Ani Krzysiowi, Stefankowi, Elżbietce i ich dzieciom WYDAWNI Anna M. Komornicka HISTORIE NIE Z TEJ ZIEMI WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI 1987 Opracowanie graficzne JERZY FLISAK Redaktor Larysa Misiak Redaktor techniczny Katarzyna Pasternak Korektor Elżbieta Kozlowska-Jurczak © Copyright by Anna M. Komornicka, Warszawa 1987 Illustrations © Copyright by Jerzy Flisak, Warszawa 1987 Wydanie I. Nakład 89 740+260 egz. Objętość 13,03 ark. wyd., 13,97/Al ark. druk. Papier offset. III ki. 80 g. Oddano do składania we wrześniu 1986 r. Podpisano do druku druk ukończono w listopadzie 1987 r. ISBN 83-212-0461-9 Cena zł 300,— Druk i oprawa: Szczecińskie Zakłady Graficzne, Szczecin, al. Wojska Polskiego 128 Zam. nr 1230/11.10./I K-49 Opowiadanie Krzysia ^ ? [I 1 I I i 1 m ????????????? W I *s To Mama jest takim doktorem, który leczy chore książki? Wszystko zaczęło się od tego pytania, które zadał Stefanek, gdyśmy wrócili z uniwersytetu do domu — rozgorączkowani, przejęci i trochę zmęczeni długim siedzeniem bez ruchu. — Tylko ani mru-mru, żebym nie musiała się za was wstydzić! — powiedziała Bunia. — Elżbietka, chociaż najmłodsza z was, na pewno będzie najgrzeczniejsza z całej trójki. — Nie wiercić się, nie wygłupiać, bo od razu znajdziecie się za drzwiami i Mamie będzie bardzo przykro — oznajmił dobitnie Tatek. Cała uroczystość rzeczywiście była długa, ale i bardzo ciekawa. Mama była ubrana w szeroką pelerynę, która nazywa się toga. Podeszła do przykrytego zielonym suknem stołu, za którym stało trzech profesorów, też w togach i w kanciastych, aksamitnych biretach na głowie. Ten w środku, najważniejszy na całym uniwersytecie, pan rektor, miał wspaniały kołnierz z futra gronostaja, a wszyscy trzej mieli ogromne złote naszyjniki w kształcie łańcuchów. Przemawiali i pytali o coś Mamę, Mama im odpowiadała, a potem — blada i wzruszona — czytała ślubowanie z rulonu pergaminu. Wszystkie słowa były po łacinie, więc nic nie zrozumieliśmy. Na sali zgromadziło się dużo ludzi, ale oprócz wujcia Stasia i wujcia Jerzyka, którzy siedzieli za nami, nie znaliśmy nikogo. Jak już się wszystko skończyło, Mama jeszcze została i przyjmowała gratulacje od kolegów, a Bunia i Tatek zabrali nas do domu. Ja już raz byłem na uniwersytecie. Mama wzięła mnie, by mi pokazać swój zakład (tak powiedziała!) i ogromną bibliotekę z tysiącami książek wzdłuż ścian, ale Stefanek był tu po raz pierwszy. — A ja myślałem, że uniwersytet to jest pan, u którego Mama pracuje — powiedział mi, gdyśmy się znaleźli sami w pokoju. — Nie, to jest taka szkoła dla tych, którzy już zdali maturę, dla dorosłych — tłumaczyłem mu. — Dziś już to wiem. Ale teraz Mama nie będzie już tam chodzić, bo zacznie pracować w szpitalu, w białym fartuchu, jak pan doktor Zalewski. A może i do nas będą przychodzić pacjenci? Jak myślisz, Krzysiek? — Głupiś! Nic się nie zmieni. Mama dalej będzie jeź- 6 dzić na uniwersytet, a w domu będzie dalej siedzieć przy biurku zawalonym książkami do późnej nocy. — Ale przecież teraz Mama jest doktorem! — upierał się Stefan. — To co z tego? — A to Mama jest takim doktorem, który leczy chore książki? — zdziwił się Stefan. — Co ci się ubzdurało?! Książki nie chorują. Najlepiej sam spytaj Mamy, ona ci wszystko wytłumaczy — odparłem. Po co mu mówić, że sam nie bardzo rozumiem, co tu ten „doktor" oznacza? Wieczorem, po wczesnej kolacji, Mama szczęśliwa i uśmiechnięta usiadła sobie między nami, objęła nas mocno i zapytała: —¦ No co, moi złoci, podobała się wam dzisiejsza uroczystość? Uściskaliśmy ją wszyscy troje. — O tak! Bardzo! A potem Stefanek zagadnął: — A co teraz będzie, Mamusiu? Czy dalej będziesz czytać te wszystkie książki i pisać na maszynie? — Naturalnie, Stefanku. I jeszcze więcej niż dotąd! — A co jest właściwie w tych twoich książkach? Pełno ich na biurku, na półkach i w szafach! Ja wiem, co to są szkolne podręczniki, bo mam co roku inne od czterech lat... — A ja też mam książki... o zwierzętach i różne bajki — przerwała mu Elka. — Jak by to wam powiedzieć? — zamyśliła się Mama. — Widzicie, to, co czytam i czego się uczę — bo ja też się uczę, tak jak ty, Krzysiu — to wszystko było napisane bardzo, bardzo dawno temu. — Czy jeszcze przed urodzeniem się Pana Jezusa? — spytałem. Bo wiem, że Pan Jezus urodził się 1987 lat temu! — O, tak! Paręset lat przedtem. — A o czym ci starzy ludzie pisali? — dopytywał się Stefan. — O wszystkim. O tym, jak żyją, jak pracują, jak się kłócą i toczą wojny ze swymi sąsiadami — o całym świecie, który ich otacza. O tym, co kochają i czego się boją. — Ale to chyba bardzo trudne do czytania. I nie po polsku. My byśmy nic nie zrozumieli! — westchnąłem. — Rzeczywiście, te książki były pisane po grecku. 7 — O, ja wiem, gdzie leży Grecja na moim globusie. Widzisz, Stef, o, tu jest Polska, a tam w dół i na prawo to Grecja — tłumaczyłem. — ¦^N^-^ajku. %-abŁ saftifw-róŁssKb "s^ku, ?.?i?.'? Tuzczapierzona. A dokoła mnóstwo wysepek. Stefan wodził palcem po globusie. — Ci starodawni Grecy pisali oczywiście i trudne, jak mówisz, i mądre rzeczy, które was będą ciekawić dopiero jak trochę podrośniecie — powiedziała Mama. — Jak tak, to ja wolę bajki — stwierdziła Elka — albo te śliczne historie, które Bunia nam opowiada przed zgaszeniem światła. O stworzeniu świata, o Adamie i Ewie w raju, a wczoraj mówiła nam o potopie i arce Noego, w której było tyle zwierząt... — O, widzicie — ożywiła się Mama — moi dawni Grecy też znali mnóstwo takich cudownych legend i wciąż wymyślali nowe. — To wtedy i dorośli także lubili bajki? — byłem zaskoczony. — Dziś to dobre dla przedszkolaków. Ja muszę przyznać, że nie lubię żadnych takich fantazji, historii wyssanych z palca. To niepoważne. Mama spojrzała na mnie przekornie i powiedziała: — Posłuchaj, Krzysiu, co ci powiem. Był sobie raz.pewien młody i piękny król, najgenialniejszy wódz i władca, jakiego znała historia, który za wzór i ideał obrał sobie postać z eposu greckiego opiewającego dzieje mitycznych rycerzy i ich wojen, i z tą książeczką nie rozstawał się w dzień ani w nocy... Królem tym był Aleksander Wielki Macedoński — będziesz się o nim uczyć w tym roku — a bohaterem, którego pragnął naśladować, był Achilles, syn bogini morskiej Tetydy... Bo widzicie, moi kochani, tak to już było od początku z greckimi baśniami, że każda epoka, każde pokolenie po dziś dzień odkrywa w nich źródło natchnienia. I nikt nie zdołał jeszcze sięgnąć aż do dna i wyczerpać wszystkich bogactw. Rzeźbiarze wszystkich czasów próbowali oddać w marmurze, drzewie lub brązie wizję idealnych kształtów bogów olimpijskich. Poeci od wieków i wszędzie, także i dziś, i u nas w Polsce, urzeczeni pięknem i czarem tych legend, przywołują w swych wierszach herosów spod Troi i inne cienie Pól Elizejskich, i na nowo każą im kochać i cierpieć, walczyć i umierać na kartach swych książek lub na deskach teatru. Galerie i muzea całego świata pokazują nam płótna przedstawiające sceny z mitologii, czasem całe cykle obraz bensa. A : utwory mstrt^H tułacli . nie" czy „1 — Wszystko to p przekonany klasy, mogę larzem czy i — Odpovi i dorośli lud ją? Czy mło udziałem, wów? Kto i woła za Nowymi cię ] — Masz; jest mówić starsi, umie i wcale się 1 Mama we — I u dor cięż wy też swoją ulubio Kmicica czy aktora czy akt rym przepada, z;> , i regO Życic 7-I i wyczynami i więc, z t' mniałam już wiednia bliskb i sława zwyiT haterem, bo/.) lei zwolennil mięśni nikt tal rożytności baj' telnej, piękne Wracając do 1< musimy panu. nie było jesz. nie wiedziai, dlai pada deszcz lub przyroda dokoła 8 cykle obrazów, na przykład dzieje Achillesa pędzla Ru-bensa. A muzyka? Jakże często słyszymy przez radio utwory instrumentalne, opery i pieśni o dźwięcznych tytułach: „Piękna Helena", „Orfeusz i Eurydyka", „Trojanie" czy „Popołudnie Fauna"... Jest ich mnóstwo. — Wszystko to prawda, Mamusiu — byłem wciąż nie przekonany — ale sama powiedz, czy ja, uczeń piątej klasy, mogę mierzyć się z wielkim królem, słynnym malarzem czy innym artystą? — Odpowiem ci pytaniem na pytanie. Czy tylko sławni i dorośli ludzie mają marzenia i ideały, które ich pociągają? Czy młodość, która właśnie jest twoim i tylko twoim udziałem, nie przeżywa najgoręcej swych pragnień i zrywów? Kto — jak nie młodzi — mierzy siły na zamiary i woła za Mickiewiczem: „Dalej, bryło, z posad świata! Nowymi cię pchniemy tory"! — Masz rację. Coś w tym jest. Ale właśnie nam trudno jest mówić o takich bardzo osobistych sprawach. Wy, starsi, umiecie o tych rzeczach dużo i mądrze mówić, i wcale się tego nie wstydzicie. Mama westchnęła lekko i pokręciła głową. — I u dorosłych różnie z tym bywa, synku. Ale przecież wy też nie kryjecie się z tym, że każdy z was ma swoją ulubioną postać z literatury czy historii, jakiegoś Kmicica czy księcia Józefa Poniatowskiego, że każdy ma aktora czy aktorkę, piosenkarza czy saksofonistę, za którym przepada, czy jakąś sławę sportu, olimpijczyka, którego życie zna w najdrobniejszych szczegółach i którego wyczynami i sukcesami się pasjonuje. Przyglądnijmy się więc, z tego punktu widzenia, postaciom mitycznym. Wspomniałam już Achillesa. Jego nieustraszone męstwo, przepowiednia bliskiej śmierci, pojedynek z trojańskim Hektorem i sława zwycięzcy spod Ilionu uczyniły go wymarzonym bohaterem, bożyszczem młodzieży wszystkich czasów. Z kolei zwolenników sportu, tężyzny fizycznej i mocnych mięśni nikt tak nie zainteresuje jak największy siłacz starożytności bajecznej: Herakles, syn Zeusa i kobiety śmiertelnej, pięknej Alkmeny. Ale to jeszcze nie wszystko. Wracając do legend, które stworzyła wyobraźnia Greków, musimy pamiętać o tym, że w tych pradawnych epokach nie było jeszcze nauki o ziemi, o gwiazdach i słońcu. Nikt nie wiedział, dlaczego raz jest pogoda, a innym razem pada deszcz lub śnieg. Dlaczego co parę miesięcy cała przyroda dokoła się zmienia. 9 — Przecież to są zwykłe cztery pory roku: wiosna, lato, jesień, zima — powiedział Steian z politowaniem. — No tak, dla nas to są zwykłe pory roku, bo znamy różne nauki, takie jak meteorologia, biologia, zoologia, botam\Ła, astronomia, lizyna, ??.??? nam te zjawiska -wyjaśniają. Ale dla ludzi przed paru tysiącami lat wszystko to było zagadką, jakimś niepojętym cudem. Wyobraźcie sobie przez chwilę, że oni, tak jak my teraz, patrzą na tę topolę przed oknem. Ma dużo gałęzi obrosłych w zielone liście, które zasłaniają ulicę i prawie wchodzą do pokoju. Jest czerwiec, początek upalnego lata. Gdy powieje wietrzyk, oddychamy z ulgą, a całe drzewo kołysze się, szumi. Nadstawiamy ucha i słyszymy ćwierkanie wróbli i szpaków ukrytych w gęstej zieleni. A co będzie z tym samym drzewem za sześć miesięcy, w grudniu? Usiądziemy sobie tak samo jak teraz, ale okna będą szczelnie zamknięte, z topoli zostanie suchy szkielet pnia i kikuty martwych gałęzi sterczących na tle mroźnego nieba. Ani śladu trawy, liści, zieleni. Wszystko okryte puchem białego śniegu, na którym przysiadły czarne gawrony. Nastroszone z zimna wróble stukają dzióbkami o parapet okna, szukając okruszków chleba... Co sobie mógł myśleć człowiek z tych odległych czasów, patrząc na takie drzewo i wiedząc z doświadczenia, że znowu za kilka miesięcy, w maju, te same martwe patyki puszczą nowe malutkie pączki, ziemia znowu się zazieleni i liście zaszumią? — No tak, rozumiem, że ci starożytni ludzie musieli się strasznie głowić, żeby to sobie wytłumaczyć — przyznałem. — Na szczęście — ciągnęła Mama — chociaż ci najstarsi Grecy nie byli „uczeni", mieli jedną wspaniałą cechę: umieli myśleć, zastanawiać się, stawiać sobie pytania — i próbowali na nie odpowiedzieć. A że nie brakło im wyobraźni, więc chcąc sobie te wszystkie dziwy wyjaśnić, stworzyli przeróżne legendy, w których niewidoczne dla oka postacie zaludniały cały świat i kierowały jego losami. Te postacie Grecy nazwali bogami i boginiami. — A czy ci bogowie byli całkiem inni niż ludzie? — O, tak! Po pierwsze — nigdy nie umierali, po drugie — byli zawsze młodzi, po trzecie — wiedzieli o wszystkim, co było, jest i będzie kiedyś, po czwarte — mieli władzę nad światem i nad ludźmi. A więc raz mogli obdarzać ich szczęściem, zdrowiem, uczynić ich pięknymi, in- 10 nym znów razem mogli zesłać na nich choroby, nieszczęścia, nawet śmierć. — I naprawdę nikt tych bogów nigdy nie widział? — dopytywała Elka. — Nie. Chociaż czasem ukazywali się komuś w mrokach nocy, a czasem we śnie, albo przybierali postać jakiegoś człowieka, który był daleko, lub nawet takiego, który już nie żył. — A jak się nazywali? — spytałem. — Królem wszystkich bogów i ludzi był Zeus, który mieszkał na szczycie góry Olimp. Wszyscy musieli go słuchać, bo niesfornych zabijał piorunem. Jego świętym ptakiem był orzeł, a ulubionym drzewem — dąb. Nazywano go „Gromowładny" lub „Gromadzący Chmury". Jego groźna i surowa żona, Hera, która siedziała na złotym tronie, była opiekunką rodzin i kobiet zamężnych. Brat Zeusa, bóg mórz i oceanów Posejdon, trzymał w ręku trójząb. Nazywano go „Wstrząsający Ziemią". — Dlaczego ziemią, jeśli panował nad wodami? — Dlatego, że Grecy nie wiedzieli, że ziemia jest kulą. Wyobrażali sobie, że ma ona kształt płaskiego talerza, który pływa sobie po bezmiarach wód. A więc gdy Posejdon zapragnął rozpętać straszliwy sztorm na morzu, fale z hukiem wznosiły się i opadały, a ziemia razem z nimi. •— To ten Posejdon musiał być bardzo groźny dla marynarzy i okrętów! — zauważył Stefanek. — Bratem Zeusa i Posejdona był Hades, władca podziemnego królestwa, dokąd schodziły — jak wierzono — duchy zmarłych ludzi. Był posępny, nieubłagany, ale sprawiedliwy. — Czy to znaczy, że on był tym samym, co śmierć? — spytałem. — Nie. Śmierć była też istotą boską, na usługach Zeusa i Hadesa. Nazywała się Thanatos, a jej bratem był Sen, Hypnos. — Sen — bratem Śmierci? — zdziwiła się Elka. — No tak — Stefan pokiwał głową — jak ktoś śpi, to wygląda, jakby nie żył: nie rusza się, nie widzi, nie słyszy... — A czy Zeus miał tylko braci? — Nie. Miał też i siostry: Hestię, boginię ogniska domowego, która opiekowała się nowo narodzonymi dziećmi, i Demeter, wielką boginię, która nauczyła ludzi siać zbo- 11 że, była panią plonów i urodzajów. Ale oprócz tych olimpijskich bóstw i ich licznego potomstwa, była jeszcze cała chmara istot boskich przyjaznych lub nieżyczliwych ludziom, które żyły w głębi mórz i oceanów, zamieszkiwały lądy, źródła i ostępy górskie lub unosiły się w powietrzu. Były to nimfy, driady, oceanidy, satyry, cała rodzina wiatrów, synów Eola... Można by ich długo wyliczać! Już mi zaczęło świtać! — Czy to znaczy, Mamo, że kiedy Grecy nie rozumieli, skąd się biorą jakieś dziwne zjawiska w przyrodzie, to myśleli, że to sprawka któregoś z tych niewidzialnych bogów? — Tak, Krzysiu! Tak właśnie było. Weźmy inny przykład. Przed wiekami, tak samo jak dziś, człowiek patrzył raniutko na wschód słońca, potem w ciągu dnia, zadzierając głowę do góry, obserwował, jak słońce przesuwa się po niebie, wreszcie wieczorem zachodzi za góry lub wpada jak czerwona piłka do morza. I co sobie mógł myśleć? — Nasz Mikołaj Kopernik zaraz by mu wyjaśnił, jak się to odbywa! — chciałem popisać się przed Stefanem. —- Ale wtedy ani o Koperniku, ani o obrotach ciał niebieskich nikomu się nie śniło. Wobec tego Grecy wymyślili sobie legendę o bogu słońca Heliosie, który powozi złotym rydwanem zaprzężonym w cztery rumaki, wędrując przez całe niebo od świtu do zmroku. — To ten Helios musiał widzieć wszystko, co się dzieje na całej ziemi, gdy patrzył z tak wysoka! — Naturalnie, Stefanku. Nic się przed nim nie ukryło, znal wszystkie tajemnice na świecie. — A