Si co N Obwolutą, okładką i stronę tytuloują projektował JULIUSZ M A RKOW S K 1 Weroni i Tomkowi poświęcam Część 1 ROZDZIAŁ I Obudziło go łagodne tarmoszenie za ramię. Łuszczek otworzył oczy, ale upłynęła dobra chwila, nim sen uleciał zupełnie. Zbój leżący pod ławką warczał coraz głośniej, głos bulgotał w gardzieli psa głęboko, przerażająco. — Panie, bilet — domagał się natarczywie siwowąsy, wiekowy konduktor. Z przepaścistych kieszeni ceratowego płaszcza Jasiek wygrzebał sztywny kartonik i podał w wyciągniętą rękę. — Do Bolkowa? Jasiek kiwnął głową. — A za psa? Pasażer rozłożył ręce. — O, to źle. To źle — gderał starowina. — Trzeba zapłacić. Jak pociąg ruszy, zaraz tu przyjdę i wypiszę bilet. Zaraz przyjdę — powtórzył i podreptał drobnym, ale żwawym krokiem w stronę drzwi wagonu. Jasiek przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. Na ten sygnał spod ławy wylazł na środek przedziału biały, Część 1 ROZDZIAŁ I Obudziło go łagodne tarmoszenie za ramię. Łuszczek otworzył oczy, ale upłynęła dobra chwila, nim sen uleciał zupełnie. Zbój leżący pod ławką warczał coraz głośniej, głos bulgotał w gardzieli psa głęboko, przerażająco. — Panie, bilet — domagał się natarczywie siwowąsy, wiekowy konduktor. Z przepaścistych kieszeni ceratowego płaszcza Jasiek wygrzebał sztywny kartonik i podał w wyciągniętą rękę. — Do Bolkowa? Jasiek kiwnął głową. — A za psa? Pasażer rozłożył ręce. — O, to źle. To źle — gderał starowina. — Trzeba zapłacić. Jak pociąg ruszy, zaraz tu przyjdę i wypiszę bilet. Zaraz przyjdę — powtórzył i podreptał drobnym, ale żwawym, krokiem w stronę drzwi wagonu. Jasiek przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. Na ten sygnał spod ławy wylazł na środek przedziału biały, potężny owczarek podhalański. Ziewnął, wyprostował najpierw przednie, potem tylne łapy, wyginając się w pałąk. Następnie podszedł do swego pana i wsparł wielki łeb na jego kolanach. Pan tymczasem wyglądał przez okno. Świt był już biały, ale ciężkie chmury wisiały nad budynkiem stacyjnym, a strugi deszczu spływające po brudnej szybie nie pozwalały zobaczyć, co było dalej. Dzień wstawał ponury, dżdżysty, przejmujący ziąb listopadowego poranka wdzierał się ostro pod ceratowy płaszcz podróżnego. Zbój cicho zaskomlił. Ręka pana zagłębiła się w jego długie kudły na łbie i potarmosiła je lekko. Pies poddawał się pieszczocie, zamykając z rozkoszy ślepia. Gdy ręka nieruchomiała, energicznie wsuwał pod nią łeb i cicho piszczał. — No, co powiesz, gapowiczu? Pół Polski przejechałeś bez biletu, a tu, na końcu świata, każą za ciebie płacić. Pieszczot ci się teraz zachciewa. Ale może z tym staruszkiem dojdziemy do porozumienia. Głodnyś? Pies w odpowiedzi szczeknął radośnie. Jasiek ściągnął z półki wypchany plecak i zaczął rozwiązywać stwardniałe od zimna rzemienie zacisku. Zbój patrzył teraz przenikliwie na zielony, pękaty worek i puszystą, zakręconą kitą machał rytmicznie na boki. Wreszcie z czeluści worka wydobyto ciemny, nieco już czerstwy chleb i kawał kiełbasy, od której poszedł zapach jałowców tatrzańskich, potem garnuszek z masłem i wreszcie ser, troskliwie zawinięty w woskowany papier ręką Jaśkowej matki. Pan kroił brązowy bochen w grube pajdy, smarował je masłem i sprawiedliwie dzielił na pół. Zbój swoja porcję zjadał trzema ruchami potężnych szczęk i potem patrzył na Jaśka, który powoli, bez pośpiechu przeżuwał chleb. Przegryźli jeszcze kiełbasą, spróbowali sera i Zbój syty położył się u stóp pana. Ciepło bijące od psa grzało zmarznięte, mimo wełnianych skarpet, nogi Łuszczka. Kończył pakować plecak, gdy pociąg ruszył. Klekot zdezolowanych wagonów był głośny, denerwujący i rozlegał się w pustym przedziale ze wzmożoną siłą. Konduktor nie zapomniał o nich i zanim pociąg nabrał rozpędu, ponownie ich odwiedził. Zbój warknął ostrzegawczo, ale ruch pańskiej ręki uspokoił go. Staruszka nie. przeraziły te groźne demonstracje psa. Był wyraźnie w gawędziarskim i życzliwym nastroju. — A, piesek ładny, ładny. I widać bojowy. Nie złapie za nogę? — pytał, ostrożnie zbliżając się do ławki. — Teraz już nic nie zrobi. Niech pan siada. Konduktor przez chwilę patrzył spod okularów na Zbója. — A ty, piesku, pewnie z Tatr. Prawda? — Z samego Zakopanego — odparł za owczarka właściciel. — Ładna bestia, ładna. Stary? — Półtora roku. — Fiu, fiu. Sam kwiat psiego wieku. A gdzie ty, piesku, jedziesz? — Na Diabelną. — Na Diabelną — powtórzył konduktor z ożywieniem. — Patrzajcie. Na takie odludzie. Niby to nie moja sprawa, ale po co tam jechać? — to pytanie było już skierowane wyraźnie do Jaśka. —- No cóż, czasem trzeba. — Tak, tak. Dziś każdy jedzie, bo mu niby trzeba — mówił stary z goryczą i złą nutą w głosie. — Tak jak pan, z plecakiem, a wraca ciężarówką, z pianinami, meblami, betami. A pan, nie moja sprawa, ale dziwny czło- wiek, z psem na szaber. I na Diabelną? Tam przecież bezludzie. I nic już wyszabrować się nie da. — Bo i nie po to jedziemy. Nie na szaber. — Nie na szaber? A może pan tylko tak mówi? Bo to nie moja sprawa. Ale mogę panu powiedzieć, że ja jestem wrogiem tego rozkradania. Panie, wojna się już skończyła. Trzeba, żeby był porządek. A pan, przepraszam, jeśli na Diabelną, to na Diabelną czy przez Diabelną? Bo jeśli przez, to z psem, i to takim białym — niebezpiecznie. Co innego, gdyby spadł śnieg. A tak, na czarnym, to pies bardzo znaczny. Tam granica pilnie strzeżona. Roześmiał się Jasiek i ujął psią mordę w obie dłonie. — Widzisz, Zbóju, za uciekinierów z Polski nas biorą. Nie, proszę pana. Ja dwa miesiące temu dopiero z Zachodu wróciłem. Blisko sześć lat tam byłem. — UAndersa? — I u Andersa też. Tak, że mnie Zachód nie dziwny. Jedziemy ze Zbójem na Diabelną, bo tam podobno jest opuszczone schronisko i ja mam być jego kierownikiem. — Tak, tak. Od razu mi pan na szabrownika nie wyglądał. Widzę, że pan osadnik, pionier. W takim razie kary za psa panu nie wlepię. Musimy się popierać — energicznie złożył przygotowany już uprzednio blok i wsunął go do torby. — Ale Diabelną — podjął przerwany temat — to niedobra góra. Taka jakaś ponura i pusta. I... — tu zawiesił głos konspiracyjnie — niebezpieczna — dodał szeptem. — Słyszałem. Mówili mi w Kłodzku, w starostwie. Tam zdaje się długo stał front. Podobno zaminowana. — Ee, w te miny to ja nie wierzę. Ale tam gorzej. Wehrwolfy chodzą. To było coś nowego. Wehrwolf — to słowo słyszał na pewno po raz pierwszy. — A cóż to takiego? 10 — To zaraza. Gangrena. To takie niemieckie party-zanty. Mówią, że to dywersanci pozostawieni na tyłach sowietów. Ale coś mi się nie wydaje, bo to wojna już od pół roku skończona, a oni ciągle tu grasują. To raczej tutejsi, co się nie mogą pogodzić z nową władzą. — Dużo tu jeszcze Niemców? — Ho, ho! Dużo. I jakie to butne. Początkowo się jeszcze bali, ale teraz już tak szprechają, że człowiekowi nieswojo. W zeszłym tygodniu ostrzelali pociąg na tej linii. Dlatego jedziemy z osłoną. W pierwszym wagonie za parowozem żołnierze jadą. — A do Bolkowa jeszcze daleko? — To już niedaleko. Z kilometr. O tam — wstał i wskazał ręką przez zamazane deszczem okno — tam jest Diabelną. Zła góra. Nie widać jej, bo chmury nisko. Ale niech pan nie traci ducha. Damy sobie radę — dziarsko ruszył wąsami i poklepał Jaśka po ramieniu. — Na mnie czas, bo dojeżdżamy. Do widzenia, piesku — kiwnął ręką Zbójowi i poczłapał do drzwi. Pociąg pokonywał powoli jakieś pokaźne wzniesienie, bo lokomotywa sapała dychawicznie. Po kilku minutach stanął. Jasiek zdjął plecak i gwizdnął na psa. W drzwiach wagonu zatrzymał się chwilę. Potoki deszczu nie zachęcały do wyjścia. Postawił kołnierz ceratowego płaszcza i dwoma skokami pokonał przestrzeń dzielącą go od małego budynku stacji. Za nim przeskoczył Zbój i ledwo wpadł pod dach, z odrazą na pysku otrzepał wodę z kudłów. W małej poczekalni było pusto. Kilka osób przyjezdnych już przebiegało placyk przed dworcem, kierując się do jedynych otwartych o tej porze drzwi. ,,To chyba knajpa" — pomyślał Jasiek i dopiero teraz odczuł ziąb przenikający ciało i ciężar suchego jedzenia, które kamieniem gniotło żołądek. 11 Z drzwi kasy wyszedł kolejarz i zmierzył przybysza nieprzyjaznym wzrokiem. — Czy daleko tu do gminy lub milicji? — Ze dwieście metrów — odparł zagadnięty, zaciągając z lwowska, już rozpogodzony nieco — a ja pana za Niemca wziął. To owczar tatrzański, prawda? —¦ Tatrzański. A na Diabelną daleko? — Na Diabelną? — przeciągle powtórzył kolejarz: i znów nieufność zagrała na jego twarzy. — Ze dwie godziny forsownego marszu. — Dziękuję — Jasiek skierował się do drzwi. Kolejarz chwilę stał patrząc za nim. — Szkoda teraz drogi do gminy czy milicji. Oni od dziewiątej urzędują. Najlepiej w gospodzie poczekać. A na Diabelną... Nie dosłyszał Jasiek końca informacji, gdyż ze Zbójem przy nodze szybko przeskoczył zadeszczony przydworcowy placyk. W drzwiach uderzyła w twarz fala ciepła i zapach gotowanej strawy. Za szynkwasem w głębi salki siedziała drzemiąc młoda, potężnie zbudowana dziewczyna. Z kilku stolików ustawionych pod ścianą dwa były zajęte — w samym rogu trzech mężczyzn sączyło piwo, a bliżej drzwi jakieś babiny w chustkach wyjmowały z tobołków jedzenie. — Cos gorącego — zamówił Łuszczek. — Wczorajszy bigos i kiełbasa. Co pan woli? — Dla mnie bigos, dla psa kiełbasę. I dużo gorącej herbaty. — A pod bigosik coś? — Innym razem. — To pan tu dłużej zostanie? — zapytała z zalotnym uśmiechem. — Może. Nie miał chęci na podtrzymywanie tej rozmowy. Deszcz, chłód i dwie doby trwająca podróż nie nastra- 12 jały go przychylnie do świata. Najgorszy był jednak brak przeświadczenia, że dobrze zrobił decydując się na tę Diabelną. Ale nie miał wyboru — inne schroniska były już pozajmowane. A i tu też namyślano się," czy dać, bo to granica blisko, ale nazwisko i sława brata, przedwojennego czołowego narciarza, dotarły widać i do magistrackich urzędników z Kłodzka, także list polecający z zakopiańskiego GOPR-u zrobił swoje. O tym, że Bolkowo to dziura, wiedział i nie przerażało go to. Przez ostatnie sześć lat mógł raczej narzekać na nadmiar ludzi w swym otoczeniu. Diabelną zaś była na pewno pustkowiem — tego też się spodziewał, bo schronisko leżące z dala od szlaków turystycznych, na terenach nie zagospodarowanych i zdewastowanych wojną, nie pozostawiało co do tego żadnych złudzeń. Ale po wojennych tułaczkach, niepokojach, walkach, emocjach pragnął ciszy i spokoju, warunków dla jakiegoś psychicznego odpoczynku. A tu masz. W Kłodzku napomykali coś o minach, staruszek-kolejarz powiada — bandziory. Przy tych niezbyt optymistycznych rozważaniach zaatakował bez przekonania talerz dymiącego bigosu. Zbój, któremu również na talerzu podano pod stół pokaźny kawał kiełbasy, łypnął pytająco na pana, a zachęcony przyzwalającym skinieniem, zabrał się do swego posiłku. Dzwonek u drzwi wejściowych brzęknął anemicznie i do restauracyjnej salki wszedł nowy gość. Miał nie więcej niż trzynaście lat, szczupłą, piegowatą twarz i zawadiacką minę. Ściągnął przemoczoną czapkę, bąknął dosyć głośno „dzień dobry" i pomaszerował ku ladzie. — Babcia proszą, cobyście zmienili te pieniądze — powiedział kładąc na szynkwasie jakiś papierek. Mówił twardo, ale wyraźnie. 13 Nim barmanka sięgnęła do szuflady po pieniądze, porwał się spod ściany jeden z mężczyzn i idąc do chłopca z wyciągniętymi rękami, grzmiał podpitym głosem: — Du verfluchter polnischer Hund, bist du wieder hier? * — dudnił gardłową niemczyzną. — Już cię twoja przeklęta babka na przeszpiegi przysłała, ty polski szpiclu. Ale ja cię teraz nauczę. Chłopiec, który widać dojrzał Niemca dopiero, gdy ten ruszył ku niemu, zaczął się bojaźliwie cofać ku drzwiom, ale przypomniał sobie, że na ladzie leżą jego pieniądze, więc stanął bezradnie. To przesądziło sprawę; mężczyzna dwoma skokami dopadł malca, złapał go za ucho i podniósł ramię do uderzenia. Co się stało dalej, tego nie odtworzyłby najwierniejszy film. Pisk chłopca, ciche Jaśkowe „zabij", potężny sus Zbója, krzyk barmanki — wszystko to było dziełem jednej chwili. Po momencie szalonego zamieszania zapanował w restauracji całkowity bezruch. Malec blady i rozdygotany stał przy ladzie z pieniędzmi w spoconej dłoni, barmanka wciśnięta w róg bufetu powtarzała w kółko: „Boże, Boże", dwaj pozostali Niemcy siedzieli jak skamieniali, tylko na środku sali Zbój wparty łapami w powalonego Niemca charczał mu prosto w twarz, szczerząc kły. Łuszczek, jakby oddzielony szybą od tego, co się tu działo, spokojnie spożywał bigos. I zapewne miał zamiar przedłużyć stróżowanie Zbója nad powalonym, ale Niemiec naraz szarpnął się dosyć niemrawo i rozwścieczony pies zaatakował jego gardło. — Herr Jesus! — wrzasnął leżący i teraz dopiero Jasiek wpędził rozdygotanego Zbója z powrotem pod stół. * Ty przeklęty polski psie, znowu tu jesteś? 14 Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jasiek wstał, podszedł do jęczącego i rozcierającego gardło mężczyzny i jednym szarpnięciem postawił go na nogi. — Spróbuj, ty łobuzie, jeszcze raz podnieść rękę na tego chłopca — powiedział cicho, ale dobitnie, swą prymitywną niemczyzną — to ci bebechy wypruję! Po czym zwrócił się do dwóch mężczyzn siedzących przy stoliku: — No, a teraz, moi panowie, pryskać stąd, i to szybko, bo psem poszczuję. Na co czekacie? — zapytał widząc, że Niemcy nie ruszają się z miejsca. — Aha, nie rozumiecie? No to powiem wam po waszemu. Iirraus! Aber schnell! * Chyłkiem, pod ścianą, ruszyli ku drzwiom, zerkając z przerażeniem na warczącego psa. Potem wsiąkli w deszcz i tyle ich było widać. Łuszczek wrócił do bigosu, ale apetyt minął, zresztą jedzenie było już zupełnie zimne. — Może by mi to pani trochę przygrzała — poprosił barmankę i teraz dopiero zwrócił uwagę na stojącego ciągle przy ladzie chłopca. — A ty, bohaterze, chodź no tutaj. Malec zbliżył się, ale bez entuzjazmu, za to sprzedawczyni otwafły się usta. — Ale ma pan psa. Przecież to chłop zwalisty, a poleciał jak piórko. — Ktoś tu musi uważać, żeby nie bili polskich dzieci, jak pani tego u siebie nie potrafi dopilnować — rzucił jej cierpko. — E, takie on tam polskie dziecko, jak ja baletni-ca — odparła pogardliwie wydymając usta, a mały zaczerwienił się i łzy błysnęły mu w oczach. — * Precz! Ale szybko! 15 A z Wernerem to lepiej nie zaczynać. Dłużej się po-żyje. — To on taki tu ważny? — Ja tam nic nie wiem i nie mówiłam. Prawda, Rysiek, że nie mówiłam? A bigos zaraz panu odgrzeję — wzięła talerz i wycofała się do kuchni. Chłopak nazwany Ryśkiem stał kręcąc w rękach mokrą czapkę. —¦ No, czego tak stoisz? Siadaj, możeś głodny? — Nie, dziękuję. Jadłem już śniadanie. Chciałem panu podziękować, co pan mnie przed biciem wziął w obronę. To prawda, że tego Wernera trza się strzec. — To może mi powiesz, kto ty jesteś? — Ja... Raptownie otwarte drzwi przerwały rozmowę. Ukazali się w nich dwaj okryci pelerynami milicjanci. Spod pałatek sterczały przerzucone przez piersi pepeszki. Ociekający deszczem milicjanci już od drzwi dostrzegli Jaśka i skierowali się prosto ku niemu. — Obywatel pozwoli dokumenty — huknął jeden, podczas gdy jego kolega trzymał Łuszczka wyraźnie na muszce automatu. Zbój warknął krótko, ale ruch Jaśka nogi uspokoił go. „Co za draka?" — myślał Jasiek, powoli rozpinając kieszeń angielskiego battle dress'u. Pamiętał pouczenie instruktorów, którzy mu wpajali zasady walki dywersyjnej. Pierwsza z nich brzmiała: „Gdy jesteś na muszce, żadnych nerwowych czy szybkich ruchów, bo jeśli tamten straci nerwy, to ty już na nic nie będziesz miał czasu". Powoli więc wyjmował z kieszeni książeczkę wojskową, kartę demobilizacyjną, zaświadczenie repatriacji, pismo zakopiańskiej milicji i wreszcie nominację starostwa kłodzkiego na kierownika schroniska na Diabelnej. Milicjant czytał to wszystko długo i uważnie, aż wreszcie, gdy przebrnął przez ostatni 16 dokument, uśmiechnął się przepraszająco, złożył wszy-ptko razem i oddał właścicielowi. — To wy pytaliście się na stacji o Diabelną? — Ano ja. A cóż u was tak ostro? Milicjant podrapał się po głowie, zsuwając czapkę na czoło, i zaczął ściągać pelerynę. Jego towarzysz zrobił to samo. Widać, że obaj pałali chęcią pogadania, ale obecność Ryśka wyraźnie im była nie na rękę. — Te, hajotowiec, uciekaj stąd, ale prędko — polecił jeden z milicjantów i malec, z twarzą oblaną rumieńcem, chyłkiem buchnął w drzwi. — Czego wy chcecie od tego chłopca? — podjął Łuszczek w obronie małego. — Co wy tam wiecie... Ledwo przyjechaliście i już nas chcecie uczyć. Oni wszyscy dobrzy. Może się piwka napijemy? — zakończył pojednawczo milicjant. — Siadajcie — zachęcił Jasiek rad ze zmiany tematu — ja właśnie wybierałem się do was, ale powiedziano mi, że dopiero po dziewiątej. A wy, jak widzę, przed dziewiątą już o mnie wiecie. — Trzeba, trzeba — sadowili się za stolikiem ciężko, niezgrabnie. Peleryny wisiały w kącie na wieszaku, tworząc na podłodze coraz większą kałużę, ale automatów obaj nie odstawili, opierając je tylko o wolne krzesło, aby były tuż pod ręką. — Różni ludzie tu się kręcą przez Diabelną — podjął milicjant. — Znacie okolicę? — Nie, pierwszy raz w tych stronach. Trzeba powiedzieć, że pierwszy kontakt niezbyt zachęcający. — Cholerna okolica. Cholerna. Mało nas tu jeszcze. Trzymamy się jakoś. Ale ci tutaj powiązani z sobą bardzo. I chyba mają jakieś kontakty z tamtą stroną. Dobrze, że obejmujecie schronisko na Diabelnej. Ładne schronisko było, a teraz ruina. Siedzi tam od kilku dni stary Nieścioruk, ale co on tam upilnuje. 5 — Gazda z Diabelnej 17 — Mówiono mi, że schronisko stoi pustką. — No bo i stoi. Nieścioruk to dziwak. Trochę ma tu — milicjant stuknął się w głowę. — Rodzinę mu banderowcy wymordowali gdzieś za Lwowem i od tego czasu jest trochę poplątany. Wałęsał się tu, stronił od ludzi, więc tam go skierowaliśmy. We dwóch raźniej wam będzie, choć to chłop nietowarzyski. — We trzech. Ja tu mam towarzysza. Milicjanci spojrzeli pod stół, gdzie w mroku leżał potężny Zbój. Gwizdnęli z podziwu. — To się wam przyda. Lepszy on niż niejeden człowiek. Tam szwendają się jakieś typy po górach. Podobno Wehrwolf, ale kto wie, czy to prawda. Może to miejscowi w nocy wychodzą w góry postrzelać, abyśmy się tu za spokojnie nie czuli. W każdym razie pies się przyda. Broń macie? — rzucił znienacka. Jasiek pokręcił przecząco głową. — Szkoda, przydałaby wam się. Ale to już nie nasza sprawa, a bezpieki z Kłodzka. Barmanka podała dwa kufle kipiące pianą. Jeden z milicjantów spojrzał na zegarek. — O rany, już po dziewiątej, a my musimy do tartaku jechać. Felek, jak tam z pogodą? — Już mniejszy pada. Szybko dopili piwo, zapłacili i podnieśli się z krzeseł. Wciągali z trudem mokre peleryny. Wstał i Jasiek. — Wy już chcecie iść na Diabelną? — A cóż tu mam robić? — To chodźcie z nami. My jeszcze coś załatwimy na posterunku, a wy zgłosicie się w gminie. Potem podwieziemy was łazikiem do tartaku. Zawsze to ze trzy kilometry. Deszcz już nie padał, ale bure chmury i mgły za-snuwaly horyzont. Od knajpy, prosto jak strzelił, prowadziła przez osadę bita droga, pełna teraz deszczowych 18 kałuż. Szli jej środkiem, nie zważając na pryskającą spod nóg wodę. Osada była typową „ulicówką". Schludnie otynkowane, kryte gontem lub blachą domy stały wzdłuż drogi karnie jak żołnierze, podobne do siebie kształtem, kolorem i osamotsfijeniem. Większość z nich była nie zamieszkana. Okna bez szyb straszyły ciemnymi jamami. Osada robiła wrażenie wymarłej, tylko od czasu do czasu w dalekiej perspektywie ulicy ktoś przechodził szybko, chyłkiem. Niemczyzna raziła na każdym kroku. Co chwila na białym tynku domów ciemniała granatowa tabliczka z jasnym napisem: Hindenburg Strasse, ale przekreśliła ją śmiała krecha ni to smoły, ni czarnej farby. Niezbyt równo ktoś nad tabliczką napisał: Ulica Manifestu Lipcowego. Idą w milczeniu po pustej drodze, a Jasiek spogląda coraz dalej, za frontowy rząd domków. Za zabudowaniami teren wznosi się raptownie w górę i niknie we mgle. Osada leży w wąwozie. W pewnym miejscu wąwóz się rozszerza, wzgórze po prawej stronie ucieka w dal i na małej polance ukazują się fabryczne zabudowania z jedynym kopcącym kominem. — To szlifiernia kryształów — wyjaśnia milicjant. — Jedyny czynny zakład Bolkowa. Poza dyrektorem — Polakiem, pracują tu sami Niemcy. Ale jak pracują — macha z rezygnacją ręką. — Niech ich krew zaleje z taką pracą. No, to doszliśmy. Obok szosy stały trzy podłużne, parterowe domki z czerwonymi tabliczkami — Milicja, Gmina, Poczta. Centrum Bolkowa. Lecz i tutaj było pusto i ponuro, choć domki jasne. — Zameldujcie się tam w gminie, pogadajcie z ludźmi, a my za jakieś pół godziny będziemy gotowi. Już w sionce uderzyła Jaśka cisza. Chodził od drzwi 2» 19 do drzwi, najpierw pukał, odczekiwał, potem naciskał klamkę i stwierdzał, że nikogo nie ma. Wreszcie zirytowany wyszedł przed budynek. Chwilę stał bezmyślnie, a potem na ukos przez podwórze przeszedł pod posterunek, z którego poznany niedawno milicjant kiwał na niego, zapraszając do wejścia. W małym pokoju, pod ścianą, na piętrowych pryczach spało dwóch milicjantów w spodniach i koszulach. Buty i kurtki mundurowe leżały obok, pod ręką. Jasiek zrzucił plecak, rozpiął płaszcz i usiadł na krześle, Zbój zaś wśliznął się pod stół. Milicjant kręcił korbkę starodawnego telefonu. — Halo, placówka? Tu kapral Majchrzak. Porucznik Sękala? Dzień dobry, obywatelu poruczniku. Jeszcze nie ma tego łazika, coście nam obiecali na akcję. Wyjeżdża zaraz? Dobrze! Aha, jeszcze jedno. Przyjechał nowy kierownik schroniska na Diabelnej, będzie tam niedługo obok was przechodził. Niech go wartownik nie pędzi. Co? Tak. No, dziękuję. Za dwie godziny wóz odeślemy. Do widzenia. Położył słuchawkę i odetchnął. — Wóz już jedzie — podszedł do okna i patrzył na pokryty kałużami dziedziniec. — Wiecie — podjął po chwili — dowódca placówki WOP-u to fajny chłop. Cięty na Niemców strasznie, warszawiak z powstania, równiak. Będziecie zresztą bliskimi sąsiadami. Jak się skręca z szosy na Diabelną, jakieś dwieście metrów wyżej jest placówka. Będziecie tamtędy przechodzić. O, jest wóz. Felek, wstawaj! — krzyknął na jednego z milicjantów. Kapral z Jaśkiem i Zbójem wyszli przed posterunek, stał tu willis z wopistą za kierownicą. Ładowali się do małego samochodziku, zrobiło się. bardzo ciasno. Wozik wypadł na szosę z fasonem, ciągnąc za sobą czarną smugę spalin. Chmury podnosiły się 20 w górę, odkrywając co chwila kopy okolicznych pagórków. — A tu jest wasza Diabelną — wskazał Majchrzak w lewo od kierunku jazdy. Leżał tam ogromny masyw górski pokryty czarnym, świerkowym lasem, gdzieniegdzie tylko upstrzony żółtymi i czerwonymi plamami liściastych drzew. Czub góry był nadal skryty w chmurach. — Wy jedziecie na jakąś akcję. Czy ja czasem nie przeszkadzam? — Nie, wysadzimy was przedtem. Zresztą tam, gdzie się rozstaniemy, i my musimy wysiąść na chwilę. Wiecie, tam gdzie odchodzi ścieżka na Diabelną, jest, a właściwie był, duży tartak. Zastaliśmy tylko puste Ściany. A to jedyny poza szlifiernią obiekt przemysłowy w okolicy. Lasu powalonego leży tu morze, drzewo potrzebne i powiat nas naciska, aby jak najszybciej uruchomić zakład. Myśleliśmy, że Niemcy zdążyli wywieźć wszystkie msszyny, ale w zeszłym tygodniu okazało się, że nie. Dostaliśmy wiadomość, gdzie jest ukryty jeden z dwóch traków. — To znaczy, że ktoś wam tu jednak pomaga? — Tak — odparł w zamyśleniu Majchrzak. ¦—¦ Pomaga, tylko sęk w tym, że nie wiemy dotąd kto. Ale najważniejsze, że mamy ten trak i teraz montuje go tam trzech mechaników niemieckich pod opieką jednego z moich chłopców. Wiecie, tak się boją zemsty Wilkołaków, że prosili, aby ich milicjant prowadził każdorazowo do roboty. Niby pod przymusem pracują. Wczoraj ten nasz tajny informator podał nam miejrce ukrycia drugiego traku i pasów transmisyjnych. Właśnie tam jedziemy, jak już odwalimy ten tartak. O, to właśnie tu. — No, to dziękuję za podwiezienie — rzekł Jasiek. — Pójdziecie ścieżką w górę, kilkaset metrów za 21 tym wysokopiennym lasem jest wąski pas młodnika. Zaraz za nim, po prawej stronie jest placówka WOP-u. Wartownik, który stoi przy bramie i wsadza do bunkra szwendających się bez powodu, wie o was. Do schroniska macie z półtorej godziny. Albo nawet ze dwie. Zejdziecie jutro na dół? ¦— Zobaczę, czy będzie po co. — Ile razy będziecie na dole, nie zapomnijcie wpaść do nas. Mocno uścisnęli sobie dłonie i Jasiek, gwizdnąwszy na Zbója, ruszył gliniastą drogą pod górę, przygięty pod ciężarem plecaka. Po kilkudziesięciu metrach odwrócił się jeszcze i kiwnął ręką patrzącym za nim mężczyznom. Potem usłyszał oddalający się warkot silnika i został sam w lesie. Potężne, strzeliste świerki szumiały kołysane wiatrem, kapiąc przy silniejszych podmuchach kroplami wody. Wilgotne poszycie wydzielało zapach grzybów i butwiejących liści. Zbój szedł kilka kroków przed panem, czujny, napięty, węsząc dokoła. To był las, góry, w których się urodził, wychował, lecz to było jakieś inne, obce. Obwąchiwał nowy świat ostrożnie, powolutku. Szli tak, obaj milczący, patrząc pod nogi, by nie osunąć się w koleiny, wyżłobione w glinie chyba przez jeżdżące tędj\ willisy placówki. Piękny starodrzew, strzelający w równych odstępach w górę potężnymi pniami, był zaniedbany. Raz po raz przechodzili koło uschniętej, czarnej, bezszpilkowej miotły, która jak liszaj odbijała od ciemnej, szumiącej w górze zieleni. Wielkie pnie, powalone zapewne przez wichury i burze, sterczące w górę wyrwanymi korzeniami, leżały nie opodal drogi, nie sprzątnięte, butwiejące, martwe. Oj, dużo tu roboty i dla ludzi, i dla ożywionego w dole tartaku. Jasiek zna tę robotę, zna las, kocha go 22 i rozumie jego potrzeby. Ile to razy z ojcem, gajowym leśnictwa w Małej Łące, łaził po reglach i poznawał tajniki i mądrości leśne. Przydałby się tu Szymon Łuszczek, stary, doświadczony doktor lasu. „A może, Jak się zagospodaruję, sprowadzę tu ojca? — myślał idąc coraz wolniej. — Las piękny, ludzi mało, potrzebni uczciwi i zacięci w robocie. Albo i brata, Józka? Ten by się też przydał, zima i śnieg już blisko." Stanął na środku leśnej drogi i wciągnął w płuca rześkie, chłodne, górskie powietrze. Pies również wietrzył dokoła i naraz szczeknął krótko, gwałtownie. Gromkie „wow" echo poniosło po lesie i ono zapewne spłoszyło ptaka gdzieś w pobliżu, który z głośnym trzepotem skrzydeł poderwał się do lotu i łomocąc wśród drzew, przepadł w lesie. — Nie hałasuj, piesku, nie hałasuj. Las jeszcze nie flasz, obcy, trzeba go najpierw w cichości poznać — powiedział szeptem Jasiek do białego przyjaciela, a ten, przekręciwszy śmiesznie głowę w bok, patrzył na pana /. pełnym zrozumieniem w oczach. Skończył się wysokopienny las, miejsce jego zajął miodnik, zbity, gęsty, aż ciemny od plątaniny gałęzi. Tylko przy samej ziemi było trochę prześwitu, bo zwarta masa młodych koron nie dopuszczała tu ni promyka słońca, więc i poszycie nie rosło. Młodnik urwał sit; równie raptownie, jak zaczął, i Jasiek znalazł się na brzegu niewielkiej polanki, na środku której stal piętrowy, nowoczesny dom, willa raczej — o strzelistym dachu i dwóch wieżyczkach po bokach. Wokół budynku podwójny rząd zasieków z drutu kolczastego wykreślał równy czworobok placu apelowego. Przy samej ścieżce zasieki dochodziły do bramki, w której stał wartownik. Od kilku chwil obserwował widać przybysza, bo gdy- 23 f ten zbliżył się, od razu go zagadnął z jakąś znajomą intonacją w głosie: — A wy pewnie Łuszczek? — A Łuszczek. — Z Zakopanego? — Tak. — Hej, to my prawie krajanie. Ja spod Myślenic. A to wasz owczar. Chyba Baca albo Juhas, lub Zbój. — No bo i Zbój. — U was wszystkie psy to albo Juhas, Baca, albo Zbój. Ale pies wielgachny. A co, wy na Diabelną? — Tak. ¦— Bracie, ryzykujesz. Ale kto dziś nie ryzykuje. Mego stryka w Krakowie auto rozjechało, a ja tu jakoś żyję. Masz cygaretkę? — Nie mam, nie palę. A ty, byku, na warcie chcesz palić? — E tam, nikt nie zobaczy. — Powiedz no mi prawdę. Ale tak bez bujania. Jak tu jest? Są tu jakie Wilkołaki? Tamten poskrobał się po głowie. — Tak po prawdzie, to ci nic powiedzieć nie mogę, bo nie wiem. Być to byli. Nawet nas tu dwa razy ostrzeliwali, ale, bracie, trzydziestu chłopa z bronią maszynową tak łatwo się nie da wziąć. To raczej były niedobitki jakichś wojsk, esesmany czy gestapowcy, którzy dotąd kryli się w lesie, a potem przechodzili tędy na czeską stronę i dalej na zachód. A teraz od trzech miesięcy jest raczej spokój. To znaczy — po lesie ktoś strzela co noc. Łażą też różne typy, ale w małych grupkach i diabli wiedzą, czy to dywersanci. To uruchamiasz tę Diabelną? — Spóbuję! — Próbuj, bracie. Tam niedaleko biegnie granica i my z patrolem nieraz zaglądamy. Ale ten stary, co tam 24 siedzi, to taki mruk, że ani wejść. Teraz będzie weselej. — Trzymaj się, krajanie spod Myślenic. I wpadnij na Diabelną na góralską herbatę. — A masz coś? — Wpadnij, zobaczysz. Cześć! — Cześć, cześć! Ruszyli znów ścieżką w górę. Była teraz dużo węższa, bez kolein, pozarastana zwiędłymi paprociami, kolczastymi krzakami jeżyn czy malin. Widać, że szlak był tu ledwo przetarty. Jakoś raźniej się zrobiło Jaśkowi po rozmowie z żołnierzem. Gdzież ci górale nie trafią? Spotykał ich wszędzie. Przez cały okres tułaczki po kontynentach, w Azji, Afryce i Europie. Wzruszały go te spotkania z krajanami, ale kiedy po wojnie wrócił do swoich, już po dwóch miesiącach stwierdził, że odwykł od Zakopanego, z którego sześć lat temu wyruszył na wojnę. Rzeczy przedtem święte — rodowe ambicje, animozje i waśnie rozdmuchiwane do problemów, wydały mu się śmieszne, czego znów nie rozumieli jego najbliżsi. Nie chciał nikomu robić przykrości, zmieniać ich opinii i spojrzenia na wiele spraw, a czuł, że jeśli zostanie tutaj dłużej -— musi dojść do spięć. Józek gospo-darował w domu już zupełnie, miał prawo — był pierworodny, Jaśka jednak trochę denerwowało, że choć traktuje go serdecznie, ale tak jak przed wojną, jak niedorostka. I wtedy wpadł na ten pomysł: objąć schronisko na Ziemiach Odzyskanych. Matka początkowo słyszeć o tym nie chciała, jednak przekonywana, powoli uległa i zaraz po Wszystkich Świętych Jasiek ze Zbójem ruszyli w nieznane. Ale czy to była słuszna de-cyzja? Zamyślony o mało nie wszedł na Zbója, który stał na środku ścieżki i węszył podejrzliwie. Znajdowali się 25 nie dalej jak dwadzieścia metrów od potężnego muru, na którego szczycie ciągnął się potrójny rząd drutu kolczastego. W środku szarej płaszczyzny widniała wnęka bramy, której oba skrzydła wyrwane z zawiasów jakąś wielką siłą stały teraz prowizorycznie oparte o siebie, powiązane drutem, zagradzając wejście. Tuż obok leżąca plątanina zwałów betonu i drutów żelbetonowej konstrukcji nie pozwalała odgadnąć, czy był to bunkier, czy też umocniona wartownia. Na bramie wisiał kawał namokłej tektury z napisem: „Wstęp wzbroniony. Teren nie rozminowany" i pod spodem to samo po niemiecku. Podeszli ostrożnie do bramy i przez przestrzelmy w grubej blasze Jasiek zajrzał do środka. Zamknięty murami teren był o wiele obszerniejszy, niż to można było sądzić na pierwszy rzut oka. Jego środek zajmował piętrowy, bardzo nowoczesny budynek o dużych płaszczyznach okiennych, z tarasem na górze. Pod płotem rozróżnił kilka boksów garażowych, dalej jakieś pomieszczenia ni to magazynowe, ni to fabryczne. Wszystko, poza wyrwaną bramą, było nietknięte, tak jakby godzinę temu wyszli stąd mieszkańcy. „Co też tu mogło być?" — myślał Jasiek, ruszając znów pod górę. Teraz ścieżka prowadziła już wąskim przesmykiem między dwoma ścianami zieleni, czasem zwierającymi się zupełnie. Kolczaste krzaki głogu i malin łapały za poły płaszcza, szarpały je, zaczepiały o plecak. Zbój wyszukiwał dogodne dla siebie przełazy, nurkował w nie i ponaglał swego pana popiskiwaniem. Szli ponad godzinę, gdy wreszcie gęste krzaki przerzedziły się, zostały tylko smukłe świerki i przez niezbyt gęstą w tym miejscu siatkę zielonych, iglastych koron ujrzeli blade, anemiczne słońce. Było to tak niespodziewane po dniach pełnych deszczu i siąpaniny, że pies i człowiek popatrzyli na siebie ze zdumieniem. 26 Między brązowymi pniami drzew widniała jasna smu-ga, jakby polana. Przyspieszyli więc kroku i po chwili stanęli na granicy lasu. Polana była duża, a lewa jej strona ostrym urwiskiem uciekała w dół, aby gdzieś trzysta metrów niżej łukiem wejść w las. Pod przeciwległą jego ścianą, na krawędzi urwistego spadu, stało schronisko. Drewniany, obszerny dom, o sczerniałych ścianach, jak forpocztę wysuwał naprzód oszkloną niegdyś werandę. Po obu jej stronach widniały po trzy okna, i to był cały front budynku. Nad parterem ciągnął się równy rząd małych okienek na pierwszym piętrze. — Klitki — ocenił na oko Jasiek. Dom był zniszczony. W ani jednym oknie nie błyszczała szyba. Okna na parterze były zabite deskami różnej długości i koloru. Chwilę patrzyli na schronisko, nad którym górowała ponad stumetrowa kopa szczytu Diabelnej. — No, piesku, podoba ci się nasz dom? Damy mu radę? 27 Pies w odpowiedzi poświstywał cicho przez nos i od czasu do czasu lizał rękę, która go drapała za uchem. — No, chodź. Przyjrzymy mu się z bliska. Wyszli z leśnego mroku i obserwowali swoje anemiczne cienie na mokrej, zrudziałej trawie. — Zbóju, słonko nas tu wita, to chyba dobry znak. Pies pomachał kitą w obie strony, ale łba od schroniska nie odwrócił, węsząc nerwowo. Na kilkadziesiąt metrów przed domem stanął i warknął krótko. Pan położył mu rękę na zjeżonym karku i czuł, jak drgają napięte mięśnie. Był to sygnał: człowiek. — Co, piesku? Obcy? Zbój warknął potwierdzająco. Stali więc dłuższą chwilę obserwując dom, zaglądając bacznie w każde okno, w każdą dziurę. Ale dokoła było cicho, tylko wiatr podrywał co chwila porozrzucane luźne kartki papieru. I naraz, gdy już Jasiek chciał iść dalej, powoli o-twarły się, z przykrym zgrzytem dawno nie oliwionych zawiasów, drzwi werandy i ujrzeli w nich jakąś postać. Zbój szczeknął groźnie i skoczył do przodu, ale zaraz przypadł na brzuch na rozkaz: „stój". Człowiek w drzwiach stał bez ruchu i przyglądał się im w milczeniu. Jasiek nie mógł dojrzeć w cieniu ani szczegółów odzienia, ani rysów twarzy, choć wpatrywał się pilnie. Ten wstępny, denerwujący sondaż trwał już dosyć długo, więc aby go przerwać, pozdrowił milcz-ka: — Pochwalony! Tamten chwilę nie odpowiadał, ale widać doszedł do wniosku, że nie godzi się zostawić takiego wezw?.nia bez odpowiedzi, bo niechętnym głosem odmruczał: — Na wieki wieków — zaraz jednak dorzucił gniewnie: — Czego tu chcecie? — A, pomieszkać. 