzbekistanie w miejscowości, co Janga-Jul nazywała się. Wtedy to na glinianej posadzce leżący zobaczył ja nachyloną nade mną Marię. Przez mgłę tyfuśną, co oczy gorączką wypalała, ujrzałem jej twarz i źrenice łzami nabiegłe. Boże drogi. Kto to wie, czy to nie jej widok niespodziewany przełomu w chorobie dokonał? Kto to wie? Jedno jest pewne, że znowu jej opieka życie mnie po raz drugi przywróciła. Widać tak to jest przeznaczone, że Pan Bóg za życia jeszcze różne święte osoby po ziemi chodzące za aniołów stróżów wybiera. Mnie, panie, wyznaczył Marię. Wtedy w tym sadzie obok niej jeszcze ja o tym wszystkim nie wiedział wcale. Szedł więc spokojnie w niebo ciemne zapatrzony. — Chodźmy już do domu, zimno się robi — powiedziała Maria i wyjęła dłoń z mojej kieszeni. Zrobiła to tak szybko i niespodziewanie, że aż stanął ja w miejscu zaskoczony zupełni. Raptem poczułem się opuszczony jakiś, bezbronny i chory z powrotem. Stał ja tak chwilę nieporuszony, aż ona zrozumiała to widać, bo zatrzymała się takoż i zaraz podeszła bliżej do mnie stojącego. Cień, co od pnia drzewa padał, przysłonił ją tak, że widział tylko ja jej oczy w całej twarzy najjaśniejsze. — Ciężko ci, Antosiu, co? Taki czas na nas przyszedł. Trzeba nam więc przetrzymać koniecznie. Jeszcze będzie dobrze. Zobaczysz. Musimy być tyl- 7 — I Bóg o nas zapomniał... 97 ko dzielni. Jedno drugiemu pomagać powinno i wspierać go powinno w chwili zwątpienia. — A jak nas rozłączą, Mario, i wywiozą w różne rosyjskie strony? Jakże wtedy pomóc sobi będziemy mogli? Powiedz, jak? — Wiesz, Antosiu! Kiedy byłam małą dziewczynką i bałam się wieczorami zostać sama w domu, to wtedy mama pokazywała mi gwiazdy na niebie i mówiła, że właśnie stamtąd, z tamtej gwiazdy najjaśniejszej, patrzeć na mnie będzie. Więc nie potrzebuję obawiać się niczego, bo ona stamtąd uważać będzie na mnie zawsze przez wszystkie dni życia i pc śmierci takoż. Mogę w każdej chwili poradzić się jej i o siły poprosić, < ona na pewno pomoże, nadzieję i odwagę zsyłając. Widzisz, Antosiu, ter wóz na niebie? — Jaki wóz, Mario? — O, tam zobacz. Tam jest wielki wóz z gwiazd zrobiony. Wyciągnęła rękę do góry i palcem niebo wskazała. — Tamte cztery gwiazdy — o, te, tamuj — widzisz je? To są koła wozu. A te tu: raz, dwa, trzy — to dyszel od tego wozu. Razem wyglądają tak, jakby wóz z dyszlem był. Dlatego tak się nazywa — Wielki Wóz. Teraz posłuchaj Antosiu uważnie. Na tej drugiej gwieździe, co w dyszlu wielkiego wozu nachodzi się — widzisz ją? — o, ta druga od początku. Tam się będziemy spotykać myślami, gdy losy rozrzucą nas w różne świata strony. Zawsze, kiedy będzie nam źle, kiedy będziemy potrzebowali pomocy i otuchy, wtedy popatrzymy na tę gwiazdę i będziemy pewni, że któreś z nas takoż na nią spogląda i dodaje odwagi i siły do przetrwania przesyła. Tę gwiazdę widać wszędzie. Obojętnie, gdzie nas bolszewicy wywiozą, zawsze ta gwiazda przypomni nam, że nie jesteśmy sami na świeci, że ktoś o nas myśli i sercem z nami złączony jest. Tak więc zapamiętaj tę gwiazdę, Antosiu. Zobaczysz, że nieraz się przyda ona w kłopotach i rozpaczy. A teraz już chodź do domu. Mróz tężeje i zimno wnet się zrobi. Od tamtego dnia, panie, zapamiętał ja dobrze tę gwiazdę, drugą w dyszlu Wielkiego Wozu będącą. Zapamiętał ją sobi na zawsze, na resztę życia całego. Nie uwierzysz pan, ile razy gwiazda ta ratunek przynosiła. Ile siły, ile otuchy z niej spływało. Zawsze wtedy, gdy ciężko było bardzo i nadziei żadnej, a tylko rozpacz i głód chęci do życia odbierali, zawsze wtedy szedł ja na dwór na gwiazdę swoją popatrzeć. Robił tak w łagrze i na powałce lasu, i w więzieniu krasnojarskim siedzący, kiedy przez kraty w oknie na niebo rozgwieżdżone spoglądał. I oto po chwili już wszyscy najbliżsi przypominali się wtedy. 98 Musisz wytrzymać — mówiłem wtenczas do siebi. — Musisz przetrwać koniecznie. I to, panie, pomagało. Boże drogi, pomagało i to jak, aż uwierzyć trudno. Człowiek wtedy przypominał sobi, że gdzieś przecież jest normalne życie, że nie wszystko na tym świeci jest podłe, okrutne, złe i sowieckie. Jest jeszcze Maria — moja wiara — moja nadzieja. I zobacz pan, jak to jest. Tyle lat przeszło, tyle różności na świeci wydarzyło się, a ja tak samo, jak dawniej, gdy tylko nachodzi na mnie smutek i gorycz, kiedy wydaje się, że wszystko jest diabła warte, wtedy w oknie staję i na dyszel Wielkiego Wozu spoglądam. Wiem wtedy na pewno, że tamuj, na niebie, na tej drugiej gwieździe w dyszlu, jest Maria. Musi, panie, że tak jest naprawdę, bo przecież z nieba do gwiazd droga najkrótsza nachodzi się. No i zagadał ja się znowu, zagadał w ta pora, a tu przecież do tematu istory-cznego powrócić trzeba. Więc wtedy już ponad miesiąc na bagażach spakowanych przesiedzieli my do wywózki w głąb Rosji przygotowani. Na świeci zima ciągle trzymała się mocno, chociaż słońce było już wyżej na niebi i świeciło marcowo i cieplej jakby trochę. Na kolejowej stacji coraz większy tłok panował. Miejsca tam nie było wcale i wagonów pustych brakowało, więc cały teren przed stacją i sąsiedni plac browarny tłumem nieprzebranym wypełniony był. Widać czas dłuższy ludzie tamuj, koczowali już, bo ogniska małe tu i tam palone byli dla ogrzania nóg i rąk skostniałych. Płacz tam był tylko, bo mróz ostry i wiatr zimny nieszczęście i tragedię tych łudzi powiększali ciągle. Czekali oni na wysyłkę, czasem i dni parę w głodzi, chłodzi i płaczu, aż wreszci wagony na stację wjechali i wtedy tym ludziom wydawało się, że nic już gorszego ponad to zimno i wiatr mroźny spotkać ich nie może. Myśleli, że wagony te od zamarznięcia ich uratują, ciepła trochę dadzą i w jakieś miejsce na nowe życie przeznaczone zabiorą. Boże drogi. Jak oni mylili się. Od niczego te wagony nie ratowali. Wiem o tym dobrze, bom pociągiem takim jechał czas jakiś później do łagra sowieckiego wieziony. Bywało wtedy, że całe wagony ludzi zamarzali na sopel, wiatrem lodowatym smagani. Tak wywozili całe miasteczka i całe wsie. Była to pierwsza wielka deportacja, która w miesiącu lutym rozpoczęła się. Do opuszczonych domów wnet przywozili towarzyszy rosyjskich i osiedlali ich pospiesznie, aby jak najwięcej rodowitych Sowietów na czas głosowania na ziemi polskiej zamieszkało. 99 Ten dzień, który przez Moskali na wybory wyznaczony został, zapamiętał ja sobi dobrze, na całe życie. Nikt z nas wtedy ani Stanisław, ani Maria nie przypuszczali wcale, jaki pamiętny on okaże się, ten dzień na dwudziestego czwartego marca przypadający. Ranek wtedy wstawał pochmurny, z niebem ciemnym i może dlatego nad całym miastem szarość jakaś wisiała i nerwowość dziwna. Do południa siedzieli my w domu pewni tego, że na żadne wybory pójść nam nie wolno. Nie będziemy przecież głosować za przyłączeniem Polski do Związku Sowieckiego. Żaden uczciwy Polak głosować nie może. Takie właśnie rozkazy z ust polskich do ust polskich przekazywane byli i całe miasto o tym wiedziało. Dopiero po południu, kiedy Stanisław ze służby powrócił, opowiedział nam wnet, jak to miasto całe we flagi ukraińskie sino-żółte i czerwone sowieckie przystrojone zostało. W poprzek ulic transparenty powieszone byli, a wszyskie one chwalili władzę radziecką, co tylko szczęście i radość ludności całej nieść od tej pory zamiarui. Siedzieli my więc w domu spokojnie, herbatę lipową popijając. W całym mieszkaniu cicho na ten raz było, tylko tamuj, z ulicy sąsiedniej dolatywali do uszu naszych piosenki radzieckie przez megafony śpiewane. Zegar na ścianie tykał miarowo i wskazówki swoi w stronę końca wyborów posuwał. Już niewiele czasu do godziny dwudziestej pozostało. Cieszyli my się wtedy, bo myśleli my sobi, że te wybory nas ominą. Toć dobrowolne być one mieli, więc żadna kara spotkać nas za to nie może, że do głosowania nie poszli my wcale. Co tu gadać, panie, dumni my byli z siebi, że odwaga w nas wygrała, strach przed Sowietami pokonując. Nie będziem przeciwko Polsce głosować, nigdy, przenigdy. I wtedy stała się rzecz niespodziewana. Nagle do drzwi naszych ktoś załomotał głośno i od razu nie zaryglowane otworzył. Stanął w nich sołdat sowiecki pod karabinem, w czapce spiczastej z filcu siwego zrobionej. Nawet nie zdążyli my podnieść się z krzeseł ani słowa wypowiedzieć, jak już żołnierz na baczność wyprężył się i dłoń do czapki przyłożył. —- Zdrastwujtie, grażdanie — powiedział głośno. Boże wielki. Zamurowało nas w ta pora, bo musisz pan wiedzieć, że taka bolszewicka wizyta, w polskim domu, nic dobrego nie oznaczała, a tylko aresztowanie albo rewizję oznaczać mogła. 100 — Wasza familia Malik da? — zapytał sołdat. — Nu, a pacziemu do wyborów wy jeszczo nie paszli, ha? Nieładno, oj nieładno — zganił nas surowo. Nikt na razie nie odpowiedział jemu, bo stali my ciągle porażeni tym strachem, co nas zaskoczył razem z sołdatem do izby wchodzącym. Pierwsza z nas oprzytomniała Maria. — Jeszcze mamy czas — powiedziała. — Zdążymy, do dwudziestej czasu dużo. — Zjemy kolację i pójdziemy — poparł żonę Stanisław. — Nu da, charaszo, uże panimaju. Wasza wola. Przymusu nie ma, każdy idzie, kiedy mu wygodniej. Ale iść trzeba. Ot, popatrzcie sami, po co komisję tak długo trzymać. Toż oni też ludzi i do domów im spieszno. — Rozumiemy, panie oficerze, zaraz po kolacji pójdziemy. — Nu da, charaszo. To ja na was poczekam. Pozwolitie — zapytał i zaraz krzesło przy stole stojące zabrał, po izbie rozejrzał się i potem podszedł do pieca żelaznego i usiadł tamuj. — Ależ po co ta fatyga, panie oficerze — powiedziała do niego Maria. — Nie musi pan na nas czekać. Po co panu czas niepotrzebnie mitrężyć. — Niczewo, diewoczka, niczewo. U nas w komsomole taki prikaz jest, żeby ludności cywilnej pomagać. Ot, zaprowadzę was na miejsce wyboru, drogę pokażę, po co błądzić wieczorami. — Przecież my tutejsi ludzi, miasto znamy dobrze, więc trafimy na pewno. Wiemy, że komisja wyborcza w kini urzędui. Więc trafić nam tam przyj-dzi łatwo. Zjemy tylko kolację. — Nu da, charaszo. Wybory ważna rzecz, patriotyczna, powiedzieć można. A wy niechętni jakoś, zapraszać was trzeba. Niepatriotyczni, ot co? Teraz to już Stanisław nie wytrzymał. Nagle od stołu się podniósł i rozkazał krótko. — Chodźmy już. Kolację zjemy później. A teraz chodźmy na te cholerne wybory. — A paczemu wy tak mówicie, cholerne wybory — zdziwił się sołdat. — Oni nie są cholerne, oni są demokratyczne, ot co. A wy to widać burżuj jakiś albo krwiopijca. Tak, panie, powiedział o Stanisławie ten sołdat i od razu gniewnie wstał z krzesła, aż ono na jednej nodze zakolebało się na podłodze. Jasne, że pan tego nie wiesz, jakie te słowa: krwiopijca i burżuj, groźne znaczeni w tamta pora posiadali. Byli to wrogowie śmiertelni dla władzy so- 101 wieckiej, gorsze nawet niż sam diabeł dla Pana Boga. Posądzenie o burżuja oznaczało to samo akurat, co kula w tył głowy wystrzelona albo pętla na szubienicy gardło zaciskająca. Każdy sołdat czy enkawudzista mógł na krwiopijcy wyrok własnoręcznie wykonać i jeszcze nagrodę za to pałucził, że czujny on taki i władzy radzieckiej oddany. O wszystkim tym Stanisław wiedzieć musiał, więc pobladł teraz na twarzy cokolwiek. Na moment w izbie zaległa cisza i w tej ciszy odezwał się głos Marii jak zawsze dobrotliwy i jak zawsze spokojny. — A dlaczego pan tak sądzi, panie oficerze? — To widać przecież. Ot, zobaczcie sami, jakie buty u niego na nogach. Tylko burżui klasę robotniczą wyzyskujący takie buty z cholewami mogli u was nosić. — To nieprawda — przerwała Maria gwałtowni — to nieprawda. On jest zwyczajnym kolejarzem, a te buty za pensję kupił, za uczciwie zapracowane pieniądze. — Nu, da, ja panimaju. Znaczy sługus on kolejarski i buty od kapitalistów pałucził. Nie uświadomiony znaczy i klasowo niewyrobiony, ot co — dokończył sołdat i z powrotem na krześle usiadł. — Ma pan rację — powiedziała Maria. — Sam pan widzi, że nie uświadomiony on zupełnie — dopowiedziała jeszcze i od razu zaczęła się śmiać głośno i jakoś nieprawdziwie. Ten śmiech, w izbie dzwoniący, za wesoły i nie w porę wydawał się wtedy, ale rozśmieszyć sołdata potrafił, bo i on wnet rechotać zaczął. Trwało to wszystko chwilę tylko, ale starczyło, żeby nerwy napięte pofolgowali się, a cała istoria o burżuju w żart zwyczajny obrócona została. — Nu, da charaszo — powiedział sołdat. — Pogawarili my, porechotali, a tiepier do wyborów iść nada. Teraz podniósł się z krzesła, obciągnął na sobi fufajkę watowaną i karabin swój na ramię zarzucił. Znowu stał się sierożny, poważny i urzędowy bardzo. — Para uże — powiedział. — Idiom. Stach i Maria zaczęli ubierać się w milczeniu, ale sołdat nie patrzył już na nich w ta pora. Moja osoba zainteresować go musiała, bo nagle palcem na mnie wskazując zapytał się: — A on czemu siedzący taki? Jemu takoż do wyborów para. 102 Boże drogi. Czemuż on mnie się czepia? — pomyślał ja wtedy i poczuł, jak strach we mnie rośnie. Chryste Panie. Toż u mnie w kieszeniach bumaga fałszywa nachodzi się — przeleciało przez głowę. Jak przy wyborach ją sprawdzą, to Sybir albo więzienie pewne jak amen w pacierzu. Będą pytać, skąd ja się tu wziął i dlaczego do Kołomyi głosować nie pojechał. Stał ja więc na środku izby sam nie wiedzący, co robić mnie trzeba i przez myśli zdenerwowane słyszał tylko, jak Stanisław tłumaczył sołdatowi, że nietutejszy ja w odwiedziny tylko przyjechawszy na parę godzin u nich zatrzymał się. Nawet na liści wyborczej nazwisko jego nie nachodzi się wcale. Więc po co jemu tam iść i komisji głowę zawracać po próżnicy. Nie pomogło, panie. Żadne tłumaczenie nie poskutkowało. — Niczewo, niczewo — powiedział sołdat. Każdy obywatel prawo ma głosować — on też. Wtedy podszedł do mnie Stanisław i rękę na ramieniu moim położył. — Trudno, Antosiu — powiedział. — Dobry Bóg czuwać będzi. Wychodzili my z kuchni i w sieni będący usłyszeli nagle krzyk małego Marcinka ze snu rozbudzonego. Wybiegł z sąsiedniego pokoju i rozpłakany był bardzo. Pewni śniło się jemu coś niedobrego albo sercem małym przeczuwał już nieszczęście nad domem czyhające, bo przestraszony był bardzo. Kto to wie, może małe dzieci lepiej od dorosłych nieszczęście przeczuwać potrafią. Kto to wie? Wtedy Stanisław zawrócił do kuchni i syna na rękach do góry uniósł. Widział ja, jak zastygli wtuleni w siebi i złączeni uściskiem małych dziecinnych rączek. Patrzył na to strażnik w sieni czekający i rad temu czy nie musiał zgodę wyrazić, aby Stanisław z synem w domu pozostał na ten raz. — Jak matka zagłosui, to zmienią się rychło. On już tego dopilnui po komsomolsku i uczciwie. Wychodząc w drzwiach jeszcze obejrzał ja się do tyłu jeszcze raz i zobaczył obu, Stanisława i Marcinka, przytulonych do siebi. I tak ich, panie, zapamiętał na zawsze. Potem szli my razem z Marią pustymi ulicami miasteczka, do lokalu wyborczego prowadzeni, a za nami jak cień, krok za krokiem, postępował żołnierz z karabinem. Szli my, panie, w ta pora brać udział w wolnych, demokratycznych wyborach. Nie my jedni zresztą. W drzwiach do kina miejskiego, gdzie wybory odbywali się, spotkali my sporo takich samych ludzi jak my, którym żołnierze zbrojni drogę do głoso- 103 wania pokazywali. W środku budynku siedziała komisja, za stołami czerwonym płótnem nakrytymi. Obok nich urny wyborcze stali, na których złotą farbą sierpy i młoty wymalowane byli. Doszedł ja do stołu najbliższego i swoje lewe zaświadczeni z kieszeni wyciągnął. Niech się dziei, co chce, pomyślał i bumagę swoją na stole komisyjnym położył. Ten, który w ręce ją ujął, przypatrywał jej się chwil parę, a potem wzrok uniósł do góry i na mnie popatrzył. Coś mu nie pasowało widać, bo głową kręcić zaczął i w łeb się drapał, jakby kłopot jaki zwalił się na niego nagle. Boże drogi. Nawet pan nie uwierzysz, jak wtedy czas w miejscu nagle zatrzymał się. Na ten moment krótki, kiedy sowiecki urzędnik dokumenty moi sprawdzał, wszystko we mnie zamarło i tylko serce jak tykanie zegara słyszał ja wyraźnie. — Kak wasza familia? — zapytał się. ¦ — Panteluk Antoni. — Kak? Pan te luk? Nagle odwrócił się do towarzysza obok komisji siedzącego i powiedział głośno: — Wania, smatri. On, ten tu — Panteluk nazywajetsa. Pan te luk. Wania wziął moją bumagę do ręki, spojrzał na nią i zaklął od razu szpetnie. — Ot, jobana wrót. Tak ?......—jego familia Panteluk nachoditsia. Nagle rzucił moją bumagą na czerwony blat stołu komisyjnego i wnet rozkazał krótko. — Wołodia. Piszi jemu Teluk. Panimajesz, tolka Teluk. U nas w Sowieckim Sajuzie panów niet i nie budiet nikagda. Poniał, Teluk? Poniał! No to charaszo. Tak to, panie, stało się w tamta pora, że po raz drugi w Sowietach zmienił ja nazwisko swoi. Z Tuchoskiego na Panteluka — z Panteluka na Teluka. Tylko imię Antoni pozostało się takie same. Wtedy też Teluk został zapisany do księgi grubej niczym mszał kościelny i kartki trzy do garści dostał, a na dokładkę jeszcze kopertę niebieską otrzymał. Dopiero teraz, gdy do stołu komisyjnego odwrócił się, rozejrzał się wokół siebie i na ręce swoje popatrzył. Nie drżeli już i spokojne byli. Obok mnie przeszła właśnie Maria z takimi samymi kartkami w ręku i wnet za zasłoną z materiału zrobioną zniknęła niebawem. Ruszył takoż i ja tamuj. Za parawanem półmrok panował, ale widać było jak Maria kartki swoje wybor- 104 cze, zamiast do koperty niebieskiej, do kieszeni płaszcza swojego schowała. Mrugnęła wtedy do mnie okiem perskim i pustą kopertę zakieiła rychło. Więc i ja, panie, uczynił tak samo jak ona, bo zmiarkował wnet, na czym cały szpas polega. Nie wiedzieli my tylko wtedy, że już samo wejście za parawan przez komisję wyborczą zapisywane było. Taki niewielki ptaszek w liście wyborczej odfajkowany oznaczał już wyrok na więzienie długoletnie skazujący. Nikt z tych ludzi, co za przepierzenie z materiału weszli, tamtego dnia do domu swojego już nie powrócił. Ci w komisji udawali, że wszystko jest w porządku, że nic złego w tym nie ma, więc grzecznościowi byli bardzo i kłaniali się wychodzącym — spasiba i spasiba — mówiąc. Do domu wracali my zadowoleni, krokiem lekkim, wesołym idąc, jakby kamień jaki ciężki z barków naszych zrzucony został. Cieszyli my się w ta pora serca i sumienia rozradowane mając, że nie głosowali my za przyłączeniem Polski do Związku Sowieckiego. Nie głosowali my za nędzą, poniżeniem, głodem i niewolą. Wszystkie kartki wyborcze zamiast w urnie bolszewickiej w kieszeniach płaszczy naszych leżeli sobi spokojnie. Jeszcze wtedy wierzyli my święcie, że głosowanie to jest głosowanie i wola narodu decydować musi. Więc jeśli wszyscy Polacy tak uczynili, głupie te Ruskie, tak łatwo ocyganić się dali. Boże wielki, jak mało tej radości było. Mniej nawet niż drogi powrotnej, tamuj, od kina z komisji wyborczej do drzwi domu naszego. Już nawet widać było oświetlone okna mieszkania, a w nim cienie Stanisława i Marcinka oczekujące, gdy wtem trzech ludzi jak spod ziemi wyrosłych drogę nam zastąpiło. — Zdrastwujtie — powiedzieli. — Dokumenty wasze. — A o co się rozchodzi? — zapytała Maria. — Spakojna — powiedział jeden z nich i z kieszeni skórzanego płaszcza wyciągnął nagan, a potem w moją stronę go wycelował. — Tolka spakojna — warknął. — Pójdziecie z nami. — Przecież ja tam mam dziecko — zawołała Maria. — Nigdzie nie pójdę. Tam jest moje dziecko. Czego ode mnie chceci? Szarpnęła się w stronę furtki i do domu pobiec chciała. Wtedy uchwycił ją jeden z tych trzech za ramię mocno, a ona wyrwała się jemu, uderzył ją w twarz mocno. Zrobił to z zamachem, silnie —¦ tak jak się bije mężczyznę. — Stój, blać — zasyczał. — Stój, bo ubiju. 105 Coś mi parne wtedy oczy przysłoniło, złość chyba. Wnet dopadł ja do ^^"^^LTfpL^ w ^rych był wdziałem jego oczy - duże, okrąg» z p kopnięcia w strach , nabiegła krew. Zaraz tez P^?6"1 J^J ^ 7ewm ranI postrza. żebra. Czułem je raz i drugi, -f^^^^^ pan^bo nie-Wa na nowo potłuczona została. Co by to daiej, me v wiele pamiętam. rilaczego enkawudzista nie zastrzelił mnie Nie wiem na ten przykład, dlacze|° e^ skatowanego i nieprzytomne-Wtedy z nagana w ręku trzymanego , <^^L mnie pozostawić. Jak go do aresztu zawlókł, zamiast b^^^ ^^ te ^? Przez mgłę g^tą albo przez sen ™™^J^° Polakow aresztowanych. ronie w jakiejś sali , zostawih **L^L nie chcieli mieć żadnych Może w dniu wolnych, demokratyc znych ? _ ^^ trupów w mieście głosującym. Kto ich tam, Pd ' om w tamta pora w taki a nie inny sposób postępowali. - a cw ;? doniero gdy wstrząsami samochodu ja-Pełną świadomość ^^^^sLochód był duży, blaszany clącego do przytomności przywrócony zosuu. ' ??I? ^«cie^owiedzia. wtedy glos jakiś g.ow5 moj, na kolanach — No nareszcie V wszystko już będzi dobrze, trzymający. Ktoś pana ^^^^J^, ale w środku wszy- Chciałem się poruszyć ^^ /??? przetrącony ZOstał. Samo-stkie gnaty boleh tak mocno, jakbkażdyz P cha _ chód trząsł się nieustannie i ^^™0™g. raz tak, raz tak, na zdawało się ?».^^?\™^^ kieszeni płaszcza chusteczki przemian, aż w jakiejś ^ c^XnJakartki tam będące, do nosa poszukując i wtedy natrą eką się . ^ ^ Boże drogi. *^^L^? ^ znajdą, to ratunku me będzi. głosowania leżeli. Jak R«??j>*? J a potem niepost. Więc zaczął ja pomału zgnita= je w* M F ^ rzężenie wyrzucał je na podtogę po rod ? ^^ panowała> a Całą noc wiezh na*Wf^J^ca zatykał. Po twarzach, rękach i no-smród ciał strachem ^^^%, niczym w budz.e hyclowej. gach robactwo jakieś obrzydliwe ????i? ?, 106 Wieźli nas długo, aż wreszci samochód nagle zatrzymał się. Wnet usłyszeli my zgrzyt otwieranej bramy i zaraz póterń"samochód ruszył dalej, żeby po małej chwili stanąć znowu. Wtedy strażnik drzwi samochodu otworzył na oścież. Nagle uderzył nam w oczy dzień jasny, słońcem i mroźnym powietrzem wypełniony. Rychło wygnali nas wszystkich na dziedziniec kamienny i czwórkami stanąć rozkazali. Więzienie tu nachodziło się ogromne, wielkie jak miasto. Prowadzili nas tamuj, jakimiś podwórkami i dziedzińcami brukowanymi. Co i raz nowe bramy otwierane byli, aż wreszci ustawili w piwnicy szerokiej pod ścianą wilgocią ociekającą. Cela, do której strażnik wepchnął nas wnet, była ciemna i duszna niczym stary grobowiec. Zaraz po zamknięciu drzwi uderzył do gardła odór stęchli-zny i smrodu z kału gnijącego. Stanął ja więc w tej celi zdrętwiały całkiem, obolały do imentu i gdybym wtedy nie przysiadł pod ścianą, pewni bym upadł nieprzytomny. Ktoś podtrzymał mnie, ktoś miejsca ustąpił, inny czoło otarł i słowem dobrym przemówił. Cela była pełna, ludźmi tak zatłoczona, że z konieczności siedział ja skurczony i zgarbiony, a po chwili nogi drętwieć zaczęli z zimna i niewygody. Ani stać, ani siedzieć nie można było, ból pod żebrami nie pozwalał na to wcale. Ot, płakać tylko albo modlić się — wszystko jedno, byle tylko ulgi jakiejś zaznać albo przytomność znowu stracić i nie czuć już nic, ani bólu, ani pragnienia, ani głodu, ani nieludzkiego poniżenia. Niedługo wszyscy w tej celi siedzący miarę czasu potracili. Nikt już nie wiedział wcale, jak długo trzymają nas tutaj. Tylko nogi popuchnięte boleli coraz mocniej, a spodnie i płaszcz, parę razy posikane, sztywne się stali, zamarznięte do imentu. Zdawało się wtedy, że już niżej w nędzę i upodlenie popaść nie można wcale, że tu oto, w tej celi, dno wszystkiego najgorszego nachodzi się właśnie. Głębiej niczego na świeci nie ma już i być nie może, nawet piekła. Tak my wtedy myśleli, panie, zdesperowani całkowici, bo nikt z nas nie znał jeszcze ludzi radzieckich i nie wiedział, że oni potrafią dokonać wszystkiego i nawet najniższe dno potrafią obniżyć jeszcze niżej. Wtedy, w tej celi siedzący, oczekiwali my jak wybawienia nadejścia śmierci głodowej albo męczeńskiej, jak pan wolisz sobi zapisać w kajecie swoim — i nikt z nas nie protestował już ani nie modlił się nawet, ani z rozpaczy pięściami 107 zaciśniętymi w drzwi blaszane nie walił. Cisza tylko była w celi całej oddechami konających wypełniona. Zdawało się, że nikt i nic ludzi tych do życia poderwać już nie zdoła. Ale człowiek jest twardy. Nieraz widział ja, jak z martwych podnosił się i więcej wytrzymać potrafił niż święci pańscy w Ewangelii opisani. Takoj i było w tej kijowskiej tiurmie. #*# Któregoś dnia, nad samym ranem, kiedy zdawało się, że wszyscy w naszej celi martwym pokotem leżą, odezwali się nagle tamuj, na placu więziennym głośniki megafonowe. Od razu zmiarkował ja, panie, że coś niedobrego w ta pora szykować się musiało, bo wśród piosenek bez przerwy śpiewanych ta o Katiuszy najczęściej puszczana była. Wnet ludzi w celi siedzący głowy do góry podnosić zaczęli. W oczach ciągle mieli rezygnację i życie pozagrobowe, ale ta muzyka za ścianą śpiewająca obudziła w nich to, co nigdy w człowieku nie umiera — nadzieję. Więc zaczęli wsłuchiwać się w nią i wiara do życia zaczęła do nich powracać pomału. Wszystkie siły, jakie w nich jeszcze telepali się, razem z tą nadzieją połączone zostali w jedno postanowienie przetrwania. Niebawem w całym więzieniu ruch uczynił się wielki i harmider znaczny Wszędzi na korytarzach słychać było buty podkute po posadzkach kamiennych biegające i zgrzytanie kluczy w drzwiach do cel prowadzą- cych. — Sabirajsa z wieszczami — krzyczano wszędzi. — Sabirajsa. Rychło wygnali nas na korytarz i ustawili tamuj, z rękami do góry uniesionymi Stali my tak i stali, z twarzami do ściany obróconymi, aż ktoś nie wytrzymał i osunął się po ścianie na ziemię. Innego bili już strażnicy do powstania go przymuszając. Tak trwali my czas jakiś, aż zaczęli nas wyprowadzać na dziedziniec kamienny po kolei, cela za celą, i pod murami więz.ennymi ustawili czwórkami. Dzień dopiero wstawał. W zakamarkach i zaułkach budynków noc jeszcze czaiła się mroczna ściany i mury na ciemniejszy kolor malując. Czyste, świeże i chłodne powietrze odurzało jak samogon i do głowy biło. Po tylu dniach smrodu, zaduchu i wilgoci smakowało jak... Tak, panie, sam pan sobi znajdź słowo potrzebne na określenie tamtego powietrza, co nagle w płuca nam wleciało. 108 A na placu więziennym mrowie ludzi już falowało, głowa była przy głowi, ramię przy ramieniu, a wszyscy na blaszane samochody, woronami nazywane, czekali. Nimi to, bez przerwy kursującymi, więźniowie wywożeni byli. Mało ich widać — woronów tych —jeździło albo droga odwozu daleka nachodziła się, bo coraz większa ciżba ludzi na dziedzińcu więziennym na nie oczekiwała. Wiatr tego ranka nie był mocny wcale, ale od bruku kamiennego i od ścian betonowych ciągnęło mroźnym chłodem jeszcze od zimy w murach zalegającym. Wtedy w wieżyczkach strażniczych zapalone zostali wszystkie reflektory, jakie tamuj zamontowane byli. Jasno już było na całym dziedzińcu niby w dzień słoneczny. Boże drogi. Iluż ludzi tu spędzili. Musi, panie, że wszystkie narody w Sowietach aresztowane na tym placu więziennym zgromadzone zostali. Byli tam młodzi i starzy, żołnierze w mundurach z guzików odartych, cywili w miejskich garniturach. Jacyś chłopi w krótkich serdakach i wyszywanych koszulach, kolejarze, policjanci i Rosjanie w porozrywanych fufajkach. Wszyscy oni wtedy nawoływali się, krzyczeli do siebie i przeciskali się z jednej grupy stojącej do drugiej. Każdy z nich chciał odnaleźć kogoś bliskiego, krewnego albo na znajomą twarz napatoczyć się rychło. Tłum falował, kołysał się i wnet wszystkie kordony sołdatów pilnujących rozerwali się pod jego naporem. Na próżno głośniki na murach więziennych zamontowane do spokoju i porządku nawoływali. Grozili nawet, że strażnicy broni palnej użyją wnet, jeżeli porządek na placu nie zapanui natychmiast. Już reflektor z wieżyczki wartowniczej omiótł snopem światła tłum.na dole kłębiący się, a głośniki rozkazy o spokoju i porządku powtarzali raz jeszcze. Cóż z tego, kiedy nikt ich w ta pora słuchać nie zamiarował. Ich głosy w tumulcie krzyków i nawoływań gubili się i niczym śnieg do wrzątku wrzucony. I wtedy polecieli pierwsze kule całymi seriami z pepeszy wystrzelone. Mieli Sowieci sposoby swoi, aby więźniów nieposłusznych uspokoić rychło. Razem z echem wystrzałów, co po zakamarkach i korytarzach więziennych zadudnili wielokrotnie, gwar na dziedzińcu zamilkł od razu, a w jego ciszy tylko przeraźliwe krzyki ranionych ludzi. Tłum uspokoił się od razu i pod ściany budynków cofnął się przestraszony. Na bruku kamiennym pozostało kilka ciał leżących. Jedni byli nieruchomi całkiem, inni krwią brocząc próbowali na kolana podnieść się, inni zaś w drgawkach przedśmiertelnych konali właśnie. 109 Wszystkich więźniów na dziedzińcu całym strach wtedy poraził zimny i 2robowy Żaden z nich nie drgnął teraz ani okiem nie poruszył niezdolny juz ani do buntu, ani do modlitwy. Kilku sołdatów podeszło wtedy .zwłoki zastrzelonych powlokło za nogi na stertę pod ścianą wartowni. Dopiero edv ciała wszystkie uprzątnięte zostali, wtedy otworzyli się żelazne bramy więzienia i konwój czarnych woronów po nową partię więźniów zaje- ChałJako pierwsze zaczęli wywozić kobiety. Teraz wszystkie reflektory wieżyczek strażniczych na blok kobiecy skierowane zostali. A one schodziły schodami, które na zewnętrznej ściani budynku zamontowane byli. Szły tamuj, strumieniem stłoczonym gdzieś tam od drugiego albo trzeciego piętra, i ginęły na dziedzińcu więziennym w ciemnych wnętrzach czekających samochodów — woronów. Wtedy, panie, zacząłem upatrywać Marii. Byłem pewny, ze mus przywieźli ją takoż do tej tiurmy. Sam nawet nie wiem, skąd mnie taka mysi o Marii do głowy przyszła na kobiety wyprowadzane patrzącemu. Pewnie każdemu więźniowi nadzieja taka świtała, że zobaczy być może kogoś bib skiego albo znajomego pośród kobiet do woronów prowadzonych. Cisza wije zrobiła się od razu na dziedzińcu całym i tylko poprzez stukot butów kobiet idących słychać było natrętne brzęczenie więziennych głośników co piosenki swoi bez przerwy śpiewali. Wtedy zobaczył ja Marię. Szła pomału, z głową opuszczoną, zgarbiona jakaś i przygnębiona. Wydawała się teraz jeszcze drobniejsza i j szcze mniejsza niż zwykle. Boże wielki. Jak mnie wtedy ten jej w -dok do gardła dopadł, panie. Nagłe coś w piersiach zacisnęło s,ę kurczyło i serce na moment zamarło. Nawet me wiem kiedy krzyknąłem. Raptem usłyszałem swój głos, inny niż zawsze, ochrypły, suchy, jakby z innych ust wylatujący. — Mario! Mario! I ona usłyszała. Musi, panie, że usłyszała, bo zatrzymała się na moment jakby niepewna czy ten głos wołający jej poszukuje. Patrzyła chwilę ??; kość! schodów na tłum więźniów na dole tamuj skłębiony. Inne ko-biety za nią idące potrącały ją, popychały, aż przycisnęły ją wnet do samej poręczy, co przy schodach się wiła. - Mario! Mario! Popatrz tutaj. To ja, Antoni, wołam do ciebie. 