14899
Szczegóły |
Tytuł |
14899 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14899 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14899 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14899 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ani
Krzysiowi, Stefankowi, Elżbietce i ich dzieciom
WYDAWNI
Anna M. Komornicka
HISTORIE
NIE Z TEJ
ZIEMI
WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI 1987
Opracowanie graficzne JERZY FLISAK
Redaktor Larysa Misiak
Redaktor techniczny Katarzyna Pasternak
Korektor
Elżbieta Kozlowska-Jurczak
© Copyright by Anna M. Komornicka, Warszawa 1987 Illustrations © Copyright by Jerzy Flisak, Warszawa 1987
Wydanie I. Nakład 89 740+260 egz. Objętość 13,03 ark. wyd.,
13,97/Al ark. druk. Papier offset. III ki. 80 g.
Oddano do składania we wrześniu 1986 r.
Podpisano do druku druk ukończono w listopadzie 1987 r.
ISBN 83-212-0461-9
Cena zł 300,—
Druk i oprawa: Szczecińskie Zakłady Graficzne,
Szczecin, al. Wojska Polskiego 128
Zam. nr 1230/11.10./I K-49
Opowiadanie Krzysia
^
?
[I
1
I
I
i
1 m
?????????????
W
I
*s
To Mama jest takim doktorem, który leczy chore książki? Wszystko zaczęło się od tego pytania, które zadał Stefanek, gdyśmy wrócili z uniwersytetu do domu — rozgorączkowani, przejęci i trochę zmęczeni długim siedzeniem bez ruchu.
— Tylko ani mru-mru, żebym nie musiała się za was wstydzić! — powiedziała Bunia. — Elżbietka, chociaż najmłodsza z was, na pewno będzie najgrzeczniejsza z całej trójki.
— Nie wiercić się, nie wygłupiać, bo od razu znajdziecie się za drzwiami i Mamie będzie bardzo przykro — oznajmił dobitnie Tatek.
Cała uroczystość rzeczywiście była długa, ale i bardzo ciekawa. Mama była ubrana w szeroką pelerynę, która nazywa się toga. Podeszła do przykrytego zielonym suknem stołu, za którym stało trzech profesorów, też w togach i w kanciastych, aksamitnych biretach na głowie. Ten w środku, najważniejszy na całym uniwersytecie, pan rektor, miał wspaniały kołnierz z futra gronostaja, a wszyscy trzej mieli ogromne złote naszyjniki w kształcie łańcuchów. Przemawiali i pytali o coś Mamę, Mama im odpowiadała, a potem — blada i wzruszona — czytała ślubowanie z rulonu pergaminu. Wszystkie słowa były po łacinie, więc nic nie zrozumieliśmy. Na sali zgromadziło się dużo ludzi, ale oprócz wujcia Stasia i wujcia Jerzyka, którzy siedzieli za nami, nie znaliśmy nikogo. Jak już się wszystko skończyło, Mama jeszcze została i przyjmowała gratulacje od kolegów, a Bunia i Tatek zabrali nas do domu.
Ja już raz byłem na uniwersytecie. Mama wzięła mnie, by mi pokazać swój zakład (tak powiedziała!) i ogromną bibliotekę z tysiącami książek wzdłuż ścian, ale Stefanek był tu po raz pierwszy.
— A ja myślałem, że uniwersytet to jest pan, u którego Mama pracuje — powiedział mi, gdyśmy się znaleźli sami w pokoju.
— Nie, to jest taka szkoła dla tych, którzy już zdali maturę, dla dorosłych — tłumaczyłem mu.
— Dziś już to wiem. Ale teraz Mama nie będzie już tam chodzić, bo zacznie pracować w szpitalu, w białym fartuchu, jak pan doktor Zalewski. A może i do nas będą przychodzić pacjenci? Jak myślisz, Krzysiek?
— Głupiś! Nic się nie zmieni. Mama dalej będzie jeź-
6
dzić na uniwersytet, a w domu będzie dalej siedzieć przy biurku zawalonym książkami do późnej nocy.
— Ale przecież teraz Mama jest doktorem! — upierał się Stefan.
— To co z tego?
— A to Mama jest takim doktorem, który leczy chore książki? — zdziwił się Stefan.
— Co ci się ubzdurało?! Książki nie chorują. Najlepiej sam spytaj Mamy, ona ci wszystko wytłumaczy — odparłem.
Po co mu mówić, że sam nie bardzo rozumiem, co tu ten „doktor" oznacza?
Wieczorem, po wczesnej kolacji, Mama szczęśliwa i uśmiechnięta usiadła sobie między nami, objęła nas mocno i zapytała:
—¦ No co, moi złoci, podobała się wam dzisiejsza uroczystość?
Uściskaliśmy ją wszyscy troje.
— O tak! Bardzo!
A potem Stefanek zagadnął:
— A co teraz będzie, Mamusiu? Czy dalej będziesz czytać te wszystkie książki i pisać na maszynie?
— Naturalnie, Stefanku. I jeszcze więcej niż dotąd!
— A co jest właściwie w tych twoich książkach? Pełno ich na biurku, na półkach i w szafach! Ja wiem, co to są szkolne podręczniki, bo mam co roku inne od czterech lat...
— A ja też mam książki... o zwierzętach i różne bajki — przerwała mu Elka.
— Jak by to wam powiedzieć? — zamyśliła się Mama. — Widzicie, to, co czytam i czego się uczę — bo ja też się uczę, tak jak ty, Krzysiu — to wszystko było napisane bardzo, bardzo dawno temu.
— Czy jeszcze przed urodzeniem się Pana Jezusa? — spytałem. Bo wiem, że Pan Jezus urodził się 1987 lat temu!
— O, tak! Paręset lat przedtem.
— A o czym ci starzy ludzie pisali? — dopytywał się Stefan.
— O wszystkim. O tym, jak żyją, jak pracują, jak się kłócą i toczą wojny ze swymi sąsiadami — o całym świecie, który ich otacza. O tym, co kochają i czego się boją.
— Ale to chyba bardzo trudne do czytania. I nie po polsku. My byśmy nic nie zrozumieli! — westchnąłem.
— Rzeczywiście, te książki były pisane po grecku.
7
— O, ja wiem, gdzie leży Grecja na moim globusie. Widzisz, Stef, o, tu jest Polska, a tam w dół i na prawo to Grecja — tłumaczyłem.
— ¦^N^-^ajku. %-abŁ saftifw-róŁssKb "s^ku, ?.?i?.'? Tuzczapierzona. A dokoła mnóstwo wysepek.
Stefan wodził palcem po globusie.
— Ci starodawni Grecy pisali oczywiście i trudne, jak mówisz, i mądre rzeczy, które was będą ciekawić dopiero jak trochę podrośniecie — powiedziała Mama.
— Jak tak, to ja wolę bajki — stwierdziła Elka — albo te śliczne historie, które Bunia nam opowiada przed zgaszeniem światła. O stworzeniu świata, o Adamie i Ewie w raju, a wczoraj mówiła nam o potopie i arce Noego, w której było tyle zwierząt...
— O, widzicie — ożywiła się Mama — moi dawni Grecy też znali mnóstwo takich cudownych legend i wciąż wymyślali nowe.
— To wtedy i dorośli także lubili bajki? — byłem zaskoczony. — Dziś to dobre dla przedszkolaków. Ja muszę przyznać, że nie lubię żadnych takich fantazji, historii wyssanych z palca. To niepoważne.