28 — Pomieszkać? Tu nie ma gdzie mieszkać — głos miał chropowaty, dychawiczny i zaciągał z ukraińska. — Zobaczymy, spróbujemy. To wy tak, dziadku Nie-ścioruk, gości z daleka przyjmujecie? — Jakiś ty tu gość, młokosie. Anim cię zapraszał, ani chciał, to cóżeś za gość? A skąd wiesz, żem Nie-ścioruk? — Dobrzy ludzie powiedzieli. I nie trzymajcie, dziadku, nas zdrożonych na zimnie, bo mi się pies zdenerwuje i wam portki podziurawi. Ruszył twardym krokiem do ganku. Pies szedł obok, zjeżony, warczący i gdy mężczyznę dzieliło nie więcej niż pięć, sześć metrów — zębami złapał pańską rękę i przytrzymał. Jasiek stanął. Chwilę mierzył wzrokiem Nieścioruka, potem rzekł: — Dziadku, jak się chcecie ze mną witać, to siekierę przełóżcie do lewej ręki. Stary chwilę stał, nie wiedząc, co zrobić, a potem wyciągnął zza siebie szeroki ciesielski topór i odstawił go pod drzwi, ale tak, aby było blisko sięgnąć. „Nieufny, cwany staruch" — myślał Jasiek, wchodząc powoli na stopnie werandy. Nieścioruk nie ustępował. Był niski, przygarbiony, n rozrośniętych barach, z których wystawała mała, osadzona na krótkiej szyi głowa. Całą szerokością ramion zastawił wejście do domu, patrząc w twarz intruza wrogo, nieustępliwie. — Czego chcecie? — warknął znowu. W Jaśku powoli wzbierała złość. — A coście wy tu gospodarz, że tak wypytujecie? Czego chcę, to chcę, a jak wchodzę, to znaczy, że mam prawo. — Prawo? Phi — stary parsknął drwiąco, urągliwie. — Prawo na tej polanie to ja. Tego było już Jaśkowi za dużo. 29 ¦—¦ Dziadku, umiecie czytać? — A bo co? ¦— Bo jak umiecie, to wam zaraz pokażę jeden papier. Jestem nowym kierownikiem tej budy. Stary stał chwilę nieruchomo, potem coś w zaciętej twarzy zaczęło się łamać, wiotczeć, oczy dotąd złe i drwiące wpadły głębiej i wreszcie ze starej piersi wyrwał się głęboki, pełen astmatycznych świstów wydech. Zgarbiony odwrócił się powoli i z głową pochyloną na piersi zniknął w sieni. Przybysze stanęli niezdecydowani, ale po chwili ruszyli za Nieściorukiem. Jasiek wziął po drodze topór i wyprzedzany przez Zbója wszedł do sieni, a z niej do izby, z której dochodziły odgłosy kroków. Było tu prawie zupełnie ciemno. Okna zabite deskami przepuszczały jedynie tyle światła, ile przeciskało się przez szpary. Łuszczek dobrą chwilę stał na progu, nim przyzwyczaił oczy do tego mroku. Graciarnia — takie nasuwało się pierwsze określenie tego, co zobaczył. Widocznie pomieszczenie to pełniło kiedyś funkcję jadalni, gdyż na podłodze walały się segmenty ciężkiego, długiego stołu, kawałki nóg i oparcia stylowych zydli, skorupy rozbitej porcelany i masa brudnych, ponadpalanych papierów. Stary kręcił się w kącie przy legowisku ze szmat i materacy i coś upychał w brudny, dziurawy worek. Jasiek zrzucił plecak i zaciekawiony postąpił w stronę starego. Ten zerknął na intruza, a widząc w jego ręku topór, przerwał swą pracę, osunął się z kolan na barłóg, przez chwilę z przerażeniem w oczach osłaniał głowę obu rękami, a potem głosem pełnym rezygnacji rzekł: — Tylko od razu. Nie męcz! Łuszczek stanął, nie wiedząc, czego tamten chce. 30 Potem, gdy mu. zaświtało w głowie, buchnął śmiechem szczerym, młodzieńczym, rzucił topór na barłóg mówiąc: — Przyniosłem wam waszą broń, boście zapomnieli przy drzwiach. A widzę, że się pakujecie, więc żebyście tego nie zostawili. Chodź, piesku, obejrzymy to królestwo — rzekł do przyjaciela i ruszył ku drzwiom. Z sieni nie wyszli na werandę, lecz Jasiek zapragnął obejrzeć drugie pomieszczenie na parterze. Drzwi tu zastał mocno zadrutowane i sporo czasu minęło, nim je otworzył raniąc sobie ręce o stalowe zadziory. Pokój był pusty, jasny od światła padającego bez przeszkód przez pozbawione szyb okna. Zniszczenia mniej się tu rzucały w oczy, bo mebli nie było żadnych, ale biel tynkowanych ścian pokryły smugi kopcia. „Paliło się tu czy co?" — myślał zdziwiony. Na środku pokoju piętrzyła się kupa popiołu, a raczej stos pozwijanych, spopielałych kartek, które każdy podmuch wiatru rozdzielał na czarne płatki i pędził po pokoju. „Ktoś tu sobie ognisko urządził. Może stary, gdy mu było zimno, grzał się przy ognisku z ksiąg schroniskowych?" Przy jednym z grzbietów porzuconego skoroszytu wisiał pożółkły strzępek niezbyt dokładnie wydartego dokumentu. Jasiek przyjrzał mu się i naraz aż przykląkł ze zdumienia. Na kawałku papieru widniała tylko część dosyć wyraźnego stempla, w środku wieniec ze swastyką w szponach orła, z którego zostały tylko opierzone nogi, i drobniutkie literki niepełnego napisu biegnącego dokoła: „...hei... Staats Polizei —¦ Bresl..." — Fiu! — gwizdnął, nie ochłonąwszy jeszcze z wra-iia. Bez trudu pojął, że napis ten w pełnym tekście 31 brzmiał: „Tajna Policja Państwowa — Wrocław". Gestapo! Ale akta gestapo tutaj? Patykiem zaczął rozgrzebywać czarny kopiec, ale głębiej wszystko było tak samo zwęglone. Przerzucił dokładniej grzbiety walających się skoroszytów, lecz tam nie znalazł nic. ,,Tu podobno kwaterowała w ostatnich dniach wojny dywizja SS. Chyba z nimi wycofało się gestapo wrocławskie. Widocznie na tym odludziu likwidowali swoją kancelarię" — myślał. Stał chwilę, obracając urwany świstek w ręku, dopiero pisk psa, który od dobrej chwili patrzył na swego pana mruczącego do siebie, przywrócił mu świadomość. Wsadził świstek do kieszeni i ruszył w kierunku drzwi widniejących w tylnej ścianie pokoju. Musiał dwa razy mocno pchnąć, nim niechętnie ustąpiły. Za nimi była ciemna komórka, składzik jakiś pełen butwiejących betów, od których bił silny fetor. Przedtem znajdował się tu chyba magazyn kołder i materaców, ale widać gdzieś przedarła się woda i wszystko, czego dotknął, rozłaziło się pod palcami. Z sieni strome schody prowadziły na piętro. Trzeszczały mocno, gdy wspinał się idąc za węszącym Zbójem. Z małego korytarza na prawo i lewo wiodły drzwi do pokoi. Otwierał je po kolei, ale wnętrza były wszędzie takie same. Dwa piętrowe łóżka o obnażonych sprężynach, w jednym rogu umywalnia, w drugim — szafa. W końcu korytarza łazienka i prysznic. „Nieźle — konkludował w myśli — siedem pokoi po cztery łóżka, na dole dwanaście, razem czterdzieści. To już duża gospodarka." Zajrzał jeszcze do dwóch ostatnich pokoi i tu znalazł coś, co go niezmiernie ucieszyło. Wszystkie łóżka aż po sufit były założone równo poukładanymi ramami, w których tkwiły zakurzone, lecz całe, na szczęście, 32 szyby. Na jednym z łóżek leżało kilka względnie całych materacy. Odkręcił jeszcze jeden i drugi kran, ale wydobył się tylko cichy syk powietrza. „Skąd oni tu mieli wodę?" Na to pytanie na razie nie umiał znaleźć odpowiedzi. Obeszli teraz budynek od zewnątrz. Ku szczytowi parter był wbudowany w skarpę i okap dachu dochodził aż do ziemi. Rząd słupów, z których zwisały pozrywane druty elektryczne, prowadził na szczyt Dia-belnej. „Ale dlaczego z góry, a nie z Bolkowa brali elektryczność?" W głębokim parowie, o kilka metrów od budynku, płynął wąski, ale bystry strumień. „Tu chyba musi być gdzieś ujęcie wody. Ale jak powiązane ze schroniskiem?" — głowił się nowy gospodarz. Nieco zmarznięci wrócili z tego obchodu do izby o zabitych deskami oknach. Stary leżał na barłogu, skulony. W izbie półmrok stał się jeszcze głębszy, gdyż słońce, anemiczne, zaszło już za ścianę lasu. Zbój siadł przy plecaku i patrząc na pana popiskiwał prosząco. — Głodnyś, prawda? — przemawiał do niego pan, a pies odpowiadał po swojemu. Jasiek rozsupłał plecak i zaczął wyciągać wiktuały. Pochylony nad workiem zagadnął starego: — Jest tu jakiś piec? Można tu co odgrzać? Dłuższą chwilę czekał na odpowiedź, aż wreszcie stary odparł głosem złamanym, niczym nie przypominającym zadziorności przy powitaniu: — Piec jest tutaj. Ale komin zatkany. Palić nie można. Rzeczywiście, za barłogiem Nieścioruka, w niszy, stał piec wielki, z brązowych kafli, z blachą pełną okopconych fajerek, na których pomieściłyby się ze cztery II — Gazda z Diabelnej 33 wojskowe kotły. Nad kuchnią tkwił wielki, kilkuset-litrowy bojler, połączony rurami z paleniskiem. — A poza tym mogą dym zobae/.yć — dodał po chwili. — Kto? — Oni. — Jacy oni? Stary chwilę się wahał, a potem odparł: — A czy ja wiem jacy? Ale są. Poznasz ich. — A wy ich nie znacie? Nieścioruk w milczeniu pokiwał przecząco głową. — Oni wiedzą, że ja tu jestem, że mam siekierę, że się żywcem nie dam. Dlatego tu nie wchodzą. Ale nieraz w nocy słyszę, jak tu łażą dokoła. — To wy w ogóle nie palicie ognia? — Prawie nie. Bardzo rzadko, może raz albo dwa na tydzień, jak noc ciemna i głęboka i dymu nie widać, to sobie trochę kaszy ugotuję, a potem to jem na zimno. — No to poczęstujcie nas czym. Stary wskazał w kąt między rupiecie, gdzie stały dwa okopcone garnki. Była w nich kasza, twarda, przypalona, z zielonkawym grzybkiem pleśni na wierzchu. — Jedzcie, jak swojego nie macie. Ja i tak to zostawię tutaj. — Dziadku, a może wy nam dacie tę kaszę, a my was poczęstujemy naszym skromnym ;edzeniem? — Jak dacie, to zjem, ale trzeba mi już iść, aby przed nocą dojść do wsi. — To zostańcie na noc z nami. Raśniej będzie. Jutro też zdążycie iść. Stary nie odpowiedział, ale widać propozycję przyjął. Jasiek z żalem, bo miał jedyną flaszko;, wybił korek z butelki ze spirytusem, nalał fioletowego płynu do składanej, małej maszynki i po chwili buchnął z niej żółty, wesoły płomyk. Nożem zebrał spleśniałą warstwę kaszy, wyrzucił w kąt i brudny garnek postawił na maszynce. Przez chwilę mocował się z blachą konserwy, wyjął potężną grudę tłustego mięsiwa, pokrajał na kawałki, a gdy kasza zaczęła parować, wsypał je do garnka. Izbę wypełnił smakowity zapach gorącego mięsa, który stary zaczął chciwie wdychać. Z oburzeniem patrzył, jak Zbój łapczywie rzucił się na kaszę. Takie jedzenie dla psa! Ale Jasiek nie dał mu czasu na rozmyślania i już prosił do jedzenia. Razowy chleb grubo smarował masłem, przekładał kawałkami sera, a i odgrzaną konserwę w czystej menażce podsunął staremu. W pakownym plecaku znalazł cukier, herbatę, sól, wszystko, co było niezbędne na takim pustkowiu. Stary usiadł na ziemi i obaj mężczyźni jedli, co chwilę sięgając do menażki widelcami. Gdy ustąpił głód, a herbata napełniała ciało błogim ciepłem, nawet ta zagracona izba nie wydawała się tak obca. Nieścioruk jadł z apetytem graniczącym z żarłocznością. Tylko raz westchnął: — A chleba to ja już ze trzy tygodnie nie jadł. Pochłaniał go też niezwykłe ilości. Gdy wreszcie nie zostało na gazecie nic, stary rzekł: — Bóg zapłać. Alem ci wszystko, synku, zjadł. — Nie martwcie się, dziadku, grunt, że smakowało. A jutro na śniadanie chleb, masło i wędzony boczek. — Boczek, boczek — powtarzał Nieścioruk cicho, prawie nabożnie i powlókł się na barłóg. Ciemno już było, więc Jasiek wyciągnął latarkę, małą, z odstającym pedałkiem dynama, przycisnął kilka razy i biały snop światła trysnął z gwiżdżącej ostro maszynki. — Zgaś, zgaś — szeptał rozpaczliwie stary spod ściany. 34 35 ¦— Przecież muszę jakoś posłanie sobie przygotować. — To po ciemku, bo zobaczą! Jasiek wzruszył ramionami i poszedł w ciemności na górę. Z pokoiku zabrał materace, z trzech zrobił sobie względnie wygodne posłanie, narzucił na nie koc, po namyśle zdjął ceratowy płaszcz i też położył go na koc, a następnie przykrył to wszystko trzema pozostałymi materacami. Stary tymczasem drągami podpierał i drutował od wewnątrz drzwi. — No, teraz powinno być ciepło — przemówił Jasiek skończywszy swoją pracę. — A tyś, widać, wojskowy. — Ano tak. — OdBerlinga? — Nie, od Sikorskiego. ¦— Bo właśnie widać, że mundur jakiś taki podkasa-ny. A broń masz? — Nie. — O, szkoda. Tu broń by się przydała. Choćby taki toporek, jak mój. — Z takich broni to mam coś lepszego. Dziadku, tam nad wami na ścianie jest coś takiego jaśniejszego. — To? — stary pokazał ręką. — To sęk. — Uważajcie. Wsunął dłoń za pasek spodni, wyłuskał tkwiący tam komandoski nóż o szerokim, ciężkim ostrzu i z dolnego rozmachu, od biodra rzucił go rączką naprzód. Nóż świsnął w powietrzu i zadygotał wbity w sęk. Stary szarpnął mocno i chwilę ważył nóż w dłoni. — Dobra stal. I w dobrych rękach. Z jak daleka trafisz? 1— Z dwudziestu metrów — w waleta. ¦—¦ Dobrze. Dobrze. Jasiek odebrał nóż i zaczął się rozbierać. Ale ściąg- 36 nął tylko buty i wierzchnią odzież, na bieliznę zaś wciągnął sweter i dresowe spodnie. Tak zabezpieczony przed zimnem wśliznął się pod koc. Zbój położył się tuż przy panu i w schronisku zaległa cisza. — Dobranoc, dziadku. — Dobranoc, chłopcze. Jakże ci na imię? ¦— Jasiek. — Jasiek? — powtórzył stary. — Jasiek. Iwan. Wań-ka ¦— zachlipał. Leżeli tak ponad pół godziny, ale sen jakoś nie przychodził, Łuszczek, chociaż zmęczony, miał zbyt wiele wrażeń i spraw do przemyślenia, uporządkowania, stary zaś wiercił się co chwila i postękiwał. — Dziadku — podjął Jasiek — śpicie? — E, gdzie tam ja będę spał. — Bo chciałem wam coś powiedzieć. Jak bardzo chcecie, to jutro możecie iść. Ja was trzymał nie będę. Ale jakbyście nie bardzo chcieli odchodzić, to roboty tu starczy dla czterech, a nie dla dwóch. — Chciałbyś, żebym został? -— Pewnie. Zawsze jest do kogo gębę otworzyć, a i pomoc potrzebna. — Jaka tam pomoc? Ja już stary. -!— Ile wam lat? ¦— Sześćdziesiąt minęło. — To mojemu ojcu sześćdziesiąt pięć, a po górach łazi, że hej! — Ale nie przeżył wszystkich swoich bliskich, a ja sam jak palec. Ni dla kogo pracować, ni do kogo pogadać. Ludzie obcy mnie mierżą. Nienawidzę ich. Dlatego tu uciekłem, choć się boję. Ale tu za to jestem sam z moimi najbliższymi. —¦ A co z waszym Wańką? — Ubili. — Kto? 37 — Banderowcy. Ale on przynajmniej się mścił, zginął jak żołnierz. Ale żona i córka — tu stary zachlipał i umilkł. Jasiek również milczał, gdyż nie chciał poruszać bolesnego tematu, choć zaciekawił go ten nie znany mu epizod z wojny, która toczyła się na drugim krańcu Polski. Ale Nieścioruk sam podjął przerwaną rozmowę: — Ja ze wschodu, z Michałówki. Za Lwowem taka wieś leży. Mój Iwan w wojsku polskim służył. Nastka była jeszcze młoda, szkołę skończyła, siedemnaście lat jej było, gdy wojna wybuchła. Na początku wojny poza tym, że bida była, wszystko szło normalnie, ale jak Niemcy weszli, to zaraz zaczęli Ukraińców organizować. W czterdziestym trzecim przysunęły się do nas jakieś uzbrojone grupy, nazywali ich banderowcami, bo to wódz Bandera. Widać mieli szpiclów we wsi, bo zaczęli Polaków nachodzić. Jednej nocy wpadli do wsi, Wańki na szczęście nie było w domu, i kto nie chciał iść z nimi, tego gospodarkę podpalili, a ludzi bili. Ja nie chciałem, pchnęli bagnetem, ledwo sąsiedzi uratowali. Żonę i córkę zabili na miejscu. Wańka się uchował i gdy ja leżałem w szpitalu, on walczył. Był w partyzantce. Jesienią czterdziestego trzeciego odwiedził mnie w przebraniu w szpitalu. W dwa tygodnie później, rannego w potyczce, złapali i dobili. Umilkł. Jasiek leżał cicho, o takich przeżyciach słyszał po raz pierwszy. Nagle Zbój zjeżył się cały i cicho zawarczał, z łbem zwróconym w kierunku drzwi. Stary macał nerwowo rękami po podłodze, szukając topora, i szeptał gorączkowo: — Idą!Idą! Jasiek położył rękę na głowie psa, który umilkł, ale nadal nerwowo dygotał. Wnet spośród ciszy bystry słuch Jaśka wyłowił dalekie, ciche, skradające się kroki. Po mokrej trawie szło co najmniej dwóch ludzi, przystając co chwila. Z jedną ręką na głowie psa, Jasiek odszukał pod materacem płaski sztylet i ujął go w spoconą dłoń. Tamci zbliżali się do schroniska. Najpierw postali chwilę przy werandzie, a potem podeszli do zabitych deskami okien. Przez szparę Jasiek ujrzał na granatowym tle nieba wąski wycinek twarzy i niemiecką kaczkowatą czapkę strzelca alpejskiego. — Ist jemand da? * ¦— zapytano skądś z daleka. — Nein. Ruhe ** —¦ odparł szeptem zaglądający. — Komm. *** Kroki oddalały się powoli, aż ucichły zupełnie. Zbój drżał jeszcze przez pewien czas, a dwaj mężczyźni długo w noc nie mogli zasnąć. ROZDZIAŁ II Piła chodziła równo, rytmicznie. Zęby stalowej taśmy z cichym zgrzytem wgryzały się w drzewny miąższ i sypały na obie strony żółtymi drobinami trocin. Mocno przygarbieni prowadzili piłę tuż przy samej ziemi. Stary ciągnął piłę mocno, spokojnie, oddawał ją luźno, bez niepotrzebnych szarpań i obaj mężczyźni, złączeni zgrzytającą taśmą, wzajemnie podziwiali swój kunszt rasowych drwali. To było ich trzecie drzewo. Stary początkowo nie chciał słyszeć o tym, bojąc się służby leśnej, Wilko-łaków, min i wszystkiego innego. Ale Jasiek przekonał go, że przecież nie będą cięli pełnowartościowych drzew, • Jest tam ktoś? ** Nie. Spokój. ..'•..-.,.. *** Chodź. 38 39 tylko uschłe czy zwalone wichurami. Zbliżała się zima, a w schronisku nie było ani kawałka opału. — A któż ci tu, synku, będzie spał? — mówił stary z powątpiewaniem. — My, to na razie najważniejsze — odpowiedział z mocą młody. — A z czasem przyjdą inni. I jak ich przyjmiemy? Tak samo może, jak wy mnie? — dodał z życzliwą kpiną. Stary nie odezwał się na tę prowokację. Postanowili do pierwszego śniegu spuszczać codziennie po jednym drzewie. Nieścioruk, jak się okazało, trochę drwal, trochę cieśla, a w ogóle wiejski stolarz, miał oprócz topora wyborną piłę, bo tylko to przywiózł ze sobą ze wschodu. Drugą siekierę znaleźli w drewutni przyschronis-kowej, tam też stał stary, zdezolowany dwukołowy wózek, który wnet doprowadzili do porządku. Zwalone pnie, oczyszczone z gałęzi, cięli na metrowe kawałki, klinami rozbijali na połowy i gotowe szczapy wozili wózkiem pod dom i układali równo pod wysuniętym okapem dachu, przy jednej ze ślepych ścian. — Dziadku, jak wyłożymy tę ścianę aż po krokiew, będę spokojny o zimę. — Ej, chłopcze, toż to trzeba z dziesięć drzew spuścić. — To spuścimy. Praca przy każdym z nich wraz z uprzątnięciem zajmowała im cztery do pięciu godzin. Resztę dnia poświęcali na doprowadzenie do porządku schroniska. Zaraz drugiego dnia Jasiek odbił wszystkie deski, którymi zakryte były okna parterowego pokoju. Stary za nic na świecie nie chciał się na to zgodzić, grożąc natychmiastowym odejściem. — Zgłupiałeś, granat ci rzucą w nocy i zanim się obudzisz, strzępy z ciebie zostaną. — Nie wydziwiajcie, dziadku. Schronisko musi wyglądać na medal. Jeżeli oni mają granaty, to mają i broń. A przed tym to nas i te deski nie ochronią. Zresztą i tak od dziś przenosimy się na górę. W razie czego łatwiej się bronić. Wyczyścili więc obie izby ze śmieci, gruzów i połamanych części sprzętu, w zewnętrzne ramy powsta-wiali szyby, przymocowali je prowizorycznie gwoździkami, więc przy każdym kroku drżały i podzwaniały. — Zejdę kiedy do Bolkowa, poproszę Majchrzaka; to wystara się o trochę kitu — pocieszał się Jasiek. Ile razy miał jakieś kłopoty, zawsze wtedy myślał 0 sympatycznym milicjancie i był pewien, że ten mu pomoże. Powstawiali też podwójne zimowe ramy, które Jasiek znalazł na górze, i zaraz zrobiło się przytulniej 1 cieplej. Sami przenieśli się na górę do jednego z pokoików i już drugą noc Jasiek ze starym spędzili na niemiłosiernie skrzypiących łóżkach. Ogołocone z szyb okna pokoi położonych od tylnej strony budynku zabijali kawałkami materacy wywleczonymi z magazynku. Obawy starego przed minami Jasiek rozwiał argumentując: — Jeśliby tu były miny, toby Niemcy nie chodzili, boby chyba o nich wiedzieli, albo też nie wiedząc, po-wylatywaliby na nich. A jeśli chodzą i nie wylatują, to chyba znaczy, że min nie ma. Ale o ile przedtem odnosił się dosyć sceptycznie do istnienia jakichś band, to po wizycie w czasie pierwszej nocy przestał w to wątpić; nie wpadł jednak w panikę, a jedynie zrobił wszystko, aby zabezpieczyć się przed wszelkimi niespodziankami. Co prawda, poza pierwszą nocną wizytą nic nie wskazywało na to, że schronisko jest miejscem specjalnego zainteresowania tych nieznanych ludzi; chociaż... 41 dosyć często strzały w dzień i w nocy oddawane z broni maszynowej mówiły, że ktoś tu jest. Poza tym Jasiek mógł dać głowę, że wczoraj po południu, gdy wieźli drzewo, byli obserwowani przez kogoś ukrytego w lesie. Czuł" to spojrzenie instynktownie, poza tym wydawało mu się, że w szczytowej części polany zauważył wśród drzew sylwetkę ludzką. Zabezpieczyli też, jak mogli, swoją twierdzę przed wtargnięciem z zewnątrz. Do obu izb parterowych można się było dostać bez trudu, dlatego też wszystkie drzwi zaopatrzyli w zasuwy i przemyślnie skonstruowane drewniane sztaby. Sień stała się więc pierwszą umocnioną linią. Drugą zaś było wejście na górę. Na piętrze zrobili klapę podnoszoną do góry, którą na noc przywalali kłodami drzewa, strzępami kołder i poduszek, jakie znaleźli w magazynach. To ich chroniło przed kulami i bezpośrednią agresją, zaś stara kapa w oknach — przed granatami. Jaśka ciągle intrygowała sprawa wody i elektryczności. Tę drugą wyjaśnił mu Nieścioruk. Jak opowiadali żołnierze WOP-u, zaraz za granicą, po stronie czeskiej, są ruiny wielkiego, podobno luksusowego schroniska, spalonego w czasie wojny. Zapewne łatwiej było przeciągnąć linię elektryczną stamtąd niż prowadzić ją kilka kilometrów z dołu. Ale takie rozwiązanie z góry przekreślało możliwość doprowadzenia tu energii co najmniej na przeciąg kilku lat. Czerpanie wody menażką ze strumienia nie było żadnym rozwiązaniem drugiego problemu, zwłaszcza w obliczu zbliżającej się zimy. A woda była bardzo potrzebna, gdyż bliższe oględziny pieca kuchennego wykazały, że był w nim obok podgrzewacza wody do bojlera -— również wmontowany kociołek centralnego ogrzewania. To bardzo ułatwiałoby sprawę opalania budynku. 42 Dzisiaj rano zupełnie przypadkowo Jasiek odkrył pod schodami na górę właz do piwnicy. Początkowo wahał się, czy nie kryje ona przykrych niespodzianek, min czy innych pułapek, skarciwszy się jednak za panikar-skie nastroje, szarpnął za uchwyt i klapa przesłaniająca wejście otwarła się bez trudu. Zszedł do ciemnej, wilgotnej jamy, ale poza potłuczonymi wekami po marynatach i dwoma beczkami z resztką zgniłej kapusty na dnie — znalazł jedynie cembrowaną studnię. Widać miała połączenie podziemne — rurą ze strumieniem, gdyż wypełniała ją lodowata, czysta woda. System przewodów ciągnął się od studni gdzieś w górę, zapewne do kuchennego pieca, ale po pompie tłoczącej wodę zostało jedynie puste miejsce. Od dzisiaj mogli jednak korzystać z wody nie wychodząc z domu. I znów, jak codziennie, obchodząc schronisko, chwilę stał nad brzegiem spadu, zaczynającego się zaraz za ślepą ścianą budynku. To zarośnięte krzakami zbocze przyciągało jego uwagę. Roboty byłaby tu masa, ale gdyby tak wykarczować teren, trochę wyrównać, byłoby zupełnie tak jak w Suchym Żlebie nad Kalatówkami. Tak, tego na pewno będzie mu brakowało. Jego „Zub-ki" stoją sobie spokojnie w chacie przy Kościeliskiej, a tu na Diabelnej za tydzień, dwa spadnie śnieg. Oj, zawalił tę sprawę, zawalił. Trzeba było wziąć „Zubki". „Sześć lat" — myślał, patrząc z żalem na stromy stok. Gdyby nie ta przerwa, gdyby nie wojna, kto wie, czy nie wymieniłby Józka. Józek był lepszy, to prawda, ale Jasiek młodszy i sprawniejszy. Gdy wyjeżdżał na Dia-belną, Józek zapowiedział, że postartuje jeszcze, choć miał dobrą trzydziestkę na karku. „Przyjedź w styczniu, zmierzymy się" — mówił do młodszego brata. Gdzie tam Jaśkowi równać się z Józkiem, przecież wtedy, kiedy on tułał się po piaskach Syrii, Józek po kryjomu brał deski i aby Niemcy nie wiedzieli — przekradał się 43 na Pisaną, tam w przecince ustawiał sobie patyki i kręcił slalomy. Jasiek ma sześć lat przerwy, ale ten stok, ten spad terenu go podnieca i intryguje. Chciałby jednak pokazać Józkowi, na co go stać. Na razie jednak trzeba odłożyć wszelkie podobne myśli. Dzisiaj specjalnie wcześnie zaczęli z Nieściorukiem pracę przy kolejnym drzewie, gdyż Jasiek zdecydował się zejść do osady. Żywność im się kończyła, potrzebowali kocy, bo stary nocą trząsł się z zimna; poza tym dość miał już Jasiek siedzenia w długie wieczory po ciemku, więc lampę i nafty trochę chciał skombinować, wreszcie trzeba się było postarać o mydło, miednicę i żelazny piecyk. Może jednak nie to wszystko było decydującym powodem zejścia właśnie dziś. Zbój jednak nie mógł dłużej czekać. Przedwczoraj, w czasie szklenia okien, wlazło psisko na ostry kawałek, który rozkrajał mu bardzo głęboko i boleśnie przednią łapę. Jasiek opatrzył ranę, ale widać była zanieczyszczona albo też odłamek szkła w niej został, dość że łapa spuchła, zaczęła się wydzielać ropa i pies skamlał przez całą noc. Dopiero około jedenastej uporali się z drzewem i Jasiek z pustym plecakiem oraz kulejącym psem ruszył na dół. Deszczu nie było od przyjazdu, droga trochę obeschła, szło się więc przyjemnie, tylko widok zbolałego psa martwił Łuszczka. Koło otoczonych murem zabudowań przystanął na chwilę, znów zajrzał przez zadrutowaną bramę do środka, ale było tu nadal pusto i martwo. Przed placówką WOP-u wartownik osadził ich groźnym „stój" i wycelowaną pepeszą, ale gdy usłyszał nazwisko Jaśka, opuścił broń mówiąc: — A, wiem. Nowy kierownik z Diabolnej. ¦— To wy też mnie już znacie? Skąd? 44 — Nasz porucznik wszystko nam o was mówił. Od dwóch dni jest rozkaz, żeby każdy patrol idący wzdłuż granicy zbaczał i zachodził do was, abyście się raźniej czuli. Ale wczoraj wyszło na jaw, że chłopakom się nie chciało nadrabiać drogi i nie bardzo do was chodzili. Wszyscy mieli karny raport i od dziś surowo nakazane jest wykonywanie tego rozkazu. — Pójdę w takim razie podziękować waszemu porucznikowi, bo go jeszcze nie znam, a on dba o nas tak serdecznie. — Kiedy wyjechał rano wozem, będzie dopiero wieczorem. ¦— To pójdę innym razem. — A co to pieskowi? ¦— Wlazł na szkło i właśnie idę na dół, muszę złapać jakiego weterynarza albo felczera. Spieszę się, bo chcę przed zmrokiem wrócić. Cześć. Pobiegł w dół, a za nim kuśtykający pies. Było już dobrze po pierwszej, gdy wchodzili do Bolkowa. Na posterunku przyjęto Jaśka jak starego znajomego. Musiał długo opowiadać, jak gospodarzy, co już zrobił, czego mu brakuje, jak ułożyły się stosunki z Nieściorukiem. W czasie gdy opowiadał, jeden z milicjantów pobiegł po felczera. Ten obejrzał chorą łapę psa, rozciął obolałe miejsce, wycisnął ropę, potem oczyścił ranę, zabandażował i koniecznie zalecał zastrzyk przeciw-zakażeniowy. Mógł go zrobić tylko lekarz, bo jedynie on go posiadał. Zbój, który przez cały czas bolesnych zabiegów patrzył wilgotnymi oczyma na pana i tulił wielki łeb między jego dłonie, nie pisnął ani razu. Musiał jednak zostać na posterunku aż do następnego dnia. Wobec tego, że ani miednicy, ani piecyka nie można było zabrać od razu, Jasiek postanowił jutro zjechać tu ponownie z Nieściorukiem i całe wyposażenie, które 45 milicjanci obiecali zorganizować w ciągu jednego dnia — wwieźć przy pomocy wózka na górę. Ze ścisłych milicyjnych zapasów dostał litr nafty i lampę, w sklepie zaś przedwczorajszy chleb, denaturat do maszynki, cukier i kilkanaście puszek konserw. Gdy wracali z Maj chrżakiem ze sprawunkami na posterunek, ten zagadnął go o Wehrwolf. Jasiek opowiedział o nocnych odwiedzinach i o wczorajszych podejrzeniach. — Nie wiem, czy to ma jakiś związek — mówił milicjant — ale od dwóch dni Werner i jego armia wykazują dziwne ożywienie. Ostrzegał nas o tym nasz nie ujawniony przyjaciel nowym anonimem. Chodzą gdzieś, naradzają się. Muszę się porozumieć z porucznikiem Sękalą i zrobić na nich niespodziewany wypad nocą. Z posterunku Jasiek zabrał jeden koc, bo tyle na razie milicjanci mogli pożyczyć, i żegnany żałosnym spojrzeniem Zbója, ruszył na Diabelną. Było jeszcze zupełnie widno, gdy wchodził w las. Przed WOP-em stał już inny wartownik, widać uprzedzony o zejściu kierownika Diabelnej na dół — zainteresował się stanem zdrowia Zbója. Jasiek zapytał go o opuszczone budynki za wysokim murem. Tamten spojrzał na niego bystro i krótko odparł: — Tam była szkoła strzelców alpejskich. Ale nie wchodźcie do środka, bo teren zaminowany. Jasiek podjął swą samotną wędrówkę pod górę, układając sobie plan pracy na najbliższy okres. O doprowadzeniu energii elektrycznej nie ma raczej mowy, a bez elektryczności uruchomienie czegokolwiek jest niemożliwe. Już nie chodzi o światło, pal je licho, można posiedzieć przy lampie naftowej, ale nie uruchomi się pompy tłoczącej wodę w górę, a bez tego — centralnego ogrzewania. Nie ma co prawda i pompy, z tym jednak 46 nie powinno być problemu, na pewno w wielu opuszczonych domach taka pompa się znajdzie. Jedyna rzecz, która może sprawę rozwiązać ¦— to agregat. Wtedy trochę ropy ¦— i jest prąd. Będzie własne światło i wtedy też mógłby zrealizować ciche marzenie, które go opanowało w momencie, kiedy tu przybył i ujrzał stromy, długi spad obok schroniska. Ale zaraz odpędził tę myśl, bo zbyt wiele pilnych spraw wymagało załatwienia. „Trzeba będzie jutro porozmawiać z Majchrzakiem na temat agregatu i pompy. Bo jeśli się tego nie wykombinuje, a przyjdą silne mrozy, to rury mogą popękać". Znów, przechodząc koło szkoły alpejskich strzelców, nie mógł się powstrzymać od chęci zajrzenia przez postrzeloną bramę na opuszczony teren. Jakoś dziwnie interesował go ten budynek. Szelest gałęzi odwrócił uwagę Jaśka od masywnej budowli. Tam gdzie miał zamiar właśnie się udać, w ledwo widoczny rozstęp drzew prowadzący ku schronisku, jeszcze drgały poruszone widać przed chwilą gałęzie. Zrobiło mu się nieswojo i bardzo mocno, namacalnie niemal odczuł brak Zbója. Bez psa był teraz bardzo samotny, a przy tym nie przyzwyczaił się jeszcze do tego, co należało do obowiązków owczarka — do czujności. Wyciągnął zza paska nóż i choć świadom był słabości tej broni — uspokoił się nieco. Stał kilka chwil pilnie nasłuchując, ale poza uderzeniami gałęzi drzew kołysanych przez wiatr, dokoła panowała cisza. „Może mi się zdawało? Pójdę" — zdecydował. Wolno, z napiętymi mięśniami i nożem w ręku zbliżał się do krzaków porastających ścieżkę. Było cicho, spokojnie. Naraz z tupotem butów ktoś runął między młode świerki, które zakołysały się, rozchwiały i tylko trzask gałęzi wskazywał kierunek, w którym oddalał się taj emniczy osobnik. Na pierwszy trzask Jasiek odskoczył w przeciwną stronę pod rozłożyste drzewo i aby zabezpieczyć się przed atakiem z tyłu — oparł się plecami o szeroki pień. Wzniesiona dłoń uzbrojona w nóż gotowa była do ataku. Ale łomot wśród młodnika ucichł tak samo nagle, jak powstał, widocznie ktoś, kto był jego przyczyną, przyczaił się w bezpiecznej odległości. I znów minęło kilka chwil wypełnionych napięciem tak wielkim, że aż bolesnym. Szybkimi krokami zaczął przemykać od drzewa do drzewa, kryjąc się za pniami. W przerwach nasłuchiwał pilnie, ale nikt go nie gonił. Oddalił się już kilkadziesiąt metrów od miejsca zamętu, wrócił więc na ścieżkę, chwilę postał, bacznie obserwując młodnik, ale uspokojony jego bezruchem skierował się ku schronisku. — Niech pan tam nie idzie!!! Ten głos wysoki, chłopięcy, pełen mocy, a jednocześnie i strachu dobiegł do niego wyraźnie z młodnika. Stanął nasłuchując ciszy, która zapanowała, i łomotu własnego serca. — Hej! Kto tam jest? — odkrzyknął. Echo poszło po lesie i to był jedyny odzew. — Odezwij się! Wyjdź i powiedz, o co chodzi — zaproponował. I znów cisza. Napięcie nerwów zelżało. Jeśli ten tajemniczy nieznajomy mówi po polsku, to znaczy, że niegroźny. Zwłaszcza że ostrzega. Ostrzega? Gdyby chciał o czymś uprzedzić — wyszedłby z gęstwiny i powiedział, o co chodzi. Na pewno jakiś kawalarz chce poddać próbie jego odwagę. Ale kto to może być? Głos taki znajomy. Czy to nie tego chłopca z restauracji? Jak to o nim mówił milicjant? Rysiek hajotowiec. 48 ¦— Rysiek, czy to ty? Odezwij się. Cisza. Jasiek stracił cierpliwość. — Nie mam dziś nastrojów do głupich kawałów. Odwrócił się na pięcie i poszedł ku polanie. Na jej skraj dotarł o zmroku. Stał chwilę u wylotu ścieżki i patrzył z przyjemnością na budynek z połyskującymi szybami w oknach. Kiedy będą jasnymi światłami witały zdążających tu turystów? Szedł przez polanę ciekaw reakcji Nieścioruka na wiadomość o tym, że jutro schedzą na dół. Z radością przez te trzy dni patrzył, jak ten samotnik wegetujący dotąd w prymitywie, bez żadnego celu i chęci do życia, zaczyna pracować, pomaga, myśli o jutrze. Stanął przed werandą i wciągnął powietrze w płuca. Było ostre, przejmujące, zimne. „Będzie chyba śnieg" — pomyślał. Wszedł do sieni, w której poprzednio mieszkali, usłyszał jakieś szmery i ciche podzwanianie. ,,O, stary myszkuje, nawet nie słyszał, jak wszedłem. Zrobię mu niespodziankę." 4 — Gazda z Diabelnej 49 Zdejmując plecak pchnął z_ rozmachem półotwarte drzwi i... Czarny otwór lufy pistoletu maszynowego tkwił na wysokości jego piersi w odległości półtora, dwóch metrów. „A jednak to było ostrzeżenie" •— skonstatował mechanicznie. Trzymający automat młody, ryżawy Niemiec w czapce-polówce i panterce maskującej patrzył na Jaśka zimno i bezwzględnie. Za nim twarzą do ziemi leżał Nieścioruk, a z pleców jego sterczała rękojeść alpejskiego sztyletu. Na ten widok Jasiek szarpnął się do przodu, ale czarna lufa podskoczyła wyżej i Niemiec wycharczał ostro: — Ruhig! Hande hoch! * Wypuszczony plecak Łuszczka stuknął mocno o ziemię, brzęknęło tłuczone szkło, „lampa" — pomyślał bezładnie, podnosząc powoli dłonie na wysokość twarzy. — Komm hier! ** — warknął cofając się Niemiec. Jasiek wszedł do izby i stanął w kącie, który Niemiec pokazał mu oczyma. Wtedy dopiero, w głębi izby koło pieca, gdzie dawniej było legowisko Nieścioruka, zobaczył wyrwane deski podłogi, dużą kupę ziemi i trzech dalszych osobników. Jeden, z pistoletem maszynowym w ręku, klęczał nad wykopanym dołem, dwaj zaś inni z automatami przewieszonymi przez plecy tkwili w nim po pas. Wszyscy byli jednakowo ubrani — w kacze czapki i maskujące panterki. Przez dłuższą chwilę pięciu mężczyzn zgromadzonych w izbie milczało i tylko szmer wyrzucanej ziemi zakłócał panującą ciszę. Naraz Nieścioruk jęknął i Jasiek odruchowo zwrócił się w kierunku głosu, ale znów ruch broni nakazał mu nie zmieniać pozycji. * Spokojnie! Ręce do góry! ** Chodź tu! 50 W tym momencie w dole coś metalicznie stuknęło i za chwilę obaj kopiący wyjęli płaskie metalowe skrzynki z uchwytami po bokach. Gdy wydobyli szóstą, widocznie ostatnią, wyszli z dołu i teraz pilnujący Jaśka kazał mu przejść w drugi kąt, przy okiennej ścianie, oddalonej od drzwi. Sam ustawił się naprzeciw więźnia, nie spuszczając go z oka. Jeden z kopiących wyszedł z izby i stojąc na werandzie świsnął dwukrotnie. Zaraz też doszedł do Jaśka odgłos jadącego spod lasu wozu i do izby weszli dwaj nowi dywersanci. W przejściu popatrzyli ciekawie na Jaśka i następnie wszyscy, z wyjątkiem Niemca pilnującego Łuszczaka, zaczęli wynosić na dwór metalowe skrzynki i układać je na wozie. Wynosząc ostatnią, jeden z nich, widocznie dowódca, spojrzał znacząco na pilnującego i ledwo dostrzegalnie kiwnął głową. „Koniec — pomyślał gorączkowo Jasiek ¦— wykończą mnie na amen." Niemiec cofnął się o krok, uniósł lekko lufę automatu... Nagle gdzieś od lasu rozjazgotała się długa, nierówna, urywana seria. Brzęknęła rozbita szyba, dywersant odchylił nieco lufę, spoglądając ku oknu i teraz wystarczył moment. Skoczyć, podbić nogi kopniakiem i rąbnąć pięścią w skroń zaskoczonego Niemca — było dla Łuszczka dziełem jednej chwili. Padającego złapał w ostatnim momencie, nie chcąc robić alarmu łomotem ciała, drugą zaś ręką wyrwał z rozluźnionego uchwytu automat. Nagle w sieni załomotały kroki i w drzwiach stanął Niemiec — dowódca. — Helmut! -— krzyknął, ale gdy ogarnął sytuację, poderwał pistolet i puścił krótką serię. Jasiek zasłonięty ogłuszonym dywersantem niby tarczą czuł, jak pociski grzęzną w ciele tamtego. Na- 51 cisnął spust, rzucana wybuchami lufa automatu trzymanego tylko za rękojeść rozsiała serię po całej ścianie i drzwiach. W tym momencie poczuł, jakby go kto kijem smagnął po lewej ręce i barku, dywersant-tarcza wysunął mu się z bezwładnej dłoni. Ze zdumieniem stwierdził, że Niemiec w drzwiach nie strzela, ale powoli wypuszcza z rąk pistolet, łapie się za żołądek i z przerażającym jękiem wali się na ziemię. Wtedy cała izba zaczęła mu się kręcić przed oczyma, zrobiło się gdzieś w głębi głowy czarno, czerwono. Za oknami tymczasem grzmiała kanonada coraz potężniejsza. Przypadł ostatkiem sił do okna, oparł lufę o parapet i przez chwilę oceniał sytuację. Niemcy właśnie wskoczyli na wóz, który wściekłym pędem ruszył w dół, w kierunku lasu. Puścił za nimi długą serię i gdy usłyszał suchy trzask iglicy, która nie natrafiła już na miękki metal spłonki — ujrzał, że jeden z jadących na wozie wali się prosto pod koła pojazdu. Na głowę posypał mu się grad szkła. „Moje szyby" — pomyślał z żalem i zanim upadł, ujrzał wybiegających zza węgła, strzelających w biegu żołnierzy WOP-u i wzbijającą się powoli do góry czerwoną alarmową rakietę. ROZDZIAŁ III Sufit, biała prostokątna płaszczyzna zawieszona gdzieś bardzo wysoko, przybliża się powoli, a potem nagle uskakuje figlarnie w bok. Jasiek przymyka o-czy — ociężałe powieki opadają jak w zwolnionym filmie, potem podnoszą się i znów zabawa z sufitem zaczyna się od nowa. 52 Usta, język, przełyk — wszystko to jest suche i pałające gorączką. Pić, za wszelką cenę pić. To chyba szpital. Wody. Koniecznie, ale jak przywołać pielęgniarkę? Szuka wzrokiem dokoła, ale gałki oczne poruszają się powoli. Wreszcie u wezgłowia łóżka znajduje zwisającą gruszkę dzwonka. Próbuje unieść rękę, ale ta, jakby z ołowiu, nie chce oderwać się od kołdry. Ponawia jeszcze raz próbę, ale znów bezskutecznie. Zrezygnowany i zmęczony wysiłkiem szepce spieczonymi ustami: — Pić, pić! Szept ten wywołuje ruch w pokoju. Ktoś szeleści pościelą. Gdzieś, chyba na korytarzu, a może w głowie, Jasiek słyszy dzwonek. Raz, drugi, trzeci. Jest tu ktoś? Obraca z trudem głowę, pod drugą ścianą widzi łóżko z wyciągiem, a na nim pulchnego mężczyznę, który znad gazety kiwa do niego ręką. — Dzień dobry, dzień dobry — zagaduje żywo. — Nareszcie pan się obudził. Myśmy się tu już o pana poważnie obawiali. Trzy dni po operacji, a pan ciągle nieprzytomny. No, cóż jest z tą siostrą — sięgnął po dzwonek i nacisnął kilka razy. Na korytarzu zaklekotały chodaki i w drzwiach ukazała się niska, rozłożysta postać kobieca opięta w biały fartuch. — Po co te nerwy? Pali się? Co pan taki niecierpliwy? — Nie, to nie ja. Sąsiad mój się obudził i prosi pić. Ja tobym się pani nie ośmielił niepokoić. — A, sąsiad! No, nareszcie bohater się obudził. Zaraz, zaraz, przyniesiemy kompocik. Już biegnę, biegnę — i z niespodziewaną żywością wypadła na korytarz. — Patrzcie, jaka troskliwa — gderał dobrodusznie grubas — żeby tak mnie kompocik, to do śmierci bym 53 czekał. Ale nie dziwię się. Pan ma inne prawo. Omal pana tu bohaterem nie okrzyknięto. No, ładnie pan ich załatwił. Podobno trzech pan zastrzelił? Każdy miał kulę na środku czoła. Prawda to? — Nie pamiętam. Ale chyba nie — wyszeptał Jasiek w odpowiedzi. Życzliwa paplanina sąsiada dochodziła do niego jakby z drugiego pokoju, raz dalej, raz bliżej. O jakiej strzelaninie on mówi? Ach tak, było coś takiego. Tak, ten stojący w drzwiach Niemiec wypuszcza pistolet maszynowy z rąk, chwyta się za żołądek, jak ryba łapie powietrze i z przyklęku wali się na ziemię. I co dalej? Czerwona iskra rakiety, potem noc, twarz Majchrzaka i jego zduszony głos: „Jedź, cholero, prędzej, bo jak on mi tu wyleje wszystką krew, to cię ukatrupię". Ostry zapach chloroformu, oślepiające światło lampy, znów dręczący zapach, tym razem chyba eteru, i kojący głos siostry: „Proszę liczyć, proszę liczyć". — Raz, dwa, trzy, cztery — ale dalej się myli. — Oho, oho, już myślałem, że pan się obudził, a tu znów majaki. Znów liczy. — Nie, już jestem przytomny, tylko tak jakoś zacząłem liczyć — wyjaśnia słabym głosem ranny. — Tak, to się zdarza. No, co z tą siostrą? — znów energicznie zaczął naciskać gruszkę dzwonka. — Lecę, już lecę, złociutki — krzyknęła z korytarza. — No już, już jest kompocik, jest. Delikatnie podniosła głowę rannego i przyłożyła kubek do warg. Chłodny, kwaskowaty napój był cudowny. Wprawnymi ruchami poprawiła poduszkę pod głową leżącego, potem kołdrę, ale tak, by nie ruszać lewej ręki i obojczyka spowitych w bandaże, i wyszła. Zapadła kojąca cisza. Jasiek, którego po kompocie gorączka zdawała się mniej palić, zaczął myśleć coraz przytomniej. Postrzelili. Postrzelili go. Łajdaki. Ale 54 pokazał, że chłop z niego bojowy. O ilu ten człowiek mówił? Trzech? Jednego to oni sami załatwili, bijąc w niego. Ale dwóch postrzelił. A co ze Zbójem? Zbój! Co z nim się stało? Przecież na pewno się rzucił i chyba zastrzelili. Ach nie. Pamięć wraca falami. Prawda. Zbój był na dole. Czekał na zastrzyk. Na szczęście. Ale — stary. Pewno zginął. Nóż tkwił w plecach, wbity aż po rękojeść. Ale jęczał. Więc jeszcze żył. A może sąsiad... — Proszę pana — zawołał szeptem. — Słucham, słucham. Ale proszę nie rozmawiać. Nie wolno. — Ja tylko jedno pytanie. Razem ze mną był ranny taki stary. Nożem. Czy pan nie wie, co z nim? — Wiem, wiem. Przynieśli go też. Za dobrze nie jest, bo płuco przebite, ale lekarze robią, co mogą. Na pewno będzie żył. Na pewno — pocieszał spiesznie. — Ale teraz proszę nic nie mówić. Jutro panu wszystko opowiem. Teraz proszę spać. „A więc stary żyje. To dobrze. Silny chłop, wyliże się" — z tą myślą Jasiek zasypia. Zbudził go blask słońca świecącego prosto w oczy. Chwilę leżał nie otwierając ich, a sen odchodził powoli, jakby* zastanawiając się, czy nie wrócić z nową mocą. Ale gdy szczęknęły otwarte drzwi, uleciał bezpowrotnie. Na progu jakiś męski głos szeptem informował: — Tss, śpi. W tej chwili Jasiek otworzył oczy. W pokoju było jasno. W drzwiach stało pokaźne grono osób w białych lekarskich kitlach. — Chciał pan powiedzieć: „spał", doktorze — rzekł stary mężczyzna z krótką, przystrzyżoną w szpic bródką. — Bo właśnie widzę, że nasz chory obudził się. 55 Wszedł do pokoju, a za nim dwóch lekarzy o wiele młodszych i dwie pielęgniarki z czarnymi paskami na wykrochmalonych czepkach. — Dzień dobry panu — zagadnął przysuwając sobie wysoki taboret. — Siostro, temperatury ¦— rzucił krótko. — Dziękuję. No, ładnie, kawalerze. Spada nam gorączka. Spada. To dobrze. A ręka boli? — Nie. — Ma jeszcze czas. Poboli, poboli. Po prostu dotąd pan nie miał siły na ból. Bo krwi z pana uszło całe morze. Ci chłopcy z WOP-u strzelać to umieją, ale opatrunki robić! Broń mnie Panie Boże przed ich pomocą. Powiem panu prawdę. Było niezbyt dobrze. Wyszli z szelestem fartuchów i znów zapanowała szpitalna cisza. — A pan którą nogę złamał i jak? — spytał Jasiek sąsiada. — Lewą. Jak? A przez łobuzów. Jechaliśmy pod wieczór z Lądka. Wie pan, jestem inżynierem, nazywam się Kacperek, pracuję w wydziale rolnym starostwa. Razem ze mną jechał naczelnik wydziału samorządowego, wójt z Lądka, i szofer. I naraz ni z tego, ni z owego — buch — i leżymy w rowie. Szofer martwy, tamci ranni, no a ja tylko w nogę. Co się okazało? Jacyś bandyci, mówią, że Wehrwolf, przeciągnęli drut przez drogę, wie pan, od drzewa do drzewa. Wóz wrzuciło do rowu. Już czwarty tydzień leżę i męczę się. Zapadło milczenie. Ale widać inżynier był gadułą, bo nie wytrzymał długo. — Wie pan, nie chcę pana męczyć, ale ciekawi mnie, co pana tu przygnało. — Wróciłem z Zachodu i za ciasno mi w Tatrach. Odwykłem od góralskich zaściankowych sporów. Przyjechałem tu, aby nadal w górach, ale jakoś po swojemu ułożyć sobie żywot. Przerywając co pewien czas, aby skupić myśli, odsapnąć nieco, zaczął Jasiek opowiadać o tym, co zastał na Diabelnej, co już zrobił razem z Nieściorukiem, jakie miał braki. Mówił o tym jak o przeszłości, o czymś, co się już żegna. Przynajmniej takie wrażenie odniósł inżynier Kacperek. I tak pogadujących zastała ich noc. Na drugi dzień Jasiek czuł się już o wiele lepiej. Około południa otwarto nagle drzwi i dwóch pielęgniarzy wtoczyło do pokoju wózek do przewożenia chorych, za którym szedł z poważną miną Majchrzak. „Będą mnie zabierać stąd czy co" — pomyślał zdziwiony Jasiek, gdy naraz z wózka wyskoczył z