14935

Szczegóły
Tytuł 14935
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14935 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14935 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14935 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Si co N Obwolutą, okładką i stronę tytuloują projektował JULIUSZ M A RKOW S K 1 Weroni i Tomkowi poświęcam Część 1 ROZDZIAŁ I Obudziło go łagodne tarmoszenie za ramię. Łuszczek otworzył oczy, ale upłynęła dobra chwila, nim sen uleciał zupełnie. Zbój leżący pod ławką warczał coraz głośniej, głos bulgotał w gardzieli psa głęboko, przerażająco. — Panie, bilet — domagał się natarczywie siwowąsy, wiekowy konduktor. Z przepaścistych kieszeni ceratowego płaszcza Jasiek wygrzebał sztywny kartonik i podał w wyciągniętą rękę. — Do Bolkowa? Jasiek kiwnął głową. — A za psa? Pasażer rozłożył ręce. — O, to źle. To źle — gderał starowina. — Trzeba zapłacić. Jak pociąg ruszy, zaraz tu przyjdę i wypiszę bilet. Zaraz przyjdę — powtórzył i podreptał drobnym, ale żwawym krokiem w stronę drzwi wagonu. Jasiek przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. Na ten sygnał spod ławy wylazł na środek przedziału biały, Część 1 ROZDZIAŁ I Obudziło go łagodne tarmoszenie za ramię. Łuszczek otworzył oczy, ale upłynęła dobra chwila, nim sen uleciał zupełnie. Zbój leżący pod ławką warczał coraz głośniej, głos bulgotał w gardzieli psa głęboko, przerażająco. — Panie, bilet — domagał się natarczywie siwowąsy, wiekowy konduktor. Z przepaścistych kieszeni ceratowego płaszcza Jasiek wygrzebał sztywny kartonik i podał w wyciągniętą rękę. — Do Bolkowa? Jasiek kiwnął głową. — A za psa? Pasażer rozłożył ręce. — O, to źle. To źle — gderał starowina. — Trzeba zapłacić. Jak pociąg ruszy, zaraz tu przyjdę i wypiszę bilet. Zaraz przyjdę — powtórzył i podreptał drobnym, ale żwawym, krokiem w stronę drzwi wagonu. Jasiek przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. Na ten sygnał spod ławy wylazł na środek przedziału biały, potężny owczarek podhalański. Ziewnął, wyprostował najpierw przednie, potem tylne łapy, wyginając się w pałąk. Następnie podszedł do swego pana i wsparł wielki łeb na jego kolanach. Pan tymczasem wyglądał przez okno. Świt był już biały, ale ciężkie chmury wisiały nad budynkiem stacyjnym, a strugi deszczu spływające po brudnej szybie nie pozwalały zobaczyć, co było dalej. Dzień wstawał ponury, dżdżysty, przejmujący ziąb listopadowego poranka wdzierał się ostro pod ceratowy płaszcz podróżnego. Zbój cicho zaskomlił. Ręka pana zagłębiła się w jego długie kudły na łbie i potarmosiła je lekko. Pies poddawał się pieszczocie, zamykając z rozkoszy ślepia. Gdy ręka nieruchomiała, energicznie wsuwał pod nią łeb i cicho piszczał. — No, co powiesz, gapowiczu? Pół Polski przejechałeś bez biletu, a tu, na końcu świata, każą za ciebie płacić. Pieszczot ci się teraz zachciewa. Ale może z tym staruszkiem dojdziemy do porozumienia. Głodnyś? Pies w odpowiedzi szczeknął radośnie. Jasiek ściągnął z półki wypchany plecak i zaczął rozwiązywać stwardniałe od zimna rzemienie zacisku. Zbój patrzył teraz przenikliwie na zielony, pękaty worek i puszystą, zakręconą kitą machał rytmicznie na boki. Wreszcie z czeluści worka wydobyto ciemny, nieco już czerstwy chleb i kawał kiełbasy, od której poszedł zapach jałowców tatrzańskich, potem garnuszek z masłem i wreszcie ser, troskliwie zawinięty w woskowany papier ręką Jaśkowej matki. Pan kroił brązowy bochen w grube pajdy, smarował je masłem i sprawiedliwie dzielił na pół. Zbój swoja porcję zjadał trzema ruchami potężnych szczęk i potem patrzył na Jaśka, który powoli, bez pośpiechu przeżuwał chleb. Przegryźli jeszcze kiełbasą, spróbowali sera i Zbój syty położył się u stóp pana. Ciepło bijące od psa grzało zmarznięte, mimo wełnianych skarpet, nogi Łuszczka. Kończył pakować plecak, gdy pociąg ruszył. Klekot zdezolowanych wagonów był głośny, denerwujący i rozlegał się w pustym przedziale ze wzmożoną siłą. Konduktor nie zapomniał o nich i zanim pociąg nabrał rozpędu, ponownie ich odwiedził. Zbój warknął ostrzegawczo, ale ruch pańskiej ręki uspokoił go. Staruszka nie. przeraziły te groźne demonstracje psa. Był wyraźnie w gawędziarskim i życzliwym nastroju. — A, piesek ładny, ładny. I widać bojowy. Nie złapie za nogę? — pytał, ostrożnie zbliżając się do ławki. — Teraz już nic nie zrobi. Niech pan siada. Konduktor przez chwilę patrzył spod okularów na Zbója. — A ty, piesku, pewnie z Tatr. Prawda? — Z samego Zakopanego — odparł za owczarka właściciel. — Ładna bestia, ładna. Stary? — Półtora roku. — Fiu, fiu. Sam kwiat psiego wieku. A gdzie ty, piesku, jedziesz? — Na Diabelną. — Na Diabelną — powtórzył konduktor z ożywieniem. — Patrzajcie. Na takie odludzie. Niby to nie moja sprawa, ale po co tam jechać? — to pytanie było już skierowane wyraźnie do Jaśka. —- No cóż, czasem trzeba. — Tak, tak. Dziś każdy jedzie, bo mu niby trzeba — mówił stary z goryczą i złą nutą w głosie. — Tak jak pan, z plecakiem, a wraca ciężarówką, z pianinami, meblami, betami. A pan, nie moja sprawa, ale dziwny czło- wiek, z psem na szaber. I na Diabelną? Tam przecież bezludzie. I nic już wyszabrować się nie da. — Bo i nie po to jedziemy. Nie na szaber. — Nie na szaber? A może pan tylko tak mówi? Bo to nie moja sprawa. Ale mogę panu powiedzieć, że ja jestem wrogiem tego rozkradania. Panie, wojna się już skończyła. Trzeba, żeby był porządek. A pan, przepraszam, jeśli na Diabelną, to na Diabelną czy przez Diabelną? Bo jeśli przez, to z psem, i to takim białym — niebezpiecznie. Co innego, gdyby spadł śnieg. A tak, na czarnym, to pies bardzo znaczny. Tam granica pilnie strzeżona. Roześmiał się Jasiek i ujął psią mordę w obie dłonie. — Widzisz, Zbóju, za uciekinierów z Polski