Mama spojrzała na mnie przekornie i powiedziała:
— Posłuchaj, Krzysiu, co ci powiem. Był sobie raz.pewien młody i piękny król, najgenialniejszy wódz i władca, jakiego znała historia, który za wzór i ideał obrał sobie postać z eposu greckiego opiewającego dzieje mitycznych rycerzy i ich wojen, i z tą książeczką nie rozstawał się w dzień ani w nocy... Królem tym był Aleksander Wielki Macedoński — będziesz się o nim uczyć w tym roku — a bohaterem, którego pragnął naśladować, był Achilles, syn bogini morskiej Tetydy... Bo widzicie, moi kochani, tak to już było od początku z greckimi baśniami, że każda epoka, każde pokolenie po dziś dzień odkrywa w nich źródło natchnienia. I nikt nie zdołał jeszcze sięgnąć aż do dna i wyczerpać wszystkich bogactw. Rzeźbiarze wszystkich czasów próbowali oddać w marmurze, drzewie lub brązie wizję idealnych kształtów bogów olimpijskich. Poeci od wieków i wszędzie, także i dziś, i u nas w Polsce, urzeczeni pięknem i czarem tych legend, przywołują w swych wierszach herosów spod Troi i inne cienie Pól Elizejskich, i na nowo każą im kochać i cierpieć, walczyć i umierać na kartach swych książek lub na deskach teatru. Galerie i muzea całego świata pokazują nam płótna przedstawiające sceny z mitologii, czasem całe
cykle obraz bensa. A : utwory mstrt^H tułacli . nie" czy „1
— Wszystko to p przekonany klasy, mogę larzem czy i
— Odpovi i dorośli lud ją? Czy mło udziałem, wów? Kto i woła za Nowymi cię ]
— Masz; jest mówić starsi, umie i wcale się 1
Mama we
— I u dor cięż wy też swoją ulubio Kmicica czy aktora czy akt rym przepada, z;> , i
regO Życic 7-I i
wyczynami i
więc, z t'
mniałam już
wiednia bliskb
i sława zwyiT
haterem, bo/.)
lei zwolennil
mięśni nikt tal rożytności baj' telnej, piękne Wracając do 1< musimy panu. nie było jesz. nie wiedziai, dlai pada deszcz lub przyroda dokoła
8
cykle obrazów, na przykład dzieje Achillesa pędzla Ru-bensa. A muzyka? Jakże często słyszymy przez radio utwory instrumentalne, opery i pieśni o dźwięcznych tytułach: „Piękna Helena", „Orfeusz i Eurydyka", „Trojanie" czy „Popołudnie Fauna"... Jest ich mnóstwo.
— Wszystko to prawda, Mamusiu — byłem wciąż nie przekonany — ale sama powiedz, czy ja, uczeń piątej klasy, mogę mierzyć się z wielkim królem, słynnym malarzem czy innym artystą?
— Odpowiem ci pytaniem na pytanie. Czy tylko sławni i dorośli ludzie mają marzenia i ideały, które ich pociągają? Czy młodość, która właśnie jest twoim i tylko twoim udziałem, nie przeżywa najgoręcej swych pragnień i zrywów? Kto — jak nie młodzi — mierzy siły na zamiary i woła za Mickiewiczem: „Dalej, bryło, z posad świata! Nowymi cię pchniemy tory"!
— Masz rację. Coś w tym jest. Ale właśnie nam trudno jest mówić o takich bardzo osobistych sprawach. Wy, starsi, umiecie o tych rzeczach dużo i mądrze mówić, i wcale się tego nie wstydzicie.
Mama westchnęła lekko i pokręciła głową.
— I u dorosłych różnie z tym bywa, synku. Ale przecież wy też nie kryjecie się z tym, że każdy z was ma swoją ulubioną postać z literatury czy historii, jakiegoś Kmicica czy księcia Józefa Poniatowskiego, że każdy ma aktora czy aktorkę, piosenkarza czy saksofonistę, za którym przepada, czy jakąś sławę sportu, olimpijczyka, którego życie zna w najdrobniejszych szczegółach i którego wyczynami i sukcesami się pasjonuje. Przyglądnijmy się więc, z tego punktu widzenia, postaciom mitycznym. Wspomniałam już Achillesa. Jego nieustraszone męstwo, przepowiednia bliskiej śmierci, pojedynek z trojańskim Hektorem i sława zwycięzcy spod Ilionu uczyniły go wymarzonym bohaterem, bożyszczem młodzieży wszystkich czasów. Z kolei zwolenników sportu, tężyzny fizycznej i mocnych mięśni nikt tak nie zainteresuje jak największy siłacz starożytności bajecznej: Herakles, syn Zeusa i kobiety śmiertelnej, pięknej Alkmeny. Ale to jeszcze nie wszystko. Wracając do legend, które stworzyła wyobraźnia Greków, musimy pamiętać o tym, że w tych pradawnych epokach nie było jeszcze nauki o ziemi, o gwiazdach i słońcu. Nikt nie wiedział, dlaczego raz jest pogoda, a innym razem pada deszcz lub śnieg. Dlaczego co parę miesięcy cała przyroda dokoła się zmienia.
9
— Przecież to są zwykłe cztery pory roku: wiosna, lato, jesień, zima — powiedział Steian z politowaniem.
— No tak, dla nas to są zwykłe pory roku, bo znamy różne nauki, takie jak meteorologia, biologia, zoologia, botam\Ła, astronomia, lizyna, ??.??? nam te zjawiska -wyjaśniają. Ale dla ludzi przed paru tysiącami lat wszystko to było zagadką, jakimś niepojętym cudem. Wyobraźcie sobie przez chwilę, że oni, tak jak my teraz, patrzą na tę topolę przed oknem. Ma dużo gałęzi obrosłych w zielone liście, które zasłaniają ulicę i prawie wchodzą do pokoju. Jest czerwiec, początek upalnego lata. Gdy powieje wietrzyk, oddychamy z ulgą, a całe drzewo kołysze się, szumi. Nadstawiamy ucha i słyszymy ćwierkanie wróbli i szpaków ukrytych w gęstej zieleni. A co będzie z tym samym drzewem za sześć miesięcy, w grudniu? Usiądziemy sobie tak samo jak teraz, ale okna będą szczelnie zamknięte, z topoli zostanie suchy szkielet pnia i kikuty martwych gałęzi sterczących na tle mroźnego nieba. Ani śladu trawy, liści, zieleni. Wszystko okryte puchem białego śniegu, na którym przysiadły czarne gawrony. Nastroszone z zimna wróble stukają dzióbkami o parapet okna, szukając okruszków chleba... Co sobie mógł myśleć człowiek z tych odległych czasów, patrząc na takie drzewo i wiedząc z doświadczenia, że znowu za kilka miesięcy, w maju, te same martwe patyki puszczą nowe malutkie pączki, ziemia znowu się zazieleni i liście zaszumią?
— No tak, rozumiem, że ci starożytni ludzie musieli się strasznie głowić, żeby to sobie wytłumaczyć — przyznałem.
— Na szczęście — ciągnęła Mama — chociaż ci najstarsi Grecy nie byli „uczeni", mieli jedną wspaniałą cechę: umieli myśleć, zastanawiać się, stawiać sobie pytania — i próbowali na nie odpowiedzieć. A że nie brakło im wyobraźni, więc chcąc sobie te wszystkie dziwy wyjaśnić, stworzyli przeróżne legendy, w których niewidoczne dla oka postacie zaludniały cały świat i kierowały jego losami. Te postacie Grecy nazwali bogami i boginiami.