tłumionym skowytem Zbój. Przypadł do łóżka, kręcił się tam i z powrotem, podskakiwał, szalał, piszczał, lizał pana po zwisającej zdrowej ręce, patrzył przymilnie w wycieńczoną twarz, aż wreszcie nie wytrzymał i potężnie zaszczekał. Wszyscy zaczęli uciszać rozradowanego psa, ale Zbój naraz zaparł się zadem o łóżko i warcząc głucho, pokazał zdumionemu audytorium wspaniały garnitur zębów. — Ach, ty niewdzięczniku! — łajał go Majchrzak. — To my tu ciebie jak chorego szwarcujemy do twego pana, a ty nie tylko szczekasz, ale jeszcze grozisz zębami? Zbój nieco skonfundowany położył się przy łóżku pana i z jego ręką na łbie uspokoił się. Teraz dopiero Jasiek zauważył, że w pokoju obok pielęgniarzy, siostry i kaprala Majchrzaka jest jeszcze dwóch mężczyzn — cywil i oficer. — Przyszliśmy tu do was, Łuszczek, z całą delegacją — zaczął Majchrzak. — Pies bo pies, też ważny, ale tu jest przede wszystkim porucznik Sękala i kapitan Wójcik, szef powiatowego UB. No i ja. A to wszystko po to, że jesteście równy chłop i trzeba wam po- 56 57 dziękować. My tu wam mamy dużo do powiedzenia, ale przede wszystkim kapitan chce z wami pogadać. Podszedł i delikatnie potrząsnął Jaśkową prawicą, mówiąc sakramentalne: — Dziękuję wam w imieniu służby. Tamci dwaj też uścisnęli chorego, choć bez oficjalnych deklamacji. — Muszę powiedzieć, że przy pana pomocy rozwiązaliśmy zagadkę, która nas męczyła od kilku miesięcy. Ta cała sprawa, której krótki, ale bardzo ważny epizod rozegrał się przy pana udziale, będzie miała kapitalne znaczenie w oczyszczeniu całego naszego województwa z band konspiracji niemieckiej i dywersantów -— kapitan Wójcik przerwał na chwilę — a nawet już ma. Wie pan, co było w tych skrzynkach? — Nie wiem. Ale chyba i wy nie wiecie, bo skrzynki pojechały. — Pojechały, ale niedaleko. W tych skrzynkach było — tu obejrzał się przezornie na drugie łóżko, a zobaczywszy tam Kacperka, przywitał go jak znajomego i podjął: — w tych skrzynkach było tajne archiwum gestapo. I nie tylko wrocławskiego, ale i katowickiego, a była również i teczka z wykazem krakowskich konfidentów. Teraz pan rozumie, co to jest? — znów przerwał i sięgnął po papierosa, ale zrezygnował z tego zamiaru. — Pamięta pan zajście z Niemcami w knajpie w Bolkowie? Tam był taki jeden, nazywał się Werner. Szef całej operacji to jego syn. Kadrowy oficer SS, który na tydzień przed pana przyjazdem przekradł się ze strefy amerykańskiej z rozkazem przerzucenia stąd ukrytego archiwum. Mieli zamiar zrobić to później, ale pan swoim pojawieniem się tam, krzątaniną, a także porucznik Sękala odwiedzinami patroli na Diabelnej, przyśpieszyliście sprawę. Obserwowali pana przez cały czas. Przekonali się, że pana łatwo nie nastraszą. Pan 58 wie, jaki los spotkał pana poprzedników? — a widząc przeczący ruch głową, dodał: — Pierwszy po kilku seriach w nocy pod oknem uciekł następnego ranka. Drugi był twardszy. Po trzech dniach nasz patrol znalazł go wiszącego na werandzie. Ale pan był ostrożniej szy, a że i tak ziemia im się paliła pod nogami, postanowili szybciej przerzucić archiwum. Wykorzystali moment pańskiego zejścia, Nieścioruk podobno się bronił, ale załatwili go nożem i dalej pan wie. ¦— Ale skąd wy to wszystko wiecie? — Zaraz i do tego dojdziemy. Z sześcioosobowej ekipy, która zwijała archiwum, trzech ludzi padło. Tu zagadka dla nas nie wyjaśniona, gdyż dwóch postrze-lanych jest bronią, jaką znaleźli żołnierze w pana rękach, zaś jeden z dywersantów, który został zabity, zresztą podziurawiony jak durszlak, ma w sobie kule z bergmana młodego Wernera, tak samo zresztą jak i pan. Co się działo w schronisku od pana powrotu do przybycia żołnierzy? Jasiek pokrótce opowiedział wydarzenia i znów zabrał głos kapitan. — No, no, gołymi rękami rozłożyć trzech Niemców. Nieźle. Teraz ja panu dokończę, jak było dalej. Ci, co uciekli ze skrzynkami, mieli po dwóch dniach przejść granicę wraz z sześcioma przerzuconymi oficerami gestapo. To nam powiedział jeden z ranionych przez pana Niemców. Wrocław przysłał batalion WOP-u, obstawiliśmy granicę i wpadli. No, a jak pan się czuje? — Ręka mnie bardzo boli, ale lekarz mówił, że będzie dobrze. — Tak, rozmawiałem dziś z ordynatorem. Najgorszy był upływ krwi. Robili panu dwie transfuzje. Kości całe, ścięgno nie naruszone, czyli komplikacji nie będzie. Ale pański pobyt tutaj przeciągnie się jeszcze do czterech tygodni. — Kapitan zrobił małą przerwę, a później jakby z wahaniem dodał: — A co potem? — Ciężko będzie. Ciężko. Na pewno ręką nie będę władał jeszcze dobrze, a tu zima idzie, drzewa nie zdążyłem nagromadzić, szyby znów powybijane, ale chyba jakoś dam radę. — A nie mówiłem? — radośnie krzyknął Majchrzak, zrywając się z taboretu. — A nie mówiłem, że ten się nie da zastraszyć, że wróci na Diabelną? Poruczniku, stawiacie wódkę. Przegraliście. — Bo musi pan wiedzieć — odezwał się dotąd milczący porucznik Sękala — że ja twierdziłem, iż pan po wyleczeniu ucieknie stąd. Byłby to całkiem normalny odruch. Cieszę się, że się myliłem. Majchrzak tak był pewien pana, że choć nie pije, założył się o pół litra koniaku i obiecał, że się zaleje. — Żeby pana całkiem pognębić, zapraszam się i ja na to picie — odparł Jasiek. — Choć nie jestem pijakiem i wódki raczej nie lubię, ale za to, że pan we mnie wątpił, chyba jakaś satysfakcja mi się należy. — To może w Wigilię, u nas na placówce? — zaproponował Sękala. — Chętnie, o ile będę już na chodzie. — Na pewno pan będzie. I już nie zostawimy pana samego — rzekł porucznik Sękala. — Od tygodnia jedna z naszych drużyn kwateruje na stałe w schronisku, a panu ¦— mimo że przeczesaliśmy teren — szef UB przydzielił na pół roku pistolet maszynowy. Mężczyźni wstali. Wiedzieli, że wizyta ich, choć przyjęta z radością przez chorego, z pewnością była wyczerpująca. Jeszcze chwilę zajęło pożegnanie ze Zbójem, który stawiał opór i nie dawał się odciągnąć od łóżka, aż wreszcie na rozkaz pana pozwolił się znów władować na wózek operacyjny i przykryć prześcieradłem. Jeszcze tylko wystawił łeb i słuchał poleceń 60 Jaśka nakazujących bezwzględne posłuszeństwo wobec kaprala Majchrzaka. Potem drzwi zamknęły się i Jasiek opadł na poduszki. Dyszał ciężko, aż zaniepokojony inżynier Kacperek chciał wołać pielęgniarki. — Nie mogę nie czuć szacunku dla pana decyzji pozostania na tej Diabelnej, ale ja jeszcze długo nie uwierzę w szybką normalizację stosunków tutaj. Jeżeli pan lubi przygody, to gdzie indziej ich pan nie znajdzie tyle co tu. Więc jak pan już podjął tę decyzję, to ja panu postaram się pomóc w schroniskowych kłopotach. Mój serdeczny przyjaciel, inżynier Pajdziński, ma z ramienia starostwa nadzór nad tworzącym się tutaj Oddziałem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, któremu podlegać będą schroniska. Pogadamy z nim i jak będą jakieś przydziały, Diabelną na pewno nie zostanie pominięta. Jasiek miał jeszcze tyle siły, aby podziękować Kac-perkowi za zapowiedź pomocy, i zapadł w ciężki sen. ROZDZIAŁ IV Trzy dni, które nastąpiły po tej wizycie, przeraziły personel lekarski. Ranny dostał bardzo wysokiej gorączki, bredził, majaczył, nie poznawał nikogo, rzucał się na łóżku. Inżynier Kacperek nie spał przez te trzy noce, czuwając i alarmując pielęgniarki, gdy tylko Jasiek budził się z niespokojnego snu. Po dwóch dniach zaproponowano inżynierowi, wymęczonemu tym czuwaniem, przeniesienie do innej sali, ale odmówił. Na czwarty dzień gorączka nagle spadła i teraz chory z godziny na godzinę nabierał sił. Narzekał, że posiłki, aczkolwiek smaczne, są za małe; jego wilczy apetyt 61 był ciągle nie zaspokojony. W długie wieczory gawędził z Kacperkiem, który okazał się miłym gadułą. W dwa tygodnie po operacji lekarz pozwolił rannemu podnosić się z łóżka. W tym samym też dniu, choć w głowie kręciło się mocno, dowlókł się do okna i spojrzał po raz pierwszy na miasto. Kłodzko, miasto położone na pagórkach, urzekało starymi kamieniczkami, wąziutkimi ulicami, wieżami licznych kościołów i masywem starej, zeszłowiecznej twierdzy. — Którego mamy dzisiaj? — zapytał inżyniera. — Dwudziesty czwarty listopada. Środa. — Fiu! Toż ja tu już od trzech tygodni buduję demokrację na Ziemiach Zachodnich. Trzeciego wyjechałem z Zakopanego, szóstego rano dobiłem do Bolkowa, dziesiątego mnie postrzelili, a dziś dwudziesty czwarty. Ładny rachunek? Z dwudziestu jeden dni od wyjazdu z Zakopanego piętnaście spędzam w szpitalu. Już następnego dnia Jasiek z pomocą pielęgniarki wybrał się na długą wycieczkę aż na korytarz. Akurat dnia poprzedniego dano znać, że Nieścioruk czuje się lepiej, że odzyskał przytomność. Postanowił więc odwiedzić starego. Setnie się zmachał, zanim przeszedł dość długi korytarz. Odsapnął chwilę, by stanąć przed Nieściorukiem w jak najlepszej kondycji. Gdy znalazł się już w salce, wśród kilku leżących od razu rozpoznał dziwaka z Diabelnej. Jego mała głowa ginęła wśród wielkiej poduchy. Leżał z zamkniętymi oczyma, oddychając szybko, płytko. Dopiero gdy Łuszczek usiadł przy jego łóżku, otworzył oczy. Dłuższą chwilę patrzył na wymizerowaną twarz kierownika schroniska, a potem naraz opadły mu kąciki ust, oczy zwilgotniały, odszukał na kołdrze zdrową dłoń Jaśka, złapał ją kurczowo i zachlipał: —¦ Jaśku, Jaśku, żyjesz. Nie ubili cię. Żyjesz. 62 I znów zamknął oczy. Dyszał szybko, nerwowo, ciągle z jego dłonią w swych rękach, po kilku chwilach napięcie na twarzy złagodniało, oddech stał się spokojniejszy i głębszy. — Spi — szepnęła pielęgniarka. Po cichu, by nie budzić starego, wyszli i Jasiek zaczął mozolną wędrówkę do swej salki. Gdy dotarł do łóżka, zwalił się na nie oblany potem, bezsilny i zbywając monosylabami pytania Kacperka, które zawsze zaczynały wieczorne dyskusje, zasnął kamiennym snem. Od tego dnia spacery robił coraz dalsze, najpierw po korytarzach, później na kilka minut na taras szpitalny, pod opieką siostry, a wreszcie na ulicę. Inżynier Kacpe-rek żalił się, że go kompan zaniedbuje. Za to na brak towarzystwa Jaśka nie mógł narzekać stary Nieścioruk. Wracał do zdrowia powoli, opornie, krwotoki płucne ciągle się powtarzały, był niespokojny, gderliwy, nie chciał poddawać się zabiegom, przyjmować lekarstw i zastrzyków. Wtedy wołano Jaśka na pomoc. Przy nim stary uspokajał się. Łuszczek przesiadywał godzinami przy jego łóżku i opowiadał mu wszystko, co wiedział, o przebiegu walki, o archiwum, złapaniu przerzutu, o planach związanych z Diabelną. Gdy Jasiek zaczynał opowiadać p przyszłości schroniska, stary uśmiechał się rzewnie i mówił cicho: — Dobrze ci tam będzie, Jasiu, teraz na tej Diabelnej, dobrze. — A wam, dziadku? — E, mnie tam nie pisano. Ja nie wyżyję, zemrę. — Nie opowiadalibyście głupot, dziadku. Roboty tyle, a wam po głowie takie durnoty chodzą. Trza się wziąć i szybko ozdrowieć. Pewnego dnia inżynier Kacperek obudził się wcześniej niż zwykle i od samego rana zaczął mobilizować 63 Jaśka do dłuższej wędrówki. Długo go przekonywał. Wreszcie użył argumentu nie do obrony. — Czas, aby pan się zabrał do nawiązywania kontaktów. Proponuję panu dzisiaj spacer do starostwa. Jak pan sobie przypomina, mówiłem o moim przyjacielu, który w starostwie ma nadzór nad Towarzystwem Tatrzańskim i schroniskami. Nazywa się inżynier Pajdziński, z Krakowa. Dam panu do niego kartkę, zarekomenduję, poznacie się panowie i on na pewno dużo pomoże. Teraz, na święta, będą jakieś unrowskie * przydziały, więc nie trzeba przegapić. Proszę się ubrać, już piszę kartkę. Do starostwa nie było daleko. Takie spacery Jasiek odbywał już bez specjalnego zmęczenia. W wielkim hallu portier zapytany o inżyniera Pajdzińskiego wskazał bez słowa pokój na pierwszym piętrze. Wysoki, tyczkowaty, przeraźliwie chudy inżynier Pajdziński zdawał się nie mieć trzeciego wymiaru. Otaczał go tłum ludzi, każdy czegoś chciał, a on krótkimi słowami — decyzjami, załatwiał ich wszystkich naraz. Jasiek wykorzystał chwilę spokojniejszą i gromko wrzasnął: — Panie inżynierze — a gdy wszyscy umilkli, zwracając zdziwione twarze w jego stronę, ponad głowami interesantów podał karteczkę od Kacperka. Pajdziński, widać krótkowidz, przez chwilę wodził wydatnym nosem po papierze, a potem rozwarł ramiona, zagarnął nimi dyskutujące towarzystwo i ze słowami: — Panowie wybaczą, na razie nie mogę zmienić * UNRRA — United Nations Relief Rehabilitation Administration — Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy, utworzona w 1943 roku w celu udzielenia pomocy ludności krajów najbardziej dotkniętych przez II wojnę światową; m. in. pomagała Polsce; rozwiązana w 1947 roku. 64 swych decyzji. Może gdy w przyszłym tygodniu przyjdą przydziały, to będzie łatwiej. W tej chwili mam pilnego interesanta — wysadził ich za drzwi. Przekręcił klucz w zamku, odsapnął i nareszcie zajął się Jaśkiem. Długo ściskał prawicę ozdrowieńca, patrzył w jego twarz, na której ciągle jeszcze widać było bladość, a potem prosił siadać. — Łuszczek — mruknął jakby do siebie. — My się znamy dużo dłużej, niż pan przypuszcza. Pamięta pan taki slalom wiosenny, chyba w trzydziestym piątym lub szóstym, w Suchym Żlebie? Startował pan tam wtedy jako junior. Byłem akurat starterem i zdyskwalifikowałem pana. Wyrwał mi się pan trochę za wcześnie. Jasiek, choć to minęło dziesięć lat od tych chwil, zarumienił się mocno. Rzeczywiście, coś takiego było, pamiętał jak dziś, kosili się wtedy bardzo z Władkiem Wawrytką, przez cały sezon mieli wyniki jednakowe i akurat ten wiosenny start miał zadecydować, który lepszy. I Jasiek bardzo chciał wygrać. — Właściwie lepiej pamiętam pańskiego brata. Jak mu tam, Józek, zdaje się? ¦— ciągnął dalej Pajdziński. — Tak, Józek — odpowiedział sam sobie. —¦ O, to był zawodnik dużej klasy. Pamiętam, byłem wtedy z ramienia Komisji Sportowej PZN kierownikiem ekipy na zawodach w Czechosłowacji. Powygrywał wszystkie konkurencje. Przeżył, zdaje się, wojnę w dobrym zdrowiu. Prawda? No i chyba teraz szykuje się znów do sezonu. Niemłody on co prawda, chyba ma już trzydziestkę. Ale o panu też słyszałem, słyszałem. Dzięki Bogu, że tak się to skończyło. Stanął pan bojowo. Widać od razu naszą podhalańską krew. Teraz trochę przycichło, ale jeszcze dwa tygodnie temu to o niczym innym się u nas nie mówiło, tylko o panu, choć przypadków podobnych raczej nam ostatnio nie brakuje. n — Gazda z Diabelnej 65 Bardzo się cieszę, że widzę już pana w dobrym zdrowiu. I jak mi tu pisze pan Kacperek, razem z nim kuruje pan swoje dolegliwości. To bardzo zacny człowiek, bardzo. Pisze, że mam panu pomóc. Chętnie, tylko w czym, bo wie pan, ja z wszelkich możliwości niesienia pomocy to najwięcej mam dobrych chęci. A więc co, zostaje pan dalej na Diabelnej? — Tak. — Nieodwołalnie? — Tak. — A więc Diabelna załatwiona. Mówię to z ulgą. Bo wie pan, wydaje się człowiekowi, że ma największy kłopot, gdy schronisko nie obsadzone niszczeje. Nie brak jednak kłopotów i wtedy, gdy znajdują się kierownicy. Na razie jakoś większość zdaje egzamin, ale mamy już i takich, których przejęła od nas milicja. No, to Diabelna uratowana. Co pan tam ma? — Nic. — To niewiele. A co pan chce mieć od nas? — Mam przedstawić program minimum czy maksimum? — Naturalnie maksimum. Nasze możliwości nie pozwalają nawet na spełnienie tych najbardziej nieśmiałych życzeń, ale z programu maksimum łatwiej wybierać. Jasiek wygrzebał kartkę papieru i czytał w kolejności: — Dwadzieścia łóżek piętrowych, osiemdziesiąt koców, osiemdziesiąt prześcieradeł, osiemdziesiąt poszew na kołdry, czterdzieści poduszek, czterdzieści podpinek, dziesięć lamp naftowych, dwadzieścia metrów kabla elektrycznego, pięćdziesiąt żarówek, w tym dziesięć stoświecówek i czterdzieści sześćdziesiątek, koń, wóz z uprzężą, agregat na ropę, pompa do wody o napędzie elektrycznym, garnki, talerze, szklanki, łyżki. 66 Inżynier słuchając tej całej litanii kiwał głową i uśmiechał się, gdy Jasiek skończył, rzekł: . — To rzeczywiście program maksimum. Ma pan rozmach, nie ma co. Ale wie pan, żyjemy w takich czasach, że najbardziej wymyślne i nieosiągalne prośby można spełnić najłatwiej. Wydaje mi się, że jedną z nich spełnimy stosunkowo szybko. — Koce? — Najszybciej pan chyba dostanie... konia. Nie wcześniej jednak jak na wiosnę. Mamy zapowiedziany przydział czterdziestu koni z dostaw amerykańskich dla naszego powiatu, to razem z Kacperkiem coś dla pana skombinujemy. Dziś na razie zyskał pan to, że Diabel-ną w ogóle wezmę poważnie pod uwagę w rozdzielnikach. Kiedy pan wychodzi ze szpitala? — Koło piętnastego, o ile się nie pogorszy. — Więc proszę przed wyjazdem wpaść do mnie. Zapowiadają jakieś przydziały odzieży z UNRRA. Może tam akurat będą koce. Nie wiem. A poza tym musimy ustalić, po co uruchamiamy tę Diabelna, komu ona ma służyć. Aha. Zaczynamy tu organizować okręg dolnośląski Polskiego Związku Narciarskiego. Trzeba zacząć działać. Liczę też na pana, i to nie na starty, a na szkolenie. Pan pewno chciałby sam jeszcze startować, ale trzeba się zająć innymi. Wiem, że nie ma na razie kogo szkolić, ale poczekamy pół roku, będą i ludzie. A narty? Ciągle mi ktoś mówi, że nart powinno tu być w bród, że Niemcy ich mieli masę i nie wywieźli. Ale jakoś jeszcze nie natrafiłem na nie. Jak trafię, to o Diabelnej pomyślę. Jeszcze przed obiadem zjawił się Jasiek w szpitalu. Tu oczekiwał go obok zniecierpliwionego Kacperka również i Majchrzak. Odwiedzili jeszcze Nieścioruka i Maj-chrzak obiecawszy, że przyjedzie około połowy miesiąca — odjechał. 67 Teraz już dni biegły jak z bicza strzelił. Rany postrzałowe goiły się ładnie i czysto. Łuszczek z każdą chwilą nabierał nowych sił. Chodził na spacery coraz dalsze. Odwiedzał też inżyniera Pajdzińskiego, z którym ustalili, że starostwo postara się od wiosny kierować na Diabelną wszystkie kursy, obozy, grupy stacjonarne, bo na razie tylko tak można było wykorzystać ten obiekt. Na turystykę indywidualną w tej chwili schronisko się nie nadawało, bo i komunikacja bardzo utrudniona, i specjalnych atrakcji też nie było w okolicy. Przydziałów żadnych starostwo kłodzkie jeszcze nie dostało. Ale za to dla samego Jaśka miał Pajdziń-ski dużą niespodziankę. Akurat w dniu, w którym Jasiek go odwiedził, było już kilka stopni mrozu i padał drobny śnieżek. — I pan ma zamiar w tej ceracie przezimować na Diabelnej? — Prawdę powiedziawszy trochę mi już zimno. Mama radziła, abym wziął kożuszek, ale tam i ojcu, i bratu się przyda. Jakoś przezimuję. Pajdziński podszedł do szafy, otworzył ją i wyciągnął piękną, krótką kurtkę lotniczą na białym futrze, z szerokim, śnieżnym kołnierzem. Taki strój widział Jasiek tylko raz — w Anglii, na j ednym z amerykańskich pilotów. — Ależ ja tego nie mogę przyjąć. — A to niby dlaczego? To jest służbowy przydział. I albo pan weźmie, albo przydzielę jakiemuś innemu kierownikowi, który będzie miał mniejsze skrupuły. Zresztą paru pańskich kolegów już w takich chodzi. •— To ja do pana będę miał jeszcze jedną prośbę. Tu opowiedział Pajdzińskiemu o Nieścioruku, jego ubraniu w strzępach, wkładanym wstydliwie na gołe ciało, i kompletnym braku nawet jednej sztuki bielizny. 68 — Takiego kożucha to mu chyba już nie wytrzasnę. Ale jakiś stary mundur, dobre buty i względnie przyzwoity płaszcz z demobilu zrobi się. I tak się rozstali. Jasiek wracał radosny. Cieszyło go, że spotyka coraz więcej ludzi, którzy chcą coś zrobić, zbudować — i wspomagają się wzajemnie. Dzień odjazdu nadszedł szybko. Majchrzak zjawił się, zgodnie z danym słowem, willisem, którego połowę zajmował Zbój. Znów radość powitania była wielka. Gdy Jasiek opuszczał szpital, cały personel żegnał go na schodach. Z pokoju pierwszego piętra kiwał mu ręką stary Nieścioruk, który w tych dniach po raz pierwszy wstał z łóżka. Jeszcze po drodze zajechali pod starostwo, skąd jak bomba wypadł na nich Pajdziński. -— Panie Jasiu. Szybko bierz, pan dwadzieścia amerykańskich kocy, bo akurat przyszły. Już po nie jadą i z Lądka, i z Żybocina, a ja mam wszystkiego sto. Tak się bałem, że pan nie zdąży. Wrzucili szybko koce na wóz, potem tylko podpis na asygnacie, mocny uścisk dłoni i samochód potoczył się pod Urząd Bezpieczeństwa. Tu, po skrupulatnym zanotowaniu numeru, wydano Jaśkowi niemiecki empi i trzy setki nabojów. ROZDZIAŁ V Las dookoła był biały, przyprószony śniegiem, który osypywał się z gałęzi przy każdym, najlżejszym nawet podmuchu wiatru. Cienka warstwa, leżąca na zmarzniętej ziemi, sięgała zaledwie do kostek. Pierwszy śnieg. Pierwszy od kilku lat. No tak, od sześciu. Właściwie od zakopiańskiej FIS-owskiej zimy 1939 roku nie stąpał tak po śniegu jak dzisiaj. A teraz wspaniały, bielutki śnieg skrzypiał pod nogami i Jasiek stawiał stopy ostrożnie, z namaszczeniem. Zatrzymywał się co chwilę, brał garść puchu i rozcierał go między palcami. — E, bawię się jak dziecko — zawstydził sam siebie i przyśpieszył kroku. Jeszcze nie rozprostował kości po tej prawie trzygodzinnej jeździe z Kłodzka. Najwyżej przed kwadransem wyrzucili po drodze Majchrzaka przed posterunkiem i podjechali z fasonem aż pod placówkę. Jasiek nie bardzo wiedział, co zrobić z ładunkiem koców, ale porucznik pozwolił mu wziąć tylko dwa, na dzisiejszą noc, jutro zaś sześcioosobowy patrol, który idzie zmienić kolegów w schronisku na Diabelnej, przyniesie resztę. Tak więc szedł Jasiek pod górę, ze Zbójem przy nodze, dźwigając dwa koce, zawinięte w ceratowy płaszcz, i przewieszony przez piersi automat. Zbój zdążył już ze dwa razy wytarzać się w śniegu i ciągle jeszcze nie mógł się nacieszyć, że pan już jest, że znów są razem. Zrywał się więc co chwila do jakiegoś szaleńczego biegu tam i z powrotem, zataczał koła, podskakiwał. Obaj cieszyli się z tego ponownego spotkania i pierwszego śniegu. Niezbyt jeszcze nawykły do marszów Jasiek po chwi- 70 li musiał zwolnić kroku, a nawet przystanąć, odpocząć trochę, rozpiąć kożuszek. Niecierpliwił się, gdyż chciałby już zobaczyć znów to swoje gospodarstwo, nacieszyć się nim przynajmniej teraz, bo wtedy jeszcze nie zdążył, ale szybciej się iść nie dało, serce waliło mocno i usta z trudem łapały powietrze. Znów podjęli przerwany odpoczynkiem marsz, gdy naraz rozbawiony Zbój przystanął czujnie, z nosem przy ziemi. Jasiek podszedł do niego i teraz dopiero zauważył ślady dwóch osób, wyraźne, świeże, wychodzące z lasu, prowadziły one w górę, ich ścieżką. Ale dlaczego z lasu? Albo ktoś szedł lasem na przełaj i wyszedł dopiero teraz na ścieżkę, albo też szerokim półkolem obszedł w lesie placówkę WOP-u, aby ujść kontroli wartownika. Siady były jakieś dziwne, pozbawione ostrych krawędzi, pełne okrągłości, jakby ktoś szedł w miękkich kaloszach. Jasiek przerzucił koce przez lewe ramię, poprawił empi na pasie, tak aby było pod ręką, szczęknął zamkiem i przykazawszy Zbójowi czujność i ciszę, ruszył śladem. Pies szedł trzy, cztery kroki przed człowiekiem, napięty, ale bez tych nerwowych objawów, które mówiłyby o bezpośredniej bliskości ludzi. Jasiek przystawał co chwila, nasłuchiwał, ale dokoła był spokój i cisza. Tak doszli aż do budynków byłej szkoły strzelców alpejskich. Siady prowadziły do bramy i niknęły za nią. Jasiek sunąc tuż przy murze dotarł tu i stwierdził, że jedno skrzydło wielkiej bramy było zwalone, a tekturowa tabliczka ostrzegająca o minach poniewierała się niedbale odrzucona na bok. To już było nie tylko zastanawiające, ale groźne. Ktoś albo zlekceważył sobie niebezpieczeństwo, albo 71 też był lepiej zorientowany w położeniu min niż ci, którzy umieścili tu tablicę. Ślady prowadziły nie do budynku głównego, lecz obchodziły go bokiem i nik-nęły wśród zabudowań pomocniczych i boksów garażowych. Namysł trwał krótko. Jasiek zrzucił koce za załom muru i kazał Zbójowi ich pilnować. Chodziło tu o to, by pies nie pobiegł za panem i nie wpadł na minę. Z pistoletem w obu rękach wszedł powoli na teren dotąd zupełnie nie zbadany, na którym każdy nieostrożny krok mógł się skończyć tragicznie. Szedł powoli, starając się umieszczać swe stopy w śladach zostawionych na śniegu, ale nie było to łatwe. Tamte kroki były krótsze, ślady mniejsze, szedł więc modląc się w duchu, aby to nie był jego ostatni krok w życiu. W połowie drogi przystanął. Obejrzał się. Zbój stał tam, gdzie mu kazano, patrząc z uwagą na tkwiącego w środku śnieżnej płaszczyzny pana. Wtem do Jaśkowych uszu dotarły jakieś szmery od strony jednej z hal, a potem cichy, ale wyraźny zgrzyt piły. „Może zajęci swoją pracą nie zauważą mnie? Może uda się podejść niepostrzeżenie?" — myślał gorączkowo. Na tej otwartej przestrzeni był czarną, wyraźną plamą na białym tle i nie miał praktycznie żadnych szans w wypadku walki. Do budynku z prawej, a garażu z lewej miał co najmniej po pięć, sześć metrów. Zanim by uskoczył — o ile nie wyleci w powietrze na minach — tamci musieliby go trafić. Tak rozważając, gotów w każdej chwili na przyjęcie serii strzałów lub wybuchu pod nogami, dobrnął do półotwartych drzwi. Chwilę stał słuchając, ale poza wyraźnym zgrzytem piły żadne inne dźwięki nie dochodziły do uszu. 72 Wśliznął się możliwie najciszej do hali i tu stanął porażony najpierw zdumieniem, potem wściekłością. Na środku widnego ni to magazynu, ni to składu, stało dwóch chłopców w podartych kożuchach i długich gumowych butach. Obaj mieli jasne, lniane czupryny i lat może dwanaście i trzynaście. Rosiej szy przyciskał kolanem położoną na stołku nartę i piłą odcinał zakrzywiony czub. Drugi, młodszy, sznurkiem odmierzał na oko półtora metra, robił gwoździem kreskę na białym lakierze, potem odrywał obcęgami metalowe krawędzie w miejscu, gdzie miało przejść ostrze, i podsuwał temu z piłą. Pod stołkiem leżało ze dwanaście odciętych dziobów, spora kupka trocin czerwonawych, hikorowych i żółtych z jesionu, a obok kilkanaście równo ułożonych lakierowanych na biało z zielonym pasem przez środek desek z odciętymi czubami. Pod ścianą zaś... Pod ścianą stało w równych szeregach nart chyba z pięćset. — Co wy tu, szczeniaki, robicie? — krzyknął strasznym głosem Jasiek, aż echo poszło po betonowej sali. Obaj chłopcy stanęli jak rażeni piorunem, piła i narta wypadły im z rąk i patrzyli wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma na mężczyznę z bronią. Wreszcie wyższy z nich, zacinając się, zaczął tłumaczyć ze śpiewnym akcentem: — Tata kazali... drzewo trzeba naszykować, bo płot zepsuty, a parszuty * uciekaliby w szkodę. To my tu znaleźli, a że było zakrzywione, to to krzywe odcinali. I tak półtora metra prostego wystarczy — mówił z przerwami, otwierając i zaciskając brudne dłonie. — A wy nie widzieliście tego napisu na bramie? — Widzieli, ale my niepiśmienne. Prosiaki 73 To go zatkało. Widać opatrzność czuwa nad takimi głupkami. — A wy skąd? — My spod Pińska. — Ale tutaj skąd? — Tu nad Bolkowem taka zagroda pod lasem. My tu od niedawna. Zima idzie, drzewa nie ma, w lesie ścinać nie dają, to te krzywe kawałki też by się przydały do pieca. — Chłopcy — zaczął cicho, choć gotowało się w nim i ręka swędziała bardzo. — Chłopcy, to jest teren zaminowany. Wiecie, co to miny? W każdej chwili możecie wylecieć w powietrze. Tu nie wolno wchodzić. A te deski, które niszczycie, kosztuje każda po kilka tysięcy złotych. I ja zaraz dam znać na milicję, aby wasz ojciec za to zapłacił. — Panie — podjął teraz ten wątlejszy i głos mu się załamał ze strachu. — Tata nas zabije. My to odrobimy, gdzie trzeba, odsiedzimy, jak nie można inaczej. Roboty teraz w domu nie ma, bo zima, to i odsiedzieć można. Ale płacić? I to taki pieniądz? Nie ma z czego. A my tak się cieszyli, że płot będzie ładny, od razu malowany — mówił chlipiąc i rozmazując brudną ręką łzy po policzkach. — No, zbierać mi się szybko. Wyższy poderwał lękliwie upuszczoną piłę i chwilę stał niezdecydowany, jakby mu żal było przygotowanych, okaleczonych nart. •— Panie, a tych deszczułek choć na furtkę — podjął z lękiem. Podeszli obaj do drzwi i tu zatrzymał ich Jasiek. — Słuchajcie, baranie głowy. Widzicie te wasze ślady? W każdym miejscu tego podwórka może być założona mina. — Ale nie widać żadnej miny. 74 ¦— Jak zobaczysz, to już będzie za późno. Na pewno wkopane w ziemię, a na powierzchni wystaje tylko drucik jak włosek cienki. Naprawdę cud boski, żeście nie wylecieli w powietrze. A teraz słuchajcie dobrze. Idziemy pojedynczo. Najpierw ty — wskazał na starszego. — Pójdziesz tak, aby nogi stawiać tylko w te miejsca, gdzie już stawiałeś idąc tutaj. Rozumiecie? Wyższy kiwnął głową. — To ruszaj. Ale chłopak nie postąpił kroku. — No, na co czekasz? — Ja bez brata nie pójdę. — A co, towarzysz ci potrzebny? — Nie, tylko ja go tu samego z panem nie zostawię — odparł białowłosy chłopak ponuro. — A ja was razem nie puszczę. — Dlaczego? -— Bo jak pójdziecie osobno i natrafi który na minę, to przynajmniej jeden zginie, a drugi nie. Zrozumiałeś? Chwilę stał, widać namyślając się, a potem bez słowa ruszył. Szedł ostrożnie, z rękami rozłożonymi dla utrzymania równowagi, męczył się, bo za duże gumiaki utrudniały marsz, chłopak więc podciągał nogi, jak mógł wysoko, machał piłą trzymaną w dłoni, aby nie stąpnąć gdzieś w bok; szedł powoli, a oni obaj obserwowali go z napięciem. Młodszy prowadził brata wzrokiem i chlipał cicho. Naraz wrzasnął rozdzierająco i zakrył oczy rękami. Starszy w tym momencie runął jak długi na ziemię, widać stare buty pośliznęły się na śniegu. Leżał jak martwy, nie ruszając się. Jego brat dygotał i płakał coraz głośniej. — No, odpocząłeś, wstawaj, nic ci się nie stało — krzyknął leżącemu Jasiek. — Wstawaj, tylko nie podpieraj się nigdzie na bok. No hop! — starał się mówić 75 spokojnie, ale czuł, jak mimo zimna pot spływa mu po twarzy. Chłopiec powoli zaczął się podnosić. Robił to ostrożnie, w napięciu, ruchami drewnianymi, jak na zwolnionym firnie. Wreszcie podjął dalszą wędrówkę. Młodszy nadal płakał rozdzierająco. Naraz, już przy bramie, rozległ się przerażony głos: — Panie, tu taka wielka sobaka. — Zbój, waruj! ¦— rozkazał Jasiek i warczący owczarek przypadł do ziemi. — Ruszaj — zachęcał chłopca do dalszej drogi. A tamten oddalony od bramy o cztery, pięć metrów stał, nie mogąc się zdecydować na przebycie tej odległości. Naraz skoczył długim susem, raz, dwa, trzy i runął już za bramą w śnieg. Zbój odskoczył przerażony, gotów atakować, ale pamiętał polecenie pana i widząc, że chłopiec się nie rusza, przysiadł z powrotem przy kocach. — Teraz ty — rzekł Jasiek młodszemu. — Nie, za nic na świecie nie pójdę, choćbym tu miał umrzeć — rzekł chłopiec. — Dlaczego? Przecież brat przeszedł cało. — To on. Ale ja na pewno zginę. Bo ja zawsze gorszy. — Nie marudź, ruszaj! — Nie! — desperacko krzyknął i umknął w głąb hali. — Chodź tutaj. — Nie! — odwrzasnął chłopiec buntowniczo z kąta. — Nie pchaj się tam, nie lataj, bo tu też mogą być miny. Chodź! Chłopiec podszedł. — No jak, idziesz? — Nie. Sam nie pójdę. Chyba z panem. 76 , — Razem nie możemy iść. Poczekaj — zamyślił się chwilę. — Właź mi na barana. ¦—¦ Toż ja stary już chłop, co mnie pan będzie nosił. — Mazgaj jesteś, właź, bo nie mam czasu. Chłopiec wgramolił się na plecy, ciężki był, osłabiony jeszcze Jasiek musiał się mocno zaprzeć nogami w ziemię, by go utrzymać. Tak obciążony ruszył. Szedł powoli, dysząc, ostrożnie wkładając nogi w rozdeptane ślady. Z każdą chwilą ciężar stawał się większy, kroki były coraz mniej precyzyjne, stawiane nie tam, gdzie je kierowano. Przeszli ledwo jedną trzecią niebezpiecznego szlaku, gdy Jasiek zaczął słabnąć. Jeszcze dwa, trzy kroki i runą obaj. Na szczęście doszli do miejsca, gdzie ich poprzednik padając wygniótł na śniegu dość obszerną, bezpieczną dziurę. Postawił chłopca na ziemi i odpoczywali chwilę. Tamten drżał jak w febrze. Łuszczek próbował się do niego uśmiechnąć, ale wyszło to jak bolesne skrzywienie. — No, widzisz, tyle przeszliśmy i nic — zaczął zachęcająco. — Ja mógłbym cię nieść dalej, ale masz rację, jesteś wielki chłop, zdenerwowany byłeś przedtem, a teraz ci już pewno przeszło i pójdziesz sam. Prawda, że już się nie boisz? — Boję się — odparł chłopiec. •— E! Pewno przesadzasz. Daj rękę. Teraz stań tutaj. Teraz drugą nogę tu — wskazywał Jasiek. I tak zaczęli się poruszać bardzo powoli, spleceni kurczowym uściskiem dłoni. Kilkakrotnie Jasiek próbował wyswobodzić rękę, ale wtedy chłopiec zaczynał spazmatycznie łkać i Łuszczek zaniechał tych zamiarów. Na szczęście bracia, idąc tutaj, maszerowali obok siebie i teraz te podwójne ślady ułatwiły powrót. Wreszcie dotarli do bramy. Zbój zaczął radośnie skamleć, ale pan nie miał w tej chwili sił na nic, usiadł ciężko pod murem, oparł się plecami i z zamknięty- 77 mi oczyma, blady, zdawał się tracić przytomność. Młodszy z braci podłożył ramiona pod głowę, wsparł się na nich o drzewo i tak tkwił chlipiąc i płacząc. Jedyny, który nie mógł zrozumieć, o co tu chodzi — Zbój popiskiwał przy kocach, rad by podskoczyć do pana, ale rozkaz nie pozwalał się ruszyć. Najwcześniej doszedł do siebie młodszy. Przez chwilę patrzył trochę niewidzącymi oczyma, a wreszcie zaczął podnosić leżącego ciągle bez ruchu na śniegu brata. Gdy obaj stanęli na nogach, podniósł się i Jasiek. Spojrzał na bladych, zalęknionych chłopców. — Trzeba by postawić z powrotem tę bramę. Bo drugi raz taka sztuka szczęśliwie może się nie zakończyć. Ale przedtem powiedzcie mi, jak się nazywacie? — Pawło Panko -— przedstawił się wyższy. — Petro Panko — wychlipał młodszy. — A więc, Piotrze i Pawle, do roboty. Z jakimś zabobonnym strachem podeszli do wywalonego skrzydła bramy i zaczęli je podnosić. Na szczęście leżało ono po zewnętrznej stronie ogrodzenia, bo tam, na teren szkoły nie wTeszliby za żadną cenę. Brama była ciężka i dopiero z pomocą Jaśka jakoś ją ustawili, podparli, czym się dało, powiązali drutem i na końcu zawiesili ostrzegawczą tablicę. — Czy wy wiecie, do czego służą te narty, które tak psuliście? — Nie, my nigdy takich nie widzieli. Jasiek zamyślił się chwilę. — Słuchajcie, a dużo takich jak wy szprynców mieszka w tym Bolkowie? I czy jest już szkoła? — Chłopców to tu już trochę jest. Ze dwudziestu krowy wypędzało. A teraz zjechali nowi zza Buga. Szkoły nie ma. I chyba nie będzie, bo kto będzie chodził? Trza pracować, a nie uczyć się — mówił starszy Panko z powagą w głosie. 78 — Na szkołę to czasu nie macie, a na łażenie tutaj to jest? Niech no ja was jeszcze tu spotkam! Teraz idziemy do wartownika albo lepiej na milicję. Ruszyli w dół. Obaj chłopcy szli na przedzie, niepewni dokąd ich się prowadzi. Jasiek postępował za nimi, zmęczony i jeszcze rozdygotany. W milczeniu doszli do placówki WOP-u. Wartownik przywitał ich ze zdumieniem. Jaśka widział wprawdzie niedawno podążającego ku schronisku, ale skąd wzięli się tu chłopcy? Ci zaś pewni, że dzień ten skończy się dla nich odsiadką w ciemnym bunkrze, zbliżali się z wyraźnym ociąganiem i tylko obecność Zbója zmuszała ich do posłuszeństwa. Tuż przed budką wartowni stanęli bezradnie, mnąc czapki w brudnych dłoniach, i po chwili młodszy z nich — Petro — zaczął pochlipywać. — No, bohaterowie — rzekł Jasiek -— tym razem skończyło się na strachu. Ale ostrzegam, że jeżeli jeszcze raz zechce wam się przywędrować w te strony, to pan wartownik tym szerokim pasem zerżnie wam tak tyłki, że przez trzy dni będziecie leżeli na brzuchu. A na dodatek wsadzi do ciemnicy. Teraz pryskajcie stąd, żebym was już nie widział. Nie bardzo zrozumieli w pierwszej chwili, czy z nich drwi, czy mówi prawdę, bo nie chciało im się pomieścić w głowie, że ta dzisiejsza przygoda będzie miała taki bezbolesny finał. Ale gdy do ich świadomości doszło, że to nie żarty, a najszczersza prawda, puścili się biegiem w dół ścieżki i dopiero, gdy odskoczyli kilkadziesiąt metrów, stanęli i stamtąd na wyścigi zaczęli wykrzykiwać: ¦—¦ Dziękujemy, panie! Do widzenia, panie! Wartownik nie bardzo orientował się w całej tej sprawie, a Jasiek nie wyjaśniał mu szczegółów, pytając jedynie o komendanta placówki. 79 Porucznik Sękala kończył właśnie przedwieczorny przegląd sal, gdy zjawił się przed nim wyraźnie zdenerwowany Jasiek. — Pan znów tutaj ? — zapytał zdziwiony. — Poruczniku, niech mi pan wierzy, przez sześć lat wojny rzadko się tak bałem jak dzisiaj. — A cóż się stało? Jasiek opowiedział historię ostatniej godziny. Porucznik słuchał spokojnie, nie przerywając, tylko od czasu do czasu uśmiechał się z lekka. Wreszcie, gdy opowieść została zakończona, rzekł już całkiem poważnie: — Ale najważniejsze w tej całej sprawie jest to, że tam w ogóle min nie ma. Zapadło milczenie. — Jak to? Jak to min nie ma? — wyjąkał dopiero po chwili Jasiek. — Przecież tam wisi tabliczka. Tablica ostrzegająca. — No właśnie. Mamy kilka takich miejsc, gdzie jest trochę różnych rzeczy. Nie mamy ludzi, żeby tego pilnować, więc wieszamy tablicę, że teren nie rozminowany. Nie przewidzieliśmy tylko, że tam może wejść ktoś, do kogo to nie jest pisane, bo on niepiśmienny — dodał ze śmiechem powtarzając argument chłopców. — I ci nas rozszyfrowali. Jasiek z przymkniętymi oczyma siedział w głębokim fotelu i jeszcze raz, minuta po minucie, przeżywał zdarzenia ostatniej godziny. Wreszcie wstał, zmęczony, blady i powlókł się do drzwi. — Już pan idzie? — Tak. Niedługo będzie zmierzch. Chcę przed wieczorem dobić do schroniska. — Chwilę stał z ręką na (klamce.. — Znalazłem tyle setek nart. Tyle nart — podjął po chwili. — Ale widać człowiek musi za wszystko płacić. Były pod ręką, można je było wziąć bez 80 strachu. Ale to by było za łatwe. Trzeba było zapłacić. I ja zapłaciłem. Kupą strachu i niepotrzebnego zdenerwowania. Że też pan mnie nie ostrzegł przed taką ewentualnością. — Był pan tu przecież obcy. A my właśnie przed takimi zabezpieczaliśmy te rzeczy. Teraz nie było czasu, jest tu pan dopiero niepełne dwie godziny. — Zresztą to mniej ważne. Ważne, co chcecie zrobić z tymi nartami? — No — porucznik rozłożył ręce — przekazać chyba jakiejś kompetentnej władzy. Ale kto to dziś myśli 0 nartach? — Człowieku — wrzasnął Jasiek i znów usiadł na fotelu. Opowiedział o swej narciarskiej karierze, o bracie, o Pajdzińskim, że to skarb prosto z nieba — te narty. — No, to nie mamy na co czekać. Niech przyjeżdżają 1 biorą choćby jutro. — Poruczniku! Ja tu mam pewne plany. Potrzeba mi na nie pięćdziesiąt par nart. Powiedzcie, że to dla wojska. Dobrze? — A ile dla tamtych zostanie? Bo ja nawet nie wiem, ile tego jest. — Dużof ponad dwieście par. — Dobrze, jutro proszę zadzwonić, aby przyjechali, a pięćdziesiąt par zatrzymamy. — Czy pozwoli pan, że ja sobie jeszcze dziś wybiorę z tego jedną parę? — Ależ proszę bardzo, tylko pan ledwo na nogach stoi. Pożegnali się i Jasiek już o dobrym zmierzchu począł się ponownie wspinać na górę stromą ścieżką. Szło to ciężko. W dodatku ręka — widać nadwerężona przez niesienie chłopca — bolała coraz mocniej. Ale nie to było ważne. Jasiek ciągle jeszcze przeżywał przejście 6 — Gazda z Diabelnej 81 przez „zaminowany" teren i radość ze znalezienia takiego skarbu. Pies wyczuł momentalnie nastrój pana, ale szedł spokojnie, tylko w milczeniu podnosił od czasu do czasu wielki łeb. Z nieba zaczęły lecieć białe płatki, stopniowo coraz gęstsze. Gdy doszli do rozwalonej bramy, Jasiek przez chwilę walczył z pokusą wybrania jeszcze dziś nart dla siebie, ale po chwilowym zastanowieniu rozsądek zwy--ciężył. I tak już ledwo niósł koce. Zresztą cóż by to było za wybieranie nocą. Jutro — zdecydował, odchodząc od muru. Na skraju polany stanął na chwilę. W zupełnej już ciemności okna schroniska jaśniały światłem. — A jednak zwyciężyliśmy! — rzekł do Zbója. —• Chyba —¦ dodał po chwili wahania. Na nic już więcej nie miał dziś sił. Dowlókł się do swego pokoiku i nawet nie korzystając z żołnierskiej kolacji, padł jak długi na łóżko. Gdzieś po północy jakiś żołnierz o litościwym sercu ściągnął mu buty i kożuszek i otulił kocami. ROZDZIAŁ VI Gdy tylko pierwszy brzask rozjaśnił ciemności grudniowej nocy, Jasiek zgłodniały mocno, ale już świeży i wypoczęty, gwizdnąwszy na Zbója popędził ścieżką w dół. Ze schroniska do zabudowań szkoły strzelców było z góry nie więcej niż pół godziny drogi, ale Łuszczek przebył tę odległość w dwadzieścia minut. W nocy śnieg musiał padać już solidnie, gdyż na polanie nogi zapadały się do pół łydki w białej puszystej warstwie, ale w lesie było go jeszcze mało. Sadzili więc olbrzymimi susami, byle jak najprędzej dopaść celu. 82 Wreszcie stanęli u prowizorycznie ustawionych wrót. Tabliczka z napisem „Teren nie rozminowany" wydała się teraz śmieszna, nawet drażniąca. A gdy na dodatek Jasiek wyobraził sobie wczorajsze łamańce, ogarnęła go taka złość, że chciał puścić serię z empi w ten znienawidzony kawał tektury. I tylko wzgląd na to, że seria postawiłaby w stan alarmowy całą placówkę, powstrzymał go przed realizacją tego zamiaru. Ostrożnie, by nie zwalić ledwo trzymających się skrzy_ deł bramy, przecisnął się szparą na drugą stronę, pomógł przeleźć Zbójowi i tu znów stanęli na moment onieśmieleni ciszą, spokojem i dziewiczą bielą śniegu. Po wczorajszych śladach nie pozostało nawet najmniejsze wgłębienie. Równa, idealnie biała płaszczyzna wydawała się teraz jeszcze bielsza — w kontraście z otaczającą czarną ścianą lasu. Choć porucznik Sękala zapewnił autorytatywnie, że min nie ma, Jasiek nie bez lęku stawiał pierwsze kroki w śnieżnym puchu. A może jednak? Ale Zbój szedł spokojnie, zapadając się po brzuch, aż naraz odskoczył w bok, wycelował w większą zaspę, przewrócił na grzbiet i chwilę zdawał' się drapać niebo czterema łapami. Co to za wspaniała kąpiel! Ciężkie drzwi magazynu były uchylone, tak jak je wczoraj zostawił. Teraz już było trochę czasu, aby dokładnie się rozejrzeć. Deski nowe, nie montowane jeszcze, stały lśniące od lakieru, błyszcząc bielą i zielenią pasa, który biegł od dziobu aż do piętki. — Nie ma co, mieli chłopcy gust. Taki łowicki płotek w paski zrobiłby furorę na całą okolicę. Prawda, Zbóju? Ale pies przekrzywił głowę i patrzył w pańskie oczy, nie wiedząc, czy potwierdzić, czy zaprzeczyć. Dyplomatycznie wybrał milczenie i pojednawczy ruch ogonem. 