czy ci wszyscy bogowie i boginie byli zawsze dorośli? Czy nie mieli dzieci w naszym wieku? — nieśmiało spytał Stefan, bojąc się, czy nie palnął jakiegoś strasznego głupstwa. Ale Mama ucieszyła się jego pytaniem. — Ależ tak. Zdarzają się w świecie bogów również dzieci, zwłaszcza chłopcy, z którymi byście się na pewno zaraz zaprzyjaźnili, bo często to były niezłe ziółka! Choćby syn króla słońca Heliosa, Faeton. Opowiem wam kiedyś o przygodach tego niesfornego chłopca. — Mamusiu, a możesz nam o nich wszystkich opowiedzieć? Codziennie jedną taką legendę, dobrze? — prosiliśmy. — Codziennie — to nie obiecuję. Ale na pewno raz lub dwa razy w tygodniu zrobimy sobie takie „antyczne 12 wieczory". Cieszę się, że was to interesuje. Może uda mi się kupić książkę, w której moglibyście te legendy sami przeczytać, ale ja też przyrzekam, że będę wam opowiadać po kolei wszystkie najpiękniejsze mity greckie, aż poznacie całą „starożytność bajeczną". Pani Nałęczowa dotrzymała obietnicy danej dzieciom w dzień swego doktoratu. Mijały wieczory, podczas których Krzyś, Stefanek i Elżbietka, zapominając o „Dobranocce", a czasem i o kolacji, nie zapalając nawet lampy (bo w ciemnościach lepiej się słyszy i widzi!), słuchali opowieści Mamy o wstrząsających przygodach dziewczynki Kory porwanej przez Hadesa i ukrytej w czeluściach jego podziemnego królestwa, o zuchwałych pomysłach Prometeusza, który w przebiegły sposób potrafił podejść Zeusa, ukraść niebianom ogień i przynieść go ludziom, o dziwnych kolejach losu bohaterskiego chłopca Achillesa, syna rycerza i bogini morskiej. Poznali jeszcze wielu innych bogów i herosów, wiele mitycznych potworów. Pękali ze śmiechu, słysząc o fortelach sprytnego Hermesa, boskiego posłańca Nieśmiertelnych, przerażały ich groźne Scylla i Charybda czyhające na żeglarzy, polubili nierozłącznych braci Kastora i Polluksa za ich dozgonną przyjaźń... Nie przyznawali się do tego nikomu, ale w głębi serca wszyscy troje mieli cichą nadzieję, że może kiedyś uda im się zaskoczyć, podejść któregoś z tych dziwnych osobników, że może mignie im choćby rąbek sukni jakiejś bogini, ukaże się za krzakiem koźle kopytko satyra lub dojdzie ich uszu rżenie centaura. A może przynajmniej uda im się podsłuchać jakiś urywek rozmowy lub szeptem wydany rozkaz z ust tych istot nieśmiertelnych... I tak, niepostrzeżenie, świat mitów greckich coraz głębiej przenikał życie, myśli i zabawy małych Nałęczów: na wycieczce statkiem, gdy byli nad morzem, Krzyś byłby przysiągł, że słyszał z dala śpiew syren, Elżbietce śniły się leśne nimfy, a Stefanek zaklinał się, że widział, jak mały, pokryty złotym runem baranek dołączył do stada owiec na ostatniej kwaterze wójtowickich łąk, hen, na skraju lasu. Chłopcom nieraz zdawało się, że wyczuwają obecność tych niewidocznych, ale tak bliskich im istot, co więcej, że oni sami biorą udział w ich nadzwyczajnych perypetiach. Dorośli nie zdawali sobie z tego sprawy. Może tylko ich matka domyślała się czegoś, ale nie zdradzała się przed nikim ze swymi przypuszczeniami. 13 Możecie sobie zatem wyobrazić szaloną radość Krzysia, gdy 20 listopada, w dzień swoich urodzin, pośród innych prezentów przyniesionych tradycyjnie na tacy znalazł dużą książkę oprawioną w błyszczący papier. Na okładce widniał tytuł „Mitologia. Wierzenia i podania Greków i Rzymian", autor: Jan Parandowski. — Jeden z najznakomitszych polskich pisarzy, którego moja Mama znała osobiście — przechwalał się później kolegom w szkole. 1Vj iestety, zaraz po swych urodzinach Krzyś się roz- -L ^ chorował. Pani Nałęczowa po daremnych próbach zamówienia na rano wizyty w przychodni swego ośrodka — epidemia grypy szaleje, lekarze zabiegani, mają po uszy roboty — postanowiła zadzwonić do spółdzielni lekarskiej. — Halo? Halo? Czy to 28-35-35? „Eskulap"?... Jak to pomyłka?... Co, numer zastrzeżony? Nie rozumiem! No, tak. Es-ku-lap. A, dzień dobry, panie doktorze. Prosimy bardzo o wizytę specjalisty laryngologa do chorego dziecka. Jedenaście lat. Skarży się na silny ból gardła. Temperatura powyżej 38 stopni... Adres? Ulica Grzybowska 58. Pierwsze piętro, na lewo. Dziękuję... Możliwie jak najszybciej. Do widzenia. Odetchnęła z u/gą. — No co, dodzwoniłaś się? Przyjdzie ktoś? — spytał pan Nałęcz, wychodząc z pokoju chłopców. — Tak. Sekretarka jakaś nierozgarnięta, nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi. Ale potem mówiłam z samym lekarzem i obiecał, że niedługo tu będzie. — To dobrze. Niepokoję się o Krzysztofa. Może to angina? Nawet do gardła nie mogłem mu zajrzeć, tak go boli. Już lepiej poczekajmy na lekarza. — Mam nadzieję, że to tylko grypa. Wczoraj na urodzinach musiał się przegrzać, wciąż wybiegał na klatkę schodową witać kolegów, a tam o tyle chłodniej niż w mieszkaniu. — Zauważyłem, że wieczorem miał ceglaste wypieki, ale myślałem, że to z wrażenia. Wiesz, Anno, nigdy nie przypuszczałem, że tak będzie szalał z radości! Miałaś świetny pomysł dając mu tę książkę. Pani Nałęczowa zaśmiała się. — Rzeczywiście. Wyobraź sobie, że wieczorem dwa razy musiałam mu gasić światło. Byłby ją czytał do północy! Chodźmy na chwilę do niego. Potem ja zostanę, a ty idź spokojnie do biura. Zadzwonię do ciebie natychmiast po wizycie lekarza. Oboje przeszli do pokoju chłopców, gdzie Krzyś leżał przykryty kołdrą po czubek nosa. Przy łóżku, na nocnym stoliku, stała szklanka z kompotem, obok butelka syropu wykrztuśnego i termometr. — Zaraz przyjdzie pan doktor, Krzysiu, i wszystko będzie dobrze. Pewnie ci jakieś płukanie przepisze. Jak tam gardło? 16 — Boli... strasznie boli, Tatku — wystękał chłopiec przez zaciśnięte zęby. — Może napiłbyś się chłodnego kompociku? Nie jest za słodki. Mama zbliżyła się do łóżka. — Nie, nie mogę. Wolałbym jajko na miękko, może bym je jakoś przełknął. Pani Nałęczowa już kierowała się do kuchni, ale mąż ją zatrzymał. — Lepiej nie. Poczekajmy na diagnozę lekarza. I zostaw mu zasłonięte firanki, żeby go światło nie raziło. No, na mnie już najwyższy czas. Wyszli do przedpokoju. Kiedy tylko umilkły ich kroki, Krzyś ziewnął głośno i odrzucił energicznie kołdrę. Zaczął rozglądać się dokoła, szukając czegoś. Już miał wyskoczyć z łóżka, gdy uchyliły się drzwi i ukazała się w nich głowa Stefanka. — Pssst... Krzysztof! Nie śpisz? — Nie. Podejdź bliżej. Ale brat się nie ruszył. — Mama nie pozwoliła mi wchodzić do ciebie, żebym się nie zaraził. Powiedz tylko, jesteś bardzo chory? — E! Tak sobie. Posłuchaj! Nic ci się nie stanie, jak mi tylko podasz tę książkę, która leży na oknie. Widzisz ją? Stefan wsunął się na palcach, wziął grubą książkę i położył ją na nocnym stoliku. W tej samej chwili zegar w przedpokoju zaczął wybijać godziny. — O, już dziesiąta! — z zadowoleniem stwierdził Krzyś. — Matma się skończyła. Zaraz będzie lekcja polskiego. Będą dukać wiersz zadany na dziś... A ja leżę tu sobie jak król... Stefan stał ciągle w uchylonych drzwiach. — Szkoda, że nie możemy się bawić razem. No, ale jak Mama nie pozwala — to zwiewaj! — rzekł niecierpliwie Krzyś, chcąc się wyraźnie pozbyć brata. Stefanek miał zawiedzioną minę. — Tak mi się nudzi samemu. Dziś mam szkołę po południu. Bunia wyszła z Elką do miasta, Mama czeka na pana doktora. — Ciężko westchnąwszy, Stefan wyszedł z pokoju. Krzysztof przeczekał, aż drzwi się za nim zamknęły, porwał książkę i zaczął pośpiesznie przewracać kartki, mrucząc pod nosem: — Gdzie ja skończyłem? To o nimfach już było... tak, 2 — Historie nie z tej ziemi 17 teraz ten rozdział o greckim bogu medycyny. Oj, ktoś puka! Szybko rzucił książkę pod łóżko, a termometr schował pod poduszkę. Czyżby się przesłyszał? Nie! Znowu dało się słyszeć lekkie stukanie, potem ktoś nacisnął klamkę i w drzwiach stanął starszy pan z siwiejącą bródką. Za nim bezszelestnie wsunęła się do pokoju pielęgniarka w