110 Wtedy strumień kobiet popchnął ją znowu, obrócił w drugą stronę i w smudze reflektora, co po ścianie budynku przesuwał się pomału, zobaczyłem ją teraz jasno i wyraźnie. To nie była Maria. Nawet nie była do niej podobna. Boże drogi, aż mnie coś z żałości w gardle zapiekło. Chwilę jeszcze patrzyłem za nią niedowierzająco, aż po sekundach paru tamta kobieta zagubiła się gdzieś, zawieruszyła się pośród innych kobiet do samochodów ładowanych. Dopiero rankiem wczesnym, kiedy wszystkie światła na dziedzińcu więziennym wygaszone zostali, ostatnia grupa więźniów na stację kolejową odjechała. Wtedy dzień już przepędził noc, ale jeszcze rozgrzać się nie zdążył, więc ciągle chłostał zimnem więźniów na peronach czekających. Stali my ustawieni w szeregach po pięciu, w długich niekończących się kolumnach. Strażnik odliczał te piątki, zapisywał w kwadratowym kajecie i wpuszczał w otwarte drzwi wagonów. Potem drzwi wnet ryglowane byli, a następne piątki więźniów nowe eszelony wypełniali. I tak raz za razem, piątka za piątką, wagon za wagonem. Na peronach, obok załadowanego pociągu, stali sołdaci pilnujący i enkawudziści z gołymi naganami w rękach stali takoż, a obok nich ujadali wściekłe, wielkie psy na smyczach trzymane. Cały kram z ładowaniem wagonów odbywał się ślamazarni i widać niedokładnie, bo ten czy tamten eszelon opróżniali, z powrotem więźniów liczyli piątka za piątką, piątka za piątką, aż czas miary wszystkie pogubił wtedy i godzin upływających porachować nie potrafił. Ciągle stali my czekając na kolejność swoją w błocie i śniegu topniejącym i tylko dla rozgrzewki wolno nam było dreptać w miejscu nogami. Dopiero potem, po latach paru, zrozumiał ja, że czekanie jest zwyczajnym i codziennym życiem więźnia. Czy to w łagrze, czy w tiurmie, czy w transporcie zawsze on na coś czeka. To na przesłuchanie, to na wysyłkę, to na amnestię — ciągle czeka — zawsze pod strachem i zawsze jutra niepewny. Takoj i my teraz na peronie czekali. Czas wlókł się pomału, biegły powolne minuty i godziny nikomu w wielkim Związku Sowieckim do niczego niepotrzebne wcale. Tu czas swojego wymiaru nie posiadał i wartości nie miał żadnej. Wreszci na świeci dzień zrobił się widny, z niebem czystym wysoko uniesionym. Wydawało się, że teraz cieplejszy nawet zrobił się on, chociaż wiatr dmuchał dalej i druty telegraficzne nad naszymi głowami jęczeli bez /// Wreszci i na nas nadeszła pora. Wnet strażnicy grupę naszą zabrali, ?i??^?, ^ -LSLrSTSt. r^sca w I wtedy nastepu. .top. M. dwóch ^^ zasuw esze.onie zabdowanyna ^"„^ ^ " ptlowan/??.? a ,yle ????, to juz ostatm wagon *"LLL*L „as LieJsca -t nie byl„. I co teraz zabrać pociąg . rachunek sw zgadzaj U J powrotem do tiurmy ^-?I^?^ K s-r°djecbA a pociąg nas zawiozą. Tylko czym. YJn:em lokomotywy denerwujący się, a stoi do drogi raj-jlj*L»L: dwie^ii, co w ,'ransporce obok niego stoją takoż dwa rzęay wi* ogromnym nie zmieścili się w??^pora. {? naradzall sie, rękam, sob, Komendanci z ^^Z^ć ze sobą, bo każdego z nas, z wygrażali, aż wreszc. porozumiehs^ Bogu, bo już przerażony ja osobna, do innego wagonu .^dowah Uzę g j ^ był, że z powrotem do więzienia, do tej strasznej nas znowu eszelonu mnie wyznaczonego i stał w nim Wdrapał ja się w końcu do^zel zaczęli Za pleca. chwilę nieporuszony, az oczy do mroku P ? ? m, moimi zatrzasnęli s,ę «^^^/„??^i?, z kim będę miał rozejrzał ja się po całym wagonie zęby SP po ^ okoliczność na Syberię jechać. I wteay, p f pierwszy. , , k t eszeionu i wiedział już, że w Popatrzył więc drugi raz *każdy* tQna pryczach drew. tym wagom dzieci same ^«f^.^ ich twarze blade i zapuchmęte nianych, okutam w J^^^^nych, zapadniętych głęboko. Te- ^J^Z^Sh SU w milczeniu zastygłym i ciągłym Strat^Sn' głośno, głośniej nawet, n,ż potrzeba było. _ Czy są tutaj jacyś ^j ¦ dzieci t0 są dzieci w nie- Wiem, żem bzdurniezapyał , W em, p . ^ ? ^ ^ szczęściu jednakowe. A1^ f^^.JLje nie odpowiedział. nie odzywał, się do mnie , mkt na ?? J . ^^ Bali się. Musi, panie, ze bali się, « łami ciemnymi wpatrywali się we mnie uparcie. 112 Wtedy pociąg ruszył. Jego szarpnięcie zakołysało wszystkimi, a ja w momenci przysiadł na pryczy najbliższej. Zacząłem rozglądać się po wa-goni legowiska jakiegoś szukając. Droga przecież długa przed nami nachodziła się. — Ja jestem Polak — szepnął wtedy głos obok mnie siedzący. — I ja też, i oni wszyscy takoż Polacy. Boże drogi, panie, znaczyło to, że cały ten eszelon młodzieżą polską wypełniony został. — Ludzi kochani, dzieci, skąd wy tutaj? Zaczął ja rozpytywać ich i dowiedział się wtedy, że już parę miesięcy przetrzymywani oni byli w kijowskim więzieniu. W różnych stronach Polski aresztowani zostali. Przeważnie w szkołach połapani byli albo pogubili się z rodzicami w czasie deportacji i wywózki. Najwięcej nachodziło się harcerzy i ministrantów. Kto w tamtych czasach w tiurmie kijowskiej siedział, temu nie potrzeba opisywać, jak ci dzieci wyglądali po paru miesiącach kazamatów. Każde z nich świerzbem, niczym błotem, oblepione było. Boże drogi. Teraz to ja już nawet nie wiem, jak to panu opowiadać, żeby istoria moja wiarygodnie zabrzmiała. Sam bym pewni nie uwierzył w nią, gdybym całej tej drogi na Sybir wiodącej nie przeżył osobiści razem z tymi dziećmi. Wieźli nas przecież przez całe pięć tygodni. Przez ten okres tylko parę razy dali nam po wiaderku kipiatoku i dwa albo trzy razy po kubełku kaszy wodnistej na wagon. A jednak ciągle my żyli. Cały pociąg — za moją nie chwaląc się namową — dzieciom tym przetrwać pomagał. Handlowali my na postojach z miejscową ludnością, czym się dało. Ale w miarę czasu upływającego ubywało rzeczy do wymiany na żywność, a ci, co nam do tej pory pomagali, zaczynali obojętnieć. Na nich też kres nadchodził. Wnet pociąg jeńców wiozący w krainę zimna i mrozów okrutnych wtoczył się właśnie. Wtedy zaczęli my na śmierć zamarzać. Dawno już w wagoni ogień w piecyku nie palił się, bo wszystko, co na opał służyło, dawno spalone zostało. Mróz szalał bez przerwy, a wiatr lodowaty ściany wagonów, oddechy ludzi i myśli wszystkie w sople pozamieniał. Dzieci zamarzali co noc — na śnie najczęściej. Umierali jeden po drugim — cicho i pokornie — nie wiedzący pewni, że umierają. Może mróz 8 — I Bóg o nas zapomniał... 113 ulgę przynosił. Co noc jakieś martwe ciało na pryczach leżące nachodzili my wnet Sine i zesztywniałe trupy wyrzucali my wtedy przez uchylone drzW1 eszelonu prosto w śnieg obok wagonów biegnących. Ilu panie, tych chłopców na rękach moich skonało, strach przypomnieć nawet Jeden z nich, czternastoletni Jaś, w majakach przedśmiertnych mówił do mnie tato i tato, a ja panie, może wtedy dziesięć lat ledwie starszy od ™gmel2 odpoczywanie racz im dać Panie - modlili my się wówczas, a słowa te za cały pogrzeb wystarczyć musieli. Pociąg jechał i jechał, stukał po żelaznych szynach albo stawał pod se-maforemf stał długo i cierpliwie nieraz dzień cały. W-tr nag e ząc.hał tro-chę i nie wiuchał już tak zimnem przez ubranie pod skórę i do serca Zdawało s,ę nawet, że ciut cieplej w eszelonie zrobiłosię.nagle Wtedy o*» lałem się płaszczem szczelni i spoglądałem przez zakratowane okienko na dziła się albo bagna tam byli, młaki, oparzeliska i drzewa kar owa ^ Boże wielki, gdzie oni nas wiozą? Lepiej nie patrzeć, me myslec. Mozę modlićsię tylko potrzeba, jeżeli Pan Bóg w ta pora nie zapomniał o nas zu- I to już jest, panie, koniec tej smutnej istorii. Niedługo potem siedział ja już w łagrze przy powałce lasu pracujący. Ale o tym innym już razem panu opowiem. Teraz chciałbym na zakończenie przytoczyć panu jeszcze jedną małą dykteryjkę. Zdarzyło się to niedawno, ot, parę miesięcy temu. Któregoś dnia przyleciał do mnie mój wnuk najmłodszy, co Jacek ma na imię. I tak on powiada do mnie. — Dziadku, daj dziadek parę złociszy. Jedną rzecz chcę ci kupić na pamiątkę, koniecznie. Zobaczysz, nie będziesz żałował. No i dał dziadek pieniądze wnukowi swojemu, bo co innego mógł zrobić. Wraca Jacek z miasta i płytę gramofonową niesie. 114 — To dla ciebie, dziadku — mówi. — Tu są melodie z twojej młodości. Tak i panie puścili my wnet tę płytę na adapterze. I wiesz pan, jaka piosenka pierwsza na niej śpiewana była? Tak, panie, zgadłeś pan. ^iima, proszę pana, takie zwyczaje ma, że niejednakowo na ziemię przychodzi. Raz leniwa ona, nieśpieszno jej. Innym znowu razem, wcześni obudzona, jak burza gwałtowni spada i po świeci buszui. Nikt jej jeszcze nie spodziewał się, a ona już jest. Tamtego roku, tak oto wcześnie na świat przyjść zapragnęła. Pierwsza moja zima na syberyjskiej ziemi. A pan wiesz, co to jest zima? Głupio ja zapytał się, co? Toż pan w Polsce żyjesz, gdzie zima co rok, jak jej Pan Bóg nakazui, przychodzi. Bywa, że mróz złapi i nawet dziesięć stopni na termometrze pokaże. A bywa też, że śnieg spadnie i ziemię całą na biało przyprószy. Bywa tak! Tylko że to wcale nie jest zima. Nigdy żeś pan zimy nie widział i nie wiesz pan, co ona z człowiekiem zrobić potrafi. I nie dziwota to, boja do tamtego roku też nie wiedziałem, co to słowo oznacza. Teraz już wiem. Zima jest dopiero wtedy, gdy ptaszka nagle z dziupli albo gniazda spłoszona pięciu metrów nie uleci, tylko ścięta mrozem na śnieg upadnie. Albo gdy pan spluniesz, gardło chcąc oczyścić, to na ziemię spadnie grudka zamarzniętego lodu. Bywało, że w nocy na równe nogi zrywali my się, taki huk, taka kanonada była, jakby gdzieś blisko armaty walili. Musi, że wojna wybuchła, myśleli my wtedy. A to, panie, mróz ścisnąwszy na lód soki, co w drzewach byli, stuletnie pnie rozsadzał. Małoż to widziało się ludzi, co uszu, nosa, palcy nie mieli, mrozem siarczystym odpadniętych. Nie czui się wtedy nic. Najpierw zimno, potem coraz cieplej się robi. A dotkniesz niechcący ucha, nosa, palcy, a odpadną oni, jakby szpilkami przypięte byli. Rany tylko po tym długo goić się nie chcą gangrenę często powodując. Mróz, panie, straszna rzecz. A do tego śniegi przeogromniaste, czubków drzew sięgające. Wszędzie biało i sino, gdzie okiem ogarniesz. I takie właśnie zimę miał ja już w parę miesięcy po tym, jak mnie do tego łagra przywieźli. W takie zimowe porę najłatwiej było jakieś dodatkowe ciuchy na marznący grzbiet zorganizować, bo sowieckie obozy żadnej odzieży nie dawali. Ot, 119 w czym cię na zsyłkę zabrali, w tym masz łazić, zima, lato, jak leci. Takie tam zwyczaje byli. W zimie przeto jakieś dodatkowe łachy zdobyć było najłatwiej. Trzeba było tylko w tym celu dobrze rozglądać się dookoła i innym wyprzedzić się nie dać. Ot, było, że zwali kogoś zima i na śnieg położy. Codziennie padali ci chorzy, głodni, wycieńczeni, co normy swoi w robocie nie wykonali i kusząc nie dostali. Wtedy takiego podciągało się w stronę swojego drzewa, które akurat ścinało się, i niby udzielając mu pierwszej umanitarnej pomocy, sprawdzało, czy tamten człowiek żyje jeszcze, czy też mróz życi z niego doszczętnie nie wypędził. Później, gdy robota kończyła się już i do baraków iść przyszła pora, w blasku dopalających się ognisk, widziało się, i tu, i tam, i tam jeszcze, gołe ciała niewolników ze wszystkich ciuchów rozebrane. Ot życi, panie. Ot życi. Ci, co obozu i mrozów nie wytrzymali, swoimi ciuchami innym pomagali przeżyć. *#* W ten dzień, gdy zdarzyła się ta istoria, którą zamierzam panu opowiedzieć, mróz jakby zelżał. Ci, co po oddechu potrafili go lepiej odróżnić niż sam Celsjusz, gadali, że nie było go więcej jak czterdzieści. Ciepło siewodnia, mówili. Więcej jak czterdzieści mrozów nie ma. Powietrze było czyste, przejrzyste, a w całym lesie słychać było tylko uderzenia siekier o zamarznięte pnie drzew i postękiwania tych, co je ścinali. Ot, zwykła robota, jak na powałce lasu bywa. Mrok, ten pierwszy, jeszcze cienki i blady czaił się już w krzakach i ostępach i pomału na las nachodził. On to właśnie sprawił, że widać było coraz wyraźniej małe ogniska przy każdym drzewie tlące się dla ogrzania rąk i oświetlenia rąbanego pnia. Cały las, jak okiem ogarniesz, w tych ogniskach nachodził się. Ci, co silniejsi i swoi kubiczne normy wyrąbanego drewna wykonali, gasili już swoi ognie śniegiem zasypując i graty, znaczy topory i siekiery, do toreb chowając. Fajrant nadchodził. Ja w ta pora ciupał jeszcze swoi drzewo, bo norma, panie, rzecz święta. Nie wykonasz normy 4kuszat nie dostaniesz. A bez jedzenia jutro znowu nor-lmy nie wykonasz i kuszat nie budiesz, aż osłabniesz tak, że na któryś tam dzień padniesz przy swoim drzewie i już ci będzi obojętne, kto i dlaczego za życia jeszcze ciuchy z ciebi ściąga. 120 Tak i ja, pomyślawszy sobi o tym wszystkim, drzewo swoi z całych sił okładać zaczął, byle tylko normy dociągnąć i na żarcie zasłużyć. Ręce mnie grabieli. Siekiera w nich ślizgała się, bo pień drzewa twardy, na kość przez mróz skamieniały. Machał ja więc toporem z zawziętością wielką, aż ciepło mnie się zrobiło i od tego ciepła ode mnie promieniującego, wszy, co pod ciuchami spali, pobudzili się nagle i jeść zapragnąwszy, pod pachami, w kroku i po piersiach gryźć zaczęli. Małe, panie, te wszy, a jak one jeść człowieka potrafią, ho, ho. Kogo oni nie gryźli, ten wiedzieć nie może. Przerwał więc ja robotę. Rękę za pazuchę wsadził i dawaj ciało pazurami rajbować. Nie była to łatwa sprawa, drapanie takie, bo coraz palce o ropień jaki albo o wrzód wezbrany zawadzali, ból ogromny powodując. Do tych ropieni wszy jak do wodopoju szli. Więc drapał ja się ostrożnie, tu słabiej, tam silniej, uwagę całą skupiając, i wtedy właśnie usłyszał to wołanie. Ktoś, coś z dali wołał. Zrazu nie zmiarkował ja, co ono oznacza, bo z głębi lasu dolatywało, ale powtarzali je ci, co byli bliżej i jeszcze bliżej, aż zrozumiał ja, co ludzi wołali. — Naczalstwo jedzi. Wnimanie! Naczalstwo jedzi, to tak jakbyś pan usłyszał, że sam ancychryst do lasu schodzi. Pan nie wiesz, jakie groźne było naczalstwo w tamta pora? Pan się naczalstwa nie boisz? A ja, panie, tak. Od tamtych czasów do dziś. Chociaż sobi tłumaczę. Chociaż nie myślę. Sam on, strach ten, nachodzi się i jest w całym człowieku. Ostał się jak pamiątka z tamtych lat. Więc gdy po lesi ta wiadomość o nadjeżdżającym naczalstwie rozeszła się, ci, co już graty pochowali, rychło na powrót powyciągali siekiery i dawaj nimi drzewa, co też na śmierć skazane już byli tymi siekierami okładać. Zaczął i ja swój pień rąbać, ale przezornie to robił, z twarzą zwróconą w stronę wąskiej dróżki, co między drzewami wiła się gdzieś w dal leśną prowadząc. Stamtąd powinni nadjechać. Zrazu nic nie było widać. Ot, radziecki lud roboczy swoją robotą zajęty, ot, głos toporów o drzewa stukający i nic więcej. I wtedy właśnie w te jednostajne, tępe odgłosy siekier wlecieli nagle jasne, wesołe głosy dzwonków przy saniach będących. Byli to dźwięki coraz wyraźniejsze, coraz głośniejsze i coraz bliższe. Teraz siekiery zaczęli pracować szybciej, a rozbiegane ze strachu oczy robactwa ludzkiego spoglądali to w te, to w insze stronę, z której to sanki wjadą. 121 Tak i wjechali one. Widział ja już je dobrze, bom wnet szron z oczu i ciuchów kawern —p^*^L^ML : w sl a h siedzieli. Było ich trzech. W futrach, długich kożuchach, w puszystych na głowach papachach, do których duże, czerwone gwiazdy P°PTechlnii "'góry szkapy głośnym pokrzykiwaniem popędzając. Zmęczone kon parą buchali i pyskami trzęśli. Właśnie w tym momenc,, z górki w ostr> zak et wjeżdżając, sanie nagle przechylili się i na jednej płozie stanęli. Ci w sankach na bok przewrócili się i zaraz potem same na bok upadli. Przerwał ja C^^t^U saniami, nagle zachwiali się jednego z nich dys e, na ziemię przewrócił, a drugiego ten pierwszy siłą swoją na śnieg ????. Leżeli teraz na Z1emi wszystkie: kom same i naczalstwo. Na ten moment las cały zamarł i cisz. się wypenił. Ludzi wokół stojący w Xen,u patrzył, na tych, co z sanek wypadli. A oni chwilę jeszcze na rntguleżeli sobi, sztucznym śmiechem bawiąc się, jakby na kuligu byli. KTnfp zestraszone szarpać się zaczęli kopytami śnieg orając, jakby z z,e-mrPow tac chcieli, aż wreszci zmęczone i zrezygnowane zamarł, nagle m, powsiac , buchała z nich, takie zmęczone byli. z::T:zztic::^ *—* - **** *° - ™- iCh ^^?* ze śniegu gramolili się, papach z czerwoną gwiazdą wokół siebie szukając. Ten główny komandu- pierwszy na nogi stanął rękawką śnieg z włochatego futra otrzepując. Obok niego stanął ten drugizaraz temu głównemu futro ze śniegu pomagał oczyścić. Klepali się teraz n środku polany stojąc, aż doszedł do nich ten trzeci. Cos sob. powiedzieli "zaraz potem rozejrzeli się dookoła, to na koni leżące, to na sani, to na me- ¦ , i -ł i™„ ?i??i? rzucali i robili tak, że wydawało się nawet, iż ogniska wokół palone cienie rzucm drzew i ludzi dużo więcej w lesi się znajdui. Wnet naczalnik jeden odwrócił się od komandira swojego ,, przyłożywszy do ust dłonie w skórzane rękawice odziane, krzyknął w las głośni i do-nośnie, jak na polowaniu czyni się- 122 — Rebiata, hej, rebiata! Rebiata pajdi suda! Pajdi wsie! Pajdi! Cisza, co była wokół, krzyk ten podniosła i od drzew odbiwszy kilka razy powtórzyła... Rebiata, hej rebiata — pajdi, pajdi, pajdi... I ruszyło, panie, robactwo ludzkie na ratunek swojemu naczalstwu. Kto był w lesie, jak stał, rzucał siekierę i ruszał. Prawie wszyscy. Bo wszyscy chcieli być gorliwe i na nagrodę u komandira zasłużyć. Zaraz do sanek dopadli. Dziesiątki rąk je uchwyciło. Hej, hop, krzyknęli raz i drugi i w mig kolektywnym działaniem sanie z powrotem na płozy postawili. — No i w parjadku — zawołał ktoś wesoło. Inni potwierdzili, że tak toczna, w parjadku, ale nie było to, panie, wszystko w parjadku. Nie było wcale, bo koni, panie. Koni z ziemi nie wstawali. Ciągle leżeli na śniegu bez ruchu, jakby przegrane już i pogodzone ze swoim końskim losem byli. Uprząż mieli pokręconą i kopyta w nią wplątane, tylko para ciągle z nich buchała i skuty czterdziestostopniowym mrozem śnieg, co pod nimi był, topniał teraz w ciemnych, brudnych plamach wody. Kilku niewolników zaczęło na nie krzyczeć i kopać je szmacianymi butami. Ale oni wstać nie chcieli. Albo nie mogli już, kto ich tam wie. Leżeli dalej, łby tylko czasem z wysiłkiem dźwigając. Zdawało się, że nikt ich z ziemi podnieść nie zdoła. — Pastojtie! — zawołał wtedy jeden z tych, co w sankach siedzieli. — Pastojtie! Ja sam. I rozstąpili się niewolnicy. A on uniósł z ziemi leżący tam bat masywny, radziecki, z rzemieniem grubym, na którym supły byli powiązane, żeby mocniej bolało — i dawaj te koni okładać. Panie, jak on je bił. Po karkach, po głowach, po oczach. Musi, że wprawiony do tej roboty był. Bił, jakby się wściekł. A koni? Koni szarpali się, targali, ale z ziemi wstać nie mogli w uprząż zaplątane. Więc on jeszcze mocniej rozsierdził się na nie i całe swoje serce w to katowanie koni wkładał. Czapka-papacha przy tym z głowy jemu spadła i czerwoną gwiazdą w białym śniegu zaświeciła, ale on nie zważał na to nic a nic, tylko zawzięcie batem obracał. A koni biciem przestraszone w pierwszej chwili z ziemi powstać chcieli, ale widać nie mogli, bo im krew z poprzecinanej skóry oczy przerażone zalała tak, że oni nie wiedzieli już, czy leżą na śniegu jeszcze, czy wstali może i za co na nie te ciężkie razy spadają. Szarpnęli się jeszcze parę razy, a potem jakby już byli na 123 śmierć zakatowane bez życia leżeli, na bicie nieczułe, w krwawych pręgach całe. Nie wiem, panie, do dziś, co się ze mną w tamta pora stało. Ta widział ja już bitych i katowanych ludzi w Związku Sowieckim będąc. Widział i to nieraz. I wtedy stał i patrzył bezradny, bez uczuć żadnych strachem tylko śmiertelnym porażony. Nagle teraz, jak ja te koni pobite i pokrwawione zobaczył, coś mnie za gardło chwyciło, szum jakiś w mózgu powstał i myśli wszystkie z głowy mnie odeszli het. Skoczył ja nagle do przodu siekierę w ręku trzymający, nie wiedzieć kiedy dopadł tego bijącego koni i z całej siły, jaka jeszcze była we mnie, popchnął go tak, że tamten wielki, wyżarty chłop w pierwsze krzaki, co przy drodze byli, upadł jak długi. — Czego bijesz gadzinę? — usłyszał ja nagle swój głos. — Czego bijesz? Ona nie winowata. Ludzi bij! Boże mój jedyny. Jak ja się wtedy tego swojego głosu przestraszył. Jak z miejsca otrzeźwiał. W ciszy, co teraz w lesie zrobiła się, usłyszał ja nawet głos siekiery, co z rąk mi wypadłszy w śnieg wpadła. Stał ja teraz zdrętwiały ze strachu. Po ludziach, co byli wokół, rozejrzał się bezradnie i nic już nie wiedział, tylko słyszał te ciszę. Te straszną ciszę, co wszędzi była. No to się stało — przeleciała myśl nagła. Teraz to on mnie zabije. Chryste Panie. Toż on mnie zabije. Zastrzeli tym wielkim naganem, co go ma za pasem do kożucha przytroczony. Z siekierą na prawowitą sowiecką władzę. Za to ukatrupi na pewno. Bo już podnosił się niezdarnie z ziemi powstając. Spojrzał ja znowu i te pokrwawione koni zobaczył. I nie wiem, panie, czemu? Może tak przed śmiercią bywa. Oczy mi czymś czarnym zaszli i pustka się zrobiła zupełna. Nie pytaj się pan, dlaczego ja w tamta pora do tych koni leżących dopadł i w nich ratunku szukał. Nie pytaj pan, bo sam nie wiem. Wiem tylko, że całym ciałem, całym sobą do tego skatowanego końskiego łba się przytulił. Nie wiem wcale, co było dalej. Co ja do tych koni gadał, co przy nich robił. Może modlił się do nich w tej chwili ostatniej. Nie wiem. Ale strzał nie padł. Bo usłyszałbym go wcześniej, nim bym go w sobi poczuł. Nie powiem, jak długo to trwało, to co ja panu teraz relacjonui, ale stała się w tamta pora rzecz dziwna. Koń, co prawie już martwy leżał, zakrwawione oko na mnie obrócił, drgnął i przez chrapy coś rzęzić zaczął. Więc przygarnął ja się do niego jeszcze mocniej i mówić mu zaczął ciepło i serdecznie jak do dziecka, co płaczem się 124 zanosi i krzywdy swoi znieść nie może. W ciszy, co w lesie była, musi, że słychać było mój głos do koni przemawiający, bo wszystkie ludzi wokół stojące zasłuchali się, dawno takiej serdeczności nie słysząc. Więc mówił ja, mówił... Skąd ja mogę pamiętać, co ja w tamta pora mówił! Mówił i już. Ale faktem jest, że ten koń zaczął się uspokajać, a ciarki, co po nim przelatywali, ustawać zaczęli. I teraz wydał mi się ten koń, jak ktoś bliski, serdeczny. Może dlatego, że tak samo jak ja po radziecku sponiewierany był. Wtedy zrozumiał ja nagle, że koń ten czui tak samo jak ja, że mamy ze sobą coś wspólnego. Ja się mogę przysięgnąć, że ten koń musi z Polski pochodził, bo wszystko, co ja do niego gadał, on dobrze rozumiał. Może w tamta pora, mowy polskiej słuchając, łąki nad Niemnem mu się przypomnieli i pan jego prawowity, co tak samo jak i on na Syberię wywieziony został? Może tak było... Tak więc stwierdzić trzeba, że ten koń uspokajał się i jakby życie na nowo wstępować w niego zaczęło. Wziął ja go więc za uzdę i łeb mu głaszcząc, prosić zaczął. — Ta, wstań kochanieńki, wstań, z ziemi się podnieś. Wstań, bo zakatrupią nas obu inaczej. Proszę cię, uratuj nas i wstań. Ocalenie tylko w tobie. Przecież żyć nam trzeba. Przetrzymać trzeba. Do Polski wrócić trzeba. Wstań, końskie siłę przecież masz. Posłuchaj ty mnie. Wszak w ojczystej mowie naszej cię proszę, wstań. Mówił ja też, głos zaciszając, żeby naczalstwo i kapusie nie słyszeli, ale on, panie, on słyszał wszystko. I stał się wtedy wypadek do cudu podobny. Nie wierz pan albo wierz, pańska sprawa. Ale ten koń w pewnej chwili zaparł się przednimi kopytami i próbował wstać. Nie dał rady jeszcze. Upadł z powrotem na brudny śnieg. Ale ja już wiedziałem. Życie w niego wróciło. Znowu podtrzymywałem mu opadający łeb i otuchy dodałem. — Nuże koniku, zbieraj się. Nie damy się bolszewikom. Jeszcze raz spróbuj. I on spróbował. I stanął na cztery nogi, a siły polskiej tyle się jeszcze w nim odnalazło, że tego drugiego takoż do powstania z ziemi przymusił. Pa-trzaj pan, aż uwierzyć trudno. Nie wiesz pan i nigdy pan nie będziesz wiedział tego, jak ja się w tamta pora ucieszył bardzo. Obydwa koni jak kochanki najlepsze w pyski ucałował i z tej wielkiej radości dwa kroki do tyłu zrobiwszy wielkim krzyżem prawosławnym je pobłogosławił. 125 Ta daj Pan sP°kój. Skąd ja mogę pamiętać, jakim krzyżem ja wtedy błogosławił? Błogosławi i już. Każdy krzyż dobry. Stał ja teraz i patrzył, patrzył na te koni stojące jak na cud jaki. I w tym momenci ktoś klaskać z uciechy zaczął a inni za nim też klaskać zaczęli i krzyczeć hura, hura i tym sposobem ciszę co cały czas w lesi była, gdzieś het daleko przegnali. Te stojące koni i te oklaski od śmierci niechybnej w tamten czas mnie uratowali. A ja, panie, ciągle stał, o całym świeci sowieckim zapomniawszy z tej radości, co teraz na mnie zwaliła się tak, że nawet nie czuł, kiedy od tyłu doszedł do mnie ten naczalnik, co koni katował. Wziął mnie delikatnie za ramiona i w swoją stronę pomaleńku obróciwszy, nagle całą siłą pięścią zaciśniętą wygarnął mnie w gębę. Poleciał ja w powietrze jak ptaszka jaka w krzaki pod drzewami upadłszy. Stamtąd dopiero zobaczyłem jak szedł w moją stronę z batem do bicia w górę uniesionym. Raz mnie zdzielił przez twarz i głowę, drugi raz przez ręce, którymi się zasłaniałem. Nie słyszałem nawet, co krzyczał. Słyszałem tylko rytmiczne świsty bata na mnie spadające. Zakatrupi — przeleciało przez głowę — najpierw skatui, a potem zakatrupi. I nic ja już więcej nie czuł, pod batem leżący. A on bił. Walił mocno tak, że obojętność całkowita na mnie spadła świadomości pozbawiająca- I nie wiem wcale, jak długo on mnie katował. Ale ten głos to ja jeszcze usłyszał. __Chwatit, Stiopa. Świst bata ustał nagle. Naprzeciw mnie, obok naczalnika z batem, stał ten główny komandir. __Chwatit, Stiopa. — Wyciągniętą ręką uspokoił kamrata. — Chwatit. Chwilę patrzył na mnie, a potem powiedział: __Nu, pąjdi siuda. Zerwał ja się na równe nogi. Na baczność stanął i ręce przy szwach u portek wyprostowawszy wrzasnął: __Służ? Sowieckiemu Sajuzu! __Nu da, charaszo — przytaknął komandir. — A familia wasza kak? __Antoni Nikołajewicz Tuchoski. __Charaszo. Zapiszi, Kostia. Wskazał głową na tego trzeciego. Ten wyciągnął z torby kwadratowy kajet, poślinił koniec ołówka i moi nazwisko smarować zaczął. Szło mu to nieskoro jakoś, bo komandir zniecierpliwił się i zawołał'- __Nu, pojechali. Nu, bystra. 126 Już w saniach siedzący spojrzał na mnie jeszcze raz i za chwilę schował ich las i zakręt, co w nim był. Jeszcze chwilę stali my w miejscu, aż odgłosy dzwonków w lesie się zagubili i dopiero wtedy każdy ruszył do swojego drzewa, żeby normy dokończyć. Znowu las ożył uderzeniami siekier. Ale nie była to już praca. Co w drzewo uderzę, to przypomnienie przychodzi: Zawtra pogawarim. Strach znowu mnie wziął. Boże mój. Co teraz stać się może? Zawtra pogawarim... Za wroga ludu pracującego uznać mogą. Z siekierą do prawowitej sowieckiej władzy. Boże, co teraz stanie się? Tak, panie. Nie do śmiechu ja panu istorię opowiadam. Całą noc śnili mi się różne katorgi, aż siły mnie opuścili i już drugi dzień bez jedzenia ja ostał się normy nie wykonawszy. Koniec mój zbliżał się kroku przyspieszywszy. Tak było przez okropne dwa dni i dwie straszne noce. Aż wreszci rano do powałki lasu już mnie nie zabrano. Skończyła się moja udręka na razie. Za to szedł ja pod strażą, pod karabinem z lufą we mnie wycelowaną, do komandira, co w naszym łagrze najważniejszy był. Dzień stał się jasny, mróz syberyjski, co Celsjusza dla niego za mało, a my szli. Ja przodem, za mną strażnik i myśli już żadnej w głowie nie było. Tak człowiek sflaczał, do imentu znaczy się. Cisza szła razem z nami i tylko śnieg pod butami skrzypiał i ludzkim głosem gadał: — Na śmierć. Na pewno śmierć. Najpierw to ja się tych głosów od śniegu idących strasznie przestraszył. Ale potem, czym ich było więcej, dziwnie uspokajać się zaczął. No i niech — pomyślał. — No i naplewat. Dość tego życia podłego. Raz niech się skończy ta udręka, katorga ta. Niech się skończy. Niech skończy, skończy — dogadywał śnieg butami przyciskany i tak oto do kwatery komandira my doszli. Strażnik mój, kolbą karabina zapukawszy, drzwi otworzył i do wnętrza mnie wepchnął. Nagle w twarz uderzyło mnie ciepło. Boże mój. Gdzie na świeci jest jeszcze takie ciepło? Aż zatkało mnie, kaszel powodując, a zaraz potem nos i ciało całe owionął zapach żarcia. Chryste Panie, co taki zapach z głodnym człowiekiem zrobić potrafi. Śliny pełne usta i pełne gardło zaraz mi się narobiło. Żołądek przez szyję chciał się wydostać, a płatki w oczach to mi latać zaczęli takie duże i białe jak śnieg tam na dworze. W tamta pora za jedzenie, za ochłap jaki, wydałbym ojca, matkę, kogo tam pan chcesz jeszcze. Głód, panie, to niewyobrażalnie straszna rzecz. 127 Na moment oparł ja się na framudze drzwi, bo upadłby niechybnie, gdyby nie głos komandira: — Familia wasza? Jak to człowiek był wytresowany sowieckiej władzy służąc. Przed chwilą przytomność ja tracił, a teraz na głos ten — strachem na baczność wyprostowany — pełnym głoserrt zawołał: — Służę Sowieckiemu Sajuzu, powsiegda. Komandir popatrzył na mnie i powiedział: — Ja toże! A familia wasza kak? — Antoni Nikołajewicz... — Skąd na koniach się znasz? — W Polszy za fornala u panów służył. — Da, panimaju. Stanął teraz przede mną i dmuchnął mi w twarz dymem z machorki w „Izwiestię" zakręconą. — Płocho z taboj Tuchoski, płocho. Ty władzę sowiecką pobił. Oj płocho, płocho. Ty do naczalnika z siekierą, po bandycku, znaczy się. Toż ty swołocz. Sukinsyn. Burżuj jobany, ja was każu. Ja wam... Zaczął teraz krzyczeć i linijką, co ją ze stołu uniósł, wymachiwał nade mną, ale nie bił jeszcze. Klął ciągle, pięścią wygrażał i pluł obok mnie. A ja, panie, stał jak wryty i nie wiedział jeszcze w tamta pora żywy czy z martwym wyrokiem z kwatery tej wyjdę. Kiedy wreszci zamilkł, długo po izbie w milczeniu chodził, jakby wyroki ważył. A to milczenie wcale nie było lepsze niż ten krzyk poprzedni. Aż nagle przerwał po izbie chodzenie i przede mną stanął. Znowu mi dymem w twarz buchnął i powiedział: — Władza radziecka łaskawa jest. Przebaczyć umie. Winę pozwala odkupić. Znaczy proletariacka ona, znaczy sprawiedliwa i praworządna. Poniał? Ty na koniach się znasz. A koni, widzisz, Krajowi Rad potrzebne są. Oto my wszyscy nową pięciolatkę stroim. Ot i wsio. Jak dobrze służyć będziesz, winę odkupisz. A jak nie... Nu jej Bohu, sam ubiju. Smatri, sam. — I przyłożył mi do nosa wielką czerwoną pięść. — Służę Sowieckiemu Sajuzu. — Teraz słuchaj, Tuchoski. Karę ci daruję. Ale konie mają być zadbane, zdrowe i pewne jak... — Podniósł rękę i pokazał nią wielki portret Józefa Wissarionowicza, co wisiał na ścianie. — Jak Krasnaja Armia. 