83 Jasiek pobieżnie przeliczył biało-zielone szeregi —-było chyba ponad pięćset sztuk. Za stojakami odkrył jeszcze z czterdzieści par pościąganych paskami, z wmontowanymi wiązaniami typu kandaharowego. Były to narty używane, ale w bardzo dobrym stanie. Porządek tu panował idealny. Wzięta na chybił trafił para pasowała do siebie idealnie długością, profilem, numerami, dwie następne również. Rozmiary były różne — od stu dziewięćdziesięciu centymetrów do dwustu piętnastu. I teraz dopiero zaczęło się misterium. Jasiek brał deski prawą dłonią za dziób, opierał o beton piętkę i nadawszy jej ukośne położenie — lewą ręką naciskał środek. Zamykał oczy i tylko rękami badał ugięcie drzewa, jego sprężystość, elastyczność. Deski pracowały dobrze. Przyciśnięte silną ręką uginały się posłusznie, choć nie za łatwo, i zaraz po zwolnieniu nacisku wypychały dłoń do góry. Nie były to na pewno wyczynówki tej klasy, co Bujakowe lub Zubkowskie narty, równe najlepszym w świecie, ale solidne, popularne deski, jakich Niemcy używali do celów wojskowych. Widocznie pochodziły z produkcji przedwojennej lub też z początku wojny, gdyż czuł pod lakierem szlachetną sprężystość hikory, kanadyjskiego orzecha, którego cienka warstwa wystarczyła, by podnieść klasę deski. Dla siebie odłożył dwie pary. A potem zaczął wybierać pozostałe pięćdziesiąt. Z tego dwadzieścia stanowiły narty dla dorosłych, tej długości co i Jaśkowe, resztę — same małe. Badał długo, skrupulatnie, a gdy po dwóch godzinach skończył, poprzenosił je w ciemny kąt magazynowej hali. „Wiązania trzeba będzie chyba odkręcić od tych starych albo może warto poszukać? Jak mieli narty, to powinny być i wiązania". 84 Zaczął więc skrupulatnie obchodzić salę dokoła, aż w samym rogu znalazł małe drzwiczki. Były zamknięte, patentowy zatrzask trzymał mocno i raczej wykluczał możliwość dobrania kluczy. Chwilę medytując doszedł do prostego wniosku, że musi siłą wyrwać drzwi. Przez cały czas manipulowania przy drzwiach wystrzegał się naciśnięcia klamki. Mimo zapewnień porucznika — wolał być ostrożny. „A może zostawić?" — to był głos rozsądku, ale chęć sprawdzenia, co jest tam dalej, była silniejsza. Nie ma się co zastanawiać. Zamknął wrota odgradzające halę od podwórka, aby stłumić wszelkie huki, a schowawszy ,się za szeroki słup konstrukcyjny — wycelował w żółty, mocno zaśniedziały punkt zamka i puścił serię. Huk niósł się po betonowej hali piekielny, spotęgowany ciszą, która była tuż przed nim i zapadła zaraz po kanonadzie. Gdy opadł kurz, okazało się, że drzewo wokół zamka było poprute na wylot pociskami, ale dolna jego część została nienaruszona. Poprawił więc jeszcze krótką serią, teraz już wystarczyło nacisnąć klamkę i lekko pchnąć drzwi. Gwizdnął na psa i weszli do hali. Stanął w wypełnionym półmrokiem pomieszczeniu. Małe, zakurzone, o dosyć gęstych kratach okno przepuszczało niewiele światła. Ale gdy przyzwyczaił wzrok do ciemności, oniemiał. Na półkach ciągnących się wzdłuż ścian stały równe szeregi narciarskich butów. Wypastowane, lśniłyby blaskiem, gdyby nie kurz, który je pokrył grubą warstwą. W kącie, powiązane w pęczki, żółciły się pręty tonkinowych kijków o białych, metalowych okuciach. Z haka wbitego w niski sufit zwisały, nanizane na sznurkach jak obwarzanki, talerzyki. 85 W samym rogu wąskiego pokoiku, gdzie światło prawie nie docierało, na półkach leżały- jakieś białe paczki, każda przewiązana parcianym pasem, oznaczona numerkiem i jakimiś symbolami. Co to było? Pod palcami wyczuł materiał. Rozpakował jedno zawiniątko i wtedy okazało się, że w paczkach znajdowały się regulaminowo złożone, czyste, zimowe stroje ochronne — obszerne spodnie, bluza z kapturem oraz peleryna. Żołnierz ubrany w taką biel stawał się zupełnie niewidoczny na śnieżnym tle. Delikatnie przymknął za sobą wyrwane drzwiczki, potem wrota hali i wyszedł przed budynek. Padał gęsty śnieg. Teraz dopiero Jasiek poczuł przejmujący głód. Nic dziwnego, zegarek wskazywał wpół do dwunastej. Po wyjściu na ścieżkę chwilę się zastanawiał. W górę czy w dół? Ale chęć jak najszybszego podzielenia się- z kimś życzliwym wieścią o znalezieniu dalszego wyposażenia narciarskiego była silniejsza niż głód. „Zresztą i na placówce będą mieli coś do jedzenia, to dadzą". Śnieg sypał coraz większy. Chwilami w zamieci widać było ścieżkę tylko na dziesięć, piętnaście kroków, ale to wystarczało, by na placówkę WOP~u trafić bez błądzenia. — Przeżył pan jakoś te swoje wczorajsze manewry na polu minowym? ¦— powitał go ze śmiechem porucznik. — Prawda, że po przespanej nocy cała ta sprawa jest już tylko zabawna? Jasiek zdał dowódcy placówki relację ze swych poszukiwań. — Fiu! Toż tam może być jeszcze kupa innych skarbów. I co teraz z tym. zrobimy? — Poruczniku! Ja mam taki plan: zatrzymamy sobie pięćdziesiąt kompletów nart i butów, kijów trochę więcej, bo to się łamie. Myślę, że i wiązania tam gdzieś się znajdą. Resztę oddajmy Pajdzińskiemu. Naturalnie, z wyjątkiem strojów ochronnych. Jest tam tego ponad czterdzieści kompletów, więc nie ma się czym dzielić. A teraz pytanie. U was w oddziale ludzie umieją jeździć na nartach? — Ależ skąd. A zresztą nie wiem... Nie było okazji się przekonać. Jednak chyba nie — odparł niepewnie. I naraz, jakby odgadując Jaśkową myśl, wrzasnął: — O rany. — Chyba się rozumiemy. Poruczniku widzi pan, co się dzieje za oknem? Za dwa dni może być bieda. I co wtedy? Pańscy ludzie będą bezużyteczni. Każdy przemytnik, dywersant czy uciekinier będzie od nich lepszy, jeśli będzie na nartach. ¦— Podejmie się pan? — Właśnie to proponuję. Porucznik bez słowa wyciągnął rękę i tak przypieczętowali umowę. Ustalili, że grupy na Diabelnej składać się będą z dziesięciu żołnierzy wymienianych co tydzień. W programie zajęć, poza normalną służbą patrolową, trzy godziny dziennie nauki jazdy na nartach. — A teraz dzwonimy do Pajdzińskiego — zakończył Jasiek. Połączenie uzyskali nadzwyczaj szybko, przez bezpośrednią linię wojskową. — Co pana tak przypiliło, panie Jasiu? Wczoraj się widzieliśmy, a dziś telefon? Może pan chce więcej koców? Na razie nic z tego. I tak za te wczorajsze miałem urwanie głowy — krzyczał na drugim końcu przewodu Pajdziński, nie dopuszczając Jaśka do głosu. — Nie, tym razem ja mam dla pana wczesną gwiazdkę. Kiedy pan najszybciej może tu przysłać samochód ciężarowy? — A po co? 87 — Po dwieście par nart, buty, kijki. — Ej, panie Jaśku, nieładnie! Ledwo wyszedł ze szpitala, już gdzieś popił i teraz ze starego znajomego robi balona. Nieładnie! — Inżynierze! Słowo daję. Żadnych kawałów i trzeźwy jestem. Znalazłem tu kupę nart i butów. Część zatrzymujemy dla siebie, resztę chcemy wam oddać. Chyba, że nie chcecie. — Człowieku, naturalnie, że chcemy. Ale ja w to nie bardzo wierzę. Ile tego? Dwieście par? Chłopie! Ma pan u mnie dożywotni kredyt. Samochód? Zaraz coś skombinuję. Ale dzisiaj już chyba nie. Jutro rano może być? — Może. Będę czekał około dziewiątej przy posterunku milicji, w Bolkowie. Załatwię ze dwie podwo-dy, bo samochodem tam nie dojedziecie. A więc do jutra. Inżynierze, niech pan, proszę, pamięta o Nie-ścioruku. A więc do jutra? — Chwileczkę, chwileczkę —• zawołał Pajdziński z drugiej strony przewodu. — Panie Janku, czy pan nie popróbowałby skłonić swego brata, aby tu przyjechał? — Jakiego brata, po co? — spytał zaskoczony Jasiek. •— No, Józka. Halo, nie przerywać, słyszy mnie pan? Józka. Jak są narty, to trzeba będzie szkolić, potrzebny dobry instruktor, demonstrator. Słyszy pan? — Słyszę — Jasiek mówił głosem matowym, naraz pozbawionym entuzjazmu. — Mogę spróbować, ale on się chyba nie zgodzi, za bardzo związany z Tatrami. Poza tym musi prowadzić gospodarkę. A więc jutro czekam. Do widzenia. — Do widzenia — zaskrzeczało w membranie. Jasiek chwilę trzymał rękę na odłożonej słuchawce. 88 — Chyba ze szkoleniem poradzimy sobie bez Józka. Mimo że pan we mnie nie bardzo wierzy, panie inżynierze — mruknął. Porucznik Sękala patrzył na niego uśmiechając się lekko. — Ma pan rację, chyba damy sobie radę bez Józka, choć inżynier w to nie wierzy. Jasiek zaczerwienił się i po chwili dopiero odpowiedział: — Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja z Józkiem naprawdę dobrze żyję. On jest rzeczywiście lepszy ode mnie. Naprawdę. Tylko denerwuje mnie, że ciągle wszyscy — brat i brat. — Znam ten ból. Ja też w domu byłem młodszy. Rosłem w cieniu starszego brata, wtedy gdy ja jeszcze za gołębiami latałem, on już był urzędnikiem na posadzie. Mimo to wyrosłem na człowieka. Głowa do góry. Jeszcze Pajdziński uwierzy w pana. ROZDZIAŁ VII — Gotowi? — krzyknął Jasiek, oglądając się do tyłu. — Jeszcze chwileczkę — poprosił jeden z żołnierzy, mocując się z wiązaniem. — Leon, ty sakramencka łajzo — klął starszy strzelec Józek Struś, rodem spod Myślenic, obecnie dowódca dziesięcioosobowej drużyny. — Ty zawsze tylko o chwileczkę prosisz. Jeszcze raz usłyszę tę chwileczkę, to cię na trzy dni ścisłego zgłoszę do porucznika. — Daj mu spokój, Józek — uspokajał Łuszczek rozsierdzonego krajana. — Nauczy się i tego. Stali więc jeszcze chwilę przed schroniskiem, zanim Leon, najbardziej niemrawy z drużyny, dobrze zało- 89 żył wiązanie. Potem ruszyli. Najpierw Jasiek, na lekko ugiętych nogach, za nim krajan spod Myślenic — jak się okazało, niezły narciarz — i dziewięciu żołnierzy, wszyscy odziani w białe maskujące stroje ochronne, wszyscy na nartach. Zapadał zmrok. Na ganku zostawili dziesięciu nowych żołnierzy, którzy przyszli do schroniska przed godziną. Wolno zjeżdżali teraz obok śladów, jakie w półmetrowym śniegu zostawiła tamta, spiesząca w górę dziesiątka. Ślady były głębokie, gdzieniegdzie rytm kroków zakłócony szerszym wgłębieniem, jakie zostawia padający człowiek. Zjeżdżali więc dumni, że po ośmiu dniach narciarskiego szkolenia, które początkowo klęli w żywy kamień, suną dzisiaj wierzchem śnieżnego kożucha i tylko narty cicho syczą, rozgarniając zawiniętym dziobem zmarzniętą warstwę. Dojechali do lasu i Jasiek przystanął, puszczając Strusia na prowadzenie. Patrzył, jak żołnierze mijając go, zagłębiali się w las, gdzie panował już półmrok. Ładnie wyglądali. Dziesięć białych sylwetek z czarną krechą automatów przez pierś i zielonym workiem na plecach. Zniknęli między drzewami. Popatrzył jeszcze chwilę na schronisko. Stało spokojne, przykryte śnieżną czapą, wśród wielkiej bieli. Prowadziły ku niemu dwa ślady: rząd dziur po tych, którzy się pięli w górę, i z lekka pofalowana linia dwóch nart, jaką zostawili za sobą zjeżdżający. ¦— Tak, to już jest coś — rzekł do siebie. — Jeszcze nie to, co mi się marzy, ale już ta chałupa czemuś służy. Spojrzał po ciemniejącym niebie. Do pierwszej gwiazdy zostało trochę czasu. Dziś Wigilia. Chciał początkowo jechać na święta do domu, do Zakopanego, ale zdecydował się zostać i skorzystać z zaproszenia 90 spędzenia świąt na placówce. Teraz wiezie porucznikowi pierwszy plon swej pracy. Coś cichutko pisnęło obok. — Zbóju, łobuzie. Zazdrosny jesteś, że przez chwilę przestałem się tobą zajmować. Zobacz no te ślady. Ładne, prawda? Tylko ty zostaniesz wiecznym piechurem. Patrz, jak psujesz ślad — pokazał ręką odciski łap obok narciarskich śladów. — Zimą ja nad tobą górą, piesku. Goń mnie. Odskoczył na kijach i pomknął w las między drzewa — za patrolem. Zbój z głośnym, radosnym ujadaniem ruszył za panem, ale odległość powiększała się z sekundy na sekundę. Jasiek, sunąc przetartym śła-dern, zostawiał psa kilkadziesiąt metrów za sobą, a gdy w jego szczekaniu doszukiwał się nutki proszącej, wytracał szybkość, zwalniał i znów, kiedy zgoniony biały kudłacz już, już miał go dopaść i triumfująco obwieszczał to krótkim, urywanym szczekiem, uciekał mu sprzed nosa i zabawa zaczynała się od nowa. Minęli szybko mur otaczający szkołę strzelców. Ciekawe, jaką minę zrobi porucznik,, gdy zobaczy tę grupkę? Mieli, co prawda, codzienny kontakt z dowódcą, ale Jasiek zabronił mówić cokolwiek na temat postępów w szkoleniu narciarskim. Tym bardziej że po pierwszej fali entuzjazmu dopatrzył się w głosie porucznika jakby lekkiego sceptycyzmu, niewiary w szybkie przyswojenie umiejętności jazdy przez żołnierzy. Razem ze Strusiem wzięli się za drużynę ostro. Już pierwszego dnia, gdy tylko po pobudce dwa dwuosobowe patrole ruszyły na granicę, zapędzili pozostałą piątkę do montowania nart. Zajęło im to sporo czasu, bo przygotowywali sprzęt dla całej grupy. A potem wyprowadzili żołnierzy po raz pierwszy na pólko. Ła- 91 I godny spadek polany tuż przy schronisku idealnie nadawał się do takich pierwszych kroków. — Zupełnie jak ośla łączka pod reglami — wspominał Jasiek zakopiańskie strony. Żołnierze walili się jak snopki w śnieg, zanim jeszcze zdążyli dobrze założyć narty. Ten pierwszy dzień był mordęgą zarówno dla nauczyciela, jak i uczniów. Ci ostatni chwilę tylko odsapnęli przed obiadem i mocno stękając ruszyli po południu dwuosobowymi patrolami na granicę. Obaj instruktorzy zaś bez chwili wytchnienia trenowali żołnierzy, którzy skończyli służbę patrolową. Nigdy chyba pod adresem nart nie padło tyle przekleństw, ile tego wieczora. Tak było przez trzy dni. Dopiero w czwartym, gdy powolne zjazdy w pokracznych pozycjach nie tak już często kończyło rozłożenie się na śniegu, zaczęli jakby doszukiwać się smaku w tej katordze. Choć nadal przydatności łamańców dopatrzyć się nie mogli. A gdy pewnego dnia śniegu nawaliło pół metra i na każdym kroku grzęzło się w białej masie aż ponad kolana, jakoś chętniej zaczęli patrzeć na te deski, które jeszcze zawadzają, pozwalają jednak sunąć po wierzchu śnieżnej topieli. Wtedy też, trzy dni temu, wyszedł pierwszy narciarski patrol ze schroniska. Z tej okazji żołnierze dostali białe stroje ochronne. Wrócili o wiele szybciej, mniej też zmęczeni niż dotychczas. Dzięki temu odkryciu już wczoraj wszystkie patrole pełniły służbę na nartach,' żołnierze jakoś sobie radzili i, co najważniejsze, wrócili radośni i przekonani do desek. Teraz czekała ich dwutygodniowa służba na placówce, połączona z wypadami na granicę, a dopiero po tym okresie mieli znów zjawić się na Diabelnej, na dalszą narciarską edukację. 92 T Jasiek wypadł zza drzewa dosyć ostro i omal nie najechał na stłoczoną na wąskiej ścieżce grupę. Skręcił w ostatniej chwili, wpadł w las i dopiero tu się zatrzymał. Piętrową wiązankę, jaką Józek Struś raczył kogoś, kto leżał na środku ścieżki i niemrawo próbował wstać, słychać było daleko w lesie. No tak, to Leon. Nie było złudzeń. Chłop zdrowy jak byk, a mimo naprawdę dużego wysiłku, jaki wkładał w naukę jazdy, nic się nie udawało. — Leon, ty lebiego — wymyślał leżącemu Józek. — A spróbuj ty mi drgnąć, jak przyjedziemy przed porucznika, to ci tak buźkę przefasonuję, że się do swojej rodzinnej Kcyni nie pokażesz aż chyba na dziesięciolecie Polski Ludowej. No, rusz się. Z pomocą kolegów, którzy sami niezbyt mocno stali na nogach, Leon wstał wreszcie i kawalkada ruszyła dalej. Tylko dzięki temu postojowi zmachany Zbój dopadł pana, ale na radość już nie miał siły. Piana z pyska spadała płatami na śnieg. Zmrok zapadał coraz gęstszy. Żołnierze, jadąc wolniutko, obciągali białe skafandry, poprawiali rzemienie automatów, gdyż do placówki było kilkaset metrów. Już mignęła jasna polana pomiędzy drzewami, więc szef krzyknął jeszcze wzdłuż szeregu: ¦— Chłopcy, ręka, noga! Leon, módl się — i wyjechali z lasu przed budynek jednostki WOP-u. W wąskim przejściu koło wartownika cisnęło się między drutami kilkanaście osób. Żołnierze, milicjanci, porucznik Sękala, kapral Majchrzak i między nimi mała, zabiedzona postać, również w mundurze, choć bez dystynkcji. Jasiek skręcił na dziesięć kroków przed porucznikiem, za nim Józek i kolejno żołnierze. Wyglądało to sprawnie, o wiele lepiej, niż można było marzyć. 94 — Baczność! — wrzasnął dramatycznym głosem Struś. Wyjechał przed drużynę i zameldował porucznikowi przybycie narciarskiego plutonu ze służby na Dia-belnej. Dopiero teraz Jasiek mógł się przyjrzeć małemu wojskowemu. Właściwie pierwszy rozszyfrował go Zbój, który, nie bacząc na komendę Strusiową, z wesołym merdaniem ogona dopadł do nieznajomego. Ten, nie zważając na ceremonię meldunku, odezwał się do psa charakterystycznym, chlipiącym głosem Nieścio-ruka: — Co, Zbóju? Poznałeś mnie? Kochany piesku — i jedną rękę zagłębił w Zbój owe kudły, drugą zaś pokiwał Jaśkowi. Raport trwał nadal. Porucznik podziękował Strusiowi, potem podszedł do stojącego obok szeregu wyprężonych żołnierzy Jaśka, uścisnął jakoś bardzo serdecznie jego dłoń i dał komendę „spocznij, rozejść się". Żołnierze w zielonych mundurach i ci odziani w białe kombinezony otoczyli swego dowódcę zwartym kołem. Tymczasem do Jaśka przepchnął się Nieścioruk i nieporadnie wyciągnął rękę. Łuszczek uchwycił ją mocno, a-potem przygarnął starego do piersi. — Puśćże, Jasiek! — zżymał się stary, ale rad był z takiego powitania. — No co, chłopcze. Wyżyłem. Słabym trochę, chcieli mnie ze dwa dni jeszcze potrzymać, ale dziś kapral przyjechał i powiedział, że na święta musi mieć całą brygadę w komplecie. Niby ja też do tej brygady należę. No co, przyjmujesz mnie na tę Diabelną? — Co też, dziadku, opowiadacie. Przecie wy tam pierwszym gospodarzem byliście. I to jakim groźnym — dodał, a stary spuścił głowę. — Ale też wam 95 i w tym płaszczu do twarzy. Myślałem, że jakiś major na inspekcję przyjechał. Tymczasem porucznik słuchał żołnierskich opowieści o narciarskich przygodach. Opowiadali na wyścigi, że już od trzech dni na patrole na nartach chodzą, że szybkość taka, aż strach, że ktoś myślał, że jest twardszy od drzewa, i nie skręcił w czas, aż wreszcie dowódca zagadnął: — Pewno wasz instruktor Łuszczek równego sobie na nartach tu nie znalazł. Ale poza nim który z was był najlepszy? — Struś! Strzelec Struś! Józek Struś! — posypały się zgodne odpowiedzi. — A najgorszy? Zapadła cisza. Wszyscy kątem oka zaczęli zerkać na Leona, a jemu fala rumieńców pokrywała twarz coraz mocniej. Milczenie przedłużało się. Naraz odezwał się Struś: — Najgorszy? Obywatelu poruczniku! U nas w drużynie takiego nie było. Na początku to wszystkimi praskało jak workami, a potem wszyscy równo się ciągnęli. Odetchnęli wszyscy z ulgą, a najgłośniej Leon. Ruszyli w stronę budynku wąską ścieżką wydeptaną w głębokim śniegu. Jasiek i Nieścioruk szli obok siebie, ramię przy ramieniu, ściśnięci, gdyż odgarnięty śnieg ledwo mieścił dwoje ludzi. Zbój obskakiwał ich ze wszystkich stron, chcąc znaleźć blisko pana miejsce dla siebie, ale ciągle był spychany na boki, gdzie zapadał się po brzuch. Zdenerwowało się psisko, wskoczyło na ścieżkę i z rozpędu palnęło wielkim łbem w wąską szparę między idącymi. Gdyby nie pomocne ramię Jaśka, Nieścioruk wyłożyłby się jak długi w śnieżną poduchę. — Zbóju! Czyś ty się wściekł — strofował psa Łuszczek. — Daj mu spokój, Jaśku. Raduje się psisko, że ma już swoich koło siebie. Chce iść z nami, bo on też pewno zalicza się do brygady Majchrzaka. Przed nimi szedł, ciągle dumny jak paw z sukcesu drużyny, jej szef, starszy strzelec Józef Struś, rodem z Myślenic. Raz i drugi zza pleców Jaśka próbował się przepchnąć do swego szefa Leon, ale wąskie przejście nie pozwalało. Wreszcie żołnierz zboczył ze ścieżki, przebiegł bokiem i zrównał się ze Strusiem. Popatrzył jakoś miękko na niego i rzekł półgłosem: — Dziękuję ci, Józek, żeś mnie nie wsypał przed porucznikiem. Dziękuję. Jesteś koleżeński chłop. — A ty mi tu w oczy nie zaglądaj i komplementów nie praw, bom nie panna. Ja tam porucznikowi skarżył na ciebie nie będę, ale jak mi dalej będziesz tyłkiem prał po śniegu, to popamiętasz. Dojście do domu przerwało tę wymianę zdań. Żołnierze w sieni składali automaty w stojakach, narty w kącie i szli do swych sypialni przebrać się przed kolacją. Gości tymczasem dowódca zaprosił do siebie. Poza gospodarzem byli tam jeszcze: jego nowy zastępca sierżant-szef Sroka, kapral Majchrzak z dwoma milicjantami, Nieścioruk i Jasiek z psem. — Dziadku, widzę, że my tylko dwaj cywile w tym towarzystwie — rzekł Jasiek, gdy zasiedli w fotelach. — Ej, ty masz, chłopcze, wojaczkę we krwi, a i mnie na starość w mundur odziali. A zresztą — stary podniósł się dziarsko z fotela — ja też żołnierz frontowy z pierwszej wojny, z armii Franz-Jozefa — tu zwarł z trzaskiem obcasy i przyłożył rękę do odkrytej głowy. Porucznik tymczasem z namaszczeniem manipulował korkociągiem przy butelce. 7 — Gazda z Dtabelnej 97 — Widzę, że obywatel porucznik nie zapomina o zakładzie. Cóż to za trunek? Miał być koniak — dopytywał się Majchrzak. — A bo i koniak jest. Zdobyczny. Jakżeśmy ze Swier-czewskim, z drugą armią wyzwalali Czechów, pod Pragą, nasza czołówka dopadła niemieckich furgonów. Byłem dowódcą tego zwiadu. Jeden furgon był wyładowany samym koniakiem. Widocznie Niemcy zagrabili gdzieś we Francji i wozili z sobą po całej Europie. Zanim do mnie dotarła wieść, że tam jest koniak, na dnie wozu zostały wszystkiego trzy butelki. Jedna pękła dziewiątego maja, gdy wygraliśmy wojnę, druga teraz, a trzecia... — porucznik zawahał się. — Trzecią wypiję na Wielkanoc na moim ślubie. — No, to za pomyślność młodej pary — zaproponował Sroka roznosząc kieliszki. — Nie. Na to jest trzecia flaszka. Teraz pijemy za pomyślność gospodarzy schroniska na Diabelnej. Przywrócili je życiu i już dziś służy naszej sprawie. Nalewał brązowy płyn w podstawione kieliszki, a potem swoim stuknął w Jaśkowe szkło. Podchodzili do gospodarza Diabelnej wszyscy po kolei, aby się z nim stuknąć. Potem wypili za pomyślność schroniska. Porucznik prosił już do jadalni. Nieścioruk szedł pierwszy, za nim wszyscy obecni. Zaraz od progu oczy przyciągała wspaniała, rozłożysta jodła, przystrojona łańcuchami, świecidełkami, gorejąca dziesiątkami świateł. Stoły ustawione w podkowy lśniły bielą obrusów. Po obu stronach stali żołnierze, wygoleni, jacyś strój -niejsi w swych codziennych mundurach, czekali, aż dowódca zajmie miejsce u szczytu podkowy. Porucznik Sękala nie był widocznie tęgim mówcą. bo życzenia złożył swym podkomendnym krótko. Słu- chali go w skupieniu. Dla wielu z nich były to pierwsze od kilku lat święta, które obchodziło się tak jak dawniej, przy stole nakrytym białym obrusem, przy choince mieniącej się barwami i światłem. Tylko kilku chłopców z tego grona przyszło do jednostek z ostatniego, jesiennego, pierwszego po wojnie poboru. Reszta to albo zaprawieni w walkach żołnierze pierwszej czy drugiej armii, którzy szli tu aż z Rosji, albo też wcieleni w szeregi armii na Wołyniu czy Podolu, którzy pełnili służbę już drugi rok. A teraz wszyscy jednakowo,, słuchając prostych życzeń dowódcy, byli myślami przy swoich bliskich w ten pierwszy, powojenny wigilijny wieczór. Kolacja trwała już kilka ładnych chwil, gdy dowódca przywołał sierżanta Srokę. — Szefie! Dwóch ludzi z drużyny służbowej. Jeden z nich na chwilę zastąpi wartownika przy zasiekach, 99 niech chłopak też przyjdzie do stołu, a drugiego z plecakiem na Diabelną. Trzeba zanieść tamtej drużynie trochę ciasta i jakąś butelczynę. I polecić plutonowemu, aby dał po jednej wódce, nie więcej, i to tylko tym, którzy wrócili z patrolu. — Tak jest! Nieścioruk w tym zespole młodych ludzi sam jakby odmłodniał. Choć wybiegał wspomnieniami gdzieś poza tę salę, poza Diabelną, Bolkowo i Dolny Śląsk, jednak zagadnięty przez Jaśka, Majchrzaka lub porucznika — odpowiadał z ożywieniem, a nawet uśmiechał się z lekka. On też najwięcej interesował się w czasie kolacji Zbójem, a sprytne psisko, ledwo przełknęło jakiś smakowity kąsek, już szturchało nosem Nieściorukowe kolano, prosząc o nową porcję. — Jaśku, może byśmy już poszli do nas na górę? — zaproponował Łuszczkowi, chcąc jak najszybciej obejrzeć gospodarkę na Diabelnej, z której tak boleśnie został wyrwany. — Gdzie się będziecie po nocy w takim śniegu telepać na górę — perswadował porucznik — zostańcie jeszcze, pośpiewamy przy choince, potem położycie się spać, a my z panem Jasiem pogadamy trochę. Ja wcześnie się nie kładę. Jutro rano po śniadaniu pójdziecie do siebie. Panie Jaśku! W sam czas zaczęliśmy naszą narciarską robotę. Wczoraj dostałem pismo z dowództwa okręgu. Zalecają rozpocząć natychmiast szkolenie narciarskie żołnierzy. W lutym mają być w Szklarskiej Porębie, to gdzieś koło Jeleniej Góry, zawody patrolowe całego okręgu WOP-u. A za rok zapowiadają centralne zawody ogólnopolskie. Co pan na to? ¦— No cóż, trzeba by wygrać te zawody. — Fiu! Wysoko pan mierzy. Ale kto wie, kto wie... Naraz za oknem buchnęła seria z automatu. 100 Porucznik zerwał się z okrzykiem: — Upił się który czy co? Ale już grzmiała druga i trzecia seria z automatu wartownika. Wszystkie równe, jakby odmierzane. — Alarm! Z tupotem butów ruszyli w drzwi, każdy do swej sali, i już biegli z powrotem na korytarz, dopinając płaszcze, wkładając przez głowę worki z magazynkami do pepesz, granatami. Zanim stanęli w dwuszeregu, sierżant-szef Sroka meldował dowódcy wieści od wartownika : -— Z kierunku na zachód od Diabelnej rakiety alarmowe. Dwie czerwone i żółta. Po chwili zielona. Granica przerwana z zewnątrz. Siad świeży — takie było znaczenie świetlnych sygnałów. — Szefie! Dwie rakiety zielone. Było to polecenie dla całej dziesiątki na Diabelnej, aby obsadziła tyralierą granicę, nie dopuszczając do wycofania przedzierających się do Polski intruzów. — Wy, szefie, z drugą drużyną obsadźcie szosę u podnóża zalesionego stoku Diabelnej. Nie wolno dopuścić do przebycia przez nich tego kompleksu leśnego. O ile jeszcze dotąd tego nie zrobili. Gdyby okazało się, że przeszli szosę, dajcie znać, dwie białe rakiety, i ruszajcie śladem. Wy, kapralu, z milicją obsadźcie drogi i ścieżki do Bolkowa. Jednego milicjanta zostawcie przy telefonie dla łączności. Strzelec Struś z patrolem narciarskim idzie ukosem przez las w kierunku rakiet, dociera do śladów i rusza za nimi. Ostrożnie, nie narażajcie ludzi. Na kontakt ogniowy zbliżacie się tylko w ostateczności. Ja zostaję przy telefonie, trzech ludzi z obsługi kuchni ze mną. Tymczasem zawiadomię straż czeską, z prośbą o obsadzenie granicy. Baczność! Biegiem wymarsz! A pan, panie Jaśku? — 101 zakończył porucznik swe polecenie pytaniem skierowanym do Łuszczka. — Sądzę, że przydam się patrolowi narciarskiemu. A Zbój jeszcze bardziej. — Z pewnością. Ale proszę pamiętać, że pan nie jest żołnierzem i idzie pan na własną odpowiedzialność. — Będziemy uważać. Cześć, poruczniku. Kolędy pośpiewamy jutro. Nieścioruka panu zostawiam jako wzmocnienie placówki. Wybiegli przed dom. Dziesiątka sierżanta Sroki pędziła już drogą w dół szykiem ubezpieczonym, a odziany biało patrol Strusia kończył zapinać narty. — Nie zapomnijcie zluzować linek wiązania — przypominał Jasiek. — Więcej tu będzie teraz podchodzenia niż zjazdu. Ruszyli tęgim marszem. Chyba za tęgim. Czy wytrzymają takie tempo? Nie było jednak czasu na niepokoje, bo pośpiech był konieczny. Na razie szli w górę drogą do schroniska, bo gęsty młodnik uniemożliwiał zboczenie w las. Chyba dopiero za szkołą będzie można odbić w prawo. Jasiek ze Strusiem, najlepsi na nartach, zmieniali się co chwilę, jeden jako szpica szedł kilkadziesiąt metrów przed patrolem, z psem u nogi, drugi zaś nadawał tempo grupie. Żołnierze dyszeli coraz głośniej, ciężej, wychodziła na jaw słaba narciarska zaprawa i nikłe umiejętności, ale bez nart poruszaliby się w tak głębokim śniegu dwa razy wolniej. Dochodzili już do muru otaczającego budynek szkoły alpejskiej, gdy z lasu wysunął się księżyc. Zrobiło się jaśniej. — Teraz przecinką wzdłuż muru w prawo — podał komendę Struś i już skręcił na czele drużyny, gdy naraz Zbój warknął cicho i wlepił wzrok w ścieżkę prowadzącą z góry od schroniska. 102 Przypadli, gdzie kto mógł, pod drzewa, pod mur, za krzak i znieruchomieli. A tam ścieżką ktoś biegł. Dyszał głośno, aż jęcząc przy wdechu, jeszcze go nie było widać, a namacalnie odczuwali walkę tego człowieka ze śniegiem, który go więził za każdym krokiem, łapał nogi aż do kolan i opóźniał bieg. — Strzelać tylko na moją komendę •— syknął gdzieś z ciemności Struś. Biegnący był coraz bliżej, już szeleściły ostatnie zakrywające go gałęzie i wreszcie wybiegł na zalaną księżycowym światłem ścieżkę, przy której czatowali. Był sam. Dziesięć, może osiem metrów od zaczajonych żołnierzy. Najpierw czarna, ostro zarysowana sylwetka, potem szczegóły, automat przez piersi — uzbrojony, więc uwaga. I naraz poznali. Biegł przed nimi Franek Zych, ich kolega, żołnierz z drużyny, która miała zmianę na Diabelnej. N — Franek — szepnął nie za głośno, aby go nie przestraszyć, Józek Struś. Żołnierz stanął raptownie, zatoczył się jak pijany, ale zaraz przytomnie trzasnął odciąganym zamkiem ¦pepeszy i zapadł w śnieg z automatem wycelowanym w kierunku głosu. -— Nie strzelaj! Nie strzelaj! — krzyczeli ze wszystkich stron ostrzegawczo. „ Podniósł się na niepewnych nogach wiedząc już, że to swoi, ale jeszcze ich nie widział. Dopiero gdy go otoczyli, biali, niewidoczni na śnieżnym tle, odsapnął jakoś głośno i czapką wytarł spoconą twarz. Przez dłuższy moment nie mógł wydobyć głosu, a potem zaczął urywane meldunki: — Granica przerwana... półtora kilometra na zachód od Diabelnej... Plutonowy Zasiadło z chłopakami obstawił granicę... ' ¦ — Ilu ich? 103 — Nie wiadomo dokładnie... idą rzędem... ale nie więcej jak czterech. — Na nartach? — wtrącił niespokojnie Jasiek. — Nie, pieszo. — Ślad świeży? Żołnierz rozłożył ręce. — Musi świeży. O czwartej wracał patrol, to śnieg był gładki, a o siódmej były już ślady. — Jak przeszli? — Prosto przecięli granicę i poszli w las. Może tam dalej skręcili, ale tak, to ślady szły prosto. — No to leć do porucznika — rzucił Struś wkładając rękę w pętlę kijka. Ruszył dwukrokiem, potężnie odbijając się kijkami, a za nim cała drużyna. Chłopcy trochę wypoczęli w czasie tego krótkiego postoju, więc jakoś raźniej szli, po skręcie w prawo nie pięli się pod górę, lecz przecinali w poprzek stok. Gdzieś tam w lewo, w górze, równolegle do ich śladu biegła linia granicy. Idąc tak musieli przeciąć drogę nieproszonym gościom. Ale jeśli intruzi tuż po przekroczeniu granicy skręcili w bok i teraz wędrują równolegle do niej, może nawet gdzieś niezbyt daleko od ich patrolu? Tylko po cóż by tak szli? Chyba wiedzą, że wcześniej czy później ich ślady będą zauważone i postawią na nogi służbę graniczną. Powinni się więc starać jak najszybciej stąd wydostać i ukryć z dala od zagrożonych terenów. Jasiek rzucił okiem na zegarek. Za kwadrans ósma. Ile tamci mogą mieć przewagi? W najlepszym wypadku cztery godziny bez piętnastu minut. Ciekawe, kiedy przeszli. Czy zaraz po patrolu, czy też później. Właściwie gdyby byli rutynowanymi przemytnikami, to powinni przeczekać, aż patrol przejdzie, i zaraz za nim przeskoczyć. Wtedy mieliby prawie cztery godziny przewagi i obława odcinająca wzdłuż szosy pod- 104 noże góry mogła ich już w lesie nie ogarnąć. I wtedy jedyny ratunek w Zbóju i jego węchu lub w milicjantach strzegących wejścia do Bolkowa. — Stać! Nie podchodzić dalej — zatrzymał drużynę rozkaz Józka Strusia. Dowódca wysunął się do przodu, gdzie nad czymś pochylał się żołnierz idący teraz w szpicy. Podszedł tam i Jasiek ze Zbójem. Z głębi lasu, z góry, ciągnął się rząd głębokich śladów, przecinał ich drogę i ginął wśród drzew po prawej stronie, tam gdzie zbocze góry spadało dosyć ostro w dół. — To oni! •— Tak — potwierdził Jasiek — i niezbyt dawno musieli iść, bo Zbój czuje. A na śniegu zapach nie utrzymuje się długo. — Weź psa na linkę. I tak ślad wyraźny, a po co ma się wyrywać do przodu. Jasiek przewlókł rzemień przez obrożę Zbója, co pies powitał gniewnym parskaniem. — Tak, jest ich trzech do pięciu. Idą jednym śladem. Chłopcy, trzech do przodu. Nie rzędem, tyralierą. Nabój w lufę i prać bez ostrzeżenia. Tylko nie za wcześnie, aby ich nie spłoszyć. Trzy białe sylwetki ruszyły w dół, wyraźnym śladem. Zsuwali się wśród drzew, cicho, odcinkami, wzajemnie się asekurując. Kilkanaście metrów za tą czujką szła reszta drużyny. Starali się iść jak najciszej, tylko od czasu do czasu trzasnęła gałąź, zaszumiały krzaki ocierające się o ubranie. „No, niech teraz który wywali się i naciśnie spust automatu" — myślał z niepokojem Jasiek. Ale jak dotąd wszystko było dobrze. Naraz tuż przed trójką posuwających się w szpicy wyrósł gęsty, czarny mur młodnika. Tu ginęły ślady. — Nie da rady dalej na nartach — ustalili szep- 105 tem. — Młodnik się ciągnie aż do szosy na dole. Albo więc tu ich złapiemy, albo też ściga ich już sierżant Sroka. Deski zdejmować. Cicho zdjęli narty i wbili w śnieg. — Szpica naprzód! Trójka białych żołnierzy weszła między młode świerki. Śnieg leżał tu płytszy, miejscami pofałdowany w zaspy. Zaraz odnaleźli zagubione ślady. Rząd odcisków prowadził wyraźnie kluczącą linią w dół. Trudno tu było zachować ciszę. Gęste gałęzie rozgarniane przez idących rozprostowywały się z trzaskiem, który niósł się daleko po lesie. Weszli już ze sto metrów w gęstwinę młodych drzewek, gdy naraz Zbój szarpnął się na lince i w tym momencie w przedzie huknął strzał, jakiś suchy, cichy. — Jezu! — stęknął któryś ze szpicy i wszyscy trzej momentalnie znikli z pola widzenia. Ta, ta, ta, ta, ta, ta, ta — zajazgotały naraz dwa automaty. Ten szybki, zajadły ton miały pepesze patrolu. Taf, taf, taf, taf, taf — rzygną? gdzieś spod cho-jaka strugą ognia niemiecki empi. Zaświszczało niepokojąco blisko nad głowami leżących, a pociski uderzały po gałęziach drzew. — Chłopcy! Piguła! — krzyknął ostrzegawczo Struś i z nagłego podrzutu rąbnął granatem w miejsce, skąd przed chwilą tryskał ogień. Przywarli płasko do śniegu, aż naraz zmroził ich krzyk, straszny, rozdzierający. — Herr Jesus! A! A! A! A! — Skokami obchodzić z boków! — w biegu już krzyknął Struś. Za nim w prawo popędziło dwóch żołnierzy, przygiętych aż do ziemi, trzech innych skoczyło w lewo, 106 a Jasiek z Leonem i chłopcy ze szpicy szyli teraz z automatów w ciemność, kryjąc kolegów gęstym ogniem. — Nicht schiessen! Nicht schiessen! * — ktoś niedaleko w przodzie krzyczał płaczliwie. Zapadła cisza. Naraz gdzieś z boku huknął potężny głos Józka Strusia: — Jasiek! Ty znasz tę ich mowę. Pogadaj z nimi, niech się zdadzą, szybko. ¦— Hande hoch! Ręce do góry. Wychodźcie pojedynczo, tu gdzie stoję — huknął patykiem po pniu drzewa, aby wiedzieli, gdzie iść. — Pierwszy do mnie! Zaszumiały gałęzie i z gęstwiny wysunął się cień z rękami w górze. Szedł prowadzony przez cztery automaty, które czekały tylko na podejrzany ruch. Po czym dwa automaty skierowały swe lufy znów w kierunku reszty niewidzialnych wrogów, Jasiek zaś wziął na muszkę jeńca, a Leon sprawnie obmacał mu kieszenie. ¦ * Nie strzelać! 107 — Pistolet i dwa granaty. Poza tym plecak — zameldował. — Połóż go twarzą do śniegu i bierzemy drugiego. Naraz gdzieś blisko ktoś jęknął. — Tu leży ranny któryś z naszych. — Józek, daj nam tu jednego z chłopców, niech się zajmie rannym. ¦— Bierzemy drugiego. Następny wychodzić — polecił Jasiek. Znów z ciemności wychylił się jakiś przygarbiony, człowiek i postękując szedł, z trudem wyciągając nogi ze śniegu. We wzniesionych nad głową dłoniach ściskał automat. Idąc powtarzał półszeptem: — Nicht schiessen. Kameraden. * Nicht schiessen. — Ja ci, łachudro, dam kameraden — pomstował Leon, wyłuskując mu automat, dwa pistolety zza pasa, granaty z długimi drewnianymi rękojeściami zatknięte za cholewy saperek. — Ależ to cały arsenał ten nasz spietrany kamerad. O Jezu — stęknął uginając się pod ciężarem plecaka. — Co tu masz? — wrzasnął na Niemca. — Funkstelle! Funkstation — odparł tamten pośpiesznie. — Fiuu! Radiostacja. Piękny przerzut. Połóż go, Leon. Bierzemy następnego. Trzeci miał także automat. Czwarty nie wyszedł w ogóle, wzywany nawoływaniami nie odpowiadał. — Czy to wszyscy? Pierwszy, widać szef ekipy, podniósł głowę i rzekł: — Ten czwarty jest zabity. ¦— A, po polsku się mówi. Józek, tam obok leja po twoim granacie powinien być zabity Niemiec. Sprawdź! Koledzy. 