nas biorą. Nie, proszę pana. Ja dwa miesiące temu dopiero z Zachodu wróciłem. Blisko sześć lat tam byłem. — UAndersa? — I u Andersa też. Tak, że mnie Zachód nie dziwny. Jedziemy ze Zbójem na Diabelną, bo tam podobno jest opuszczone schronisko i ja mam być jego kierownikiem. — Tak, tak. Od razu mi pan na szabrownika nie wyglądał. Widzę, że pan osadnik, pionier. W takim razie kary za psa panu nie wlepię. Musimy się popierać — energicznie złożył przygotowany już uprzednio blok i wsunął go do torby. — Ale Diabelną — podjął przerwany temat — to niedobra góra. Taka jakaś ponura i pusta. I... — tu zawiesił głos konspiracyjnie — niebezpieczna — dodał szeptem. — Słyszałem. Mówili mi w Kłodzku, w starostwie. Tam zdaje się długo stał front. Podobno zaminowana. — Ee, w te miny to ja nie wierzę. Ale tam gorzej. Wehrwolfy chodzą. To było coś nowego. Wehrwolf — to słowo słyszał na pewno po raz pierwszy. — A cóż to takiego? 10 — To zaraza. Gangrena. To takie niemieckie party-zanty. Mówią, że to dywersanci pozostawieni na tyłach sowietów. Ale coś mi się nie wydaje, bo to wojna już od pół roku skończona, a oni ciągle tu grasują. To raczej tutejsi, co się nie mogą pogodzić z nową władzą. — Dużo tu jeszcze Niemców? — Ho, ho! Dużo. I jakie to butne. Początkowo się jeszcze bali, ale teraz już tak szprechają, że człowiekowi nieswojo. W zeszłym tygodniu ostrzelali pociąg na tej linii. Dlatego jedziemy z osłoną. W pierwszym wagonie za parowozem żołnierze jadą. — A do Bolkowa jeszcze daleko? — To już niedaleko. Z kilometr. O tam — wstał i wskazał ręką przez zamazane deszczem okno — tam jest Diabelną. Zła góra. Nie widać jej, bo chmury nisko. Ale niech pan nie traci ducha. Damy sobie radę — dziarsko ruszył wąsami i poklepał Jaśka po ramieniu. — Na mnie czas, bo dojeżdżamy. Do widzenia, piesku — kiwnął ręką Zbójowi i poczłapał do drzwi. Pociąg pokonywał powoli jakieś pokaźne wzniesienie, bo lokomotywa sapała dychawicznie. Po kilku minutach stanął. Jasiek zdjął plecak i gwizdnął na psa. W drzwiach wagonu zatrzymał się chwilę. Potoki deszczu nie zachęcały do wyjścia. Postawił kołnierz ceratowego płaszcza i dwoma skokami pokonał przestrzeń dzielącą go od małego budynku stacji. Za nim przeskoczył Zbój i ledwo wpadł pod dach, z odrazą na pysku otrzepał wodę z kudłów. W małej poczekalni było pusto. Kilka osób przyjezdnych już przebiegało placyk przed dworcem, kierując się do jedynych otwartych o tej porze drzwi. ,,To chyba knajpa" — pomyślał Jasiek i dopiero teraz odczuł ziąb przenikający ciało i ciężar suchego jedzenia, które kamieniem gniotło żołądek. 11 Z drzwi kasy wyszedł kolejarz i zmierzył przybysza nieprzyjaznym wzrokiem. — Czy daleko tu do gminy lub milicji? — Ze dwieście metrów — odparł zagadnięty, zaciągając z lwowska, już rozpogodzony nieco — a ja pana za Niemca wziął. To owczar tatrzański, prawda? —¦ Tatrzański. A na Diabelną daleko? — Na Diabelną? — przeciągle powtórzył kolejarz: i znów nieufność zagrała na jego twarzy. — Ze dwie godziny forsownego marszu. — Dziękuję — Jasiek skierował się do drzwi. Kolejarz chwilę stał patrząc za nim. — Szkoda teraz drogi do gminy czy milicji. Oni od dziewiątej urzędują. Najlepiej w gospodzie poczekać. A na Diabelną... Nie dosłyszał Jasiek końca informacji, gdyż ze Zbójem przy nodze szybko przeskoczył zadeszczony przydworcowy placyk. W drzwiach uderzyła w twarz fala ciepła i zapach gotowanej strawy. Za szynkwasem w głębi salki siedziała drzemiąc młoda, potężnie zbudowana dziewczyna. Z kilku stolików ustawionych pod ścianą dwa były zajęte — w samym rogu trzech mężczyzn sączyło piwo, a bliżej drzwi jakieś babiny w chustkach wyjmowały z tobołków jedzenie. — Cos gorącego — zamówił Łuszczek. — Wczorajszy bigos i kiełbasa. Co pan woli? — Dla mnie bigos, dla psa kiełbasę. I dużo gorącej herbaty. — A pod bigosik coś? — Innym razem. — To pan tu dłużej zostanie? — zapytała z zalotnym uśmiechem. — Może. Nie miał chęci na podtrzymywanie tej rozmowy. Deszcz, chłód i dwie doby trwająca podróż nie nastra- 12 jały go przychylnie do świata. Najgorszy był jednak brak przeświadczenia, że dobrze zrobił decydując się na tę Diabelną. Ale nie miał wyboru — inne schroniska były już pozajmowane. A i tu też namyślano się," czy dać, bo to granica blisko, ale nazwisko i sława brata, przedwojennego czołowego narciarza, dotarły widać i do magistrackich urzędników z Kłodzka, także list polecający z zakopiańskiego GOPR-u zrobił swoje. O tym, że Bolkowo to dziura, wiedział i nie przerażało go to. Przez ostatnie sześć lat mógł raczej narzekać na nadmiar ludzi w swym otoczeniu. Diabelną zaś była na pewno pustkowiem — tego też się spodziewał, bo schronisko leżące z dala od szlaków turystycznych, na terenach nie zagospodarowanych i zdewastowanych wojną, nie pozostawiało co do tego żadnych złudzeń. Ale po wojennych tułaczkach, niepokojach, walkach, emocjach pragnął ciszy i spokoju, warunków dla jakiegoś psychicznego odpoczynku. A tu masz. W Kłodzku napomykali coś o minach, staruszek-kolejarz powiada — bandziory. Przy tych niezbyt optymistycznych rozważaniach zaatakował bez przekonania talerz dymiącego bigosu. Zbój, któremu również na talerzu podano pod stół pokaźny kawał kiełbasy, łypnął pytająco na pana, a zachęcony przyzwalającym skinieniem, zabrał się do swego posiłku. Dzwonek u drzwi wejściowych brzęknął anemicznie i do restauracyjnej salki wszedł nowy gość. Miał nie więcej niż trzynaście lat, szczupłą, piegowatą twarz i zawadiacką minę. Ściągnął przemoczoną czapkę, bąknął dosyć głośno „dzień dobry" i pomaszerował ku ladzie. — Babcia proszą, cobyście zmienili te pieniądze — powiedział kładąc na szynkwasie jakiś papierek. Mówił twardo, ale wyraźnie. 