— A czy ci bogowie byli całkiem inni niż ludzie?
— O, tak! Po pierwsze — nigdy nie umierali, po drugie — byli zawsze młodzi, po trzecie — wiedzieli o wszystkim, co było, jest i będzie kiedyś, po czwarte — mieli władzę nad światem i nad ludźmi. A więc raz mogli obdarzać ich szczęściem, zdrowiem, uczynić ich pięknymi, in-
10
nym znów razem mogli zesłać na nich choroby, nieszczęścia, nawet śmierć.
— I naprawdę nikt tych bogów nigdy nie widział? — dopytywała Elka.
— Nie. Chociaż czasem ukazywali się komuś w mrokach nocy, a czasem we śnie, albo przybierali postać jakiegoś człowieka, który był daleko, lub nawet takiego, który już nie żył.
— A jak się nazywali? — spytałem.
— Królem wszystkich bogów i ludzi był Zeus, który mieszkał na szczycie góry Olimp. Wszyscy musieli go słuchać, bo niesfornych zabijał piorunem. Jego świętym ptakiem był orzeł, a ulubionym drzewem — dąb. Nazywano go „Gromowładny" lub „Gromadzący Chmury". Jego groźna i surowa żona, Hera, która siedziała na złotym tronie, była opiekunką rodzin i kobiet zamężnych. Brat Zeusa, bóg mórz i oceanów Posejdon, trzymał w ręku trójząb. Nazywano go „Wstrząsający Ziemią".
— Dlaczego ziemią, jeśli panował nad wodami?
— Dlatego, że Grecy nie wiedzieli, że ziemia jest kulą. Wyobrażali sobie, że ma ona kształt płaskiego talerza, który pływa sobie po bezmiarach wód. A więc gdy Posejdon zapragnął rozpętać straszliwy sztorm na morzu, fale z hukiem wznosiły się i opadały, a ziemia razem z nimi.
•— To ten Posejdon musiał być bardzo groźny dla marynarzy i okrętów! — zauważył Stefanek.
— Bratem Zeusa i Posejdona był Hades, władca podziemnego królestwa, dokąd schodziły — jak wierzono — duchy zmarłych ludzi. Był posępny, nieubłagany, ale sprawiedliwy.
— Czy to znaczy, że on był tym samym, co śmierć? — spytałem.
— Nie. Śmierć była też istotą boską, na usługach Zeusa i Hadesa. Nazywała się Thanatos, a jej bratem był Sen, Hypnos.
— Sen — bratem Śmierci? — zdziwiła się Elka.
— No tak — Stefan pokiwał głową — jak ktoś śpi, to wygląda, jakby nie żył: nie rusza się, nie widzi, nie słyszy...
— A czy Zeus miał tylko braci?
— Nie. Miał też i siostry: Hestię, boginię ogniska domowego, która opiekowała się nowo narodzonymi dziećmi, i Demeter, wielką boginię, która nauczyła ludzi siać zbo-
11
że, była panią plonów i urodzajów. Ale oprócz tych olimpijskich bóstw i ich licznego potomstwa, była jeszcze cała chmara istot boskich przyjaznych lub nieżyczliwych ludziom, które żyły w głębi mórz i oceanów, zamieszkiwały lądy, źródła i ostępy górskie lub unosiły się w powietrzu. Były to nimfy, driady, oceanidy, satyry, cała rodzina wiatrów, synów Eola... Można by ich długo wyliczać!
Już mi zaczęło świtać!
— Czy to znaczy, Mamo, że kiedy Grecy nie rozumieli, skąd się biorą jakieś dziwne zjawiska w przyrodzie, to myśleli, że to sprawka któregoś z tych niewidzialnych bogów?
— Tak, Krzysiu! Tak właśnie było. Weźmy inny przykład. Przed wiekami, tak samo jak dziś, człowiek patrzył raniutko na wschód słońca, potem w ciągu dnia, zadzierając głowę do góry, obserwował, jak słońce przesuwa się po niebie, wreszcie wieczorem zachodzi za góry lub wpada jak czerwona piłka do morza. I co sobie mógł myśleć?
— Nasz Mikołaj Kopernik zaraz by mu wyjaśnił, jak się to odbywa! — chciałem popisać się przed Stefanem.
—- Ale wtedy ani o Koperniku, ani o obrotach ciał niebieskich nikomu się nie śniło. Wobec tego Grecy wymyślili sobie legendę o bogu słońca Heliosie, który powozi złotym rydwanem zaprzężonym w cztery rumaki, wędrując przez całe niebo od świtu do zmroku.
— To ten Helios musiał widzieć wszystko, co się dzieje na całej ziemi, gdy patrzył z tak wysoka!
— Naturalnie, Stefanku. Nic się przed nim nie ukryło, znal wszystkie tajemnice na świecie.
— A czy ci wszyscy bogowie i boginie byli zawsze dorośli? Czy nie mieli dzieci w naszym wieku? — nieśmiało spytał Stefan, bojąc się, czy nie palnął jakiegoś strasznego głupstwa. Ale Mama ucieszyła się jego pytaniem.
— Ależ tak. Zdarzają się w świecie bogów również dzieci, zwłaszcza chłopcy, z którymi byście się na pewno zaraz zaprzyjaźnili, bo często to były niezłe ziółka! Choćby syn króla słońca Heliosa, Faeton. Opowiem wam kiedyś o przygodach tego niesfornego chłopca.
— Mamusiu, a możesz nam o nich wszystkich opowiedzieć? Codziennie jedną taką legendę, dobrze? — prosiliśmy.
— Codziennie — to nie obiecuję. Ale na pewno raz lub dwa razy w tygodniu zrobimy sobie takie „antyczne
12
wieczory". Cieszę się, że was to interesuje. Może uda mi się kupić książkę, w której moglibyście te legendy sami przeczytać, ale ja też przyrzekam, że będę wam opowiadać po kolei wszystkie najpiękniejsze mity greckie, aż poznacie całą „starożytność bajeczną".
Pani Nałęczowa dotrzymała obietnicy danej dzieciom w dzień swego doktoratu. Mijały wieczory, podczas których Krzyś, Stefanek i Elżbietka, zapominając o „Dobranocce", a czasem i o kolacji, nie zapalając nawet lampy (bo w ciemnościach lepiej się słyszy i widzi!), słuchali opowieści Mamy o wstrząsających przygodach dziewczynki Kory porwanej przez Hadesa i ukrytej w czeluściach jego podziemnego królestwa, o zuchwałych pomysłach Prometeusza, który w przebiegły sposób potrafił podejść Zeusa, ukraść niebianom ogień i przynieść go ludziom, o dziwnych kolejach losu bohaterskiego chłopca Achillesa, syna rycerza i bogini morskiej. Poznali jeszcze wielu innych bogów i herosów, wiele mitycznych potworów. Pękali ze śmiechu, słysząc o fortelach sprytnego Hermesa, boskiego posłańca Nieśmiertelnych, przerażały ich groźne Scylla i Charybda czyhające na żeglarzy, polubili nierozłącznych braci Kastora i Polluksa za ich dozgonną przyjaźń...