128 - Wsio panimaju, towarisz komandir. On kiwnął głową, a ja w tym momenci zrozumiał, że ci koni dobrym za dobre mnie się odpłacili. Teraz może przeżyję, pomyślałem sobi. W jednej chwili wszystko mnie do głowy przyszło. Nie będzie już tej cholernej normy, co żyły wypruwa. Nie będzie zimna. Codziennie będzie miska kaszy z funkcyjnego kotła. Teraz pewni przeżyję. Boże mój. Teraz pewni przeżyję! Wtedy tak ja myślał, panie szanowny, w kwaterze komandira na baczność stojący. Po chwili szedł ja nazad, z powrotem do łagra, do końskiej stajni przez strażnika prowadzony i lekko mnie się szło w szczęściu i zadowoleniu będący. Nie zwracał ja już uwagi na śnieg, co pod butami gadał. Co mi tam, teraz pewni przeżyję. Droga była daleka, bo aż na drugi koniec łagra iść nam przyszło. Więc my szli. I nie pamiętam ja dzisiaj, ot, zabij pan, co ja w tamta pora myślał tą drogą idący. Ale zaczekaj pan. Zdaje się, że złapał ja się na tym, że ciągle tym koniom za ocalenie dziękował. I wstyd mi się zrobiło. Antoś. Bój ty się Boga, co ty wygaduisz. Do koni się modlisz, jak poganin jaki? Durnowaty ty czy jak? Wstydu u ciebie żadnego nie ma? Toż ci koni to takie same nieszczęśniki jak ty. Jak te ludzi tutaj na zatracenie przeznaczone. Bogu — stwórcy swojemu za ocalenie dziękuj. Jego o dalsze łaskę proś. Tak ja, panie, wtedy się zrugał i dopiero później zaczął się naprawdę modlić dziękczynienia składając. I Panu Bogu naszemu, co wszystko widzi i zapamiętui sobi, że nawet do sowieckiego łagra zajrzał nade mną się litując. I do Matki ludzi kresowych, co w Ostrej Bramie zamieszkui, żeby się nade mną zmiłowała. Może zapamiętała mnie, gdy chłopcem jeszcze będąc, na odpust, na kaziuki z ojcem do Wilna przyjechawszy, przed Jej cudownym obrazem na placu klęczałem. Może zapamiętała. Skąd pan wiesz, że tak nie było? Skąd pan wiesz? Bo ja, panie, wiem na pewno, że tylko Ona przetrzymać mnie pozwoliła. Czym ja jest starszy, tym bardziej pewny tego jestem. * * * Końskie obory z pali drewnianych pobudowane byli, ale niedbale jakoś, z dziurami prześwitującymi, przez które mróz w tę i tamte stronę przelatywał. Koni stali na uklepanej glinie, bez podściółki żadnej. Zababrane i zasrane, za przeproszeniem pana, byli, jakby biegunkę mieli. Żłoby byli puste. Za to koni mieli pełno strupów i ropieni różnych. Klęska i nieszczęście jedno. 9 — I Bóg o nas zapomniał... 129 Ale musi, byli to te same koni, co w lesie. Poznał ja je od razu, zwłaszcza że innych w całym łagrze nie było. Więc obejrzał ja te koni. Po stajni rozejrzał się i bezradny stanął, sam nie wiedzący, gdzie wpierw ręce włożyć, żeby ten bardak do porządku jakiegoś doprowadzić. I wiesz pan od czego ja zaczął? Najsamprzód to ja się z tymi końmi przywitał. Od pyska je zaszedłwszy w oczy im popatrzył, po karkach głaskał, po polsku mówił i cieszył się tak, jakbym druha serdecznego nagle po latach żywego jeszcze zobaczył. — Zadbam ja o was. Nie bójcie się, zadbam. Pożyjemy jeszcze. Zobaczycie. Jeszcze do Polski razem wrócim. Tak ja, panie, tym koniom obiecywał i wierzył w to święci, że tak właśnie stanie się niezadługo wcale. Bo wiara, panie, zawsze umiera ostatnia. Wtem ruch jakiś przy wejściu uczynił się i z tyłu za mną ktoś zakasłał, kaszlem takim głębokim, gdzieś od żołądka pochodzącym. Obejrzał ja się, bo w drzwiach jakaś ciemna zjawa ukazała się. Nie człowiek to był. Dobrze ja to powiedział — zjawa. Tyle, że mała ona była i cienka, chociaż w najprzeróżniejsze ciuchy pookręcana. Stał ja teraz i patrzył na te zjawę do stajni wchodzącą. Najpierw przełknął ślinę, a potem oddech, co do życia potrzebny jest, gdzieś w gardle mnie się zatrzymał. Widział ja, panie, w Rosji już sporo i zadziwić mnie łatwo nie przychodziło. Ale teraz przestraszył ja się na serio. Musi, że tak się stało, bo gęba mi się otworzyła, a oczy na wierzch wyszli. Ta zjawa w łachmany pookręcana kołysząc się z nogi na nogę, szła w moją stronę. W czeluściach szmat, co całe głowę okrywali, było coś... To znaczy, źle ja powiedział. Słuchaj pan. W tej twarzy nie było wcale nosa. Tylko rana sina, ropiejąca i głęboka. Wyżej tej rany byli oczy. Duże jakieś i okrągłe i z tą raną w jeden obraz się łączyli. Nigdy przedtem twarzy ja takiej nie widział, więc stał teraz i patrzył jak oniemiały. A te oczy szli w moją stronę i szli... Boże mój wielki. Do dzisiaj, widzisz pan, nie mogę opowiadać tego spokojnie. Te oczy dlatego byli takie wielkie, bo powiek one nie mieli. Odpadli powieki, odpadł nos mrozem syberyjskim uszkodzone. I jakby tego wszystkiego nieszczęścia całego za mało było, wargi też jakieś dziurawe byli, za którymi sterczeli dwa białe zęby. Innych nie było. Wszystko to obejrzał ja szybko, jednym spojrzeniem, to panu tak długo opowiadać musiał, żebyś pan to dobrze zobaczył. Ta nie kiwaj pan głową, że 130 pan to widzisz. Nie kiwaj pan. Tego się nie da opowiedzieć ani wyobrazić sobi nie można. To trzeba było widzieć. Więc jak panu zaznaczyłem, te oczy wielkie i niebieskie szli w moim kierunku i szli, aż zatrzymali się o jeden krok przede mną i do góry na mnie popatrzyli. — Wy nowy do koni? Chciał ja odpowiedzieć i nie mógł. Śliny mnie nagle zabrakło, a powieki na ten moment łzami nalecieli. Ten głos do mnie przemawiający po polsku mówił i do dziecka należał. — Chryste Panie — wykrztusiłem wreszci. — Dziecko moje, skąd ty tu? Skąd ty się wziął? — Ze Lwowa. — Z Polski? — Tak, ze Lwowa. — A familia twoja, znaczy rodzina, gdzie? — Nie ma już, wywieziona. A ja nazywam się Stasiu Walczak. — Boże wielki. Stasiu, co oni z ciebie zrobili. Za co tak? Stasiu! Boże nasz. Boże nasz. Coś wtedy we mnie urwało się. Jakaś nerwa chyba, bo jak ja panie zaczął wtedy płakać. Sam nie wiem, skąd się we mnie tyle płaczu wzięło. Rozbeczał się ja, rozszlochał. Za te podłe życie, za te katorgę, za te zmarnowane polskie dzieci, za te... Ta, panie, jak ja mogę pamiętać, za co ja jeszcze płakał w tamta pora. Płakał, i tyle. A pan słuchaj, kiedy opowiadać mam ochotę. Wtedy, tam, w tej stajni stali przede mną czternastoletnie, wielkie, zdziwione oczy dziecka i wpatrywali się we mnie, starego chłopa płaczem wielkim ogarniętego. Nagle poczułem, że on głaszcze mnie po ręce i coś mówi. A słowa jego, zrazu pojedyncze, ciche i słabe w zdania całe układać się zaczęli wielkim spokojem na mnie spływając. Zaczął więc ja brudnym rękawem mokre policzki wycierać, ale łkania, co mi w gardle gulgotało, uspokoić nie mogłem. Tak to, panie, dziecko, mnie, silnego chłopa, w tamta pora w sowieckim łagrze mową polską pocieszało. Ot, życie sowieckie. Nie zwracał ja dotąd uwagi na innych. Nie przejmował się zakatrupionymi, zamrożonymi, zagłodzonymi, przez komary pożartymi. Nie przejmował się. Napatrzył się, przywykł, znieczulał, uznał, że tak być musi. Ot, myśl tyl- 131 ko jedna w każdym z nas tu kołatała się. Przetrwać, przetrzymać. Jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden tydzień. Jeszcze czas jakiś na cud tylko oczekując. A teraz patrząc na to dziecko przede mną stojące nagle zobaczył ja całą nędzę, całą podłość tego życia tutaj. I wiesz pan, co ja wtedy uczynił? Upadł na kolana i Stasia do piersi przytulił. Coś chciał zrobić i za Boga nie wiedział co. I wtedy rozpłakał ja się znowu, rozbeczał się, panie, z całej tej bezsiły, z tej bezradności, z nieszczęścia tego. A Stasiowi te oczy jak spodeczki duże nagle rosą nalecieli i broda trząść mu się zaczęła. Cholera, panie. Nie pochlipuj pan teraz. Cicho pan bądź. Chwilę pan uszanuj. Teraz płakali my obaj ze Stasiem — przytulone do siebie, jak dwie kukły z łachmanów zrobione. I stali my tak długo chyba, bo koni głowy odwróciwszy w nasze stronę patrzeć zaczęli. Byli my teraz wszyscy w tej stajni stojący jak jedna polska rodzina w syberyjskich łagrach zagubiona. Te istorię ze Stasiem pamiętam najlepiej z całej sowieckiej niewoli. Może dlatego, że do dziś, do teraz, nie mogę sobi darować, że nie dopilnowałem Stasia należycie. Zginął, panie, cicho, nie wiedzieć kiedy, z całym ciałem w ciuchy okręconym. I musi, że do nieba prosto trafił. Bo chociaż bez winy był i życie miał czyste, to już tu, na ziemi, okrutne piekło na sowieckim zesłaniu odbył. Jak umarł? A to już insza istoria, którą panu innym razem opowiem. Na Syberii pozostali po nim odmrożone części ciała. A we mnie widok tych przeogromnych oczu, których nawet po śmierci powiekami zakryć nie mógł. A koni? A koni, panie. Koni jeszcze gorzej wyglądali, niż ja wtedy na leśnej drodze widział. Jeszcze gorzej. Bo wiesz pan, co oni jedli, ci koni? Latem to świeć Boże, las ich wyżywił, ale zimą? W zimie to oni dostawali do jedzenia igły z sosen, ze świerków, z jałowca. Krugom, codziennie to samo, nic więcej. I wyobraź pan sobi, żyli jednak. Ja też nie wiem, w jaki sposób, ale żyli. Poszedł więc ja do obozu furażu dla nich szukać. Chodził po funkcyjnych. Do naczalników trafił — i nic. Wyśmiali mnie tylko. — Ty na koniach się znasz? — pytali się. — Igły to sama witamina, ot, co — mówili. — Ale ci koni nie przywykli do tego — tłumaczyłem. — Łąki nad Niemnem dotąd jedli. Zdechnąć im przyjdzi teraz, jak obroku nie dostaną. 132 — Oj, durnowaty ty, durnowaty — śmiali się. — Ludzi przywykli, to i koni przyzwyczają się. I widać, panie, takoj było, że igły z sosen siły dają, bo koni ciągle żyli. I bądź pan tu mądry. Wyprosił ja jednak pół worka ziarna i worek słomy albo trawy nad rzeką suszonej. Przytargał to wszystko do stajni i w kącie postawił. Koni trochę ogarnął. Rany im pooczyszczał, a pod wieczór po odrobinie tego ziarna ze słomą zmieszanego do żłobów nasypał. Staś kręcił się po stajni. A ja mchem, com go naniósł, szpary w ścianach utykać zacząłem. Cisza była wokół. Polano smolne w rogu zatknięte wnętrze oświetlało. A w jego blasku i cieniu, co na ścianie był, zobaczyłem nachylonego nad workiem Stasia. — A co ty tam, Stasiu, robisz, ha? — zainteresował się ja. — Chodź tu — powiedział. — Zobacz, to dobre. Najeść się można. Podszedł ja do Stasia Walczaka nad rozsuniętym workiem klęczącego i popatrzył na ziarno tam będące. Nie było ono do ziarna podobne. Czarne jakieś jak kąkol i stęchlizną zajeżdżające. — Spróbuj — powiedział. — To dobre. Jadłem to już nieraz. Żołądek napełnia się i sytość daje. I Staś wyciągnął do mnie dłoń, na której leżeli czarne ziarna, plewami poprzetykane. No i zjadł ja, panie, to ziarno na ręce Stasia Walczaka podane. Najpierw parę ziarenek. Potem całą garść i garść następną. Najpierw z wolna, potem szybciej, a potem garściami, zachłannie przełykając. Dopiero po paru minutach poczuł w sobi to dziwne uczucie. Wtedy nie mógł ja sobi za Boga przypomnieć, jak uczuci to nazywa się. A to pełny żołądek tak działał. Siły od razu od tego przybyło. Bo kiedy my konwie wzięli, żeby je wodą w rzece napełnić to i one nie wydawali się takie ciężkie. Najpierw to my tę wodę sami zaczęli pić po jedzeniu obroku spragnione. A potem i koniom w koryta my wlali. Te stali, pyski tylko w wodzie zamoczywszy, i ani jeść, ani pić nie chcieli. Coś niedobrego z nimi dziać się musiało. Chrapy mieli rozpalone, oczy w mgle czarej i oddechy krótkie, przerywane. Musi, że chore byli. U mnie za to i u Stasia wesołość panowała. Żołądki pełne my mieli. Szpary w ścianach pozatykane. Fajno jest. Z tej rozpusty aż bekać nam się zachciało, takie gazy z żołądków nam się wydostawali, że aż usta trudno zamknąć było. Ale 133 spać my poszli zadowolnione, syte, modlitwy wieczorne należycie odprawiwszy. Dopiero w nocy boleści mnie złapali. Cholera, panie, brzuch to mnie rozerwać chciało, a sraczka to mnie złapała najwyższej jakości — powiedzieć można. Co chwila portki ściągać musiał, a potem to i zdążyć trudno było, tak leciało z człowieka. A Stasiowi, popatrz pan, nic. Stasiowi nic nie było. Przywykł widać. Przez trzy dni w sraczce i gorączce ja leżał do życia prawie niezdolny. I gdyby nie Stasiu, pewni krwawej dyzenterii bym dostał i na tamten świat się przeniósł albo co gorszego. To Stasiu Walczak wszystko za mnie zrobił. I końmi się opiekował, i wodę nosił, i mnie chorego doglądał. Taki dzielny on był ten Stasiu Walczak. W trzecim albo czwartym dniu zelżało trochę. Wody gorącej ja popił. Miskę kaszy, co ją Stasiu przyniósł, zjadł. I dopiero wtedy jako tako na nogach stanął. Tyle, że słabowity był, sił całkiem pozbawiony. I powiedzieć trzeba jeszcze, że w samą porę ja ozdrawiał, bo gdzieś pod wieczór funkcyjny, koni pod stajnię odprowadziwszy, zapowiedział, żeby na rano gotowe oni byli, bo komandir do Rejkomu potrzebę ma jechać. A koni trupy już byli prawie. Ledwie na nogach trzymające się. Wprowadził ja je do stajni. Oczyścił trochę, wody do picia nalał, igieł sosnowych do żłobów nasypał i do jedzenia zachęcał. Ale oni jeść już nie chcieli. Pyski tylko w wodzie zamoczywszy stali bez ruchu żadnego, jakby zdrętwiałe byli. Wtem, niespodziewanie, jeden z nich na przednie łapy upadł łbem o koryto uderzając. Podszedł ja do tego konia, obejrzał go i nie wiedział wcale, co robić mnie trzeba. Najpierw to ja chciał tego konia podnieść. Ale koń ciężki, a we mnie sił żadnych chorobą wykruszonych. Toteż pomyślał ja sobi tak: Niech poleży, odpocznie, oddechu nabierze. Usiadł ja teraz przy nim i głaskać go po głowie i pysku zaczął. I wtedy, panie, przestraszył się na serio. Ten koń miał taki suchy i gorący pysk, że szczapa by się od niego zapaliła. Skoczył ja wnet do drugiego konia i dotykał mu pyska i nozdrzy z wielką dokładnością badając. I był ja już pewny w ta pora. Koni mieli nosaciznę. Boże drogi. Znaczy i na nie ostateczny kres przyszedł. No to nacieszył się ja robotą przy koniach. Nacieszył się już. Jak oni zdechną. Boże drogi. Jak oni zdechną, tak i mnie za karę na powałkę lasu wrócą. A tam mój koniec przyjść musi, bo nie przetrzymam zimna, głodu i ciężkiej roboty. Czułem, że tak stanie się jak amen w 134 pacierzu. Miał ja pożyć — i widać nie pożyję. Cały ratunek w tych koniach był. A oni takoż na śmierć skazane byli. Śmiertelna to choroba, panie, nosacizna taka, zarazę ze sobą wielką niosąca. Znał ja się na tym. Znał dobrze, bom przy wojsku w taborach służył. Dlatego wiedziałem, że ani dla nich, ani dla mnie ratunku żadnego już nie ma. W parę chwil potem ten drugi koń też na przednie łapy upadł i zastygł w takiej figurze. Teraz obaj byli spokojne na kolanach jak do modlitwy na śmierć swoją oczekujące. Nie wiem, jak to panu opowiedzieć, co się wtedy ze mną działo. Gorączki ja chyba jakiejś dostał, bo ręce i nogi trząść mi się zaczęli, a do głowy wrzątek uderzył. Sam dobrze nie pamiętam, co ja wtedy robił, co gadał, przeklinał pewni. Wiem, że wybiegłszy na dwór ratunku i pomocy szukać wokół zamia-rował. Ale plac pusty był. Więc stanął i rozejrzał się dookoła, a krugom śnieg tylko biały był i cisza, i mróz, co dech zatykał. A ja ciągle stał, w rozpaczy beznadziejnej, sam jeden pod tym ogromnym niebem, pełnym gwiazd sowieckich i znikąd pomocy ani pocieszenia spodziewać się nie mógł. Noc ciągnęła się długo i przeraźliwa ona była jak strach, jak rozpacz. Co chwila macał ja końskie pyski i wodę do picia im podawał. A oni żyli ciągle albo konali tak długo w wielkiej gorączce będące. Ze świtaniem, co bardzo późno przyszło, ruch się zaraz w łagrze uczynił. Nie wyspanych ludzi funkcyjni z baraków do roboty wypędzali po całym placu ich przeganiając. Wszędzie kręciło się ich robaczywe mrowie, to w te, to w insze stronę zdążając. To po wodę do rzeki, to za żarciem jakim buszujące. Wtedy to do stajni wszedł służbowy z rozkazem zaprzęgania koni do sanek. — Oni nigdzie nie pojadą. Chore są, konają już — powiedziałem na klęczące koni wskazując. — Co nie pojadą? — Służbowy rozsierdził się. — Co nie pojadą? Muszą jechać! Komandir do Rejkomu potrzebę ma. Muszą jechać i kwita. Na co czekasz, swołocz ty jedna. Koni zaprzęgaj, bystra. Wtedy ja, panie, znowu przestraszył się. Podszedł do tych koni i zaczął je prosić, żeby jeszcze raz — ten ostatni — przemogli się, żeby wstali, ko-mandira do Rejkomu zawieźć. Ale oni już mnie słuchać nie chcieli, obojętne na polskie mowę, na prośby nieczułe. I wszedł wtedy do stajni jeden z naczalników, i dookoła rozejrzał się. Musi, że usłyszał prośby moje do koni kierowane, bo zapytał służbowego: — Czto on gawarit? 135 — Koni nie chcą wstać do roboty — zameldował służbowy. — Ten od koni mówi, że są chore. — Nie chcą do roboty? Buntują się? Wczoraj jeździli, a dzisiaj rozchorowali się? Nu uwidim. Szedł teraz przez stajnię i rozglądał się, to na ludzi, to na koni klęczące patrząc. Zaszedł koni od tyłu i tego z lewej strony kopnął swoim buciorem w klęczącą nogę. Koń nawet nie drgnął, jakby kopnięcia nie poczuł. Komandir spojrzał teraz na mnie i powiedział: — Ty specjalnie je struł, żeby jechać nie mogli. Toż to sabotaż. Nim zdążyłem na baczność stanąć, nagle doskoczył do mnie i za ciuchy uchwyciwszy, uniósł mnie na palce i w przeciwną ścianę cisnął. W momenci coś mi we łbie zadzwoniło i cisza się zrobiła zupełna, i ciemność nocna zapadła. Do dzisiaj nie wiem, panie, jak długo mnie ta nicość trzymała pod ścianą stajni leżącego. Z wolna jednak jakieś głosy do uszu dolatywać zaczęli. Dalekie i niewyraźne one byli, jakby z innego świata wysyłane. Jak przez mgłę albo przez sen bardziej ja czuł, niż widział, że tamci dwaj koni bili i katowali je do powstania z ziemi zmuszając. Aż przyszło, że dźwignął sieja na kolana, łeb rękami obmacał i o ścianę się opierając na dwór, na dzień tam będący wyszedł. Koni leżeli niedaleko od stajni, jeden bliżej, drugi dalej, a baty nad nimi świstali. Wokół stało mrowie niewolników, a wszyscy byli czarni i brudni jak wrony. Do dzisiaj nie wiem, jak to się wtedy stało, że nagle jeden z tych koni siły ostatnie zebrawszy podniósł się z ziemi i na drżących nogach stojąc, dwa kroki, jakby dla próby, do przodu uczynił. Zaszemrało mrowie ludzkie. Zaszemrało z uznaniem, bo teraz sam pan widzisz, że władza radziecka, jak chce, nawet umierającego na nogi postawić potrafi. Do konia, co wstał, funkcyjni zaraz dopadli brzemię na niego chcąc założyć. Ale on szarpnął się w buncie jakimś ostatnim i wierz mi pan nagle w galop niezdarny ruszył. Musi, że był to ostatni jego galop do nieba chyba prowadzący, bo biegł on krzywo jakoś, z nogami płatającymi się, z łbem do samej ziemi spuszczonym. Trwało to wszystko kilka metrów może. A potem koń upadł gwałtowni jakby kulą przeszyty albo jakby nogi połamał. I to był już koniec końskiej udręki. Robactwo ludzkie wokół stojące poruszyło się wtedy i szeptać między sobą zaczęło. Strażnik, co przy koniu stał, butem swoim łeb do góry mu uniósł, popatrzył i zawołał na głos: 136 - Uże wsio. — Potem cofnął nogę i łeb koński bezładnie na śnieg upadł. Wtedy szum i krzyk wokół się zrobił i rósł on wołaniem, jak na alarm albo na nieszczęście jakie. — Ludzi! Ludzi, koń pagib. Koń pagib. Po chwili wszędzi to wołanie słychać było. I zleciały się łachmany ludzkie ze wszystkich stron łagra, i zapełnili cały plac przed stajnią będący. Nie wiem, panie, skąd mi nagle siły przyszli. Wycieńczony ja był głodem i chorobą, ale poderwał się jeszcze i biec do swoich koni zaczął. I to było, panie, jak sygnał, jak rozkaz rzucony, bo zaraz za mną ruszyło chmarą niewolnictwo ludzkie w stronę koni leżących. Nagle tylu ich zrobiło się, że zagubił się ja wśród nich, zapodział się gdzieś w tym tłumie wielkim. Ci, co wyprzedzili mnie i teraz biegli przede mną, zasłonili mi wszystko tak, że widział ja tylko pokraczne, niezdarnie biegnące szmaciane kukły w różne łachmany pookręcane. Tak jak ja biegł, tak i stanął nagle, bo zobaczył tych, co pierwsi do koni dopadli. Było ich tylu, że ciemno się od nich na białym śniegu zrobiło. Nie wiem, panie, czy koni wtedy martwe już byli, czy konali dopiero, nie wiem tego. Tak czy siak, koniec na nie w ta pora przyjść musiał, bo już nie widać ich było, tak gęsto i tłoczno nad nimi zrobiło się. Zewsząd coraz więcej ludzi przybywało krzykiem i nawoływaniami zwabionych. Po chwili już ciżba na placu była wielka, jakby cały łagier na końską ucztę się zleciał. Wnet w ruch poszli siekiery, topory i noże rozmaite ciała końskie ćwiar-tujące. Każdy chciał być bliżej mięsa. Każdy kawałek ścierwa wyciąć dla siebie pragnął. Co chwilę z kłębowiska, co nad padliną było, wydostawał się człowiek jakiś i kawałek mięsa ze sobą dźwigał. Inni gromadą całą gonili za nim zaraz, ścierwo wycięte chcąc mu odebrać. Krzyki, wrzaski, nawoływania i przekleństwa niosły się po placu krugom, aż po las i rzekę w oddali. Pewni pan pamiętasz, jak to jest z ptakami, gdy jeden z nich kęsek zdobywszy ucieka z nim het, a inne ptaki gonią za nim, zdobycz chcąc mu spod dzioba zabrać. Tak to, panie, i teraz wyglądało, zwłaszcza że ludzi ci na czarno ubrani właśnie do wron i kruków podobni byli. Już w walce o żarcie poszli w ruch pięści i noże rozmaite. Już krzyki pobitych i lamenty zawiedzionych nad placem się unosili. Straszny obraz widok ten przedstawiał, że opowiedzieć go trudno i jeszcze trudniej wyobrazić sobi to wszystko, co tam się 137 wtedy odbywało. A czym ten widok pod powiekami wywołany straszniejszy będzi, tym bardziej do prawdy on upodobni się. A ja, panie, stał wtedy i wszystko to oglądał. I nie dlatego, żebym lepszy był od tych ludzi głodem rozwścieczonych. Pewni i ja poleciałbym z innymi końskie ciała ćwiartować, gdybym słabiuteńki taki nie był, chorobą wycieńczony. Dlatego stał tylko i patrzył się. I widział ja patrzący tak, jak w pewnym momenci spod kłębowiska ludzi niewolnik jeden wydostał się i na nogi stanął. Wyprostowany teraz był i w obydwu rękach swoich odcięty łeb koński trzymał. Ale nawet nie zdążył się rozejrzeć należycie, ani kroku jednego do przodu uczynić, jak już do niego dopadli. Tyle, panie, że on bystry był i zmiarkował migiem, na czym rzecz polega. Odcięty łeb koński obydwoma rękami do piersi przytulił i uciekać przed nimi zaczął. I byłby im, panie, zwiał. Uciekłby im na pewno, bo akurat gonił w moją stronę, gdzie ja właśnie stał. Uciekłby, bo w stajni moi bym go schował. Wrota zamknął i pogoni nie puścił. Może wtedy podzieliłby się ze mną głowizną zdobyczną? Boże kochany, jak ja wtedy chciał, żeby jemu się udało. Już nawet skrzydło bramy w ręce ująłem do zamknięcia je szykując. A on niedaleko już był. Ot, metrów z pięćdziesiąt do stajni może brakowało, jak nagle ciuchy, co całą głowę mu otulali, osunęli się nagle oczy mu zasłaniając. Widziałem jak on próbował oczy odsłonić głową do tyłu wstrząsając. Nie pomogło. Ciuchy jeszcze bardziej na czoło się obsuwali. Więc on biegł teraz niezdarnie i wolno jak ślepiec nic nie widzący, aż zatrzymać się musiał. Stanął na chwilkę tylko i ten mały moment wystarczył. Już dopadli go i na ziemię rzucili. Przez chwilę zagotowało się, zakłębiło nad łbem końskim na śniegu leżącym. Zaraz też krzyki i przekleństwa wzmogli się, bo ktoś inny z łbem końskim uciekać zaczął. Ten, co łachy na głowi poprawiał, wstał teraz z ziemi i ręką, co ją w farbie końskiej ubabraną miał, po twarzy przejechał całą ją na czerwono malując. Wyglądał teraz jak upiór jaki siekierę w opuszczonej ręce trzymający. I spojrzał on, i zobaczył, kto jego zdobycz na ten czas niesie, a potem ruszył tam pędem przekleństwa różne po drodze miotając. Widział ja to, panie, jak on ich gonił. Biegł pokracznie jakoś, nogi szeroko stawiając. Ale dogonił ich. Chwilę dłuższą biegł za tym, co łeb koński dźwigał. Krzyczał coś na niego, w tyłek szmacianą nogą go kopnął i kuła- 138 kiem w plecy walił. Ale tamten nie zwracał na to uwagi żadnej, tylko nieprzytomnie uciekał, biegu przyspieszając. Więc ten z gębą na czerwono wymalowaną zdenerwował się bardzo i złość w niego wstąpić musiała, bo nagle siekierę do góry uniósł i trzymał ją tak podniesioną przez następnych kroków parę. Aż wreszci uderzył i ostrzem jej głowę tamtemu na dwie równe połowy rozpłatał. Buchnęła krew z głowy rozwalonej. Jedna jej połowa na bok odpadła i na ramieniu zatrzymała się. Trwało to sekundę tylko, ale wydawało się, że tamten biegnie jeszcze, nim jak porażony na ziemię ciężko się zwalił. Nikt nie zatrzymał się. Nikt nie stanął. Łeb koński natychmiast insze ręce pochwycili i tylko przez moment krzyk się większy wśród ludzi uczynił. Na ziemi ostał się trup człowieka i duża plama śniegu, co kolor z białego na czerwony zmieniała. Pewni pan myślisz teraz, opowieści mojej słuchając, że był ja wtedy wstrząśnięty i w przerażeniu cały. A ja nie patrzył już w to miejsce, gdzie trup leżał. Patrzył ja, panie, tam, gdzie łeb koński niesiony był. Stąd, od stajni nie widać już było, kto zdobycz dźwiga i gdzie jest ten, co przed chwilą kolegę zamordował. Wszyscy się wymieszali. Bo wszyscy czarni i podobni do siebie byli. A las, dokąd biegli, niedaleko już był. Ot, metrów może sto do niego brakowało, gdy z grupy tej biegnącej w tyle został człowiek jeden. Może tchu w piersiach albo nadziei w sercu zabrakło mu w ta pora, że nie chciał już dalej za żarciem gonić. Kto to wie? Dość, że zatrzymał się on i patrzył stojąc, jak tamci lasu dopadli. Po chwili nie widać już ich było, drzewami zasłoniętych. A on stał ciągle, bez ruchu żadnego, w ten las wpatrujący się. I nagle tak jak stał, na ziemię, na kolana upadł. Wtedy rozpoznał ja go, bo siekierę w ręku trzymał, całą po rękojeść we krwi ubabraną. Trwał tak chwilę, a potem siekierę hen od siebi odrzucił i płacz głośny ramionami wstrząsać mu zaczął. Klęczał teraz sam jeden na placu rozległym i rozpacz w nim i złość musieli być wielkie, bo dłoni nagle w kułaki zacisnął i zaczął nimi grzmocić w śnieg, co pod kolanami jego leżał. Walił tak zaciekle zaciśniętymi pięściami na przemian uderzając, jakby cały swój gniew i bezsilność całą tym waleniem wyładować za-miarował. Płacz jego do rozpaczy podobny niósł się z wiatrem i w las, do tamtych, co mu łeb koński zabrali, dolecieć też musiał. Płakał jeszcze chwi- 139 lę, kiwając się w rozpaczy, jakby modlitwy tatarskie odmawiał, aż zamilkł nagle z głową do ziemi przytuloną. Wydawał się teraz drobny i mały sam jeden pośród bieli śniegu skulony; Tylko dalej, w drugim końcu placu, kilku spóźnionych niewolników czerwony śnieg do misek swoich ładowało. Tyle z końskiej uczty zostało się im. Wtedy nie wiedzieć czemu zimno mnie zrobiło się nagle i nie wiem, panie, czy to choroba wróciła, czy też widok ten tak mnie zmroził, że cofnął ja się do stajni swojej i oparł się bezradni o ścianę drewnianą. Nagle wokół powiało zimnem i pustką zupełną. Ot, rozpacz jedna tylko ostała się. Patrzył ja wzrokiem otępiałym i przez otwarte na oścież wrota widział w dali cienkie strużki robactwa ludzkiego, co gęsiego między drzewami na powałkę lasu, na swoją robotę szli. I pomyślał ja sobi wtedy, że tam właśni za pazuchami, w portkach, szmatach tamtych ludzi pochowane są moi koni. Będą je szarpać zębami. Albo gotować będą w kociołkach, co każdy więzień do pasa przytroczony nosi. Jeść będą — pomyślał ja wtedy, a pomyślawszy o tym już o czym innym myśleć nie potrafił. Boże drogi. Znowu głód, co przysnął na chwilę, myślą tą obudzony, pieklić się zaczął. Teraz to ja przestał nawet żałować swoich koni. Przestał martwić się nimi. Ot, jedna tylko myśl w całym rozumie była: Oni będą jeść. A ja? Gorąco mi się nagle zrobiło, więc śnieg pod nogami leżący garścią ja zaczerpnął i do gęby włożył, żeby jakoś ślinę toczącą się zatrzymać, a potem jak nieprzytomny w stronę lasu, w stronę ludzi ruszył. Tam było jedzenie. Szedł ja o zaspy śniegu potykając się, to w nie wpadając, to gramoląc się z nich, byle tylko szybciej do lasu się dostać. Mróz był jeszcze silny, bo świeży, poranny on był, a niebo chmurami porozrywanymi przyozdobione. A ja, panie, szedł i szedł aż przysiąść dla odpoczynku zapragnął. Las cichy stał wokół, a tam het, nad drzewami białe, rzadkie dymy unosili się. Znaczy się, że niewolnicy tamuj koninę w kociołkach gotują. Chryste Panie. Toż ci koni na nosaciznę chore byli, przypomniało mnie się nagle. Ci, co mięso z nich zjedzą, umrzeć muszą na pewno. Tak jak ja siedział, tak i podniósł się myślą tą przerażony. Pytasz pan, co ja wtedy zrobił? Nic, panie, nie zrobił. Stał dalej w miejscu jak durnowaty jaki w kółko śnieg pod butami ugniatający. To na las patrzył, gdzie robotnicy rabotali, to znowu na barak naczal-stwa, skąd biały dym z komina buchał. I nie wiedział ja, gdzie iść i co robić 140 mnie trzeba. Co nogi w stronę lasu ruszą, to myśl je zatrzymui i naczalstwo najpierw zawiadomić każe. Więc stał ja i rozglądał się na wszystkie strony i wtedy jeszcze raz na las popatrzył, spojrzał na dym, co unosił się nad nim. Znaczyło to, że zesłańcy nad ogniskami swoimi zarażoną koninę w kociołkach gotować zaczęli. Teraz to ja już wiedział, co czynić mnie trzeba. Raźno na ratunek niewolnictwa ruszył. Biegł ja teraz żwawo, drzewa w pędzi wyprzedzając. Tak spieszno mi było. Igły mroźnego powietrza w płuca wlatywali, dech zapierając, aleja nie zważał na to nic, tylko do lasu leciał ostrzeżenia z daleka wykrzykując. — Ludzi, nie jedzcie tego mięsa. Ludzi, toć to zaraza. Ludzi... A ludzi byli jeszcze daleko. Echo tylko wołanie moje podchwyciło i do lasu między drzewa zaniosło. Stanął ja wreszci na polance, oddech jak ryba ustami otwartymi łapiący. A tu tylko ciupanie siekier słyszało się i cisza poza tym była. Ludzi robotą zajęci uwagi wcale na mnie nie zwracali i nie ciekawiło ich, dlaczego ja gonił tak i jaka nowina w głosie moim się znajdui. Jednym spojrzeniem ogarnął ja całą przestrzeń dookoła. Przy każdym wycinanym drzewie ogień mały palił się, a nad nim kociołek więzienny wisiał ze ścierwem końskim w środku. Wtedy zaczął ja na nich wołać: — Ludzi, pajdi suda. Ludzi, wnimanie. Dopiero po chwili niektóre siekiery zaprzestali rąbania. Najpierw patrzyli tylko na mnie z daleka, a potem pomalutku w moją stronę podchodzić zaczęli. Nie podeszli blisko. Stali na skraju lasu, blisko drzew, to o pnie oparci, to w kuckach zastygli. Więc ja mówić do nich zaczął na środku zgromadzenia stojący: — Ludzi — mówił. Ale zdenerwowanie widać słowa mi poplątali, bo oni jakby nie rozumieli, o co mnie rozchodzi się, o co mnie idzie, bo stali ciągle nieporuszeni i obojętne byli. Więc jak ja im miał to powiedzieć? Powiedz pan jak? Jak rozkazać im, zęby zarażoną koninę z kociołków wyrzucili precz? — Ludzi, zrozumci. Ci koni na nosaciznę chore byli, a to zaraza śmiertelna. Przy koniach ja robił i znam się na tym. Ludzi, w tych kociołkach zaraza gotui się, do jedzenia niezdatna. Ja wiem, że głodne wy, że ratunek wasz w jedzeniu ostał się tylko. Ale tu śmierć straszliwa na was czeka, więc wyrzućcie to mięso precz. 