13 Nim barmanka sięgnęła do szuflady po pieniądze, porwał się spod ściany jeden z mężczyzn i idąc do chłopca z wyciągniętymi rękami, grzmiał podpitym głosem: — Du verfluchter polnischer Hund, bist du wieder hier? * — dudnił gardłową niemczyzną. — Już cię twoja przeklęta babka na przeszpiegi przysłała, ty polski szpiclu. Ale ja cię teraz nauczę. Chłopiec, który widać dojrzał Niemca dopiero, gdy ten ruszył ku niemu, zaczął się bojaźliwie cofać ku drzwiom, ale przypomniał sobie, że na ladzie leżą jego pieniądze, więc stanął bezradnie. To przesądziło sprawę; mężczyzna dwoma skokami dopadł malca, złapał go za ucho i podniósł ramię do uderzenia. Co się stało dalej, tego nie odtworzyłby najwierniejszy film. Pisk chłopca, ciche Jaśkowe „zabij", potężny sus Zbója, krzyk barmanki — wszystko to było dziełem jednej chwili. Po momencie szalonego zamieszania zapanował w restauracji całkowity bezruch. Malec blady i rozdygotany stał przy ladzie z pieniędzmi w spoconej dłoni, barmanka wciśnięta w róg bufetu powtarzała w kółko: „Boże, Boże", dwaj pozostali Niemcy siedzieli jak skamieniali, tylko na środku sali Zbój wparty łapami w powalonego Niemca charczał mu prosto w twarz, szczerząc kły. Łuszczek, jakby oddzielony szybą od tego, co się tu działo, spokojnie spożywał bigos. I zapewne miał zamiar przedłużyć stróżowanie Zbója nad powalonym, ale Niemiec naraz szarpnął się dosyć niemrawo i rozwścieczony pies zaatakował jego gardło. — Herr Jesus! — wrzasnął leżący i teraz dopiero Jasiek wpędził rozdygotanego Zbója z powrotem pod stół. * Ty przeklęty polski psie, znowu tu jesteś? 14 Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jasiek wstał, podszedł do jęczącego i rozcierającego gardło mężczyzny i jednym szarpnięciem postawił go na nogi. — Spróbuj, ty łobuzie, jeszcze raz podnieść rękę na tego chłopca — powiedział cicho, ale dobitnie, swą prymitywną niemczyzną — to ci bebechy wypruję! Po czym zwrócił się do dwóch mężczyzn siedzących przy stoliku: — No, a teraz, moi panowie, pryskać stąd, i to szybko, bo psem poszczuję. Na co czekacie? — zapytał widząc, że Niemcy nie ruszają się z miejsca. — Aha, nie rozumiecie? No to powiem wam po waszemu. Iirraus! Aber schnell! * Chyłkiem, pod ścianą, ruszyli ku drzwiom, zerkając z przerażeniem na warczącego psa. Potem wsiąkli w deszcz i tyle ich było widać. Łuszczek wrócił do bigosu, ale apetyt minął, zresztą jedzenie było już zupełnie zimne. — Może by mi to pani trochę przygrzała — poprosił barmankę i teraz dopiero zwrócił uwagę na stojącego ciągle przy ladzie chłopca. — A ty, bohaterze, chodź no tutaj. Malec zbliżył się, ale bez entuzjazmu, za to sprzedawczyni otwafły się usta. — Ale ma pan psa. Przecież to chłop zwalisty, a poleciał jak piórko. — Ktoś tu musi uważać, żeby nie bili polskich dzieci, jak pani tego u siebie nie potrafi dopilnować — rzucił jej cierpko. — E, takie on tam polskie dziecko, jak ja baletni-ca — odparła pogardliwie wydymając usta, a mały zaczerwienił się i łzy błysnęły mu w oczach. — * Precz! Ale szybko! 15 A z Wernerem to lepiej nie zaczynać. Dłużej się po-żyje. — To on taki tu ważny? — Ja tam nic nie wiem i nie mówiłam. Prawda, Rysiek, że nie mówiłam? A bigos zaraz panu odgrzeję — wzięła talerz i wycofała się do kuchni. Chłopak nazwany Ryśkiem stał kręcąc w rękach mokrą czapkę. —¦ No, czego tak stoisz? Siadaj, możeś głodny? — Nie, dziękuję. Jadłem już śniadanie. Chciałem panu podziękować, co pan mnie przed biciem wziął w obronę. To prawda, że tego Wernera trza się strzec. — To może mi powiesz, kto ty jesteś? — Ja... Raptownie otwarte drzwi przerwały rozmowę. Ukazali się w nich dwaj okryci pelerynami milicjanci. Spod pałatek sterczały przerzucone przez piersi pepeszki. Ociekający deszczem milicjanci już od drzwi dostrzegli Jaśka i skierowali się prosto ku niemu. — Obywatel pozwoli dokumenty — huknął jeden, podczas gdy jego kolega trzymał Łuszczka wyraźnie na muszce automatu. Zbój warknął krótko, ale ruch Jaśka nogi uspokoił go. „Co za draka?" — myślał Jasiek, powoli rozpinając kieszeń angielskiego battle dress'u. Pamiętał pouczenie instruktorów, którzy mu wpajali zasady walki dywersyjnej. Pierwsza z nich brzmiała: „Gdy jesteś na muszce, żadnych nerwowych czy szybkich ruchów, bo jeśli tamten straci nerwy, to ty już na nic nie będziesz miał czasu". Powoli więc wyjmował z kieszeni książeczkę wojskową, kartę demobilizacyjną, zaświadczenie repatriacji, pismo zakopiańskiej milicji i wreszcie nominację starostwa kłodzkiego na kierownika schroniska na Diabelnej. Milicjant czytał to wszystko długo i uważnie, aż wreszcie, gdy przebrnął przez ostatni 16 dokument, uśmiechnął się przepraszająco, złożył wszy-ptko razem i oddał właścicielowi. — To wy pytaliście się na stacji o Diabelną? — Ano ja. A cóż u was tak ostro? Milicjant podrapał się po głowie, zsuwając czapkę na czoło, i zaczął ściągać pelerynę. Jego towarzysz zrobił to samo. Widać, że obaj pałali chęcią pogadania, ale obecność Ryśka wyraźnie im była nie na rękę. — Te, hajotowiec, uciekaj stąd, ale prędko — polecił jeden z milicjantów i malec, z twarzą oblaną rumieńcem, chyłkiem buchnął w drzwi. — Czego wy chcecie od tego chłopca? — podjął Łuszczek w obronie małego. — Co wy tam wiecie... Ledwo przyjechaliście i już nas chcecie uczyć. Oni wszyscy dobrzy. Może się piwka napijemy? — zakończył pojednawczo milicjant. — Siadajcie — zachęcił Jasiek rad ze zmiany tematu — ja właśnie wybierałem się do was, ale powiedziano mi, że dopiero po dziewiątej. A wy, jak widzę, przed dziewiątą już o mnie wiecie. — Trzeba, trzeba — sadowili się za stolikiem ciężko, niezgrabnie. Peleryny wisiały w kącie na wieszaku, tworząc na podłodze coraz większą kałużę, ale automatów obaj nie odstawili, opierając je tylko o wolne krzesło, aby były tuż pod ręką. — Różni ludzie tu się kręcą przez Diabelną — podjął milicjant. — Znacie okolicę? — Nie, pierwszy raz w tych stronach. Trzeba powiedzieć, że pierwszy kontakt niezbyt zachęcający. — Cholerna okolica. Cholerna. Mało nas tu jeszcze. Trzymamy się jakoś. Ale ci tutaj powiązani z sobą bardzo. I chyba mają jakieś kontakty z tamtą stroną. Dobrze, że obejmujecie schronisko na Diabelnej. Ładne schronisko było, a teraz ruina. Siedzi tam od kilku dni stary Nieścioruk, ale co on tam upilnuje. 