Nie przyznawali się do tego nikomu, ale w głębi serca wszyscy troje mieli cichą nadzieję, że może kiedyś uda im się zaskoczyć, podejść któregoś z tych dziwnych osobników, że może mignie im choćby rąbek sukni jakiejś bogini, ukaże się za krzakiem koźle kopytko satyra lub dojdzie ich uszu rżenie centaura. A może przynajmniej uda im się podsłuchać jakiś urywek rozmowy lub szeptem wydany rozkaz z ust tych istot nieśmiertelnych... I tak, niepostrzeżenie, świat mitów greckich coraz głębiej przenikał życie, myśli i zabawy małych Nałęczów: na wycieczce statkiem, gdy byli nad morzem, Krzyś byłby przysiągł, że słyszał z dala śpiew syren, Elżbietce śniły się leśne nimfy, a Stefanek zaklinał się, że widział, jak mały, pokryty złotym runem baranek dołączył do stada owiec na ostatniej kwaterze wójtowickich łąk, hen, na skraju lasu. Chłopcom nieraz zdawało się, że wyczuwają obecność tych niewidocznych, ale tak bliskich im istot, co więcej, że oni sami biorą udział w ich nadzwyczajnych perypetiach. Dorośli nie zdawali sobie z tego sprawy. Może tylko ich matka domyślała się czegoś, ale nie zdradzała się przed nikim ze swymi przypuszczeniami.
13
Możecie sobie zatem wyobrazić szaloną radość Krzysia, gdy 20 listopada, w dzień swoich urodzin, pośród innych prezentów przyniesionych tradycyjnie na tacy znalazł dużą książkę oprawioną w błyszczący papier. Na okładce widniał tytuł „Mitologia. Wierzenia i podania Greków i Rzymian", autor: Jan Parandowski.
— Jeden z najznakomitszych polskich pisarzy, którego moja Mama znała osobiście — przechwalał się później kolegom w szkole.
1Vj iestety, zaraz po swych urodzinach Krzyś się roz-
-L ^ chorował. Pani Nałęczowa po daremnych próbach zamówienia na rano wizyty w przychodni swego ośrodka — epidemia grypy szaleje, lekarze zabiegani, mają po uszy roboty — postanowiła zadzwonić do spółdzielni lekarskiej.
— Halo? Halo? Czy to 28-35-35? „Eskulap"?... Jak to pomyłka?... Co, numer zastrzeżony? Nie rozumiem! No, tak. Es-ku-lap. A, dzień dobry, panie doktorze. Prosimy bardzo o wizytę specjalisty laryngologa do chorego dziecka. Jedenaście lat. Skarży się na silny ból gardła. Temperatura powyżej 38 stopni... Adres? Ulica Grzybowska 58. Pierwsze piętro, na lewo. Dziękuję... Możliwie jak najszybciej. Do widzenia.
Odetchnęła z u/gą.
— No co, dodzwoniłaś się? Przyjdzie ktoś? — spytał pan Nałęcz, wychodząc z pokoju chłopców.
— Tak. Sekretarka jakaś nierozgarnięta, nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi. Ale potem mówiłam z samym lekarzem i obiecał, że niedługo tu będzie.
— To dobrze. Niepokoję się o Krzysztofa. Może to angina? Nawet do gardła nie mogłem mu zajrzeć, tak go boli. Już lepiej poczekajmy na lekarza.
— Mam nadzieję, że to tylko grypa. Wczoraj na urodzinach musiał się przegrzać, wciąż wybiegał na klatkę schodową witać kolegów, a tam o tyle chłodniej niż w mieszkaniu.
— Zauważyłem, że wieczorem miał ceglaste wypieki, ale myślałem, że to z wrażenia. Wiesz, Anno, nigdy nie przypuszczałem, że tak będzie szalał z radości! Miałaś świetny pomysł dając mu tę książkę.
Pani Nałęczowa zaśmiała się.
— Rzeczywiście. Wyobraź sobie, że wieczorem dwa razy musiałam mu gasić światło. Byłby ją czytał do północy! Chodźmy na chwilę do niego. Potem ja zostanę, a ty idź spokojnie do biura. Zadzwonię do ciebie natychmiast po wizycie lekarza.
Oboje przeszli do pokoju chłopców, gdzie Krzyś leżał przykryty kołdrą po czubek nosa. Przy łóżku, na nocnym stoliku, stała szklanka z kompotem, obok butelka syropu wykrztuśnego i termometr.
— Zaraz przyjdzie pan doktor, Krzysiu, i wszystko będzie dobrze. Pewnie ci jakieś płukanie przepisze. Jak tam gardło?
16
— Boli... strasznie boli, Tatku — wystękał chłopiec przez zaciśnięte zęby.
— Może napiłbyś się chłodnego kompociku? Nie jest za słodki.
Mama zbliżyła się do łóżka.
— Nie, nie mogę. Wolałbym jajko na miękko, może bym je jakoś przełknął.
Pani Nałęczowa już kierowała się do kuchni, ale mąż ją zatrzymał.
— Lepiej nie. Poczekajmy na diagnozę lekarza. I zostaw mu zasłonięte firanki, żeby go światło nie raziło. No, na mnie już najwyższy czas.
Wyszli do przedpokoju. Kiedy tylko umilkły ich kroki, Krzyś ziewnął głośno i odrzucił energicznie kołdrę. Zaczął rozglądać się dokoła, szukając czegoś. Już miał wyskoczyć z łóżka, gdy uchyliły się drzwi i ukazała się w nich głowa Stefanka.
— Pssst... Krzysztof! Nie śpisz?
— Nie. Podejdź bliżej. Ale brat się nie ruszył.
— Mama nie pozwoliła mi wchodzić do ciebie, żebym się nie zaraził. Powiedz tylko, jesteś bardzo chory?
— E! Tak sobie. Posłuchaj! Nic ci się nie stanie, jak mi tylko podasz tę książkę, która leży na oknie. Widzisz ją?
Stefan wsunął się na palcach, wziął grubą książkę i położył ją na nocnym stoliku. W tej samej chwili zegar w przedpokoju zaczął wybijać godziny.
— O, już dziesiąta! — z zadowoleniem stwierdził Krzyś. — Matma się skończyła. Zaraz będzie lekcja polskiego. Będą dukać wiersz zadany na dziś... A ja leżę tu sobie jak król...
Stefan stał ciągle w uchylonych drzwiach.
— Szkoda, że nie możemy się bawić razem. No, ale jak Mama nie pozwala — to zwiewaj! — rzekł niecierpliwie Krzyś, chcąc się wyraźnie pozbyć brata. Stefanek miał zawiedzioną minę.
— Tak mi się nudzi samemu. Dziś mam szkołę po południu. Bunia wyszła z Elką do miasta, Mama czeka na pana doktora. — Ciężko westchnąwszy, Stefan wyszedł z pokoju.
Krzysztof przeczekał, aż drzwi się za nim zamknęły, porwał książkę i zaczął pośpiesznie przewracać kartki, mrucząc pod nosem:
— Gdzie ja skończyłem? To o nimfach już było... tak,
2 — Historie nie z tej ziemi
17
teraz ten rozdział o greckim bogu medycyny. Oj, ktoś puka!