białym fartuchu, z czepeczkiem na czarnych włosach. — Dzień dobry, Krzysztof. Jestem doktor Eskulap, a to jest siostra Hygieja, moja córka — powiedział lekarz głębokim basem. Krzyś był zaskoczony i zmieszany. Nie spodziewał się takiej wizyty. Oby tylko ta siostra nie chciała mu robić zastrzyku! To byłoby dno! Odpowiedział jednak grzecznie: — Dzień dobry, panie doktorze. Dzień dobry, siostro. Mama chyba nie słyszała, jak państwo weszli. Pewnie zmywa naczynia w kuchni. Doktor podniósł rękę. — Nie będziemy fatygować twej Mamy. Ja sam z siostrą dam sobie świetnie radę. Rodzice bardzo martwią się twą chorobą. Krzysztof postanowił za wszelką cenę udobruchać, a raczej przekabacić surowego jegomościa. — Czy mam pokazać język? Aaa! — Nie potrzeba. Wystarczy, jak ci spojrzę w oczy, dotknę czoła, osłucham i zadam parę pytań. Doktor mówił poważnie, bez cienia uśmiechu, tak że Krzyś — zazwyczaj rezolutny i wygadany — czuł się coraz bardziej nieswojo. Wolałby, żeby Mama była obecna przy tym badaniu, ale nie śmiał sprzeciwiać się lekarzowi. — Nie wiem, gdzie się podział termometr, proszę siostry, ale rano miałem wysoką gorączkę — próbował nadrabiać miną. Nagle wrzasnął na całe gardło: — Ojej! Co to jest? Ratunku! To wąż! Istotnie, na szyi doktora pojawił się długi wąż, zwisający w splotach na tle białego fartucha. Lekarz zmarszczył brwi. — Nie bój się. Nie słyszałeś nigdy o stetoskopie? Mimo przerażenia, które ogarnęło Krzysztofa na ów niesamowity widok, nie mógł się powstrzymać, by nie popisać się swymi wiadomościami. — Wiem, to słuchawki. Taka długa gumowa rurka. Jed- 18 nym końcem dotyka się chorego, a inne dwa końce pan doktor wkłada sobie do uszu. Ale... — Ten wąż to mój współpracownik. Razem badamy i leczymy chorych. Jest bardzo mądry i nigdy się nie myli w rozpoznaniu choroby. Ale Krzyś wcale nie czuł się uspokojony, zwłaszcza że wąż zaczął z sykiem zwijać i rozwijać swe sploty. — Ja się boję! Czego on ode mnie chce? On mr.ie ugryzie! Doktor nie zwracał jednak uwagi na jęki chłopca. Ujął lekko węża tuż przy głowie i zbliżył się do łóżka. — Niech on mnie nie dotyka! Ja zawołam Mamę! — krzyczał chłopiec. — Cicho! Natychmiast się uspokój — groźnie rzekł doktor. — To święty, stuletni wąż. Nic ci złego nie zrobi. Jesteś taki duży, a nie wiesz, że wąz" to symbol wiedzy i sztuki lekarskiej! Krzyś potrząsnął głową. — Nie wiedziałem o tym. A, teraz rozumiem, dlaczego nad drzwiami naszej apteki jest wyrzeźbiony wąż okręcony dokoła laski. Zawsze dziwiłem się, co wąż ma wspólnego z lekarstwami. — No widzisz, przynajmniej jesteś spostrzegawczy. Ale czas już przystąpić do zbadania pacjenta. — Daj, pomogę ci rozpiąć kurtkę od piżamy — łagodnie odezwała się Hygieja. Trochę uspokojony Krzyś bez sprzeciwu wypełniał polecenia lekarza, który ostukiwał go miarowo, najpierw klatkę piersiową, potem plecy. Wąż przez cały czas przenikliwie syczał. — Sss oddychaj! Sss nie oddychaj! Sss... — Skończone. Możesz się położyć i pozapinać guziki — oznajmił tajemniczy doktor. — Co mu jest, ojcze? — spytała pielęgniarka. — To, co przypuszczaliśmy. Teraz, Krzysztof, patrz mi w oczy i odpowiadaj na pytania. Pod świdrującym wzrokiem doktora chłopiec poczuł się bardzo niepewnie, ale rzekł nadrabiając miną: — Gardło zaczęło mnie boleć wczoraj... Lekarz uniósł rękę, by mu przerwać. — Chyba wyraźnie powiedziałem. Masz odpowiadać na pytania. A więc... czy odrobiłeś wczoraj oba zadania, które zadała wam nauczycielka matematyki? 19 Krzyś przez chwilę aż zaniemówił z wrażenia, a potem spuścił głowę i wyszeptał: — Nie. — No, to powiedz z pamięci pierwsze dwie strofki zadanego na dziś wiersza Kazimiery Iłłakowiczówny. — Nie pamiętam, jak się zaczyna... — wybełkotał Krzyś. Niespodziewanie przyszła mu z pomocą Hygieja. — Mogę ci podpowiedzieć. „Pożółkły liście wszędzie..." Krzyś przełknął z trudem ślinę i zaczął wolno dukać: — Pożółkły... liście....wszędzie... Zapanowało głuche milczenie. Doktor patrzył na niego surowo. — No, a co dalej? — Dalej... zapomniałem... — wyszeptał chłopiec. Czuł, jak łzy upokorzenia napływają mu do oczu. Ale starszy pan był nieubłagany. — Zapomniałeś tej strofki czy może „zapomniałeś" się nauczyć wiersza? Na nic były wszelkie wymówki i tłumaczenia. Ten niesamowity doktor wszystko wiedział. W takiej sytuacji nie pozostało Krzysztofowi nic innego, jak milczeć. Ale Eskulap nie poprzestał na tym. — Czy ci nie wstyd, chłopcze? A z rysunków, o ile wiem, mieliście namalować obrazek „Widok z mego okna", prawda? — Tak, panie doktorze — ledwo dosłyszalnym szeptem odparł Krzysztof. — Gdzie jest ten rysunek? Pewnie w twoim tornistrze? A może w bloku rysunkowym? Wiem, że ty ładnie rysujesz. — JVJe mam go. 7VJe narysowałem. — A dlaczegóż to, jeśli można wiedzieć? — pastwił się lekarz. Krzysztof nie wytrzymał i wybuchnął: — Przecież jestem chory. Bardzo chory. Proszę spytać Mamy! Doktor poważnie pokiwał głową i zwrócił się do pielęgniarki: — Tak, tak, siostro Hygiejo. Nasz pacjent jest bardzo chory. Stwierdzam nawet objawy aż kilku chorób: „złośliwe udawanie", „ostry zanik pamięci", „ataki próżniactwa i lenistwa". To nie żarty. A więc w rozpoznaniu choroby napiszemy... Siostro, proszę wyjąć kartę choroby pacjenta. Pielęgniarka posłusznie przysiadła na krzesełku przy biurku chłopców, wyjęła z torby blok drukowanych formularzy, wzięła długopis do ręki i spojrzała na lekarza. — Jestem gotowa. Słucham. Ten, przymrużywszy oczy, wolno i dobitnie dyktował: — „Simulatio vitiosa", „memoriae infirmitas acuta", „ignavia fugaąue laboris"... — Sssymulant... Sssymuluje... Sssymulant — zasyczał niespodziewanie pomocnik Eskulapa. Krzysiowi włosy z jeżyły się na głowie. — Co ten wąż syczał? Co to wszystko znaczy? Ja nie rozumiem po wężowemu! Tyle okropnych chorób? Przecież mnie nic nie boli! Ale nikt na niego nie zwracał uwagi. Pielęgniarka kończyła notować, a lekarz kiwał głową w zamyśleniu. — Chodzi o to, by te niedomagania nie przekształciły się w stan chroniczny, bo wówczas może to być niebezpieczne. Nie pozostawało nic innego, jak dać za wygraną i do wszystkiego się przyznać. — Proszę siostry, panie doktorze! Ja tylko udawałem. Nic mi nie jest. — Uspokój się, mały. Skarżyłeś się rodzicom na silny ból gardła, miałeś wysoką temperaturę, dreszcze... — z głęboką troską w głosie mówił lekarz. — Bo ja rozgrzałem termometr o kaloryfer, gdy nikt nie patrzył. Przysięgam! — żałośnie tłumaczył Krzyś. Hygieja spojrzała na niego poważnie. — Mów sobie teraz, co chcesz, ale twoja Mama była bardzo niespokojna i telefonowała do doktora Eskulapa. Czy wezwiemy karetkę pogotowia? — Ale ja nie chcę do szpitala! Jestem zdrów jak ryba! Z kim będzie się bawić moje młodsze rodzeństwo, jak mnie nie będzie w domu? I rodzicom będzie smutno beze mnie! Czuł się bezradny. Jak ich przekonać?! — Dziś rano jednak nie pomyślałeś o tym, że ich zmartwisz, kiedy udawałeś z lenistwa, że cię gardło boli! — rzekła z wyrzutem siostra. Krzyś, wyczuwając w niej litościwą duszę, złożył błagalnie ręce. — To wcale nie z lenistwa, proszę siostry. Przecież ja lubię szkołę, nie mam nigdy dwój, a i trójki rzadko. Tylko wczoraj przed pójściem do szkoły dostałem taką cu- 21 downa książkę. Po powrocie do domu, ledwo zacząłem ją czytać, przyszli moi koledzy, bawiliśmy się do wieczora... i nie odrobiłem lekcji... — To żadna wymówka — wtrącił doktor — po wyjściu kolegów mogłeś się zabrać do nauki. — Mogłem — zawahał się Krzyś — ale jak wziąłem tę książkę do ręki, to zapomniałem o całym świecie, a cóż dopiero o matmie czy o wierszu! — Gdybyś był sumiennym uczniem — nie ustępował lekarz — to nawet dziś rano mogłeś wcześniej wstać i odrobić zadania. A ty się wylegujesz i w dodatku udajesz obłożnie chorego. To niedopuszczalne! — Pan doktor tak mówi, bo nie czytaliście państwo tej książki! Jest