5 — Gazda z Diabelnej 17 — Mówiono mi, że schronisko stoi pustką. — No bo i stoi. Nieścioruk to dziwak. Trochę ma tu — milicjant stuknął się w głowę. — Rodzinę mu banderowcy wymordowali gdzieś za Lwowem i od tego czasu jest trochę poplątany. Wałęsał się tu, stronił od ludzi, więc tam go skierowaliśmy. We dwóch raźniej wam będzie, choć to chłop nietowarzyski. — We trzech. Ja tu mam towarzysza. Milicjanci spojrzeli pod stół, gdzie w mroku leżał potężny Zbój. Gwizdnęli z podziwu. — To się wam przyda. Lepszy on niż niejeden człowiek. Tam szwendają się jakieś typy po górach. Podobno Wehrwolf, ale kto wie, czy to prawda. Może to miejscowi w nocy wychodzą w góry postrzelać, abyśmy się tu za spokojnie nie czuli. W każdym razie pies się przyda. Broń macie? — rzucił znienacka. Jasiek pokręcił przecząco głową. — Szkoda, przydałaby wam się. Ale to już nie nasza sprawa, a bezpieki z Kłodzka. Barmanka podała dwa kufle kipiące pianą. Jeden z milicjantów spojrzał na zegarek. — O rany, już po dziewiątej, a my musimy do tartaku jechać. Felek, jak tam z pogodą? — Już mniejszy pada. Szybko dopili piwo, zapłacili i podnieśli się z krzeseł. Wciągali z trudem mokre peleryny. Wstał i Jasiek. — Wy już chcecie iść na Diabelną? — A cóż tu mam robić? — To chodźcie z nami. My jeszcze coś załatwimy na posterunku, a wy zgłosicie się w gminie. Potem podwieziemy was łazikiem do tartaku. Zawsze to ze trzy kilometry. Deszcz już nie padał, ale bure chmury i mgły za-snuwaly horyzont. Od knajpy, prosto jak strzelił, prowadziła przez osadę bita droga, pełna teraz deszczowych 18 kałuż. Szli jej środkiem, nie zważając na pryskającą spod nóg wodę. Osada była typową „ulicówką". Schludnie otynkowane, kryte gontem lub blachą domy stały wzdłuż drogi karnie jak żołnierze, podobne do siebie kształtem, kolorem i osamotsfijeniem. Większość z nich była nie zamieszkana. Okna bez szyb straszyły ciemnymi jamami. Osada robiła wrażenie wymarłej, tylko od czasu do czasu w dalekiej perspektywie ulicy ktoś przechodził szybko, chyłkiem. Niemczyzna raziła na każdym kroku. Co chwila na białym tynku domów ciemniała granatowa tabliczka z jasnym napisem: Hindenburg Strasse, ale przekreśliła ją śmiała krecha ni to smoły, ni czarnej farby. Niezbyt równo ktoś nad tabliczką napisał: Ulica Manifestu Lipcowego. Idą w milczeniu po pustej drodze, a Jasiek spogląda coraz dalej, za frontowy rząd domków. Za zabudowaniami teren wznosi się raptownie w górę i niknie we mgle. Osada leży w wąwozie. W pewnym miejscu wąwóz się rozszerza, wzgórze po prawej stronie ucieka w dal i na małej polance ukazują się fabryczne zabudowania z jedynym kopcącym kominem. — To szlifiernia kryształów — wyjaśnia milicjant. — Jedyny czynny zakład Bolkowa. Poza dyrektorem — Polakiem, pracują tu sami Niemcy. Ale jak pracują — macha z rezygnacją ręką. — Niech ich krew zaleje z taką pracą. No, to doszliśmy. Obok szosy stały trzy podłużne, parterowe domki z czerwonymi tabliczkami — Milicja, Gmina, Poczta. Centrum Bolkowa. Lecz i tutaj było pusto i ponuro, choć domki jasne. — Zameldujcie się tam w gminie, pogadajcie z ludźmi, a my za jakieś pół godziny będziemy gotowi. Już w sionce uderzyła Jaśka cisza. Chodził od drzwi 2» 19 do drzwi, najpierw pukał, odczekiwał, potem naciskał klamkę i stwierdzał, że nikogo nie ma. Wreszcie zirytowany wyszedł przed budynek. Chwilę stał bezmyślnie, a potem na ukos przez podwórze przeszedł pod posterunek, z którego poznany niedawno milicjant kiwał na niego, zapraszając do wejścia. W małym pokoju, pod ścianą, na piętrowych pryczach spało dwóch milicjantów w spodniach i koszulach. Buty i kurtki mundurowe leżały obok, pod ręką. Jasiek zrzucił plecak, rozpiął płaszcz i usiadł na krześle, Zbój zaś wśliznął się pod stół. Milicjant kręcił korbkę starodawnego telefonu. — Halo, placówka? Tu kapral Majchrzak. Porucznik Sękala? Dzień dobry, obywatelu poruczniku. Jeszcze nie ma tego łazika, coście nam obiecali na akcję. Wyjeżdża zaraz? Dobrze! Aha, jeszcze jedno. Przyjechał nowy kierownik schroniska na Diabelnej, będzie tam niedługo obok was przechodził. Niech go wartownik nie pędzi. Co? Tak. No, dziękuję. Za dwie godziny wóz odeślemy. Do widzenia. Położył słuchawkę i odetchnął. — Wóz już jedzie — podszedł do okna i patrzył na pokryty kałużami dziedziniec. — Wiecie — podjął po chwili — dowódca placówki WOP-u to fajny chłop. Cięty na Niemców strasznie, warszawiak z powstania, równiak. Będziecie zresztą bliskimi sąsiadami. Jak się skręca z szosy na Diabelną, jakieś dwieście metrów wyżej jest placówka. Będziecie tamtędy przechodzić. O, jest wóz. Felek, wstawaj! — krzyknął na jednego z milicjantów. Kapral z Jaśkiem i Zbójem wyszli przed posterunek, stał tu willis z wopistą za kierownicą. Ładowali się do małego samochodziku, zrobiło się. bardzo ciasno. Wozik wypadł na szosę z fasonem, ciągnąc za sobą czarną smugę spalin. Chmury podnosiły się 20 w górę, odkrywając co chwila kopy okolicznych pagórków. — A tu jest wasza Diabelną — wskazał Majchrzak w lewo od kierunku jazdy. Leżał tam ogromny masyw górski pokryty czarnym, świerkowym lasem, gdzieniegdzie tylko upstrzony żółtymi i czerwonymi plamami liściastych drzew. Czub góry był nadal skryty w chmurach. — Wy jedziecie na jakąś akcję. Czy ja czasem nie przeszkadzam? — Nie, wysadzimy was przedtem. Zresztą