141 Mówił ja tak, krzyczał gardło zdzierając, a oni nawet nie patrzyli na m-nie. Ciągle stali nieporuszeni, jak zastygli i oczy swoi puste i nijakie gdzieś w dal, ponad moją głową, kierowali. Wtedy, panie, ja się na nich zdenerwował i sobaczyć ich zaczął: Że są głupie, że nie wiedzą, co to znaczy nosacizna, że jak chcą, to niech zdychają, niech zdychają, na zdrowie. Ja urny wam ręce ot, tak. No i, panie, pomogło. Poruszyli się, spojrzeli na siebie, coś nawet do siebie zagadali i wiesz pan, co oni wtedy zrobili? Nagle śmiać się zaczęli. Nie wiem nawet, który zaczął. Wiem, że po chwili śmiali się już wszyscy — cały las. Panie, jak oni się rechotali. Jak chichotali się łbami w szmaty okręconymi potrząsając i rękami z uciechy wymachując. Jakbym im kawał jaki albo dowcip najśmieszniejszy opowiedział. I niósł się, panie, ten ich śmiech przez rnróz, przez las w uszach dudniący. A ja stał otumaniony, ogłupiały, w samym środku chichotu tego jak durny jaki, z gębą skrzywioną jak do płaczu albo śmiechu wspólnego. — Ludzi, ludzi, nie śmiejci się — wołał ja jeszcze wrzask ich próbując przekrzyczeć. Ale oni już mnie słuchać nie chcieli. Słuchali tylko swojego śmiechu, co wszędzi w ta pora panoszył się. Wtedy zamilkł ja zrezygnowany i przyglądał się tylko ich twarzom chichotem wykrzywionymi, bo wiedział ja już to, czego oni jeszcze nie wiedzieli, że to był ich ostatni śmiech w życiu. Więc niech się nacieszą, niech się radują. Tyle im przecież na koniec pozostało. **# W dniu następnym do karceru mnie zabrano za zmarnowanie dobra sowieckiego, znaczy tych koni. Tu miał przyjść mój koniec, za pomocą głodu, zimna, mrozu. I wiedział ja o tym, i prosił Boga modlitwy składający o konanie lekkie, na śnie najlepiej przychodzące. Ale Pan Bóg widać insze zamiary miał co do osoby mojej, bo inaczej postanowił. Może po to właśnie, żebym panu tę istorię opowiedzieć mógł? Kto wie... Może właśnie dlatego od śmierci uratował mnie. Dość na tym, że po paru dniach w kajdany mnie zakuto i w szeregu z innymi na placu postawiono. Noc w najlepsze jeszcze była, widna, jasna, białym śniegiem oświetlona. W pobliskim lesie szron z gałęzi obsuwał się, odwilż zapowiadając. Noc jak noc. Na Syberii zwyczajna. Dowódca konwoju wnet krzyknął: 142 — Szagom marsz — i poszli my trzydzieści wiorst w mrozie i śniegu do stacji żelaznej darogi zdążając. Gładko to mnie powiedziało się, co? Trzydzieści wiorst do stacji żelaznej darogi. A wiesz pan, co to znaczyła droga taka? Akurat wtedy mróz popuścił i śnieg całymi tumanami z nieba walić zaczął. Wiatr, co ze śniegiem tym harcował różne kołomyje i przeróżne zamiecie wyczyniał tak, że zdawało się, że sypie on z każdej strony, z nieba w dół i z dołu do góry. W tej zamieci białej i gęstej na dwa kroki nic widać nie było, tak jakby zasłona biała na oczy spuszczona została. Ludzi, parami skuci, do jednej liny przywiązani byli. Więc szarpali się oni, w zaspy wpadali, przewracali się w śnieżycy białej. Wszystko dookoła było białe, niebo, ziemia i przestrzeń cała, po której zataczając się śniegiem oblepieni niewolnicy pomału posuwali się. Poprzez wiatr szumiący tylko krzyki strażników słychać było: — Szagom, bystra, bystra. Nie pomogli nawoływania. Pochód prawie w miejscu stał wiatrem i śniegiem powstrzymywany. Więc zlitowali się wreszci strażnicy i więźniów rozkuli. Teraz każdy z nas na własną rękę z białą śmiercią walczył. Pewni, że wtedy uciec było można. Tylko gdzie? W objęcia tej szalejącej śnieżycy? Więc wlekli my się dobrowolnie, nie pilnowani, do stacji żelaznej darogi zdążając. Tym, którym sił brakło, nikt pomóc nie chciał. Padali oni prosto w zaspy śnieżne często głosami przerażonymi o pomoc wołając. Inni czepiali się łachmanów tych, co iść jeszcze mogli, ale oni odtrącali ich, sami sił niewiele mając. I coraz kto inny na ziemię padał, i czołgać się próbował za innymi, co właśnie oddalali się za białą zasłonę śniegu. Tak to my szli i szli pomału i tylko krzyki i rozpacze leżących na śniegu poprzez wiejący wiatr słychać było. Połowa z nas dowlokła się do celu. Połowa po drodze została. Tak jak padli na ziemię, tak pozostali na śniegu konający, bez grobu, bez nazwiska, bez wieści żadnej. Tam został też Stasiu Walczak. Zawieruszył się w śnieżycy i został na zawsze. Dopiero w parę miesięcy później, siedząc w więzieniu krasnojarskim, dowiedział ja się przypadkowo, jak zakończyła się cała ta istoria z koniami. Tam w Krasnojarsku otrzymał ja sprawiedliwą karę przez Sąd Ludowy należycie uzasadnioną: pięć lat więzienia i dodatkowo, żeby winę odkupić, siedem lat obozu pracy. Razem dwanaście lat z rachunku wychodziło. Co pan 143 mówisz, że dużo? Panie. Innych za mniejsze przewinienia o głowę skracali. Mnie udało się. Wszystko mi dokładnie ten oficer, co sprawę prowadził, wytłumaczył należycie. Dziesięć minut nie upłynęło, jak ja już wszystko wiedział o zbrodniach przeze mnie na Związku Sowieckim popełnionych. I to, że obywatelstwa radzieckiego przyjąć ja nie chciał, chociaż na terenach przez Armię Sowiecką wyzwolonych rodził się. Znaczy rękę braterską odrzucił. I to, że władzę radziecką siłą obalić chciał za pomocą siekiery, że wspólny, znaczy sowiecki, majątek zmarnował koni zaniedbawszy, że musi do kontrrewolucji należę burżujom się wysługując. Dlatego cały światowy proletariat wstydzi się za mnie teraz. Więc on, oficer sprawiedliwości radzieckiej, inszej kary dać mi nie może. Siedział więc ja w krasnojarskiej celi wyrok odsiadujący, aż któregoś dnia nowego więźnia przyprowadzili. Nie zwracał ja na to uwagi żadnej, bo co chwila kogoś przyprowadzali, wyprowadzali, to na śledztwo, to na zsyłkę, to w konwój, to na rozwałkę. Jak to zawsze przeznaczone w więzieniu siedzącym. Tylko że ten nowy znajomy jakiś wydawał się. Gdzieś ja go już widział. Tylko gdzie? Ot i dylemata, panie, wynikła. W tylu miejscach człowiek w Związku Sowieckim przebywał, jak tu przypomnieć sobi? Chodził ja tak przez dni parę mózg wysilając, i nic. Nic sobi przypomnieć nie mógł. Aż zdarzyło się któregoś dnia, że usiadł on na pryczy naprzeciw mnie. Chłop wielki. Musi, że dygnitarz, bo wypasiony, niewychudły. Tyle, że spuchnięty on był jakiś i siny na gębie. Znaczy śledztwo odbywający. Patrzył ja tak na niego, patrzył i pomału przypomniał sobi. Aż mi to ulgę przyniosło. Teraz wiedziałem na pewno. Naczalnik to był z tego łagra od koni. I on to właśni całą tę końską istorię zakończył. On to opowiedział mi dokładnie, jak to władza radziecka z zarazą nosacizny w tamtym obozie walczyła. Opowiadał tylko o zarazie. O ludziach tam będących nie wspomniał ani słowem, jakby ich tam nie było wcale. *** W ten dzień, opowiadał mi, gdy konwój karny z obozu wyszedł, już się ta zaraza zaczęła. W nocy ona wybuchła jak ogień niespodziewany jaki. Nagle ludzi zaczęli umierać cicho i gęsto jak muchy. Żyli, żyli, aż nagle słabli i żyć przestawali. Już nad ranem masę trupów przed barakami leżało. Ci, co myśleli, że przeżyją, rychło ciuchy z nich pościągali nagich zostawiając. Więc wtedy przestraszone naczalstwo Rejkom zawiadomiło. A ludzi umierali. Najpierw skonali ci, co mięso końskie jedli, a potem wszy na innych zarazki przenieśli tak, że w południe cały łagier zarażony już był. Strach pomyśleć, jak dużo tych trupów było. Umierali jakby na złość władzy radzieckiej robić chcieli. A tu wyobraźci sobi, mówił naczalnik, plany wykonać trzeba. A tu drzewo rzeką spławiać trzeba. A tu komunizm budować trzeba. A tu zaraza w obozie wielka. Więc zjechało niebawem naczalstwo z Rejkomu. Szli grupą ciasną, z rękami do tyłu założonymi i rozglądali się po łagrze tragedię ludzi radzieckich oglądając. I martwili się oni bardzo, zasmucili się też i obiecali ludziom tym konającym, że władza radziecka ich nie zostawi, że chociaż oni to wrogowie karę sprawiedliwą odbywający, ale przecież też ludzi, co nawrócić się mogą. Więc niech czekają cierpliwie, bo pomoc co rychło nadejdzi. — Nie bójcie się — mówili — uratujemy was. Tak to właśni oni tym ludziom powiedzieli i odjechali zaraz pomoc sprowadzić i słowa dotrzymać. I tak się też stało. Jeszcze tego samego dnia przyjechało paru dygnitarzy, medyków i kilku oficerów politycznych. Wszystko dokładnie sprawdzili i zaraz zwołali egzekutywę. Długo nie trwało, jak uchwały podjęli, protokóły podpisali i zaraz rozkazali zarazę otoczyć i zlikwidować. Tak i przystąpiła pośpiesznie Władza Radziecka do walki z nosacizną. Natychmiast rozdzwonili się telefony. Depesze po drutach polecieli. I już za parę godzin pomoc nadeszła. Przyjechali trzy pełne ciężarówki enkawudzistów, z bronią, z granatami i z cysterną pełną benzyny do walki z zarazą przygotowaną. Od razu do dzieła przystąpiono i rozkazy konieczne wydano. Cały obóz dokładnie otoczony został ludźmi zbrojnymi niby parkanem szczelnym. A wszystko po to, żeby nawet jedna zarazka na zewnątrz wydostać się nie mogła. Całą epidemię, co do jednego, w barakach pozamykali, zasuwy ryglując Wszystkich tam zamknęli, i tych, co żywi jeszcze byli, i tych, co konali dopiero, i tych, co pomarli już. Wszystkich. Ani jednej nawet zarazce nie udało się ukryć ani schować. Wszystkie wyłapali. Jeszcze dla pewności wszelkiej cały obóz przeczesali dokładnie. I dopiero, jak już wiadomo było, że epidemia w całości pozamykana została, wtedy przystąpili do jej likwidacji. Cały teren łagru, drogi wszystkie, krzaki, szopy, baraki, budynki i ziemię dookoła tą benzyną z cysterny pole- 10 — I Bóg o nas zapomniał 145 wać zaczęli. Zapach od niej wiatr roznosił wszędzi, a zaraz potem ogień wielki wybuchnął gorącem piekielnym w niebo uderzając. Sprawnie im to szło bardzo, mówił naczalnik. Znaczy organizacja bardzo dobra była. Widzieć ich trzeba było, jak ofiarnie oni z tą zarazą walczyli. Z narażeniem własnego życia powiedzieć można. Niejeden poparzył się nawet, w porę nie zdążywszy od ognia odskoczyć. A żar buchał wielki, łuną czerwoną na kilometr albo dalej świecił. Cały łagier i lasy wokół czarnym dymem zasnute byli. To w barakach ogień zarazę wypalał. Dochodzili stamtąd wrzaski przeogromne i krzyki wielkie. A wycia nieludzkie palących się zarazków na całą okolicę słychać było. Bardzo dobrze to było zrobione, chwalił naczalnik. Sprawnie i dokładnie, bo właśnie w żarze tym i ogniu gorącym zaraza i epidemia wypalić się miała. Pewni, że krzyczeli, ci zarazki. Miotali się w barakach. Przez palące się okna i wrota na plac wyskakiwali. Wrzeszczeli, wariowali, spazmów i obłędu doznając. Jak żywe pochodnie po placu się tarzali, grzbiety płonące chcąc ugasić. We wszystkie strony biegali jak opętani w żarze, dymie i ogniu piekącym. Ale żadna z nich nigdzie uciec nie mogła, bo karabiny maszynowe grali, a granaty wybuchali śmierć powodując. I uczyniło się piekło w ta pora, jakiego antychryst by nie wymyślił. Większe jak to, co w Biblii opisane stoi. Tak to, panie, sowieckie marksisty starego Boga w urządzaniu piekła prześcignęli. I trwała ta walka z epidemią oną i zarazą straszną przez cały dzień i pół nocy następnej. Aż ogień ustawać zaczął. Wiatr smród ze spalonej zarazy rozniósł po lasach, po przesiekach, po bagnach, aż przygniótł go do ziemi i tam on skonał. Śladu ani świadka po nosaciznie nie zostało. Nad pogorzeliskiem trawa w jakiś czas potem porosła i cisza się stała taka sama, jak zawsze na Syberii panui. *** Tak to, panie szanowny, stało się, że nie ma już tego łagra, com w nim siedział. To ci koni sprawili, że na wielkiej sowieckiej ziemi jeden katorżniczy obóz przestał istnieć. Na jego miejsce powstali inne, wcale nie gorsze. A ludzi, co tam siedzieli? Jakie ludzi? Tam byli tylko zarazki. Ludzi z tego obozu przeniesione zostali do innego świata, gdzie nie ma łagrów, gdzie 146 Pan Bóg komunistów nie tolerui i tam odpoczywają w pokoju wiecznym. Musi, panie, że tak jest, bo piekło tu na Syberii znajdowało się. No i na koniec tej istorii, prośba u mnie taka jest. Jak pan już napiszesz, to napisz pan jeszcze jedno zdanie. Napisz pan to mianowicie, że modlę sieja codziennie, i modlić się będę do końca dni moich, za tych wszystkich, co tam na Syberii zostali jeszcze. ? J. eraz tak się czasy pozmieniali, panie. Tak wszystko na świeci poplątało się, pomieszało, że dla lepszego zrozumienia istorii tej, którą zamiarui panu opowiedzieć dzisiaj, cofnąć mnie się trzeba do lat dziecięcych i do obyczajów, jakie w tamta pora obowiązywali. Zacząć wypada od tego, że w domu moim rodzicielskim wychowywani my byli w terminach surowych bardzo, z przykazaniem, aby broń Boże nie uchybić nikomu ani też krzywdy żadnej bliźniemu swemu nie czynić. Teraz pewni takie staroświeckie zasady śmieszne wydawać się muszą i do spełnienia trudne są. Ale wtedy, panie, w czasach mojej młodości, wszystko na tym świeci jakby dużo prostsze i bardziej normalne wyglądało. Ot, wystarczyło tylko zastosować się do dziesięciorga boskich przykazań, aby życie uczynić godnym i zwyczajnie uczciwym. W takich to właśnie zasadach żyli my z Bożą pomocą na wschodnich kresach Rzeczypospolitej aż do wybuchu wojny, do napaści bolszewickiej na Polskę w trzydziestym dziewiątym roku. Wtedy, panie, nastał inny świat. Wszystkie boskie przykazania i wszelkie ludzkie zasady na ciężką sowiecką próbę wystawione zostali. Kłamstwo prawdą stało się wtedy. Prawda kłamstwem okazywała się. Szlachetność draństwem była, a podłość rzeczą normalną. Niełatwo więc było żyć uczciwie w tamta pora, a jeszcze trudniej umierać po ludzku. Teraz nowe sowieckie przykazania obowiązywali, a dyktował je tamuj wszechmogący głód i niezwyciężona chęć utrzymania się przy życiu za wszelką cenę i każdym kosztem. Kto siedział w łagrach, kto w zimie pracował przy powałce lasu, kogo w tajdze jedli komary do słupka przywiązanego, ten wszystko zrozumie i sprawiedliwie oceni. Bo prawda, panie, jest prawdą! I mnie przytrafiła się wtedy rzecz straszna, o bramy piekieł ocierająca się. Nawet dzisiaj po tylu latach, kiedy zdarzenia tamte z pamięci przywo- 151 łui, dziwię się wciąż i pytam wtedy samego siebi: Jak mogłeś, człowieku? Jak mogłeś? Ano właśnie. Dzisiaj, panie, stary ja już zrobił się i dawno z grzechem swoim pogodzony został, więc mogę panu opowiedzieć dokładnie o tym wszystkim, co wtedy wydarzyło się przy budowie nasypu kolejowego w krasnojarskim więzieniu. Całe lata nosił ja w sobi ten grzech, tamuj właśnie popełniony, i nie wspomniał o nim nigdy nawet jednym słowem, ani myśli o nim nie dopuszczał do siebi wcale. Było mi, panie, zwyczajnie wstyd. Chciałem tedy pozbyć się jakoś ciernia tego, co ćmił w sumieniu niczym ząb bolący, a bywało, że nocami w snach budził nagle i zasnąć nie pozwalał. Zaczął ja więc wmawiać sobi, że to los tak nieszczęśliwie ułożył wszystko, bo czas był wtedy brudny i okrutny, jakby specjalnie dla draństwa i podłości wszelkiej stworzony. I takoj udało się mnie sumienie udobruchać, aż po jakimś czasie grzech mój przybladł i spowszechniał tak, że zdawało się, będzie teraz wspomnieniem tylko i tajemnicą do grobowej deski. Tylko, panie, sumienie rzecz wredna i uciec przed nim nie udaje się łatwo. Niby uspokojone ono, uśpione niby, a wystarczy myśl jedna niechcąco w przeszłość cofnięta, a już budzi się ono i zapytui, a pamiętasz jak... Tak, pamiętam. Zawsze pamiętałem. Wtedy też stała mi przed oczami istoria tamta, kiedy ją opowiadałem temu brodatemu człowiekowi. Nawet dobrze nie pamiętam, jak on wtedy wyciągnął ze mnie tę całą wstydliwą sprawę. Musi, że znał się na ludziach i wiedział, jak z nimi gadać potrzeba, bo nie wiedzieć kiedy, opowiedział ja jemu o całej tej mojej tajemnicy. I nie uwierzysz pan, jeśli powiem, że nie był to ani inspektor śledczy, przesłuchanie prowadzący, ani naczelnik łagru, ani nawet oficer NKWD. Bez tortur i bicia, bez lampy w oczy świecącej, bez przymusu żadnego przyznał ja się jemu do wszystkiego złego i do grzechu mojego wielkiego. A on słuchał słów moich milczący i nie dziwował się wcale. Głową tylko kiwał na znak, że wszystko wie i wszystko zrozumieć potrafi. Pewni dlatego, że sam też w łachmanach nachodził się cały i wychudły był, bardziej do śmierci niż do człowieka podobny. * #* Tak złożyło się, w tamta pora, że władze więzienne skierowali mnie do pracy w azjatyckim kołchozi, co „Krasnyj Ałtaj" nazywał się, w semipałatyń- 152 skiej obłasti położonym. Żyło mnie się tamuj o wiele lepiej niż w krasnojarskim więzieniu siedzącemu. Tutaj w Ałtaju nie było żelaznych krat ani murów więziennych nie było, ani cel na zasuwy zamykanych. Nie było nawet strażników w karabiny uzbrojonych, ale był za to step. Wielki, rozległy step, het, na dziesiątki wiorst rozciągający się, a dalej góry wysokie byli i znowu step i step końca nie mający. Różne więzienia na ziemi radzieckiej nachodzili się. Ten nazywał się „Krasnyj Ałtaj" i był tak samo głodny i dobrze strzeżony, jak wszystkie inne po całym Sowieckim Związku rozlokowane. Tylko tutaj zamiast murów i krat przestrzenie wielkie rozciągali się górami ze wszystkich stron otoczone. Z „Krasnego Ałtaju" wyruszyli my któregoś majowego dnia o świtaniu na pastwiska letnie, het, w górach położone. Jechali my dzień cały, noc i dzień jeszcze furmanką o drewnianych kołach bez szprych przez powolne woły ciągnioną. Dni byli upalne wtedy, gorącym powietrzem przepełnione, duszne i bez wiatru żadnego. Dopiero nocą chłodniej trochę robiło się, a granatowe niebo rozjaśniali wnet migające gwiazdy. Było ich, panie, tak dużo i tak nisko one wisieli, że zdawało się, starczy do góry podskoczyć, aby rękami gołymi dotknąć ich zaraz. Nigdy ja przedtem nie widział tak dużo gwiazd razem świecących na niebie. Dopiero z pierwszym świtaniem przygasali oni raptem i gubili się w przestworzach szarzejących albo za góry wysokie chowali się wnet. Dzień na stępi budził się wtedy i mroki nocne rozpędzać zaczął. Obudzone woły ruszyli w drogę leniwie, śpiąc widać jeszcze, bo człapali pomału nogę za nogą ciągnąc, chociaż Kazach w kolorowej tiubietiejce na głowi poganiał je: cob, cob, cobane, cob, cob bez przerwy wołając. Ale woły kroku nie przyspieszali wcale i szli wciąż sennie i ociężale, nieczułe na zachęty i pokrzykiwania. Czas podróży wlókł się razem z ich krokami i zgrzytaniem kół przy furmance jadącej. Ranek szarzał już het, tamuj, nad grzbietami gór, a ostatnie godziny przed wschodem słońca pachnieli rosą srebrzystą i ciszą w trawach zalegającą. Na wielką pasznię ałtajską, gdzie kołchozowe bydło wypędzane było, przyjechali my po całym dniu drogi wnet przed zachodem słońca. Step nachodził się tutaj ogromny, zielony i kolorowy, ze wszystkich stron górami otoczony. W kotlinie obok drogi stało kilka szałasów pasterskich uplecionych z mocnych witek, trawy i suchego siana. Byli to, panie, bałagany, które jako mieszkania służyć mieli dla ludzi na paszni pracujących. 153 To właśnie tu, blisko tych bałaganów, furmanka nasza zatrzymana została. Rychło podjechał do niej, na małym zgrabnym koniku, stary wychudły Tatar. Musi, kierownicza to była osoba, bo wszystkim od razu rozkazywać zaczął, a Kazachy słuchali jego bez słowa sprzeciwu. A koni tu mieli piękne, panie. Małe one byli, ale gibkie jak wiatr, z pęci-ną cienką przy kopycie i zgrabnym łukiem szyi wygiętej. Główny pastuch paszni, stary Bułam-uły, siedział właśnie na takiej kobyłce z nogami po bokach zwisającymi i wyładunku furmanki doglądał. Dzień pomału kończył się już. Wiatr od gór wiejący niósł ze sobą drobny gliniany pył i mdły zapach traw na stępi suszących się. Ciągle było gorąco. Nagrzana ziemia ciepłem promieniowała niczym piec i duchotą powietrze wypełniała. Bułam-uły zdarł z głowy kolorową tiubietiejkę i przetarł dłonią spoconą łysinę. — A wy kto? — zapytał. Patrzył na mnie z bliska, zaciekawiony bardzo, a ja wtedy spostrzegłem, że jego wąskie tatarskie oczy nagle rozszerzyli się ponad zwykłą miarę. Musi, że ze zdziwienia to zrobił, bo oto stał przed nim człowiek dziwny jakiś, z jasną czupryną na głowi i oczami niebieskimi niczym letnie niebo nad stepem w samo południe. Jak pasznia pasznią takiego nie było tutaj jeszcze. Więc Bułam-uły przypatrywał się uważnie bieżeńcowi z innego świata przybyłemu, a potem zaklaskał w ręce i wnet przywołał do siebi Kazacha innego. Coś do niego mówił w tatarskim języku i palcem koślawym wskazał na pobliski bałagan, w którym miałem od dzisiaj zamieszkać. Było to miejsce specjalnie wybrane, tuż obok szałasu, gdzie urzędował główny pastuch paszni Bułam-uły, chciał on widać mieć inostrańca zawsze blisko siebie i zawsze na oku. I takoj, panie, od tamtego dnia rozpoczęło się dla mnie nowe życie albo prawdę powiedziawszy nowa niewola rozpoczynała się znowu, tym razem w azjatyckim kraju pośród ludu stepowego i wędrownego. Niewielu z nich mówiło po rosyjsku. Ciężko bywało przy robocie dogadać się z nimi, ale trzeba powiedzieć, że był to naród uczciwy i pracowity, zwyczajów dawnych dochowujący. Starzy Kazachowie dbali o swoi tatarskie obyczaje i świętych wierzeń pilnowali bardzo. Źli i nieuczciwi byli tylko Kazachowie radzieccy przez Sowietów po rewolucji wychowani. Tak mi to tłumaczył czas jakiś potem stary Bułam-uły przy ognisku wieczorem siedzący. 154 Dzień wtedy dogasał już. Słońce na bezchmurnym niebie dopalało się powoli różowym kolorem, a step dookoła dyszał ciepłem ziemi nagrzanej i pachniał wonią suszonego siana. Od strony wysokich traw dolatywało jednostajne brzęczenie stepowych owadów. Stał ja w ta pora przed swoim bałaganem i oglądał go uważni. Boże drogi, myślał ja sobi wtedy, przecież byle wiatr mocniej wiejący rozwali te budowle na kawałki i nawet śladu nie zostanie na stępi szerokim. Toż to tylko witek parę na krzyż ze sobą splecionych i traw trochę między nimi utkanych. Nie miał ja racji, nie miał racji żadnej, myśląc tak wtedy. Umieli kazachscy pasterze bałagany swoi budować. Wiatry i burze nieraz szaleli gwałtowne, a szałasy stali na stępi, jak stali, nieporuszone wcale. Tylko tyle, że nie do życia one byli. Nie do życia, panie. Wszystko tutaj prosto na glinianej ziemi odbywało się. Żadnego sprzętu w nich nie było. Żadnej ławy ani taboretu nie znajdowało się w nich. Jeno garstka trawy wyschniętej, w kąt bałaganu rzucona, za całe posłanie służyć miała. Boże wielki, jakże mnie tutaj żyć przyjdzie teraz na tym pustkowiu zupełnym. Wszystko tu przecież obce i dzikie, a dookoła step tylko nachodzi się i niebo nad nim bez granic i trawy, i trawy, jak okiem ogarnąć. Dalej góry rozciągają się tamuj gliniaste, co w zachodzącym słońcu raz za razem kolory swoje zmieniali. To w ciemnobrązowym kolorze byli, to znowu niebiesko-fioletowo mienili się, żeby wreszcie na koniec przybrać barwę czerwoną, jak krew albo flaga Związku Sowieckiego. Dookoła nie było ani jednego drzewa rosnącego, ani pól ornych nie uświadczyło się, tylko tu i ówdzie pośród traw wysokich wyrastali krzaki spiczaste, bardzo do naszych jałowców podobne. Wszystko to, panie, co ja wtenczas na oczy swoi oglądał, musiało od tej pory stać się dla mnie nową Ojczyzną. Boże mój wielki, czemuś ty mnie wygonił tak daleko? — pomyślał ja wtedy i w tym momenci coś mnie za serce ułapiło mocno i skurcz jakiś silny za gardło złapał wnet. To Polska, panie, przypomniała mnie się wtedy. Nagle przed oczami stanęli mi brzozy w lesie bielejące i wierzby rosochate, i lipy stare, co na placu przykościelnym w Strzałkowicach rośli. I wtedy, niczym echo złowieszcze, dolecieli gdzieś z zakamarków myśli szydercze słowa inspektora śledczego w krasnojarskim więzieniu wypowiedziane. — Oj, durak ty, durak. Prędzej zobaczysz swoje ucho, a ja w istnienie twojego Boga uwierzę, niźli któreś z was do Polski powróci jeszcze. 155 I pewni miał rację śledczy z krasnojarskiego więzienia, bo oto stał ja teraz na stępi rozległym, het, daleko od mojej Ojczyzny oddalony, za górami i rzekami, gdzie kres świata całego nachodził się właśnie. Boże wielki, kto mnie tu znajdzi, kto upomni się o mnie? Kto pamiętać będzi, że tamuj, gdzieś w tym ałtajskim stępi, zawieruszył się Polak jakiś i przepadł tam, niczym źdźbło trawy pośród innych traw stepowych. Jakże jemu wydostać się teraz z tego pustkowia. Kiedy góry tu dookoła wysokie i step na setki wiorst rozciągający się, i enkawudzistów pod dostatkiem, i kalosze ma na nogach do imentu zdarte. Trawy tu przecież rosną twarde i ostre, a na ziemi grasują czeredy węży i żmij i szczypastwa przeróżnego pełno nachodzi się tamuj. Boże mój wielki, jakże mnie przyzwyczaić się będzie do życia na tym stepowym odludziu. Wszystko tu obce przecież i nieznajome zupełni. Gwiazdy tutaj inaczej palą się na niebie. Wiatr śpiewa inaczej i nawet łzy wieczorami po cichu przełykane więcej soli i goryczy smutnej mieli w sobie, niż zwykle bywało. Siedział ja na ten raz na przyzbie swojego domu z badyli przeróżnych skleconego i rozmyślał smutnie. Wtedy nad Ałtaj zaczął nadciągać wieczór. Wiatr przygnał trochę ochłody, a zachodzące słońce zasnuło już oryzonty dalekie jednakową barwą dojrzałego miodu. W przedwieczornym powietrzu szczyty gór roziskrzyli się złotawą smugą światła wędrującego, raz jaśniejsze, to znowu w cień wpadające, ale zawsze tak urodziwe, że aż oczy nie mogli nacieszyć się nimi do syta. W wysokich trawach i kopkach siana bez przerwy śpiewali stepowe owady, a zbite w gromadę owce co raz pobekiwały niecierpliwie. Stary Bułam-uły siedział w tamta pora przy wejściu do swojego bałaganu obok palącego się ogniska i pykał fajkę. Długo ja wtenczas zbierał na odwagę, żeby do niego zbliżyć się, aż w końcu ośmielił się takoj, że podszedł ze strzępkiem papieru z gazety wyrwanym. — Dajtie zakurit — poprosił go wtedy. Stary spojrzał, a potem bez słowa sięgnął do skórzanego woreczka i wnet odsypał na dłoni trochę zielonej machorki. — Sadities — powiedział. Chwilę palili my tytoń, w ogień ogniska zapatrzywszy się, aż po jakimś czasie Stary uniósł głowę i zapytał. — Powiedz, skąd przychodzisz i co widziałeś po drodze, a czas wieczorny prędzej nam zleci. 156 Nie było to wcale łatwe opowiedzieć jemu o mojej tułaczce po Sowieckim Związku, bo każdym wypowiedzianym słowem można się było narazić na zarzut propagandy antyradzieckiej. Więc zaczął mu opowiadać, że z dalekiej Polski losy mnie tutaj przygnali, że chłop ja jestem z chłopów, wieśniak znaczy na roli pracujący, co na koniach zna się, bo w wojsku nimi zajmował się i nawet w łagrze wyrok za nie pałucził. Teraz wypuścili mnie z krasnojarskiego więzienia i tutaj do was na Ałtaj zesłali. — W nagrodę? — zapytał nagle. Siedział w kucki, w płomienie ogniska zapatrzony i do tej pory słuchał tylko milczący. A teraz zapytał mnie o nagrodę i nawet nie spojrzał w moją stronę, tylko kij ujął w rękę i poruszył nimi palące się badyli. Ogień buchnął jaśniejszy i przez moment oświetlił jego twarz zsiniałą od wiatru i brodę siwą, starą i spiczastą. — Z tiurmy za darmo nie wypuszczają — dorzucił jeszcze — a mnie, panie, razem z jego słowami ciarki po grzbiecie przelecieli wnet. Wie o mnie, pomyślał ja rychło, wie. Musi, że powiedzieli mu wszystko, kiedy mnie na robotę do kołchozu kierowali. Uprzedzili go, bo on pewni taki sam bolszewik jak oni wszyscy tutejsi. Nie zostałby przecież kierowniczą osobistością na kołchozowej paszni, gdyby do nich nie należał. Trzeba więc na niego uważać bardzo i mieć się na baczności, pomyślał ja w tamten wieczór przy ognisku Tatara siedzący. A Stary milczał zadumany, ssał swoją fajkę i co chwilę ogień na palenisku poprawiał. Nagle zaczął coś mruczeć cicho i płaczliwie, jakby jakąś kazachską melodię śpiewał. Cisza wnet zrobiła się między nami, a ja zmiarkował wtedy po jego zachowaniu, że Stary się mnie boi. Tak, panie. Musi, że bał się więcej nawet niż ja jego. Oto przysłali jemu napasznię inostrańca jakiegoś, nie wiadomo, z jakich powodów z tiurmy wypuszczonego. Może naumyślnie na przeszpiegi do kołchozu zesłany? Czemu nie? Często przecież w Związku Sowieckim takoj przytrafiało się. W nagrodę za jakieś draństwo władze karę darowali i jako donosiciela w inne strony wysyłali wnet. Wiedział o tym dobrze i stary Bułam-uły, więc był czujny w słowach i w rozmowie oszczędny. Pytał tylko dużo, bo wiedzieć potrzebował, z kim teraz będzie miał do czynienia na paszni swojej. Badał więc mnie dokładnie bardzo, w szczegóły się wdawał, a potem ssał swoją fajkę i dumał nad każdym zasłyszanym słowem. 