108. L — Dobrze! Idziemy, chłopcy! Zaszeleściły gałęzie z kilku stron naraz i żołnierze, którzy dużym kołem otoczyli miejsce obrony dywer-santów, przeczesali tyralierą teren zagajnika. Doszli widać do miejsca, gdzie był ten czwarty, gdyż Józek krzyknął: — Zgadza się! Zebrali się teraz przy leżących Niemcach. ¦— Paweł! Trzy żółte rakiety. Jak tam ranny? — Postrzał w pachwinę. Bez krwotoku. Ale cierpi. Momentami nieprzytomny. Pojedynczy strzał, chyba z pistoletu. — To ten ich dowódca. Bydlę jedno — Leon podniósł automat i zamachnął się kolbą na leżącego. — Zostaw! — krzyknął Struś. — Nie bij. — Dlaczego? — Raz, dlatego, że leży, dwa, że jeniec, a trzy, że jak go uszkodzisz, to nie będzie mógł nam nieść rannego. Chłopcy, trzeba szybko zrobić jakieś prowizoryczne nosze, a dwóch z psem niech obejdzie cały teren akcji. Sprawdzić, czy nie ma jakich innych śladów. Część 2 ROZDZIAŁ VIII Jasiek ciągnął pokos długi, równy, odginał się w prawo i znów, z półobrotu, puszczał kosę tuż nad ziemią. Cieszył się słysząc, jak ostra stal z cichym sykiem tnie bujną, zieloną trawę. Skoszona leżała za nim w równych półkolistych falach, wydzielając cierpki zapach. Sierpniowe słońce zaczęło już przyżółcać wysoką po kolana zieleń, więc dziś od rana z Nieściorukiem zabrali się do koszenia. A siana potrzebowali na zimę dużo. Wielki gniady koń ze spętanymi nogami pasł się za schroniskiem, parskając raźno i okładając biczem ogona wypasione, lśniące boki. On to, nazwany przez starego Bucefałem, potrzebował na zimę chyba całego stogu siana. Sprawiedliwie jednak trzeba stwierdzić, że na to zasługiwał. Silny, pozbawiony narowów pomógł im dużo. Od wiosny, przez cztery miesiące swego pobytu na Diabelnej, głównie Bucefał przyczynił się do prawie zupełnego przeistoczenia schroniska. Przynajmniej dwa razy w tygodniu koń przemierzał uciążliwy szlak Bolkowo—Diabelna. Dziś odpoczy- lll i i 1 wał. Tarzał się po zielonej trawie, obszczekiwany przez Zbója, parskał, rżał, próbował wierzgać, ale postronki pętające nogi nie pozwalały zbytnio baraszkować. Choć to dopiero sierpień, Jasiek, zapobiegliwy gospodarz, myślał już o zimie. Od maja koń stał w prowizorycznie skleconym, niezbyt szczelnym szałasie, dobudowanym z tyłu, przy ślepej ścianie schroniska. Tydzień temu wpadł do Bolkowa Pajdziński i zaalarmował Jaśka wiadomością, że w początkach września ma przyjść przydział krów, więc nie wykluczone, że jakaś jałóweczka trafi na Diabelną. Inżynier był teraz duchem opiekuńczym schroniska, ciągle coś podrzucał, a jednocześnie wzbraniał się przed podziękowaniami. Twierdził, że to on ciągle jeszcze jest dłużnikiem Jaśka za te dwieście par nart, butów i kijów. Rzeczywiście, dzięki tej porcji sprzętu Pajdziński jako prezes Dolnośląskiego Okręgu Polskiego Związku Narciarskiego nie stracił pierwszej zimy. W tym samym czasie Majchrzak załatwił w gminie zezwolenie na rozbiórkę dosyć solidnej stajni w jednym z opuszczonych gospodarstw na dole i przez ostatnie trzy dni uwinęli się z robotą. Od rana do wieczora Jasiek ostrożnie rozbierał oborę, ładował starannie na wóz jej ponumerowane segmenty, a na górze żołnierze migiem zwalali budulec i Bucefał ruszał na dół po nową porcję. , Dziś i jutro, jeśli pogoda dopisze, skończą koszenie, a od pojutrza czeka praca przy stawianiu obory. Będzie tam dość miejsca na konia i niejedną krowę. — I ze dwie kozy, Jaśku, bo wiesz, kozie mleko to najlepsze lekarstwo na chore piersi — doradzał stary, który ciągle jeszcze narzekał na kłucie w zranionym płucu. 112 Ale poza tym stary czuł się już całkiem dobrze. W jednym z wolnych pokoików na górze urządził sobie warsztat stolarski, przenosząc jego wyposażenie ze szkoły alpejskiej. Całe też lato przycinał, heblował i zbijał deski, a to montując piętrowe łóżka — najważniejszy sprzęt do ogołoconego schroniska, to znów dopasowując rozeschłe i wypaczone ramy okienne lub też kompletując meble do jadalni na dole. Pięknie politurowany stół i dwie ławy pod ścianami czekały już na gości. W tej chwili miał na warsztacie kilka nie wykończonych jeszcze, całkiem foremnych zydli. Cóż z tego, kiedy gości tu nadal nie było. Czterdzieści łóżek pięknie zasłanych czekało od kilku miesięcy na pierwszych turystów. Bezskutecznie. Raz tylko cichą, piękną polanę wypełnił wesoły gwar kilkudziesięciu ludzi. W jedną ze słonecznych lipcowych niedziel Kacperek i Pajdziński zorganizowali wycieczkę ze starostwa na Diabelną. Choć na pewno w okolicy Kłodzka było wiele równie pięknych miejscowości, właśnie tu chcieli przyjechać — nieco tajemnicza fama wokół Diabelnej i jej kierownika przyciągała jak magnes. Honory domu tej pamiętnej niedzieli pełnił Nieścio-ruk, do którego Jasiek zwracał się w chwilach dobrego humoru per „panie majorze" — tak godnie stary prezentował się w wojskowym mundurze otrzymanym z demobilu. Sam zaś gospodarz z nieodłącznym Zbójem cały ten dzień spędził na rozmowach, opowiadaniach i pogwarkach z uczestnikami wycieczki. Od maja Diabelną miała już bezpośredni kontakt ze światem. Zapewniła go polowa, napowietrzna linia telefoniczna. Wystarczyło podnieść słuchawkę, pokręcić korbką, a już zgłaszał się dyżurny z placówki WOP-u i łączył z milicją, granicą, pocztą, a przez pocztę z całym światem. 8 — Gazda z Diabelnej 113 Ten telefon to był prezent porucznika Sękali dla Jaśka za lutowe zawody narciarskie patroli WOP-u. Pojechali ciężarówką do Szklarskiej, zmarzli na kość i prawie prosto z samochodu ruszyli na start. Do czteroosobowego patrolu Jasiek wybrał najlepszych ze Strusiowej dziesiątki. Na czele tego patrolu stał naturalnie Józek Struś, awansowany do stopnia plutonowego za wigilijną walkę z dywersyjną grupą. Zanim doszli do miejsca startu, byli przekonani, że idą tam bez żadnych szans, tylko dlatego, że taki jest rozkaz. Ten sam rozkaz spowoduje, że wyruszą na trasę, będą biec, ile sił, strzelać możliwie najcelniej i starać się nie zamknąć na mecie listy uezestniczą-cych patroli. Ale na starcie zapanował wśród nich inny duch. W mrowiu kręcących się żołnierzy przeważali tacy, którzy bali się ruszyć na nartach, gdyż ośnieżona ziemia miała dziwną moc przyciągającą. A oni już nie tylko nie bali się poruszać na dwóch deskach, ale i skręty jakoś im wychodziły, całkiem pewnie płużyli, oporowali, zakreślali łuki, słowem — podstawy narciarskie opanowali gruntownie. Zawody wygrali bez trudu. I to podwójnie, gdyż patrol z Bolkowa był pierwszy, a jego dowódca Struś uzyskał najlepszą indywidualną notę w strzelaniu. Gratulował im na mecie Jasiek, oni gratulowali jemu, a najbardziej cieszył się ich porucznik. Chłopcy dostali po tygodniu urlopu, a Jasiek gwarancję, że Diabelna otrzyma jeden z polowych aparatów placówki. Jasiek przerwał na chwilę koszenie, z ulgą rozprostował przygięty kark i pociągnął kilka razy osełką po ostrzu. Stary, który obok klepał już dłuższą chwilę brzeszczot swej kosy, podniósł głowę: — Jaśku! Czas nam coś pojeść. 114 — A czas. Przynieśli już z placówki? — Dziś nie przyniosą. Wczoraj byli. Trzeba tylko odgrzać. Chcesz? •— A odgrzejcie. Głodnym. Stary odłożył młotek i kosę i ruszył do schroniska. Jasiek kosił dalej, gdy naraz Zbój przerwał zabawę z koniem i zaszczekał, oznajmiając obcego. Z lasu ścieżką wyszło na polanę dwóch mężczyzn, jeden tylko w spodniach i przewiewnej koszuli, drugi zaś w milicyjnym mundurze. Choć byli jeszcze dosyć daleko, tego drugiego Jasiek poznał bez trudu. Maj-chrzak przyjaźnie machał ręką. Zbój pognał na powitanie gości z radosnym szczekaniem. Nic już z dalszej roboty przed obiadem. Z kosą więc na ramieniu Jasiek podążył do schroniska, aby się choć opłukać przed przywitaniem przybyłych. — Dziadku! Będą tam jeszcze ze dwie porcje obiadu? Gości mamy. —- A któż się tam wlecze? — pytał stary, nie bardzo rad z takich nie zapowiedzianych odwiedzin. — Majchrzak z jakimś cywilem. — Dla komendanta pewnie coś znajdziemy — odrzekł stary, który Majchrzaka darzył teraz specjalną sympatią. Tamci byli już przed gankiem. Jasiek witał ieh serdecznie, choć towarzyszącego plutonowemu cywila nie znał. — Poznajcie się —: prezentował milicjant — to jest obywatel Jan Łuszczek, nasz kierownik schroniska, a to obywatel Kukulski, nasz nowy nauczyciel. Wybraliśmy się tutaj trochę na wycieczkę, a trochę dlatego, że obywatel Kukulski mówi, że cię, Jaśku, zna sprzed wojny. Obaj mężczyźni wymienili uściski dłoni, taksując 115 się wzajemnie oczyma. Nie, na pewno Jasiek widział tamtego po raz pierwszy. Nauczyciel, mężczyzna lat około trzydziestu, wysoki, przystojny blondyn, patrzył stalowymi oczyma badające I on widać nie bardzo poznawał Jaśka. Poprosił ich Jasiek do jadalni, gdzie Nieścioruk pobrzękiwał talerzami, szykując obiad. Siedli za stołem i Jasiek rzekł: — Musi mi pan przypomnieć, gdzieśmy się spotkali, bo jakoś... •— I ja, prawdę powiedziawszy — przerwał Kukulski — jakoś nie tak sobie pana wyobrażałem. Ale przecież nazwisko się zgadza i z Zakopanego. Jeździł pan przed wojną na nartach? — Ano jeździłem. — I do nas, do Sławska pod Lwów, pan na zawody przyjeżdżał? — Nie, to nie ja. To brat, Józek. — A, racja! Tamtemu było Józek na imię. Tak, tak. Bo ja, wie pan, przed wojną jeździłem w sekcji narciarskiej „Czarnych", Lwów. Byłem nawet mistrzem okręgu w slalomie. I jak mi tylko pan Majchrzak powiedział, że Łuszczek z Zakopanego jest tu kierownikiem schroniska, pomyślałem sobie, że to mój znajomy. A teraz okazuje się — brat. Ale jak pan także jeździł, to chyba się dogadamy. Jasiek nadstawił pilnie uszu. W milczeniu nalewał zupę, ale Kukulski nie podejmował zaczętego tematu. Jakby od niechcenia zaczął z innej beczki: ¦— Siedzę tu już prawie tydzień. Doprowadzam szkołę do porządku. Ale to niełatwe. Ławek prawie nie ma, budynek mocno zrujnowany. W tej chwili remont idzie pełną parą. A ja od tygodnia rejestruję dzieci. Opornie to idzie, bo praca w polu zajmuje ludziom 116 cały czas, a są i tacy, którzy uważają, że dzieciska ziemię potrafią uprawiać i bez nauki. Chodzę więc z milicją przemawiać, aby zapisali jednak dzieci. Ale jeszcze dosyć dużo jest poza zapisem. — A tu za trzy dni wrzesień. Trzeba zaczynać. Ma pan jakieś książki? Podręczniki? — pytał Jasiek. — Na razie nie mam. W kuratorium obiecali mi coś przysłać. Jest jeszcze trochę czasu, bo szkoła nie będzie gotowa wcześniej, jak koło dziesiątego września. — Obywatelu Kukulski. Tu macie człowieka — zażartował Majchrzak, wskazując na Jaśka — który ma duże wpływy w starostwie, a więc i w kuratorium. Naciśnijcie, aby dla naszych dzieci nie brakło podręczników. — Tak, próśb i propozycji to ja mam więcej. Rzeczywiście sprawa podręczników leży mi na sercu. To sprawa zawodowa i z tym sam się uporam. Ale mam jeden pomysł, który moglibyśmy razem zrealizować. Jasiek już wiedział. Nauczyciel nie mógł nic innego zaproponować. Chwilę patrzyli na siebie i wreszcie Jasiek zapytał: — Więc kiedy zaczynamy? — Co? — No, zakładać sekcję narciarską. Kukulski otworzył usta ze zdumienia. — Jak to? Pan wie? Kto panu powiedział? — Panie Kukulski. Jak już ktoś jeździ na nartach, to się rozmiłuje w tym na amen. Ja przecież o niczym nie myślę od przyjazdu tutaj, tylko o tym, żeby tu jakąś grupę założyć. Próbuję z żołnierzami. Jeżdżą. Ale to nie to. Owszem, pojętni są, ale żaden z nich zawodnikiem nie będzie. A mnie chodzi o takich malców, 117 i dwunasto-, czternastolatków. W tym wieku zaczynałem. Ale, bo to wtedy miało się jakąś opiekę? A ja chcę stworzyć grupę, która by taką opiekę miała. Tylko myślałem, jak by tu zacząć z młodzieżą. Już nawet wszystkie sprawy techniczne obmyśliłem, tylko mi do głowy nie przyszło, aby to,oprzeć o szkołę. Wie pan, to te stare urazy. Jak ja jeździłem, to się w szkole z tym trzeba było kryć. Bo jak lekcja była nie odrobiona, to nauczyciel zaraz od „leniów-szportowców" wymyślał. Zostało mi to, więc o szkole naprawdę nie myślałem. Zresztą nie było jej tu. — Wiedziałem, że pan nie może inaczej myśleć. Jakoś mnie tu ciągnęło. Gdy Majchrzak opowiedział o panu, wiedziałem, że to się musi udać. Bo ja, panowie, bez nart nie mogę. Ciągnie mnie to od wielu lat. Przed wojną całe zimy w Sławsku siedziałem. No, to teraz wiem, zrobimy tu grupę, że hej. —• Wie pan, to może głupio, bo jeszcze w ogóle nic nie mamy, ale ja mam górne pomysły. Chcę, aby chłopcy z naszej grupy nie tylko dobrze jeździli, ale żeby to byli zawodnicy najwyższej klasy. Tacy, co to wygrywają z najlepszymi. — Z zakopiańcami? — zapytał z uśmiechem nauczyciel. —- A choćby z zakopiańcami. — No, to umowa stoi. Ręka, panie Jaśku. Mocno uścisnęli sobie dłonie. Zupa, nie dojedzona, stygła. Nieścioruk i Majchrzak patrzyli na tych dwóch dorosłych mężczyzn, którzy rozmawiali teraz z wypiekami na twarzy i zapałem młodzieniaszków. — Chodźmy, pokażę panu stok — rzucił Jasiek, podnosząc się od stołu. Wyszli przed schronisko i skręcili w bok ku wschodniej stronie polany. Tu, za budynkiem, zaczynał się 118 urwisty spad, pełen terenowych uskoków, rozpadlin i dołów. Stali u góry taksując dwustometrowy odcinek. — Trochę za trudny — zawyrokował Kukulski. — Raczej za dziurawy. Tu trzeba już umieć jeździć. Będziemy ich uczyć tam, na oślej łączce. O, tu z boku jest też spadzisty, ale spokojny stok. Myślę, że można ustawić dwadzieścia parę bramek na pierwsze slalomowe treningi. Ten główny stok trzeba będzie trochę zniwelować, trochę pozasypywać te dziury, zrównać pagórki i będzie kapitalna jazda. —• Słyszałem, że ma pan już narty. — Tak, dla nich trzydzieści par z butami i kijami. Ale narty są za długie dla dzieci. Część trzeba będzie skrócić. Może uda się to zrobić naszemu Nieścioruko-wi, zna się na stolarce. •—• No, to już sukces nie lada. Choć... nie będzie ¦ łatwo. Jak dotąd, widziałem same plusy, w tej chwili zaczynam dostrzegać również trudności. Dzieci są w Bolkowie. Tam w pobliżu terenów narciarskich, zawodniczych nie ma. Z osady na Diabelną prawie dwie godziny drogi. Dzień powszedni na trening odpada, bo zanim dojdą, będzie noc, więc pozostaje tylko niedziela, a z takich niedzielnych jeźdźców nic nie wyjdzie. Rywalizacja z zakopiańcami nie będzie łatwa. Oni jednak mają kolejkę na Kasprowy i na Gubałówkę. Co pan na to? —¦ Nic —* odparł Jasiek. — Po prostu nic. Ja też widzę te trudności. Ale mnie to nie zniechęca. Trzeba pomyśleć. Wtedy znajdziemy lekarstwo i na treningi, nie tylko w niedzielę, i na kolejki. Ja tu widzę jeszcze jedną niebagatelną trudność. Rodzice. Dla nich zajmowanie dzieci takimi — w ich pojęciu — głupstwami to strata czasu, odciąganie od gospodarstwa. Jak to przełamać? — Tak. To sprawa istotna... 119 — Nie martwcie się — przerwał Majchrzak. — Mi-^ lic ja pomoże. Przetłumaczymy ludziom. — Jakubie, ja mam duże zaufanie do pedagogicznych zdolności milicji, ale tym razem daj spokój. — Dlaczego? — czupurnie zapytał Jaśka plutonowy. — Bo że usłuchają, jestem pewien, ale w domu chłopcom skórę wygarbują, że ci nie zechcą już nawet spojrzeć na narty. Trzeba coś innego wymyślić. — Jak nie chcecie milicyjnej pomocy, to sobie myślcie sami. Porozmawiali jeszcze chwilę, a że słońce chyliło się już za zachodnią stronę nieba, goście zaczęli się zbierać do odejścia. Umówili się, że za dwa tygodnie najwyżej rozpoczną werbunek chłopców. Do tego czasu Jasiek chciał zakończyć stawianie obórki, sprowadzić krowę oraz obmyślić wiele spraw w szczegółach, o których nie chciał za wcześnie mówić. Długo patrzył za mężczyznami, aż znikli na ścieżce w lesie. Potem rzekł do Nieścioruka: — Dziadku, sezon turystyczny się kończy, a dla nas niedługo zacznie. Pomożecie? — Ej! Coś ci tam znów, chłopcze, kiełkuje pod czapką. Nie wiem jeszcze co, ale chyba coś dobrego. Pewnie, że pomogę. Ale dojedz teraz obiad. Myślami nieobecny, zjadł szybko obiad i nie czekając, aż stary skończy również, bez słowa wybiegł dalej kosić. Machał kosą okrutnie, ale widać myślał też intensywnie, bo kilka razy, gdy stary przestawał kosić, aby trochę odsapnąć, i zagadywał do niego, jakoś nic nie docierało do Jaśkowych uszu. — Coś mi się widzi, że naprawdę się zacznie — mówił stary kiwając głową do Zbója i odpocząwszy nieco, podejmował przerwaną pracę. 120 ROZDZIAŁ IX — To ten! — To on! Jasiek udawał, że nie słyszy szeptów i nie widzi wlepionych w niego chłopięcych oczu, gdy od furtki szedł ku budynkowi szkolnemu. Kiedy dochodził już, chłopcy wcisnęli się do budynku i widać któryś dał znać nauczycielowi, bo za chwilę wyszedł na ganek Kukul-ski i wprowadził Jaśka do jednej z klas. Było już dobrze po południu i budynek szkolny był wyludniony, jedynie w tej klasie odbywało się zebranie chętnych do jazdy na nartach. Dzieciaków w sumie było w szkole ponad pięćdziesiąt, o poziomie wieku tak różnym, że Kukulski z konieczności, po wstępnym rozeznaniu, podzielił ich na dwie klasy — pierwszą i trzecią. Cztery dni organizował już sam życie szkolne, prowadził naukę na dwie zmiany, dwoił się, troił, ale gdy z grubsza jakoś uporządkował sprawy zawodowe dał znać Jaśkowi, który z niecierpliwością oczekiwał tego sygnału. — Chłopcy! To jest pan Łuszczek, kierownik schroniska na Diabelnej, ten, co to rozbił grupę dywersan-tów niemieckich. Słyszeliście o tym? — zaczął nauczyciel. — Tak, tak! Słyszeliśmy — odpowiedzieli jeden przez drugiego. — Ale nie wiecie jeszcze o tym, że pan Łuszczek przed wojną bardzo dobrze jeździł na nartach, a jego brat był wielokrotnie mistrzem Polski i wygrywał w zawodach za granicą. A wiecie, co to są narty? Zapadła cisza. Chłopcy coś szeptali między sobą, ale żaden nie odpowiedział na rzucone pytanie. — Ja wiem — zawołał naraz jeden. — No, powiedz, Kosiński. 121 Z środkowej ławki wstał dryblas o czarnej, rozczochranej czuprynie i głęboko osadzonych ciemnych o-czach. — To niby tak — zaczął z wileńskim akcentem. — To niby takie cztery kije, dwa w rękach i dwa przypięte do nóg, i tak się człowiek porusza na tym. Chłopcy gruchnęli śmiechem. Kosiński spłonął rumieńcem, obejrzał się groźnie do tyłu i pod tym spojrzeniem śmiech cichł, aż zamilkł zupełnie. „Oho! Jest już watażka w klasie" — pomyślał Jasiek. — A ty widziałeś ludzi na takich kijach? — zapytał chłopca. ¦— Widzieć, to ja nie widział, ale tata opowiadali, że jak przed wojną były takie marsze u nas w Wileń-skiem, to żołnierze latali na takich kijach. Z Zułowa do Wilna biegali. Kawał drogi. •— Kto z was jeszcze widział narciarzy lub narty? Nikt nie odpowiedział. Jasiek tymczasem od dłuższej chwili patrzył w kąt klasy, gdzie za plecami kolegów starał się ukryć jeden z chłopców. Ale bystre oko wnet go wypatrzyło i rozpoznało bez trudu. — Jeden z was na pewno nie tylko widział narty, ale nawet manipulował przy nich. No, niech wstanie. Chłopcy patrzyli po sobie, starając się odna-leźć tego, o którym była mowa. Ale jakoś nie mogli. Byli zaciekawieni i mocno zdziwieni. Również i nauczyciel nie ukrywał zdziwienia i patrzył nic nie rozumiejącym wzrokiem na Jaśka. — No, Pawło Panko, pokaż się tam z kąta. Ociągając się, cały pąsowy, podniósł się w rogu klasy chłopiec jasnowłosy i stał z głową nisko spuszczoną. — Nie masz się czego wstydzić. Widziałeś narty, reszta to nasza tajemnica. Nie czerwień się i siadaj. — Pan Łuszczek — podjął Kukulski ¦—¦ i ja, bo też jeździłem przed wojną na zawodach narciarskich, chce- 122 my tu z was stworzyć taką grupę narciarską, która będzie pilnie trenowała, a za rok, dwa zacznie jeździć na zawody — do Karpacza, do Szklarskiej Poręby, a najlepsi może nawet do Zakopanego na Mistrzostwa Polski — i tam walczyć z najlepszymi. Chcecie? — Chcemy! Tak! —¦ krzyczeli zebrani. — Chcieć, to my chcemy, ale czy tata puszczą? — wyrażał wątpliwość ktoś z głębi sali. — Z rodzicami my porozmawiamy. Taką grupę stworzymy w ramach szkoły. Zamiast gimnastyki, która jest w szkole obowiązkowa, ta grupa, do której będziecie się mogli zgłosić dobrowolnie, będzie miała zajęcia specjalne, właśnie na nartach. Do grupy będą przyjęci najzwinniejsi, nie tylko najlepsi fizycznie, ale przede wszystkim ci, co się będą najlepiej uczyli. Jak któryś dwóję oberwie, nie będzie mógł jeździć na nartach. Teraz uważajcie! Ci, którzy się zdecydują na należenie do grupy, niech się zapiszą u Kosińskiego. Dziś jest wtorek. W sobotę nie będzie lekcji. Powiedzcie rodzicom, że w sobotę i niedzielę jest wycieczka szkolna na Diabelną. Wychodzimy w piątek o drugiej po południu. Kosiński! Tu masz kartkę z wykazem prowiantu, jaki trzeba zabrać z sobą. Za pół godziny przynieś mi listę zapisanych. To na razie wszystko. Reszty o nartach i naszej grupie dowiecie się na Dia-belnej. Do widzenia! — Do widzenia! — wrzasnęli gromko i zaraz otoczyli Kosińskiego. Obaj mężczyźni spacerowali przed budynkiem szkolnym dłuższą chwilę, ustalając program na Diabelną. Dopiero gromada chłopaków, którzy z wrzaskiem wypadli ze szkoły, przerwała tę rozmowę. Kosiński oddał kartkę zapisaną ledwo czytelnymi kulfonami. Na kartce figurowało dwadzieścia siedem nazwisk. 123 Jasiek pożegnał się z kierownikiem szkoły i ruszył ku Diabelnej. Słońce stało jeszcze dosyć wysoko, ale chciał być w schronisku przed zachodem, gdyż trzeba było pomóc staremu przy wieczornym obrządku inwentarza. Wyszli już obaj ze Zbójem za opłotki osady, gdy naraz Jasiek usłyszał, że ktoś za nimi biegnie. Obejrzał się i zobaczył małego chłopca, który pędził bokiem drogi. Przyjrzał mu się uważniej i dopiero po chwili rozpoznał Ryśka. Ten zaś, kiedy stwierdził, że został zauważony, zatrzymał się na chwilę w odległości jakichś trzydziestu kroków od Łuszczka i wahał się, czy podejść. — No, co powiesz, młody człowieku? Chłopiec stał jeszcze chwilę i wreszcie z determinacją podszedł twardym, odmierzonym krokiem. Zatrzymał się kilka metrów przed mężczyzną i zwarł obcasy butów. Stał wyprężony na baczność, mały, jasnowłosy, z dziesiątkami piegów wokół kształtnego noska. Krótkie spodenki prawie nie osłaniały opalonych, smukłych nóg, beżowa ni to koszula, ni bluzka z zawiniętymi rękawami, skarpetki i półbuty dopełniały tego sportowego, schludnego stroju. — Pan jest ten kierownik od Teufelbergu?* — zapytał z twardym akcentem. — Ja, a czego ode mnie chciałeś? — To pan organizuje ten klub? — Ja. -— Bo ja chcę do tego klubu. — Znać, to my się już znamy. Pamiętasz? Ale nie wiem dotąd, jak się nazywasz. — Richard Krause. * Diabelska Góra. 124 — No, ładnie. Ale co więcej? Czy ty tu dawno mieszkasz? Czy też przyjechałeś tu, do Bolkowa? Dlaczego nie zapisałeś się w szkole do grupy? Mały spuścił głowę i chwilę skręcał w palcach nogawkę spodenek. — Cóż tak naraz zamilkłeś? — Bo... bo ja znikąd nie przyjechałem. Ja tutejszy. Ale ja Polak, tylko wszyscy na mnie wołają Niemiec. I babcia chciała mnie wysłać do szkoły już dawno, to powiedzieli, że nie ma miejsca dla Niemców w polskiej szkole. A ja Polak. I babcia też Polka. — Gdzie twoi rodzice? Chłopiec westchnął ciężko. —• Nie żyją. My tutaj oboje tylko z babcią zostali. Bo babcia nie chciała jechać, mówiła, że ona Polka i jej miejsce tam, gdzie Polacy. Ale teraz — dodał cicho — to i babcia chce jechać, bo mówi, że Polacy nie tacy, jak myślała. — A gdzie ty mieszkasz? -— Tam koło tego domu, co dawniej Werner mieszkał. Jasiek chwilę pomedytował. Nie ma rady, będzie musiał dziś stary sam oporządzić bydło. —• Chodź, idziemy porozmawiać z babcią. — Tylko niech pan nie krzyczy na babcię. — Nie bój się, dojdziemy z babcią do porozumienia. Ruszyli z powrotem w kierunku osady, mały i wielki, idąc równym krokiem. Chłopiec wyciągał nogi, jak tylko mógł, aby utrzymać krok, a robił to z takim skupieniem i taki wysiłek w to wkładał, że Jasiek ze śmiechem w duszy zwalniał, aby mały towarzysz mógł nadążyć. — A babcia skąd, tutejsza? — E, nie. Babcia to spod Góry Świętej Anny. Tam gdzieś z Opolskiego. Przedtem nie mogłem tego mó- 125 _q wić, ale teraz mogę. Choć to i tak nie pomaga. Babcia z domu nazywa się Michałek, a wyszła za pierwszego męża, co się nazywał Farniok. To był mój dziadek. On też był Polak. Zginął, jak Polacy zrobili jakieś powstanie przeciwko Niemcom. To potem babcia wyszła za mojego drugiego dziadka, co tutaj się urodził i był organistą. Dziadek był Niemcem. Ale bardzo brzydko mówił o Hitlerze i pomagał babci wychować mego tatusia na Polaka, bo mówił, że Niemcy zeszli na psy. Tatuś to był z pierwszego małżeństwa i nazywał się Farniok, ale go dziadek Krause wziął za syna i potem też się nazywał Krause. Wchodzili już między pierwsze zabudowania osady, gdy naraz, gdzieś spoza opłotków, dobiegł do nich krzyk: — Hej! Richardhitłerowiec! Heil Hitler! Mały zaczerwienił się mocno, łzy stanęły mu w oczach i szedł milczący, nie śmiejąc podnieść głowy. —• Nie martw się, Rysiek. Oni nie wiedzą, że ty jesteś Polakiem. Trzeba im to wytłumaczyć. Będą jeszcze twoimi kolegami. — Nie chcę takich kolegów. Oni są podli. Oni ciągle na mnie tak wołają, a jak jest ich więcej, to mnie napadają i biją. — No, już przestań się skarżyć. Mężczyźnie nie wypada. Zobaczysz, będzie dobrze. Gdzie ten twój dom? — O, tam, za tamtym żółtym. Po chwili przeszli przez ładnie utrzymany ogródek i mały pchnął drzwi najpierw do sieni, a potem do pomieszczenia, z którego dochodził stukot maszyny do szycia. Stali chwilę w drzwiach, zanim szyjąca starsza kobieta zauważyła ich. Wyraz zmieszania malujący się na jej twarzy ustąpił miejsca niepokojowi i niechęci. W milczeniu wstała od maszyny i z rękami złożonymi na brzuchu czekała. . 126 „Oj, niedobrze" — pomyślał Jasiek. Twarz kobiety nie wróżyła nic dobrego. — Niech będzie pochwalony — zaczął pojednawczo. Przez chwilę na twarzy kobiety odmalował się wyraz zdziwienia, ale był to tylko moment. — Na wieki wieków — odparła twardo. — Widać znów coś zbresiłeś, huncwocie jeden, i znów kłopot z tobą — skierowała wyrzuty do chłopca. — Czy coś chcecie, panie? — zapytała Jaśka. ¦— A chcę, chcę, tylko to dłuższa sprawa, a ja dziś moc drogi zrobiłem i nogi mnie bolą. Rozejrzała się po izbie, ale już mały niósł gościowi krzesło. Obtarła je jeszcze odruchowo połą fartucha, choć lśniło czystością, i zaprosiła siadać. — Pani Krausowa. Jestem kierownikiem schroniska z Diabelnej. Razem z nauczycielem organizujemy w szkole wśród chłopców grupę narciarską. Rysiek chce się też zapisać. Co pani na to? —¦ Nie pozwalam! -— Dlaczego? — Bo nie. Wyjedżamy stąd niedługo. — Dokąd, jeśli wolno zapytać? — Do Niemiec. — A po cóż? Przecieżeście Polacy. — Trudno nam tu być Polakami. Krzywda tu nam. Moja familia przez wieki utrzymała mowę ojcowską, syna wychowałam na Polaka, wnuka pisać i czytać po polsku wprawiłam, a dziś za nim wołają „gestapowiec". — Pani Krausowa. Przecież przeżyła już pani wiele lat, wiele pani przeszła. Czy naprawdę dotąd spotykała pani tylko samych mądrych ludzi? W każdym narodzie jest trochę głupców, którzy więcej robią krzywdy niż pożytku. I trzeba wiele lat spokojnej i uczciwej pracy, żeby się to zmieniło. Pani wie, była 127 wojna. Polacy ucierpieli w niej od Niemców niemało krzywd, nic dziwnego więc, że teraz tak traktują tych, których mają za Niemców. Po prostu ci ludzie jeszcze się chyba nie zetknęli z wami, Ślązakami, którzyście przez tyle wieków umieli zachować polskość. Ale teraz zaczyna już być lepiej. — E, panie. Mówicie jak pastor. Tyle lat my na tę Polskę czekali. I to jak czekali. Mój pierwszy mąż „Pana Tadeusza" umiał całego. Za sztukę tej książki, co ją szmuklerze z Kongresówki przynosili, płaciło się złotem. Patrzcie, panie. Ta książka czterdzieści pięć lat u nas w familii jest — podeszła do szafki i wyciągnęła księgę wielką, w skórę oprawioną, o kartach pożółkłych, z rogami pozwijanymi od częstego czytania. — Teraz znów pojedzie z nami i jak Bóg da dożyć, na niej tego synka będę uczyła. — Ktoś pani musiał sadła za skórę mocno zalać. Niech no pani opowie wszystko. Będzie lżej. — Gadaniem się tego nie zmieni. — Krausowa siadła zrezygnowana. Niechęć i zapieczona uraza ustąpiły, twarz jej zelżała, stała się łagodniejsza, ale za to posmutniała bardzo. Mówiła głosem nabrzmiałym od łez: — Jak tylko wojna się skończyła i armie ustąpiły, zaraz tu ludzi różnych naszło i co jeden, to ważniejszy. Poszłam do gminy, coby jaką opiekę dali, to mi wójt powiedział: „Niemcy nas rabowali, to my teraz odwet bierzemy. A z was cóż to za Polka, co się Krausowa nazywa". Ale najwięcej to mnie ubodli, jak tego małego do szkoły chciałam dać. Synek od maleń-kości spiskował ze mną i co dzień drżałam, aby po-dokazywawszy nieco z kamratami nie rzekł czego po polsku. I gdy przyszła nareszcie Polska, gdy się już nie trza skrywać, gdy w styczniu otwarli szkołę w Wygodzie, za Bolkowem, to poszłam, coby mi synka zapisali. Nie bronili, ale kazali papirek z gminy przy- 128 nieść. Poszłam znów do wójta, prosiłam, to aż się cały zatrząsł. „Co, ten hitlerowski bachor ma z naszymi dziećmi razem do szkoły chodzić?" Panie, to hitlerowski bachor. Jego ojca, jak mały miał dwa lata, do wojska wzieni. Ktoś zdał, że on po polsku umie, przyszli, zrobili rewizję, nic nie naszli, ale go wzieni na gestapo, potrzymali, bili, potem powiedzieli: „W domu słaba dla ciebie szkoła niemczyzny. Przy sołdatach cię nauczą, kto ty jesteś". I tyle go widziałam. Siedem roków był w sołdatach. Ani razu nie puścili na urlop. Synka nie znał od maleńkości. Raz tylko, jak wojna wybuchła, jak Polska upadła, uprosił jakiegoś kapitana, ludzkiego człowieka, i jak mieli postój we Wrocławiu trzy dni, wpadł na dzień do domu. Panie, jak on płakał. Mówił, że jest wśród takich, co ino patrzą, czy on nie spiskuje. Przysiągł na święty obraz, że przy pierwszej okazji ciepnie to wszystko i ucieknie. Ale go pilnowali. Wreszcie, jak byli pod Stalingradem, chciał uciec. I ubili go. Urzędowo ino zawiadomili o śmierci. Ale jego teścia, co był partyjny, wezwali na gestapo i kazali lepiej się zająć Ryszardem, coby wyrósł na prawdziwego Niemca, a nie na bandytę i dezertera jak jego ojciec. Gdy sowieci nadchodzili, teść wywiózł całą rodzinę i chciał nas wziąć ze sobą. Dziś widzę, że trza było jechać. Ale co ma wisieć — nie utonie. Pojedziemy z synkiem za nimi. I dlatego na żadne kluby narciarskie nie pozwolę. Po co ma mu być ciężko odjeżdżać. Zapadła cisza. Kobieta z zaciśniętymi ustami patrzyła gdzieś przez okno, wzrokiem niewidzącym. Rysiek oplótł ramionami gołe kolana i skulony na ławie jak psiak, patrzył na Łuszczka. Ten przez chwilę rozważał racje Krausowej, a potem zapytał: — Czy już się pani zapisała na wyjazd? — Jeszcze nie. Chciałam w spokoju z pola jeszcze n — Gazda ,z Diafoelnej 129 zebrać, bo choć jestem sama i stara, zawsze jednak jakiś płachetek się uprawi. Ale teraz już mogę jechać. W przyszłym tygodniu będę w Kłodzku, to zapiszę nas. — Pani Krausowa, jak pani chce, ja nie mam prawa wzbraniać pani jechać. Ale niech się pani dobrze zastanowi. Wiem, że Rysiek jest dla pani wszystkim, więc niech się pani zastanowi, gdzie mu będzie lepiej. — Chyba nie tu, gdzie go gestapowcem nazywają. — To też głupota. Krzyczą za nim, bo nie wiedzą, kto on, kim był jego ojciec i kim pani jest. Dowiedzą się — to przestaną krzyczeć. Ja pani coś zaproponuję. I tak dziś pani nie wyjedzie. Najwcześniej za dwa, trzy miesiące. Potraktujemy to jako okres próbny. Chłopiec może iść od poniedziałku bez przeszkód do szkoły. I dobrze, że pani szyje na maszynie. Milicjanci i placówka WOP-u odsyłają swoją bieliznę do reperacji trzydzieści kilometrów stąd. Ja też będę miał te problemy w schronisku. Myślę, że pani nam może dużo pomóc, a my pani. Wiem, że w czasie działań wojennych straciła pani krowę* a mały potrzebuje mleka. Znajdziemy i na to radę. Stara kiwnęła głową powątpiewająco, ale bez dawnej zaciętości. — W dwudziestym dziewiątym roku był u nas taki pastor. Mąż był u niego organistą i skamracili się. On też tak mówił, jak wy, panie. Wszystkich chciał zbawić. W trzydziestym piątym wzieni go do obozu koncentracyjnego i nie wyszedł. Ja wiem, że wierzycie w to, panie, co mówicie. Ale ja w to nie wierzę, bo za piękne. — Dobrze, zrobimy więc próbę. Nic to nie kosztuje. Na razie proszę o dwie rzeczy •— o zgodę na włączenie Ryśka do grupy narciarskiej i o pozwolenie na zapisanie go do szkoły. Krausowa rozłożyła ręce. 130 •— Warn, panie, nie można odmówić. Niech tak będzie. Na próbę. — Babuńciu! — krzyknął uradowany Rysiek i zawisł kobiecie na szyi. Ta głaskała go po czuprynie i tuliła do policzka jego głowę. Jasiek zwrócił się do chłopca: — Umówmy się tak. Dziś jest wtorek. Nie mów nic nikomu i raczej z chłopakami się nie zadawaj. W piątek oni mają wszyscy przyjść na wycieczkę na Diabelną. Będą gdzieś około czwartej. Ja cię zapraszam tam również, tylko tak, byś był wcześniej, przed nimi. Masz tu kartkę do wartownika, który stoi koło placówki, aby cię nie zaczepił. Weź i coś do jedzenia. — Proszę pana. Ja na pewno nie będę najgorszy. Ja już jeżdżę na nartach. Od czterech lat jeżdżę. — Zobaczymy. Odprowadzisz mnie do furtki i opowiesz — rzekł Jasiek. Teraz zwrócił się do babki chłopca: — Pani Krausowa. Dziękuję serdecznie za zaufanie. Myślę, że panią przekonam. Ryśkowi będzie tu dobrze. Zobaczy pani — nieśmiało wyciągnął rękę, a gdy podała mu swoją twardą, spracowaną dłoń, pochylił się nad nią i choć nie miał tego zwyczaju, pocałował z szacunkiem. Potem gwizdnął na Zbója i prowadzony przez Ryśka wyszedł na ganek. Słońce już było nisko nad horyzontem. Będzie chyba ciemno, zanim ze Zbójem dojdą na Diabelną. — Wie pan, ja mam własne narty. Tylko teraz one dla mnie już za małe. — O to się nie martw. Jeśli tylko będziesz się dobrze uczył, dostaniesz takie narty, jakie ci będą potrzebne. Ale teraz zajmij się babcią, aby tak nie spieszyła się z tym wyjazdem. Doszli do furtki. — A więc do piątku. Będziesz moim gościem na Dia-belnej. Tylko przyjdź wcześniej. Dobrze? 131 1 ROZDZIAŁ X — Kosiński, tu masz listę pokoi. Jest was dwudziestu trzech, wobec tego dwunastu zajmie salę na dole, a pozostała jedenastka — trzy pokoiki na górze. Rozdziel chłopców i zejdźcie za dziesięć minut przed ganek. — To jedno miejsce będzie wolne. — Nie martw się, znajdzie się dwudziesty czwarty lokator. Chłopcy przepychali się jedni przez drugich, wchodzili po schodach na ganek, z jakimiś zawiniątkami i tobołkami w rękach. — Muszę się panu, panie Andrzeju, przyznać — zwierzał się Kukulskiemu Jasiek, gdy zostali sami ¦— że trochę nie mogę sobie wyobrazić tych chłopców w czasie ćwiczeń. Musimy im zaaplikować silną porcję ogólnej gimnastyki, która ich trochę przygotuje do narciarstwa. Jak patrzę na tych tykowatych, wyrośniętych i mało sprawnych chłopców, to właściwie nie wiem, jak się do tego zabrać. — Rzeczywiście. A poza tym — w tych portkach nic nie zwojują. Żeby wykombinować jakieś spodenki gimnastyczne... — Na przyszły rok coś wykombinujemy. Teraz już i tak wrzesień, więc nie warto. Za to już trzeba myśleć o jakichś spodniach na zimę. Pogadam z Pajdzińskim. Dlaczego tylko dwudziestu trzech? — Jeden chory, dwóch ma robotę w polu, a jednego matka nie puściła. W ogóle przez ostatnie trzy dni miałem pielgrzymkę rodziców, którzy nie bardzo się chcą zgodzić na te narty. Przekonuję ich jednym argumentem — że chłopcy dostaną buty. — Zanim oni zejdą, chcę pana prosić o pomoc w ta- 132 kiej sprawie — tu Jasiek opowiedział historię Ryśka. — Czy zgadza się pan, aby go zapisać? I czy przyjmie go pan do szkoły? — W obu wypadkach tak. Tylko boję się, czy chłopcy, których stosunek do Niemców jest bardzo wrogi, potrafią tę sytuację zrozumieć, czy otoczą go we własnej narciarskiej grupie opieką i będą bronili przed innymi. — No, mamy na to dwa dni czasu. To będzie także dla nas pedagogiczny egzamin. Już schodzą. Chłopcy rzeczywiście wysypali się przed ganek, ale jacyś niezbyt rozbawieni. Skupili się szybko wokół obu mężczyzn i na coś czekali. Kukulski szybko przebiegł oczyma po znanych już sobie twarzach. Brakowało jednego. — Gdzie Dymitr Pawelczuk? Odpowiedziało milczenie. — Kosiński, przyprowadź szybko Dymitra. Nie będziemy przecież na jednego czekali. Z jawnym ociąganiem Kosiński ruszył do schroniska. Po kilku minutach wrócił, a przed nim postępował nie ustępujący mu wzrostem chłopak, barczysty, rozrośnięty. Szedł pociągając nosem i rozmazując dłonią krew z rozbitej wargi. — Kto cię tak urządził, Dymitr? — zapytał nauczyciel. — Ładnie zaczynacie swój start w narciarskiej grupie. Który to? Milczeli. — Panie nauczycielu. To my sobie wyrównamy — odezwał się Pawelczuk z zapalezywością w głosie. — Spróbuj -wyrównywać, to inaczej porozmawiamy. Mów, który to? — Ja nie powiem, ale on bohater. Niech się sam przyzna. — Ja, to ja zrobiłem — szybko wysunął się spośród 133 chłopców Kosiński, któremu widać dopiekła do żywego ironiczna uwaga Pawelczuka. — O co poszło? — Ja rozdzielałem miejsca, bo mi pan kazał. A on sobie zaczął dobierać chłopców do pokoju. Ja tak, on tak. Ja mówię, że prawo moje, a on, że ma gdzieś takie prawo. To potem już było krótko. — Dymitr, masz pretensje? — Po prawdzie to i nie. — Dobrze, skończona sprawa. Tylko pamiętajcie, na przyszłość bez żadnych kawałów. Wstyd mi za was przed panem Łuszczkiem. Zaczynamy zajęcia. Pan Łuszczek prowadzi. Biegnąc za instruktorem rozciągnęli się w długi wąż, po czym zatoczyli wielkie koło. Na komendę stanęli, pochylili się i ostatni zaczął przeskakiwać rozstawionych co kilka kroków kolegów. Nie szło to najlepiej, bo długie spodnie przeszkadzały, skaczący nie trafiali rękami w barki kolegów, przewracali się, śmiali z własnej niezgrabności, kpili jeden z drugiego. Zaraz zaczęli się mocować, wywalać w trawę i dopiero gwizdek Ku-kulskiego zaprowadził jaki taki porządek w rozbawionej grupie. — Ej, chłopcy, tak to my ćwiczyć nie będziemy. Jeśli jest jakieś zajęcie w grupie, nie ma miejsca na nic więcej. A skaczecie jak nogi. I to. lewe. Narciarz zaś bez skoczności i refleksu jest największą fujarą. To jest wasz nowy kolega, Rysiek Krause — pokazał ręką w kierunku schodków schroniska i wszystkie głowy zwróciły się w tym kierunku. — On wam pokaże, jak się skacze. No, hop. Chłopiec jednym skokiem przesadził schodki, podbiegł do kręgu kolegów, a potem sprężył się cały i choć był o wiele mniejszy niż inni, przesadzał bez trudu 134 chłopców, którzy posłusznie pochylali się, gdy do nich podbiegał. „Dobrze jest, chwyciło" — cieszył się w duchu Łuszczek, puszczając oko do Kukulskiego. I wtedy się zaczęło. Rozpędzony Rysiek zbliżał się do pochylonego Pawelczuka, oparł ręce na jego ramionach, wybił się w górę na nogach rozrzuconych w rozkrok i wtedy właśnie Dymitr podniósł się i wyprostował jak sprężyna. Palnięty głową w podbrzusze Rysiek zwinął się w powietrzu w kłębek, stęknął jakoś głucho i runął na ziemię. Ryknęli wszyscy złym śmie-, chem, a nad tą wrzawą górował głos Pawelczuka. Kiedy jednak mały Krause leżał na trawie bez ruchu, ucichła wesołość, jedynie rozkraczony Dymitr powtarzał głośno któryś już raz z rzędu: — Przeze mnie to ty, szkopie, skakać nie będziesz. Dobiegli równocześnie Kukulski i Łuszczek. ¦— Ty łobuzie — rzucił przez zęby nauczyciel. Chłopcy otoczyli ich zwartym kołem. — Nie będzie przeze mnie taki szkop skakał. Już się skończyły te czasy — powtarzał Dymitr opuściwszy głowę. — On nie gorszy Polak niż ty — dyszał Kukulski. —" Jak mogłeś tak podle, podstępnie... ¦— Nie będzie skakał... Naraz zwarte koło rozstąpiło się. Wszyscy patrzyli" w milczeniu na Ryśka, który stał nisko pochylony, skurczony, ze ściągniętą bólem twarzą, trzymając się, obu rękami za podbrzusze. — Jak się czujesz, mały? — zapytał go nauczyciel., — Lepiej — wystękał Rysiek. — Niech pan to zostawi. Ja to z nim sam załatwię — mówił powoli. Śmiech potoczył się gromki, urągliwy. Patrzyli na, małego Ryśka, którego Dymitr przerastał przynajmniej;: 135 o głowę. On też pewien swojej przewagi śmiał się najgłośniej. — Patrzcie go, on to załatwi, znaj dek zasmarkany, on załatwi — aż zataczał się ze śmiechu. Naraz jęknął jakoś dziwnie, uderzony z rozpędu głową Ryśka w żołądek, i runął na plecy. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, mały piegowaty chłopiec siedział na łapiącym jak ryba powietrze Pawelczuku i okładał go pięściami po twarzy. Jednym szarpnięciem zdarł go Łuszczek z brzucha Pawelczuka i przez chwilę trzymał w powietrzu. Dymitr z pomocą Kukulskiego, postękując, podniósł się z ziemi. — Zabiję cię, zabiję — charczał spluwając krwią. — Nic mu nie zrobisz — rzekł twardo Kukulski. — A ja swojej krzywdy nie daruję. Wyrzućcie ze szkoły i z tych nart, a ja go i tak zabiję. Kukulski spojrzał trochę bezradnie na Łuszczka. W pierwszym dniu taka sytuacja. Dla zapewnienia spokoju — trzeba by jednego usunąć z grupy. Słuszność była po stronie Ryśka, ale Pawelczuk miał za sobą większość w tej gromadzie, więc usunięcie go mogłoby zniechęcić kolegów. W pewnej chwili Łuszczek wpadł na pomysł. — Kosiński — zagadnął przeciągle — jak ci się zdaje, gdyby Rysiek został przydzielony pod twoją opiekę, obroniłbyś go przed wszelkimi przeciwnikami? — Dymitrowi to ja radę dam — odparł chłopak — ale dlaczego mam bronić hajotowca? — Bo ja cię o to poproszę. Na razie musisz mi zaufać, że tak trzeba. A niedługo wam to wyjaśnię. I na pewno przyznacie mi rację. Więc zgadzasz się? — No, jak pan tak mówi, to musi trzeba — rzekł po zastanowieniu Kosiński. — Chodź, maminsynku, i słuchaj się opiekuna. 136 Rysiek ociągając się poszedł w kierunku Kosińskie-go. Chłopcy ze złośliwymi uśmieszkami patrzyli na Dymitra, ale ten łypał tylko złym wzrokiem po wszystkich i sapał ze złości. Dalsze zajęcia przebiegały już bez incydentów, ale i bez poprzedniego zapału. Obaj instruktorzy zastosowali cały arsenał przeróżnych ćwiczeń, aby rozpoznać stopień fizycznych uzdolnień przyszłych adeptów narciarskich. Wyniki nie wzbudzały zachwytu. Wyrośnięci chłopcy byli wyraźnie nieruchawi, brakowało im przede wszystkim refleksu i szybkości. Męczyli się też stanowczo za szybko, wykazując duże braki kondycyjne. Wreszcie Nieścioruk zakończył ten pierwszy dzień forsownych zajęć. — Kolacja! — wołał z ganku, a echo odnalazło chłopców w dole polany, w czasie któregoś z rzędu atakowania pochyłego stoku. Wtedy dopiero spostrzegli, że zrobiło się szaro, że słońce zginęło za drzewami i że strasznie chce im się jeść. Obsiedli oba stoły gwarną gromadą i oczy świeciły im się na widok mis z kwaśnym mlekiem i suto kraszonych kartofli, gdy naraz nauczyciel polecił im umyć ręce. Tego się nie spodziewali. Czego on chce? Czego się czepia? Ale jeść się chciało bardzo, a warunek był postawiony w sposób bezdyskusyjny. Poszli więc do umywalni, więcej wody rozchlapali po ścianach, niż wylali na ręce, ręcznik był po tym „myciu" brudny jak święta ziemia, ale Kukulski uznał, że jak na początek — wystarczy. W jednej chwili dogrzebali się do misek, a potem bardzo szybko sprawili się z gorącą kiełbasą. O dobrym już zmierzchu za tupotały na ganku okute 137 buty i do sali jadalnej wszedł wraz z patrolem porucznik Sękala. Chłopcy ucichli i wsunęli się głębiej w ławy. Choć wojsko rwało oczy, onieśmielało jednocześnie, bo tu, nad granicą, było ono władzą najwyższą. Żołnierze zagadnęli tego i tamtego, wypili po szklance mleka i wyruszyli zaraz na obchód swego odcinka. Pozostał tylko porucznik. W czasie Wielkiej Nocy ożenił się i sprowadziwszy żonę do Bolkowa nie miał zbyt wiele czasu poza służbą. Będąc jednak sercem z poczynaniami Łuszczka, wyrwał się na ten dzisiejszy dzień i przyszedł do nich. Wnet też siedli w kącie i i! z gospodarzem schroniska i zaczęli w cichości szeptać. i ¦.: Kukulski w tym czasie pędził chłopców do gruntow- b nego mycia i przygotowywania łóżek. Nie bardzo wie- dzieli, po co tyle tego mycia, i to w takiej lodowatej wodzie, czerpanej wprost ze studni w piwniczce, ale gdy zobaczyli czyste prześcieradła i nowe koce — uznali to za wystarczające uzasadnienie. Po pół godzinie zeszli ponownie do jadalni. Stoły zsunięto pod ścianę, a na podłodze leżały rzędem materace. Blask padający z otwartego paleniska olbrzymiego pieca kuchennego oświetlał dużą salę jadalną. Siadali, jak popadło, trochę onieśmieleni obecnością oficera i jakąś świątecznością nastroju, który naraz zapanował w sali o ścianach pociemniałych ze starości. — Plany mamy ambitne — mówił do nich Łuszczek. — Chcemy, aby sława Diabelnej sięgała daleko. Właśnie dzięki wam. Chłopcy z Diabelnej — to musi naprawdę coś znaczyć. Inni uczą się jeździć na nartach dwa, trzy lata, zanim zaczną startować w zawodach. My tu z panem Kukulskim chcemy stworzyć wam ta-; kie możliwości, abyście już w tym sezonie poznali, co to znaczy smak startu, a w przyszłym roku już walczyli o zwycięstwo na różnych zawodach. Potrzeba nam jeszcze do tego dużo, a przede wszystkim waszej pomocy. — Panie, ale przecież my w ogóle nie wiemy, jak te narty wyglądają, jak to się jeździ. Nie damy rady — zaczęli wołać chłopcy jeden przez drugiego. Porucznik Sękala uciszył ich mchem ręki. —¦ To samo myślałem i ja w grudniu ubiegłego roku, gdy mi pan Łuszczek zaproponował przeszkolenie moich żołnierzy w jeździe na nartach. Nie mówiłem tego głośno, ale też myślałem tak jak wy, że żołnierze nie dadzą rady. A jednak dali. I zawody wygrali w Szklarskiej Porębie. Ale to mało. Dzięki umiejętności poruszania się na nartach złapali niemiecką grupę dywersyjną. Bez tego nie daliby rady. Czy pan Łuszczek wam o tym opowiadał? Łuszczek nie dał się długo prosić. Miał przecież w tym cel, aby im wykazać praktyczne korzyści, jakie płyną z używania dwóch desek, szczególnie tu, w górach. Mówił o trudnościach, o tym, jak nie bardzo potrafił sobie poradzić z nartami Leon, jaki wycisk dawał mu Józek Struś i jak potem gnali po kopnym, półmetrowym śniegu co tchu, by przeciąć drogę dy-wersantom. Słuchali go z otwartymi ustami i ani się spostrzegli, gdy zaczął im opowiadać o trudnych początkach schroniska na Diabelnej, o tym, jak z Nie-ściorukiem spuszczali drzewa, by zrobić zapas opału na zimę, jak Zbój zranił sobie łapę. —• I wtedy, gdy wracałem na górę, ktoś za mną szedł i wołał, chciał mnie ostrzec. Widocznie wiedział, co się dzieje w schronisku, i nie chciał, abym tam szedł. To był chłopiec. I dotąd nie wiem, kto to był. A bardzo chciałbym go spotkać i podziękować mu, mimo że wtedy zbagatelizowałem to ostrzeżenie. Zapadła cisza. Nikt się nie odzywał, tylko wszyscy patrzyli na Łuszczka. 138 139 Milczenie przerwał Petro Panko. — Niech pan coś jeszcze opowie o nartach — poprosił. Łuszczek bez trudu poddał się gawędziarskiemu nastrojowi, jaki zapanował w jadalni. Opowiadał im o tym, jak mając dwanaście lat drutem przywiązywał narty do butów, bo ojciec nie chciał dać pieniędzy na wiązania, jak trenował na stoku do późna w noc po ciemku, aby bratu wkosić, i jak diabli go brali, że udawało mu się tylko wtedy, gdy brata prasło, a na ustanego — nigdy. Potem przeszedł na tematy wojenne, na tęsknotę za górami, mówił o żarze pustyni, o słonej, spalonej, swędzącej od piasku skórze, o marzeniach o śniegu i chłodzie. Opowiadał im o tym, jakie wrzenie zapanowało w kompanii, gdy uzupełniono ich stan byłymi Wehrmachtowcami •— Polakami ze Śląska i poznańskiego, którzy przymusowo wcieleni do niemieckiego wojska przechodzili przy pierwszej okazji przez front, aby dostać się do niewoli, a stamtąd do polskich formacji. Mówił o tym, jak wrogo ich przyjęli i jaki przeżyli wstyd, gdy zobaczyli, jak pięknie walczą ci nieraz źle mówiący po polsku żołnierze. Patrzył na twarze chłopców widoczne w świetle pełgających ogników, ale były one zamknięte i nieprzeniknione. Tylko Dymitr Pawelczuk uśmiechał się jakoś dwuznacznie i zerkał nieprzyjaźnie na Ryśka. Hasło do zakończenia wieczoru dał niespodziewanie Zbój. Rozespany wylazł spod pieca na środek sali, przeciągnął się, a potem naraz podszedł do drzwi i zaczął głośno ujadać. Prysnął nastrój spokoju, a wracający z granicy patrol zburzył go już do reszty. Pożegnali odchodzącego porucznika, a następnie Kukulski zapowiedział chłopcom: 140 — Jutro wstajemy o siódmej. Zaraz po śniadaniu nastąpi podział na dwie grupy. Jedną będzie prowadził Kosiński, szefa drugiej wybierzcie sobie sami. Przed' południem praca przy oczyszczaniu stoku, po południu dobierzemy wam buty i narty. Zagramy też w piłkę. ¦—• W nożną? W nożną? — zakrzyczeli. ¦—¦ W nożną. Już w drodze do pokoi ustalali składy. ROZDZIAŁ XI — Kogo tu uważasz? — Ciebie. — Mnie? — zawołał zdziwiony Kosiński. — Co, znowu cię ktoś pobił? — A czy ja do ciebie przychodzę jak do niańki? — obruszył się Rysiek. — Mam sprawę, to przychodzę, a nie chcesz, to nie. 141 r Odwrócił się na pięcie i odszedł od szkolnego płotu, — E, widzisz go, jaki ważny ten piegus •— wołali za nim koledzy Kosińskiego. — Józek, nie chodź, co on ci będzie rozkazywał. — Czy to coś ważnego? — zawołał za Ryśkiem Ko-siński. Chłopak szedł nie odwracając się, jakby nie słyszał pytania. — Gdzie pieczecie dziś ziemniaki? — zapytał kolegów Józek. — Na polu Zbyrtacki, pod lasem. — Dobrze, przylecę tam. Pobiegł za Ryśkiem, który był już dość daleko. Dopadł go zziajany i zły. — Mały, ty tu nie ważniakuj, bo oberwiesz. Czego chcesz? Rysiek milczał. — No mów, bo mi się spieszy. Albo zaraz powiesz, albo idę ziemniaki piec. — A leć, tylko żebyś nie żałował. — No to gadaj. — Zaraz. Me tu, gdzie ludzie ciągle patrzą. To trzeba spokojnie i w tajemnicy. Józek jak zwykle, gdy był zakłopotany i nie wiedział, co robić, zaczął podciągać opadające spodnie. Ciągnęło go, aby pobiec na pole Zbyrtacki, poskakać przez ognisko, a potem parzyć ręce wyciąganymi prosto z ognia usmolonymi ziemniakami. A jednocześnie coś nakazywało zostać przy Ryśku, który szedł z twarzą zaciętą i nieprzeniknioną. Skręcili w opłotki i za chwilę siedzieli pod stertą słomy. —¦ No? — zachęcał dosyć obcesowo Józek. — Ty wiesz, że wyciągu na tę zimę nie będzie? — Co mam nie wiedzieć. Mówił to przecież wczoraj pan Łuszczek. Nie będzie, bo nie ma silnika. Rysiek zbliżył twarz do twarzy Józka. — Co się tak gapisz? — Nie powiesz? ¦— No mówże, bo mnie już złościsz tymi sekretami. — Ja wiem, gdzie jest taki motor — rzekł cicho Rysiek. Józek na chwilę zaniemówił, tak go zaskoczyła ta wiadomość. Zaraz się jednak zapalił: — Gadaj szybko, gdzie to jest? — Za Wygodą, na szybowisku. — E tam — Józek machnął z rezygnacją ręką i wstał ze słomy. — Ja tam byłem na tym szybowisku. Tam nic nie ma. Puste hangary. Idę na pole Zbyrtacki. — Poczekaj. Tam jest silnik na pewno. Ja ci to mówię — upierał się Rysiek. — Ukryty? . —- A ukryty. a 42 143 T — A skąd wiesz, że taki? — Jaki? — Taki jak do wyciągu. — Ja nie wiem, czy akurat taki jest, ale tam jest kilka, trzeba wybrać. — Piegowaty, nie bujasz? — Jak słowo — Rysiek rąbnął się w piersi, aż zadudniło. Kosiński usiadł z powrotem na słomie. •— Nie lecisz już na pole Zbyrtacki? — Coś ty, co tam pole. Wyciąg ważniejszy. Gadaj szybko. ¦— Koło hangaru jest taki mały warsztat remontowy, bo jak samoloty ciągnęły szybowce, to często się psuły i tam naprawiano. Pod tym warsztatem jest piwnica czy bunkier. I tam są te motory. — Byłeś w środku? -— Nie, bo wejście jest zarzucone starym żelazem, ale było małe okienko. Jak poświeciłem latarką, to widziałem. A potem zasypałem okienko ziemią. —• To może one są zepsute? — Może, ale Leon je naprawi. Chyba nie są zepsute, bo były takie tłuste, jakby specjalnie smarowane. A zepsutych się tak nie smaruje. — No to, piegowaty, jeżeli się uda, to jesteś swój chłop. Trzeba tam jechać i zobaczyć. — Ale może wziąć pana Łuszczka albo Majchrza-ka? — zaproponował Rysiek. — Coś ty, z byka spadł? Z milicją chcesz jechać? Ten Majchrzak to dziś dobry, a jutro się pogniewa z Łuszczkiem i zabierze nam motor. Zapamiętaj sobie, że milicja — to milicja, dobra, ale z daleka, a Łuszczka też nie ma co brać przed czasem, bo się okaże, że to stare graty, i będzie ino wstyd. Jedziemy sami. — We dwóch? Nie damy rady. Tam drzwi zawalone. — No, nie we dwóch. Więcej nas będzie, sami swoi. Weźmiemy obu Panków. I kogo by tu jeszcze? O, Dymitra! — Dymitra? — powtórzył z niechęcią Rysiek. — Tak, Dymitra. Ja wiem, że ty się z nim nie zadajesz i ja też nie bardzo. Ale Dymitr będzie potrzebny. A właściwie jego koń. Mnie ojciec da paskiem, a nie konia. To samo Pankom. A u Dymitra ojciec schorowany i on sam właściwie gospodarkę prowadzi. No, trzeba się brać za robotę. Która teraz może być godzina? — popatrzył na niknące za górą słońce. — Już gdzieś piąta będzie. Umówmy się tak. O siódmej pod figurą za Bolkowem. Ja zawiadomię Dymitra, a ty Panków. Tylko nie mów, gdzie idziemy, i niech Pan-ki wezmą jakieś światło. No to cześć. Popędził przez rżysko, tylko bose pięty migały. Rysiek podniósł się spod stogu i poszedł pod górę, gdzie na łące Petro i Pawło uganiali się za niespokojnymi krowami. Było już zupełnie ciemno, gdy Rysiek przycupnął w rowie na końcu osady. Obaj Pankowie obiecali, że jak tylko zapędzą bydło do obory i pomogą ojcu przy obrządku, przyjdą na pewno. Na Kosińskiego też można było liczyć, najmniej pewny w tej eskapadzie był udział Dymitra. To nawet według opinii Ryśka nie byłoby takie najgorsze. Koń by się przydał — to prawda, ale i bez niego jakoś sobie poradzą. Pójdą pieszo te siedem kilometrów do Wygody, obejrzą dokładnie, co tam jest, i wtedy będzie można dać znać Łuszczkowi, Kukulskiemu czy Majchrzakowi. Ale Kłosiński uparł się, żeby wziąć Dymitra, więc niech tam. Na szosie słychać człapanie. Tak, to na pewno Pankowie. Rysiek zna już na pamięć ten podwójny klekot gumiaków, obaj bracia starają się chodzić zawsze 144 - Gazda » Diabelnej 145 w krok, a że Petro mniejszy, jego stąpnięcie jest o ułamek sekundy wcześniejsze. — Rysiek, Rysiek — wołają półgłosem bracia. — Tutaj — odpowiada im z rowu. Przysiadają przy nim na ciepłej jeszcze ziemi. —¦ Latarnię macie? — Tak, stajenną. Tacie my wzięli. Rysiek, a wrócimy za trzy godziny? Bo jak nie, to tata się zeźlą — mówi flegmatyczny Pawło. — I sznur też my wzięli, i zapałki — dodaje Petro. Dalszą rozmowę przerywa turkot wozu. To chyba Dymitr. Tak. Z zawadiackim animuszem okłada batem konia po bokach, a ten cwałuje jak husarski wierzchowiec do ataku, łomocąc po wybojach drogi żelaznymi obręczami drabiniastego wozu. — Prrr! — ściąga konie tuż,przed figurą. — Jest tam już który? — Jesteśmy — odpowiadają chórem. — A, to wy, Pranki-Panik, i piegaty babciuś — woła Dymitr schodząc z wozu. — A Józek jest? — Jeszcze nie ma, ale zaraz nadejdzie. — To ci wódz, co się spóźnia — przygaduje Dymitr. — On ma najdalej, z drugiego końca Bolkowa — usiłuje bronić Kosińskiego Rysiek. — Ty, piegaty babciusiu, nie przychlibiaj mu się — ucina Dymitr. — Oj, Dymitr, Dymitr — woła z ciemności Kosiń-ski — całe szczęście, że u ciebie w chałupie jest jeszcze koń, bo inaczej twój stary ino z głupkiem by gadał. — Co ci, źle? — buńczucznie krzyczy Dymitr. — Jak ja dla was za głupi, to mój koń za mądry. Jedźcie se sami. 146 — Ta daj ta spokój, chłopaki — mówi Pawło — macie pretensje do siebie, to Pan Bóg dał po to ręce, żeby wyjaśnić. A tu szkoda gadać po próżnicy i w ćmoku. Umilkli przyznając mu rację. Dymitr bał się, że mogą przystać na jego propozycje odstąpienia od wyprawy, a Kosińskiemu było trochę wstyd przed Ryśkiem, wbrew jego protestom dobrał tamtego do grupy i takie są rezultaty. — No, chłopaki, wsiadajta — dał hasło Panko i wsunął się między drabinki wozu. — Gdzie jedziemy, po co? — dopytywał się Dymitr. — Potem się dowiesz. Na razie poganiaj konia do Wygody, na szybowisko. Dymitr zaciął konia i wóz potoczył się po szosie. Ogłuszeni turkotem pędzili w milczeniu przez kilka- 147 naście minut, podkładając dłonie pod pośladki, aby złagodzić bolesne uderzenia o deski. — Te, woźnica — spróbował przekrzyczeć turkot Kosiński. — Nie dałoby się gdzieś bokiem objechać? Bo milicjanty się włóczą i zanim wyjaśnimy naszą sprawę, może być nieklawo. Tuż przed Wygodą skręcili w boczną drogę i odetchnęli w ciszy, jaka naraz zapanowała. Szybowisko leżało w oddali ciche, ciemne, martwe. Wjechali na łąkę pokrytą nie skoszoną zeschłą trawą, po której zapewne jeszcze dwa lata temu ślizgały się szybowce. Dymitr, który był tu po raz pierwszy, prowadził konia według wskazówek Ryśka. Objechali dokoła olbrzymią bryłę hangarów i stanęli przed małym budynkiem. — To tutaj — rzekł Rysiek. — Trzeba by konia i wóz odprowadzić gdzieś dalej. Dymitr bez słowa protestu odjechał z wozem za załom hangaru i tam przywiązawszy konia, szybko wrócił, Rysiek minął podparte kołkiem drzwi i poprowadził chłopców z drugiej strony. Przez chwilę macał rękami po ziemi, ale widać nie bardzo orientował się, gdyż powiedział do młodszego Panki: —¦ Pietrek, zapal latarnię. Błysnęła w ciemności zapałka i po chwili Petro przysunął płomień latarni staj ennej pod mur budynku. — O, tu jest okienko! — zawołał Rysiek. — Ale co to? Ktoś tu musiał być, ja je przysypałem, a teraz jest odgrzebane. Chłopcy jednak nie zwracali uwagi na te zastrzeżenia Ryśka i przyklękli tuż przy widniejącym nisko otworze. Dokoła pełno było rozgrzebanej świeżej ziemi. Z ciemnego okienka zionęło stęchłym, wilgotnym powietrzem. Szybko rozwinęli przyniesiony przez Pan- ków sznur, uwiązali u jednego końca latarnię i spuścili do piwnicy. Pierwszy przywarł do otworu Kosiński. — O rany Boga, jest — zawołał podniecony — są! Jeden, dwa, trzy, cztery, jeden z takimi drutami, chyba elektryczny, a tamte chyba na ropę. O rany, chłopaki, będzie wyciąg, będzie wyciąg. Oderwali go siłą od otworu i teraz po kolei, choć na kilka sekund, przyklękali i wsadzali głowę, aby na własne oczy zobaczyć znalezisko. — Chłopaki, napatrzyć już my się napatrzyli — przywołał ich do porządku Pawło Panko — a teraz, Rysiek, gdzie tu wejście do tego lochu? Ostrożnie wyciągnęli latarnię i osłaniając ją marynarką Dymitra, żeby światła nikt nie zobaczył, obiegli budynek i otworzyli skrzypiące drzwi. Zamknąwszy je szczelnie za sobą, dopiero wtedy oświetlili wnętrze. Walało się tu tyle starego żelastwa, że trudno było postawić gdzieś nogę bez obawy potknięcia się czy nadziania na nie. W jednym miejscu stare pogięte blachy, kawałki szyn i rur były jakby specjalnie spiętrzone i tam właśnie Rysiek wskazał palcem. — Tu pod tym jest klapa przykrywająca wejście do piwnicy. Trzeba to odwalić. — No to na co czekamy? — zawołał Dymitr, zakasując rękawy. — Zaraz — rzekł Kosiński — jak my będziemy pracować i odwalać te żelaza, to nas tak może ktoś podejść, że nie zauważymy. Petro, pójdziesz przed hangar i będziesz pilnował, czy ktoś nie idzie. — Ja? — zawołał żałośnie młodszy Panko. — Ja chcę tam z wami wejść. — No, zmykaj, mały. Jak odgarniemy, to cię zawołamy. 148 149 Gdy tylko zamknęli za nim drzwi, wzięli się raźno do roboty. Szło im dosyć szybko, choć żelaznego złomu było więcej, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. We dwóch, trzech atakowali większe kawałki, odrzucali na bok, starali się to robić możliwie cicho, ale nie zawsze się udawało. Wreszcie spod ostatnich kawałków blachy wyjrzała betonowa podłoga, a gdy odgarnęli grubą warstwę śmieci, przykuł ich uwagę kwadrat klapy zasłaniającej wejście. Kosiński i Dymitr jednocześnie złapali za metalowe kółko i potężnie szarpnęli. Żelazna klapa trzeszcząc w zawiasach uniosła się w górę, odsłaniając czeluść piwnicy. Rysiek z latarnią w ręku stanął już na pierwszych stopniach drabiny prowadzącej w głąb... Drzwi pchnięte gwałtownie rozwarły się ze zgrzytem i wpadł przez nie zdyszany Petro. — Chłopaki, jakiś samochód tu jedzie. — Jaki samochód, skąd? — Nie wiem skąd, ale jedzie. Jest już blisko. Ucichli na chwilę i rzeczywiście do ich uszu doszedł wyraźny dźwięk silnika samochodu będącego już w pobliżu hangaru. Zdali sobie sprawę z tego, że na ucieczkę już za późno. Działali teraz sprawnie i bezbłędnie, jakby się umówili. Obaj Pankowie ostrożnie zamykali drzwi, Rysiek zdmuchnął latarnię, a Kosiński i Dymitr wspólnie mocowali się z otwartą ciężką klapą. Potem każdy starał się znaleźć schronienie w zagraconym, ciemnym wnętrzu. Przez łomot własnych serc słyszeli, jak samochód wyjechał zza hangaru, podtoczył się pod budynek warsztatu, liznął przyciemnionymi reflektorami niezbyt dokładnie domknięte drzwi i umilkł. Trzasnęły drzwiczki szoferki i po trawie zaszurały kroki. Ktoś minął wejście i obchodził budynek, kierując się wyraźnie ku okienku piwnicy. 150 — A nie mówiłem panu? Niech pan tam spojrzy, ja poświecę latarką. Głos dudnił w piwnicy i chłopcy wiedzieli już, że jeden z mężczyzn informuje drugiego, zaglądając jednocześnie tam, gdzie były motory. — Dobra, Franek, dobra. Jest tu trochę silniczków, dadzą nam za to w Krakowie po kilkadziesiąt tysięcy od sztuki. Trzeba będzie to przykryć drzewem, żeby nas milicja nie nakryła. — O tym schowku powiedział mi w zeszłym tygodniu jeden Niemiec, który tutaj pracował w czasie wojny i pomagał im przy ukrywaniu. Zapiliśmy trochę i Niemiec puścił farbę. Ledwo to okienko odnalazłem, bo było zasypane ziemią. — No to, Franek, do roboty. Gdzie tu wejście? Chyba damy radę we dwóch, nie? Znów usłyszeli kroki zbliżające się do drzwi i po chwili zgrzytnęły dawno nie oliwione zawiasy. Jasny snop światła latarki wydobył z ciemności zagracone wnętrze i wędrował z kąta w kąt. Chłopcy zamarli. Jasny krążek przeleciał po ceratowym płaszczu Pawła Panki i już, już zdawało się, że ich odkryto, ale widocznie tamci uznali, że to jakiś zawieruszony łachman, gdyż dalej prowadzili światło po kątach i zakamarkach warsztatu. — Cholera — zaklął mężczyzna nazywany Frankiem — ktoś tu był. To wejście było zawalone żelastwem, a teraz jest odkopane i klapa na wierzchu. Trzeba się spieszyć, bo lada chwila może ktoś tu wpaść. -— No dobra, Franuś. Nie traćmy czasu. Uchwycili żelazne kółko włazu i szarpnęli, odsłaniając kwadratowy otwór. 151 — Franek, daj latarkę i wejdź, ja ci poświecę, zostanę na schodach i będę pilnował, żeby ktoś nas nie zaskoczył. Chłopcy patrzyli z ukrycia, jak Franek, krępy szo-ferak w skórzanej kurtce, niknie pod posadzką, oświetlany z góry wąską smugą światła. Tuż za nim podążał ten drugi, ale nie zszedł na dół, tylko zatrzymawszy się w połowie drabiny dyrygował tamtym w piwnicy. — Franuś, najpierw te dwa elektryczne. Uszarpie-my się, bo to ciężar, ale się opłaci. No, bierz... Co jest, do cholery. Poderwał do góry twarz wraz z latarką, ale Kosiń-ski, który z rumorem wyskoczył spod zardzewiałej blachy, był już tuż mad nim. Z rozmachem palnął nogą obutą w gumowy kalosz prosto w pierś mężczyzny, a gdy tamten zasłaniając ręką głowę zachwiał się i próbował wyjść stopień wyżej, powtórzył cios w głowę i bark. Szabrownik krzyknął, wypuścił latarkę i z hukiem stoczył się po stopniach na dół. Teraz już w piątkę stali nad włazem i mocowali się z ciężką betonową płytą. Szarpnięta przez tyle rąk huknęła, aż kurz poszedł, więżąc obu mężczyzn. Stanęli teraz wszyscy na małym kwadratowym kawałku i czuli, jak drga im pod nogami, podbijany od dołu. — Dymitr i Pawło — polecił Kosiński — my tu przytrzymamy klapę, a wy przeciągnijcie ten warsztat spod ściany. Tego nie ruszą. Posłusznie, bez żadnych dyskusji, szurnęli Dymitr i starszy Panko, tam gdzie kazał Józek, a gdy tamci przytrzymywali podskakującą klapę, oni barkami, rękami pchali ciężki warsztat. Naraz dobijanie z piwnicy ustało. -— Hej tam, na górze — doszedł ich stłumiony 152 głos — nie ma się o co kłócić. Jest tu tego i dla was, i dla nas. Podzielimy się. — Siedź pan tam cicho! — krzyknął Kosiński. — Silników to wy już nie wywieziecie. — Proponujemy po dobroci — odkrzyknęli z piwnicy. — My weźmiemy jeden elektryczny i trzy benzynowe, a wy resztę. I dołożymy wam dwadzieścia tysięcy. — O rany! — zawołał Petro. — Józek, dwadzieścia tysięcy, byłoby po cztery tysiące dla każdego. I silniki na wyciąg też by były. Może by ich wypuścić. — Siedź cicho, pętaku — zgromił go Dymitr — wypuścisz takiego, on ci zamiast forsy da rurką przez łeb i wszystko wywiezie. Niech siedzą, my tu przypilnujemy, a jeden skoczy do Majchrzaka. -— Racja — poparł go Kosiński — trzeba zawiadomić Majchrzaka — dodał, zerkając niespokojnie na Ryśka. — No, jak tam, zgoda? — doleciało z dołu. — Nie będzie żadnej zgody — zawołał Dymitr — poczekacie trochę i zaraz tu milicja będzie. — Co wy zwariowaliście? Milicję chcecie wołać? Oni ani wam, ani nam nic nie dadzą, a tak możemy mieć dobrą dolę i wy, i my. — Dymitr, szkoda czasu. Wyprzęgaj konia i pędź do Bolkowa. My ich tu przytrzymamy. Pawelczuk buchnął w drzwi, przez chwilę pobrzękiwał uprzężą, potem załomotały końskie kopyta, cichnąc w dali. Chłopcy zapalili znów latarnię i obsiedli przywalony ciężkim warsztatem właz. — No to co? — podjął po chwili Rysiek. — Wyciąg chyba będzie. Majchrzak nie jest pewnie taka świnia, żeby wszystko zabrać, jeden silnik zostawi, taki, jak trzeba. 153 — Myślę. Przecież poza motorami milicja sobie zabierze tych dwóch — tu Kosiński wskazał brudnym palcem w kierunku piwnicy — i jeszcze samochód. Warte to chyba jednego silnika. — A ja wam mówię, że co milicja, to milicja — przeciął dyskusję Pawło. Umilkli nagle i zafrasowali się. No bo przecież ten Majchrzak nie jest chyba aż tak ważny, żeby mógł rozdzielać wszystko, co jest na jego terenie. On też ma władzę nad sobą i jej trzeba będzie przekazać te silniki. — A ja wam mówię, że trzeba chłopów wypuścić, niech se tam wezmą te kilka motorów, a my resztę i pieniądze — mówił sennym już głosem Petro, — A ty głupi jak zawsze — skarcił go brat — chłopy będą siedzieć, aż ich Majchrzak wygarnie jak z wnyków. Gadali tak jeszcze z pół godziny, nie reagując na prośby, groźby i apele, kierowane do nich z dołu. Wreszcie, gdy zaczęli się już trochę niepokoić, usłyszeli warkot milicyjnego gazika. Z piskiem hamulców samochód zatrzymał się tuż przed warsztatem. Skoczyli wszyscy do drzwi i rozwarłszy je stanęli na chwilę oślepieni reflektorami. ¦— No, chłopaki, jest milicja! — wołał do nich uradowany Dymitr. Gdy zgasły światła samochodu, w blasku lampy rozróżnili Majchrzaka i milicjanta Felka, idących z pepeszami gotowymi do strzału. Za nimi biegli Dymitr i pan Kukulski. Majchrzak rozejrzał się po warsztacie i zapytał: —• No, chłopcy, gdzie macie tych ptaszków? —• W loszku siedzą. — A gdzie wejście? Złapali warsztat i zepchnęli go z włazu. Teraz Fe- 154 lek otworzył klapę i w świetle lampy ukazały się dwie przerażone twarze. — No, cwaniaczki, wychodzić! -— krzyknął plutonowy. Posłusznie wydrapali się na górę, z podniesionymi rękami, bez protestów dali się zrewidować, a potem milicjant Felek poprowadził ich pod lufą pepeszy do samochodu. — Chłopcy, spisaliście się pięknie. I to wszyscy, cała piątka. Dymitr mi to po drodze opowiadał. I Rysiek, i Józek, Pietrek i Paweł. Dziękuję wam — mówił Kukulski. Zaszurali nogami po brudnej posadzce, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Naraz Kosiński zdobył się na odwagę: — Panie plutonowy, a będzie silnik na wyciąg? — Naturalnie, że będzie. Dymitr go już wytargował, zanim powiedział o tej całej drace. Wpadł na posterunek i krzyknął mi prosto w ucho: „Panie Majchrzak, jak pan da silnik, to panu coś powiem". Tak i macie silnik. Popatrzyli na siebie i nieznacznie odetchnęli z ulgą. ROZDZIAŁ XII — Hej, rrraz! Hej, rrraz! — rytmicznie wołał rozebrany aż do koszuli Majchrzak, a oni po każdym „rra-zie" ciągnęli liny i windowali coraz wyżej oporny ciężar. Niełatwo to szło. Nowe buty ślizgały się po zmarzniętej trawie i pokrywającym ją śniegu, ale trzynastu chłopców Kosińskiego, wspomaganych ramionami Łuszczka i Majchrzaka, podnosiło powoli ważący prawie tonę silnik wyciągu. 155 Właściwie ten śnieg zaskoczył ich trochę. Liczyli, że sypnie za kilka dni, na następną niedzielę. Wtedy byłoby wszystko w porządku. Teraz zaś musieli pracować na zwiększonych obrotach, aby jak najszybciej skończyć, aby nie stracić ani jednej śnieżnej godziny. Od pierwszego dnia treningu minęło równo dwa miesiące, a im się zdawało, że co najmniej rok. Bo też roboty mieli za sobą masę. W piątek po południu każdego tygodnia pędzili tu zaraz po szkole, ciekawi, co będzie dzisiaj w programie, kto wygra kolejne dwudniowe współzawodnictwo: grupa Kosińskiego czy Pawelczuka. Już nawet rodzice nie sarkali na to znikanie na dwa dni, bo i nie było teraz takiej pilnej roboty w gospodarce. Co prawda ten i ów wyraźnie mówił, że nijak nie może pojąć, o co tu chodzi, i stukał się w czoło, ale robił to ukradkiem, aby się nie rozniosło wśród znajomych, aby nie urazić „pana z Diabelnej" i „pana nauczyciela". Biegali więc chłopcy na Diabelną i siłowali się ze stokiem. Pan Łuszczek mówił, że będą tu jakieś slalomy i inne niepojęte cuda, a oni mieli przed oczyma zarośnięty krzakami spad terenu, upstrzony tu i ówdzie omszałymi, wielgachnymi głazami. Rwali pazurami te kamienie i staczali je w dół. Każdy taki okrąglak pociągał za sobą małą kamienną lawinę. Karczowali krzewy i młode chojaki i tak schodząc powoli w dół zostawiali za sobą teren nieco wygładzony. Właśnie tylko nieco. Dziwiło' ich bardzo, że pan Łuszczek nie pozwalał im równać małych pagórków i fałd terenowych, odnosili wrażenie, że raczej chciałby ich widzieć jak najwięcej. A on tylko zacierał ręce i mówił do Kukulskiego: — No, taka pralka da im szkołę. Albo: 156 — Z tymi piecami będą mieli twardy orzech do zgryzienia. Co tu z tym stokiem, miały wspólnego pralki, piece, a jeszcze do tego orzechy, nie rozumieli zupełnie, no, ale pan Łuszczek wie, co robi. A on i nauczyciel byli twardzi dla siebie i dla chłopców. Nieraz aż w karku wszystkim trzeszczało, gdy wracali zmęczeni do schroniska. Tu zostawała tylko godzina na umycie się, zjedzenie kolacji i krótki odpoczynek i już musieli pędzić do lekcji. Buntowali się początkowo, ale Kukulski był nieprzejednany. — Kosiński, przecież ty nawet nie potrafisz policzyć bramek na slalomie. — Rysiek, na zawodach wszyscy usiądą ze śmiechu, jak nie będziesz mógł zapiąć swoich „nartów". Tak każdemu potrafił przygadać i wytknąć jakiś błąd, że uznawali jego rację, kuli odmianę rzeczowników, tabliczkę mnożenia, tylko chwilami łowili dochodzący od sufitu cichy świst struga, którym Nie-ścioruk heblował ich narty. Właściwie do warsztatu starego nie wolno im było wchodzić, ale zakaz potęgował tylko zainteresowanie. Pewnej nocy Pawelczuk z dwoma braćmi Panko wykradli staremu klucz od jego stolarni i dokonali dokładnych oględzin. Deski były nagie, obdarte z lakieru, różnej długości i wagi, a na ślizgu każdej znaleźli wypisane niezdarną ręką nazwiska: Pawelczuk, Krause, Panko i inne. A więc to nieprawda, co mówili żołnierze przekomarzając się z nimi, że będą mieli narty dwa razy dłuższe. Od tego dnia już co tydzień wykradali Nieścioruko-wi klucze i kontrolowali, ile zrobił, czyje deski już są gotowe, a czyje jeszcze czekają. W połowie października na kilka dni przed wyprawą po silniki wyciągowe Łuszczek zaskoczył ich nową wiadomością: 157 -— W najbliższy piątek macie się zebrać nie przed szkołą, ale przed domkiem Ryśka Krause. Zdziwili się trochę, a najbardziej Pawelczuk i jego trzynastka, ale poszli. Krausowa obmierzyła ich dokładnie, nie wiadomo po co, więc Łuszczek ¦— aby zaspokoić ich ciekawość — wyniósł z drugiego pokoju wojskowe sukienne spodnie i wełniany sweter koloru khaki. Trzy dni wcześniej wyrwał od Pajdzińskiego z nowego przydziału z demobilu aż czterdzieści kompletów i teraz babka Ryśka furczała do późna w noc maszyną, aby z dużych spodni zrobić małe. Gdy wyszli przed domek zaraz po przymiarce, Łuszczek wskazał im wielkie bale drzewa. — Babcia Ryśka przerobi nam za darmo ubiory. Co wy na to? — Trzeba by to pociąć i porąbać — rzekł Petro. — No, to na co czekacie? Kopnęli się do domów po piły, siekiery i za dwie godziny pod ścianą leżały równo poukładane, porąbane szczapy. Zdziwił się niezmiernie przechodzący właśnie tędy Majchrzak, gdy to ujrzał. To on przecież pomógł zdobyć drzewo dla Krausowej. Bo prawdę powiedziawszy, gazda z Diabelnej nie miałby czym zapłacić za te przeróbki. W ogóle Majchrzak był ich duchem opiekuńczym. Pewnego dnia jeszcze we wrześniu wpadł jak bomba na Diabelną, wołając już z połowy polany: — Jasiek, agregat jest. — Jaki? Gdzie? — W papierni w Kłodzku. Przyjechali jacyś ludzie z poleceniem rozmontowania tego zakładu i wywiezienia maszyn. Przejeżdżałem tam akurat, gdy ładowali ten agregat. Zadzwoniłem do powiatówki i już go milicjant pilnuje. Trzeba tam skoczyć i zobaczyć, czy nam się nada. 158 Jasiek narzucił tylko marynarkę i już pędzili willi-sem do Kłodzka. Agregat był wielki, może nawet trochę za duży jak na potrzeby schroniska, ale ekonomiczny, palił niewiele. Wyrwać go z rąk demontujących papiernię nie było sprawą łatwą. Wreszcie targ w targ, zgodzono się na mediację starostwa, a że mediatorem był Pajdziń-ski, agregat już na drugi dzień jechał ciężarówką do Bolkowa. Po następnych dwóch dniach pyrkotał wesoło, a chłopcy odrabiali lekcje w schronisku nie przy naftówkach, ale przy świetle żarówek. Od tego dnia porucznik Sękala odkomenderował do schroniska Leona. Ta „sakramencka łajza", jak go nazywał kapral Józef Struś, okazała się doskonałym mechanikiem — majsterklepką. Przez kilka dni stukał, pukał w piwnicy i na strychu i w czasie następnej wizyty na Diabelnej chłopcy stwierdzili, że zrobiło się tu ciepło i przytulnie. Już nie trzeba było przykrywać się w nocy dwoma kocami — rury pod oknem grzały. Nowa pompa w piwnicy, podłączona do agregatu, pchała wodę na górę do baniaka nad kuchnią, stary haj-cował w piecu, aż huczało, i ciepła woda załatwiała już resztę. Ale tu szczęśeie się od Łuszczka odwróciło. Był agregat i stok do połowy oczyszczony, narty i buty, od pierwszego śniegu dzieliło ich najwyżej półtora miesiąca, a silnika do wyciągu jak nie było, tak nie było. Rozpytywał na prawo i lewo, szukał, penetrował, wszystko na nic. Aż pewnego wieczoru, w połowie października, polowy telefon zadzwonił w schronisku. Jasiek rozebrany do pasa mył się w wielkiej misce, więc parskając wodą krzyknął tylko: — Dziadku, przyjmijcie telefon. 159 Stary chwilę słuchał, potem kazał sobie jeszcze raz powtórzyć, nim przywołał Łuszczka: ¦— Jasiu, komendant dzwoni i coś mówi, że nasi chłopcy siedzą na milicji, kogoś tam złapali, mają jakieś motory, samochód, nijak nie mogę pojąć, o co im chodzi. Łuszczek, mokry jeszcze, porwał słuchawkę i po minucie rozmowy złapał starego, okręcił kilka razy dokoła siebie i wrzasnął. — Dziadku, będzie wyciąg, chłopcy spisali się na medal. Porwał marynarkę, gwizdnął na Zbója i zniknął w ciemnościach nocnych. Na drugi dzień koło południa na polanę przed schronisko podjechał wozem otoczonym przez całą czeredę chłopców Dymitr. Pod komendą Łuszczka zdejmowali z wozu kable, izolator, zwoje lin i wreszcie bardzo uważając, by nic nie uszkodzić — wielką bryłę silnika. Łuszczek zaś co chwila klepał po ramieniu Kosiń-skiego, Ryśka, Pawelczuka i obu Panków, chwaląc ich przed Nieściorukiem za dzielne zachowanie w czasie ubiegłej nocy. Starego Pawelczuka, który się odgrażał, że zerżnie tyłek synowi za to, że konia o mało nie zajeździł, odwiedził uroczyście plutonowy Majchrzak. Podziękował za postawę Dymitra i chłopców, a chwalił ich tak, że stary zapomniał zaraz o pogróżkach i patrzył na Dymitra z dumą. A gdy jeszcze komendant przyobiecał, że załatwi w gminie zwolnienie Pawelczuków na pół roku od szarwarku, stary rozpłynął się zupełnie. Teraz już poza warsztatem Nieścioruka drugi zastrzeżony pokój wzbudził ciekawość chłopców. Stukał tam i pukał Łuszczek z Leonem. Mężczyźni siedzieli nad dużymi arkuszami papieru, coś kreślili, rysowali, potem któryś z chłopców pędził na łeb, na szyję do 160 Bolkowa, dobijał się do drzwi posterunku, a tam już działał Majchrzak. Bywało, że kończyło się na wezwaniu miejscowego kowala — Niemca, który otrzymywał polecenie zrobienia jakiejś fikuśnej części. Nieraz zaś Majchrzak siadał w willisa i jechał do Kłodzka, gdzie żołnierze--tokarze z bazy remontowej jednostki wojskowej za paczkę „rarytasów" toczyli tryby i przekładnie. Po Wszystkich Świętych karczowaniem stoku zajmowała się już tylko grupa Pawelczuka, zostało bowiem niewiele do zrobienia i Łuszczek mówił, że do końca listopada dadzą sobie radę sami. Chłopcy Kosiń-skiego zaś zaczęli wycinać wskazane przez leśnika drzewa, korować je, a następnie wkopywać wzdłuż stoku. Tuż za nimi postępował Leon, wkręcał izolatory, rozpinał druty, zakładał lampy. — Widział to kto, aby elektrykę na polu zakładać?— dziwili się chłopcy. — Głupiście — mówił Kosiński — gdy twój stary wraca po ciemku z knajpy i nos sobie rozbija z braku elektryki, my tu do późna w noc będziemy jeździć. — Tu? — wybuchnęli śmiechem zabarwionym niedowierzaniem. — Już cię widzę, jak tu jeździsz. Przecież tu strach spojrzeć w dół. — Pan Łuszczek mówił, że tu — uciął dyskusję Rysiek. Właśnie w ubiegłą niedzielę skończyli i karczowanie stoku, i wkopywanie słupów. Na ten tydzień zostało im tylko zainstalowanie wyciągu. Tymczasem dziś, w piątek, od rana sypnął śnieg. Wisiał od kilku dni w powietrzu, zapowiadał się chłodem i ostrym, mroźnym wiatrem, ale liczyli, że nie spadnie tak wcześnie, że będą mieli jeszcze kilka dni na uporządkowanie i ostateczne wyposażenie stoku. Ale 11 — Gazda z Dlabelnej 161 rano za oknami zobaczyli wirujące płatki i białą powłokę pokrywającą ziemię. Na lekcjach nie mogli skupić uwagi, bo ten śnieg był dla nich jakiś inny niż oglądany od kilkunastu lat. Tuż przed końcem trzeciej godziny przyszedł do szkoły Łuszczek, coś poszeptał z Kukulskim i nauczyciel zaraz po dzwonku zwolnił „narciarzy" z dwóch końcowych godzin. Zanim ruszyli na Diabelną, odwiedzili jeszcze babkę Krausową i każdy dostał paczkę ze swoim nazwiskiem. Widzieli, że jest tam sweter i spodnie, ale korciło ich, aby dotknąć, pomacać, więc mimo zakazu Łuszczka dziurawili paluchami papier i gładzili szorstki materiał. Las, ozdobiony już śnieżną białą czapą, powielał ich wesołe rozmowy dalekim echem, Zbój wtórował im donośnym szczekaniem i tak, zasypując Łuszczka niezliczonymi pytaniami, wyjątkowo szybko osiągnęli polanę pod Diabelną. Ledwo weszli do sali jadalnej, Nieścioruk zaczął nakładać na blaszane miski parujące kawałki kiełbasy, dodawał pajdę chleba i zachęcał do jedzenia. Wokół było jakoś inaczej, niecodziennie i wesoło. Nim otarli usta z tłuszczu, do sali wszedł umazany smarem sierżant Majchrzak, a za nim Leon. — Gotowe! — zaanonsowali. Zebrał ich więc Łuszczek na werandzie i kazał szybko w pokojach zrzucić codzienne ubrania, a przywdziać spodnie i swetry. WTtedy dopiero zauważył, że niektórzy mają na nogach jakieś gumiaki, włożone nieraz na gołe stopy. — Nie, najpierw buty. Stały w składziku równo poukładane, brązowe, o tępo ściętych nosach. W każdej parze tkwił kłąb białych skarpet. 