Szybko rzucił książkę pod łóżko, a termometr schował pod poduszkę. Czyżby się przesłyszał? Nie! Znowu dało się słyszeć lekkie stukanie, potem ktoś nacisnął klamkę i w drzwiach stanął starszy pan z siwiejącą bródką. Za nim bezszelestnie wsunęła się do pokoju pielęgniarka w białym fartuchu, z czepeczkiem na czarnych włosach.
— Dzień dobry, Krzysztof. Jestem doktor Eskulap, a to jest siostra Hygieja, moja córka — powiedział lekarz głębokim basem.
Krzyś był zaskoczony i zmieszany. Nie spodziewał się takiej wizyty. Oby tylko ta siostra nie chciała mu robić zastrzyku! To byłoby dno! Odpowiedział jednak grzecznie:
— Dzień dobry, panie doktorze. Dzień dobry, siostro. Mama chyba nie słyszała, jak państwo weszli. Pewnie zmywa naczynia w kuchni.
Doktor podniósł rękę.
— Nie będziemy fatygować twej Mamy. Ja sam z siostrą dam sobie świetnie radę. Rodzice bardzo martwią się twą chorobą.
Krzysztof postanowił za wszelką cenę udobruchać, a raczej przekabacić surowego jegomościa.
— Czy mam pokazać język? Aaa!
— Nie potrzeba. Wystarczy, jak ci spojrzę w oczy, dotknę czoła, osłucham i zadam parę pytań.
Doktor mówił poważnie, bez cienia uśmiechu, tak że Krzyś — zazwyczaj rezolutny i wygadany — czuł się coraz bardziej nieswojo. Wolałby, żeby Mama była obecna przy tym badaniu, ale nie śmiał sprzeciwiać się lekarzowi.
— Nie wiem, gdzie się podział termometr, proszę siostry, ale rano miałem wysoką gorączkę — próbował nadrabiać miną.
Nagle wrzasnął na całe gardło:
— Ojej! Co to jest? Ratunku! To wąż!
Istotnie, na szyi doktora pojawił się długi wąż, zwisający w splotach na tle białego fartucha. Lekarz zmarszczył brwi.
— Nie bój się. Nie słyszałeś nigdy o stetoskopie?
Mimo przerażenia, które ogarnęło Krzysztofa na ów niesamowity widok, nie mógł się powstrzymać, by nie popisać się swymi wiadomościami.
— Wiem, to słuchawki. Taka długa gumowa rurka. Jed-
18
nym końcem dotyka się chorego, a inne dwa końce pan doktor wkłada sobie do uszu. Ale...
— Ten wąż to mój współpracownik. Razem badamy i leczymy chorych. Jest bardzo mądry i nigdy się nie myli w rozpoznaniu choroby.
Ale Krzyś wcale nie czuł się uspokojony, zwłaszcza że wąż zaczął z sykiem zwijać i rozwijać swe sploty.
— Ja się boję! Czego on ode mnie chce? On mr.ie ugryzie!
Doktor nie zwracał jednak uwagi na jęki chłopca. Ujął lekko węża tuż przy głowie i zbliżył się do łóżka.
— Niech on mnie nie dotyka! Ja zawołam Mamę! — krzyczał chłopiec.
— Cicho! Natychmiast się uspokój — groźnie rzekł doktor. — To święty, stuletni wąż. Nic ci złego nie zrobi. Jesteś taki duży, a nie wiesz, że wąz" to symbol wiedzy i sztuki lekarskiej!
Krzyś potrząsnął głową.
— Nie wiedziałem o tym. A, teraz rozumiem, dlaczego nad drzwiami naszej apteki jest wyrzeźbiony wąż okręcony dokoła laski. Zawsze dziwiłem się, co wąż ma wspólnego z lekarstwami.
— No widzisz, przynajmniej jesteś spostrzegawczy. Ale czas już przystąpić do zbadania pacjenta.
— Daj, pomogę ci rozpiąć kurtkę od piżamy — łagodnie odezwała się Hygieja.
Trochę uspokojony Krzyś bez sprzeciwu wypełniał polecenia lekarza, który ostukiwał go miarowo, najpierw klatkę piersiową, potem plecy. Wąż przez cały czas przenikliwie syczał.
— Sss oddychaj! Sss nie oddychaj! Sss...
— Skończone. Możesz się położyć i pozapinać guziki — oznajmił tajemniczy doktor.
— Co mu jest, ojcze? — spytała pielęgniarka.
— To, co przypuszczaliśmy. Teraz, Krzysztof, patrz mi w oczy i odpowiadaj na pytania.
Pod świdrującym wzrokiem doktora chłopiec poczuł się bardzo niepewnie, ale rzekł nadrabiając miną:
— Gardło zaczęło mnie boleć wczoraj... Lekarz uniósł rękę, by mu przerwać.
— Chyba wyraźnie powiedziałem. Masz odpowiadać na pytania. A więc... czy odrobiłeś wczoraj oba zadania, które zadała wam nauczycielka matematyki?
19
Krzyś przez chwilę aż zaniemówił z wrażenia, a potem spuścił głowę i wyszeptał:
— Nie.
— No, to powiedz z pamięci pierwsze dwie strofki zadanego na dziś wiersza Kazimiery Iłłakowiczówny.
— Nie pamiętam, jak się zaczyna... — wybełkotał Krzyś.
Niespodziewanie przyszła mu z pomocą Hygieja.
— Mogę ci podpowiedzieć. „Pożółkły liście wszędzie..." Krzyś przełknął z trudem ślinę i zaczął wolno dukać:
— Pożółkły... liście....wszędzie...
Zapanowało głuche milczenie. Doktor patrzył na niego surowo.
— No, a co dalej?
— Dalej... zapomniałem... — wyszeptał chłopiec.
Czuł, jak łzy upokorzenia napływają mu do oczu. Ale starszy pan był nieubłagany.
— Zapomniałeś tej strofki czy może „zapomniałeś" się nauczyć wiersza?
Na nic były wszelkie wymówki i tłumaczenia. Ten niesamowity doktor wszystko wiedział. W takiej sytuacji nie pozostało Krzysztofowi nic innego, jak milczeć. Ale Eskulap nie poprzestał na tym.
— Czy ci nie wstyd, chłopcze? A z rysunków, o ile wiem, mieliście namalować obrazek „Widok z mego okna", prawda?
— Tak, panie doktorze — ledwo dosłyszalnym szeptem odparł Krzysztof.
— Gdzie jest ten rysunek? Pewnie w twoim tornistrze? A może w bloku rysunkowym? Wiem, że ty ładnie rysujesz.
— JVJe mam go. 7VJe narysowałem.
— A dlaczegóż to, jeśli można wiedzieć? — pastwił się lekarz.
Krzysztof nie wytrzymał i wybuchnął:
— Przecież jestem chory. Bardzo chory. Proszę spytać Mamy!
Doktor poważnie pokiwał głową i zwrócił się do pielęgniarki:
— Tak, tak, siostro Hygiejo. Nasz pacjent jest bardzo chory. Stwierdzam nawet objawy aż kilku chorób: „złośliwe udawanie", „ostry zanik pamięci", „ataki próżniactwa i lenistwa". To nie żarty. A więc w rozpoznaniu choroby napiszemy... Siostro, proszę wyjąć kartę choroby pacjenta.
Pielęgniarka posłusznie przysiadła na krzesełku przy biurku chłopców, wyjęła z torby blok drukowanych formularzy, wzięła długopis do ręki i spojrzała na lekarza.
— Jestem gotowa. Słucham.