tam, gdzie się rozstaniemy, i my musimy wysiąść na chwilę. Wiecie, tam gdzie odchodzi ścieżka na Diabelną, jest, a właściwie był, duży tartak. Zastaliśmy tylko puste Ściany. A to jedyny poza szlifiernią obiekt przemysłowy w okolicy. Lasu powalonego leży tu morze, drzewo potrzebne i powiat nas naciska, aby jak najszybciej uruchomić zakład. Myśleliśmy, że Niemcy zdążyli wywieźć wszystkie msszyny, ale w zeszłym tygodniu okazało się, że nie. Dostaliśmy wiadomość, gdzie jest ukryty jeden z dwóch traków. — To znaczy, że ktoś wam tu jednak pomaga? — Tak — odparł w zamyśleniu Majchrzak. ¦—¦ Pomaga, tylko sęk w tym, że nie wiemy dotąd kto. Ale najważniejsze, że mamy ten trak i teraz montuje go tam trzech mechaników niemieckich pod opieką jednego z moich chłopców. Wiecie, tak się boją zemsty Wilkołaków, że prosili, aby ich milicjant prowadził każdorazowo do roboty. Niby pod przymusem pracują. Wczoraj ten nasz tajny informator podał nam miejrce ukrycia drugiego traku i pasów transmisyjnych. Właśnie tam jedziemy, jak już odwalimy ten tartak. O, to właśnie tu. — No, to dziękuję za podwiezienie — rzekł Jasiek. — Pójdziecie ścieżką w górę, kilkaset metrów za 21 tym wysokopiennym lasem jest wąski pas młodnika. Zaraz za nim, po prawej stronie jest placówka WOP-u. Wartownik, który stoi przy bramie i wsadza do bunkra szwendających się bez powodu, wie o was. Do schroniska macie z półtorej godziny. Albo nawet ze dwie. Zejdziecie jutro na dół? ¦— Zobaczę, czy będzie po co. — Ile razy będziecie na dole, nie zapomnijcie wpaść do nas. Mocno uścisnęli sobie dłonie i Jasiek, gwizdnąwszy na Zbója, ruszył gliniastą drogą pod górę, przygięty pod ciężarem plecaka. Po kilkudziesięciu metrach odwrócił się jeszcze i kiwnął ręką patrzącym za nim mężczyznom. Potem usłyszał oddalający się warkot silnika i został sam w lesie. Potężne, strzeliste świerki szumiały kołysane wiatrem, kapiąc przy silniejszych podmuchach kroplami wody. Wilgotne poszycie wydzielało zapach grzybów i butwiejących liści. Zbój szedł kilka kroków przed panem, czujny, napięty, węsząc dokoła. To był las, góry, w których się urodził, wychował, lecz to było jakieś inne, obce. Obwąchiwał nowy świat ostrożnie, powolutku. Szli tak, obaj milczący, patrząc pod nogi, by nie osunąć się w koleiny, wyżłobione w glinie chyba przez jeżdżące tędj\ willisy placówki. Piękny starodrzew, strzelający w równych odstępach w górę potężnymi pniami, był zaniedbany. Raz po raz przechodzili koło uschniętej, czarnej, bezszpilkowej miotły, która jak liszaj odbijała od ciemnej, szumiącej w górze zieleni. Wielkie pnie, powalone zapewne przez wichury i burze, sterczące w górę wyrwanymi korzeniami, leżały nie opodal drogi, nie sprzątnięte, butwiejące, martwe. Oj, dużo tu roboty i dla ludzi, i dla ożywionego w dole tartaku. Jasiek zna tę robotę, zna las, kocha go 22 i rozumie jego potrzeby. Ile to razy z ojcem, gajowym leśnictwa w Małej Łące, łaził po reglach i poznawał tajniki i mądrości leśne. Przydałby się tu Szymon Łuszczek, stary, doświadczony doktor lasu. „A może, Jak się zagospodaruję, sprowadzę tu ojca? — myślał idąc coraz wolniej. — Las piękny, ludzi mało, potrzebni uczciwi i zacięci w robocie. Albo i brata, Józka? Ten by się też przydał, zima i śnieg już blisko." Stanął na środku leśnej drogi i wciągnął w płuca rześkie, chłodne, górskie powietrze. Pies również wietrzył dokoła i naraz szczeknął krótko, gwałtownie. Gromkie „wow" echo poniosło po lesie i ono zapewne spłoszyło ptaka gdzieś w pobliżu, który z głośnym trzepotem skrzydeł poderwał się do lotu i łomocąc wśród drzew, przepadł w lesie. — Nie hałasuj, piesku, nie hałasuj. Las jeszcze nie flasz, obcy, trzeba go najpierw w cichości poznać — powiedział szeptem Jasiek do białego przyjaciela, a ten, przekręciwszy śmiesznie głowę w bok, patrzył na pana /. pełnym zrozumieniem w oczach. Skończył się wysokopienny las, miejsce jego zajął miodnik, zbity, gęsty, aż ciemny od plątaniny gałęzi. Tylko przy samej ziemi było trochę prześwitu, bo zwarta masa młodych koron nie dopuszczała tu ni promyka słońca, więc i poszycie nie rosło. Młodnik urwał sit; równie raptownie, jak zaczął, i Jasiek znalazł się na brzegu niewielkiej polanki, na środku której stal piętrowy, nowoczesny dom, willa raczej — o strzelistym dachu i dwóch wieżyczkach po bokach. Wokół budynku podwójny rząd zasieków z drutu kolczastego wykreślał równy czworobok placu apelowego. Przy samej ścieżce zasieki dochodziły do bramki, w której stał wartownik. Od kilku chwil obserwował widać przybysza, bo gdy- 23 f ten zbliżył się, od razu go zagadnął z jakąś znajomą intonacją w głosie: — A wy pewnie Łuszczek? — A Łuszczek. — Z Zakopanego? — Tak. — Hej, to my prawie krajanie. Ja spod Myślenic. A to wasz owczar. Chyba Baca albo Juhas, lub Zbój. — No bo i Zbój. — U was wszystkie psy to albo Juhas, Baca, albo Zbój. Ale pies wielgachny. A co, wy na Diabelną? — Tak. ¦— Bracie, ryzykujesz. Ale kto dziś nie ryzykuje. Mego stryka w Krakowie auto rozjechało, a ja tu jakoś żyję. Masz cygaretkę? — Nie mam, nie palę. A ty, byku, na warcie chcesz palić? — E tam, nikt nie zobaczy. — Powiedz no mi prawdę. Ale tak bez bujania. Jak tu jest? Są tu jakie Wilkołaki? Tamten poskrobał się po głowie. — Tak po prawdzie, to ci nic powiedzieć nie mogę, bo nie wiem. Być to byli. Nawet nas tu dwa razy ostrzeliwali, ale, bracie, trzydziestu chłopa z bronią maszynową tak łatwo się nie da wziąć. To raczej były niedobitki jakichś wojsk, esesmany czy gestapowcy, którzy dotąd kryli się w lesie, a potem przechodzili tędy na czeską stronę i dalej na zachód. A teraz od trzech miesięcy jest raczej spokój. To znaczy — po lesie ktoś strzela co noc. Łażą też różne typy, ale w małych grupkach i diabli wiedzą, czy to dywersanci. To