162 — Jezu, znów trzeba myć nogi — jęknął któryś. Stanęli karnie w dwuszeregu przed werandą, nie zwracając uwagi na padający śnieg, zdumieni nieco, że tak ładnie — jak wojsko — wyglądają w narciarskich jednakowych zielonych strojach. — Chłopcy — mówił Łuszczek — dziś jest bardzo dużo roboty. Grupa Pawelczuka powkręca żarówki w lampach na stoku, są u mnie w plecaku. Następnie będziecie deptać śnieg od dołu stoku, a jeden będzie polewał wodą z hydrantu. Trzeba zrobić dobry podkład i zamrozić go, żeby przy lada odwilży nie zlazł. A wy, „Kosińszczaki", chodźcie z nami. Popędzili z powrotem do schroniska za Łuszczkiem, Leonem -i Majchrzakiem. Gdy otwarły się drzwi do zamkniętego dotąd pokoju, zobaczyli stojący na płozach, rozkraczony, pachnący jeszcze świeżą farbą — mechanizm wyciągu. Półkolista zabezpieczająca blacha leżała pod oknem, mogli więc do woli napatrzyć się na przekładnię, tryby, rolki, opasłe cewki silnika elektrycznego i masę innych szczegółów, których przeznaczenia nie znali. Nie dano im się zresztą długo gapić. Łuszczek nałożył blaszaną osłonę, zamknął ją na kłódkę i teraz dopiero poznali nazwę urządzenia. Na szarym tle lakieru bielał fantazyjny napis wymalowany ręką Leona — „Zbój II". Dosyć łatwo wywlekli silnik przed ganek, ale już z trudem, boczną, okrężną drogą, sprowadzili go aż do podnóża stoku. Kiedy jednak przyszło wywindować go ze dwadzieścia metrów wyżej, na małą terenową platformę, zaczęły się kłopoty. — Hej, rrraz! Hej, rrraz! — wołał Majchrzak, wtedy popychali, szarpali, ciągnęli, ale płozy pięły się mozolnie w górę i uparcie ześlizgiwały w dół. — Nie damy rady — zdecydował Leon. 163 — Trzeba tu Bucefała— podsunął Maj chrzak. — Kiedy jeszcze nie podkuty na ostro, a tu ślisko. ¦— Nie szkodzi. Weźmiemy dłuższą linę i koń będzie nam pomagał. Tak też zrobili i wtedy poszło łatwo. Bucefał sapał, stękał, ale ciągnął dobrze. Odpoczęli dłuższą chwilę, zziajani, spoceni, ale zadowoleni z wyczynu. W górze na tle nieba majaczył w bieli dach schroniska i stamtąd dochodził poprzez sypiący śnieg monotonny terkot agregatu. W połowie wzniesienia, jakieś sto pięćdziesiąt metrów nad nimi, przebierali nogami w sypkim śniegu, ustawieni w gęstą tyralierę „Pawelczukowcy", Dymitr zaś zdawał się ich popędzać z tyłu strumieniem wody z hydrantu. Wydeptany pas, szeroki na kilkanaście metrów, polany wodą, tworzył szarą szramę na nieskalanej bieli pokrywającej skłon góry. — Chłopcy, a żarówki? — krzyknął w górę Łuszczek. -— Już wkręcone! -— odkrzyknęli. — No to koniec lenistwa. Nakładamy linę. Cienką stalową plecionkę ciągnęli teraz w górę aż do ściany schroniska, gdzie Leon kończył montować kołowrót. Założył nań linę, a potem precyzyjnie połączył oba jej końce. — Jeszcze trzeba podłączyć- silnik — przypomniał Łuszczek. — Racja. To ja zejdę w dół, a pan niech idzie po narty. — Po narty? Po co? — Panie. Od miesiąca to robię i do tej chwili właściwie nie wiem, czy to wszystko nie zda się psu na budę. Pokaż pan mnie i chłopcom, jak to będzie wciągało na górę. 164 T Pobiegł Łuszczek do magazynu, a chłopcy w ślad za Leonem zaczęli się na butach ślizgać po stoku. Sypnęło się kilku w śnieg, aż podniósł się tuman, ale dziś nikogo nie ziębiło, nikomu nie przemiękały buty. Dzisiaj śnieg był inny, po raz pierwszy przyjazny. Otoczyli Leona kołem, gdy od ostatniego słupa oświetleniowego przeciągał kable i podłączył je do silnika. Przez chwilę regulował obroty lin na luzie, aż wreszcie stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, wyłączył urządzenie. — Niech pan podłączy linę. Z liną. Z liną — prosili chłopcy. — To pan Łuszczek zrobi. Należy mu się chyba ten początek — zdecydował Leon. W tej chwili ktoś świsnął na górze. Zadarli głowy i znieruchomieli. W poprzek stoku sunął Łuszczek, zostawiając za sobą długi, skłębiony warkocz pyłu. Jechał powoli, jakby z namysłem, brał skręty długim łukiem. Fachowiec poznałby, że to stary rutyniarz po długiej przerwie próbuje swych sił,, że smakuje deski, śnieg, falistość terenu, wgryza się weń, przypomina sobie wszelkie techniczne niuanse. Ale oni nie byli w stanie tego dostrzec. Dla nich Łuszczek pędził, szalał, płynął wśród bieli w zawrotnym pędzie. Wlepili oczy w smukłą sylwetkę i prowadzili go aż do chwili, gdy przyciął tuż przy nich. Wtedy buchnęli jednym wielkim krzykiem. — O rany! — To tak się jeździ? — Ile to lat trzeba?! — Ale pan — to mistrz! Łuszczek dyszał przez chwilę zadowolony, roześmiany, a potem machnął skromnie ręką. — E, mistrz. Nie te lata. Gdyby nie wojna, to może by coś z tego było. 168 Umilkł na chwilę. — Wiecie co? — podjął. — Nie wiem dlaczego, ale zupełnie inaczej mi się dzisiaj zaczęło to jeżdżenie niż w zeszłym roku. Tamtej zimy jakoś mi nie bardzo szło. — Ja wiem dlaczego •— rzekł Leon — teraz to już od września pan wiedział, po co się będzie jeździło. To oni pana tak zachęcili. — Kiedy nas pan nauczy tak jeździć? — zapytał Pawelczuk. — Kiedy? Bez tego wyciągu i oświetlenia — za cztery lata, a z tym wszystkim najlepsi już w końcu przyszłego sezonu pojadą walczyć do Zakopanego. — Do Zakopanego?! Damy radę? — Najpilniejsi i najbardziej uparci dadzą radę na pewno. Teraz jednak czas wypróbować wyciąg. Leon włączył silnik, a potem sprawnie zsunął linę w ślimacznicę. Stalowa plecionka szurnęła i sypnęła odpryskami śniegu. — Będziemy musieli w przyszłości wykombinować jakieś uchwyty, ale na razie trzeba wypróbować tak — Łuszczek okręcał dokładnie dłonie kawałkami szmat, a potem zbliżywszy się do sunącej po śniegu liny, złapał ją mocno oburącz. Szarpnęło go, zachwiało, przez moment zdawało się, że runie na twarz, ale Jasiek wnet odzyskał równowagę i już spokojnie jechał pod górę. —¦ O rany, ale fajnie jedzie. — To jest głowa, z góry prujesz, a pod górę cię wciągają. — Takiego czegoś podobno nikt w Polsce nie ma, nawet w tym tam Zakopanem. A Łuszczek był już w połowie stoku. Stamtąd im krzyknął: — Chłopcy, na górę, Nieścioruk się złości, że zupa stygnie. 167 Rzeczywiście, zaczęło się już ściemniać. Powoli drapali się ku schronisku, ociężali jacyś i zmęczeni. Mieli przecież już dziś za sobą tyle wykonanej pracy. Nieścioruk krzątał się przy kuchni żwawiej niż zwykle, dolewał im sute repety i co chwila mrugał porozumiewawczo do Jaśka. — Ale armię mamy, Jasiu, to mamy. Będą z nich jeszcze ludzie, będą. Chłopcy tymczasem wymiatali zawartość talerzy do czysta, a przy tym nie zamykały im się usta, tyle mieli pytań. — Proszę pana, a kiedy my pójdziemy na te slalomy? — Jeżeli cały czas będzie śnieg, to gdzieś koło Nowego Roku. — A do Nowego Roku? — przekrzykiwał innych Petro Panko. — Do Nowego Roku będziesz bił zadkiem po ziemi, aż ci gwiazdy staną przed oczami — wołał do niego Pawelczuk. — Ej! Dymitr, tyś zawsze wielki i głupi. — Chcesz w łeb? — Spokój, chłopcy. Przycichły spory i znowu posypały się pytania. — A kiedy zaczniemy jeździć? — Jutro. — A montować narty? — Dziś. — To znaczy, że nie będziemy odrabiać lekcji? — Będziecie robić jedno i drugie. — Eeee — zawołali z żalem. Po obiedzie dyżurni sprzątnęli stoły i zabrali się do zmywania naczyń, reszta zaś poszła odrabiać lekcje. Musiał ich Jasiek pilnować, bo co chwila odrywali głowy od książek i dogadywali sobie. 168 — Ile razy jutro palniesz tyłkiem? — Mniej niż ty. — Zakład? — Zakład. Wieczorem wydano im narty i wiązania. Nieśli je do jadalni ostrożnie, jakby się bali, że trzasną przy najmniejszym zgięciu. Oglądali z ciekawością sprężyny kandaharów, spirale stalowych linek, przymierzali szczęki. Niecierpliwili się, gdyż śrubokrętów było tylko sześć, a chętnych do montażu cztery razy tyle. Robotę tę przerwało na chwilę ujadanie Zbója. Otrzepując śnieg z kożucha wszedł najpierw Kukulski, który dopiero teraz mógł opuścić Bolkowo, a za nim stanął niespodziewanie w drzwiach inżynier Pajdziń-ski. — Ale tu ruch, ale tu narciarskie życie — wołał od progu tubalnym głosem. — Panie Janku, tyle niespodzianek pan nam już zrobił, ale ta jest największa. Toż ci chłopcy to najprawdziwsze wojsko. Spotkaliśmy tego milicjanta, gdy schodził na dół, jak to on się nazywa, Majchrzaka. Był taki tajemniczy i mówił tylko, że jak zobaczę, co jest na górze, to mi się błyśnie. I rzeczywiście, chłopcy na medal — huknął na całą jadalnię, ściągając kożuch, podczas gdy Nieścioruk podawał na stół talerze gorącej zupy. Tykowaty inżynier zajadał ze smakiem, rozmawiał z Jaśkiem, ale co chwila przerywał i patrzył z podziwem na pracujących chłopców. — No, no, to się panom udało. Tak mnie zapraszaliście na któryś piątek, aż się wreszcie dziś zdecydowałem. Tam do nas do okręgu narciarskiego dochodziły jakieś wieści, że Łuszczek z Kukulskim coś szykują. Ale tego się nie spodziewałem. Myślałem, że pan nadal tych żołnierzy uczy. Oj, oj, za rok, dwa staną chłopcy już do zawodów. Prawda, zuchy? 169 T W sali zrobiło się cicho. Wszyscy przerwali pracę i patrzyli to na inżyniera, to na Łuszczka. — Pan kierownik mówił nam, że za trzy miesiące pojedziemy do Karpacza, żeby zawalczyć — rzekł z całą powagą Kosiński. Inżynier Pajdziński miał minę wyraźnie zakłopotaną. — No... jeżeli pan Łuszczek tak mówił... może żartował — bąkał. — Pan Łuszczek mówił poważnie, bez żartów — poparł Kosińskiego Pawelczuk. Naraz wtrącił się Łuszczek: — Chłopcy, montujcie dalej deski tak, jak pokazałem, a my pójdziemy się trochę przewietrzyć. Włożyli kożuchy i wyszli przed werandę. Śnieg padał już mniejszy i zza chmur wychynął księżyc. — Panie Janku — zaczął niepewnie Pajdziński — ja rozumiem, że pan ich chciał zachęcić, ale taka metoda... dosyć ryzykowna, może nie zdać egzaminu, mogą się zniechęcić. ¦— Dlaczego mieliby się zniechęcić? — zapytał spokojnie Kukulski. Pajdziński patrzył na nich ze wzrastającym zdumieniem i naraz wybuchnął: — Bo ich, u Boga Ojca, po prostu okłamujecie. Za trzy miesiące na zawody, i do tego okręgowe, widział to kto? Za trzy lata, zgoda. Ale za trzy miesiące? Nigdy! Nigdy! — powtarzam. To się jeszcze nikomu nie udało. Nawet pana brat tego by nie dokonał. — A my pana zapewniamy, że połowa z nich stanie w końcu lutego na starcie w mistrzostwach okręgu w Karpaczu, jeszcze kozakami nie będą, ale z tutejszymi mistrzami będą walczyć jak równi z równymi. — Kpiny, wierutne kpiny — fukał Pajdziński. — Zaproponujemy panu zakład. Jeżeli nasi chłopcy, powiedzmy dwunastu, w lutym nie będą startowali w Karpaczu i nie zajmą czołowych miejsc, to my panu przez lato zrobimy dla okręgu tysiąc slalomowych tyczek. Pomalowanych. — Zgoda. — Ale jeżeli będą startowali i zajmą czołowe miejsca, to da nam pan pięćdziesiąt kompletów szalików, rękawic i czapek. — Mogę dać nawet sto, bo nie przegram. — Nie, pięćdziesiąt, ale wełnianych, zielonych z żółtym paskiem. — Zgoda. — A teraz może pan przejdzie się z nami. Poprowadzili go za schronisko, gdzie tuż za szczytową ścianą zaczynał się spadzisty stok. W pomroce skłon góry wydawał się przepaścisty, ponury, ciemny. — Tu będą trenowali od stycznia. — Załóżmy, że do stycznia nauczą się jeździć na tyle, że będą mogli podjąć próbę trenowania na takim ostrym spadzie. Ale ileż tu pojeżdżą? Dzień jest krótki. — No cóż — rzekł z uśmiechem Łuszczek — wydłużymy im dzień. —¦ Oj, żarty się pana... Naraz Pajdziński przerwał, bo tuż za jego plecami trzasnął kontakt i pod stopami zajaśniał biały spad. Światło lamp pokrywało teren równomiernie, a ciemniejsze plamy pozwalały rozeznać liczne muldy i uskoki. Pajdziński patrzył bez słowa, jakby zaniemówił. — Dzięki temu będziemy mogli trenować rano i wieczorem, podczas gdy inni będą jeździli tylko raz — objaśniał Kukulski. — Ale — odzyskał z trudem mowę inżynier — ale inni jeżdżą codziennie, a wy tu będziecie tylko od piątku do niedzieli. — Za to inni po pięciu zjazdach i podejściach, prze- 170 171 de wszystkim podejściach, mają już dość i są kompletnie sflaczali. A my będziemy przejeżdżać stok po dwadzieścia razy w jednym treningu. — Wy też musicie podchodzić. — Nie musimy. — Jak to, u Boga Ojca, nie musicie? — wołał sapiąc w narastającej pasji inżynier. — Ta lina prowadzi do wyciągu. O, ta skrzynia na dole to silnik. Naszych chłopców wyciąg będzie windował na górę. — Rany boskie, ludzie, co wy tu wyrabiacie — złapał się za głowę Pajdziński — światło na stoku, wyciąg. Toż to istna fantazja. Żeromszczyzna! Szklane domy! Ludzie, czy ja oszalałem? Toż to olbrzymia robota. To się w głowie nie mieści. Ale — przerwał, a potem dokończył — ale chyba mimo wszystko trzy miesiące to za szybko. Chociaż dobrze, że się założyłem o pięćdziesiąt kompletów, a nie o sto. Wracali ku werandzie w milczeniu, aby nie przerywać rozważań inżyniera. A ten przyspieszał, podbiegał, zwalniał, wymachiwał rękami i ciągle nie mógł się uspokoić. — Tak, to jest naprawdę duża rzecz. Ale, ale, byłbym zapomniał. Jest tu jeszcze ten mały autochton? -— Jest. — No i jak, przyjęła go gromada? — Ma silnego opiekuna. Na razie sprawa po prostu ucichła. — Ale ta jego babka? Nadal chce wyjeżdżać? — Jak dotąd, odłożyła decyzję w tej sprawie do wiosny, ale jest nadzieja, że zostanie. — Bo wie pan, za trzy dni przyjdą krowy z UNRR-y. Damy jej jakąś dobrą krowinę. Przyjedźcie po nią koło środy. 172 ROZDZIAŁ XIII Silnik ciężarówki warczał miarowo, jednostajnie, usypiająco. Gdyby nie kilkunastostopniowy mróz, już pewnie posnęliby, ale chłód mimo szczelnego zapięcia plandeki wdzierał się tu napastliwy i kąsający. Jechali już czwartą godzinę, pookręcani co prawda w koce, ale zmarzniętych palców u nóg nie czuli. — To podobno już tylko pół godziny? — zagadnął Pawło Panko. — Podobno — odparł półdrzemiąc Kosiński. — Proszę pana, a stok tam stromy? — Zdaje się, że tak — odparł Łuszczek — a poza tym to nie jest stok, tylko wąska przecinka w lesie. Slalomy tam stawiają ciasne a szybkie. Łatwo wylecieć. — To znaczy, że naszym piegowatym babciusiem praśnie w drzewa — zadrwił Pawelczuk. Rysiek nie odezwał się. Od wczoraj miał z Dymitrem nową sprawę. Zginął mu pasek od lewej szczęki, a zapasowego nikt nie miał. Zanosiło się na to, że będzie musiał założyć kawałek drutu. Nikt się nie przyznał do buchnięcia paska, ale dziś rano Rysiek zobaczył swoją własność u Dymitra. Zażądał zwrotu, został wyśmiany, a potem Pawelczuk powiedział, że Rysiek się czepia i jak jeszcze raz będzie podskakiwał, to dostanie po zębach. Rysiek mógł powiedzieć o tym Łuszczkowi albo Kosińskiemu, ale i tak już wszyscy wołają za nim ciągle „maminsynek". Trudno, pojedzie z drutem. Jeszcze nigdy takiej obstawy nie mieli. Gdy miesiąc temu wybrali się do Kłodzka na mistrzostwa podokrę-gu, z całą dwudziestopięcioosobową gromadą jechał jeden Łuszczek, a na drugi dzień doskoczył tylko na 173 parę godzin Kukulski. A mimo to wystarczyło. Po-wygrywali w swoich grupach bez trudu, Rysiek zaś miał najlepszy czas dnia we wszystkich kategoriach juniorów. Drużynowo nie wygrali tylko dlatego, że nie mieli dziewczyn. Jakaś „Jedność" z Kłodzka wzięła im sprzed nosa wielki kryształowy puchar, mimo że ich chłopcy jeździli jak nogi. Ale za to były tam dziewczyny. Woziły się od bramki do bramki — aż żal było patrzeć, ale punkty robiły. Chłopców z Diabelnej krew zalewała, gdy tamtym wręczano puchar, bo już go widzieli we wnęce ślepego okna w jadalnej sali. A teraz na dwunastu chłopców jedzie aż czterech opiekunów. I to kto! Porucznik, Majchrzak awansowany od stycznia na sierżanta, Łuszczek, a i Nieścio-ruk zamknął budę na kłódkę i zszedł do ciężarówki, a za nim wskoczył Zbój. Brakowało tylko Kukulskie-go, gdyż tydzień temu w czasie treningu skręcił nogę i lekarz wojskowy zalecił mu trzy tygodnie bez ruchu. Wśród dwunastu chłopców — pięciu jest starszych i tyluż mających prawo startu w grupie młodszych. W każdej kategorii drużyna składa się z czterech. Liczony jest zaś czas trzech najlepszych, czyli tylko jeden może wypaść z konkurencji. Regulaminy przestudiowali dokładnie, bo tym razem puchar musi przyjechać na Diabelną. — Daleko jeszcze? Porucznik przeciągnął się na ławce i spojrzał na zegarek. — Już po czwartej. Powinniśmy za chwilę być. Rzeczywiście, po kilku minutach wjechali pomiędzy pierwsze zabudowania Karpacza. Wóz ciężko rzęził na stromym podjeździe, ale po chwili żołnierz-kierowca z fasonem wykręcił przed udekorowanym budynkiem. 174 W oknach płonęły już światła, a cały fronton zdobiły klubowe flagi. Kosiński wyjrzał spod plandeki i zaczął czytać: — Nar... ciarskie mist... rzost... wa o... — Przestań dukać, nie będziemy tu stać do nocy — popchnął go Pawelczuk. —¦ Dymitr, chcesz w łeb? —• Chłopcy, spokój. Ich przyjazd zwrócił już powszechną uwagę. Z budynku wysypało się kilkunastu chłopców w kolorowych swetrach i dresach. — O, to ci z Diabelnej. — To chłopcy tego Zakopiańca. —¦ Hej! Lucyperki! Uch! Tego nie lubili. W Kłodzku dali solidne manto jednemu z tych, którzy krzyczeli za nimi „lucyperki". Byli dumni ze swojej Diabelnej, góry niespokojnej i ponurej. Tutaj jednak stali spokojnie, bo trudno im było inaugurować mistrzostwa solidną bijatyką. Ale pa- 175 trzyli spode łba i myśleli: „Zobaczymy potem, a najlepiej na stoku". Łuszczek z porucznikiem wyszli po chwili z gmachu, gdzie urzędował komitet zawodów. — Chłopcy, kwatery mamy oddalone o piętnaście minut drogi w górę. Bliżej stamtąd na trasy. Pan Maj-chrzak pojedzie z wami i rozdzieli miejsca. Zaraz zaczyna się odprawa i losowanie, więc ja z panem porucznikiem zostanę. Jutro jest oficjalny trening, w niedzielę rano slalom, po południu gigant, a w poniedziałek zjazd. Kolacja czeka na kwaterach. Chcę widzieć wszystkich o ósmej w łóżkach. Nie trzeba ich było dzisiaj napędzać do snu. Zmarznięci, wy trzęsieni w czasie czterech godzin jazdy, ledwo mieli chęć i siły, aby zanieść narty do narciarni, pościelić łóżka i zjeść coś, nim Łuszczek wrócił z odprawy — już spali. Ale rano zerwali się równo ze świtem. Nieścioruk musiał pilnować, aby przełknęli coś gorącego na śniadanie, tak spieszyło się im do desek. Skrupulatnie sprawdzali wiązania, śrubki przy krawędziach, szkiełkiem przecierali wszelkie nierówności ślizgu. — Słuchajcie, stok jest twardy, zalodzony. Decydują kanty — powiadomił ich Łuszczek, który, zanim jeszcze wstali, zdążył pobiec na trasę i dokładnie ją obejrzeć. To znaczy, że krawędzie muszą być „z drutem". Wodzili więc delikatnie pilnikami po stali i opuszkami palców sprawdzali, czy „drut" już się wywinął, czy jeszcze trzeba poprawić. „Drut" wywijał się opornie, bo stal była twarda, ale tarli pilnikami zapamiętale, aby ten mały zadzior krawędzi trzymał na zalodzonym stoku w czasie licznych przejazdów dzisiejszego treningu slalomowego. Śnieg był wyiskrzony słońcem, kłujący w oczy 176 i mocno uszatkowany. Kręcili więc po nim bez tyczek, krótkimi, ostrymi łukami na dużej szybkości, bo chyba taki będzie jutrzejszy slalom, ciasny, nie Rozbudowany na boki, gdyż nie ma miejsca w wąskiej, obrzeżonej wysokimi drzewami leśnej przecince. Było rojno od samego rana. Instruktorzy dwoili się i troili, aby chłopcy nie powpadali na siebie. Próbowali wypuszczać ich pojedynczo z domniemanego startu na trasę, ale były to usiłowania bezowocne, bo zawsze jakiś niezdyscyplinowany „palant" wyskakiwał na przecinkę z boku i szusował, aż się kurzyło. ¦— Pojawienie się na stoku chłopców w zielonych swetrach wzbudziło zainteresowanie wśród trenujących. — To ci z Diabelnej. — Żarówkowi jeźdźcy. — Oni podobno mają wyciąg tylko dla siebie — szeptano dokoła. Chłopcy zazwyczaj słuchali tego chętnie, ale dzisiaj inne sprawy przykuwały ich uwagę. Starali się jeździć płynnie, ostro, a gdy wykręcali na dole, stali długo, patrząc, jak jadą konkurenci. A byli oni liczni. Miejscowa „Śnieżka" zgłosiła ponad trzydziestu juniorów, a na stoku ciągle pojawiali się nowi współzawodnicy z Dusznik, Cieplic, Wałbrzycha, a nawet Wrocławia. — Jutro będzie twarda kośba, oglądajcie pilnie przeciwników — doradzał Łuszczek. — Który tu najgroźniejszy z młodszych? — dopytywał się gorączkowo Rysiek. — No, jest ich tutaj przynajmniej piętnastu, podobno tak dobrych jak ty. Ale najlepszy jest jakiś Kuruc ze Szklarskiej. — A gdzie on? — Może jeszcze nie przyjechał. Trenowali jeszcze z pół godziny, podenerwowani 12 — Gazda z Diabelnej 177 nieco wynikami obserwacji, bo coś za dużo, według ich opinii, było tu dobrze jeżdżących kolegów. Tuż przed południem widocznie dojechali nowi, gdyż od dołu wąskiej trasy zaczęli podchodzić juniorzy w niebieskich dresowych swetrach. — „Unia" ze Szklarskiej przyjechała. Przybysze dotarli na górę i chwilę przypatrywali się przecince, później zaś dwaj wyrwali się nagle jak harcownicy i rozpoczęli taniec. Trzy krótkie błyskawiczne skręty, potem długi łagodny łuk dający pęd, następnie znów cztery przycięcia, łuk i gdy wyniosło ich na największy spad stoku, pokryli go chmurą śniegowych odprysków, krzesanych nartami w serii krótkich przycięć. — Ale chłopcy mają opanowane skręty — mówił z uznaniem Łuszczek. — Rysiek, mam nadzieję, że to są ci ze starszej grupy, bo jeśli nie, będziesz miał twardą sprawę. Tamci zaś wyszli już na dole z falistej linii jazdy i jak na komendę stanęli niedaleko juniorów Łuszczka. Jeden z nich podniósł okulary na czoło i rozejrzał się dokoła, a gdy dojrzał zielone swetry z Diabelnej, pod-j echał do nich. — Dzień dobry — skłonił się Łuszczkowi — który z was jest Krause? — Ja. — Cześć — wyciągnął rękę do Ryśka — nazywam się Kuruc. Podobno jesteś dobry. Jutro się spróbujemy. — Trzeba będzie —¦ odparł piegowaty chłopak, choć trudno było mu się zdobyć na swobodny ton, gdyż ciągle miał przed oczyma ten szatańsko szybki zjazd Kuruca. — Chłopcy, jeszcze dwa razy zjeżdżamy i pędzimy na obiad. O czwartej jest otwarcie zawodów, nie mo- 178 żerny się spóźnić -— przyszedł w sukurs swemu podopiecznemu Łuszczek. Ledwie przekładając narty pięli się w górę, a nogi dawały znać o sobie 'tępym bólem pod kolanami. — No co, frajerzy? Odczuwamy brak wyciągu? Jeszcze ze trzy takie podejścia i jutro nie wstanę z łóżka. Ależ to mordęga taka wyrypa do góry — narzekał Dymitr. Rysiek podsunął się do niego. — Oddasz pasek czy nie? — Odczep się, piegaczu, bo ci kijem przyłożę. Nie mam twojego paska. — Kiedy tam są moj e litery. — Jakie tam litery. Bądź szczęśliwy, że możesz jeździć w polskim klubie. Rysiek oblał się rumieńcem i wycofał chyłkiem, patrząc ukradkiem, czy aby ktoś nie słyszał tej wy-, miany zdań. Ale zmęczeni chłopcy byli zajęci wyłącznie sobą. Darował więc im Łuszczek drugi przejazd i już tylko raz pokręcili po stoku, a potem popędzili do domu. Po obiedzie opiekunowie z trudem ściągnęli ich z łóżek. Poszli jednak na to otwarcie, słuchali przemówień, maszerowali z płonącymi pochodniami po ulicach miasteczka, ale ciągle marzyli o łóżku. Raz tylko ożywili się, gdy podszedł do nich inżynier Pajdziń-ski. — No, junacy, świetnie się prezentujecie. Gratuluję wam zwycięstw w Kłodzku. A i tutaj podobno przed południem pokazaliście na treningu klasę. . — Prószę pana — zagadnął Kosiński — a szaliki i czapki pan dla nas przyniósł? Buchnęli gromkim śmiechem, a wraz z nimi śmiał się Majchrzak, Sękala, Łuszczek i sam inżynier. 12* 179 — Nie martwcie się, jak wygracie, będą szaliki, czapki i rękawiczki. Tylko wygrajcie. Niedzielny poranek wstał mroźny, ale pochmurny. Było im wszystko jedno, jaka jest pogoda, byle tylko trzymał mróz i nie padał śnieg, bo w miękkim nie nauczyli się jeszcze kręcić. Nim wypiłowali kanty, już z rekonesansu w przecince wrócił Łuszczek. Rozłożył na stole w jadalni wielką płachtę papieru, na której przed chwilą poza-znaczał bramki. Tak jak przypuszczali, filozofii tu nie było żadnej. U siebie na Diabelnej ćwiczyli slalomy płynne, trudne technicznie, rozbudowane na boki, tu zaś bramki stały ciasno jedna za drugą i tylko od czasu do czasu — aby zmusić zawodnika do wytracenia pędu — jakaś figura odskakiwała zdradziecko na bok. I wtedy, módl się, człowieku, albo zmieścisz się w niej, albo cię zniesie kilkanaście metrów niżej, więc podchodź i trać cenne sekundy albo też rezygnuj. Rezygnuj? Dałby im Łuszczek. „Lepszy ostatni na liście wyników niż żaden" — przypominał im przy każdej okazji. ¦— Uważajcie na tę żółtą bramkę z lewej strony pod lasem. Tego tutaj nie widać, ale tuż przed nią jest mulda. Przez nią ciężko w bramkę wjechać. Pozornie łatwiejsze jest najechanie z góry, ale ta mulda wszyst-wo psuje i może wyrzucić w las. Dlatego też, pamiętajcie, będziemy bramkę najeżdżać od dołu. Tylko nie za szybko, bo nie wyjedziecie na stok, a rzuci was w kopny śnieg. Zresztą zobaczycie to najlepiej na miejscu. Wyszli przed dom. Drogą prowadzącą opodal ciągnęły tłumy widzów i zawodników. Od zakończenia wojny były to jedne z pierwszych większych zawodów i każdy korzystając z niedzieli chciał je zobaczyć. Chłopcy z Diabelnej teraz dopiero dostrzegli plusy 180 swego zakwaterowania w domu odległym co prawda od miasteczka, ale leżącym tuż przy linii lasu, sąsiadującym ze stokiem. Szli całą grupą nie spiesząc się, ale choć Łuszczek i porucznik opowiadali im różne dykteryjki starając się odwrócić ich uwagę od tego, co się zacznie za pół godziny, słuchali jednym uchem, a skupienie na twarzach wskazywało, że już walczą. Stok był dosłownie oblepiony przez tłum ludzi. Te tysiące onieśmielały ich, bo dotąd walczyli bez widzów, teraz zaś obok silniejszych o wiele przeciwników dochodzi jeszcze ten moment, którego nie znali — tłum — bardzo srogi egzaminator, o wiele chętniej gwiżdżący niż dający brawa. Rysiek czuje dławiący tampon w gardle i ma wysuszony na kołek język. Stąd, z dołu, widać tylko sto tyczek, las zielony, żółty i czerwony i w żaden sposób nie można ich rozszyfrować, nie układają się w pary bramkowe, jest tylko okropnie ciasno i nieprzejrzyście. Mały Panko czuje widać to samo, bo usta mu się wyginają w żałosną podkówkę. — O rany, ale tu gęsto — stara się mówić głośno i spokojnie, a wychodzi stłumiony szept. Maziejuk i Kozera uzupełniają tamtą dwójkę w młodszej grupie. W starszej zaś obok Kosińskiego i Pawelczuka pojadą starszy Panko i Sycun. Zawodnicy całą gromadą podchodzą pod górę na nartach, między figurami slalomu. Co chwila skupiają się wokół swych trenerów, słuchając udzielanych szeptem rad technicznych. Teraz właśnie powstają odrębne taktyki jazdy. „Wykończą mi się chłopcy nerwowo — myśli Łuszczek i ze zdziwieniem stwierdza, że i jemu sucho w ustach. — Stary dziad jestem, a rozklejam się". 181 — Podchodzimy na butach obok slalomu — poleca głośno. — To tamci lepiej poznają figury — zrywa się naraz zmieszany szept Pawła, Ryśka i Zenka Maziejuka. — I tak nie zapamiętacie od dołu pięćdziesięciu bramek, a przynajmniej będziecie mieli o jedno podejście na nartach mniej. Idą więc w milczeniu bokiem trasy, tylko oczy ich rysują niewidoczną linię przejazdu między bramkami. — Ale tu będzie gaz, nigdzie nie można przyhamować. — Rysiek, zobacz, Kuruc tam stoi — pokazuje Pawło najsilniejszego przeciwnika. Kuruc kwituje głową uwagi trenera, który coś mu szepce, ale oczyma śledzi chłopców w zielonych swetrach. „I ciebie wzięło, kozaku — myślą chłopcy z Dia-belnej — i ty też nie jesteś taki spokojny". I w jednej chwili coś pęka w nich, nie ma już dławiącego tamponu, mroźne powietrze idzie głębiej w płuca i już jest całkiem nieźle. Naraz Łuszczek staje w połowie stoku. Ruchem brwi pokazuje im coś pod lasem. To ta żółta. Stoi z boku, dosłownie na tej samej wysokości, co poprzedzająca ją czerwona, ale za to odsunięta o pięć metrów w prawo. Trzeba by w czerwoną wejść bardzo wysoko, ściąć skręt, tak, ale ta mulda wybije zupełnie z rytmu. Zostaje więc brać żółtą dołem. — Pamiętajcie, dołem — szepce Łuszczek bez ruchu warg. Pamiętają, ale jak to zrobić -— znowu wraca płytki oddech i dygot serca. Trener, aby skrócić te nerwowe chwile, przyspiesza tempo podejścia. Pod płachtę z napisem „Start" podchodzą w chwili, gdy sędzia ogłasza przez tubę: 183 — Za pięć minut zjedzie pierwszy vorlaufer. Proszę pobierać resztę numerów. Palce plączą się, gdy wiążą w kokardki troczki numerów. Naraz nieruchomieją. -—...dwa, jeden, hop! Zgrzyt nart w pierwszej bramce, w drugiej i w gąszczu kijów rośnie dwuśladowa linia. Vorlaufer, jeden z doświadczonych trenerów, jedzie spokojnie, powoli, zakłada na poszatkowanym stoku ślad wyraźny, sznurek, który ich poprowadzi i pomoże w przebrnięciu przez ten labirynt. — Żółta, żółta — słychać dokoła szepty. Ostra kontra w czerwonej bramce, wahnięcie w kolanach na muldzie, pełen półobrót w żółtej, kije i płynna j azda dalej. — Górą ją wziął — mówią jednocześnie Panko i Rysiek, z wyrzutem patrząc na Łuszczka. — Powiedziałem, dołem — odpowiada im dobitnie. — Ale on górą... — Potrafisz tak wytracić szybkość w czerwonej i stłumić muldę? — Może bym spróbował... — Nie ma czasu na próby. — ...trzy, dwa, jeden, hop! Spod ręki startera wypryskuje jak sprężyna młody chłopiec, naj eżdża na pierwszą bramkę, wali tyczkę barkiem, drugą figurę bierze rotacją całego ciała. — He! He! Pajac! — wołają za nim po stoku. — Wolniej, ślad zakładaj. Chłopak wyraźnie zapomniał o swym obowiązku przedzjeżdżacza, chce błysnąć nieoficjalnym czasem, chce wkosić poprzednikowi. Nabiera coraz większej, nie kontrolowanej już szybkości, wyraźnie spóźnia skręty, ale jeszcze — choć z trudem — trzyma się układu figur. Do żółtej jeszcze pięć bramek, cztery... 183 — Uważajcie teraz pilnie — dochodzi ich szept Łuszczka. W czerwonej jedynie obskok pozwala na zmianę kierunku, najazd na muldę jest bardzo szybki, rozpaczliwe usiłowanie skrętu nie daje żadnego rezultatu, terenowa fałda rozrywa nogi zawodnika i.... — Aaaa — westchnął zawiedziony tłum. Chłopak ma głowę wstydliwie spuszczoną, gdy już stateczniej, bez poprzedniego zapału zaczyna podchodzić kilka metrów w górę do nieszczęsnej żółtej bramki. — No więc, górą czy dołem? — pyta trener. — Gdyby jechał wolniej... — próbuje bronić Pawło. — Ty też nie pojedziesz wolniej. I słusznie. Ale dlatego pamiętajcie, w czerwonej wytracić wszystko, prawie stanąć i w żółtą wjechać spacerkiem, od dołu, dalej kije i gaz. — Numer jeden, na start — wzywa sędziowska tuba. Tuż za jedynką stoi Maziejuk. Nerwowo pociąga nosem i stara się złapać głębszy oddech. Jedynka poszła. W trzeciej bramce prasnęło nim po raz pierwszy, w siódmej rzuciło na twarz i tak jechał kilkanaście metrów, zgarniając po drodze tyczki. Na starcie odczekano chwilę, aż powstał i zaczął zdejmować numer. — Wycofany — podano z dołu. Maziejuk czuje na ramieniu ogromny ciężar ręki startera i patrzy, jak na stoku sędziowie-kukiełki poprawiają zwalone tyczki. — Hop! Komenda ta wyraźnie go zaskakuje. Nie słyszał przed nią nic. Z pasją wraził kije w śnieg i ze startu wyskoczył dosłownie w powietrze. Łuszczek, Rysiek, Pan-ko i inni wlepili teraz wzrok w jego plecy. Maziejuk jedzie spokojnie, rozważnie, jak na treningu, rytmicznie 184 przeplata rotację barków z zabiciem kijów, wszystko to idzie składnie i poprawnie. — Ale z tym czasem nie wygra — mówi Kosiński. — Dojeżdża — dodaje nerwowo. Maziejuk w czerwonej ześlizgiem redukuje szybkość prawie do zera i naraz najeżdża z góry muldę, wpada w żółtą, odpycha się kijami i teraz dopiero kończy poprawną pokazówkę, a zaczyna taniec między tyczkami. Idzie szybko, rytmicznie i tak już bez komplikacji mija metę. Łuszczek ma twarz spokojną. Chłopcy patrzą na nią teraz uważnie, sondując. — Górą ją wziął — mówi Rysiek i czeka. — Górą — potwierdza Łuszczek — i nie wyrzuciło go. — To znaczy, że można. — Poczekaj na jego czas. Co z tego, że dobrze pojechał dołem, kiedy spaskudził górę. Na pewno nie zszedł poniżej minuty i dziesięciu sekund, a tu — aby wygrać — trzeba mieć pięćdziesiąt osiem lub dziewięć. — Minuta dwanaście koma trzy — podano z dołu. Między tyczkami tańczył już następny. Można tu było poznać dobrą szkołę trenera ze Szklarskiej. Chłopiec jechał oszczędnie, ekonomicznie szedł tuż przy wewnętrznych tyczkach, w czerwonej przyciął, ale stanowczo za krótko, wziął głębszy łuk... — Dołem ją bierze! Liny go zatrzymały przed wyrzuceniem w las. Chłopcy znów patrzą z wyrzutem na Łuszczka. — Kosiński, wiesz dlaczego? ;— pyta trener. — Szedł za szybko i nie zmieścił się. Minuty płyną, a chłopcy na górze nadal nie wiedzą, jak pokonać przeklętą żółtą bramkę. Jedni próbują górą, wybija ich mulda i znosi w dół, inni dołem 185 i tych albo w pędzie wyrzuca w las", albo dosłownie stają w skręcie. — Więc jak? — pytają chłopcy. — Z wyczuciem — odpowiada Łuszczek. Na mecie jest już ponad dwudziestu zawodników i tylko jeden ma czas lepszy od Mazie juka o dwie dziesiąte sekundy. Z numerem dwadzieścia pięć startuje Kozera. Ładnie radzi sobie z górnym odcinkiem, ale w czerwonej tak wytraca całą szybkość, że do żółtej podjeżdża dołem, odpychając się cały czas kijami. Traci przez to tak dużo, że mimo poprawnej jazdy na dolnym odcinku nie jest w stanie tego odrobić. Jednak uzyskuje najlepszy jak dotąd czas. — Nieźle jest — mówi Dymitr. — Jeszcze najlepsi nie ruszyli. Na starcie tymczasem poruszenie. Pod czerwoną płachtą stoi krępy chłopiec i nerwowo przeciera narty. — Skalski, Skalski, faworyt — podają sobie z ust do ust. Chłopiec wypada spod ręki startera pochylony i idzie przez górne bramki tak, jak chciałby to widzieć Łuszczek u swych wychowanków. Jest na granicy dozwolonej przez rozsądek i skuteczność szybkości, a nie widać tego. W czerwonej kontruje, aż śnieg pryska na boki, w żółtej najechanej z dołu ostry skręt w lewo zdobywa mu poklask widzów i odtąd już brawa narastają w miarę, jak dojeżdża do mety. — Widzieliście to? — pyta Łuszczek chłopców. — Włożył pozostałym lekko osiem sekund. — Minuta .zero dwa i trzy — potwierdza jego przypuszczenia megafon z mety. — Zimno mi — mówi młodszy Panko przez dygot zębów. — Rusz no się trochę, bo zesztywniejesz. Jeszcze cztery numery i ty startujesz. 186 Jasnowłosy Panko zgina się w kilku przysiadach, ale zębami szczęka dalej. Łuszczek nalewa mu herbaty z termosu, ledwo zdążył raz łyknąć, już sędziowie wywołują go na start. Spokojny już, uśmiecha się nawet do nich, gdy starter przypomina: — Jeszcze dziesięć sekund. Rysiek zaciska kciuki, bo jazda kolegi ma zasadniczy wpływ na jego taktykę. Panko jest trzeci z ich drużyny młodzików, jako liczący się w punktacji. Jeżeli pojedzie dobrze, to wtedy Rysiek będzie mógł ryzykować, dbając tylko o swój wynik, a nie o rezultat drużyny. -— Hop! —"i Petro z nogami jakby związanymi sunie w pierwszą bramkę. Raz, kije, dwa, kije, trzy — równo bierze skręt, lekkimi kontrami niweluje nadmierną szybkość i pędzi po stoku wzbudzając rosnący szmer uznania. Czerwoną wziął ruadą, w żółtej zakołował tak sobą, że aż zgrzyt nart o lód rozległ się wokoło, i był już ze cztery bramki dalej, gdy zdał sobie sprawę, że najgorsze ma za sobą. — Ale idzie! — szepce Rysiek. — Włoży chyba Skal-skiemu. — Dołem ją wziął, tak jak pan mówił. — Może rzeczywiście włoży — potwierdza Łuszczek, nie odrywając oczu od tańczącej w dole sylwetki. ¦— Ładnie to roze... Rany boskie! Dwie bramki przed metą Petro zawadził deską o wewnętrzną tyczkę, szarpnęło go i rzuciło twarzą do przodu. Nim się podniósł, podbiegł do bramki i ruszył dalej, na sędziowskich stoperach przybyło kilka cennych sekund. — Ale sponiewierało brata, ale sponiewierało — jęczał zrozpaczony Pawło, trzymając się za głowę. — Minuta zero dziewięć i osiem dziesiątych — ryczała w dole tuba. -— Z upadkiem i ma lepszy czas niż Mazie juk i Ko- 187 zera. Gdyby ustał, byłby lepszy od Skalskiego — wzdycha Kosiński. Rysiek czuje odrętwienie palców. Chciałby już ruszyć na trasę i mieć za sobą tę minutę z kawałkiem przejazdu. A tu jeszcze trzeba czekać, aż przewinie się między tyczkami ponad dwudziestu konkurentów, wśród których jest groźny a nieznany Kuruc. Drut w lewej szczęce daje o sobie znać twardym uciskiem w okolicach podbicia. Żeby tylko nie uwierał tak mocno przy kręceniu w bramkach, żeby można zachować pełną swobodę ruchu. Chłopak zdaje sobie sprawę z tego, że wynik młodszego Panko — trzeci wynik liczący się do punktacji zespołowej — jest stanowczo za słaby, aby on mógł sobie pozwolić na walkę o indywidualne zwycięstwo. Rysiek ma cichą nadzieję, że Łuszczek tuż przed startem zadecyduje za niego, jak ma jechać. Minuty ciekną powoli, a każda z nich wyrywa z grona oczekujących przy starcie nowego współzawodnika z białym numerem na piersi. Mimo iż ruszyła już w szranki grupa silniejsza, nikomu jeszcze nie udało się groźnie zbliżyć do rezultatu Skalskiego. Dzięki temu trójka z Diabelnej, mimo nie najlepszych czasów, utrzymuje się dotąd w pierwszej dziesiątce. Wreszcie pod sędziowską ręką zgina się, spręża groźny Kuruc. Jeszcze trener coś mu gorączkowo tłumaczy, jeszcze rozciera mu plecy, gdy nagła komenda: „hop!" wyrzuca chłopca na trasę. Pierwsze piętnaście bramek współzawodnik ze Szklarskiej dosłownie rozwala po stoku. Idzie jak burza, wyrywa barkiem wewnętrzne tyczki, ale żaden z sędziów nie dostrzega regulaminowego uchybienia, światła bramek są przecięte nartami chłopaka prawidłowo i szmeru uznania, który rośnie wzdłuż stoku, nie przerywa komenda sędziowska „wróć". - Rysiek prowadzi Kuruca wzrokiem pełnym napięcia, 1188 a przez głowę przewalają mu się myśli-zwątpienia, bo jeżeli Kuruc w tym tempie i z tą techniką przejedzie cały slalom, to nie ma nadziei, aby Rysiek mógł z nim nawiązać równorzędną walkę. Zawodnik zgrzyta przeraźliwie krawędziami w czerwonej bramce — „to znaczy, że tam już wystąpił potężny kawał lodu" — konstatuje podświadomie Rysiek, podczas gdy wzrok jego rejestruje przeciwnika w żółtej, jego desperackie szarpnięcie całym ciałem, półobrót, który graniczy z cyrkowym wyczynem, olbrzymi ładunek energii włożony w pracę kijami. Wszystko to tłum widzów kwituje owacyjną wrzawą, a Kuruc pędzi dalej do mety w tempie, które odbiera Ryśkowi wszelkie nadzieje. — Sądzę, że Kuruc będzie miał dobry wynik — mówi powoli Łuszczek, rozcierając dygocącego Ryśka — to będzie wynik w granicach twoich możliwości. Jeżeli dobrze rozwiążesz przejazd przez żółtą, to możesz dokonać tego samego. ¦— A drużyna? — pyta z niepokojem Rysiek. — Wynik tamtej trójki wystarczy nam na dobrą pozycję, nawet gdybyś ze swoim rezultatem nie do-skoczył do nich. Nie patrz na drużynę. Musisz jechać po to, aby wkroić Kurucowi, i to jest twój jedyny1 cel w tym przejeździe. — Dobrze -— mówi Rysiek spokojnie i naraz czuje, że Kuruc nie jest wcale taki groźny. — Pięćdziesiąt dziewięć koma trzy — dobiega z mety głos spikera. — Pięć, cztery, trzy... — głos sędziego dudni Ryśkowi w uchu, jakby arbiter prosto w nie wrzeszczał. I gdy chłopak cofa się, aby mieć rozmach do wyjścia ze startu, nie wiadomo skąd dochodzi do niego^ głos Łuszczka: — Rysiek, ty wygrasz ten przejazd. 