Ten, przymrużywszy oczy, wolno i dobitnie dyktował:
— „Simulatio vitiosa", „memoriae infirmitas acuta", „ignavia fugaąue laboris"...
— Sssymulant... Sssymuluje... Sssymulant — zasyczał niespodziewanie pomocnik Eskulapa.
Krzysiowi włosy z jeżyły się na głowie.
— Co ten wąż syczał? Co to wszystko znaczy? Ja nie rozumiem po wężowemu! Tyle okropnych chorób? Przecież mnie nic nie boli!
Ale nikt na niego nie zwracał uwagi. Pielęgniarka kończyła notować, a lekarz kiwał głową w zamyśleniu.
— Chodzi o to, by te niedomagania nie przekształciły się w stan chroniczny, bo wówczas może to być niebezpieczne.
Nie pozostawało nic innego, jak dać za wygraną i do wszystkiego się przyznać.
— Proszę siostry, panie doktorze! Ja tylko udawałem. Nic mi nie jest.
— Uspokój się, mały. Skarżyłeś się rodzicom na silny ból gardła, miałeś wysoką temperaturę, dreszcze... — z głęboką troską w głosie mówił lekarz.
— Bo ja rozgrzałem termometr o kaloryfer, gdy nikt nie patrzył. Przysięgam! — żałośnie tłumaczył Krzyś.
Hygieja spojrzała na niego poważnie.
— Mów sobie teraz, co chcesz, ale twoja Mama była bardzo niespokojna i telefonowała do doktora Eskulapa. Czy wezwiemy karetkę pogotowia?
— Ale ja nie chcę do szpitala! Jestem zdrów jak ryba! Z kim będzie się bawić moje młodsze rodzeństwo, jak mnie nie będzie w domu? I rodzicom będzie smutno beze mnie!
Czuł się bezradny. Jak ich przekonać?!
— Dziś rano jednak nie pomyślałeś o tym, że ich zmartwisz, kiedy udawałeś z lenistwa, że cię gardło boli! — rzekła z wyrzutem siostra.
Krzyś, wyczuwając w niej litościwą duszę, złożył błagalnie ręce.
— To wcale nie z lenistwa, proszę siostry. Przecież ja lubię szkołę, nie mam nigdy dwój, a i trójki rzadko. Tylko wczoraj przed pójściem do szkoły dostałem taką cu-
21
downa książkę. Po powrocie do domu, ledwo zacząłem ją czytać, przyszli moi koledzy, bawiliśmy się do wieczora... i nie odrobiłem lekcji...
— To żadna wymówka — wtrącił doktor — po wyjściu kolegów mogłeś się zabrać do nauki.
— Mogłem — zawahał się Krzyś — ale jak wziąłem tę książkę do ręki, to zapomniałem o całym świecie, a cóż dopiero o matmie czy o wierszu!
— Gdybyś był sumiennym uczniem — nie ustępował lekarz — to nawet dziś rano mogłeś wcześniej wstać i odrobić zadania. A ty się wylegujesz i w dodatku udajesz obłożnie chorego. To niedopuszczalne!
— Pan doktor tak mówi, bo nie czytaliście państwo tej książki! Jest sto razy ciekawsza od książek o kowbojach, kosmonautach i od wszystkich komiksów.
— Zaciekawiasz mnie. Cóż to takiego? — już trochę łaskawiej zainteresował się Eskulap.
Krzyś opuścił rękę pod łóżko i wyciągnął spod pantofli książkę. Doktor wziął ją do ręki i głośno przeczytał:
— Jan Parandowski. „Mitologia". Słyszysz, Hygiejo? Oboje spojrzeli znacząco na siebie.
— To są takie wspaniałe historie o bogach, boginiach, bohaterach, satyrach i nimfach. Przygody nie z tej ziemi! Mówię panu. Mogę ją nawet państwu pożyczyć, jak tylko skończę czytać.
Spojrzał zdumiony, bo ojciec i córka wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Dziękujemy ci, Krzysiu. My znamy te historie dość dobrze, chociaż nie czytaliśmy twojej książki.
Ale chłopiec już gorączkowo wertował kartki.
— O, dotąd wczoraj doczytałem. I musiałem przerwać w najciekawszym miejscu, właśnie tu — pokazał palcem — gdzie jest napisane o medycynie i bogach lekarzach. Byłem już mocno śpiący, ale jeszcze chciałem skończyć ten rozdział, cóż, kiedy Mama zgasiła mi lampę przed nosem.
Pan doktor jednak miał wciąż wątpliwości.
— To wszystko, co mówisz, nie tłumaczy jeszcze, dlaczego wymyśliłeś sobie chorobę gardła.
Krzyś spojrzał na niego zdziwiony.
— To chyba jasne! Właśnie dlatego, że chciałem czytać „Mitologię". Dziś rano, jak się obudziłem i pomyślałem sobie, że dopiero po południu dorwę się do niej, postanowiłem nie pójść do szkoły... Miałbym wtedy cały dzień na
22
czytanie! I dlatego udawałem, że jestem chory. Inaczej Mama nigdy by mi nie pozwoliła zostać w domu. Poczciwa Hygieja zwróciła się do doktora.
— Przyznasz, ojcze, że to już trochę lepszy powód niż zwykłe lenistwo.
— Ale kłamstwo pozostaje zawsze kłamstwem! — odparł surowo Eskulap.
Tymczasem Krzyś widząc, że nie grozi mu już ani karetka, ani szpital, nabrał pewności siebie i zaczął ciekawie przypatrywać się swym gościom. Ich wizyta i całe zachowanie były bardzo dziwne.
— Panie doktorze — spytał — a skąd pan wiedział, co mieliśmy na dziś zadane w szkole? Czy pan jest może Djcem któregoś z kolegów z piątej b?
— Nie, Krzysiu. Oprócz Hygiei mam jeszcze dwóch synów i obaj są już lekarzami.
— Ho, ho! Cała rodzina! A czy ojciec pana doktora też studiował medycynę?
— O, nie. Mój ojciec, Apollo, zajmował się muzyką i poezją, a moja matka Koronis umarła zaraz po moim urodzeniu.
Krzysztof patrzył na nich w zamyśleniu. Ktoś mu chyba o nich opowiadał, ale kto? Nie pamiętał.
— To tylko tata pana wychowywał?
— No, nie tylko. Najpierw miałem ukochaną nianię, kozę Amalteję, i wiernego psa. Potem, gdy dorosłem i bytem w twoim wieku, zaopiekował się mną pewien cen-iaur, Chejron, pół człowiek, a pół koń. On to właśnie nauczył mnie medycyny. Bardzo przywiązałem się do niego. Był mądry i szlachetny.
— Chciałbym mieć takiego Chejrona w naszej klasie jako wychowawcę! On na pewno nie kazałby nam ślęczeć nad rachunkami.
— Mój czcigodny nauczyciel znał się na wielu rzeczach. Udzielał lekcji muzyki, łowiectwa, sztuki wojennej, dobrego wychowania i manier. Ale przede wszystkim :nał się wspaniale na leczeniu chorych. Musiałem rozpoznać każdą dolegliwość, nawet najbardziej ukrytą, znać wszystkie zioła i dzikie jagody, z których sporządza się wywary lub maści, aby przynosić ulgę w cierpieniu i móc izdrowić każdego, nawet na progu śmierci.