uruchamiasz tę Diabelną? — Spóbuję! — Próbuj, bracie. Tam niedaleko biegnie granica i my z patrolem nieraz zaglądamy. Ale ten stary, co tam 24 siedzi, to taki mruk, że ani wejść. Teraz będzie weselej. — Trzymaj się, krajanie spod Myślenic. I wpadnij na Diabelną na góralską herbatę. — A masz coś? — Wpadnij, zobaczysz. Cześć! — Cześć, cześć! Ruszyli znów ścieżką w górę. Była teraz dużo węższa, bez kolein, pozarastana zwiędłymi paprociami, kolczastymi krzakami jeżyn czy malin. Widać, że szlak był tu ledwo przetarty. Jakoś raźniej się zrobiło Jaśkowi po rozmowie z żołnierzem. Gdzież ci górale nie trafią? Spotykał ich wszędzie. Przez cały okres tułaczki po kontynentach, w Azji, Afryce i Europie. Wzruszały go te spotkania z krajanami, ale kiedy po wojnie wrócił do swoich, już po dwóch miesiącach stwierdził, że odwykł od Zakopanego, z którego sześć lat temu wyruszył na wojnę. Rzeczy przedtem święte — rodowe ambicje, animozje i waśnie rozdmuchiwane do problemów, wydały mu się śmieszne, czego znów nie rozumieli jego najbliżsi. Nie chciał nikomu robić przykrości, zmieniać ich opinii i spojrzenia na wiele spraw, a czuł, że jeśli zostanie tutaj dłużej -— musi dojść do spięć. Józek gospo-darował w domu już zupełnie, miał prawo — był pierworodny, Jaśka jednak trochę denerwowało, że choć traktuje go serdecznie, ale tak jak przed wojną, jak niedorostka. I wtedy wpadł na ten pomysł: objąć schronisko na Ziemiach Odzyskanych. Matka początkowo słyszeć o tym nie chciała, jednak przekonywana, powoli uległa i zaraz po Wszystkich Świętych Jasiek ze Zbójem ruszyli w nieznane. Ale czy to była słuszna de-cyzja? Zamyślony o mało nie wszedł na Zbója, który stał na środku ścieżki i węszył podejrzliwie. Znajdowali się 25 nie dalej jak dwadzieścia metrów od potężnego muru, na którego szczycie ciągnął się potrójny rząd drutu kolczastego. W środku szarej płaszczyzny widniała wnęka bramy, której oba skrzydła wyrwane z zawiasów jakąś wielką siłą stały teraz prowizorycznie oparte o siebie, powiązane drutem, zagradzając wejście. Tuż obok leżąca plątanina zwałów betonu i drutów żelbetonowej konstrukcji nie pozwalała odgadnąć, czy był to bunkier, czy też umocniona wartownia. Na bramie wisiał kawał namokłej tektury z napisem: „Wstęp wzbroniony. Teren nie rozminowany" i pod spodem to samo po niemiecku. Podeszli ostrożnie do bramy i przez przestrzelmy w grubej blasze Jasiek zajrzał do środka. Zamknięty murami teren był o wiele obszerniejszy, niż to można było sądzić na pierwszy rzut oka. Jego środek zajmował piętrowy, bardzo nowoczesny budynek o dużych płaszczyznach okiennych, z tarasem na górze. Pod płotem rozróżnił kilka boksów garażowych, dalej jakieś pomieszczenia ni to magazynowe, ni to fabryczne. Wszystko, poza wyrwaną bramą, było nietknięte, tak jakby godzinę temu wyszli stąd mieszkańcy. „Co też tu mogło być?" — myślał Jasiek, ruszając znów pod górę. Teraz ścieżka prowadziła już wąskim przesmykiem między dwoma ścianami zieleni, czasem zwierającymi się zupełnie. Kolczaste krzaki głogu i malin łapały za poły płaszcza, szarpały je, zaczepiały o plecak. Zbój wyszukiwał dogodne dla siebie przełazy, nurkował w nie i ponaglał swego pana popiskiwaniem. Szli ponad godzinę, gdy wreszcie gęste krzaki przerzedziły się, zostały tylko smukłe świerki i przez niezbyt gęstą w tym miejscu siatkę zielonych, iglastych koron ujrzeli blade, anemiczne słońce. Było to tak niespodziewane po dniach pełnych deszczu i siąpaniny, że pies i człowiek popatrzyli na siebie ze zdumieniem. 26 Między brązowymi pniami drzew widniała jasna smu-ga, jakby polana. Przyspieszyli więc kroku i po chwili stanęli na granicy lasu. Polana była duża, a lewa jej strona ostrym urwiskiem uciekała w dół, aby gdzieś trzysta metrów niżej łukiem wejść w las. Pod przeciwległą jego ścianą, na krawędzi urwistego spadu, stało schronisko. Drewniany, obszerny dom, o sczerniałych ścianach, jak forpocztę wysuwał naprzód oszkloną niegdyś werandę. Po obu jej stronach widniały po trzy okna, i to był cały front budynku. Nad parterem ciągnął się równy rząd małych okienek na pierwszym piętrze. — Klitki — ocenił na oko Jasiek. Dom był zniszczony. W ani jednym oknie nie błyszczała szyba. Okna na parterze były zabite deskami różnej długości i koloru. Chwilę patrzyli na schronisko, nad którym górowała ponad stumetrowa kopa szczytu Diabelnej. — No, piesku, podoba ci się nasz dom? Damy mu radę? 27 Pies w odpowiedzi poświstywał cicho przez nos i od czasu do czasu lizał rękę, która go drapała za uchem. — No, chodź. Przyjrzymy mu się z bliska. Wyszli z leśnego mroku i obserwowali swoje anemiczne cienie na mokrej, zrudziałej trawie. — Zbóju, słonko nas tu wita, to chyba dobry znak. Pies pomachał kitą w obie strony, ale łba od schroniska nie odwrócił, węsząc nerwowo. Na kilkadziesiąt metrów przed domem stanął i warknął krótko. Pan położył mu rękę na zjeżonym karku i czuł, jak drgają napięte mięśnie. Był to sygnał: człowiek. — Co, piesku? Obcy? Zbój warknął potwierdzająco. Stali więc dłuższą chwilę obserwując dom, zaglądając bacznie w każde okno, w każdą dziurę. Ale dokoła było cicho, tylko wiatr podrywał co chwila porozrzucane luźne kartki papieru. I naraz, gdy już Jasiek chciał iść dalej, powoli o-twarły się, z przykrym zgrzytem dawno nie oliwionych zawiasów, drzwi werandy i ujrzeli w nich jakąś postać. Zbój szczeknął groźnie i skoczył do przodu, ale zaraz przypadł na brzuch na rozkaz: „stój". Człowiek w drzwiach stał bez ruchu i przyglądał się im w milczeniu. Jasiek nie mógł dojrzeć w cieniu ani szczegółów odzienia, ani rysów twarzy, choć wpatrywał się pilnie. Ten wstępny, denerwujący sondaż trwał już dosyć długo, więc aby go przerwać, pozdrowił milcz-ka: — Pochwalony! Tamten chwilę nie odpowiadał, ale widać doszedł do wniosku, że nie godzi się zostawić takiego wezw?.nia bez odpowiedzi, bo niechętnym głosem odmruczał: — Na wieki wieków — zaraz jednak dorzucił gniewnie: — Czego tu chcecie? — A, pomieszkać. 