sto razy ciekawsza od książek o kowbojach, kosmonautach i od wszystkich komiksów. — Zaciekawiasz mnie. Cóż to takiego? — już trochę łaskawiej zainteresował się Eskulap. Krzyś opuścił rękę pod łóżko i wyciągnął spod pantofli książkę. Doktor wziął ją do ręki i głośno przeczytał: — Jan Parandowski. „Mitologia". Słyszysz, Hygiejo? Oboje spojrzeli znacząco na siebie. — To są takie wspaniałe historie o bogach, boginiach, bohaterach, satyrach i nimfach. Przygody nie z tej ziemi! Mówię panu. Mogę ją nawet państwu pożyczyć, jak tylko skończę czytać. Spojrzał zdumiony, bo ojciec i córka wybuchnęli głośnym śmiechem. — Dziękujemy ci, Krzysiu. My znamy te historie dość dobrze, chociaż nie czytaliśmy twojej książki. Ale chłopiec już gorączkowo wertował kartki. — O, dotąd wczoraj doczytałem. I musiałem przerwać w najciekawszym miejscu, właśnie tu — pokazał palcem — gdzie jest napisane o medycynie i bogach lekarzach. Byłem już mocno śpiący, ale jeszcze chciałem skończyć ten rozdział, cóż, kiedy Mama zgasiła mi lampę przed nosem. Pan doktor jednak miał wciąż wątpliwości. — To wszystko, co mówisz, nie tłumaczy jeszcze, dlaczego wymyśliłeś sobie chorobę gardła. Krzyś spojrzał na niego zdziwiony. — To chyba jasne! Właśnie dlatego, że chciałem czytać „Mitologię". Dziś rano, jak się obudziłem i pomyślałem sobie, że dopiero po południu dorwę się do niej, postanowiłem nie pójść do szkoły... Miałbym wtedy cały dzień na 22 czytanie! I dlatego udawałem, że jestem chory. Inaczej Mama nigdy by mi nie pozwoliła zostać w domu. Poczciwa Hygieja zwróciła się do doktora. — Przyznasz, ojcze, że to już trochę lepszy powód niż zwykłe lenistwo. — Ale kłamstwo pozostaje zawsze kłamstwem! — odparł surowo Eskulap. Tymczasem Krzyś widząc, że nie grozi mu już ani karetka, ani szpital, nabrał pewności siebie i zaczął ciekawie przypatrywać się swym gościom. Ich wizyta i całe zachowanie były bardzo dziwne. — Panie doktorze — spytał — a skąd pan wiedział, co mieliśmy na dziś zadane w szkole? Czy pan jest może Djcem któregoś z kolegów z piątej b? — Nie, Krzysiu. Oprócz Hygiei mam jeszcze dwóch synów i obaj są już lekarzami. — Ho, ho! Cała rodzina! A czy ojciec pana doktora też studiował medycynę? — O, nie. Mój ojciec, Apollo, zajmował się muzyką i poezją, a moja matka Koronis umarła zaraz po moim urodzeniu. Krzysztof patrzył na nich w zamyśleniu. Ktoś mu chyba o nich opowiadał, ale kto? Nie pamiętał. — To tylko tata pana wychowywał? — No, nie tylko. Najpierw miałem ukochaną nianię, kozę Amalteję, i wiernego psa. Potem, gdy dorosłem i bytem w twoim wieku, zaopiekował się mną pewien cen-iaur, Chejron, pół człowiek, a pół koń. On to właśnie nauczył mnie medycyny. Bardzo przywiązałem się do niego. Był mądry i szlachetny. — Chciałbym mieć takiego Chejrona w naszej klasie jako wychowawcę! On na pewno nie kazałby nam ślęczeć nad rachunkami. — Mój czcigodny nauczyciel znał się na wielu rzeczach. Udzielał lekcji muzyki, łowiectwa, sztuki wojennej, dobrego wychowania i manier. Ale przede wszystkim :nał się wspaniale na leczeniu chorych. Musiałem rozpoznać każdą dolegliwość, nawet najbardziej ukrytą, znać wszystkie zioła i dzikie jagody, z których sporządza się wywary lub maści, aby przynosić ulgę w cierpieniu i móc izdrowić każdego, nawet na progu śmierci. — Nie uwierzysz, Krzysiu — wtrąciła się Hygieja — lakich wspaniałych czynów dokonywał mój ojciec. Parę 23 razy dosłownie wrócił życie ludziom, których już uznano za martwych. — Ale jakim sposobem? Przecież tego nikt nie potrafi. — Zastrzyknął im krew Gorgony. — Gorgony? Zaraz, zaraz. Mama mówiła nam o Gor-gonie. Czy to ta potworna maszkara z jadowitymi wężami na głowie? Ale ja myślałem, że to tylko bajka... — Ale najważniejszą rzeczą, którą zawdzięczam Chej-ronowi — ciągnął Eskulap — jest to, Krzysiu, że nauczył mnie rozpoznawać bezbłędnie prawdziwą chorobę od udanej... Spojrzał znacząco na leżącego chłopca. Krzyś usiadł szybko na łóżku. — Panie doktorze, siostro, proszę mi przebaczyć. To był pierwszy i ostatni raz. Słowo harcerza. Eskulap kiwnął dobrotliwie głową, Hygieja się uśmiechnęła. — Dobrze, że wstydzisz się i żałujesz swego postępku. Tu masz receptą, oddaj ją Mamie i stosuj sią do mycia zaleceń, dobrze? —¦ Wszystko zrobię, co pan doktor każe. Obiecuję. Ale proszę jeszcze nie odchodzić. Tak bym chciał, żeby mi pan doktor opowiedział coś o sobie, o szpitalu, w którym pan i siostra pracują. Jak dorosnę; to też chcę być lekarzem. Doktor się zamyślił. — Nie mam takiego zwykłego szpitala. I leczę trochę inaczej niż moi koledzy, których spotkałeś. — Od razu to poznałem! Pan doktor jest zupełnie inny niż lekarze z naszego ośrodka. — Widzisz, Krzysiu — wtrąciła się Hygieja — doktor Eskulap leczy chorych najczęściej wtedy, gdy śpią. — To znaczy, że pan doktor jest chirurgiem i operuje pacjentów pod narkozą, rozumiem. Oni wtedy są nieprzytomni, nic nie czują i śpią. — Nie, nie — zaprzeczył żywo lekarz. — Nie przeprowadzam żadnych operacji. Moje metody leczenia są bezbolesne i nie wymagają noża. Mam takie domy, „przybytki", gdzie gromadzą się ludzie, którym coś dolega. Przychodzą wieczorem, oczyszczają się z drogi, kąpią i potem układają się do snu na posłaniach, skórach i kocach. Wtedy zsyłam im wróżebne sny lub ukazuję im się sam i mówię, na co chorują i jak mają się leczyć. Moje święte węże 24 uwijają się dokoła śpiących chorych i pomagają mi w pracy. — To strasznie dziwne! A czy chorzy, gdy się obudzą, zawsze pamiętają, co im się śniło? — Oczywiście. Od tego zależy cała kuracja. Krzyś miał jednak wątpliwości. — Ale kto by tam wierzył w sny! Czasem śnią się takie głupstwa! — Widzisz — cierpliwie wyjaśniał doktor ¦— sny, w których ja się ukazuję, mają tę właściwość, że pacjent nie zdaje sobie sprawy, że to był sen. Jest przekonany, że to wszystko mu się naprawdę przydarzyło, na jawie. No, ale czas na mnie. Nie zapomnij oddać Mamie receptę. Do widzenia i pamiętaj o twej obietnicy. — Do widzenia, panie doktorze. Do widzenia, siostro. Bardzo dziękuję za wizytę i... przepraszam za wszystko. Odprowadzał oboje wzrokiem aż do drzwi. W progu doktor odwrócił się jeszcze i rzekł: — I czytaj uważnie tę książkę, która ci się tak podoba. Zniknęli. Krzyś sięgnął po „Mitologię", otworzył w zaznaczonym miejscu i oczy jego padły na następujące zdanie: „Chejron był to mądry starzec, który miał postać pół konia i pół człowieka. Takie istoty Grecy nazywali Centaurami..." Wstrzymał oddech z przejęcia, ale w tej chwili drzwi od jego pokoju skrzypnęły i ukazała się w nich pani Nałęczowa. — Widzę, że zdrzemnąłeś się. To dobrze, synku. Naprawdę nie wiem, co sobie myślą w tej spółdzielni. Minęło czterdzieści minut od mego telefonu. To oburzające! — Ależ, Mamusiu, pan doktor już u mnie był. I wcale nie spałem. Czuję się zdrów jak ryba. Zaraz wstaję. Muszę przecież odrobić zaległe lekcje. I była bardzo miła siostra pielęgniarka. To rodzona córka tego doktora. Pani Nałęczowa patrzyła na niego zdumiona. — Co ty wygadujesz? Cały czas pilnowałam dzwonka i drzwi wejściowych! — Ale naprawdę, Mamo. Doktor Eskulap dopiero co stąd wyszedł. Zbadał mnie, osłuchał. A zamiast słuchawek miał na szyi... No, nigdy nie zgadniesz... Żywego, syczącego węża! „Co się z nim dzieje — przeraziła się matka. — Bredzi jak w malignie. Co teraz robić?" — Gdzie termometr? Zaraz zadzwonię do Tatusia. Proszę cię, leż spokojnie. Nie ma mowy o wstawaniu. 