— Nie uwierzysz, Krzysiu — wtrąciła się Hygieja — lakich wspaniałych czynów dokonywał mój ojciec. Parę
23
razy dosłownie wrócił życie ludziom, których już uznano za martwych.
— Ale jakim sposobem? Przecież tego nikt nie potrafi.
— Zastrzyknął im krew Gorgony.
— Gorgony? Zaraz, zaraz. Mama mówiła nam o Gor-gonie. Czy to ta potworna maszkara z jadowitymi wężami na głowie? Ale ja myślałem, że to tylko bajka...
— Ale najważniejszą rzeczą, którą zawdzięczam Chej-ronowi — ciągnął Eskulap — jest to, Krzysiu, że nauczył mnie rozpoznawać bezbłędnie prawdziwą chorobę od udanej...
Spojrzał znacząco na leżącego chłopca. Krzyś usiadł szybko na łóżku.
— Panie doktorze, siostro, proszę mi przebaczyć. To był pierwszy i ostatni raz. Słowo harcerza.
Eskulap kiwnął dobrotliwie głową, Hygieja się uśmiechnęła.
— Dobrze, że wstydzisz się i żałujesz swego postępku. Tu masz receptą, oddaj ją Mamie i stosuj sią do mycia zaleceń, dobrze?
—¦ Wszystko zrobię, co pan doktor każe. Obiecuję. Ale proszę jeszcze nie odchodzić. Tak bym chciał, żeby mi pan doktor opowiedział coś o sobie, o szpitalu, w którym pan i siostra pracują. Jak dorosnę; to też chcę być lekarzem.
Doktor się zamyślił.
— Nie mam takiego zwykłego szpitala. I leczę trochę inaczej niż moi koledzy, których spotkałeś.
— Od razu to poznałem! Pan doktor jest zupełnie inny niż lekarze z naszego ośrodka.
— Widzisz, Krzysiu — wtrąciła się Hygieja — doktor Eskulap leczy chorych najczęściej wtedy, gdy śpią.
— To znaczy, że pan doktor jest chirurgiem i operuje pacjentów pod narkozą, rozumiem. Oni wtedy są nieprzytomni, nic nie czują i śpią.
— Nie, nie — zaprzeczył żywo lekarz. — Nie przeprowadzam żadnych operacji. Moje metody leczenia są bezbolesne i nie wymagają noża. Mam takie domy, „przybytki", gdzie gromadzą się ludzie, którym coś dolega. Przychodzą wieczorem, oczyszczają się z drogi, kąpią i potem układają się do snu na posłaniach, skórach i kocach. Wtedy zsyłam im wróżebne sny lub ukazuję im się sam i mówię, na co chorują i jak mają się leczyć. Moje święte węże
24
uwijają się dokoła śpiących chorych i pomagają mi w pracy.
— To strasznie dziwne! A czy chorzy, gdy się obudzą, zawsze pamiętają, co im się śniło?
— Oczywiście. Od tego zależy cała kuracja. Krzyś miał jednak wątpliwości.
— Ale kto by tam wierzył w sny! Czasem śnią się takie głupstwa!
— Widzisz — cierpliwie wyjaśniał doktor ¦— sny, w których ja się ukazuję, mają tę właściwość, że pacjent nie zdaje sobie sprawy, że to był sen. Jest przekonany, że to wszystko mu się naprawdę przydarzyło, na jawie. No, ale czas na mnie. Nie zapomnij oddać Mamie receptę. Do widzenia i pamiętaj o twej obietnicy.
— Do widzenia, panie doktorze. Do widzenia, siostro. Bardzo dziękuję za wizytę i... przepraszam za wszystko.
Odprowadzał oboje wzrokiem aż do drzwi. W progu doktor odwrócił się jeszcze i rzekł:
— I czytaj uważnie tę książkę, która ci się tak podoba.
Zniknęli. Krzyś sięgnął po „Mitologię", otworzył w zaznaczonym miejscu i oczy jego padły na następujące zdanie: „Chejron był to mądry starzec, który miał postać pół konia i pół człowieka. Takie istoty Grecy nazywali Centaurami..." Wstrzymał oddech z przejęcia, ale w tej chwili drzwi od jego pokoju skrzypnęły i ukazała się w nich pani Nałęczowa.
— Widzę, że zdrzemnąłeś się. To dobrze, synku. Naprawdę nie wiem, co sobie myślą w tej spółdzielni. Minęło czterdzieści minut od mego telefonu. To oburzające!
— Ależ, Mamusiu, pan doktor już u mnie był. I wcale nie spałem. Czuję się zdrów jak ryba. Zaraz wstaję. Muszę przecież odrobić zaległe lekcje. I była bardzo miła siostra pielęgniarka. To rodzona córka tego doktora.
Pani Nałęczowa patrzyła na niego zdumiona.
— Co ty wygadujesz? Cały czas pilnowałam dzwonka i drzwi wejściowych!
— Ale naprawdę, Mamo. Doktor Eskulap dopiero co stąd wyszedł. Zbadał mnie, osłuchał. A zamiast słuchawek miał na szyi... No, nigdy nie zgadniesz... Żywego, syczącego węża!
„Co się z nim dzieje — przeraziła się matka. — Bredzi jak w malignie. Co teraz robić?"
— Gdzie termometr? Zaraz zadzwonię do Tatusia. Proszę cię, leż spokojnie. Nie ma mowy o wstawaniu.
25
?
— Mamusiu, nie bój się, błagam. Naprawdę nic mi nie jest. Nawet zastrzyku mi nie dali, a lekarz pytał tylko o wiersz z polskiego i o rysunek.
Pani Nałęczowa już go nie słuchała. Chodziła nerwowo po pokoju, powtarzając cicho: „Mój Boże! A tu doktora ani śladu!" Zbierało jej się na płacz.
— Nie ruszaj się, leż cichutko. Będę jeszcze reklamować w „Eskulapie". Może nie mogą nas znaleźć albo pomylili adres.
Krzyś nie mógł już dłużej patrzeć na rozpacz matki i postanowił przyznać się do wszystkiego.
— Mamo, ja ci już wszystko powiem, tylko nie płacz. Widzisz, ja tylko udawałem, że mnie boli gardło...
I opowiedział jej to, co przed chwilą Eskulapowi. Matka słuchała go oszołomiona i nie wiedziała sama, co ma myśleć. Niewykluczone, że Krzyś mógł symulować całą chorobę, ale co to za historia z tajemniczym lekarzem i pielęgniarką? Mówił o nich tak przekonująco!
— Doktor Eskulap? Przyśniło ci się wszystko czy co?
— Nic podobnego) — zaperzy) się Krzyś. — Aw se-kundy nie spałem. Oni oboje ledwo stąd wyszli. Może są jeszcze na ulicy przed domem. Nie wierzysz mi? O, najlepszy dowód to jego recepta! Położył ją chyba na nocnym stoliku.
— Pierwsza rzecz, odsłonię firanki. Tak tu ciemno, że nic nie widzę — odrzekła matka. — No, rzeczywiście, na obłożnie chorego nie wyglądasz. Pokaż tę receptę. Gdzie ona jest?
Krzysztof wyskoczył z łóżka.
— Była tu, koło szklanki z kompotem. Ale jej nie ma! Gdzież on ją położył? Musiała chyba spaść pod łóżko. A może jest gdzieś na kołdrze? Najpierw pan doktor dyktował siostrze Hygiei rozpoznanie choroby po polsku, a potem po łacinie. Później pisał sam swoje wskazania. Na własne oczy widziałem! Chyba że ją wziął do przedpokoju...