157 Dopiero gdzieś przed północą uwierzył mi chyba. Wiedział już wtedy na pewno, że nie szpicel ja przez NKWD nasłany. A ja, panie, takoż zmiarkował w ta pora, że Stary bolszewików nie cierpiał duszą całą. Pamiętał przecież czasy niedawne, przed rewolucją nachodzące się, kiedy to Kazachy byli narodem wolnym na olbrzymim stępi mieszkającym. Mieli wtedy własne namioty i każdego dnia było u nich chleba pod dostatkiem, mleka i jadła wszelkiego. Na stepach rozległych paśli się ich własne woły i owce ich paśli się tamuj. Mieli dywany do modlitwy i święte meczety. Teraz władza sowiecka upaństwowiła im wszystko. Z dawnego dostatku pozostawili im tylko po trzy owce na rodzinę. Tylko te trzy owce wolno im było mieć na własność i nic więcej. Wnet stali się nędznikami takimi samymi, jak i my, Polacy, przez Sowietów do nich na zesłanie przywiezieni. Długo my w noc rozmawiali wtedy ze sobą, bo Stary na dobre rozgadał się, a ja takoż żale swoi opowiedziałem jemu. Wszystko to mówione było szeptem i w cztery oczy, bo o wspólnym sowieckim prześladowcy rozmawiali my w noc tamtą. Tak to, panie, od tamtego dnia począwszy, został ja prawą ręką Bułam-ułego, głównego pastucha na całej kołchozowej paszni. Pewni, że Kazachy dziwili się temu. Buntowali się nawet po kątach szeptając, ale Stary miał rękę twardą i na swoim postanowić umiał. Potem nad stepem noc uczyniła się. W jej cieniu wiatr poświstywał w trawach wysokich i targał chwastami. Bułam-uły długo jeszcze w nocy kołysał się ku ziemi na niewielkim dywaniku klęczący. Poprzez ściany z witek i traw splecionych wpadali do jego bałaganu smugi księżyca i oświetlali wnętrze szałasu. Stary Bułam modlił się w tamta pora w swoim kazachskim języku, do swojego tatarskiego Boga. W ten dzień, gdy zaczęła się ta istoria, którą dzisiaj zamiarui panu opowiedzieć — ranek obudził się pochmurny z wiatrem kąśliwym, co pył gliniany całymi chmarami w powietrzu unosił. Pełno go było wszędzi: w oczach zaczerwienionych, w zębach popsutych i ranach ropiejących. Na górami het, tamuj, nad Białuchą wysoko słońce wstawało pochmurne, schowane za zasłonę z mgieł porannych i chmur postrzępionych. Burza ani chybi nad Ałtaj ciągnęła. Bydło niespokojne zrobiło się wnet i w stada zbijając się pobekiwało płochliwie. Kilku Kazachów przerwało ubijanie trawy na stogu kwadratowym i w stronę bałaganów swoich pospieszyło rychło. Wiatr rozwiewał im 158 płaszcze do szlafroków podobne i kolorowe tiubietiejki z głów strącał. Teraz wołali mnie ku sobie rękami kiwając. Dwa miesiące upłynęli właśnie od czasu, kiedy mnie do tego kołchozu przywieźli. Znał już więc wszystkich ludzi na paszni pracujących. Było ich tamuj sześć rodzin kazachskich i tylko ja jeden bieżeniec obcy. W tych tatarskich rodzinach nachodziło się dzieci kilkoro i muszę panu powiedzieć, że byli to malcy tak ładni, że tylko do kwiatków wiosennych na stępi rosnących porównać ich można było. Biegali na bosaka w tych swoich pompiastych szarawarach, po całym stępi w wysokich trawach baraszkowali bez przerwy, a jak na koniach jeździć potrafili, panie! Na oko rozpoznać można było, że z rodu konnych i wędrownych wywodzić się muszą. Bywało, że ci mali chłopcy dorosłych ludzi od głodu nieraz ratowali. Nikt im, panie, dorównać nie potrafił w łapaniu żmij, węży czy szczurów stepowych. Całą pasznię znali na pamięć i wszystkie głosy stepu rozróżniać potrafili. Teraz wyglądali na świat przez szpary w swoich bałaganach, bo wiatr rozgniewał się w ta pora na serio i kładł trawy pokotem falującym niczym wodę w jeziorze. Cały ranek burza kręciła się nad nami, po stępi goniąc od oryzontu po oryzont, aż nagle, jak to w górach bywa, zmęczyła się i do ziemi przy warowała. Starszy pastuch Bułam-uły zawołał mnie wtedy do siebi. Stał ku ziemi pochylony, a u jego stóp leżał podrośnięty cielak. — Smatri — powiedział — coś go poraniło. Ciołek oddychał ciężko rozwartymi nozdrzami i patrzył na nas wzrokiem przestraszonym, takoj właśnie, jak chore zwierzęta na ludzi patrzeć potrafią. — Wilki się pokazały — szepnął Tatar. — Z gór zeszły, trzeba uważać. Tego też napadły. Młody, to uciekł. Zobacz sam, jakie miał szczęście. Klęknął ja wtedy nad ciołkiem leżącym, rany jego obejrzał, obmacał dokładnie i na Beja popatrzył. — Nic mu nie będzie, Beju. Wyliże się. Musi, że psy rozzłościli się trochę do stada go zapędzając, tak i pokaleczyli go niechcący. To nie wilki, Beju, wilk by żywego nie puścił. Teraz niech poleży, odpocznie, bo obolały on i przestraszony. Ale jutro musi, że stanie na nogi i do swoich powróci. Stary pokiwał głową, że ugodny jest z moim zdaniem. Kilka razy potarł swoją brodę i wnet przyniósł ze swojego bałaganu garść wysuszonych liści. Roztarł je dokładnie na dłoni otwartej, napluł kilka razy, a potem rany cielaka posypał. Obok szałasów biegali już rozkrzyczane dzieci, a kobiety kazach- 159 skie rozpalali ogniska jedzenie poranne szykując. Napaszni kołchoźnej dzień roboczy zaczynał się wnet. Już tamuj, nad ogniskami rozpalonymi, dym do góry unosić się zaczął i osmalał blaszane kociołki, w których prażyła się kasza jęczmienna z odrobiną baraniego łoju. Wnet zapach jedzenia rozprzestrzenił się na stępi dookoła i w gardle łaskotał łakomie. Niby tutaj kołchoz, panie, i zdawało się, że jadła starczy tu dla wszystkich. A jednak, już od paru dni, na całej paszni głodno było bardzo, bo z bazy kołchozowej prowiantu nie dowieźli jeszcze. Ratunek przed głodem nachodził się tylko w różnych pułapkach i sidłach sprytnie w trawach zakładanych, na które łapali się króliki górskie albo czasem szczury stepowe w zatrzask wnyka wpadali. Najczęściej piekli na ogniu węże i żmije przez dzieci upolowane. Marne to było jedzenie i niewystarczające wcale, więc czasami na pastwisku udało się wydoić krowę, prosto do ust otwartych, albo podkraść sera owczego trochę. Ryzykowna to była zabawa, bo główny pastuch miał obowiązek pilnowania, aby konwie byli mlekiem do pełna nalane, a sery odciśnięte i w porę do kołchozu odwiezione. Inaczej Rejkom mógł mu sabotaż wojenny przypisać i na długie więzienie skazać albo z całą rodziną do łagra, het, odesłać. Więc Bułam-uły pilnował wszystkiego okiem uważającym i twardą ręką za kradzież karał. Tylko dzieci u niego wyjątek stanowili. Ich to cichcem, i w tajemnicy, w bałaganie swoim mlekiem krowim częstował. Raz w tygodniu podwoda z bazy kołchozowej na pasznię przyjeżdżała. Jechali dwa dni i jedną noc. Wracali tak samo i takoj, panie, bez przerwy, na okrętkę całe lato, do późnej jesieni. *** Wtedy, w tym dniu, o którym panu opowiadam, podwoda powinna przyjechać wczesnym popołudniem i prowiant do jedzenia przywieźć ze sobą. Dzień na ten raz zrobił się dojrzały całkiem, z niebem głębokim, granatowym prawie, na którym niczym w nocy wisiał poszarpany kawałek księżyca. Wtedy, od strony drogi, tamuj, pomiędzy wzgórzami, ukazała się rdzawa smuga kurzu. Bułam-uły patrzył na nią już od chwil paru oczy ręką przed światłem słonecznym przysłaniając. — Smatritie — zawołał wnet i wskazał ręką wzgórze pobliskie i kurz, co nad nim unosił się leniwie. 160 Teraz wszyscy ludzi, jacy w tamtej dobie na paszni znajdowali się, oczy przed słońcem przysłaniając spojrzeli na furmankę, co oto na zakręcie drogi pokazała się właśnie. — Prowiant jedzie — krzyknął wtedy ktoś radośnie, a inny w ręce zaklaskał z uciechy i takoż zawołał — prowiant jedzie. Wtedy ruszyli w stronę furmanki. Biegli szybko, jeden przed drugim i rychło jadący wóz otoczyli dookoła. Szli teraz razem z nim wolno, jak procesja, krok za krokiem z kołami popiskującymi i wołami, co furmankę ciągnęli. Na przodzie jak zawsze kroczył ten sam Kazach w kolorowej tiubietiejce i jak zawsze pokrzykiwał na swoje woły: cob, cobane, cob. Tego dnia z bazy kołchozu „Krasnyj Ałtaj" przywieziono jedzeni na cały następny tydzień dla wszystkich ludzi, co na paszni pracowali. Byli to, panie, trzy jutowe worki nadgniłych melonów i nic więcej, tylko te melony. W zeszłym tygodniu było tak samo. Więc jak tu przeżyć, Boże mój, i jak żołądek ocyganić, kiedy głód pieklił się już dawno i jedzenia domagał się gwałtowni. Trzeba było rychło udobruchać go i obejrzeć wszystkie wnyki i sidła zastawione sprawdzić. A nuż gdzieś tamuj ptaszka jakaś, złapała się w pułapkę albo królik stepowy pod zatrzask podleciał. Mus nadszedł taki, że trzeba nam było na własną rękę ratować się, bo na władze kołchozowe liczyć już nie wypadało. Więc wtedy, na widok tych melonów podgniłych, ludzi rozżalili się bardzo, a kobiety płakać zaczęli. Stary Bułam-uły splunął kilka razy koło wozu, ale słowem jednym nie odezwał się nawet. Bał się, panie, tych dwóch strażników enkawudowskich, co z furmanką razem przyjechali, żeby mleko w konwiach i sery odciśnięte do kołchozu zabrać. — Wojna, Beju — mówił do niego jeden taki strażnik. Wszystko musi dla frontu iść, dla wojska walczącego. Wam tutaj i tak dobrze się dzieje. Step was wyżywi, resztę podkradniecie i jakoś to leci. My wiemy, że zaniżacie udoje i mleko spijacie sobi, a to już na sabotaż wojenny zakrawa i kryminałem śmierdzi. Pilnuj się, Beju, bo władza ludowa oko na tobie trzyma, ot co. Stary spuścił głowę i zamilkł, bo wiedział, że w całym Sajuzie tylko sabotażami wojennymi ludzi straszyli. Każdy bez wyjątku mógł podpaść pod jego paragrafy. Boże drogi, ile głów rozstrzelano wtedy. Wystarczyło na ten przykład, aby koń okulał albo krowa nie ocieliła się w porę, a już sabotaż wojenny żniwo swoi zbierał. Wiedział o tym Bułam-uły, więc nie odzywał się wcale i na zaczepki strażnika nie odpowiadał. 11 — I Bóg o nas zapomniał. 161 — A teraz masz tutaj bumagę i pokwituj ją. Władza ludowa przysyła ci do pracy pięciu nowych robotników. Przywiozłem ich z sobą. To są ci, co tam obok furmanki stoją. Było tam dwóch mężczyzn, dwie kobiety i jedno małe dziecko obydwoma rączkami za nogę matki uczepione. Stali karnie, w szeregu, każdy ze swoim zawiniątkiem przy nodze, co oznaczać musiało, że do ordynku więziennego przyzwyczajeni byli. Bułam-uły spojrzał na nich raz tylko i widać było z twarzy, że z nowych robotników kontent nie był wcale. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby zmiarkować, że ludzi ci tamuj, obok furmanki stojący, więcej do szpitala nadawali się niż do ciężkiej roboty na stępi. Byli wychudli, wymizerowani bardzo i wszyscy jednakowo w Majki odziani. Nie było na paszni dostatnio. Bywało głodno i szaty u nas takoż zniszczone i sowieckie byli, ale ci nowo przysłani nawet Starego Beja zadziwić potrafili. Stał więc Bułam-uły zakłopotany, brodę spiczastą gładzący, i nie wiedział wcale, co z nimi zrobić ma w ta pora. Dopiero po chwili poszeptał coś z Kazachem obok i kazał ich zabrać wnet do szałasu, gdzie chore bydło przetrzymywano. Był to taki sam bałagan jak nasze szałasy mieszkalne, tylko że trzy razy większy. Ten stał pusty, więc bieżeńcy mogli w nim zamieszkać. — Niech tamuj rozlokują się i pooddychają po długiej podróży — rozkazał Stary. Już mieli odejść do szałasu wyznaczonego, bo tobołki z ziemi podnieśli, kiedy nagle strażnik podbiegł do jednego z nich, za ramię go chwycił i w stronę Tatara popchnął go mocno. Tamci pozostali zatrzymali się wnet i stojąc patrzyli, co z kolegą ich dziać się będzie teraz. Ten popchnięty na nogach zachwiał się, tobołkiem zakiwał, ale nie upadł na ziemię, bo strażnik pod rękę złapał go od razu. — Na tego trzeba uważać — powiedział. Przewodniczący mówili, że to szaman jakiś, zabobony różne odprawiający. Podobno to polski pop. Boże wielki. Co on powiedział — polski pop? Nie może być? Zanim ja, panie, słowa strażnika pomiarkował dobrze, zanim myśli w głowi poukładali się trochę chwila upłynęła jakaś. Polski pop, znaczy ksiądz po naszemu. Chryste Panie. Ksiądz tutaj, na tym stepowym pustkowiu — nie może być! Aż uwierzyć trudno w ten cud niespodziewany, który oto właśnie na tutejszej paszni wydarzył się dzisiaj. 162 Dzięki ci, Boże mój, pomyślał ja. Dzięki ci stokrotne, więc nie zapomniałeś o swoim robaku, co na stepy dzikie rzucony został. Nie zapomniałeś jednak i zesłałeś mi w tej dobie pomoc i nadzieję. Już nie będę sam, na tym wygonie bezkresnym pośród obcego narodu i dzikiej przyrody. Dwóch nas będzie teraz. Dwóch rodaków niewolą sowiecką złączonych. Nawet panu opowiedzieć nie potrafię, jak ja się wtenczas radował bardzo. Ani łez po twarzy płynących nie wycierał wtedy, kiedy dowiedział się dodatkowo jeszcze, że ci wszyscy ludzie, co dzisiaj na pasznię przywiezieni zostali, co do jednego Polakami byli. Ludzi na świeci. Toż nas siła teraz będzie ogromna w niedoli sobi pomagająca. Teraz choćby najgorsze to już wytrzymamy — myślał ja sobi. Wszyscy razem przetrwamy zły czas i da Bóg do Ojczyzny powrócim. Na razie, panie, mieli my w ta pora naszą małą Polskę na azjatyckim stępi. Stary Bułam-uły odprawił już strażnika pilnującego i na brodatego księdza popatrzył. Coś jemu drgnęło wtedy w tatarskiej twarzy, kiedy zobaczył całą jego nędzę i policzki zapadnięte, i usta bezzębne cyngą wykruszone, i oczy, w których blask jakiś palił się nadzwyczaj jasny i bardzo niebieski. — Umiesz mówić po rosyjsku — zapytał. Brodacz odpowiedział, że tak. — To zabierz swoich ludzi i idź z nimi odpocząć. Tamten kiwnął głową, że rozumie, ale odchodząc zatrzymał się na moment jeszcze, na baczność stanął i zameldował Tatarowi służbowo tak, jak w Związku Sowieckim meldować się nauczył. — Towariszcz komandir, my głodni. Dwa dni wodę tylko z kałuż glinianych my pili po stępi jadący. Stary Bułam-uły spuścił oczy i widać było, że zmieszał się bardzo. Musi, że przypomniał sobi o trzech workach podgniłych melonów i o tym przypomniał sobi takoż, że na całej paszni niczego innego do jedzenia nie było. Więc stał teraz zamyślony i ręką brodę spiczastą pocierał. Medytował pewni, jak tu zdobyć jedzenie, żeby strażnicy nie dowiedzieli się i przepis o sabotażu wojennym w pole wyprowadzić. Chyba coś wymyślił wtedy, bo obiecał czekającym, że wieczorem dostaną jeść. Widziałem, jak odchodzili. Z daleka wyglądali jak grupa cyganów wolno po stępi zielonym wędrująca. Chciałem za nimi biec, panie. Dogonić ich chciałem, przywitać się po polsku duszą całą i pogadać w ojczystym języku. 163 Ale Stary Bułam miał dla mnie w ta pora inne ważniejsze zajęcie i w miejscu zatrzymał mnie rychło. — Zdążysz — powiedział — nacieszysz się jeszcze. Oni niech odpoczną, prześpią się w bałaganie, bo zjedzeniem do wieczora wytrzymać muszą. Kiedy strażnicy odjadą, o jedzeniu pomyśleć nam trzeba będzie. Na razie weź konia i jedź. Tam na padołku kobyłka źrebi się. Trzeba jej pomóc. Więc jedź tamuj rychło, a potem ze swoimi przywitasz się. Tak i pojechał ja wnet na ten padołek do kobyłki, choć dusza do swoich rwała się, ale sprzeciwiać się Staremu bał sieja, panie. Znał on wagę swoich słów i rozkazów wydanych przestrzegał bardzo. Byle do wieczora, pocieszał ja siebi na padołek jadący. A kobyłce ciężko szło, panie. Pierwszy raz w życiu źrebiła się, tak i bolało ją bardzo, więc rżała żałośnie sama nie wiedząc, za co na nią takie cierpienia spadają. Źrebak wychodził niespieszne jedną nogą tylko i ani rusz do przodu nie przesuwał się wcale. Kazach, co przy klaczy dyżurował, nie martwił się o nią na jotę nawet. Leżał sobi na sianie i źdźbła trawy w ustach przeżuwał. Jeśli koń padnie, nikt nie powie, że on winowat. Sam Palaczok kobyłkę oporządzał. Jego robota, jego sprawa. A klacz męczyła się bardzo. Ryła ziemię kopytami, prężyła się kark wyginając, aż wreszcie znieruchomiała całkiem, spocona i zmordowana do syta. Oczy jej blednąc zaczęli wnet, a oddech w chrapach krótki i świszczący się zrobił. Leżący obok Kazach przyglądał się obojętnie na konia w bólach skręcającego się i ani nie drgnął nawet. To była przecież państwowa kobyła. Gdyby była jego... I wtedy źrebak poruszył się jeszcze raz. Sprężył się jakoś, oparł się o matkę gdzieś tamuj i od razu drugie kopytko na powierzchnię świata wysunął. Klacz zadrżała fałdami na skórze i oczy szeroko wybałuszyła, a ja, panie, wiedział już w tamta pora, co robić mnie teraz trzeba. Rychło skoczył ja po powróz konopny, obwiązał nim wystające nogi źrebaka i ciągnąć zaczął mocno. Cholera, panie, cielak nie drgnął na centymetr nawet. Kobyłka zarżała boleśnie, a ja na jej głos z miejsca znieruchomiał ze strachu. Widać nie było we mnie sił na tyle, żeby jej pomóc w potrzebie. Dopiero jak tamtego Kazacha zrugał słowami najgorszymi i do siebi przywołał, wnet we dwóch do spółki wyciągnęli my źrebaka na światło dzienne. Leżał teraz na trawie obok matki, dyszał ciężko i dziwił się światu. Boże wielki, jak mnie wtedy to życie nowo narodzone wzruszyło, opowiedzieć trudno. Wokół głód, nędza i śmierć panoszyli się wszędzi, a tu, panie, jakby nigdy nic, życie na stępi rodziło się na nowo. Małe ono jeszcze było i 164 graślate bardzo, ale już świata ciekawe okiem czarnym rozglądające się dookoła. Wytarł ja go trawami do sucha, na rękach uniósł i blisko matki położył. Boże drogi. Nikt mi, panie, nie powie, że zwierzęta nie mają duszy. Jak ona patrzyła na niego, źrebaka swojego. W całych jej oczach, tych wielkich kobylich, jedno wielkie szczęście nachodziło się wtedy. Nawet mnie starego chłopa coś pod powiekami zaswędziało wtedy i miękko na sercu zrobiło się wnet. Taki ja, panie, uczuciowy jakiś zrobił się od czasów łagru syberyjskiego, że łez ani wzruszenia nie umiał powstrzymywać za bardzo. Teraz też stał oto, nad kobyłką i jej synkiem, i patrzył rozrzewniony, jak oni serdecznie do siebi tulili się. Dzień jeszcze był wysoko i słońce cienie krótkie rzucało. Tylko tamuj, od strony gór wiatr powiał chłodniejszy i trawami na stępi zafalował. Kobyłka lizała źrebaka, z lubością oczy przymykając, a on szelma, zobacz pan, na nogi już dźwignąć się próbował. Stado wołów obok pasące się drzemało bez ruchu pokarm przeżuwając, a Kazach ich pilnujący poszedł leżeć na siano z powrotem. Wtedy z oddali stepowej dolecieli na wietrze niesione rytmiczne tętnienia galopującego konia. Spojrzał ja wnet przed siebi, oczy dłonią przysłaniając i patrzący rozpoznał po chwili jeźdźca pędzącego. Bułam-uły gnał w moją stronę pełnym galopem. Wiatr rozwiewał mu szaty i targał połami rozpiętego płaszcza. Z dala wyglądali one niczym wielkie skrzydła przy bokach jeźdźca falujące. Był już blisko i wnet zarył konia kopytami w miejscu tuż obok mnie stojącego. — Wracaj — zawołał. — Wracaj do paszni, tam ci twoi Palaki skręcają się w bólach. Chryste Panie. Aż się nogi pode mną ugięli. Rozejrzał ja się wnet wokół bezradnie, jakbym czegoś szukał tamuj, do ratunku potrzebnego, a to tylko nerwy same nie wiedzieli, co robić im trzeba w ta pora. Stary czekał na kobyłce niecierpliwie w kółko kręcący się i bystra, bystra poganiał. Wnet dosiadł ja swojego konia i rychło na nim w step pocwałował. Panie, jak ja gnał do tego szałasu. Wiatr mi chyba pomagał. Koń łeb wyprostowany trzymał jak strunę i zdawało się ziemi kopytami nie dotykał wcale. Żeby zdążyć. Zatrzymał się dopiero tuż przed samym bałaganem, a ja po zapachu wokół roznoszącym się zmiarkował od razu, co się tamuj wydarzyło. W całym szałasie woniało zepsutymi melonami. Musi panie, że najedli się nimi do syta. Na puste żołądki napchali się ich i teraz wymioty gwałtowne 165 wszystkie wnętrzności wyrwać im chcieli. Szedł ja między nimi na glinianej ziemi leżącymi i nie widział wcale, jak im pomóc w potrzebie. Dobry Boże, poratuj albo myślą jaką mądrą natchnij. Toż to samo nieszczęście ludzkie na glinianej ziemi powalone leży. Dopiero po małej chwili dźwignął się z podłogi ten brodacz, który przez strażnika polskim popem nazwany został. Za brzuch trzymał się obiema rękami, ale podszedł do mnie bliżej i na ludzi leżących ręką pokazał. — Zatruli się — powiedział. Stał przede mną wysoki i chudy, na nogach słabych, chwiejących się, ale przecież stał, więc musi silniejszy był od tych wszystkich tamuj na podłodze leżących. — Ratuj ich — mówił. — Pomoc sprowadź, bo poumierają wnet. Mówił po rosyjsku, a ja, panie, w nerwach i przestraszeniu będący nie zwrócił na to uwagi żadnej. Ot, gada po rusku, chociaż Polak przecież. Na ten raz weszła do szałasu kazachska kobieta z bańką kumysu w ręku. Przysłał ją Bułam-uły z mlekiem kobylim, które bardzo dobrym lekarstwem okazywało się na wszystkie żołądkowe boleści. Brodaty ksiądz był już z powrotem pomiędzy chorymi i wnet przyklęknął nad jedną leżącą. Patrzył na nią przez chwilę, a potem ruchem ręki przywołał mnie do siebi rychło. Wnet uniósł jej głowę, o ramię swoje oparł, a ja nalałem trochę mleka w nakrywkę od bańki i zacząłem nim poić leżącą kobietę. — Pij, Jadziu — powiedział. — Pij, to ci dobrze zrobi. Boże wielki. Powiedział te słowa po polsku, ot tak zwyczajnie i do polskiej Jadzi powiedział je, a mnie, panie, na dźwięk tych słów, dawno nie słyszanych, ręce z miejsca zadygotali, a mleko w pokrywce podane rozlało się wnet po twarzy Jadzi leżącej. Wtedy on ujął w swoje dłonie kubek przeze mnie trzymany i zaczął poić chorą kobietę. Robił to pomału, troskliwie, a dłonie miał wąskie i palce chude mrozami zniszczone bardzo. Później przechodził od jednej osoby do drugiej i wszystkie jednakowo mlekiem obdzielał. Chorzy pili łapczywie i widać pomagało im w ta pora mleko kobyle, bo wnet torsje ustępować zaczęli, a oddechy leżących uspokajali się pomału. Wtenczas po raz pierwszy odezwał ja się do niego po polsku. Dotąd jakoś nie składało się, bo robili my wszystko w pośpiechu, słowa tylko po rosyjsku wtrącając i dopiero teraz mógł ja przemówić do niego w naszym ojczystym języku. 166 — Proszę księdza. Stał wtedy odwrócony do mnie plecami, ale ja widział, jak ramiona zadrżeli mu wnet. Musi, panie, że słowa po polsku wypowiedziane zaskoczyć go musieli, bo oto znieruchomiał nagle i trwał takoj sekund parę wrażeniem opanowany. Pewni pomyślał, że oto przesłyszał się albo słuch na ten raz omylić go musiał. Step przecież nachodził się tutaj wielki i azjatycki, na tysiące wiorst od stron ojczystych oddalony, a tu raptem człowiek jakiś, w fu-fajkę sowiecką odziany, odzywa się do niego zwyczajnie po polsku, proszę księdza. Więc wtedy, ten brodacz, dźwignął się pomału z kolan klęczących i w moją stronę odwrócił. Twarz miał zdziwioną ciągle, ale w oczach jego niebieskich widać już było wzbierające łzy. — Bracie mój — powiedział cicho i zaraz grdyka na jego cienkiej szyi podskoczyła do góry parę razy i dalsze słowa w gardle zatrzymała. Nawet nie wspomnę momentu, kiedy my przywarli do siebi mocno i serdecznie niczym dwaj ludzi witający się po długim rozstaniu albo dwa serca w tamtą złą porę pociechy w sobi szukające. Przez chwilę w całym pasterskim szałasie cisza zapanowała wielka albo może ja nie słyszał niczego wokół siebi w szczęściu i zadowoleniu będący? Dopiero kaszel Jadzi, gwałtowny i krztuszący, usłyszeli my obaj. Była to kobieta niemłoda już, mała i wysuszona jak orzech, z nogami niczym dwa patyki spod wystrzępionej spódnicy wystające. O nią brodaty ksiądz najwięcej był troszczący się. Teraz też trzymał jej głowę na swoich kolanach i prosił dobrotliwymi słowami, żeby oddychała głęboko, bo to jej pomoże i ulgę przyniesie. — I przełknij jeszcze trochę tego mleka, Jadziu — prosił — a zaraz będzie ci lepiej. Poił ją kumysem cierpliwie bardzo i cały czas przemawiał do niej czule i delikatnie jak do dziecka. — Tu nam będzie dobrze, Jadziu, zobaczysz. Tu jest kołchoz. To nie więzienie ani łagier. Tutaj rośnie żywność. Całe pola jedzenia nachodzą się tutaj. Sama widziałaś przecież furmanką jadąca, jak na połoninach paśli się owce i krowy. Całe stada bydła żerowało tamuj. Będzie więc mleko prosto od krowy i sery do jedzenia będą. Tylko chciej wyzdrowieć, Jadziu, a zobaczysz, że rychło dobry Pan Bóg pozwoli nam szczęśliwie do Polski powrócić. Wtem uniósł głowę znad Jadzinej twarzy i wtedy zobaczył mnie obok słuchającego. Raptem w oczach coś zamigotało jemu, jakby zakłopotanie nagłe 767 pokazało się w nich, bo pewni pojął, na mnie patrzący, że nieprawda to wszystko, co Jadzi przed chwilą naopowiadał. Stał przecież przed nim człowiek tak samo jak on wychudły i wygłodzo- " tak samo jak on w łachmany sowieckie odziany. Chciałem mu nawet powiedzieć w ta pora, że nie będą tutaj nakarmieni do syta. Częściej głód dokuczać im będzie, niż sytość zadowoli. Kołchoz tu przecież radziecki, tak i jedzenia w nim być nie może. Nawet przykradnąć niczego nie udaje się, bo szpicli tu pełno i donosicieli dużo nagrody za gorliwość oczekujących. Jest tu za to step bezkresny, okiem nieogarniony, który nieraz od śmierci głodowej ratować potrafił. Tylko wtedy najeść się można do syta, jeśli jaszczur jakiś u olować się pozwoli albo królik stepowy w sidłach zatrzaśnie się niechcący. Chciałem mu, panie, o tym wszystkim opowiedzieć dokładnie, ale on wi- d ć odgadł zamiary moje, bo wnet palec na ustach swoich położył i milczenie tym sposobem nakazał mnie. __ Ona ma piętnaście lat — powiedział — więc musi przeżyć. __?? ma lat? Piętnaście? Panie, jak ta kobieta miała piętnaście lat, a ja się znam na ludziach, to ten k ' dz kłamał wtedy niechybnie. Nie wiem, czemu zależało mu na tym, żeby mnie akurat w błąd wprowadzić, bo przecież widział ja gołym okiem, że ta osoba przy której on klęczał, mniej niż pięćdziesiąt lat nie miała na pewno. Była stara, już pomarszczona i bezzębna. Odwrócił ja wtedy głowę, żeby o tym księdzu powiedzieć i w tym momencie zobaczył głównego pastucha naszej paszni. Bułam-uły stał w drzwiach szałasu. W jednej ręce trzymał lejce końskie, drugą kiwał na mnie niecierpliwie. __Palaczok, pajdi suda. Na dworze wiatr spotęgował się i step głośno szeleścił trawami. Ruszyli my rychło w stronę stojącej na uboczu wołokuszy do zgrabiania siana. Z tyłu 7;???i krok za krokiem, posłusznie jak pies, człapała kobyłka Tatara. Stary Zd ??I?» *"¦ Ł .,111. zatrzymał się obok drabiniastego wozu i pokazał palcem lezącego na ziemi cielaka. . __Smatri — powiedział — nie wyżył. Jak to nie wyżył? Patrzył ja, panie, na martwego cielaka i aż mnie korciło żeby zapytać Starego, czemu go zaszlachtował. Przecież niedawno jeszcze wstawał on na nogi własnymi siłami się posługując i życie do niego wracało niechybnie. Skórę tylko miał poranioną do zagojenia nietrudną. 168 Stary patrzył mi w oczy uważnie i widać zmiarkował myśli moje, bo jeszcze raz powtórzył wyraźnie i pomału poprzednie swoje słowa. — Nie wyżył! Noc i dzień leżał poszarpany przez wilki, o tamuj, w tych gęstych zaroślach. I ty go znalazł tam i przyniósł do pasiołka, panimajesz Palak? Ja wnet potwierdzę urzędowym papierem, że tak wydarzyło się naprawdę. Ludzi na świeci. Zbzikował Stary. Nic ja innego wtedy pomyśleć nie umiał, bo tylko te słowa po głowi mi chodzili: — Zbzikował Stary, zbzikował ani chybi. Zawsze wszystkiego pilnował dokładnie, mleka ruszyć nie pozwalał, sery liczył kościstym pazurem. Nawet przewodniczący chwalił go za socjalistyczne podejście do mienia społecznego, a tu masz, panie. Raptem cielaka zaszlachtował i teraz chce mną posłużyć się w tej podejrzanej sprawie. Patrzył ja więc na cielaka na ziemi leżącego, to znowu na Starego spoglądał i próbował ze skośnych oczu jego tatarskich dowiedzieć się w ta pora, o co jemu rozchodzi się na ten raz i o co jemu właśnie idzie. Stali my teraz naprzeciwko siebi, w oczy swoi patrzący, aż po chwili Stary zrozumiał wreszcie, że ja się boję. Tak, panie, bał się ja, to prawda. Bał się przesłuchań, więzienia, poniewierki, wszystkiego tego, co mogło wydarzyć się później, jeśli Staremu fortel z cielakiem nie powiódłby się wcale. On był między swoimi, więc musi oszczędziliby go w potrzebie, ale mnie? — strach pomyśleć, panie. Więc wtedy, kiedy Bułam-uły odgadł wreszcie moje przestraszenie, to wnet odwrócił się do mnie plecami i od razu ruszył przed siebi, ciężko jakoś i pomału. W pół kroku zatrzymał się jeszcze i głową pokiwał zawiedziony. — Oj, durak ty durak. A oni czyi są? — twoi czy moi? Powiedział to wszystko z wyrzutem, a potem nachylił się ku ziemi i podniósł stamtąd martwego cielaka. Wnet zarzucił go na grzbiet swojej kobyłki, dosiadł jej rychło i od razu ruszył w step galopując. Patrzyłem za nim, jak pędził przez trawy konia witką poganiający. Był coraz dalej i coraz mniejszy robił się, aż wreszcie zagubił się dla oczu patrzących, gdzieś tamuj pośród wiatru i stepowych traw. Długo potem nie wracał. Na oryzoncie dalekim szczyty Ałtaju zaczęli zmieniać swoje przedwieczorne kolory z pomarańczowego na fioletowy. Na niebie krzyczeli lecące żurawie, a wyżej nad nimi het płynęli wolno białe, strzępiaste chmury. Wiatr wzmógł się nagle i od razu uspokoił szeleszczące w trawach owady. Stojące 169 obok woły zaczęły wnet w gromady zbijać się do snu się szykując. Wtedy dopiero Bułam-uły powracał ze stepu. Jechał prosto, tam gdzie stali kazachskie szałasy, nasze bałagany z daleka mijając. Cały czas krzyczał coś jadący, jakby na alarm wołał głośno albo nieszczęście ludziom zwiastował. Widziałem, jak zarył kobyłką w miejscu, tuż obok Kazachów, co z szałasów swoich powychodzili krzykiem Starego zwabieni. Coś im teraz tłumaczył i ręką w stronę stepu pokazywał, aż Kazachy zabrali cielaka i ponieśli go w stronę bałaganów zawodząc przy tym żałośnie, jakby płakali. Stary Bułam-uły dosiadł wtedy kobyłki z powrotem, głowę do góry uniósł i był wyraźnie kontent. Dopiął swego, panie. Znalazł kilku świadków w potrzebie świadczących, że wilki cielaka poszarpali. Teraz przejeżdżał obok m-nie i coś jak uśmiech wykrzywiło mu usta. Nie patrzył w moją stronę, więc musi, że obrażony był ciągle, a ten jego uśmiech był jakiś w głąb siebie śmiejący się, jak czynią to starzy ludzi, gdy szpas jakiś niezwykły uda im się zrobić. Teraz od strony kazachskich bałaganów zaczęli dolatywać różne krzyki i śmiechy wesołe, a dzieci gromadą całą i kobiety w spodniach pompiastych ruszyli wnet szukać suchych badyli i łajna suszonego do rozpalania ognia. Już niedługo potem na stępi zapłonęli ogniska. Nad każdym z nich dyndał się okopcony tatarski kociołek do gotowania jedzenia służący. Stary Bułam-uły siedział już w ta pora przy wejściu do swojego bałaganu i rozdzielał cielęcinę. Wszyscy pracownicy paszni podchodzili do niego kolejno, a on rozdawał w ich wyciągnięte ręce po kawałku cielęcego mięsa. Sumiennie i uczciwie to czynił. Każdą porcję ważył w ręku dokładnie, tu odciął trochę tłuszczu, tam dołożył, ale ludzi przed nim stojący czekali cierpliwie i śledzili głodnymi oczami każdy ruch jego starej ręki. Niedługo trwało, jak wnet w całej paszni zapachniało jedzeniem, mięsem i ziołami. Stanął więc i ja, panie, w kolejce po przydział mnie należny. Stary pewni gniewał się jeszcze, bo nawet nie spojrzał w moją stronę, ale musi, że widział mnie stojącego, bo zawsze widział wszystko, co widzieć potrzebował. Za-mamrotał tylko po tatarsku słowa jakieś i sięgnął ręką do blaszanej miednicy po kawałek udźca. Wtedy, panie, poczułem w sobi głód. Nie był on większy niż zazwyczaj, ale był inny jakiś, kręcący w nozdrzach zapachami po stępi roznoszącymi się i myślami o smaku mięsa gotowanego. Więc wtedy, kiedy miał ja już w ręce swój kawałek mięsa i odejść na stronę zamiarował, Stary zawołał mnie z powrotem. — Pastoj. 170 Tak i stanął ja i patrzył, jak znowu nachylił się on do miednicy i odebrał z niej cztery kawałki cielęcej rąbanki. — Nakarm ich — powiedział. — Obiecałem im przecież jedzenie. Teraz dopiero zaczął ja pojmować, panie, całą tę dziwną istorię z cielakiem i wilkami przez Starego wymyśloną. Boże wielki. Więc dlatego, żeby głodnych przybyszów nakarmić i jedzenie dla nich zdobyć, musiał Stary Bułam sprzeniewierzyć się sobi i złamać wszystkie święte kazachskie zakony mówiące: nie kradnij, nie zabijaj, nie oszukuj. Stałem wtedy przed nim w odgiętych połach fufajki kawałki cielęciny trzymający i raptem zrobiło mi się wstyd za siebie samego, za niego, za głodnych moich rodaków i sam już nie wiem, panie, za co ja wtedy wstydził się jeszcze przed Tatarem stojący. A on, chociaż widział to wszystko na mojej twarzy malujące się, to jednak nie zamiarował pomóc mi słowem jednym nawet. Gładził tylko w milczeniu brodę swoją spiczastą i oczy skośne przymknięte u niego byli mniejsze jeszcze na ten raz, niż zazwyczaj bywali. Znaczyło to, że Bułam był zadowolony, i uśmiechał się niepostrzeżenie do swoich myśli. Czuł się pewni wyzwolony teraz z dawnych swoich przesądów i zabobonów. Teraz stał się normalnym radzieckim Kazachem. Ustrój socjalistyczny zwyciężył w nim w tamta pora. Już niezadługo potem biegł ja z cielęcą rąbanką w stronę swoich rodaków, a oczy na ten raz byli u mnie wilgotne ze szczęścia. Nawet pan zrozumieć tego nie potrafisz, jakie to skarby wielkie dźwigał ja wtedy do szałasu biegnący. A oni, popatrz pan, nawet nie poruszyli się na mój widok ani też nie ucieszyli się mięsem przyniesionym, tacy byli wymiotami wymordowani. Tylko ten drugi mężczyzna, Józef na imię mający, spojrzał na gnaty w fufajce trzymane i wnet podszedł do mnie stojącego. Boże jedyny. Jak on jadł to surowe mięso, panie, bez opamiętania żadnego. Najpierw wyrwał mi z fufajki jeden kawałek, szybko oczami obejrzał, a potem zaczął go gryźć gwałtowni i zachłannie, jak zwierz jaki zgłodniały. Ślina rychło po brodzie potoczyła się jemu, a dziurawe zęby w gnaty wgryzali się łapczywie, sapiąc i mlaskając. Wtedy podszedł do niego ksiądz. Ramieniem otoczył go i próbował tłumaczyć, że rozchorui się on surowe mięso jedzący. Ale Józef nie słuchał go wcale. Wyrwał się jemu z ramion i próbował ukryć swoją zdobycz na piersiach, za pazuchą brudnej fufajki. Boże wielki — pomyślał ja wtedy. Boże jedyny, co oni z nami, ludźmi, zrobili. Co zrobili? 