25 ? — Mamusiu, nie bój się, błagam. Naprawdę nic mi nie jest. Nawet zastrzyku mi nie dali, a lekarz pytał tylko o wiersz z polskiego i o rysunek. Pani Nałęczowa już go nie słuchała. Chodziła nerwowo po pokoju, powtarzając cicho: „Mój Boże! A tu doktora ani śladu!" Zbierało jej się na płacz. — Nie ruszaj się, leż cichutko. Będę jeszcze reklamować w „Eskulapie". Może nie mogą nas znaleźć albo pomylili adres. Krzyś nie mógł już dłużej patrzeć na rozpacz matki i postanowił przyznać się do wszystkiego. — Mamo, ja ci już wszystko powiem, tylko nie płacz. Widzisz, ja tylko udawałem, że mnie boli gardło... I opowiedział jej to, co przed chwilą Eskulapowi. Matka słuchała go oszołomiona i nie wiedziała sama, co ma myśleć. Niewykluczone, że Krzyś mógł symulować całą chorobę, ale co to za historia z tajemniczym lekarzem i pielęgniarką? Mówił o nich tak przekonująco! — Doktor Eskulap? Przyśniło ci się wszystko czy co? — Nic podobnego) — zaperzy) się Krzyś. — Aw se-kundy nie spałem. Oni oboje ledwo stąd wyszli. Może są jeszcze na ulicy przed domem. Nie wierzysz mi? O, najlepszy dowód to jego recepta! Położył ją chyba na nocnym stoliku. — Pierwsza rzecz, odsłonię firanki. Tak tu ciemno, że nic nie widzę — odrzekła matka. — No, rzeczywiście, na obłożnie chorego nie wyglądasz. Pokaż tę receptę. Gdzie ona jest? Krzysztof wyskoczył z łóżka. — Była tu, koło szklanki z kompotem. Ale jej nie ma! Gdzież on ją położył? Musiała chyba spaść pod łóżko. A może jest gdzieś na kołdrze? Najpierw pan doktor dyktował siostrze Hygiei rozpoznanie choroby po polsku, a potem po łacinie. Później pisał sam swoje wskazania. Na własne oczy widziałem! Chyba że ją wziął do przedpokoju... Pani Nałęczowa patrzyła uważnie na syna. Po namyśle z przesadną powagą powiedziała: — Bardzo możliwe. Pójdę zobaczyć. — I wyszła. Krzyś nerwowo przetrząsnął całą pościel, zrzucił nawet kołdrę na ziemię, wreszcie zniechęcony opadł na poduszki. Ale już Mama stanęła w drzwiach, trzymając w ręku jakąś kartkę papieru. — Tak, to chyba ta recepta. Ale niewyraźne pismo! — 26 Zaczęła powoli czytać: — „Przyznać się rodzicom do udawania choroby. Przeprosić i obiecać, że to się nigdy nie powtórzy. Żeby im wynagrodzić zmartwienie, co dzień rano zbiegnąć do sklepu po mleko. Do końca roku nie mieć ani jednej nie odrobionej lekcji". Pieczątka i podpis: „Doktor Eskulap". Złożyła papier i schowała go do kieszeni. — No widzisz, Mamusiu, że mówiłem prawdę. To typowa dla niego recepta! — A więc to tak! Krzysiu, jak mogłeś coś takiego zrobić! — Mama popatrzyła na niego z wyrzutem. Krzysztof jednym susem znalazł się koło niej, zarzucił jej ręce na szyję, zaczął ją ściskać, całować, sam bliski płaczu. — Mamusiu, już obiecuję poprawę. Jak cię kocham. I wszystko, co doktor przepisał, sumiennie wypełnię. Nie wiem, co mnie podkusiło! Ale mi nie zabieraj „Mitologii", błagam. I zadzwoń do Tatka, żeby go uspokoić. — No dobrze już, dobrze — pogłaskała go po głowie. — Tylko proszę cię, ani słowa Stefanowi. Jak by to wyglądało! Starszy brat daje taki przykład! Może i jemu by się odechciało chodzić do szkoły. — W porządku. Niech to zostanie między nami, starszymi. Ale pamiętaj. A teraz marsz do łazienki. Umyj się, ubierz i siadaj do odrabiania lekcji. Jak będziesz umiał wszystko na piątkę, to pozwolę ci czytać książkę, która tyle zamieszania zrobiła w naszym domu. Po chwili, słysząc plusk wody w łazience, matka wyszła do przedpokoju, podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer. — Halo? Julek?.. Tak, wiem, że czekasz. Ale już się nie martw. Małemu nic nie jest. Wyobraź sobie, że wymyślił całą chorobę, by móc zostać w domu i czytać... „Mitologię"!... Nie, ani śladu gorączki. Sam przyznał się do wszystkiego i jest bardzo skruszony... Doktor? Do tej pory nie przyszedł! Zaraz zadzwonię, żeby go odwołać. Czekaj, jeszcze ci coś powiem. Cichutko, żeby nie usłyszał. Otóż Krzyś tak sobie nabił głowę greckimi mitami, że gdy się zdrzemnął po naszym wyjściu z pokoju, przyśniło mu się, że Eskulap we własnej osobie przyszedł go zbadać. I że to on właśnie odkrył jego całe oszustwo! Rzeczywiście, niesamowita historia... Tak, już zaraz weźmie się do nauki. Z trudem udało mi się zachować powagę, gdy 27 mu niby to czytałem — a właściwie wymyślałem naprędce — pedagogiczne wskazania z rzekomej recepty doktora Eskulapa!... Masz rację, ja też myślę, że nauczka nie pójdzie w las. No i w rezultacie „Mitologia" do czegoś się przydała. Do widzenia, kochanie. Minęła jesień i nadeszła zima. Lodowaty wicher hulał po ulicach, lekki mrozik szczypał w policzki. Niestety, śniegu jeszcze nie było. Obaj chłopcy marzyli już o łyżwach i nartach, Elżbietka o saneczkach. Każdej zimy hasali w Ogrodzie Saskim, a jeśli było więcej czasu, to wybierali się z rodzicami do Lasku Bielańskiego. Ale w tym roku wszystko układało się na opak. Śniegu ani na lekarstwo, a co gorsza Mama była często zmęczona, miała kłopoty z oddychaniem, podwyższoną temperaturę. Tatek nieraz podwoził ją na badania do przychodni. Dzieci od paru tygodni nie były na żadnym poranku w kinie czy w teatrze. Wreszcie okazało się, że Mama jest chora, musi leżeć w łóżku i pod żadnym pozorem nie wolno do niej wchodzić. Tatek tego dnia w ogóle nie poszedł do pracy, co się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Zaprzyjaźniony doktor podejrzewał zapalenie płuc i wezwał kolegę na konsylium. Zdecydowali, że na razie nie ma potrzeby przewozić chorej do szpitala, jeśli będzie miała zapewnioną fachową opiekę. Zaraz więc zjawiła się pielęgniarka, która zasiadła kołkiem przy Mamie. Gruba jejmość w zielonkawym fartuchu wpadała co chwila to do kuchni, to do łazienki, przepędzając chłopców z kąta w kąt. Elżbietkę już wcześnie rano wyekspediowano na kilka dni do rodziców jej przyjaciółki. — Rządzi się jak szara gęś — skarżył się Stefan Krzysiowi, gdy ten wrócił ze szkoły. Po południu zadzwonił do drzwi jakiś nieznajomy pan (jeszcze inny doktor?) i Tatek wprowadził go zaraz do Mamy. Potem wybiegł i złajał chłopców, którzy z nudów zaczęli się bawić piłką. — Ile razy mam wam powtarzać, że macie być cicho! Krzysztof! Z górą jedenaście lat chłopak, a nie może zająć się młodszym bratem. Wiesz przecież, że Mama potrzebuje bezwzględnego spokoju. I już go nie było. Bunia usiłowała podsuwać im jakieś gry, ale widać było, że myślami jest w pokoju Mamy. Miała podejrzanie szkliste oczy, co chwila wycierała nos, wszystko leciało jej z rąk. — Stefanku, weź album albo moją szkatułkę z fotografiami. Tylko nie hałasujcie. Cichutko jak myszki. Och, Boże! — westchnęła. — Dobrze, Buniu, ale czy można do Mamusi? Nawet na dzień dobry nie byłem u Mamy, a teraz już wieczór! Pr: Ojciec mykając mknięte Stefan ci -We tam z Krzyś ściśnięte g -Nie' — Jes Bunia m Co to umrzeć! -?< jest i d ją, by się -A Stefan, ni stąd, taki dziv Tatek wj Krzysz na :: -Sina noc Otwo „?i??? swój; z kapt wręczy' 30 Usłyszał go pan Nałęcz i powiedział stanowczo: — Nie. Nie można. Pan doktor nie pozwala tam wchodzić. — Tylko raz Mamusię uściskam i zaraz wyjdę. Na pewno się nie zarażę — upierał się Stefan. Tym razem Krzyś, o dziwo, nie poparł jego prośby. — Nie nudź, stary. Nie wolno i już. Chodź, będziemy oglądać te stare fotografie. To nie lada gratka! Wiesz, że zwykle Bunia nie pozwala nam dotykać tych pamiątek z jej młodości. Tatek pogłaskał syna po głowie i w tej chwili ukazała się w drzwiach twarz „szarej gęsi". — Proszę pana, pan doktor chce z panem mówić. Ojciec drgnął nerwowo, szybko wszedł do sypialni, zamykając za sobą drzwi. Chłopcy wpatrywali się w zamknięte drzwi, smutni i dziwnie przygnębieni. Wreszcie Stefan ciężko westchnął i odsunął na bok szkatułkę Buni. — Wcale mi się nie chce oglądać tych staroci. Co oni tam z Mamą robią? Powiedz, Krzysiek. Ja się boję... Krzyś nie wiedział, jak uspokoić brata, bo sam miał ściśnięte gardło. — Nie bój się, Stef. Mamusia na pewno będzie zdrowa. — Jesteś pewny? Bo wiesz... dziś rano słyszałem, jak Bunia mówiła do Tatka: „Kiedy nastąpi przesilenie?!" Co to znaczy? Krzysiek, przecież Mama nie może... umrzeć! — Nie pleć głupstw — przeraził się Krzyś. — U Mamy jest i doktor, i siostra ze szpitala. Oni już dobrze dopilnują, by się Mamusi nic złego nie stało. — A dlaczego Bunia wciąż wzdycha? — upierał się Stefan. — Tatek albo gniewa się o byle co, albo znowu ni stąd, ni zowąd głaszcze mnie i całuje! I w ogóle jest taki dziwny. Ja nawet dziś rano zębów nie myłem, bo Tatek wyrzucił mnie z łazienki. Krzysztof nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć bratu, na szczęście wybawiła go Bunia, która podeszła do dzieci. — Słuchajcie, chłopcy. Ubierzcie się ciepło, pójdziecie na noc do cioci Basi. Otworzyła komodę i zaczęła wyjmować różne zimowe „ciepliki", jak je nazywała. Krzyś bez słowa wciągnął swój gruby kombinezon, a Bunia podała Stefanowi płaszcz z kapturem i rękawiczki. Gdy już byli gotowi do wyjścia, wręczyła starszemu wnukowi plastikową torbę. — Tu macie piżamy, kapcie i szczoteczki do zębów. 