Pani Nałęczowa patrzyła uważnie na syna. Po namyśle z przesadną powagą powiedziała:
— Bardzo możliwe. Pójdę zobaczyć. — I wyszła. Krzyś nerwowo przetrząsnął całą pościel, zrzucił nawet
kołdrę na ziemię, wreszcie zniechęcony opadł na poduszki. Ale już Mama stanęła w drzwiach, trzymając w ręku jakąś kartkę papieru.
— Tak, to chyba ta recepta. Ale niewyraźne pismo! —
26
Zaczęła powoli czytać: — „Przyznać się rodzicom do udawania choroby. Przeprosić i obiecać, że to się nigdy nie powtórzy. Żeby im wynagrodzić zmartwienie, co dzień rano zbiegnąć do sklepu po mleko. Do końca roku nie mieć ani jednej nie odrobionej lekcji". Pieczątka i podpis: „Doktor Eskulap".
Złożyła papier i schowała go do kieszeni.
— No widzisz, Mamusiu, że mówiłem prawdę. To typowa dla niego recepta!
— A więc to tak! Krzysiu, jak mogłeś coś takiego zrobić! — Mama popatrzyła na niego z wyrzutem.
Krzysztof jednym susem znalazł się koło niej, zarzucił jej ręce na szyję, zaczął ją ściskać, całować, sam bliski płaczu.
— Mamusiu, już obiecuję poprawę. Jak cię kocham. I wszystko, co doktor przepisał, sumiennie wypełnię. Nie wiem, co mnie podkusiło! Ale mi nie zabieraj „Mitologii", błagam. I zadzwoń do Tatka, żeby go uspokoić.
— No dobrze już, dobrze — pogłaskała go po głowie.
— Tylko proszę cię, ani słowa Stefanowi. Jak by to wyglądało! Starszy brat daje taki przykład! Może i jemu by się odechciało chodzić do szkoły.
— W porządku. Niech to zostanie między nami, starszymi. Ale pamiętaj. A teraz marsz do łazienki. Umyj się, ubierz i siadaj do odrabiania lekcji. Jak będziesz umiał wszystko na piątkę, to pozwolę ci czytać książkę, która tyle zamieszania zrobiła w naszym domu.
Po chwili, słysząc plusk wody w łazience, matka wyszła do przedpokoju, podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer.
— Halo? Julek?.. Tak, wiem, że czekasz. Ale już się nie martw. Małemu nic nie jest. Wyobraź sobie, że wymyślił całą chorobę, by móc zostać w domu i czytać... „Mitologię"!... Nie, ani śladu gorączki. Sam przyznał się do wszystkiego i jest bardzo skruszony... Doktor? Do tej pory nie przyszedł! Zaraz zadzwonię, żeby go odwołać. Czekaj, jeszcze ci coś powiem. Cichutko, żeby nie usłyszał. Otóż Krzyś tak sobie nabił głowę greckimi mitami, że gdy się zdrzemnął po naszym wyjściu z pokoju, przyśniło mu się, że Eskulap we własnej osobie przyszedł go zbadać. I że to on właśnie odkrył jego całe oszustwo! Rzeczywiście, niesamowita historia... Tak, już zaraz weźmie się do nauki. Z trudem udało mi się zachować powagę, gdy
27
mu niby to czytałem — a właściwie wymyślałem naprędce — pedagogiczne wskazania z rzekomej recepty doktora Eskulapa!... Masz rację, ja też myślę, że nauczka nie pójdzie w las. No i w rezultacie „Mitologia" do czegoś się przydała. Do widzenia, kochanie.
Minęła jesień i nadeszła zima. Lodowaty wicher hulał po ulicach, lekki mrozik szczypał w policzki. Niestety, śniegu jeszcze nie było. Obaj chłopcy marzyli już o łyżwach i nartach, Elżbietka o saneczkach. Każdej zimy hasali w Ogrodzie Saskim, a jeśli było więcej czasu, to wybierali się z rodzicami do Lasku Bielańskiego. Ale w tym roku wszystko układało się na opak. Śniegu ani na lekarstwo, a co gorsza Mama była często zmęczona, miała kłopoty z oddychaniem, podwyższoną temperaturę. Tatek nieraz podwoził ją na badania do przychodni. Dzieci od paru tygodni nie były na żadnym poranku w kinie czy w teatrze.
Wreszcie okazało się, że Mama jest chora, musi leżeć w łóżku i pod żadnym pozorem nie wolno do niej wchodzić. Tatek tego dnia w ogóle nie poszedł do pracy, co się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Zaprzyjaźniony doktor podejrzewał zapalenie płuc i wezwał kolegę na konsylium. Zdecydowali, że na razie nie ma potrzeby przewozić chorej do szpitala, jeśli będzie miała zapewnioną fachową opiekę. Zaraz więc zjawiła się pielęgniarka, która zasiadła kołkiem przy Mamie. Gruba jejmość w zielonkawym fartuchu wpadała co chwila to do kuchni, to do łazienki, przepędzając chłopców z kąta w kąt. Elżbietkę już wcześnie rano wyekspediowano na kilka dni do rodziców jej przyjaciółki.
— Rządzi się jak szara gęś — skarżył się Stefan Krzysiowi, gdy ten wrócił ze szkoły.
Po południu zadzwonił do drzwi jakiś nieznajomy pan (jeszcze inny doktor?) i Tatek wprowadził go zaraz do Mamy. Potem wybiegł i złajał chłopców, którzy z nudów zaczęli się bawić piłką.
— Ile razy mam wam powtarzać, że macie być cicho! Krzysztof! Z górą jedenaście lat chłopak, a nie może zająć się młodszym bratem. Wiesz przecież, że Mama potrzebuje bezwzględnego spokoju.
I już go nie było. Bunia usiłowała podsuwać im jakieś gry, ale widać było, że myślami jest w pokoju Mamy. Miała podejrzanie szkliste oczy, co chwila wycierała nos, wszystko leciało jej z rąk.
— Stefanku, weź album albo moją szkatułkę z fotografiami. Tylko nie hałasujcie. Cichutko jak myszki. Och, Boże! — westchnęła.
— Dobrze, Buniu, ale czy można do Mamusi? Nawet na dzień dobry nie byłem u Mamy, a teraz już wieczór!
Pr: Ojciec mykając mknięte Stefan ci -We tam z
Krzyś ściśnięte g -Nie' — Jes Bunia m Co to umrzeć! -?< jest i d ją, by się
-A Stefan, ni stąd, taki dziv Tatek wj Krzysz
na ::
-Sina noc
Otwo „?i??? swój; z kapt wręczy'
30
Usłyszał go pan Nałęcz i powiedział stanowczo:
— Nie. Nie można. Pan doktor nie pozwala tam wchodzić.
— Tylko raz Mamusię uściskam i zaraz wyjdę. Na pewno się nie zarażę — upierał się Stefan.
Tym razem Krzyś, o dziwo, nie poparł jego prośby.
— Nie nudź, stary. Nie wolno i już. Chodź, będziemy oglądać te stare fotografie. To nie lada gratka! Wiesz, że zwykle Bunia nie pozwala nam dotykać tych pamiątek z jej młodości.
Tatek pogłaskał syna po głowie i w tej chwili ukazała się w drzwiach twarz „szarej gę