171 * * * Tego wieczoru na całej paszni odbywało się wielkie święto. Święto jadła i sytości. Pomału przygasali wszystkie ogniska i tylko dymy od nich snuli się jeszcze czas jakiś ponad spokojnymi trawami. Wnet na niebie ciemnym zamigotali pierwsze gwiazdy, a cały step umilkł nagle ciszą odpoczywającą. Z tyłu, za szałasami, za niebieskimi cieniami z mgły i dymów stado nieruchomych wołów zapadało w sen. Wtedy przyszedł do mojego ogniska tamten brodacz polskim popem przez strażników nazwanym. Przysiadł obok na trawie, nogi pod brodę podciągnął i zapatrzył się milczący w dogorywający żar ogniska. — Jestem ksiądz Jacek — powiedział po chwili — rodem ze Stanisławowa. Muszę panu przyznać się od razu, że byłem w tamtym momencie zakłopotany bardzo. Nigdy dotąd przecież nie zdarzyło się mnie przebywać tak blisko z duchowną osobą. Chyba, że przy konfesjonale tylko. Więc wtedy ten ksiądz przy ognisku moim siedzący zaczął mnie wypytywać, jak to u księży w zwyczaju bywa, o nazwisko, o rodzinę, o Ałtaj, na którym w ta pora znalazł się i na koniec czy chrześcijanin ja rzymskokatolicki. Do dzisiaj nie wiem, panie, jak to się stało wtedy, że zaczął ja opowiadać jemu o swoim dotychczasowym życiu. Nie miał przecież takiego gadatliwego zwyczaju i w Związku Sowieckim będąc nauczył się nieufnym być do ludzi bardzo. A jednak popatrz pan. Może sprawiła to noc na stępi sierpniowa albo gwiazdy na niebie palące się, czy też polski ksiądz obok ogniska siedzący, nie wiem, panie. Ale dość na tym, że rozkleił ja się wtedy do imentu całkiem i rozżalił się bardzo. A on w tym czasie zamyślony był i nie odzywał się wcale. Głową tylko kiwał na znak, że wszystko wie i wszystko zrozumieć potrafi. Sam przecież zapoznany był dobrze z tiurmami .różnymi i łagrami w Sowieckim Sajuzie. Wtedy, panie, na tej nocnej paszni, przy ognisku siedzący, zrzucił ja przed nim ten swój grzech zatajony, co na sercu niczym kamień leżał. A on rozgrzeszył mnie wtedy w imię naszego Boga Wszechmogącego, ale wcześniej kazał sobi wszystko o nim, grzechu tym, opowiedzieć dokładnie. Grzebał się w nim, panie, słów ostrych nie szczędził, jakby chciał ranę zabliźnioną na nowo rozgrzebać. W końcu doprowadził do tego, że wnet poczuł ja się tak podle, takim wstydem wypełniony, że aż umilkł na chwilę. 172 — Mów dalej, synu — powiedział wtedy ksiądz Jacek. — Jest noc i dobry Bóg wysłucha cię. Więc jak już powiedziałem, nie był to łagier, tylko brygada pracy z kras-nojarskiego więzienia wydzielona. Dziesięć takich brygad tamuj nachodziło się i pracowali one przy budowie nasypu kolejowego. Byli w tych grupach i ludzi cywilni takoż, w Krasnojarsku żyjący, i sporo osób przesiedleńczych, co z rodzinami swoimi w barakach drewnianych mieszkali. Wtedy w całym Sowieckim Sajuzie rozpanoszyła się nagonka taka, która na celu miała wyłapanie wszystkich szpiegów kontrrewolucyjnych i różnych wrogów ludu pracującego miast i wsi. W całym kraju wnet wyścigi zaczęli odbywać się, która fabryka, kołchoz który, albo obóz pracy najwięcej takich wrogów zdemaskować potrafi. Ten był dobry komandir, na nagrodę zasługujący, który umiał kilku szpiegów od razu w ręce władzy sowieckiej oddać. Już i w naszej krasnojarskiej obłasti procesy pokazowe wnet odbywać się zaczęli i było ich coraz więcej i więcej tak, że trójki enkawudowskie na-starczyć z robotą nie potrafili. Tyle zamówień na nich zwaliło się w tamta pora. A był wtedy czas wojenny, więc sądy szybko sprawę załatwiali i wyroki bardzo surowe wydawane byli. Już w paru kolektywach roboczych, co razem z nami nasyp kolejowy budowali, kilku sabotażystów i wrogów ludu pracującego złapanych zostało. Wnet na procesach pokazowych osądzono ich sprawiedliwie i do łagra odesłano. A u nas, panie, w naszej grupie, aż wstyd powiedzieć, nic, ani jednego nie znaleziono do tej pory. Dlatego komandir chodził struty i zły, bo jemu też groził łagier za brak czujności klasowej i gorliwości rewolucyjnej. Więc kiedy już nad nim czarno zupełni zrobiło się, zaczął on wtedy wrogów szukać na własną rękę. W każdy kąt zaglądał. Nocami pod ścianami baraków sterczał podsłuchujący i zobacz pan, nic. Aż wreszcie któregoś dnia postanowił zrobić takoj właśnie, jak robili wszyscy jego partyjni zwierzchnicy — stworzyć takich wrogów samemu. I takoj, panie, stało się niedługo już. Trzeba też powiedzieć tutaj po prawdzie, że do całej tej istorii, którą komandir wymyślił, wplątał ja się wtedy dobrowolnie i bez niczyjej pomocy. Zresztą posłuchaj pan sam. Byli u mnie w tamta pora nogi pokaleczone bardzo. Na ostrych kamieniach nasypu kolejowego pozdzierali się one do ran głębokich tak, że chodzić 173 nie pozwalali wcale ani też stać na nich nie dało się. Butów dawno nie było u mnie, bo żuliki zrabowali je w krasnojarskim więzieniu siedzącemu. Od tamtej pory dwa kawałki opon samochodowych do nóg przytroczone szmatami nosił i takoj wtedy chodził. Tylko w lecie bywało, że na bosaka biegał i wtedy nogi na ostrych kamieniach poranili się dogłębnie. Długo potem ślimaczyli się i boleli bez przerwy, aż mus zrobił się taki, żeby do punktu sanitarnego udać się koniecznie. A była tamuj, w tym punkcie, sanitariuszka Wiera. Tam nie uśmiechaj się pan durnowato od razu, bo jeszcze pan nie wiesz wcale, co ja zamiarui opowiadać dalej. Tyle tylko mogę panu zaznaczyć, że od tamtej pory biegał ja do tego sanitarnego punktu często bardzo, bywało, że i codziennie. Dziwować się tutaj nie ma czemu, bo nogi boleć nie przestawali, a u tej Wiery oczy to byli, panie, wielkie jak u sarny i ciągle mgłą wilgotną zasnute. Serce u niej takoż dobre i miękkie nachodziło się, bo oto te kamasze gumiane, które ja w tamta pora na nogach nosił, w prezencie od niej pałucził. Tak i gadali my ze sobą często bardzo, opatrunki na nogach zmieniający, a głos to ona miała ciepły bardzo, troskliwy i bluzkę letnią rozpiętą na trzy guziki. Nawet panu opowiadzieć nie potrafię, czy to ja wtedy z własnej nieprzymuszonej woli powiedziałem jej o tym, że panicznie, do pomieszania zmysłów, boję się łagrów i żulików w więzieniach grasujących, czy też ona sama wyczuła we mnie ten strach wielki w sercu zalegający, dość na tym, że nie trwało dni parę, jak wezwał mnie do siebie oficer NKWD Konstanty Sitek nazywający się. Szuja to była straszna, panie, dobrze po polsku mówiąca i tylko z mowy śpiewnej rozpoznać można było, że z kresów wschodnich pochodzić musiał na pewno. Teraz siedział na krześle rozwalony, ćmił papierosa w „Izwiestie" zakręconego i udawał rodaka, chociaż Polakiem nie był już dawno, odkąd komunistą został. Mówili o nim, że tyle w nim nachodziło się miłości do Związku Sowieckiego, że serce tej miłości nie pomieściło i dlatego garb na plecach wypchnął się jemu wielki. Siadywał więc zawsze oparcie krzesła pod brodą trzymając, żeby w Związek Radziecki go nie uwierało. — Spocznijcie na taborecie — powiedział do mnie, jak tylko ja w biurze jego stanął rozkazem wezwany. — Spocznijcie, nogi was przecież bolą. Wiem, wiem. Wiera mi mówiła. To dobra dziewczyna, komsomołka. Kalosze wam ofiarowała, wiem o tym też, bo to na moje polecenie kamasze gumowe ty pałucził. My Polacy musimy sobi pomagać, ot co, ja tobi, ty mnie. Stał teraz przede mną, ale mnie wstać z miejsca nie pozwolił. 174 - Siedź — mówił — odpoczywaj, pogadamy po naszemu, patriotycznie powiedzieć można. Tak i siedział ja, panie, na taborecie wyprostowany, bez ruchu żadnego, ręce na kolanach trzymający jak regulamin na śledztwie obowiązui. A on chodził wokół mnie i chodzący mówił bez przerwy. — Jest wojna. Straszna, okrutna wojna na śmierć i życie. Związkowi Sowieckiemu grozi zdrada na każdym kroku. Światowy imperializm... Gadał, panie, kilometrami — zupełni jakby na zebraniu partii bolszewickiej w ta pora przemawiał, że wokół pełno szpiegów i dywersantów, przez wrogów faszystowskich nasłanych, że robią oni dywersję i popłoch sieją w narodzie, ale my jesteśmy czujni i żaden wróg nie ujdzie nam bezkarnie. Już niedługo wybije godzina naszego zwycięstwa, bo wszystcy uczciwi ludzie na świeci pomogą nam w tej słusznej walce. — A ty, Tuchoski, jak? Życzysz ty Związkowi Sowieckiemu zwycięstwa, czy też jako ci wrogowie faszystowscy byłbyś zadowolony, gdyby oni nas pobili, ha? Zatrzymał się teraz i stojąc naprzeciw mnie czekał na odpowiedź. Boże wielki. Co byś pan jemu odpowiedział, panie, na moim miejscu siedzący? Ja w tamta pora milczałem jeszcze, zaskoczony jego pytaniem, ale czułem jak pot, kropla po kropli, zaczął toczyć się mnie po plecach, a ręce wnet drżeć zaczęli tak, że musiał je kolanami ścisnąć, żeby Sitek nerwów moich nie zobaczył. W głowi tylko jedna myśl telepała się bez przerwy. Czego ten garbus bolszewicki ode mnie oczekui? O co jemu rozchodzi się w ta pora? Za Boga jedynego nie mógł ja, panie, zmiarkować tego wcale. Ale on powiedział. — Musisz nam pomóc, Tuchoski — mówił. - U nas w kierownictwie prośba taka nachodzi się do ciebi. Łatwo ją wypełnisz i udowodnisz od razu, po czyjej stronie stoisz, po naszej radzieckiej, czyli też imperialistom sprzyjasz. Wystarczy, że powiesz mnie w sekrecie, kto w waszej grupie roboczej na sabotażystę zakrawa albo kto niechętny jest i wrogo do władzy radzieckiej usposobiony, a nagroda wielka nie ominie cię na pewno. Masz na to moje słowo, jakem sowiecki oficer. Chyba, że ty też przeciw nam jesteś i sztamę z faszystowskimi draniami trzymasz? Ty, Tuchoski, zastanów się dobrze, my potrafimy wrogów demaskować rychło i tych, co im sprzyjają, zlikwidować takoż. Teraz u ciebie szansa ostatnia nachodzi się, żeby pokazać nam, że proletariusz ty prawdziwy Związkowi Radzieckiemu służący. 175 To byli, panie, ciężkie chwile. Siedział ja na taborecie przed komandirem swoim i całą głowę miał wypełnioną nerwami. W jednej chwili wypłynęli mi przed oczy obrazy w łagrach widziane i cele więzienne przypomnieli się wnet, i głód okrutny, i praca katorżnicza. Wszystko to, co ja najgorsze przeżył w tamtych strasznych lagrowych czasach, przypomniało mi się wtedy od razu. Boże wielki, dopomóż. Jeśli komandir pośle mnie z powrotem do tiur-my, to nie przetrzymam. Na Boga jedynego, nie przetrzymam łagru jeszcze raz, choćby nie wiem co, choćbym miał się na śmierć obwiesić w baraku na pryczy drewnianej. I wtedy, panie, usłyszał ja swój głos, do komandira Sitka mówiący, że trudno, ale nie znam w grupie naszej osobnika takiego. Tak ja to właśnie powiedział jemu i była to, panie, prawda, jako że sumienie miał ja wtedy ludzkie jeszcze i uczciwość zwyczajna nachodziła się w nim. Później dopiero wszystkie te zalety pogubili się mnie i poskręcali na nieludzkiej sowieckiej drodze. Na razie patrzył ja w oczy komandirowi swojemu i jakby spokojniejszy był trochę. Niech się dzieje, co chce — myślał wtedy. Donosiciela ze mnie ta swołocz nie zrobi. Toż ja Polak przecież. — Miej ty, Tuchoski, szacunek dla człowieka cierpliwego — powiedział komandir. Toż przecież grzecznie i kulturalnie rozmawiam z tobą. Czasy nastali takie, że obowiązui nas wszystkich czujność klasowa i bezustanna walka z wrogami naszego narodu. Jeden człowiek czy kilku ludzi nic nie znaczą dla wielkiej sprawy światowego zwycięstwa. Nawet jeśli niewinni zostaną skazani w procesie pokazowym, innych swoim przykładem od zdrady odstraszą. Takoj też jest u nas, w naszym kolektywie roboczym. Trzeba owiec, na choroby podatne, czym prędzej ze stada pozbyć się, żeby reszta mogła być zdrowa. My wiemy dobrze, że znasz wrogów państwa naszego, w grupie twojej ukrywających się. Wcześniej czy później władze nasze zdemaskują ich krecią robotę i osądzą sprawiedliwie. Ale ty, Tuchoski, razem z nimi ciężko odpokutujesz, ciężko ze wszechmiar. Znasz mnie przecież i wiesz, że u mnie słowo z wiatrem nie leci. Tak, panie, to się zgadzało. Sitek w okrucieństwie umiał słowa dotrzymać i litości żadnej nie posiadał w sobi. Jeszcze myślałem, że go uproszę albo udobrucham polskimi słowami do niego przemawiając, ale on nie dał mi słów moich dokończyć. 176 — Kryjesz ich — krzyczał — sztamę z nimi trzymasz. My wiemy, że przynoszą ci jedzenie na robotę i bywa, że lepioszkami jęczmiennymi częstują. Co ty z Niemcami masz wspólnego, Tuchoski? O czym gadasz z nimi godzinami całymi przy nasypie kolejowym pracujący. To są przecież Niemcy, takie samo plemię giermańskie, jak ci, co na Związek Sowiecki napadli podstępnie. Niemiec to jest Niemiec i swoim pobratymcom zawsze sprzyjać będzi. Pamiętaj o tym i przemyśl sobi moje słowa, albowiem żarty się skończyli. Tylko do jutrzejszego ranka czas namysłu wyznaczam tobi. Boże mój drogi. Szedł ja, panie, do swojej roboty i czuł się już wtedy na więzienie skazany. Całym swoim sercem strachem przepełnionym czuł ja wtedy, że koniec na mnie nadciąga niechybny kroku przyspieszywszy. Żadnej nadziei nie dał mi przecież komandir grupy naszej. Ot, wóz tylko albo przewóz i nic poza tym. Całą noc ja, panie, oka nie zmrużył, z myślami własnymi bijący się, aż gdzieś nad ranem odezwał się do mnie Litwin jeden, na pryczy sąsiedniej leżący. Zaczęli my wtedy szeptać ze sobą, ot tak, o tym i o owym, aż nie wiedzieć kiedy wygadał ja się przed nim ze zmartwienia swojego. Noc kończyła się już, za oknami świtać zaczynało, jak my razem z Litwinem Siwilliu-sem rozwiązanie sprawy znaleźli. Pewni, że podłe ono było, ale innego, uczciwego wyjścia znaleźć w tamta pora nie można było wcale. Sam komandir Sitek Konstanty pomysł taki podsunął nam do głowy, o wojnie i o Niemcach mówiący. Toż przecież przy budowie nasypu kolejowego pracowało wtedy trzech Niemców nadwołżańskich zaraz po wybuchu wojny do obłasti krasnojarskiej przesiedlonych. Przeskarżyć Niemca, że wróg on i sabotażysta, żaden to grzech, panie, bo był to przecież wróg naprawdę, co na Polskę napadł niespodziewanie, z Ruskimi skumał się podstępnie i wszystkie nasze nieszczęścia spowodował. Tak my to sobi wtedy nocną porą uradzili razem z Litwinem Siwilliusem na pryczach w baraku leżący. Co za różnica, gdzie zginie paru Niemców, tutaj, w krasnojarskim więzieniu, czy też gdzieś tamuj, na froncie sowieckim. Niemiec to jest Niemiec i kara surowa powinna ich spotkać w imieniu wszystkich Niemców, choćby tylko za rozpętanie wojny światowej, za fotografie Hitlera w komsomolskiej „Prawdzie", za nasze łagry, za głód, prześladowania i poniewierkę po tym cholernym sowieckim raju. Oni, Niemcy, z nami, Polakami, nie cackaliby się wcale. Więc niech się dzieje, co chce. Niech będzie wet za wet i oko za oko. 12 — I Bóg o nas zapomniał. 177 Tak ja, panie, zameldował Sitce Konstantemu nazajutrz z samego rana i od tamtego dnia nie zaznał już spokoju. Opamiętanie przyszło od razu z pierwszymi wyrzutami sumienia i rozsądkiem do głowy powracającym. Ale wtedy było już za późno. W dwa dni potem skutych kajdankami Niemców zabrali wnet z pracy przy nasypie kolejowym, osądzili ich rychło i po chwili na oczach wszystkich zebranych ludzi rozstrzelali w tył głowy. Boże mój wielki. Stał ja wtedy między patrzącymi skamieniały ze zgrozy i tylko modlił się w duchu, żeby dobry Bóg ulitował się nad nimi i przyjął ich... — Boga w to nie mieszaj — przerwał mi ksiądz Jacek — nie szukaj w nim wspólnika. Ty sam o wszystkim decydowałeś. Miałeś wolną wolę, rozum, serce... Nieprawda. Nic nie miałem wtedy, ani serca, ani rozumu, ani odrobiny godności człowieczej. Oni umieli ludzi na posłuszny motłoch przerobić. Mieli swoi sposoby, które każdego człowieka zgnoić potrafili i w uporze największym załamać. Wciąż wlewali w nas strach i przerażenie, że całe to nasze życie nędzne i upodlone zamieniali wnet w jedną zwierzęcą potrzebę, żarcia i utrzymania się przy życiu. I nieważne było, jaką cenę za to zapłacić trzeba będzie. Ważne było, aby przetrwać, choć dzień jeszcze, choć dni parę. — To nieprawda, co mówisz — zawołał ksiądz Jacek — to nieprawda. — Prawda — odpowiedziałem. Bo była to, panie, prawda. Wstyd się przyznać, ale wtedy byłem, panie, szczęśliwy. Patrzyłem jak Sitek chował do szuflady doniesienie Niemców oskarżające i wiedziałem już, że uchroni mnie ono od łagra, od śmierci niechybnej. I to było w tamta pora najważniejsze. *** Na świeci była już noc późna, a my ciągle siedzieli z nogami pod brodę podciągniętymi, obok dogasającego ogniska. Księżyc oświetlał step pokotem srebrnych promieni i malował cieniami śpiące bałagany. Nad trawami nisko śmigali myszate nietoperze albo wpadali do ogniska wielkie nocne motyli. Ksiądz Jacek milczał. Pomału wychylił się do przodu i dorzucił do ognia parę suchych badyli. Płomień rozniecił się wnet, a ja zmieszał się wtedy nagle, bo oto przez tę krótką chwilę rozbłysłego ognia nie wiedział wcale, co mnie zrobić ze swoimi oczami i gorącem, co zapiekło na twarzy jak wstyd albo wyrzut sumienia. Nad Ałtajem wysoko, tamuj gdzie niebo z górami połączo- 178 ne było jednym ciemnym kolorem, gwiazdy wnet blednąc zaczęli rozmazywane na oryzoncie przez wstający ranek. Ksiądz Jacek siedział dalej w kucki przy popielejącym żarze ogniska i bezgłośnie poruszał wargami. — Pomódl się ze mną — powiedział po chwili. — Może dobry Bóg zechce wysłuchać nas i łaskę rozgrzeszenia ześle. Sam był przecież wiele razy blisko ziemi, pod krzyżem padający, tak i słabość ludzką zrozumieć potrafi. Uklęknął teraz na oszronionej trawie i mnie obok siebie miejsce wskazał. Długo my, panie, modlili się wtedy, żarliwie bardzo, aż czas istnieć przestał gdzieś tamuj w stępi zagubiony całkowici. Ksiądz Jacek uniósł wtedy dłoń swoją do góry i znak krzyża świętego nad głową moją uczynił. — W imię Ojca i Syna, i Ducha, idź i nie grzesz więcej, a być może Pan nasz Wszechmogący ulitui się nad tobą. Boże wielki. Toż była to spowiedź! Zwyczajna spowiedź przed prawdziwym księdzem odprawiona, tym tylko od normalnej różniąca się, że na stępi rozległym odbywała się ona, przy blasku ogniska pasterskiego, w ciemną azjatycką noc. Byłem, panie, oniemiały ze szczęścia, a ten ruch wychudłej dłoni księdza Jacka, rozgrzeszenia udzielający, chwycił mnie wtedy tak mocno pod gardło, że trzeba mnie było parę razy złapać powietrze, żeby oddech szybki uspokoić. Nad stepem wstawał świt. Nowy dzień zaczynał się oto i nowe życie w moim sercu rozpoczynało się takoż. Czułem się swobodny taki, jakby coś ode mnie oderwało się, jakby ciężar jaki uwierający z barków moich zdjęty został i grzbiet swobodnie wyprostować pozwolił. Jedna tylko myśl chodziła mi wtedy po głowi bez przerwy silniejsza na ten raz niż wszystkie inne, jakie we mnie byli. Ta myśl była jak przysięga, że nigdy więcej nie zdarzy się już. Nigdy, przenigdy. Boże bądź miłościw mnie grzesznemu. Wtedy odezwali się pierwsze ptaki. Stary Bułam-uły wyszedł ze swojego bałaganu i poprzez szarzejący dzień zobaczył dwie postaci na stępi klęczące. Od strony wodopoju zaspany Kazach prowadził za uzdę osiodłaną kobyłkę. Bułam wnet zatrzymał go w miejscu ruchem wyciągniętej ręki i palec swój koślawy na ustach położył. Koń zarżał, więc Kazach poklepał go po karku i pysk jego do swojej twarzy przytulił. Czekali teraz aż inostrańcy modły swoi zakończą o świtaniu pierwszym odmawiane. Stary w dolinę wybierał się, do kołchozu „Krasnyj Ałtaj", żeby skórę z cie- 179 laka oddać tamuj i wykłócić prowianty żywnościowe ludziom na paszni należne. Dzień wstawał mgławy i cały w sinym kolorze był jeszcze, z chmurami pękatymi, co błąkali się nierychliwie po górskich szczytach Ałtaju. Przy pasterskich szałasach rozpoczynał się codzienny, poranny ruch. Wnet pod blaszanymi kociołkami rozdmuchiwano ognie i mięso wczorajsze dojadano. Siedzący przy wejściu do bałaganu rozczochrany Kazach ogryzał wtedy resztki z dużego cielęcego gnata. Oglądał go ze wszystkich stron, mlaskał i stękał nad nim, a żona jego i syn obok siedzący wpatrywali się w niego oczami łakomymi. Potem tę samą kość cielęcą ogryzała żona, a ojciec z synem przypatrywali się jej, aż woda w kociołku zagotowała się i Kazach wrzucił do niej ogryziony dokładnie cielęcy gnat. Był już początek września tak i wiatr przestał być ciepły, a po tygodniu na całej paszni zaczęli padać ulewne deszcze. Step odezwał się wtedy wszystkimi swoimi aromatami. Po paru miesiącach skwaru i gorąca z nieba lejącego się zapachniał teraz wonią nieznaną, rześką i świeżą, a po paru dniach wypełnił wodą wszystkie wyschnięte sadzawki. W trzy dni potem zmarła na malarię Jadzia. Jeszcze przed wyjazdem do kołchozu oglądał ją Bułam-uły i nie był z niej zadowolony wcale. Cmokał coś pod nosem i głową kręcił na pożółkłe białka w oczach Jadzinych patrzący, a potem ręce rozłożył bezradnie. Na całej paszni nie było w ta pora ani źdźbła chininy. Leczyli myją więc mlekiem kobylim i naparami z ziół rozmaitych, ale poprawa w zdrowiu nie pokazywała się wcale. Wreszcie przyszedł trzeci atak choroby, ten największy, i Jadzia przetrzymać go nie potrafiła już. Zmarła nad samym ranem, cicho i sennie w szałasie pasterskim, na paszni stepowej blisko góry, co Biełucha nazywała się, w ałtajskim rejonie. Płakali my nad nią wszyscy i żałowali jej bardzo, a potem pogrzeb wyprawili jej katolicki. Chowana była w grobie wygrzebanym w mokrej glinie i kamieniach, na pobliskim wzgórzu trawą porośniętym późnym popołudniem, gdy deszcz na chwilę padać przestał. Nawet słońce na niebie na moment pokazało się wtedy i promieniami kilkoma oświetliło pochód żałobny na stępi idący. Na przodzie konduktu kroczył ksiądz Jacek i niósł w uniesionych rękach Chrystusowy krzyż z dwóch patyków jałowca sklecony. Potem szedłem ja, Jadzię niosący, a z tyłu za nami podążała następna dwójka Polaków z małym czarnowłosym Jankiem. 180 Niosłem ją, panie, na rękach, a była ona drobna i wychudzona przeraźliwie, bardziej do małego dziecka podobna niż do dziewczyny piętnastoletniej. Wychudłe, cienkie nogi zwisali jej od kolan w dół, a na ich końcu kiwali się małe dziewczęce stopy, co potrafili przejść taki szmat świata het, tamuj, od Polski dalekiej, aż tutaj po azjatycki kołchoz w ałtajskich górach. Szli my stepem pomału, krok za krokiem, tak jak na pogrzebie iść wypada, a nad nami idącymi i nad ziemią mokrą od deszczu niósł się wtedy polski śpiew, polskich ludzi na dalekim wygnaniu śmierć siostry swojej opłakujących. — Dobry Jezu, a nasz Panie, daj wybawienie od głodu, poniewierki i cierpienia wszelkiego. Daj jej odpoczywanie wieczne tam u siebie w niebiosach. Kilku Kazachów obok pracujących przerwało na ten raz robotę swoją i patrzyło na pogrzeb przesiedleńców, ciekawi pewni, jakoż to oni zmarłych swoich grzebią. Ksiądz Jacek zatrzymał się wtedy nad wykopaną mogiłą i krzyż z jałowca zrobiony wepchnął w kopczyk brązowej gliniastej ziemi. Skinął potem na mnie ręką, więc wstąpił ja wnet do wnętrza grobu i pomału Jadzię tamuj ułożył najwygodniej, jak tylko dało się i najlepiej, jak tylko ja potrafił. Ręce potem na piersiach jej splótł i na pożegnanie pogłaskał po wychudłej buzi. Nad stepowym grobem cisza uczyniła się wtedy głucha i głęboka, bez śpiewania ptaków, poszumu traw i brzęczenia owadów, taka właśnie, jaka powinna nachodzić się po ulewnych deszczach. I wtedy, w tej ciszy wielkiej i milczącej, przemówił ksiądz Jacek. — Powiedz nam, Jadziu, co słychać w Polsce? Jesteś tam przecież. Idziesz sobi teraz w jasnej sukience ulicą Pańską, w swoim rodzinnym Borysławiu przez most, prosto na Wolankę, tam gdzie zaczynali się drewniane chodniki. Nie dokończył, panie, bo dalsze jego słowa przerwał wnet głośny i zanoszący się płacz Ireny, co razem z Jadzią z Borysławia wywieziona przeszła z nią potem wszystkie najgorsze kazamaty sowieckie. Wtedy do tego jej płaczu rozpaczliwego dołączyli my wnet wszyscy na pogrzebie będący, bo prawdą jest, panie, że każdy z nas płakał w tamta pora, nie tylko nad zmarłą Jadzią, ale i nad samym sobą takoż użalał się, nad życiem swoim nędznym i tuła-czym, nad domem utraconym, który gdzieś tamuj, w Ojczyźnie dalekiej nachodził się, w snach przypominany często. Boże drogi, więc żeby powrócić 181 do niego i w Ojczyźnie z powrotem znaleźć się, trzeba tak jak Jadzia? Czemu tak? Boże wielki, czemu? Dopiero po tygodniu deszcze przestali padać całkowici, a kiedy drogi przy-schnęli trochę, wrócił na pasznię Bułam-uły. Znowu aprowizacji żadnej nie przywiózł ze sobą, bo w kołchozie plan urodzaju nie został wykonany w tym roku, więc ludzi obrachunków swoich nie otrzymali wcale. Wszystko, co na polu albo w oborze urodziło się, wnet na kontygenty albo na obowiązkowe dostawy wywiezione zostało. Wrócił więc Bułam-uły na pasznię z powrotem i chociaż z pustymi rękami przyjechał, to przywiózł jednak ze sobą nowiny różne, a wśród nich tę najważniejszą, która spowodowała, że od tamtego dnia ja już z księdzem Jackiem w komitywie dobrej nie był. Unikał go bardzo i rozmawiać z nim nie chciał. Na razie Stary zlazł ze swej kobyłki, plecy wyprostował i przetarł ręką głowę pod kolorową tiubietiejką. Chwilę stał rozglądający się po paszni, a potem zapytał. — Nu,kak? ' — Wsio w pariadku — odpowiedziałem jemu. — Jadzia zmarła parę dni temu nazad i pochowana została na wzgórzu, gdzie krzyż z patyków jałowca sklecony stoi. Basza głowę opuścił bezradnie jakoś, a mnie ten ruch starego człowieka wystarczył wtedy za wszystkie słowa, jakie w tamta pora powiedzieć było można. — Ja nie winowaty — dorzucił jeszcze cichym głosem, a potem podniósł oczy i spojrzał w stepową dal, gdzie między trawami sterczał brązowy kopczyk gliniastej ziemi. — Ja nie winowaty — powtórzył znowu i odwrócił się pomału w stronę swojego bałaganu odchodzący. Dopiero na drugi dzień powiedział mi o tych dwóch nowinach z kołchozu przywiezionych, które wnet bardzo ważne okazali się dla mnie i dla księdza Jacka takoż. Pierwsza z nich o tym mówiła, że już niedługo, za tydzień albo dwa, trzeba nam będzie gonić bydło z powrotem w dolinę, do kołchozu i pasznię na ten raz zlikwidować. Wrzesień ku końcowi zbliżał się już w ta pora i coraz częściej bywało, że wiatrem zimnym od gór ałtajskich ciągnęło. Ptaki wędrowne odlecieli już het, tylko czasami widziało się na niebie sznury spóźnionych żurawi, co do 182 południowych obłasti Związku Sowieckiego odlatywali. Trawy stepowe i wybujałe chwasty oplatane byli cienką nicią pajęczyny i szklili się każdego ranka srebrnym kolorem osiadłej rosy. Widać w tamtych stronach zima w zwyczaju miała wcześniej na świat przychodzić. Należało czym prędzej z pastwiska wynieść się jeszcze przed nadejściem pierwszych jesiennych przymrozków, bo droga powrotna nachodziła się długa przed nami, z bydłem niespiesznie poruszającym się przez dziki teren górskiego Ałtaju. Druga zaś nowina dotyczyła księdza Jacka i zwaliła się na mnie niespodziewanie całkiem niczym grom z jasnego nieba spadający. Cała sprawa na naradzie produkcyjnej w kołchozie „Krasnyj Ałtaj" na wierzch wypłynęła. Przewodniczący zapytał wtedy Głównego Pastucha naszej paszni, jakoż to zachowui się u niego w robocie ten polski szaman. — Czyni on jeszcze te swoi zabobony, czy też w końcu do ateistów przyłączył się przez kolektyw pracowniczy uświadomiony? Jaki on duchowny? — dziwował się przewodniczący. — W jego papierach napisane stoi czarno na białym, że nauk kościelnych ukończyć nie zdążył, bo Armia Czerwona wyzwoliła ich szkołę na zachodnią Ukrainę wkraczając i wszystkich kleryków w głąb Sowieckiego Sajuza wywiozła, żeby uświadomić ich tamuj, w jakiej ciemnocie i zacofaniu żyli do tej pory. Nie uwierzysz pan, ale Bułam-uły opowiadał mi tę istorię bez żadnego gniewu w głosie uśmiechający się nawet do słów swoich dobrotliwie. Był stary, więc wiedział dużo, a rozumiał jeszcze więcej, tak i sprawa księdza Jacka zadziwić go nie potrafiła. A mną wtedy, Boże wielki, zatrzęsło od razu i wnet ból jakiś mocny pod gardłem ścisnął gniewnie. — Co ty Beju opowiadasz? — krzyknąłem wtedy. — Jak to nie ksiądz? Toż on spowiedzi słuchał. Sakramenty czynił jak prawdziwy ksiądz. Więc jakże to teraz... — Nie kriczi — zawołał Stary. — Nie kriczi. On charoszy czeławiek. — Charoszy? Ten oszukaniec charoszy? Księdza udawał, grzechy odpuszczał, a uprawnień potrzebnych nie posiadał. Boże święty. Byłem, panie, prawie nieprzytomny ze złości i czułem tylko, jak wzbiera we mnie wielki niepohamowany gniew. Nawet nie pytaj się pan, jak ja tego księdza samozwańca dopadł. Pędził do niego na koniu, co jak raz stał przy moim bałaganie. Wiatr dzwonił mi w uszach, wysokie trawy potrącali nogi po bokach końskich zwisające. A ja gnał, aż echo po stępi dudniło. 