28 — Pomieszkać? Tu nie ma gdzie mieszkać — głos miał chropowaty, dychawiczny i zaciągał z ukraińska. — Zobaczymy, spróbujemy. To wy tak, dziadku Nie-ścioruk, gości z daleka przyjmujecie? — Jakiś ty tu gość, młokosie. Anim cię zapraszał, ani chciał, to cóżeś za gość? A skąd wiesz, żem Nie-ścioruk? — Dobrzy ludzie powiedzieli. I nie trzymajcie, dziadku, nas zdrożonych na zimnie, bo mi się pies zdenerwuje i wam portki podziurawi. Ruszył twardym krokiem do ganku. Pies szedł obok, zjeżony, warczący i gdy mężczyznę dzieliło nie więcej niż pięć, sześć metrów — zębami złapał pańską rękę i przytrzymał. Jasiek stanął. Chwilę mierzył wzrokiem Nieścioruka, potem rzekł: — Dziadku, jak się chcecie ze mną witać, to siekierę przełóżcie do lewej ręki. Stary chwilę stał, nie wiedząc, co zrobić, a potem wyciągnął zza siebie szeroki ciesielski topór i odstawił go pod drzwi, ale tak, aby było blisko sięgnąć. „Nieufny, cwany staruch" — myślał Jasiek, wchodząc powoli na stopnie werandy. Nieścioruk nie ustępował. Był niski, przygarbiony, n rozrośniętych barach, z których wystawała mała, osadzona na krótkiej szyi głowa. Całą szerokością ramion zastawił wejście do domu, patrząc w twarz intruza wrogo, nieustępliwie. — Czego chcecie? — warknął znowu. W Jaśku powoli wzbierała złość. — A coście wy tu gospodarz, że tak wypytujecie? Czego chcę, to chcę, a jak wchodzę, to znaczy, że mam prawo. — Prawo? Phi — stary parsknął drwiąco, urągliwie. — Prawo na tej polanie to ja. Tego było już Jaśkowi za dużo. 29 ¦—¦ Dziadku, umiecie czytać? — A bo co? ¦— Bo jak umiecie, to wam zaraz pokażę jeden papier. Jestem nowym kierownikiem tej budy. Stary stał chwilę nieruchomo, potem coś w zaciętej twarzy zaczęło się łamać, wiotczeć, oczy dotąd złe i drwiące wpadły głębiej i wreszcie ze starej piersi wyrwał się głęboki, pełen astmatycznych świstów wydech. Zgarbiony odwrócił się powoli i z głową pochyloną na piersi zniknął w sieni. Przybysze stanęli niezdecydowani, ale po chwili ruszyli za Nieściorukiem. Jasiek wziął po drodze topór i wyprzedzany przez Zbója wszedł do sieni, a z niej do izby, z której dochodziły odgłosy kroków. Było tu prawie zupełnie ciemno. Okna zabite deskami przepuszczały jedynie tyle światła, ile przeciskało się przez szpary. Łuszczek dobrą chwilę stał na progu, nim przyzwyczaił oczy do tego mroku. Graciarnia — takie nasuwało się pierwsze określenie tego, co zobaczył. Widocznie pomieszczenie to pełniło kiedyś funkcję jadalni, gdyż na podłodze walały się segmenty ciężkiego, długiego stołu, kawałki nóg i oparcia stylowych zydli, skorupy rozbitej porcelany i masa brudnych, ponadpalanych papierów. Stary kręcił się w kącie przy legowisku ze szmat i materacy i coś upychał w brudny, dziurawy worek. Jasiek zrzucił plecak i zaciekawiony postąpił w stronę starego. Ten zerknął na intruza, a widząc w jego ręku topór, przerwał swą pracę, osunął się z kolan na barłóg, przez chwilę z przerażeniem w oczach osłaniał głowę obu rękami, a potem głosem pełnym rezygnacji rzekł: — Tylko od razu. Nie męcz! Łuszczek stanął, nie wiedząc, czego tamten chce. 30 Potem, gdy mu. zaświtało w głowie, buchnął śmiechem szczerym, młodzieńczym, rzucił topór na barłóg mówiąc: — Przyniosłem wam waszą broń, boście zapomnieli przy drzwiach. A widzę, że się pakujecie, więc żebyście tego nie zostawili. Chodź, piesku, obejrzymy to królestwo — rzekł do przyjaciela i ruszył ku drzwiom. Z sieni nie wyszli na werandę, lecz Jasiek zapragnął obejrzeć drugie pomieszczenie na parterze. Drzwi tu zastał mocno zadrutowane i sporo czasu minęło, nim je otworzył raniąc sobie ręce o stalowe zadziory. Pokój był pusty, jasny od światła padającego bez przeszkód przez pozbawione szyb okna. Zniszczenia mniej się tu rzucały w oczy, bo mebli nie było żadnych, ale biel tynkowanych ścian pokryły smugi kopcia. „Paliło się tu czy co?" — myślał zdziwiony. Na środku pokoju piętrzyła się kupa popiołu, a raczej stos pozwijanych, spopielałych kartek, które każdy podmuch wiatru rozdzielał na czarne płatki i pędził po pokoju. „Ktoś tu sobie ognisko urządził. Może stary, gdy mu było zimno, grzał się przy ognisku z ksiąg schroniskowych?" Przy jednym z grzbietów porzuconego skoroszytu wisiał pożółkły strzępek niezbyt dokładnie wydartego dokumentu. Jasiek przyjrzał mu się i naraz aż przykląkł ze zdumienia. Na kawałku papieru widniała tylko część dosyć wyraźnego stempla, w środku wieniec ze swastyką w szponach orła, z którego zostały tylko opierzone nogi, i drobniutkie literki niepełnego napisu biegnącego dokoła: „...hei... Staats Polizei —¦ Bresl..." — Fiu! — gwizdnął, nie ochłonąwszy jeszcze z wra-iia. Bez trudu pojął, że napis ten w pełnym tekście 31 brzmiał: „Tajna Policja Państwowa — Wrocław". Gestapo! Ale akta gestapo tutaj? Patykiem zaczął rozgrzebywać czarny kopiec, ale głębiej wszystko było tak samo zwęglone. Przerzucił dokładniej grzbiety walających się skoroszytów, lecz tam nie znalazł nic. ,,Tu podobno kwaterowała w ostatnich dniach wojny dywizja SS. Chyba z nimi wycofało się gestapo wrocławskie. Widocznie na tym odludziu likwidowali swoją kancelarię" — myślał. Stał chwilę, obracając urwany świstek w ręku, dopiero pisk psa, który od dobrej chwili patrzył na swego pana mruczącego do siebie, przywrócił mu świadomość. Wsadził świstek do kieszeni i ruszył w kierunku drzwi widniejących w tylnej ścianie pokoju. Musiał dwa razy mocno pchnąć, nim niechętnie ustąpiły. Za nimi była ciemna komórka, składzik jakiś pełen butwiejących betów, od których bił silny fetor. Przedtem znajdował się tu chyba magazyn