190 — Hop! — następuje w tej samej sekundzie. Dwa łyżwowe rozmachy dają nie tyle szybkość, ile świadomość swobodnego kierowania nartami. Trzy krótkie zwody ciałem, trzy bramki zostały w tyle. Rysiek jedzie torem zrytym, mimo twardości stoku, i wylodzonym, cały czas zastanawia się, czy oni, poprzednicy, widzieli więcej bramek niż on? Bo on nie widzi więcej jak cztery, pięć, reszta to kolorowe tło migające przed oczyma. — Kontruj, czerwona — dochodzi gdzieś z boku. „To Pawelczuk" — rejestruje trochę zdziwiony, ale wnet cały jego wysiłek i uwaga koncentrują się na tym, by opanować niebezpieczny, dygotliwy ześlizg krawędzi po lodzie, by wyjść z czerwonej możliwie z najmniejszą stratą szybkości. Niebezpieczne drganie ustało, gdy Rysiek zabija oba kije, wpada w żółtą, okręca się wokół zewnętrznej tyczki jak piskorz, a tam, gdzie już nie ma siły na skręt — pomaga łyżwowym krokiem. W głowie szum i zamęt. Czerwona, zielona, żółta, czerwona, niebieska — ileż jeszcze tego do mety? W głowie huk coraz większy. Wreszcie, gdy zamiast kolejnej bramki widzi nad głową wielką krwistą płachtę z napisem „meta", zdaje mu się, że mija któraś z kolei godzina przejazdu. Za metą nie ma już siły wykręcić, tylko przysiada obok liny oddzielającej od ludzi. Teraz dopiero zdaje sobie sprawę z tego, że ten szum w głowie, to jeden wielki krzyk ludzi, którzy teraz skandują: —¦ Wynik! Wynik... Rysiek powoli zaczyna rozpoznawać twarze. Pierwsza to skupiona twarz Kuruca, który z niepokojem patrzy na grupkę sędziów. — Rysiu, Rysiu — dochodzi do niego rozedrgany głos starego Nieścioruka, obok którego chłopiec dostrze- 191 ga Sękalę. Porucznik pokazuje mu błyszczący W otwartej dłoni stoper. „Więc chyba nie musiałem być taki zły, jeżeli oni tak wrzeszczą". Na czarnej tablicy rezultatów sekretarz mety przeciera miejsce u samej góry i za chwilę ukazuje się tam nazwisko, klub i czas: I. Ryszard Krause — SN Diabelna — 59,1 II. Wojciech Kuruc — Unia, Szklarska — 59,3 III. Bogdan Skalski — Śnieżka, Karpacz — 1,02,3 IV. Sylwek Zalewski — Unia, Szklarska — 1,08,7 V. Piotr Panko — SN Diabelna — 1,09,8 Rysiek szuka pozostałych kolegów i z radością stwierdza, że Maziejuk i Kozera zajmują ósmą i dziewiątą pozycję, wtedy gdy ani Szklarska, ani Karpacz nie mają trzeciego zawodnika w dziesiątce. Te pół godziny dzielące ich od początku drugiego przejazdu było chyba najcięższe. Mimo że Nieścioruk z przepaścistego plecaka wyciągał kanapki, termos z herbatą, cukierki — Rysiek, i chyba nie tylko on, rozgrywał już drugi przejazd. Łuszczek tylko przez chwilę był w ich rozradowanym gronie, a potem pobiegł na stok, gdzie przestawiano bramki. Nowy slalom ocenił krótko: — Jedyna trudność to trzymać szybkość na wodzy. Bramki są przeważnie otwarte i łatwe. —¦ Jak jechać? — zapytali chórem. — Tak, aby polepszyć pozycję z pierwszego przejazdu. Tego przedpołudnia emocje, jakie przeżywali na początku konkurencji, nie powtórzyły się. W czasie drugiego przejazdu wariackim tempem najlepszy czas uzyskał Wojtek Kuruc, ale jego przewaga nad Ryśkiem, wynosząca jedną dziesiątą sekundy, była za mała, aby uznać go zwycięzcą. Skalski utrzymał swoją trzecią pozycję, ale drugi zawodnik ze Szklarskiej — 192 Sylwek Zalewski, dał się ponieść temperamentowi, wypadł z trasy i stracił wiele cennych sekund. To pozwoliło Pietrkowi Panko wywindować się na trzecią pozycję., Maziejuk wyprzedził jednego z zawodników i zajął siódmą pozycję, ale Kozera spadł na dziesiątą. Był to wielki sukces, gdyż żadnemu z pozostałych klubów nie udało się wprowadzić czterech zawodników do dziesiątki. Ta zdecydowana przewaga maluchów nieco osłodziła nie tak dobre wyniki w grupie starszych. Pawelczuk musiał się zadowolić trzecim miejscem, ustępując o ułamki sekund zawodnikom ze Szklarskiej i Karpacza, Kosiński, który przysiadł w drugim przejeździe, był szósty, Pawło Panko zamykał dziesiątkę, Sycun zaś minął bramkę i został zdyskwalifikowany. Ogólnie jednak mogli się czuć zwycięzcami. Pełni radości, choć bardzo zmęczeni, wracali na obiad do domu pod lasem. Rysiek wyraźnie już utykał, gdyż drut ugniatał mocno palce. Nikt nie zwracał na to specjalnej uwagi, teraz marzyli tylko o zjedzeniu czegoś i runięciu do łóżka, aby choć trochę odpocząć, a potem posmarować narty i znów biec na stok, gdzie po południu zaczynał się gigant. ROZDZIAŁ XIV Dymitr mozolnie rozcina tępym kozikiem pasek na dwoje, klnąc w duchu tego pętaka. Zgrabiałe ręce niezbyt dokładnie prowadzą ostrze po wytyczonej linii i pasek jest nierówny, postrzępiony. Na szczęście ma jeszcze piętnaście minut do swego startu. To go jednak nie uspokaja i nie łagodzi jego gniewu. Piegowaty szczeniak wykorzystał chwilę nieuwagi zaraz po obiedzie, odpiął od zostawionych w narciarni desek Dy- 13 — Gazda z Diabelnej 193 mitra pasek i nim ten zdążył się zorientować — wyszedł z młodszą grupą i Łuszczkiem na stok. Jak się to stało, że dopiero przed chwilą zauważył brak paska, nie może sobie wytłumaczyć. Co prawda — gdyby nawet dostrzegł wcześniej, nie na wiele by się to zdało, bo Bogiem a prawdą — pasek od początku należał do Ryśka. Mimo to Dymitr przyrzeka sobie, że skuje gębę Ryśkowi przy pierwszej okazji. Na razie utrzymuje całą sprawę w tajemnicy, bo Kosiński stoi obok i na pewno przyznałby — jak zwykle — rację Ryśkowi. W pośpiechu więc rozcina pasek od spodni i niepokoi się, czy przypadkiem w czasie przejazdu galoty mu nie spadną. Młodsze pętaki przed chwilą właśnie skończyły przejazd swego giganta i znów Diabelna była górą. ,,Z Ryśka jest kawał głupiego szczeniaka, to fakt — myśli Dymitr — ale też nie. ulega wątpliwości, że jeździ dobrze". Nie dał Kurucowi okazji do rewanżu i „włożył" mu prawie dwie sekundy, wygrywając zdecydowanie. Za to małego Pankę postawiło mocno i gdyby nie bardzo dobra jazda Maziejuka i Kozery, drużynowe punkty Diabelnej byłyby zagrożone. Na szczęście młodsi dobrze się spisali i teraz starsi chłopcy muszą solidnie się wysilać, aby dotrzymać im kroku. Po południu pogoda popsuła się wyraźnie i chłopcy startowali wśród padającego śniegu. Właśnie przed chwilą wyskoczył spod płachty startowej Kosiński, zakolebał biodrami w dwóch górnych bramkach i rozpłynął się w zamfeci. Ani wiadomo, jak jechać, ani też, jakie są czasy. Cztery minuty dzieliły Dymitra od startu, gdy wreszcie uporał się z paskiem i naciągnął sprężynę wiązania. Kilka razy próbował podnieść piętę, ale ta linka trzymała dobrze. Gdy zawodnik z poprzedzającym go 194 numerem wyskoczył na trasę, Dymitr stanął obok sędziego. — Ty z Diabelnej? — zapytał starter, nie odrywając ucha od słuchawki telefonicznej. — Tak, a co? — Twój kolega, Kosiński, jest już na mecie, ma drugi czas i kazał ci powiedzieć, żebyś uważał w szyjce. -— Wiem, dziękuję. „Dobra nasza — myśli Dymitr. — Jeżeli Kosiński jest drugi, to mam szansę na zwycięstwo". Gigant mu najbardziej odpowiada. Ostatnia jego myśl przed startem to, że dobrze byłoby gdzieś wykombinować takie przeciwśnieżne okulary, jakie tutaj mają niektórzy. Pierwsze bramki mija pewnie, bo zna ich położenie. Ale dalej zaczyna się ciuciubabka. W polu widzenia są najwyżej cztery, pięć, reszta zaś ginie w śniegu. Na szczęście zadymka się trochę uspokaja i Dymitr pociesza się, że poprzednicy mieli trudniejsze zadanie. Kręci płynnie, stara się tracić jak najmniej szybkości i w dużym pędzie zbliża się do miejsca, gdzie dwie ściany lasu prawie się schodzą i trasa prowadzi wąskim przesmykiem. Tu przed tym -klinem stoi bramka, w której trzeba zrobić mocny skręt, nim się wpadnie w szyjkę. Dymitr postanawia rozegrać ten odcinek wbrew zaleceniom Łuszczka, nie wyhamowywać. W bramce przed szyjką skręca na pełnej szybkości i już pędzi w wąski przesmyk między dwoma ścianami lasu. W ciasnym przejeździe stoi ukośnie bramka. Żeby się w nią zmieścić, Dymitr musi kontrować, ile sił w nogach. Czuje w mięśniach drętwy ból i naraz, gdy przygięte nogi omal nie wyrywają wiązań z deski, słyszy suchy trzask, prawa noga, jakby wyzwolona z pęt, odrywa się ku górze i Dymitr koziołkuje w las. Leży przez chwilę w głębokim śniegu oszołomiony. 13* 195 Jego pierwsza myśl to obawa o nogi. Nie czuje co prawda bólu, ale Łuszczek mówił przecież, że w takim wypadku ból przychodzi dopiero potem. Grzebie się więc powoli i stwierdza, że poza przykrym bólem tyłka, którym wyrżnął w ukryty pod śniegiem pieniek, wszystko inne jest w najlepszym porządku. Nie ma tylko jednej narty. Wychodzi z powrotem na trasę i tu odnajduje drugą deskę aż do wiązania wbitą w śnieg. Zanim jeszcze się wyciągnął, zdążył krzyknąć nadlatującemu z góry zawodnikowi: — Hamuj, byku, bo cię postawi. Z zadowoleniem notuje, że zawodnik wytraca szybkość, gnie się mocno w bramce ustawionej w szyjce, ale bez upadku przejeżdża dalej. Wyciąga teraz deskę ze śniegu ciekaw, co nawaliło — zaczep czy może wyrwało szczękę? Z wiązania zwisa pęknięta stalowa linka. Linka pękła??? Przecież to niemożliwe! Z uwagą przygląda się miejscu, gdzie stalowa plecionka otoczona spiralą nie wytrzymała. Naraz twarz mu tężeje i Dymitr rzuca przez zęby: — Ach, hajotowiec, drań! Przeciął linkę. Już go teraz nic nie uratuje. Na kwaterze tymczasem panuje odświętny nastrój. Łuszczek nie wrócił jeszcze z biura zawodów, gdzie podobno już są do odebrania wyniki z rannego slalomu, jeszcze starsi chłopcy z Majchrżakiem i porucznikiem są na trasie, ale młodych zwycięzców Nieścio-ruk podejmuje już uroczyście racuchami. Nie wiadomo kiedy i jak zdobył względy kucharki i nasmażyli taką furę tego specjału, że chyba na tydzień starczy. Na-pychają się więc chłopcy pachnącym ciastem i ciągle wracają do wspomnień z dnia dzisiejszego. — Dwa mistrzostwa okręgu w jednym dniu! -— woła zarumieniony Rysiek. — Nigdy bym się tego nie 196 spodziewał. To się babcia dopiero ucieszy. Wy wiecie, co za skok myśmy zrobili przez te trzy miesiące? — Ty przecież już od czterech lat jeździłeś — mówi Panko. — E, co to była za jazda. Ty nie jeździłeś przedtem, a po trzech miesiącach kosisz jak stary. Zęby tylko starszym wyszło tak jak nam dzisiaj i żeby się jeszcze jutro powiodło, to wracamy na Diabelną z rękawiczkami i pierwszym pucharem. — A tam Pawło jeszcze walczy. Ma przedostatni numer startowy, a tu już się zmierzcha i znów pada gęsty śnieg. Z korytarza dochodzi ich trzask drzwi wejściowych i powitalne pokrzykiwanie Nieścioruka. — Pewno chłopaki już są. Pawło przyszedł! — woła młodszy Panko pędząc ku drzwiom. Te otwierają się z trzaskiem i staje w nich ośnieżony Dymitr. Twarz ma bladą, wykrzywioną grymasem, jakąś niesamowitą. Bez słowa idzie ku Ryśkowi, który cofa się w kąt pokoju. — Ty świński hajotowcu — syczy przez zęby Dymitr. — Ty ścierwo. Masz! Masz! Bije na odlew pięściami w pobladłą naraz, zdumioną twarz Ryśka. Ten łapie się oburącz za głowę, a przez palce cieknie krew. 197 Dymitr jest wściekły, tak zaślepiony w niechęci do podłego kolegi, który pozbawił go zwycięstwa, że widok krwi podnieca go jeszcze bardziej, podnosi więc pięść do następnego ciosu, ale w tej chwili zwala mu się na plecy, podcina nogi, bije w brzuch cala piątka rnłodziaków. Osaczają go jak ogary odyńca, szarpią za włosy, wykręcają ręce, cały czas krzycząc: — Za co, łobuzie, za co? W ten harmider wpada naraz piskliwy głos dziadka Nieścioruka: ¦— A psiajuchy, zbereźniki, takich wam się żartów zachciewa? Ledwo przyszedł z zawodów, a wy go już na ziemię? Na prawo i lewo rozdziela po kłębowisku razy mokrą ścierką i naraz dostrzega Ryśka stojącego ciągle z rękami przy twarzy. Strużki krwi cieknące przez palce odbierają staremu mowę. Niescioruk chwilę stoi bez ruchu, a potem pyta przestraszony: — Rysiu, Ryśku, co się stało? Kto cię tak... W starej głowie zaczyna coś świtać, bo pochyla ją nisko i z między zaciętych szczęk rzuca wściekle: — Który to? Ty, Dymitr! — A ja! A ja! — odszczekuje Dymitr starając się uwolnić z rąk chłopców. A gdy wreszcie mu się to udaje, podnosi się z ziemi, wyszarpuje z kieszeni kawałek stalowej linki i podtyka staremu pod nos: — Patrzcie, kogo bronicie. Hajotowiec, swołocz, zazdrościł mi, że mogę wygrać tak jak on, i linkę mi podciął, gestapowiec, swołocz. A wy na mnie! Mordę takiemu zbić to nic, nóg o mało nie połamałem. Dyszał chwilę ciężko. Gisza zrobiła się tak wielka, że astmatyczny oddech Nieścioruka słychać było jak sapanie lokomotywy. Wszyscy — i chłopcy, i Niescioruk, i sam Rysiek przerażeni są tym, co przed chwilą usłyszeli od Dymitra. 198 -— To nieprawda, łżesz! — woła przez łzy Rysiek. — Ja ci wcale żadnej linki nie podciąłem. — Nie podciąłeś? A kto po południu majstrował przy moich wiązaniach? Pawło Panko widział. — Ja tylko mój pasek brałem, co mi ukradłeś. — To jednak tam byłeś? Jeżeli nie ty, to kto? Komu mogło zależeć, żebym ja nie wygrał? Wiem, że mnie nie znosisz, bo ja jeden wiem, co z ciebie za Polak! — Świnia, podła świnia! Rysiek ze spazmatycznym łkaniem roztrąca chłopców i wybiega, trzaskając za sobą drzwiami. Stary Niescioruk poświstuje nadal przez zęby. — Dymitr — mówi cicho — coś mi się nie wydaje, żeby on ci podciął. Jak się okaże, że to nie on, to ty starego Nieścioruka poznasz. Stary zgarbiony jakiś wychodzi ciężko z pokoju. Dymitr przez chwilę toczy wzrokiem po pięciu chłopakach, ale nie może w ich spojrzeniach znaleźć tego, co by chciał — solidarności czy wyrazów uznania. Nie tak sobie wyobrażał ich reakcję. Przypuszczał, że ma w kieszeni dowód druzgocący, który przechyli na jego stronę całą sympatię i postawi Ryśka wobec jednolitego frontu potępienia.- A tu masz — nie wierzą mu, że to Rysiek. Więc kto? Dalsze rozważania przerywa gwar na korytarzu i do jadalni wchodzą porucznik, Majchrzak, a za nimi ośnieżona gromada chłopców wracających ze stoku. — Dymitr — woła Sękala —¦ co to za zwyczaje? Wystartowałeś, nie dojechałeś do mety, zszedłeś z trasy, a my czekamy na ciebie na mecie aż do zmierzchu. — Lin,ka mi pękła — mówi ponuro chłopak. — Linka? — powtarzają chłopcy. — Jakże to linka może pęknąć — dodają podejrzliwie, wietrząc wykręt w tłumaczeniu Dymitra. 199 — Ano, jak podcięta, to i pęka — mówi z przekąsem Dymitr, rzucając linkę na stół. — Jak człowiek nie może mieć zaufania do kolegów, to może się zabić ną trasie. \ Porucznik łapie stalówkę i chwilę bada oba końce. ; — Rzeczywiście, nadpiłowana. Któż to mógł zrobić? — Jak to kto? Któż by inny, jak nie ten hajotowiec. A wy ciągle na mnie, że ja mu nie wierzę. A ja przecież... — Dymitr — przerywa mu groźnie porucznik — rzucasz mocne oskarżenie. A jeśli się okaże, że to nie on, to co wtedy? — Jak to nie on? Pawło, widziałeś go dzisiaj, jak majstrował w narciarni przy moich nartach? -— Widzieć widziałem, ale żeby on coś piłował, to nie widziałem. W tej chwili w drzwiach ukazał się Łuszczek. Strzepuje z kożucha śnieg i opędza się od podskakującego Zbója. ¦— No, chłopcy, slalom wygraliśmy ładnie. A i na gigancie podobno nieźle wam poszło, czyli jutro jeszcze... — przerywa naraz widząc skupione, rozdrażnione miny. — Zaraz, a co się tu stało? — Dymitr nie ukończył gigantu i twierdzi, że Rysiek podciął mu linkę — mówi Sękala. — Jak to? -— wola zdumiony Łuszczek. — Tak — mówi Dymitr — podciął mi linkę, a ja mu zbiłem mordę i zbiję mu jeszcze! Łuszczek podchodzi powoli do stołu i bierze leżący tam kawałek plecionki. Ogląda ją przez chwilę, potem podnosi zwężone oczy na Dymitra i ważąc przez chwilę stalówkę w dłoni, mówi cicho: — A jednak to nie Rysiek ci przeciął linkę. — Nie on? — woła piskliwie Dymitr. — Więc kto? — Ja! 200 ¦— Pan??!!! — Tak, ja. Czy to twoja linka? Skąd masz tę linkę? — Na slalomie dzisiaj rano obluzowała mi się moja, chciałem wziąć od pana z zapasowych, wszedłem do pokoju, nie było nikogo, a ta leżała u pana na łóżku, była w sam raz, to ją sobie wziąłem. — No tak... — mówi przeciągle Łuszczek — wziąłeś linkę, z której ja chciałem zrobić starter do na-. szego wyciągu, bo tamten się już zużył. Wczoraj wieczorem próbowałem odpiłować sprężynę. A ty, nie dość, że bierzesz bez pozwolenia z mego pokoju linkę, rzucasz oskarżenie na Ryśka i jeszcze go bijesz — Łuszczek mówi coraz ciszej, coraz wolniej, ale głosem tak przejmującym, że wszystkich przechodzi dreszcz, a Dymitr traci swą dotychczasową butę i blednie. Naraz łapie się za głowę i szepcze: — Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem. — A potem opuszcza ręce i mówi zrezygnowany: — Głupio wyszło. Ukarzcie, jak trzeba. Każecie, przeproszę, wyrzucicie, trudno, zasłużyłem. — Pawło, zawołaj Ryśka — poleca Łuszczek. W pokoju zapada cisza. Nikt z obecnych jej nie przerywa. Aż naraz wpada podniecony Panko, wołając od drzwi: — Ryśka nigdzie nie ma i jego nart też nie ma. — Niemożliwe — woła zdenerwowany Łuszczek — chłopcy, przeszukajcie cały dom, on gdzieś musi być, może na strychu. Ale poszukiwania nie przynoszą rezultatu. Rysiek zniknął, nie było też jego nart, pozostała tylko wisząca w pokoju na gwoździu kurtka. Wypadli przed dom i w świetle lampy zobaczyli ledwo widoczne, przysypywane ciągle padającym śniegiem ślady, prowadzące prosto w ciemność. 201 T — Co on, zwariował? Gdzie polazł? W przeciwnym kierunku niż do miasta, prosto na te wertepy. Pobiegli za śladami kilkadziesiąt metrów, ale w ciemności znikły wkrótce. — Tak dalej nie można — konstatuje Łuszczek. — Dziadek zostanie tu, a sierżant Majchrzak, pan porucznik i ja weźmiemy po trzech chłopców i zaczniemy dokładnie przeszukiwać las. Dymitr, młodszy Pan-ko i Kosiński — pójdziecie ze mną. Resztę rozdzieli pan Sękala. Biegiem po narty. Rozpierzchli się i za chwilę już zakładali deski. Sierżant, porucznik i Łuszczek, błyskając latarkami, poprowadzili swe grupki najpierw razem wzdłuż wąwozu, ale po kilkuset metrach, gdy w lesie wąwóz rozdzielił się na trzy odnogi, rozeszli się w różnych kierunkach. Łuszczek poprowadził swą grupę forsownym tempem, biorąc na siebie ciężar przecierania drogi w półmetrowym, kopnym śniegu. Obok pana przedzierał się przez zaspy wietrzący niespokojnie Zbój. — Szukaj, szukaj, piesku — zachęcał go co chwila Łuszczek, ale psisko było wyraźnie zdezorientowane w tej masie śniegu. Po kwadransie stanęli, aby odetchnąć nieco, gdyż głęboki śnieg dawał się solidnie we znaki. — Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem — powtarzał co chwilę Dymitr, aż Łuszczek musiał uciszyć jego niewczesne żale. — Coś mi się nie wydaje, żeby on tu szedł — powątpiewał Kosiński — przecież tutaj śnieg nie ruszony, nic nie widać, żadnych śladów. — Jak dawno to się stało? — Chyba już ponad godzinę — odparli Panko i Dymitr. . • 202 — Przez godzinę w czasie takiej śnieżycy z wiatrem potrafi zasypać każdy ślad. Zresztą chyba Zbój, choć nie bardzo pewnie, gdzieś nas prowadzi. Gdyby nie czuł nic, kręciłby się w miejscu. Ruszyli po chwili dalej, wtulając głowy w ramiona, aby uchronić twarze przed pędzonymi wiatrem płatami śniegu. Las wokoło stał ponury, trzeszczący konarami giętymi wiatrem, sypiący co chwila śnieżną czapą — słowem — straszny. Gdzie ten wariat Rysiek tu się pchał? I czy aby tutaj? Czy nie okaże się, że oni gonią gdzieś w nieznane, a on może poszedł na kwaterę innych klubów i siedzi obrażony? Zbój nerwowo poszczekuje. Czyżby coś czuł? Psisko wystawiło czarną kufę i wietrzy. — Szukaj, Zbóju, szukaj — zachęca go Łuszczek, ale nie bardzo wierzy, aby pies naprawdę coś wyczuł. Zbój kilkoma susami wysunął się przed nich i zniknął w mroku. Dno wąwozu zaczęło unosić się w górę i nim się spostrzegli — zamieniło się w wąską ścieżkę prowadzącą między drzewa. — Zbóóój! — krzyknął Łuszczek i echo odezwało się między drzewami. — Wow, wow! — przyleciało do nich ze śnieżnej zamieci szczekanie gdzieś z boku od ścieżki. Łuszczek krzyknął ponownie i znów szczekanie powtórzyło się. I tak prowadzeni głosem psa zeszli z przecinki i zagłębili się między drzewa. Stromy, zalesiony stok ciągnął się w dół, między maliniakami i krzakami jeżyn. Kolczaste gałęzie szarpały im spodnie i kurtki, ale niepomni tego szli za coraz wyraźniejszym głosem psa. Wreszcie z ciemności wyskoczył poszczekujący, zdenerwowany biały kudłacz i pociągnął ich w kierunku majaczącej w mroku zwalonej kłody. Tam przypadł i zaczął głośno skomleć. 203 Pierwszy, wyprzedzając wszystkich, dopadł kłody Dymitr. Skulony, osłonięty od wiatru, leżał pod drzewem Rysiek. — Zbóju, ciszej — szeptał nie otwierając oczu. — Rysiek, Rysiu — zawołał Dymitr łapiąc go . za ramię. Rysiek wyszarpnął się i zasłonił głowę dłonią jak przed uderzeniem. ¦— To nie ja, to naprawdę nie ja ¦— wołał z łkaniem w głosie. Gdy Łuszczek, Kosiński i Panko dobiegli do Ryśka, Jasiek przeraził się. W świetle latarki rozgorączkowane, prawie nie widzące oczy chłopca błyszczały chorobliwie. — On ma gorączkę — stwierdził rozgarniając chłopców. — Panie Jasiu — rzekł z ulgą Rysiek. — To naprawdę nie ja z tą linką — podjął znowu. — Cicho, cicho, chłopcze. Wiemy już, że nie ty. Wszystko się wyjaśniło. Teraz jak najszybciej do domu. No, wstań — podsadził go ramieniem, ale chłopiec nie ruszył się. — Nie mogę. Złamałem nartę tu w wykrocie niedaleko i coś z nogą. Nie mogę iść. Dygotał cały w cienkim sweterku, smagany wiatrem. Łuszczek rozpiął szybko swój kożuch, otulił chłopca, a potem razem z Dymitrem ujęli go pod ramiona i zaczęli nieść przez głęboki śnieg ku ścieżce. Tam Jasiek wsadził go sobie na barana, przywiązał paskiem i pchnąwszy chłopców naprzód, by przecierali ślad, zaczął powoli zjeżdżać w wąwóz. Rysiek ciążył mocno, bo chłopak — czy to zasypiając, czy słabnąc z gorączki — rozluźniał uchwyt wokół szyi i zwisał bezwładnie. Taka mozolna wędrówka trwała przeszło godzinę. Niedaleko miejsca, gdzie opuścili pozostałe grupy, 204 Zbój zaczął głośno szczekać. Po chwili usłyszeli rozmowy chłopców i z zamieci wychynęły sylwetki biegnących ku nim kolegów. — Znaleźliście go? Jest? — wołali zdyszani. — Jest, Zbój go odnalazł, ale chory. — Chwała Bogu. Dobre psisko. Bez niego zamarzłby na amen. — Rysiek, Rysiu! — wołali chwytając jego bezwładnie zwisające ręce, ale on nie reagował. Sękala i sierżant Majchrzak przejęli teraz nieprzytomnego chłopca i tak zmieniając się co chwila, donieśli go do kwatery. Tutaj chorym zajął się pochlipujący Nieścioruk. Nacierania, pojenia gorącą herbatą ze spirytusem, wszystko na razie nie pomagało i Rysiek zrywał się co chwila z głośnym krzykiem: „To nie ja, to nie ja!" 205 Nieścioruk i Dymitr nie odstępowali jego łóżka. Jasiek pobiegł szukać lekarza, a chłopcy zostali pod opieką porucznika. Ale nie trzeba ich było dzisiaj pilnować ani uspokajać. Chodzili dosłownie na palcach i co chwila podsuwali się pod drzwi pokoju, w którym leżał Rysiek. Nie czekali już na oficjalne wyniki, które miał przynieść sierżant, gdyż wobec ostatnich wydarzeń tego dnia emocje sportowe zbladły i straciły dla nich pierwszorzędne znaczenie. Podniecenie, które ich opanowało w chwili poszukiwań Ryśka, opuściło ich nagle i wszyscy stwierdzili, że jedynym, pragnieniem jest jak najszybciej, znaleźć się w łóżku. Lekarz sprowadzony przez Jaśka stwierdził — obok zwichnięcia nogi — niebezpieczeństwo zapalenia płuc. Przepisawszy kilka leków, zaaplikował chłopcu zastrzyk obniżający gorączkę i zalecił całkowity spokój. Wobec tego, że zarówno Nieścioruk, jak i Dymitr ledwo trzymali się na nogach, Łuszczek wypędził ich do łóżek, choć z Dymitrem nie była to sprawa łatwa. — To moja wina. Ja to zrobiłem i ja przy nim będę cały czas — upierał się chłopak. — Ty musisz to nadrobić w inny sposób. Wytrąciłeś nam z drużyny na jutrzejszy bieg zjazdowy jednego z najlepszych zawodników. Jutro musisz zrobić taki wynik, aby zastąpić jego i siebie. A do tego musisz być wypoczęty. Dopiero ten argument pomógł. Łuszczek siedział już od kilku godzin przy łóżku niespokojnie rzucającego się Ryśka, wycierając mu co chwila spocone czoło. Wreszcie, dobrze po dwunastej, Rysiek naraz otworzył oczy i spojrzał przytomnie. — Panie Jaśku, która godzina? — Śpij, śpij, jest jeszcze noc. Chłopiec chwilę milczał, a potem rzekł: 206 - — Dymitr mówił nieprawdę. To nie ja przeciąłem linkę. Ja tylko odebrałem swój pasek. ¦— Leż spokojnie i nic nie mów. Tę linkę to ja nad-ciąłem. —- Jak to pan? Łuszczek opowiedział mu o nie dokończonej próbie zrobienia starteru, o samowolnie zabranym wiązaniu, o przerażeniu Dymitra, gdy się o tym wszystkim dowiedział, i o strachu, jakiego im wszystkim napędził Rysiek swoją ucieczką. Chłopiec przez chwilę nie otwierał oczu, milczący, a potem rzekł z bladym uśmiechem: — Dzisiaj to pan mnie gonił po lesie, a kiedyś to ja pana. — Co ty mówisz? Kiedy ty mnie goniłeś? — Wtedy gdy pan szedł na Diabelną, jak tam Wehr-wolfy Nieścioruka zadźgali. — To jednak ty byłeś? Skąd o tym wiedziałeś? — Ja dużo wiedziałem. Śledziłem ich i pisałem do milicji, żeby pokrzyżowali ich plany. Oni mnie podejrzewali, ale nie mieli pewności. Oddech chłopca stał się równy, głębszy, rytmiczny, po chwili Łuszczek — nim sam się zdrzemnął — zauważył, że Rysiek zasnął. Nazajutrz nie zostało nic z ponurej śnieżnej zawiei. Tylko organizatorzy zawodów i deptacze uwijali się jak w iikropie, aby przedeptać obfity opad i ubić trasę zjazdu. Odbył się on z dwugodzinnym opóźnieniem. Pod nieobecność Ryśka, Kuruc i Skalski nie mieli godnych przeciwników i podzielili się dwoma pierwszymi miejscami. Oni też wygrali czwartą konkurencję — kombinację alpejską — wynikającą z podliczenia punktów za slalom i zjazd. Za to Petro Panko wywalczył trzecie miejsce, a pozostali chłopcy z Diabelnej uplasowali się w pierwszej dziesiątce młodszej grupy. Gorzej wypadła starsza grupa. Co prawda Dymitr gnał 207 po trasie jak szaleniec i wygrał spad, ale Pawła Panko tak postawiło, że nie mógł się podnieść, zaś dwaj pozostali chłopcy musieli się zadowolić dziesiątym i trzynastym miejscem. Jeszcze wczoraj przejmowaliby się bardzo tymi — według ich oceny — porażkami, choć wszyscy dokoła wychwalali ich i gratulowali wspaniałej jazdy. Ale dzisiaj wydarzenia z trasy stały się dla nich mniej ważne. Nie można jednak powiedzieć, żeby straciły wszelką wartość. W czasie obiadu przeliczali na wszystkie strony punkty, aby wcześniej, zanim komisja sędziowska ogłosi oficjalne wyniki, wiedzieć, czy wygrała Diabelna, czy Szklarska. Ale że nikt z nich nie był za silny w rachunkach, uzyskiwali różne wyniki; według jednych wygrywała Szklarska, według innych oni, a mały Panko doszedł do przekonania, że w ogóle puchar powędruje do Dusznik. Nie mniej od nich przeżywał te chwile Rysiek. Osłabiony, otoczony przez wszystkich wielką serdecznością, bolał, że nie mógł swoim wynikiem wesprzeć drużyny, a teraz koniecznie chciał iść z nimi na wręczenie nagród. Wieczorem w wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali domu zdrojowego zebrali się wszyscy uczestnicy I Dolnośląskich Mistrzostw Narciarskich Okręgu. Pajdziński celebrował uroczystość z pompą, wygłaszał przemówienia, krasił każdą nagrodę serdecznym słowem, a gdy wręczał pucharki zwycięzców reprezentantom Diabelnej, był szczególnie wylewny. W sumie zdobyli trzy: dwa wręczono Łuszczkowi dla Ryśka za slalom i gigant, trzeci odebrał Dymitr — zwycięzca biegu zjazdowego. Gdy ogłoszono wyniki drużynowe, ciężko im się zrobiło na sercu. Szklarska wygrała zaledwie dwoma punktami. Dwa punkty — toż to zaledwie dwie lokaty lepsze któregoś z nich. I znów sprawy wyników stały 208 się ważne, i znów żal ich ogarnął taki sam jak wtedy w Kłodzku, gdy wielki kryształowy puchar wręczono juniorom Unii ze Szklarskiej. A gdy zdawało się, że już koniec pięknej uroczystości, że zacznie się młodzieżowy wieczorek, prezes okręgu, inżynier Pajdziński, uciszył jeszcze rozbawione grono i rzekł: — Niech mi będzie wolno w tej uroczystej chwili spełnić warunki przegranego zakładu, który miał miejsce przed trzema miesiącami na Diabelnej. Wtedy to pan Łuszczek, pokazując mi chłopców, z których żaden nie umiał jeździć na nartach, oświadczył, że jego wychowankowie będą walczyć o czołowe miejsca na mistrzostwach okręgu. Stwierdziłem, że to niemożliwe, i tak powstał zakład, którego stawką było tysiąc tyczek — o ile przegra Diabelna, lub pięćdziesiąt wełnianych czapek, szalików i rękawiczek — o ile przegram ja. Zakład przegrałem, z czego się niezmiernie cieszę. Proszę tu kierowników sekcji narciarskiej z Diabelnej i ich dzielnych chłopców, chcę wręczyć im wygraną. Sala zareagowała na to oświadczenie hucznymi brawami i wszystkie oczy zwróciły się tam, gdzie stali chłopcy w zielonych swetrach. Oni zaś otoczyli Łuszczka, Sękalę i Majchrzaka i przez chwilę trwała gorącz- 14 — Gazda z Diabelnej. 209 kowa debata. Gdy ucichły brawa, z ich grona wystąpił Kosińki. — Panie prezesie, tej nagrody przyjąć nie możemy, bo myśmy inaczej rozumieli ten zakład. Nie przegraliśmy go, ale wygrać -— też żeśmy nie wygrali, bo my uważaliśmy, że wygrana to będzie wtedy, jeżeli zdobędziemy pierwsze miejsce. I dlatego niech pan zatrzyma te czapki i da je nam wtedy, kiedy naprawdę wygramy. Chciał jeszcze coś mówić, ale brakło mu konceptu, więc spocony z wrażenia skłonił się dosyć niezdarnie i umknął do swej grupy. Sali podobało się to ambitne wystąpienie,, zaś inżynier Pajdziński rozłożył bezradnie ręce mówiąc: — Według mnie zakład wygraliście. Ale jeżeli tak chcecie — dobrze. Przedłużymy jego termin. Pamiętajcie jednak, że jak przegracie, będę się domagał tego tysiąca tyczek. ROZDZIAŁ XV Czerwone słońce wyskoczyło niespodziewanie zza horyzontu gdzieś w okolicach Hawrania i zaraz poszarpane pasmo Tatr, złagodzone śniegiem, ukazało się w całej swej krasie. Lokomotywa sapała z wysiłku, windując coraz wyżej długi rząd wagonów. Łuszczek .uchylił okno i podmuch mroźnego powietrza wpadł do przedziału. Chłopcy, leżący na ławkach porozpinani, skulili się naraz i podciągnęli koce aż po szyje. — No, wiara, wstawać, za kilka minut Zakopane. Pomruczełi przez sen i byłaby to ich jedyna reakcja, gdyby nie huknął na nich głośno. Zaczęli się przeciągać, sznurować buty i zwijać koce, więc aby im nie -przeszkadzać, wyszedł na korytarz. Tu było jeszcze 210 pusto. Cały długi wagon mieli do swej dyspozycji. Dolnośląski okręg wiózł na Mistrzostwa Polski Juniorów swą uderzeniową siłę i szerokie zaplecze. I w jednym i w drugim poważny udział miała Dia-belna. W trzydziestoosobowej reprezentacji okręgu było dziesięć dziewcząt, więc te się we współzawodnictwie Diabelnej nie liczyły, ale na dwudziestu chłopców — aż jedenastu reprezentantów dostarczał Łuszczek. Wieźli też ze sobą piętnastu sędziów, wśród których prym wodzili sierżant Majchrzak i porucznik Sękala. Resztę zaś wagonu zajmowali działacze oraz spora grupka rodziców z Bolkowa. Stary Panko jeszcze wczoraj przed snem przyszedł do przedziału chłopców i powiedział: — Synkowie;, nie zróbcie ojcu wstydu i nie dajcie się góralom, bo jak zobaczę, że to narciarzenie wam nie idzie, będziecie krowy paść. Starego Pankę i Kosińskiego przez długi czas Łuszczek przekonywał, że ich chłopcy nie marnują czasu w sekcji, ale obaj starzy machali z rezygnacją ręką mówiąc: — E, panie, bisurmanią się chłopcy i nic więcej. Żadnego z tego pożytku. W tej sprawie pomógł przypadek. Szli akurat z Bolkowa na Diabelną na kolejny narciarski trening, gdy naraz nad osadę zaczęła nadciągać sierpniowa burza. Cała rodzina Panków i Kosińskich uwijała się, aby sprzątnąć zżęte zboże przed deszczem, ale chmury szły szybko. I wtedy Łuszczek rozdzielił ich na dwie grupy i pchnął do pomocy pracującym. Uwinęli się w mig i pierwsze krople ulewy zastały ich już w stodole. Odtąd starzy nie krzywili się, gdy chłopcy w piątkowe popołudnia znikali z domu. A znikać musieli, gdyż stanęły przed nimi nowe zadania. Narty z poniemieckich magazynów nie nadawały 14 211 się już do wyczynowej jazdy. Inżynier Pajdziński w maju zawiadomił Łuszczka, że pewno dostanie z Krakowskiego PZN kilkanaście par szwajcarskich Attenhofe-rów, z czego sześć może im przydzielić, ale będą one kosztowały masę pieniędzy. Skąd je wziąć? Łuszczek, który zabiegał od dłuższego czasu o ożywienie Diabelnej, odniósł wtedy kolejny sukces. Wrocławska Fabryka Wagonów postanowiła wyremontować budynki szkoły spadochronowej i zamienić je w fabryczny dom wypoczynkowy. Obawiano się tylko, czy w Bolkowie znajdzie się choć trochę ludzi, którzy pomogliby majstrom przy pracach remontowych. I wtedy Łuszczek powiedział: „Nasza sekcja narciarska będzie pracowała w czasie wakacji". Przez dwa letnie miesiące chłopcy dzielili czas między pomoc w polu a pracę w nowym ośrodku. We wrześniu, gdy zjechali pierwsi urlopowicze, kasa sekcji narciarskiej dysponowała sporą sumą, która wystarczyła nie tylko na zakup szwajcarskich nart. Zakład z Pajdzińskim wygrali w tym sezonie lekko, czego dowodem była aż tak liczna ich grupa w reprezentacji okręgu. Zza zaśnieżonego pagórka wychynęły stacyjne budynki. Zbój, siedzący u nóg swego pana, wyczuwał widocznie jego podniecenie, bo popiskiwał nerwowo. Jasiek zaś, wychylony do połowy z okna, szukał na peronie matki. Pisała, że wyjdzie, bo bardzo tęskniła. Przez trzy lata Jasiek nie odwiedzał Zakopanego, raz tylko, wiosną ubiegłego roku, przyjechał do niego stary Łuszczek popatrzeć, jak tam na zachodzie syn gazduje. Chodził po polanie milczący, uważny, obmacał konia, zajrzał krowom w ślepia, spenetrował wszystkie zakamarki schroniska, pogadał z Nieściorukiem i wreszcie rzekł: -— Widzem, Jasiu, co z ciebie gazda całom gembom. 212 Po trzech dniach odjechał dumny z zaradności syna, z szacunku, jakim go otaczają, i z jego bojowych czynów. — A chłopców na Kasprowy to psywieź śwarnych, bo im nasi dadzom po bułak, ze hej! Wiózł więc teraz Jasiek chłopców naprawdę śwarnych, żeby ojcu, sobie i im wstydu nie zrobić. — Jasiuuu — buchnął od stacyjnych drzwi piskliwy głos matczyny i wnet Łuszczek zobaczył ją, małą, kołyszącą spódnicami, gdy biegła do wagonu. Uściskom i pocałunkom nie było końca. Łuszczkowa pojechała z nimi aż na kwatery pod Kuźnice i gdyby nie Helcia, młodsza siostra Jaśka, siedziałaby tam z nimi całe cztery dni. Ich zaś z miejsca ogarnęła atmosfera zawodów. Dolnośląski okręg po raz pierwszy miał szansę nawiązania równej walki w mistrzostwach Polski. Pajdzińskiego od razu pochłonęły posiedzenia, losowania i odprawy, a Łuszczek, Kukulski i trener ze Szklarskiej — Klasa, zaraz po śniadaniu pojechali z chłopcami na Kasprowy, na pierwszy trening, gdyż mistrzostwa zaczynały się już jutro od slalomu. 213 irr O wrażeniu, jakie chłopcy z Dolnego Śląska zrobili na zakopiańskich fachowcach, przekonał się Łuszczek dopiero wieczorem. Już prawie wszyscy spali w domu „Pod Nosalem", światło świeciło się tylko w pokoju Pajdzińskiego, gdzie inżynier wraz z Łuszczkiem, Kukulskim i Klasą omawiał sprawy jutrzejszego startu. Pukanie do drzwi zaskoczyło ich, a gdy zobaczyli, kto składa im o tak późnej porze wizytę, ogarnęło ich zdumienie. Wiceprezes sportowy krakowskiego PZN przewodził grupie najlepszych zakopiańskich trenerów, na końcu zaś tej delegacji do pokoju wkroczył Józek. Już po pierwszych słowach powitania Łuszczek zorientował się, że to coś więcej niż normalna koleżeńska wizyta, że goście przyszli z jakąś sprawą i zapewne przez pewien czas będą prowadzili rozmowę o wszystkim i niczym, nim przejdą do meritum. — Widziałem dzisiaj twoich chłopców, jak dokazywali w kotle — mówił Jakub Wawrytko z SNPTT. — nieźle im to szło. Patrzyliśmy z twoim bratem i Józek ciągle mówił: — „Ej, to chyba zakopiańscy chłopcy, a nie Jaśkowi". Dobrą szkołę mają, dobrą. — Jasiu, dokazałeś wiele — podjął Sztramka, drugi co do wielkości autorytet w zakopiańskim narciarstwie alpejskim. — To nasi po trzech latach szkolenia ledwo tak jeżdżą, a to przecie chłopcy tatrzańscy, na nartach się rodzą. Tu nam mówią, że twoi jeszcze półtora roku temu nie wiedzieli, gdzie przód, a gdzie tył narty. Prawda to? — A prawda, prawda — odpowiedział za Łuszczka ,Pajdziński. — I to nie półtora roku temu, a rok i trzy miesiące, w listopadzie czterdziestego szóstego roku byłem u nich, jak montowali narty i żaden nie wiedział, czy zaczep kandaharu ma być z przodu, czy z tyłu wiązania. A Łuszczek mi powiedział, że za trzy miesiące będą walczyć na mistrzostwach okręgu. Założyłem się i przegrałem. — Jasiek, czy to prawda, że wy tam na tej Diabel-nej elektrykę macie i po ćmoku trenujecie? — dopytywał się Sobczak. — I jakąś wyciągarkę macie na stoku? — dodawał inny. 214 215 — A mamy — odparł Łuszczek, odgadując powoli, co ich do niego sprowadziło. — Mamy i wyciąg, i stok oświetlony, sakramencki, z takimi muldami, że w Zakopanem nie znajdziecie takiego. Mamy też Nieścioru-ka, który napsuł co prawda trochę nart, ale dziś wszystkie reperacje robi nie gorzej, jak tu pod Giewontem. — Jasiu — rzekł jakoś przeciągle, podchwytliwie Wawrytko — a nie wrócił ty byś do Zakopanego? — No, panowie — wtrącił się wiceprezes sportowy PZN — widzę, że tajemnicy nie utrzymamy, i trzeba przystąpić do rzeczy. — Panie Jasiu, siedzieliśmy dziś cały wieczór, kłóciliśmy się i wreszcie postanowiliśmy przyjść tu do pana. Sprawa jest taka; nasi seniorzy wiele już nie zrobią, wojna wyrwała z ich sportowej kariery najlepszych pięć lat. Cała nadzieja w młodzieży, ale ta też ma już pewne opóźnienie w stosunku do rówieśników z Austrii, Szwajcarii, Francji czy Niemiec. Tamci wszyscy mimo wojny jeździli na nartach, a nasi nie. Dotychczasowe metody chałupniczego treningu niewiele tu pomogą. Musimy dogonić Europę w krótkim czasie. Pan na swojej Diabelnej wprowadził rzeczy nowe, które zdały egzamin. Widzieliśmy to dzisiaj w kotle. Przed godziną zgodnie stwierdziliśmy, że tylko pan może nam sprawę szkolenia ustawić we właściwy sposób. I dlatego chcemy panu zaproponować powrót do Zakopanego i objęcie funkcji trenera państwowego grupy juniorów. Chcieliśmy, aby zajął się tym Józek, ale nam powiedział: „Idźcie do brata, on więcej umie". Zapadła cisza, czekano na odpowiedź Łuszczka. On zaś uśmiechał się i tarł dłonią nie golony od wczoraj zarost. Pajdziński zaciskał pięści tak, że kości trzeszczały, a Kukulski spuścił wzrok i bezmyślnie rysował na kartce esy-floresy. 216 — Prawdę powiedziawszy, zaskoczyliście mnie, panowie, tą propozycją. Jest przecież w waszym gronie wielu godniejszych, więc skąd naraz ja? Niewiele umiem, ale jeżeli uważacie, że to się na coś przyda, chętnie pomogę... — Zostawi nas pan? — zapytał zdenerwowany inżynier. — ...pomogę, ale na Diabelnej. Kto powiedział, że chłopców trzeba szkolić tylko w kotle Kasprowego? Takiego stoku, jak ja tam mam, tu się nie znajdzie. I... ja swoich tam nie zostawię. Ale chcecie, to zróbmy spółkę: u mnie w kwietniu śnieg zejdzie, a wy tu w dziurze pod Świnicą macie go jeszcze w lipcu. Weźcie mi dziesięciu chłopców na letni obóz, a ja — jak tylko spadnie w listopadzie śnieg — wezmę waszych dziesięciu na Diabelną. — Dziesięciu to za mało —¦ rzekł Wawrytko. — Ja sam mam z ośmiu takich, co bym ich dał. — Ja bym sam pojechał z sześcioma moimi — zapalił się Bieniek z AZS. — Tak — podjął wiceprezes PZN — nie udało nam isię pana skaptować dla Zakopanego, ale już coś zyskaliśmy. To jasne, że dziesięciu pańskich chłopców może tu przyjechać na lipiec, ale dziesięciu naszych na Diabelnej nie rozwiązuje sprawy. Panowie, mamy przecież w planie w listopadzie obóz juniorów kadry na Kondratowej. Co byście powiedzieli, gdybyśmy go przenieśli na Diabelną? Przyjmie pan pięćdziesięciu chłopców? — Chciałbym wobec tego dołączyć naszą dwudziestkę. To razem siedemdziesięciu. Miejsc w schronisku mam czterdzieści, ale resztę ulokujemy w domu wypoczynkowym fabryki wagonów. Na pewno w listopadzie nie będą mieli kompletu. Pogawędzili jeszcze trochę i prawie o północy goście 217 Wyszli. Łuszczelk ze swoimi odprowadził ich przez ganek i długo patrzył, jak tamci zdążali ku zakopiańskiej szosie. .— No, no, panie Jaśku •— rzekł ukontentowany Paj-dziński — nigdy bym nie przypuszczał, że kadra narodowa juniorów będzie trenowała na Diabelnej. Chyba pan jako góral wie, czym była dla tych ludzi ich dzisiejsza wizyta. Teraz tyś, człowieku, na Diabelnej gazda całą gębą — powtórzył nieświadomie słowa Jaśkowego ojca. — I pomyśleć, że ja w pana nie wierzyłem, że chciałem, aby pan Józka sprowadził — dodał po chwili. I PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1969 r. Wydanie II. Nakład 20 000+235 egz. Ark. wyd. 9,5. Ark. druk. 13,75. Papier powlekany kl. V, 80 g, 82X104/32. Częstochowa Oddano do składania 13.XI.69 r. Podpisano do druku 16.XII.69 r. Druk ukończono w grudniu 1969 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45 Żarn. 1039/A/69. P-96.