31 Nie zgub tej torby, Krzysiu. Ciocia o tej porze na pewno jest w domu. Powiesz, że was do niej posyłam. Ona już będzie wiedzieć. Zjecie kolację z Tomkiem i pójdziecie spać. Tylko zachowujcie się spokojnie, żeby cioci nie robić kłopotu. Krzyś, mogę liczyć na ciebie, prawda? — Naturalnie, Buniu. Możesz być spokojna. Ja wszystko cioci wytłumaczę. — Ale co z Mamusią? — Stefankowi zatrzęsła się broda. — Mamusia prosiła, żeby was obu mocno uściskać na dobranoc. — Ale jutro rano już na pewno pójdziemy do Mamy, prawda, Buniu? — Tak, tak, Stefanku. Włóż czapkę, Krzysiu, jest za zimno, żeby chodzić z gołą głową. Daj, Stefanku, zapnę ci ten guzik pod szyją. Idźcie prosto, nigdzie się nie zatrzymujcie po drodze. To trzy domy stąd. — Wiemy, wiemy — zapewniali ją chłopcy. Wyszli na słabo oświetloną klatkę schodową. Krzyś, i Ś4j\&do«vj svj<^ odpowiedzialności, z namaszczeniem grał Ł rolę opiekuna. — Uwaga, Stef, trzymaj się poręczy. Bramę na dolej musimy razem popchnąć, bo jest bardzo ciężka. Stefan potulnie spełniał polecenia brata. Po chwili zna-j leźli się na ulicy. Zaczął prószyć śnieg. Stefan mocniej ścisnął Krzysia za rękę. — Wiesz, Krzysiek, cieszę się, że będziemy nocować u Tomka, ale dziś wolałbym być w domu. Ciągle myślą o Mamie. Jak Tatek raz wychodził z sypialni, to słyszałem, jak jęczała. Ja nie chcę, żeby Mamę coś bolało! — Ja też nie chcę. Ale co my możemy poradzić? Na- w'dać wet Tatek chodzi jak struty. Wiesz, pomyślałem sobie, że jak dorosnę, to zostanę lekarzem. Wtedy nikt mnie nie będzie wysyłał z domu! I sam będę leczył Mamę, Bunię i wszystkich. No, ale najpierw trzeba zdać maturę, a po- piętrz tern długo studiować medycynę. Rozmawiali przyciszonym głosem, tupiąc nogami i strząsając z butów coraz grubszą warstwę mokrego śniegu, i — To już chyba tutaj? Czy jeszcze jeden dom dalej? - będzie upewniał się Stefan. Zadarli obaj głowy. domu, ii — Nie mogę dojrzeć numeru, ale to musi być tu - o mnie. powiedział Krzyś. — Pierwsze piętro. Czekaj, przytrzy- nąłgj mam bramę. No, smaruj naprzód. Stara ??? ?? wysoko mdłe świa — Ja za przed drzu Wspiął mieszkania Czekali. W — Spróbuj Stefan dzv trzy razy. - Czy, — Może i Spojr. -Co i - No chała, Chyba -Ale -Też obcym i Zrobiło nie 1 nąć nas: - A 32 3 - Historie i Siara kamienica miała wąskie i strome schody, na któ-re ??^???? ™^»*??5???\». \^ s\s5x\x\. ????????. ????????. yl\x<ł'<&3. — Ja zadzwonię! Ja! — zawołał Stefan, gdy stanęli przed drzwiami cioci. Wspiął się na palce i nacisnął guzik. Gdzieś w głębi mieszkania odezwał się przytłumiony dźwięk dzwonka. Czekali. W domu panowała głucha cisza. — Spróbuj jeszcze raz — ponaglił brata Krzyś. Stefan dzwonił, długo trzymając palec ha guziku. Dwa, trzy razy. Potem przytknął ucho do drzwi. — Czy nikogo nie ma? — Może ciocia poszła z Tomkiem do kina? Spojrzeli na siebie. — Co my teraz zrobimy? — żałośnie spytał Stefan. — No cóż, ja mógłbym pojechać do mego kolegi Michała, ale co z tobą? Tam dla nas dwóch nie ma miejsca. Chyba wrócimy do domu... — Ale w domu nikt nas nie chce! Może tu poczekamy? — Też pomysł! Nie zostaniemy w nocy na schodach w obcym domu! Daj mi rękę. Wracamy. Zrobiło się zupełnie ciemno. Śnieg sypał tak gęsty, że nie było widać na pięć kroków. — Musimy iść tuż przy ścianach domów, żeby nie minąć naszej bramy — komenderował Krzysztof. — A Tatek nie będzie się gniewał? — pytał niepewnie Stefanek, przystając. — Powiemy, że nikogo nie było. Siła wyższa. No chodź, już nie marudź. Uważaj, żebyś się nie potknął. Nic nie widać w tej zamieci. Znaleźli się w końcu na klatce schodowej. Stefan znów się zatrzymał. — Poczekaj, Krzysiek. A może przysiądziemy tu, na pół-ńętrze? Pewnie doktor będzie wychodził od Mamy, to coś posłyszymy. — Wiesz, to jest dobra myśl. Jak lekarz będzie scho-Iził, to ja go zaczepię i sam się spytam o Mamę. On nie >ędzie mnie traktować jak przedszkolaka. Więcej się od liego dowiemy niż od Tatka czy Buni. Tu, w naszym omu, jest ciepło. Ja usiądę przy poręczy, a ty oprzyj się mnie. Rozepnij trochę płaszcz. Już tak późno... — Ziewał głośno. — Staraj się zdrzemnąć, ja będę czuwał. Zastygli bez ruchu, przytuleni do siebie. Po chwili sły- - Historie nie z tej ziemi 33 chać było głębokie, miarowe oddechy. Nagle Krzyś drgnął i położył rękę na kolanie brata. — Pssst, Stef! Słyszysz? Coś tam szeleści. Chyba ktoś idzie po schodach. Istotnie, jakieś szmery dochodziły ich z ciemnej czeluści klatki schodowej. — Jakby jakieś skrzydła... może to nietoperz? — zaniepokoił się Stefan. — Nie mogę nic dojrzeć. Takie ciemności! Ledwo to powiedział, gdy zamajaczyła im przed oczami wysoka postać w długiej po kostki szacie. Wynurzyła się jakby spoza balustrady i stanęła obok stopnia, na którym przysiedli chłopcy. — Widzisz tego pana? — Stefan dotykał wargami ucha brata. — Skąd on się wziął? Tajemniczy nieznajomy pochylił się lekko ku nim i rzekł głosem dziwnym, jakby z innego świata: — Co wy tu robicie, chłopcy? — Zwrócił się do Stefanka: — Dzieci w twoim wieku, mój mały, już dawno leżą w łóżkach. Mówił łagodnie i tak miło, że nawet Stefanek nie czuł już śladu trwogi. — U nas w domu jest takie zamieszanie, że nikt nas nie potrzebuje! — wyznał. A Krzyś dodał rzeczowo: — Nasza Mama jest chora i wszyscy są nią zajęci. — Ale może pan mógłby coś pomóc Mamusi — przerwał mu Stefan. — Czy pan przyszedł na konsylium? Pan jest doktorem? Bo Krzyś, jak będzie duży, to też chce... — Nie nudź pana głupstwami — zniecierpliwił się Krzysztof. — Może naprawdę pan mógłby nam coś poradzić. — Nie jestem właściwie lekarzem, choć nieraz pomagam im w pracy — odrzekł nieznajomy swym melodyjnym głosem i umilkł. Chłopcy wpatrywali się z nadzieją w majaczącą przed nimi postać. — Chciałbym coś dla was zrobić, ale to ryzykowna sprawa. — Proszę mówić, zrobimy wszystko, co pan każe — błagalnie wyszeptał Krzyś. — Ja się niczego nie boję. Ani smoków, ani wężów, ani ciemności! — dorzucił z zapałem Stefanek. Zwias, -A dzi< -Zł twoja i i nie stuch Krzy całował -Dobn wolę być l nie kwejc -Oh chce. Kuszyli. | jomy, myślić skich. 