183 Z dala już zobaczył ich pracujących przy układaniu kwadratowej sterty siana. On stał pośrodku wysoki, chudy, wyraźnie wzrostem pośród niskich Kazachów odróżniający się. Teraz przerwał robotę i dłonią oczy przysłoniwszy patrzył pod słońce na dwóch jeźdźców po stępi gnających. Skoczył ja na niego prosto z konia, z tym samym gniewem zapiekłym, jaki wiozłem ze sobą przez całą drogę tamuj, od pasiołka, od bałaganu, gdzie prawdę o Jacku usłyszałem. Teraz go dopadłem, panie. Musi, że zaskoczyłem go wtedy, bo zwalił się na ziemię ciężko niczym kłoda. Czułem, jak rozłazi się i więdnie pod moimi rękami i widziałem takoj te jego fałszywe, niebieskie oczy, jak zaczęli się robić wielkie i na wierzch twarzy wyłazić. Byłem w ta pora szalony, panie, nic niewidzący, nic niesłyszący i nawet powiedzieć nie potrafię, co by się jeszcze wydarzyło wtedy, gdyby nie Bułam-uły. Nagle poczułem na sobi ostre smagania batem. Nie słyszałem krzyków żadnych ani świstu bata spadającego nie słyszałem takoż. Tylko te razy na plecy i nogi bijące poczuł ja wtedy od razu. One to w jednym momenci opamiętanie przynieśli. Wnet zwalił się ja na trawę obok Jacka kaszlącego i zaskoczony patrzył na Starego, co stał nade mną z pasterskim batem w ręku. Twarz miał ściągniętą gniewem i czoło poorane zmarszczkami na setki bruzd. Pewni nie rozumiał, o czym ja krzyczał do Jacka, w gniewie będący, krzyczał ja przecież po polsku, ale wiedział, że złość we mnie trzęsła się jeszcze i nie opadała wcale. — Nie kriczi — zawołał więc znowu — nie kriczi. Wtedy zamilkłem i sflaczałem nagle, jakby coś pękło we mnie wtedy i rozlało się od razu zmęczeniem i bojaźnią albo wstydem zwyczajnym. — Płocho ty zdiełał — powiedział Bułam. — Oczeń płocho, eto twój brat, wam pagawarit nada. Przyglądał nam się teraz na zmianę, jednemu i drugiemu w oczy spoglądając, a potem powiedział z wyrzutem w głosie. — Ej, Palaki, Palaki. I wtedy zrobiło się cicho. Z oddali wnet dolecieli na wietrze pobekiwania owiec. Z wysokich traw wyskoczył nagle jastrząb ptaszkę goniący, a dwaj koni obok stojące zarżeli do siebie. Stary Bułam-uły odwrócił się od nas w ta pora i odszedł w stronę swojej kobyłki. W drodze zatrzymał się jeszcze i skinieniem ręki przywołał do siebi obie kobiety kazachskie, co razem z Jackiem pracowały tamuj siano układające. Sami zostali my wtedy. Jacek siedział oklapły, przestraszony i masował 184 sobi szyję tymi swoimi długimi palcami, a we mnie dogorywał gniew. Milczał ja wtedy, zawiedziony i przez cały czas czułem w gardle wzbierający żal. Jacek siedział obok i dyszał ciężko, jak po wysiłku albo po ataku astmy. Spojrzał ja na niego i przez chwilę żal mi się jego zrobiło. Siedział tamuj, wychudły, w zabrudzonej, podartej fufajce, w wyświechtanych na glanc watowanych spodniach, z gołymi, zielonymi od trawy nogami — biedny polski kleryk, co księdza udawał, żeby nieść ludziom Boga w nieszczęściu wygnańczym. Nie wiem, panie, dlaczego księdzem siebie nazywał, księdzem nie będący. Może większy szacunek chciał mieć u ludzi? Ksiądz to jednak ksiądz, kto się tam ze zwykłym klerykiem liczyć potrzebował. A u mnie wtedy wszystko znowu po staremu zostało się. Grzech pozostał grzechem i ciągle był nie rozgrzeszony, a teraz doszedł jeszcze do niego wstyd z fałszywej i nieprawdziwej spowiedzi. Boże drogi, jakże tu żyć teraz. Wnet podniósł ja się ze stogu siana i odszedł sobi het, na Jacka nawet nie spojrzawszy. *** To właśnie od tamtego dnia nie rozmawiał już z nim więcej, ot tylko czasem urzędowo albo grzecznościowo słów z nim parę zamienił. Jedno było pewne, panie, łączyła nas wtedy tajemnica wspólna. On znał mój grzech wstydliwy, ja znałem grzech jego. Taka pewność milczeć nam obu nakazywała o tym wszystkim, co wydarzyło się w tamta pora na paszni ałtajskiej. Dopiero później trochę, kiedy na spokojnie rozmyślał ja o tym wszystkim, co wtedy zdarzyło się, zaczynał ja mieć szacunek dla tego brodatego kleryka, co księdzem siebie nazywał. Robił przecież tylko to, do czego miał powołanie do seminarium duchownego wstępując. Niósł ludziom potrzebującym Boga i wiarę i robił to z sercem wielkim do końca swoich dni. W dwa miesiące później wyciągał ja go z drewnianego baraku po sam dach śniegiem zasypanego. Burza rozpętała się wtedy niespodziewanie całkiem wielka taka, że aż oczy wierzyć nie chcieli, że tyle białego śniegu może z nieba lecieć i lecieć nieprzerwanie. Widział ja już, panie, śnieżyce ogromniaste na Syberii będący. Bywało wtedy, że zaspy śnieżne czubków drzew sięgali, ale ta tutejsza, w ałtajskim kraju, Boże wielki. Wiatr ją przeganiał tumanami całymi po stępi rozległym, młyńca nimi kręcił, do góry unosił i o ziemię rzucał. Nie uwierzysz pan, jeśli panu powiem, że śnieg potrafił tu padać od ziemi do góry nawałnicą wielką, hen, nieba sięgającą. Już od paru tygodni zima 185 trzymała Ałtaj w mrozach nocnych do czterdziestu stopni dochodzących. Mieszkali my wtedy w pięć polskich osób w baraku drewnianym na końcu kołchozowej ulicy, w padołku niewielkim. W ten dzień, gdy na stępi zaczął się śnieżny buran, wrócił po południu z Rejkoma uradowany Józef z wiadomościami najnowszymi o Armii Polskiej i Generale Andersie. W gazecie sowieckiej wyczytał, że gdzieś w okolicach Taszkientu oddziały polskie formowali się tamuj. Nawet pan wyobrazić sobi nie możesz, jaka to radosna nowina była dla nas w tamta pora. Chcieli my wyruszyć do swoich, do tej naszej Armii od razu w ten wieczór, tak jak kto stał, byle tylko jak najprędzej do rodaków przedostać się i razem z nimi do Polski pomaszerować. Uradzili my jednak, że ruszym tam rychło, jak tylko drogi przez step do marszu nadawać się będą. Ot, jeszcze tylko parę tygodni poczekać nam przyjdzie, a potem z Bogiem do swoich. Tego wieczora byli my szczęśliwi bardzo i długo w wieczór jeszcze śpiewali wszystkie polskie pieśni patriotyczne, jakie tylko w pamięci przechowane byli, a łzy same w czasie tego śpiewania w oczach kręcili się co chwila. Wnet ogień na palenisku przygasać zaczął, tak i w baraku chłodem powiało od mrozu i cienkich drewnianych ścian. Poszedł ja więc za przepierzenie po kiziaki, łajno znaczy na opał wysuszone, i oto popatrz pan, ktoś zabrał wszystko doszczętnie takoż, że do pieca nie było czego dołożyć wcale. Mróz na dworze zbierał się coraz mocniejszy, a noc przed nami długa nachodziła się jeszcze, bez opału nie do wytrzymania. Więc wybrał sieja wtedy do znajomych Kazachów opału na ten raz pożyczyć trochę. Boże drogi, jak to, panie, dziwnie nachodzi się na tym świeci, że zrozumieć niełatwo, co w życiu naszym przypadkowe jest i zwyczajne, a co wcześniej już od Boga człowiekowi przeznaczone. No bo popatrz pan sam. W tamten wieczór, kiedy poszedł ja do innych chałup opału szukający, śnieg takoj leżał na ziemi już, ale wysoki nie był, ot, pasa sięgający najwyżej. Od glinianych kazachskich domów do domków ich gliniastych biegli wąskie ścieżki przez ludzi w zaspach wykopane. W małych okienkach domków na śniegu przycupniętych migotali tu i tam blade światełka kaganków, a nad ośnieżonym stepem wisiała nisko mgława biała cisza. Tylko nad Ałtajem, w chmurach wysoko, wzbierała już burza. Wnet spłynęła w doliny, najpierw cicha, niegroźna, wiatrem i szronem poruszana. Byłem wtedy w domu u znajomych Kazachów, gdzie akurat oprawiano poderżnięte jagnię i szykowano do gotowania wyciągnięte z niego podroby 186 wszystkie. Miałem w szczerym zamiarze wrócić wnet do baraku swojego z opałem pożyczonym, ale ten zapach w garnku bulgocący, co po izbie roznosił się, nie pozwalał ruszyć się z miejsca na krok nawet. Siedział ja i czekał cierpliwie jak to głodny człowiek czekać potrafi z psimi oczami i nadzieją że może ulitują się i dadzą jakiś kawałek ścierwa albo jedzeniem na ten raz poczęstują. Tak i zasiedział sieja wtedy rosół z mięsa baraniego popijający, w którym pływali dodatkowo jeszcze kawałki tłustego łoju. Było ciepło i syto więc nikt z nas w tamta pora nie wiedział wcale, że tamuj, na stępi rozległym, od gór ałtajskich płynęła już śnieżyca gęsta i niczym rzeka wielka rozlewała się po ziemi białą nawałnicą. Już nie dało się wyjść na zewnątrz domu. Wiatr buchnął w uchylone wrota i o ścianę nimi uderzył z rozmachem. Więc Kazach cofnął mnie do izby z powrotem i drzwi mocno zaryglował drewnianym kołkiem. I wtedy się zaczęło. Nagle wichura uderzyła w lepiankę z taką nawałnicą, że zdawało się rozwali ją wnet w proch i pył gliniasty. Ogień na kominie podskoczył do góry zawirował iskrami gorącymi i rozsypał je po klepisku izby, a na dworze zawyło wtedy, zagrzmiało jak na koniec świata albo na Sodomę i Gomorę Nic innego teraz słyszeć nie dało się, tylko to przeciągłe, nieprzerwane dudnienie wiatru. Świat cały przybladł, a za szybami małego okienka szalało rozpasane białe piekło i płatki śniegu wirowali tamuj, tak wielkie jak naszych polskich z dziesięć do kupy zebranych. Wiatr znowu mocniej uderzył w ściany, zawył i zajęczał groźnie, więc kazachska rodzina zbiła się wnet wokół piecyka z ogniem i strachliwie modły swoi odmawiać zaczęła. Powtarzali jakieś słowa głośno i bełkotliwie, jakby z płaczem i rozpaczą w głosie, aż mnie panie strach zdjął wtedy takoż, bo oni tutejsi wiedzieli przecież dobrze, co taki buran oznaczać może. Nie bez przyczyny przecież modlili się tak gorliwie. Stanął więc i ja takoj obok gospodarza domu z twarzą w stronę ognia zwróconą i zaczął razem z nimi pacierze swoi odmawiać. Dziwnie to musiało wyglądać w tamta pora, bo każdy z nas modlił się na swój sposób, w swoim języku i do swojego prawdziwego Boga. A buran szalał. Noc wlokła się długo nieskończenie, ogień na kominie to przygasał trochę, to znowu wybuchał nagle wiatrem podsycany, a burza na dworze nie ustępowała wcale i szalała nieprzerwanie całą noc, dzień następny, znowu noc i dzień, i dzień jeszcze. Nawet na moment nie przestało śnie- 187 giem walić ani też na chwilę wiatr nie przerwał zawieruchy. Czas dawno pogubił się już i nikt z nas nie wiedział wcale, czy dzień to właśnie nachodzi się na świeci, czyli też noc ciągnie się tak długo, bo mroki wokół panowali w domu naszym śniegiem szczelnie oblepionym. Aż nadeszła wreszcie chwila taka, że wichura przełamała się gdzieś w niebiosach tamuj i pomału ustawać zaczęła. Podnieśli my się wtedy z kucek siedzących i zaczęli wsłuchiwać się w burzę za ścianami tamuj zacichającą, jak odchodziła pomału, coraz spokojniejsza i coraz z większej odległości świstająca. Ogień w kominie uspokoił się od razu, a za szybami okna jakby jaśniej zrobiło się nagle. Świat cały zastygł teraz w ciszy i spokoju. Ulepiona z gliny chata wytrzymała jednak nawałnicę mokrej śnieżycy i nie dała się rozwalić wichurze szalejącej. Ona to właśnie pospołu z ogniem w kominie palącym się i ciepłe jedzenie z zarżniętego barana życie nam wtedy uratowali. Cicho już było całkiem na świeci, jak zaczęli my odkopywać wejście do naszego domu. Parę godzin pracy zajęło nam odrzucanie śniegu. Łatwo mnie te słowa powiedzieli się, co? Odrzucanie śniegu, i panu pewni teraz wydaje się, że była to sobi zwykła robota. Ot, wystarczyło tylko wziąć łopatę do ręki i śnieg odrzucić zwyczajnie tak, jak w Polsce czyniło się w zimie ganek odśnieżając. Nic pan nie wiesz, panie, nic a nic. Bo powiedz pan, na ten przykład, gdzie my mieli składować ten śnieg, co od wejścia wybrany został. W izbie za drzwiami? A Tatar wiedział. Najpierw wygniótł dół u boRu drzwi i tamuj przemieścił parę łopat śniegu. Potem przesunął się pół metra do góry i znowu dwie szufle śniegu odrzucił. Czynił tak raz za razem, aż pomału wygrzebał się na dach chałupy swojej. Stamtąd dopiero odkopał wejście do izby i tym sposobem wydostali my się wnet na świat zewnętrzny i powietrzem mroźnym zachłysnęli się od razu. Nie uwierzysz pan, jak powiem, że przysiółek nasz kołchozowy zniknął w ta pora zupełni. Wszystko, jak okiem ogarnąć, pokryte było równą białą niezmierzoną dla oka dalą. Nic tylko śnieg i biel, biel i śnieg nachodzili się tamuj, a ponad nimi niebo było jasne z księżycem zwisającym zamiast słońca. Nie było stron świata, ani wschodu ani zachodu, nie było też ulicy kołchozowej ani baraku, w którym rodacy moi zamieszkiwali. Już tu i ówdzie widziało się ludzi kazachskich, jak odkopywali swoi chałupy i przejścia między nimi robili. Byli to śnieżne tunele równe z dachami domów, ciągle przez zamiecie stepowe zasypywane. 188 * * # Dopiero na drugi dzień przed samym wieczorem odkopali my w końcu wejście do baraków inostrańców. Najpierw trudno było odgadnąć, gdzie ono nachodzi się, bo śnieg wszystko zasypał na równo i orientację poplątał. W dwóch miejscach najpierw kopali my dziury wielkie ziemi gliniastej sięgające i dopiero za trzecim razem łopata natrafiła na dach baraku. Skoczył ja na niego od razu i tupać w niego zaczął i krzyczał, ile sił w piersiach, znaki im dający, że pomoc nadchodzi już i ratunek blisko nich znajdui się w ta pora. Ale w baraku cisza panowała grobowa i nikt słowem jednym nie odzywał się tamuj ani nawet westchnieniem żadnym znaku życia nie okazywał wcale. Wszyscy zamarzli. Boże drogi — trzy osoby i mały Jasiek z nimi takoż zamarzł na śmierć. Nie wytrzymali kilku dni mrozu, głodu i zawiei i teraz leżeli skostniali na glinianej posadzce baraku, blisko poczerniałego ogniska i tylko Jacek wtulał w siebie małego Janka, jakby chciał go rozgrzać własnym ciałem i od śmierci zimowej uratować. Mały pewni posikał się ze strachu i zimna, bo przymarznięty był do fufajki Jacka mocno i lodowato, że oddzielić ich od siebi nie udawało się łatwo. Patrzył ja na nich w tym baraku stojący i załamany był wtedy i zrozpaczony zupełni myślami samobójczymi po głowi płatającymi się. Boże mój drogi, myślał ja wtedy, czemu nas tak ciężko doświadczasz? Ta, powiedz czemu? Znowu sam ja został jak palec na tym świeci azjatyckim bez żadnej bratniej duszy, a w dodatku trzeba mnie jeszcze pogrzeb chrześcijański wyprawić im tak, jak ludziom przysługui. Tylko jak to zrobić w ta pora, kiedy śniegu tu leży na trzy metry wysoko i ziemia zamarznięta głęboko, a na dodatek tylko ja jeden katolik pośród mrowia pogaństwa, co nawet przeżegnać się po ludzku nie potrafi. Wszystko, panie, w tamta pora na moją głowę zwaliło się od razu. Ale Pan Bóg czuwał i wnet zesłał mi z pomocą Starego Bułam-ułego. Z jego to rozkazu Kazachy wnet mogiłę w ziemi wykopali zbiorową zaraz za barakiem na wzgórzu, gdzie mniej śniegu wiatr nagonił. Grób był płytki, ot ledwi w glinie zamarzniętej wykopany, ale chronił umarłych przed głodnymi wilkami, co po okolicy całej grasowali. Potem odbył się pogrzeb. Poprzez zapadający śnieg mały tatarski konik ciągnął szerokie sanie, na których leżeli skurczone, z podwiniętymi 189 nogami cztery postaci zamarzniętych na kość ludzi. Ja kroczyłem na przo-dzie, krzyż z dwóch patyków w rękach niosący, a obok sanek postępowało kilka kazachskich rodzin. Co chwilę popychali oni grzęznące w zaspach sanie albo popędzali zapadającego się konika, cob, cob, cobane — wołając. Wtedy, panie, pierwszy i ostatni raz w życiu, przemawiał ja publicznie do takiej chmary narodu. Wokół stali skośnookie Kazachy w tatarskie ubrania odziani, a ja mówił do nich po polsku i wyraźnie, aż para wylatywała z ust moich, słowa modlitwy wypowiadających. No to co, że nie rozumieli ani słowa. Zmarli rodacy rozumieli wszystko, a i Pan Bóg wiedział takoż, o co się rozchodzi, bo do niego modlił sieja wtedy, o wieczne odpoczywanie dla braci swoich prosząc. Niech odpoczywają w pokoju. W imię Ojca i Ducha Świętego, błogosławił ja, panie, ciała leżące i tłum tatarski błogosławił takoj ręką do góry wyciągniętą jak ksiądz. Boże wielki, jak ksiądz... jak ksiądz Jacek. I wtedy ruszyli się Kazachy. Jeden po drugim podchodzili do grobu, brali w ręce ziemię zamarzniętą i wrzucali ją do otwartej mogiły. Robili to długo i cierpliwie, aż grób wypełnił się cały gliną brązową ze śniegiem wymieszaną i kopczykiem ciemnym nad białym stepem ukazał się krzyżem niezdarnym ozdobiony. Potem nad grobem sam ja już został tylko, bo Tatarzy wnet w stronę wsi oddalili się, do domów swoich i ciepłych pieców spieszący. Długo ja, panie, modlił się wtedy, za spokój duszy rodaków swoich i o przebaczenie dla księdza Jacka prosił. I czym dłużej modlił się wtedy, tym więcej dobrych rzeczy przypominał sobi o księdzu Jacku. Boże miły, toż on pewni w niebie w ta pora nachodzi się już, za tyle dobroci dla bliźnich swoich zrobiwszy. On przecież opiekował się słabymi w więzie-' niach i łagrach, w chorobach pielęgnował ich i sił do przetrwania dodawał modlitwami serdecznymi i przykładem godnym. Musi, że Pan Bóg widział to wszystko z Królestwa Niebieskiego patrzący, tak i ulitować ^ię musiał nad klerykiem swoim i ramieniem po przyjacielsku objął go pewni, gdy stanął on w niebie przed Stwórcą swoim. Kto wie, może tak stało się, panie, że Pan Bóg wtedy wszystkich potrzebnych święceń Jackowi udzielił i sutannę kapłańską ofiarował takoż, za to, że tak dzielnie głosił jego słowa w najgorszym z piekieł, bo w piekle sowieckim. Tak ja, panie, uwierzył wtedy we wszystko, co o Jacku myślał nad grobem jego stojący, że od tamtego czasu modlił się często do niego, jak do świętego pańskiego, co blisko Boga samego przebywa. I pewni takoj stało się 190 naprawdę, bo nie zdarzyło się jeszcze, aby on pomocy odmówił albo pocieszenia nie zesłał w potrzebie. Już parę dni po pogrzebie wysłuchał prośby mojej i łaskę w niebie wyjednał, bo oto jeszcze tego samego marcowego miesiąca ruszył ja w stronę Polski drogą nadziei do rejonowego miasta Semipałatyńska, gdzie nasza placówka do wojska andersowskiego zapisywała. Trasa długa przede mną nachodziła się, ponad sześćdziesiąt wiorst licząca, a prowadziła ona stepem groźnym, zlodowaciałym, cała wypełniona wiatrem, co hulał mroźnie het, tamuj, od szczytów ałtajskich po dal niezmierzoną. Kazachy odradzali drogę, mówili, że niebezpieczna ona, pełna zimowych pułapek, bywało, że śmiertelna nawet, a na dodatek przewodniczący kołchozu nie chciał wydać potrzebnej przepustki, bo chłopów do roboty ciągle u niego brakowało. Dzień za dniem upływał, a mój wyjazd odwlekał się i odwlekał, aż pojął ja, że oni nie chcą wypuścić mnie różnymi wykrętami się posługując. Poskarżył ja się na to staremu Bułamowi i o biedzie swojej opowiedział jemu. Słuchał mnie, kiwał głową fajkę pykający, ale pomóc obiecał. W dzień potem słyszał ja, jak gniewnie rozmawiał z przewodniczącym kołchozu. Krzyczeli coś na siebie po tatarsku czas jakiś, aż Stary trzasnął drzwiami gwałtowni i z biura przewodniczącego wyszedł. Dobiegł ja wnet do niego na korytarzu czekający i widział wzburzenie na jego twarzy. Stary ujął mnie za ramię i powiedział: — On durak, niczego nie panimaje. A ty zawtra pojedziesz do swojej armii. Boże drogi, aż mi serce na moment zatrzymało się, kiedy ja z ust Starego słowa takie usłyszał. Wszystko to stało się prawdą najprawdziwszą już nazajutrz o świtaniu pierwszym. Jeszcze dzień nie rozjaśnił się dobrze, a gwiazdy dopiero blednąc zaczynali, kiedy Bułam zapukał do mojego baraku. Stał ubrany do drogi, w grubą watowaną kurtkę, i za uzdę trzymał dwa małe kazachskie koniki. Razem z jego wejściem mróz wtargnął do izby i para z ust poleciała przy słowach tajemnie wyszeptanych. — Uże pora. Twarz miał pogodną i uśmiechał się tymi swoimi wąskimi oczami szelmowsko jakoś, aż pojął ja wnet, panie, że cała ta wyprawa dzisiejsza na złość przewodniczącemu odbywać się musiała. Rychło ruszyli my w drogę na koniach jadący. Koni szli wolno i ostrożnie po stepi zlodowaciałym stąpając, ale szli przecież ciągle do przodu i do 191 przodu posuwając się. Wiatr i mróz szczypali w twarze i oddech koni tamowali nieraz, że zsiąść z nich trzeba było i za uzdę prowadzić je, żeby odpoczęli trochę. Dopiero z pierwszymi mrokami nocy zatrzymali my się w kołchozie, niedaleko miasta, co Czapajew nazywało się. Zmęczeni byli my okrutnie, a i koni legli od razu do stajni wprowadzone. Dopiero teraz zrozumiał ja, panie, że bez pomocy Starego nie przejechałbym samodzielnie onych lodowatych wiorst. Bułam wiedział, gdzie zatrzymać się, gdy wiatr jechać nie pozwalał, albo nachodził po drodze znajomych Kazachów, gdzie był ciepły ogień i gorąca herbata. Znał step od urodzenia, tak i wiedział, jak z nim obchodzić się. Dopiero drugiego dnia wieczorem dowlekli my się do pierwszych zabudowań Semipałatyńska. Wieczór już ciemniał na stępi albo mnie tak wtedy wydawało się, bo już od paru chwil był ja ślepy na oczy, zupełni nic nie widzący po całodziennej jeździe poprzez iskrzące się bielą śniegowe pola. Stary popatrzył na mnie i kazał rychło oczy zamknąć i szmatą obwiązać. Prowadził mnie teraz jak niewidomego głosem tylko posługując się. Takoj my przeprawiali się teraz przez rzekę Irtysz, gdzie na drugim brzegu Bułam-uły krewnych swoich odszukał. Żegnali my się ze sobą już następnego ranka i muszę panu powiedzieć, że pochlipywał ja wtedy, jakbym ojca własnego w ramionach trzymał. — Nu, czto ty synok — bronił się Bułam. — Nie nada — mówił — nie nada — ale ja słyszał, panie, że i jemu w ta pora głos załamywał się takoż. Stał przede mną zakłopotany, z tymi swoimi cienkimi oczami, sam nie wiedzący, co robić mu teraz na pożegnanie potrzeba. Aż nagle sięgnął za pazuchę głęboko i wyciągnął stamtąd wyszywaną kazachską chustkę. Powoli rozwinął ją i wydostał z niej trzy papiery dziesięciorublowe. — Weźmi, synok — powiedział — weźmi na drogę. Chryste panie, toż to był dla mnie majątek cały. Nigdy ja przedtem takiej chmary rubli na oczy swoi nie widział. Musiał Stary przechowywać te pieniądze na ciężkie czasy albo na czarną godzinę i pewni stanowili one cały jego majątek doczesny. Teraz uparł się, aby mi je wepchnąć do kieszeni fufajki. — Ja uże starik, mnie dienieg nie nada. Boże wielki, aż mi serce zadygotało w piersi i coś pod gardłem wzruszeniem ścisnęło tak, że sam nie wiem, kiedym nachylił ja się ku Staremu i rychło pocałował go w rękę. 192 Stary zbaraniał. Poczuł wilgoć na dłoni i głowę moją do rąk swoich pochyloną zobaczył. Nie wiem, czy zawstydził się wtedy, czyli też w ich zwyczajach despekt to był wieki, bo odwrócił się ode mnie rychło i odszedł spiesznie w stronę rzecznej przeprawy. Tuż za nim, krok za krokiem, człapała jego kobyłka wiernie jak pies za panem swoim idąca. Patrzył ja za nimi odchodzącymi, trzymając w zaciśniętej ręce w kieszeni fufajki ofiarowane mi ruble. Boże wielki, myślał wtedy. Więc i tacy ludzie nachodzili się wtedy w Związku Sowieckim. Tak, panie, nachodzili się tacy, bo byli takimi samymi niewolnikami jak i my do nich tamuj przywiezieni przymusowo. *** Dopiero po paru chwilach ruszył ja przed siebie ulicami Semipałatyńska w poszukiwaniu polskiego przedstawicielstwa, co do wojska naszego werbowało. Znalazł je szybko nawet na sąsiedniej ulicy. Wielkie nieba, ileż tam ludzi nazbierało się już, zbiorowisko całe. Jakby wszyscy Polacy, którzy do Azji Sowieckiej wywiezieni zostali, zbiegli się teraz, jak na zawołanie i do Armii Polskiej zapisać się chcieli. Tłum falował tamuj, kołysał się, kotłował, drapał się i śmierdział, bo chyba nigdzie na całym świeci nie było w ta pora tyle nędzy i tyle nieszczęścia razem zgrupowanego, jak przed tym domem polskim w mieście Semipałatyńsku. Tymczasem drzwi w przedstawicielstwie naszym zamknięte byli na amen, a na tablicy ogłoszeniowej duża kartka wisiała polskimi literami napisana: „Pobór do Armii wstrzymui się na razie". Byli wtedy i tacy, co patrząc na tę kartkę od razu na ziemi siadali bezradnie i zwyczajnie zaczynali płakać. Setki wiorst jechali przecież nadzieję z sobą wiozący, więc co im teraz robić wypada, narodowi biednemu, ot usiąść tylko i płakać. Do kołchozu droga daleka. Zresztą wracać tamuj to tak samo, jakby do tiurmy zgłosić się dobrowolnie. Toć przewodniczący kołchozu czeka tylko, żeby zastosować artykuł czterdziesty siódmy o samowolnym opuszczeniu pracy mówiący, a wtedy więzienie gotowe. Ot i popatrz pan, jeszcze jedno nieszczęście zwaliło się na nas, jakby do tej pory za mało ich było. Mieli my do Ojczyzny wracać, a tu Ojczyzna pobory do wojska wstrzymała. Stał ja tedy, na tym placu, pośród narodu rozgoryczonego, i na razie słuchał tylko, co ludzi zamiarują robić teraz i jak postępować zamiarują. Tak i dowiedział ja się słuchający, że trzeba nam rychłq pociągiem do Taszkientu pojechać i na miejscu będąc do sztabu armii zgłosić się osobiście. Tam nas przyjąć muszą, kiedy pod drzwiami Andersa Władysława zameldujem się 13 — I Bóg o nas zapomniał... 193 gromadą całą. Toć Boga w sercu by nie było u niego, gdyby nas rodaków swoich nie poratował w potrzebie i do wojska nie wcielił. Kilku odważnych łachmaniarzy takoj uradziło wtedy i wnet na stację kolejową ruszyli gromadą, a ja, panie, nie namyślając się wcale poszedł za nimi takoż. Długo my wtedy pociągiem jechali, tak i opowiadać nie ma o czym, bo droga nudna i nic w niej ciekawego nie wydarzyło się. Dopiero przed samym Taszkientem pociąg jadący zatrzymał się nagle i stał długo w szczerym polu, tak jak to mają w zwyczaju robić pociągi po Związku Sowieckim jeżdżące. Na dworze było już cieplej trochę, trawy tu i tam zielenić się zaczynali pomału, a na drzewach morwowych wykluwali się pierwsze liście. Blisko stojącego pociągu strumyk mały płynął, tamą w poprzek przedzielony i tworzył bajorko niewielkie. Do tego ariku biegali my często po wodę do picia, myli się w nim i nogi dla ochłody moczyli. Musi, panie, że od tej wody pitej wtedy na ciężki tyfus wielu z nas rozchorowało się, ale o tym wszystkim później trochę opowiedzieć panu zamiaruję. Na razie siedzieli my w wagonach nieruchomych, to drzemiąc w nich, to ziewając po trosze, jak to bywa zazwyczaj w pociągach pod semaforem stojącymi. Pociąg tkwił ciągle głuchy i zwalisty, jakby pogodzony już ze swoim postojem, do dalszej drogi nie kwapiący się wcale. Pomału noc nadciągać zaczęła i obejmowała już cieniami szarymi przydrożne drzewa i krzaki obok torów rosnące, a mgła sinym dymem nad ziemią wisiała nisko. Wtedy za oknami wagonu jakiś głos z oddali zaczął wołać po polsku: — Kurejko! — Chwilę odczekał i znowu zawołał — Kurejko! — Ale był już bliżej. Najpierw to ja nie zwracał żadnej uwagi na to wołanie z pola dolatujące, bo drzemką był opanowany i słuch miał już śpiący. Dopiero następne wołanie Kurejkę poszukującauderzyło we mnie nagle znajomym nazwiskiem Kurejko. Toż tako przecież nazywał się w wojsku szef naszej kompanii w trzydziestym dziewiątym roku. Może ten głos za oknami pociągu wołający jego poszukui właśnie. Chciał ja to sprawdzić wtedy, ale bał się z wagonu ruszyć, bo miejsce u mnie wygodne nachodziło się, siedzące i przy oknie blisko. Spoglądać więc zaczął tylko przez szybę w oknie na drugą stronę wagonu, ale niewiele zobaczyć się dało wtedy, bo w ruskich wagonach okien nie da się otworzyć nigdy. — Kurejko! — zawołał głos znowu i był już blisko całkiem, do zobaczenia nietrudny, bo za szybą tuż odzywał się, ale w tym momenci właśnie paro- 194 wóz gwizdnął przeciągle, wagony szarpnęli się wnet, coś pod nimi zazgrzytało i pociąg pomału ruszył do przodu. Po paru chwilach wjeżdżali my na stację w Taszkiencie, gdzie Armia Polska organizowana być miała. Boże wielki! Panie, ile tam ludu nachodziło się, mrowie całe, a wszyscy oni po polsku gadali, wykrzykiwali głośno, nawoływali się i nie było wątpliwości żadnej, że wszyscy do Generała Andersa Władysława wybierają się z gorącą prośbą o przyjęcie do Armii. Wszystkie perony dworcowe i poczekalnie wszystkie tłumem koczujących podróżnych wypełnione byli, a w powietrzu unosił się kwaśny zaduch i woń dawno nie mytych ciał. Ja, panie, nie zatrzymywał się nigdzie tylko zaraz pogonił w stronę drzwi wejściowych, przez które rzeka ludzi wylewała się do miasta. Stanął tamuj i tak samo jak tamten głos przy wagonach wołający, powtarzał teraz bez przerwy: Kurejko! Kurejko! Tak i naszedł na niego, niezadługo wcale. — Jam jest Kazimierz Kurejko, czemu mnie wołasz człowieku? — zawołał głos obok zatrzymujący się. A ja, panie, był pewny przez chwilę na człowieka tego patrzący, że to jakaś pomyłka nastąpić musiała. Znał ja przecież szefa kompanii naszej, tak i rozpoznać mnie nie byłoby trudno. Ta twarz, co teraz na mnie patrzyła, była nieznajoma, chuda bardzo, cała pokryta krwawymi pryszczami i oczy byli jakieś wyłupiaste i wyblakłe. Na głowie miał czapkę uszatkę z opuszczonymi nausznikami, płaszcz ruski podarty i na końcach wystrzępiony, a nogi okręcone byli grubymi szmatami. Przy sznurku, co szynel obwiązywał, wisiał kociołek blaszany z puszki od dużej konserwy zrobiony. Boże drogi, przecież plutonowy Kurejko Kazimierz nosił buty wyglanco-wane zawsze elegancko i mundur czysty i odprasowany na nim leżał, żeby przykład należyty żołnierzom dawał. A ten tutaj, Boże ulituj się, stał przede mną cały w łachmanach, brudną ręką szczecinę brody pocierał i patrzył mi w oczy zaciekawiony. Nagle coś na twarzy jego zamigotało, jakiś skurcz po niej przeleciał, a usta powiedzieli niedowierzająco. — Panienko Ostrobramska, toż to musi Antek Tuchoski przede mną stoi. Chryste Panie, Antek z mojej kompanii. I powiedz pan sam teraz, jak tu w taką porę nie popłakać się znowu. Toć łzy same z radości do oczu polecieli. Wnet stali my wtuleni w siebi, objęci ramionami, po plecach dłońmi klepiący się, a obok nas przechodzili różni ludzie z dworca wychodzący albo wchodzący do niego, a my ciągle stali za- 195 gadani ze sobą, dwie polskie kukły w sowieckie szaty odziane na azjatyckiej kolejowej stacji. Dawno ja, panie, taki uszczęśliwiony nie był. Oto druha bliskiego napotkał, z którym zamiarował teraz powołanie do Armii Polskiej załatwić. Toć on przecież dowódca mój, jeszcze z czasów wojny z bolszewikami, tak i zaświadczyć może, że żołnierski fach wyćwiczony u mnie dokładnie przez plutonowego Kazimierza Kurejkę. Ale losy ludzkie mają swoi ścieżki i po nich zazwyczaj życie nasze chodzi. Za niecałe dwa tygodnie płakał ja, panie, znowu, tym razem nad śmiercią niedawno spotkanego Kurejki. A stało się to w niewielkim miasteczku Janga-Jul nazywającym się, gdzie zmarł on epidemią tyfusu ogarnięty. Nie noszę panie uprzedzeń do ludzi, nie mam też miejscowości więcej ulubionych od innych, ale ten Janga-Jul przeklął ja wtedy na całe swoje życie. Tamuj właśnie najgorszy czas dla mnie nastał i największe nieszczęścia zwaliły się w tamta pora. Przyjechali my do tego miasteczka razem z Kaziem Kurejko przed samym wieczorem. Ulice tam byli pełne białych domków, w pierwszej, świeżej zieleni stojących, a blisko przy kolejowej stacji rósł cały gaj wysokich morwowych drzew. Pod tymi drzewami siedział fryzjer, stary Uzbek, i zapraszał do strzyżenia przechodzących ludzi. — Chodź, starik — wołał do mnie — ostrzygę cię szybko i tanio, a od-młodniejesz od razu. Będziesz wyglądał pięknie, jak sam ludowy komisarz kultury. No chodź, starik, nie namyślaj się. Jakiż ja tam starik — pomyślał ja wtedy, ale przed fryzjerem zatrzymał się. Uzbek przetarł szmatą stojący taboret i wskazał na niego chudą ręką, żeby usiąść. — Ale ile ja mogę mieć lat? — zapytał ja fryzjera. On uśmiechnął się do mnie dwoma złotymi zębami, głową pokiwał zakłopotany i powiedział: — Nu, chyba z pięćdziesiąt na oko licząc, a może mniej, ale do pięćdziesiątki niedaleko już. Zrobiło mi się głupio i trochę śmiesznie, bo ja miał w tamtym czasie ledwie dwadzieścia pięć lat. Więc tak mnie odmienił Związek Sowiecki? Stary zapraszał ciągle do strzyżenia, ale ja odchodził już pomału na stronę, o swoich pięćdziesięciu latach rozmyślający. Wtedy między gałęziami drzew zatrzeszczał głośnik radiowy, a głos z niego wylatujący powiedział: gawarit Maskwa. Nadawali wiadomości i 196 człowiek jakiś krzyczał przez radio, żeby wszyscy uczciwi ludzie radzieccy do obrony Związku Sowieckiego pospieszyli rychło. Mnie to nie obchodziło, panie, bo przecież nie był ja człowiekiem radzieckim, tak i poleceń przez radio wydawanych nie musiał słuchać wcale. Chciał ja tylko do Armii Polskiej dostać się czym prędzej i rychło wśród swoich znaleźć się nareszcie. Tyle, panie, że nie była to łatwa sprawa i jak później okazało się nie do wypełnienia w tamta pora. Na razie siedział ja na dworcu w Janga-Julu, a nocne godziny wlekli się leniwie. Spać