kołder i materaców, ale widać gdzieś przedarła się woda i wszystko, czego dotknął, rozłaziło się pod palcami. Z sieni strome schody prowadziły na piętro. Trzeszczały mocno, gdy wspinał się idąc za węszącym Zbójem. Z małego korytarza na prawo i lewo wiodły drzwi do pokoi. Otwierał je po kolei, ale wnętrza były wszędzie takie same. Dwa piętrowe łóżka o obnażonych sprężynach, w jednym rogu umywalnia, w drugim — szafa. W końcu korytarza łazienka i prysznic. „Nieźle — konkludował w myśli — siedem pokoi po cztery łóżka, na dole dwanaście, razem czterdzieści. To już duża gospodarka." Zajrzał jeszcze do dwóch ostatnich pokoi i tu znalazł coś, co go niezmiernie ucieszyło. Wszystkie łóżka aż po sufit były założone równo poukładanymi ramami, w których tkwiły zakurzone, lecz całe, na szczęście, 32 szyby. Na jednym z łóżek leżało kilka względnie całych materacy. Odkręcił jeszcze jeden i drugi kran, ale wydobył się tylko cichy syk powietrza. „Skąd oni tu mieli wodę?" Na to pytanie na razie nie umiał znaleźć odpowiedzi. Obeszli teraz budynek od zewnątrz. Ku szczytowi parter był wbudowany w skarpę i okap dachu dochodził aż do ziemi. Rząd słupów, z których zwisały pozrywane druty elektryczne, prowadził na szczyt Dia-belnej. „Ale dlaczego z góry, a nie z Bolkowa brali elektryczność?" W głębokim parowie, o kilka metrów od budynku, płynął wąski, ale bystry strumień. „Tu chyba musi być gdzieś ujęcie wody. Ale jak powiązane ze schroniskiem?" — głowił się nowy gospodarz. Nieco zmarznięci wrócili z tego obchodu do izby o zabitych deskami oknach. Stary leżał na barłogu, skulony. W izbie półmrok stał się jeszcze głębszy, gdyż słońce, anemiczne, zaszło już za ścianę lasu. Zbój siadł przy plecaku i patrząc na pana popiskiwał prosząco. — Głodnyś, prawda? — przemawiał do niego pan, a pies odpowiadał po swojemu. Jasiek rozsupłał plecak i zaczął wyciągać wiktuały. Pochylony nad workiem zagadnął starego: — Jest tu jakiś piec? Można tu co odgrzać? Dłuższą chwilę czekał na odpowiedź, aż wreszcie stary odparł głosem złamanym, niczym nie przypominającym zadziorności przy powitaniu: — Piec jest tutaj. Ale komin zatkany. Palić nie można. Rzeczywiście, za barłogiem Nieścioruka, w niszy, stał piec wielki, z brązowych kafli, z blachą pełną okopconych fajerek, na których pomieściłyby się ze cztery II — Gazda z Diabelnej 33 wojskowe kotły. Nad kuchnią tkwił wielki, kilkuset-litrowy bojler, połączony rurami z paleniskiem. — A poza tym mogą dym zobae/.yć — dodał po chwili. — Kto? — Oni. — Jacy oni? Stary chwilę się wahał, a potem odparł: — A czy ja wiem jacy? Ale są. Poznasz ich. — A wy ich nie znacie? Nieścioruk w milczeniu pokiwał przecząco głową. — Oni wiedzą, że ja tu jestem, że mam siekierę, że się żywcem nie dam. Dlatego tu nie wchodzą. Ale nieraz w nocy słyszę, jak tu łażą dokoła. — To wy w ogóle nie palicie ognia? — Prawie nie. Bardzo rzadko, może raz albo dwa na tydzień, jak noc ciemna i głęboka i dymu nie widać, to sobie trochę kaszy ugotuję, a potem to jem na zimno. — No to poczęstujcie nas czym. Stary wskazał w kąt między rupiecie, gdzie stały dwa okopcone garnki. Była w nich kasza, twarda, przypalona, z zielonkawym grzybkiem pleśni na wierzchu. — Jedzcie, jak swojego nie macie. Ja i tak to zostawię tutaj. — Dziadku, a może wy nam dacie tę kaszę, a my was poczęstujemy naszym skromnym ;edzeniem? — Jak dacie, to zjem, ale trzeba mi już iść, aby przed nocą dojść do wsi. — To zostańcie na noc z nami. Raśniej będzie. Jutro też zdążycie iść. Stary nie odpowiedział, ale widać propozycję przyjął. Jasiek z żalem, bo miał jedyną flaszko;, wybił korek z butelki ze spirytusem, nalał fioletowego płynu do składanej, małej maszynki i po chwili buchnął z niej żółty, wesoły płomyk. Nożem zebrał spleśniałą warstwę kaszy, wyrzucił w kąt i brudny garnek postawił na maszynce. Przez chwilę mocował się z blachą konserwy, wyjął potężną grudę tłustego mięsiwa, pokrajał na kawałki, a gdy kasza zaczęła parować, wsypał je do garnka. Izbę wypełnił smakowity zapach gorącego mięsa, który stary zaczął chciwie wdychać. Z oburzeniem patrzył, jak Zbój łapczywie rzucił się na kaszę. Takie jedzenie dla psa! Ale Jasiek nie dał mu czasu na rozmyślania i już prosił do jedzenia. Razowy chleb grubo smarował masłem, przekładał kawałkami sera, a i odgrzaną konserwę w czystej menażce podsunął staremu. W pakownym plecaku znalazł cukier, herbatę, sól, wszystko, co było niezbędne na takim pustkowiu. Stary usiadł na ziemi i obaj mężczyźni jedli, co chwilę sięgając do menażki widelcami. Gdy ustąpił głód, a herbata napełniała ciało błogim ciepłem, nawet ta zagracona izba nie wydawała się tak obca. Nieścioruk jadł z apetytem graniczącym z żarłocznością. Tylko raz westchnął: — A chleba to ja już ze trzy tygodnie nie jadł. Pochłaniał go też niezwykłe ilości. Gdy wreszcie nie zostało na gazecie nic, stary rzekł: — Bóg zapłać. Alem ci wszystko, synku, zjadł. — Nie martwcie się, dziadku, grunt, że smakowało. A jutro na śniadanie chleb, masło i wędzony boczek. — Boczek, boczek — powtarzał Nieścioruk cicho, prawie nabożnie i powlókł się na barłóg. Ciemno już było, więc Jasiek wyciągnął latarkę, małą, z odstającym pedałkiem dynama, przycisnął kilka razy i biały snop światła trysnął z gwiżdżącej ostro maszynki. — Zgaś, zgaś — szeptał rozpaczliwie stary spod ściany. 34 35 ¦— Przecież muszę jakoś posłanie sobie przygotować. — To po ciemku, bo zobaczą! Jasiek wzruszył ramionami i poszedł w ciemności na górę. Z pokoiku zabrał materace, z trzech zrobił sobie względnie wygodne posłanie, narzucił na nie koc, po namyśle zdjął ceratowy płaszcz i też położył go na koc, a następnie przykrył to wszystko trzema pozostałymi materacami. Stary tymczasem drągami podpierał i drutował od wewnątrz drzwi. — No, t