się nie dało w sali zatłoczonej, tak i rozmyślał ja wtedy nad wszystkim, co jutro zdarzyć się może, gdy przed komisją poborową stanąć mi przyjdzie. Może dobry Bóg zechce odmienić wszystko i do Armii naszej powoła? Pewni zaraz mundur przydzielą wtedy i musi, że obowiązkowo nakarmią do syta. No i buty dać muszą. Musowo, buty dadzą, bo przecież w kaloszach nie pozwolą chodzić. Rozwalone one zresztą całkowici i tylko szmaty pookręcane na nogach je trzymają. Boże wielki, dopomóż. Toż widzisz przecież nędzę moją. W Tobie tylko i w tej naszej Armii cała moja nadzieja, Boże wielki. Zaczynało świtać. Za ścianami poczekalni tamuj, w gaju morwowym, znowu zatrzeszczeli głośniki radiowe i melodia piosenki popłynęła z nich — Szeraka strana maja radnaja. Potem głos odezwał się: Zdrastwujtie towari-szczi. To był już ranek. Nowy dzień nadziei rozpoczynał się w ta pora. Wnet razem z Kurejką ruszyli my w stronę placu rekrutacyjnego. Dużo nas szło, panie, cała procesja nędzarzy, niczym rzeka wezbrana wlewała się strumieniem szerokim na plac, gdzie w baraku drewnianym dowództwo kwaterowało. Cały teren dookoła szumiał gwarem ludzkim i mieszał się z nabożnymi pieśniami od strony ołtarza dolatującymi. Na końcu placu, w cieniu paru drzew morwowych, postawiony był nieduży ołtarz z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Cały tłum, na plac wchodzący w tamtą stronę, ku temu obrazowi kroki swoje kierował. Już po chwili słychać było słowa litanii jednym wspólnym głosem powtarzanej: Zmiłuj się nad nami. — Królowo Anielska, zmiłuj się nad nami, Królowo Korony Polskiej, zmiłuj się nad nami, Królowo Wygnańców, zmiłuj się nad nami. I płacz też było słychać, i głosy w modlitwie załamujące się, a potem jak na rozkaz, jak na komendę z setek ust śpiew poleciał do góry i w niebo niebieskie uderzył jednym wielkim wołaniem: Pod Twoją obronę. Śpiewał i ja, panie, w tamta pora z innymi pieśń do Matki Bożej i nagle poczuł, że głos 797 mój ponad inne głosy wybija się, jakby specjalnie Pana Boga prosił, aby on natchnął komisję rekrutacyjną życzliwością dla wygnańca Antoniego Tucho-skiego, a serca ich przychylnością wypełnił. Boże, spraw, Boże, pomóż, Boże, poratuj. Było mi teraz dobrze, panie. Stał ja pośród swoich rodaków, po polsku z nimi śpiewał i modlił się w ojczystym języku, a łzy, jak to łzy, panie, znowu popłynęli do oczu i wnet rozmazali twarze ludzi obok modlących się, tak samo jak ja o ratunek proszących. Tutaj dopiero, na tym placu z ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej, można było naocznie przekonać się, co bolszewicy z narodem naszym zrobili. Oto wokół tłoczyło się wielkie zbiorowisko nędzarzy. Byli tamuj kobiety i dzieci, młodzi i starzy, a wszyscy jednakowo wychudzeni, w bliznach szpecących od syberyjskich odmrożeń. Pełno kalek tam było i dzieci z cyngą w ustach gnijącą, a wszyscy w łachmany brudne ubrani byli, pod którymi paśli się bez przerwy żarłoczne wszy. Teraz czekali cierpliwie na pojawienie się zbawiciela, który miał ich uratować od nadchodzącej śmierci i wyprowadzić ich z kraju niewoli, zimna i chorób, do świata, gdzie codziennie chleb nachodzi się, życzliwość ludzka i spokojny sen. A ten, którego Bóg Wszechmogący na wybawcę narodu wyznaczył, generał Anders Władysław, nie przyjmował już ludzi do wojska swojego. Nikt, panie, nie opowie żalu ani cierpienia, jakie w oczach tamtych ludzi pokazało się wtedy, kiedy starszy sierżant duże ogłoszenie na ścianie baraku powiesił. Stało na nim napisane czarno na białym, że pobór do wojska polskiego wstrzymui się na ten raz aż do odwołania. — Jak to wstrzymui się? — pytali ludzi — a co z nami tutaj będącymi stanie się teraz, gdzie nam iść w ta pora i gdzie ratunku szukać. I ja takoż nie mógł pomiarkować wcale, dlaczego Armia pobór wstrzymała. Przecież jest wojna. W wojsku żołnierza nigdy za dużo, czym więcej jego, tym i armia silniejsza. A tu pobór wstrzymany. Jakoż to godzi się tak zostawić tych ludzi bez nadziei żadnej. Toć oni tysiące wiorst jechali z różnych krańców sowieckiego łagra, aby do tego miasteczka dostać się, gdzie Polska dla nich zaczynała się właśnie. Żaden naród na świeci nie dałby rady — takoj jak oni — przebyć tyle drogi, bez jedzenia, bez biletu, w chłodzie i poniewierce. Ta podróż miała odmienić ich zły los, być początkiem życia. Stali więc teraz zawiedzeni bardzo i rozgoryczeni takoj, nic nie rozumiejący z tego, co stało się w ta pora, przed budynkiem polskiej komendy rekru- 198 tacyjnej. Tłum szeptał między sobą i zawodził setkami głosów niczym las brzozowy w podmuchach wielkiego wiatru. A my z Kaziem Kurejko przeczekać postanowili. Może jutro coś się zmieni, może uda się nam do jakiegoś transportu doczepić, choćby po kryjomu, choćby nielegalnie i z wojskiem do Persji wyjechać. A tamuj Bóg jakoś pomoże. Więc wynajęli my izdebkę w chałupie u jednej Uzbejki i codziennie jak zapisał na plac rekrutacyjny chodzili regularnie. A ludzi nie ubywało wcale. Ciągle przed obrazem Pani Częstochowskiej kaganki łojowe palili się, a w budynku rekrutacyjnym nikt już nie urzędował wcale, tylko ogłoszenie o wstrzymaniu rekrutacji ciągle na baraku wisiało. Nad placem co chwila rozlegali się komunikaty przez głośniki podawane, że Rejkom miejscowy wydaje skierowania do pracy w pobliskich kołchozach, bo Janga-Jul epidemią tyfusu opanowany jest. I była to prawda, panie, bo tego samego wieczoru rozchorował się, nie na żarty, Kazimierz Kurejko. W nocy majaczył już gorączkujący i przytomność tracił, a rano zaprowadził ja go wnet do szpitala rejonowego. Tamuj z miejsca orzekli, że tyfus to musi nachodzi się u niego na pewno. Wnet poprowadzili go przez korytarz długi, zapchany do imentu przez leżących ludzi. Zginął mi wtedy z oczu i nigdy ja już więcej nie zobaczył go żywego. W dwa dni potem siostra jakaś po polsku mówiąca powiedziała mi, że zmarł taki Kurejko, tylko nie wie, gdzie on pochowany został, bo umierało ich wtedy dziesiątki, bez żadnego rejestru, bez nazwiska i pogrzebu. Poszedł ja wtedy na cmentarz mogiły Kazia poszukujący. Ale jaki to był cmentarz, panie. Jeden grób długi tam był, w jednej części zasypany już, a do drugiej rzucano oto ciała zmarłych, co niedawno życie skończyli. Rzucali je zwyczajnie za ręce i nogi na stos, na jedną hałdę. Wszystko to posypywał wapnem umorusany na biało Uzbek, a inni robotnicy łopatami mogiły zasypywali wnet. Nawet nie widomo było, w którym miejscu pacierze za zmarłego kolegę odmówić. Dwa dni wcześniej widział ja go jeszcze i pocieszał słowem najlepszym, a teraz, Boże wielki, nawet miejsca jego nie można było znaleźć, żeby za spokój duszy pacierze odmówić. W dzień później znowu stał ja przed budynkiem Komendy Rejonowej na placu ogromnym, z tymi wszystkimi ludźmi, co też na szczęście oczekiwali i karty powołania otrzymać chcieli. Polak jeden mówił mi wtedy, że codziennie paru chłopów przyjmują na miejsce tych żołnierzy, co w koszarach na tyfus pomarli. Więc czekali my długo na okazję taką, aż po jakimś czasie 199 wyszedł do nas kapitan jakiś w polski mundur odziany i dawaj, panie, na nas krzyczeć, żeby my poszli sobi precz z tamuj, bo miejsca w wojsku nie ma już dla nikogo i na razie nie będzi. Marszałek Stalin zabronił nowych rekrutów przyjmować, więc nasz Generał bezradny zrobił się teraz, bo Marszałka Stalina słuchać musi. Krzyczał na nas coś jeszcze głosem podniesionym, aż podszedł do niego inny jeszcze oficer, coś jemu szepnął i głową na tłum stojący pokazał. Ten gadający zamilkł teraz, bo musi zmiarkował patrzący, jaka to nędza ludzka przed oczami jego zebrana stoi. Zaczął mówić teraz głosem spokojnym i życzliwym, jakby każdemu z nas osobiście do serca chciał trafić. — Ludzi, zrozumci — wołał. — Władze sowieckie nie pozwalają na zwiększenie armii. Nie dają nam żywności ani budynków na zakwaterowanie. Nie ma też lekarstw ani broni. Generał wie, jak wam ciężko i gorzko jest w ta pora, dlatego postanowił ulżyć trochę waszej niedoli. Jest tutaj pięćdziesiąt kompletów umundurowania angielskiego. Tyle tego nam zostało i wszystko to wam wydamy. Ustawcie się teraz w szeregu, o tam, przed tym sierżantem, a on przydzieli każdemu z was to, co każdemu najpotrzebniejsze. Temu płaszcz, tamtemu buty, innemu mundur, żeby każdy coś otrzymał. Chciał jeszcze mówić dalej, ale wtedy ruch się zrobił na placu wielki i głosy wołające zakrzyczeli go, a tłum, co liczył ze stu pięćdziesięciu chłopa zafalował teraz i rozpychać się zaczął, bo każdy na ten raz chciał na czele kolejki znaleźć się rychło. Twarze u nich rozgorączkowane byli, a w oczach patrzących niecierpliwość wielka mieniła się. Byli i tacy, co buty z nóg ściągali szybko i chowali je w zakamarki fufajki albo odzież na sobi targali, chcąc jeszcze gorzej wyglądać, niż wyglądali naprawdę. A wszystko po to, aby u sierżanta litość w ta pora wywołać. Ja, panie, stał spokojny. Nie będę władzy polskiej oszukiwał, pomyślał sobi. Dadzą to dadzą — nie dadzą, to widać nie przeznaczone było. Kolejka posuwała się pomału, a ja stał w niej cierpliwie czekający, aż dzień na świeci zrobił się widny, chłodem poranka wypełniony. Wtedy od strony ołtarza dolecieli głosy dzwonów, a zaraz potem pieśń popłynęła — Kiedy ranne wstają zorze. To śpiewali wygnańcy polscy Panu Bogu ofiarowując swoją nadzieję i o litość prosząc. Śpiewali i my z nimi, w kolejce do sierżanta oczekujący na przydział szynela albo butów, bo nadziei na przyjęcie do wojska już my nie mieli. Przy ołtarzu śpiew ucichł, a po chwili zabrzmieli słowa odmawianej litanii. 200 Wtedy sierżant za stołem siedzący popatrzył na mnie i postać moją od stóp do głowy obejrzał. Zobaczył przed sobą czapkę wielką, futrzaną, kirgij-ską na głowi, fufajkę potarganą na gołe ciało założoną, a niżej pod nią spodnie watowane, okrągłe jak rura od pieca, i kalosze na nogach szmatami do stóp przytroczone. Pewni ten widok, normalny przecież, bo sowiecki, większe na nim wrażenie uczynił niż gołe nogi tamtych mądrali, co przede mną w kolejce stali, bo zapytał mnie wtedy o rozmiar butów. Chryste Panie, żeby to ja pamiętał. Sierżant na odpowiedź czekał, a ja zabij, pan, ani rusz przypomnieć sobie nie mógł, jakie to numery butów poprzednio nosił. Kiedy na jarmarku w Drohobyczu kupował je, to na nodze mierzył, a w wojsku z innymi żołnierzami tak długo zamieniał się, aż na wygodne trafił. A tutaj, popatrz pan, o numerację zapytują się. Boże drogi, jeszcze sierżant zniecierpliwi się i co innego zamiast butów przydzieli bluzę od munduru chociażby. Takoj ja, panie, przestraszył się tej myśli, że odpowiedział jemu szybko bardzo, ot, tak na chybił trafił: że chyba dziesiątka to będzie. — Dziesiątka nie może być — odezwał się kapral przy szortach stojący. — Siódemka albo ósemka najwyżej. Ot, te będą dobre. Wziął do ręki parę trzewików i w moją stronę je rzucił. W locie ja je złapał jeszcze rękami obiema i niczym skarb jaki z nieba spadający wnet przytulił je do serca mocno i skamieniał na ten moment ze szczęścia. Musi, że dostrzegł to sierżant patrzący, bo oto uśmiechnął się nieznacznie i zaraz wyciągnął rękę w stronę sterty mundurów, co na stosie obok leżeli. Zrobił to tak sobi, zwyczajnie całkiem, a mnie, panie, ten jego gest, odruchowy przecież, nagle tak mocno chwycił za gardło, że przez chwilę powietrze w płucach zatrzymał. Oznaczał on bowiem, płaszcz wojskowy dodatkowo jeszcze, onuce i furażerkę. W głowi mi wtedy coś zaszumiało, zadzwoniło i mógłbym się panu przysiąc, że nigdy jeszcze w dotychczasowym życiu ani wcześniej, ani później nie był ja taki szczęśliwy jak wówczas, kiedym to z odzieżą wojskową pod morwy pobliskie odchodził. Boże mój, jakoż dziękować ci trzeba, jak odwdzięczyć się za tyle dobroci i łask otrzymanych. Oczy mnie wnet łzawić zaczęli i nos jakiś wilgotny zrobił się, więc pochylił ja głowę, żeby twarz obetrzeć w szynel na rękach niesiony i wtedy uderzył mi do głowy zapach czysty, świeży, wojskowy, dawno nie wąchany. I teraz dopiero rozpłakał ja się, panie, na serio i do imentu całkiem. Szedł ja teraz chlipiący bez przerwy, ale cały był w szczęściu i zadowoleniu wielkim. 201 Wnet przysiadł na trawie obok morwowego gaju, wszystkie swoi skarby poukładał starannie tuż obok siebie i patrzył teraz na nie i dotykał ich i oczy co chwila ręką wycierał. Dopiero po jakimś czasie kalosze podarte z nóg zrzucił, gołe stopy dokładnie szmatami powycierał i nowe buty ubrał wnet. Leżeli, panie, jak ulał. Byli mocne, nie do zdarcia, grubą dratwą zeszyte i masywne na całe lata. Tupnął ja nimi parę razy w ziemię, aż zadudniło pod podeszwą i skóra na cholewkach zaskrzypiała. Miałem buty... Niestraszne będzi teraz chodzenie po ostrych kamieniach, mokrej glinie, śniegu i lodzie, bo buty u mnie masywne na nogach nachodzili się. Przechadzał ja się nimi teraz, krok w tą, krok w tamtą stronę i śpiewania butów swoich słuchał. Jakaż to była muzyka, panie. Tylko do skowronków w Strzałkowicach śpiewających porównać ją można było. — Dobre buty, nie? — zapytał wtedy jakiś wyrostek na nogi moi patrzący. Stali naprzeciw mnie grupą całą i w milczeniu przyglądali się skarbom moim. — W takich to nawet do Polski na piechotę pomaszerować udałoby się. Szczęśliwy wy teraz, co? A dla nas, zobacz, niczego już nie pozostało. Do Andersiaków nie przyjęli, bo lat za mało, i prezentów takoż dla nas nie starczyło. Daj, kolego, chociaż te twoi gumowe kalosze. Oni już tobi niepotrzebne całkiem. Elegancki ty teraz jak burżuj jaki. A u mnie, popatrz się: nogi gołe, jeszcze od zimy przemarznięte. — Bierz, chłopie — odpowiedziałem ja wtedy — bo chłopak był fajny i po naszemu mówił z kresowym śpiewaniem. Skoczyli po te kalosze w kilku od razu. W jednej chwili na trawę zwalili się i wnet do kamaszy gumowych dopadli. Krzyczeli coś na siebi, tarmosili się ze sobą, po rękach się tłukli kalosze sobi wydzierając. Wtem któryś z nich odepchnięty został i po trawie potoczył się tamuj akurat, gdzie moja fufajka leżała. Chwili nie trwało, jak w rękę ją chwycił, z ziemi zerwał się i rychło pognał przed siebi het. Tamci, co na trawie przewracali się, zobaczyli go, więc poderwali się takoż i za uciekającym pognali od razu. Tyle ich było widać, jak w tłumie przy baraku zgubili się tamuj. Zabrali ze sobą dziurawe kalosze i fufajkę potarganą, w której byli schowane ostatnie Bejowe ruble. Trudno, stało się, myślał ja w ta pora do domu wracający. Już w drodze powrotnej poczuł ja wtedy, że coś niedobrego dzieje się z organizmem moim. Było mi zimno, to znowu gorąco i na wymioty co chwilę zbierało się takoż. Uzbejka, u której wynajmował ja kwaterę, nie poznała mnie wcale, kiedym w progu jej domu stanął, w nowy uniform ubrany. Wyszedł od niej rano nędzny, 202 a wrócił elegant z angielska ubrany. A choroba, co w drodze rozpoczęła się, w nocy dopiero przyszła gorączką prawdziwą. Trząsł ja się wtedy i majaczył ze snu budzony, ale poddać się chorobie nie zamiarował jeszcze. Rano przemógł się trochę, w nowe szaty się odział i do Rejkomu poszedł, skierowanie do roboty załatwić. Pieniędzy przecież już nie miał wcale, marzenia o wojsku polskim rozlecieli się doszczętnie, a życie jak to życie, jedzenia bez przerwy domagało się. Szedł ja więc ulicami miasta i z każdą chwilą czuł się gorzej na zdrowiu. Co parę metrów zatrzymywał się, ściany domów podpierał, aż wreszci upadł chyba, bo już nie wiedział wcale, co dalej wydarzyło się ze mną. Nie wiem wcale, jak długo ja chorował, do szpitala rejonowego z ulicy zabrany, bo kiedy wreszcie oczy jako tako przejrzeli, to leżał ja już na pryczy drewnianej, w baraku glinianym, a obok mnie leżało takoj ludzi masę epidemią tyfusu powalonych. W oczach moich szeroko otwartych tylko jasne płomienie palili się w ta pora, a za nimi, za tymi ogniami twarz Marii widoczna była. Rozpoznał ją od razu i zobaczył jej twarz zbliżającą się do mnie coraz bardziej, coraz bardziej, aż poczuł jej dłoń czoło moje wycierającą i słowa, których nie mogłem odgadnąć jeszcze. Wtedy siły jakieś we mnie wstąpili nagle, jakby chorobę zwalczać chcieli i przez ten krótki moment przebudzenia pomyślał ja rychło, że chyba jednak nie umrę. Wyzdrowieję na pewno, jeżeli Maria będzie przy mnie blisko i będę mógł trzymać jej rękę w mojej dłoni zaciśniętą. Miałem szczęście, panie. Musi, że dobry Bóg pokierował nią wtedy i wskazał jej barak gliniany, gdzie ja w tamta pora umierał właśnie. Od tej chwili siedziała już bez przerwy przy moim barłogu dzień i noc i tym dyżurem nieustannym po dwakroć życie moje ratowała. Po pierwsze, że dzięki jej staraniom choroba przełamała się wtedy, i po drugie, że nie udusili mnie, na pryczy leżącego, grasujący po okolicy żuliki. Toć przecież stanowił ja dla nich gratkę nie lada, bo buty byli u mnie masywne i płaszcz nowy wojskowy nachodził się takoż. Starczyło więc usiąść sobi tylko obok chorującego i niby udzielając mu umanitarnej pomocy, jedną ręką czoło wycierać jemu, jak to czynią bliscy, a drugą krtań mocno przydusić i takoj chwilę potrzymać. Co się pan tak dziwujesz? Całe gangi specjalistów od przyduszania umierających po szpitalach grasowały wtedy. Potem zabierali ich rzeczy, bo pierwsi przy śmierci ich byli, jak rodzina albo znajomi serdeczni. Mnie się wtedy udało, panie, przetrzymać swoją chorobę i własną śmierć przeżyć. 203 W ten dzień, gdy tyfus u mnie przesilił się trochę i gorączka na chwilę z oczu opadła, patrzył ja na swoją Marię po raz ostatni. Mówiłem do niej ustami spieczonymi, Mario, Mario, a ona kładła mi drobną dłoń swoją na twarzy i prosiła — Później, Antosiu, później wszystko mi opowiesz. Jesteś jeszcze chory, tak i siły trzeba tobie oszczędzać. Więc się nie męcz i leż spokojnie. Zdążymy jeszcze powiedzieć sobie wszystko o życiu naszym, niewoli i poniewierce. A teraz nie mów nic, tylko staraj się usnąć. Tak więc patrzył ja tylko i patrzył na twarz Marii długo i milcząco, aż mrok w baraku zaczął zapadać pomału i zaczął zlewać w szarą całość ściany i prycze z leżącymi ludźmi i posadzkę gliniastą. Wnet sen zmęczony uśpił mnie znowu i twarz Marii -rozpłynęła się pomału w mrokach wieczoru i w nicości dalekiej, tym razem już na zawsze. Nazajutrz albo w dzień potem nie zobaczył ja Marii przy pryczy swojej siedzącej. Czekał ja na nią do końca wieczora, aż wreszcie zmiarkował, że koniecznie coś złego jej przytrafić się musiało. Zebrał ja się wtedy w sobie, wszystkie siły przywołał, a potem z pryczy dźwignął się wnet i ruszył Marii szukać. Niedaleko szedł ja wtedy, ot, ledwi do drzwi baraku dowlókł się i tamuj runął na ziemię z powotem. Znowu była pustka i te same ognie, co poprzednio przed oczami palące się, tylko nie było już Marii. Pewni, że jej szukał. Boże wielki, i to jeszcze jak szukał. Wszędzie o nią rozpytywał, jak tylko do zdrowia powrócił, aż wreszcie dowiedział się wszystkiego od jednej Gruzinki, co razem z Marią w szpitalu tutejszym pracowała. Pamiętała Marię i chorobę jej krótką, gwałtowną, bo organizm u niej wycieńczony był i słaby tak, że tyfus nie miał z nim roboty za wiele. Chciała wyjechać z Andersami do Persji, ale za późno zjawiła się w Janga-Julu i znajomości żadnych nie miała, tak i pozostać jej w Sowietach wypadło dalej. Gdzie była pochowana? Tego nikt, panie, w tamta pora powiedzieć nie potrafił. Mogiły tam byli zbiorowe wtedy, wielkie i długie jak grobla przy stawie i gdzieś tamuj w nich leżała Maria razem z tymi wszystkimi ludźmi, co zmarli w tamten wieczór i w tamtych dniach poumierali. Boże drogi, jakże więc odnaleźć ją teraz. Jak usiąść przy. jej grobie i powiedzieć Mario, to ja, Antoni, mówię do ciebie, kiedy tyle obcych ludzi słów moich słuchać będzie. Różne mnie myśli w tamta pora przychodzili do głowy, żeby Marię zabrać jakoś z tamtej mogiły i grób należyty jej zrobić. Nosił ja się z tym zamia- 204 'i rem i nosił, a czas biegł, lata przemijali, aż wreszcie dopiął ja swego, co sobie kiedyś postanowił. Pięć lat potem, niedługo po repatriacji do Polski w czterdziestym siódmym roku, poszedł ja do swojego księdza proboszcza z prośbą wielką. I ksiądz się zgodził. Nabożeństwo żałobne za zmarłą Marię odprawił, nad grobem wykopanym pomodlił się, do którego wrzucił ja wtedy garść ziemi zabranej z grobowca zbiorowego w Janga-Julu, gdzie leżała Maria. — Niech odpoczywa w pokoju — mówił ksiądz proboszcz i kropidłem mogiłę święcił. Potem kamieniarz krzyż w piaskowcu wyciosał, a na tablicy nagrobnej taki napis kazał ja wyryć jemu: Ś. P. Maria Malik, zamordowana na tyfus w Związku Sowieckim. — Coś pan zwariował — zawołał kamieniarz i w głowę popukał się. Chcesz pan, żeby mnie zamknęli? A poza tym nie można mordować tyfusem. Przecież to choroba, a nie zbrodnia. — Można, panie — odpowiedziałem jemu. Tamuj, gdzie ja był, przez osiem lat mordowano bez przerwy za pomocą głodu, mrozu, tortur okrutnych, kuli w tył głowy, pracy katorżniczej, na lądzie, wodzie, bagnach, śniegach. Boże drogi, aż spamiętać nie można. Nawet szatan w piekle tyle okrutności wymyśleć by nie potrafił. Chyba, żeby uparł się i Związek Radziecki w piekle założył. / / Posłowie C-hyb a nikogo, kto przeczytał dzieło Andrzeja Kalinina / Bóg o nas zapomniał, nie trzeba przekonywać o jedynej w swoim rodzaju wartości tej książki. Jej siła i prawda artystyczna mówią same za siebie. Tak samo poruszają zwykłych czytelników, jak literackich koneserów. Przemawiają równie mocno do tych, którzy pamiętają czasy i sprawy w niej opisane, jak i do tych, którzy dowiadują się o nich z podręczników historii. Gdyby nie ten ponadprzeciętny wymiar artystycznego osiągnięcia, książka nigdy nie dotarłaby do tak szerokiego kręgu odbiorców, jakich już zdobyła i jakich wciąż zdobywa. Niecodzienna bowiem i warta wzmianki jest też historia jej powstania i drogi do czytelników. Wszystko zaczęło się mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy do redakcji wydawanego w podziemiu kwartalnika „Arka" w Krakowie dotarł zwykły szkolny zeszyt, w którym znajdowało się zapisane odręcznie opowiadanie pt. Konie (obraz trzeci w prezentowanej tu całości). Autora nie znano, utwór został więc opublikowany w „Arce" anonimowo i do początku lat dziewięćdziesiątych panowało wśród jego nielicznych wówczas czytelników przypuszczenie, że wyszedł on spod pióra jakiegoś wybitnego i znanego pisarza, który z wiadomych sobie powodów w latach stanu wojennego postanowił uciec się do częstej w historii literatury mistyfikacji „znalezionego rękopisu". Z czasem przekonanie to osłabło, a pierwsze oficjalne wydanie Koni ukazało się w dzienniku „Czas Krakowski" z apelem do anonimowego autora o ujawnienie się. I oto, po kilku miesiącach, autor rzeczywiście zgłosił się do redakcji „Czasu". Nie był nim jednak żaden z klasyków współczesnej prozy, tylko skromny starszy pan, mieszkaniec małej wioski Olsztyn koło Częstochowy, którego zapisana w szkolnym zeszycie opowieść miała dopiero wprowadzić w świat wielkiej literatury. Andrzej Kalinin, bo o nim tu mowa, urodził się w roku 1933. W okresie PRL nie publikował, pracując przez całe życie jako ekonomista w różnych przedsiębiorstwach na terenie Częstochowy. / Bóg o nas zapomniał była pierwszą jego książką, najpierw drukowaną w odcinkach w „Czasie", później czytaną na falach Radia Wolna Europa i w I Programie Polskiego Radia. Jeszcze przed tym, jak w roku 1994 autor otrzymał za nią Nagrodę Literacką Czesława Miłosza i pojawiły się pierwsze, entuzjastyczne opinie krytyków, książka zaczęła błyskawicznie znikać z półek księgarskich. Obecnie, w cztery lata po pierwodruku, ukazuje się już trzecie jej wydanie, a utwór został wpisany na listę lektur szkolnych. 207 Antoni Tuchoski, narrator i główny bohater tej książki istniał naprawdę, a jego osobiste wspomnienia, uzupełnione nieznacznie motywami z innych ustnych relacji, autor uczynił podstawą fabuły czterech „obrazów". Pierwszy z nich Charosza twarz, w prawdziwie epickim skrócie, z perspektywy zwykłego żołnierza, przedstawia temat agresji sowieckiej na Polskę i wojny, jaka toczyła się na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej po 17 września 1939 roku. Obraz drugi, Piosenka o Katiuszy, w którym dramatyczne napięcie łączy się z delikatnym liryzmem, ukazuje perypetie bohatera w niewoli i pod sowiecką okupacją, zakończone aresztowaniem przez NKWD. We wspomnianych już Koniach, historii z syberyjskiego łagru, tragiczna wizja ludzkiego losu — obecna w całym utworze — osiąga swoje apogeum, wzosząc się w kulminacyjnym punkcie ponad okrucieństwo opowiedzianych zdarzeń. Wreszcie obraz czwarty, zesłanie w górach Ałtaj, amnestia i nieudana próba dostania się do armii gen. Andersa, choć nie kończą losów Tuchoskiego w ZSRR, kończą jego narrację, gdyż ilustrują i dopełniają fabularne tło refleksji moralnej, której podporządkowana jest zarówno ta ostatnia część, jak i całość dzieła. Mimo że wydarzenia i postaci tu przedstawione nie są wyłącznym wytworem wyobraźni autora, nie prawda jednostkowych faktów, mająca zasadnicze znaczenie w relacjach dokumentarnych, gra główną rolę w książce Kalinina. Liczy się w niej przede wszystkim specyficzna prawda sztuki literackiej sprawiająca, że jednostkowe losy bohaterów i ten wycinek historii, który czytelnik ogląda niejako ich oczami — z ich punktu widzenia — narzucają się mu jako reprezentatywny wizerunek typowych ludzkich losów w danej sytuacji historycznej. Niewątpliwie w tej powieści mogą odnaleźć swoje doświadczenia nie tylko Sybiracy, ale i wszyscy ludzie w tragiczny sposób doświadczeni przez wojnę i komunizm. Autor celowo nie dookreśla precyzyjnie czasu i miejsca poszczególnych epizodów, jakby chcąc przez to dać do zrozumienia, że mogły się one zdarzyć w wielu momentach i miejscach świata, który opisuje. Takie postępowanie jest zresztą zgodne z wewnątrztekstową sytuacją narracyjną, w której pojawia się „monolog wypowiedziany" narratora-bohatera. Autor po mistrzowsku wykorzystuje tu — i modernizuje — wzorzec epickiej gawędy, tak typowy dla polskiej tradycji literackiej i tak od wieków zakorzeniony w naszej kulturze. Ale książka Kalinina, jako utwór literacki najwyższej rangi, przemawia do czytelnika nie tylko przez to, że daje świadectwo pewnej historycznej sytuacji, ale i przez, to, że ten czysto historyczny wymiar przekracza, kierując się w stronę wartości ogólnoludzkich. Ten aspekt narracji Tuchoskiego od początku oddziałuje na czytelnika, ale nie od razu dociera do jego świadomości. Pierwsze reakcje po lekturze dotyczą zazwy- czaj przerażających sytuacji przedstawianych przez narratora, umiejętnie stopniującego ich okrucieństwo i mającego w zanadrzu niejedną niespodziankę dla słuchacza, zawsze ujawniającą jakąś specyficzną formę infernalnego zła komunizmu. Niektóre fragmenty są pod tym względem tak wstrząsające, że musi przy nich zadrżeć nawet odbiorca uodporniony na obrazy przemocy serwowane mu przez współczesną kulturę masową. U Kalinina zło nie jest samodzielnym tematem przedstawienia, a jego jednoznaczne i nie pozostawiające miejsca na jakikolwiek relatywizm potępienie nie stanowi celu samego w sobie. Wnikliwy czytelnik z pewnością zauważy, że miarą zła u Kalinina nie jest ono samo: nie są tą miarą ani naturalistyczne opisy, ani — tym bardziej —jakieś sztuczne, frenetyczne efekty, których w utworze nie ma. Miarą zła są tutaj jego przeciwieństwa: dobro i prawda. Prawda, którą niszczy komunistyczna ideologia; dobro, które ginie w trybach sowieckiej machiny terroru. Ponieważ Kalinin potrafi przedstawić nie tylko zło. Potrafi on w świecie, w doświadczeniu swego bohatera, człowieka najzwyklejszego ze zwykłych, dostrzec i kilkoma pociągnięciami pióra zaznaczyć siłę wiary i prostych cnót: więzi rodzinnej, przyjaźni, odzywającej się stale miłości do Polski czy subtelnego, nieśmiałego uczucia do Marii. Antoni Tuchoski ma naturę prostą i prostym, ludowym dialektem przemawia — ale nie jest naiwny. To, co widział po drodze daje mu doświadczenie oraz instynktowne, związane z tym doświadczeniem, rozeznanie w historycznym i metafizycznym planie rzeczywistości. Jednocześnie tragiczne przejścia nie zabijają w nim zdolności uczuć. Ma on —jak sam się wyraża — „włościańską duszę", której głównym instynktem jest wrażliwość na cierpienie, przede wszystkim ludzi, ale i zwierząt — koni, z którymi wiążą go, na wojnie i w niewoli, wykonywane zajęcia. Wartości ludzkie skazane na konfrontację z rzeczywistością zagłady i pogardy, wystawione na ekstremalną próbę są ważniejsze niż sam opis piekła stworzonego przez „wodzów światowego proletariatu". Z ukazania i obrony tych wartości, a nie z samego opisu piekła, wypływa bowiem oskarżenie przeciwko złu. Dzięki nim to oskarżenie będzie trwało nawet wówczas, gdy odejdą ostatni świadkowie komunizmu. Jeśli pamięć totalitarnego koszmaru, terroru, eksterminacji i zsyłki dla młodszych pokoleń będzie się stawać coraz bardziej odległa, to historia o tym, jak syberyjski więzień Antek Tuchoski ratował wycieńczone i skatowane konie obozowe, zawsze uzmysławiać będzie rzeczywisty wymiar walki dobra ze złem i zawsze pozostanie nieodpartym świadectwem siły człowieczeństwa — nawet na dnie upadku . Andrzej Waśko Spis treści Co widziałem po drodze ? 5 Obraz pierwszy Charosza twarz 11 Obraz drugi Piosenka o Katiuszy 49 Obraz trzeci Konie 119 Obraz czwarty Polski pop 151 Spis treści Co widziałem po drodze ? 5 Obraz pierwszy Charosza twarz 11 Obraz drugi Piosenka o Katiuszy 49 Obraz trzeci Konie 119 Obraz czwarty Polski pop 151 Aidrzej ??ii?... prozaik, publicysta, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Urodził się w Jędrzejowie k. Kielc w roku 1933. Mieszka w małej wiosce Kusięta, nie opodal Częstochowy. W roku 1994, za książkę I Bóg ? aas zapomalał..., został uhonorowany prestiżową Literacką Nagrodą Czesława Miłosza. Książkę napisał poruszony autentyczną relacją Antoniego Tuchoskiego bohatera i zarazem narratora I Bóg o nas zapomniał,. . Tak powstało niezwykłe, dramatyczne, napisane pięknym kresowym językiem świadectwo losów Polaków pod sowiecką okupacją. Kalinin wyraża ich przeżycia i doświadczenia doznane po 17 września 1939 roku, w sowieckich łagrach, na zsyłce syberyjskiej i w Kazachstanie. Książkę Kalinina trzeba czytać nie tylko dla porywającej fabuły i celów poznawczych, ale także dla jej niezwykłej ekspresji literackiej, prawdy i świadectwa godności człowieka. Doczekała się wielu wydań, była czytana w I programie, Polskiego Radia oraz rozgłośni radia Wolna Europa. Nagrano ją również na kasetach magnetofonowych jako książkę mówioną. Obecnie, decyzją Ministerstwa Edukacji Narodowej, została włączona do kanonu obowiązkowych lektur szkolnych.