34 — Znam kogoś, kto trzyma w swych rękach los życia ludzkiego... — Niech pan nas do tego kogoś zaprowadzi! — prosili chłopcy. — To nie jest „on", ale one... Trzy stare kobiety, trzy Parki. — O, to dobrze — ucieszył się Stefan. — Wszystkie starsze panie są bardzo dobre i kochane, tak jak nasza Bunia. — One przędą nić życia ludzkiego — dodał nieznajomy. Dzieci zamyśliły się, nie bardzo wiedząc, co na to powiedzieć. — A, to są krawcowe — domyślił się Stefanek. — Zaraz, zaraz, przecież obok naszego domu, w tej starej kamienicy, mieszkają na poddaszu trzy staruszki, które szyją i tkają. Wojtek mi o nich opowiadał. — Nie przerywaj panu bzdurami — żachnął się Krzyś. — Jak można do nich trafić? — Mógłbym was tam zaprowadzić, aż pod drzwi, ale dalej już musicie sami sobie radzić. Krzyś aż klasnął w ręce z radości. — Już coś na miejscu obmyślimy. No, nie traćmy czasu. Każda minuta droga. Cień uśmiechu przemknął po twarzy nieznajomego. Podniósł do góry wskazujący palec. — Dobrze. Ale z góry was uprzedzam, abyście sobie za dużo nie obiecywali. To zażarte i nieustępliwe staruchy. Zwłaszcza jedna z nich. — A czy to bardzo daleko? Mój brat nie ma jeszcze dziesięciu lat... —- Zwariowałeś? — oburzył się Stefan. — Mama jest twoja i moja, i razem będziemy ją ratować. Niech go pan nie słucha. Krzysiowi zrobiło się głupio, więc na przeproszenie pocałował brata w policzek. — Dobrze, już dobrze. Przecież wiesz, że ja także wolę być razem z tobą niż sam. Żebyś mi tylko po drodze nie kwękał, że cię bolą nogi albo że jesteś śpiący! — Obiecuję, że ani nie pisnę. A spać mi się wcale nie chce. Ruszyli. Przodem szedł, a raczej płynnie sunął nieznajomy, za nim schodziły dzieci. Krzysztof postanowił obmyślić cały plan działania, tak jak w akcjach harcerskich. Zachodził w głowę, jak podejść do tych dziwnych 35 staruszek. Czy do trzech naraz? Czy lepiej do każdej z osobna? Nieznajomy, jakby odgadując jego wątpliwości, odezwał się: — Na ich litość nie macie co liczyć. Najgorsza z nich to Atropos, to znaczy „Nieodwracalna". Cienkie to i chu-derlawe, a złe jak osa. Krzyś zmarszczył się. Gdzieś już słyszał to dziwne imię, ale gdzie? Nie mógł sobie przypomnieć. Byli już na dole. Ciężka brama jakby sama otworzyła się przed nimi na oścież. Znaleźli się znów na ulicy. Skręcili w lewo i po paru krokach, brnąc w kopnym śniegu, stanęli przed wielkimi drzwiami przyległej kamienicy. — A co, nie mówiłem?! — wykrzyknął Stefan. — To właśnie w tym domu... Ale Krzyś nie słuchał brata. Zrównał się z ich przewodnikiem, bo koniecznie chciał się czegoś więcej dowiedzieć o tych kobietach. — Są to trzy siostry, trzy Parki albo Mojry. Nazywają się Kloto, Lachezis i Atropos. — Ach, teraz mi zaświtało — Krzyś stuknął się w czoło. — Ale przecież to strasznie dawne dzieje! Nieznajomy pokiwał głową. — Oczywiście, że dawne. Parki są tak stare, że same nie pamiętają, ile mają lat. Otóż jedna, Kloto, przędzie lnianą nitkę z kołowrotka na wrzeciono, druga, Lachezis, mierzy nić drewnianym łokciem, a gdy już odmierzy długość życia człowieka, wtedy trzecia siostra, Atropos, przecina ją swymi nożycami. — A ja zawsze myślałem — nie mógł wyjść ze zdumienia Krzyś — że to tylko taka grecka legenda! — W nocy i w moim towarzystwie — rzekł dziwny pan — nie ma różnicy między prawdą a legendą. Wspinali się coraz wyżej po stromych schodach. Stefan sapał głośno, pocił się w grubym płaszczu, ale zacisnął zęby i ani razu nie jęknął. Żeby choć na chwilkę przystanąć i złapać oddech! — Dlaczego one są takie złe? Co mamy zrobić, żeby Atropos nie ważyła się dotknąć nożycami nici życia Mamusi? — dopytywał z niepokojem Krzyś. — Ja skoczę i wyrwę jej z łapy te wstrętne nożyca! Stefan aż drżał z oburzenia. Ale nieznajomy pokręcił przecząco głową. — To na nic. Ona jest przecież nieodwracalna! Tu trze- 36 ba użyć podstępu. Ale cicho, sza. Już ostatnie piętro i jesteśmy na poddaszu. Wstrzymując oddech, na palcach dzieci posuwały się stopień za stopniem. Serce waliło jak młotem. Oby tylko któryś ze schodów nie zaskrzypiał! — Jesteśmy na miejscu — ledwo dosłyszalnym szeptem rzekł nieznajomy. — Mamy szczęście, bo drzwi są uchylone. Krzyś podsunął się bliziutko w nadziei, że ułyszy i dojrzy, co się dzieje po drugiej stronie koślawych drzwi. Zastygli w milczeniu. Z izdebki dobiegał monotonny turkot i co pewien czas głuche stąpnięcie nogą. Jakieś chrapliwe głosy coś mruczały czy nuciły... Cała trójka zamieniła się w słuch. Do uszu ich zaczęły docierać poszczególne słowa dziwacznej piosenki. Słaba jest siła człowieka i troski jego daremne. W krótkim życiu, cóż go czeka? Tylko cierpień ciężkie brzemię! Nieunikniona śmierć chwyci dobrych i złych bez różnicy! Na tle warkotu kołowrotka drżące, starcze głosy brzmiały niesamowicie. Teraz już tylko jeden świszczący głos podjął refren: Wij się, wij, wrzeciono... coraz słabsza nić... jeszcze jedna chwilka... zaraz pęknie nić... Nagle dał się słyszeć złowrogi chichot, a potem przeraźliwy, świdrujący w uszach zgrzyt: rzzz, rzzz, rzzz — ciach, ciach, ciach. Stefan z przerażenia otworzył usta, ale Krzyś błyskawicznie zatkał mu je rękawiczką. — Uspokój się! Nie możemy się zdradzić. To Atropos ostrzy nożyce. Podsunęli się jeszcze bliżej. Na schodach panowały egipskie ciemności, więc nie było obawy, że ktoś z pokoju ich zobaczy. W izdebce paliła się lampka czy świeczka, chybotliwy płomyk ślizgał się po przeciwległej ścianie pokrytej pajęczynami. Chłopcy wyciągnęli szyje i włosy zjeżyły im się na głowie. 37 W malutkiej, niskiej izbie znajdowały się trzy okropnie brzydkie wiedźmy. Istne baby-jagi w długich, szarych sukniach. Wszędzie na podłodze walały się strzępki tkanin, kłębki duże i małe, i pasma różnokolorowych nici. Jedna gruba pokraka siedziała przy kołowrotku. Kołowrotek obracał się wypuszczając nić, która tym samym rytmem obwijała się wokoło wrzeciona. Babsko co pewien czas uderzało pedał płaską jak u ropuchy, ohydną stopą. Wiedzieli od razu, że to Kloto. Jej siostra Lachezis była równie szpetna, miała kaprawe oczy i obrzydliwą, zwisającą niemal na szyję dolną wargę, którą śliniła trzymaną w palcach nitkę, żeby ją naciągnąć. Potem chwytała kijek leżący obok i mierzyła nić, mrucząc coś pod nosem. Trzecia, przeraźliwie chuda, sama skóra i kości, Atropos, stała na uboczu pod ścianą i jedną ręką trzymała szeroko rozwarte, olbrzymie nożyce, a drugą przesuwała osełką po ich ostrzach — raz po jednym, raz po drugim. Uszy puchły od przeraźliwego zgrzytu. Była tak przejęta swą pracą, że nie zwracała uwagi na siostry. Piekielny hałas napawał ją widoczną rozkoszą, oczy jej błyszczały jak u wilkołaka, co chwila wybuchała diabelskim rechotem. Stefan patrzył jak urzeczony, nogi uginały się pod nim, palcami wpił się w ramię Krzysia. Tymczasem Kloto i Lachezis zaczęły coś mamrotać do siebie, patrząc spode łba na Atropos. Chłopcy nadstawili uszu. — Wiesz, siostruniu, ja to najbardziej lubię prząść, gdy mam długą, grubą nić. Moje wrzeciono wartko się obraca I wesoło turkocze kołowrotek. Ale spójrz, jak mam taką chudzinę, niteczkę jak włosek... to mi praca brzydnie! I wiesz, Lachezis, już nie mogę znieść tego przeraźliwego ostrzenia nożyc. Głowa mi pęka. Cała izba mi wiruje przed oczami. — Tak, masz rację, Kloto. — Lachezis wydęła jeszcze bardziej wargę i ściszyła głos. — Ja też mam jej dość. Musimy spełniać nasz obowiązek, ale żeby z taką radością przecinać te nieszczęsne nici... Powiem ci, że mnie samej niewyraźnie się robi, gdy odmierzam ostatnie metry... o, choćby tej niteczki... Urwała, bo Atropos odrzuciła swe nożyce i podeszła do nich z wściekłym wyrazem twarzy. — Co tam szepczecie w tajemnicy przede mną? Pewnie znowu wam żal tych głupich ludzi! Bierzcie przykład ze mnie. Ja się nigdy nie skarżę. Wiedział nasz Gromowładny Zeus, komu powierzyć te piękne nożyce. 38 Wzięła z powrotem nożyce do rąk i uniosła je wysoko, aż pod belki stropu, rozdziawiając oba ostrza. Zamachnęła się: ciach! ciach! ciach! — O, już któraś z tych jednodniowych nędznych istot wypuszcza ostatnie tchnienie. Jeden ruch moich nożyc i trrrach! — nić życia zerwana, raz na zawsze. Nieodwracalnie! Zaniosła się ohydnym śmiechem, ukazując nagie dziąsła z jednym jedynym zębem pośrodku. Potem w szalonym tańcu zaczęła wirować po izbie, wzbijając tumany kurzu. Przerażeni chłopcy nie mogli już znieść tego widoku: zamknęli oczy. — Okrutna jesteś, siostro Atropos. Cóż ci winna choćby ta młoda kobieta, której nić już się kończy. Jeszcze parę godzin, a osieroci męża i troje dzieci... Nitka sama mi się rwie w palcach. — Tak, Kloto, jeszcze tylko kilkanaście metrów mi zostało. Krzyś zacisnął pięści aż do bólu. Przecież one mówią o Mamie! Ostatnia chwila, żeby działać. Odciągnął Stefana od drzwi i przymknął je. Czy chce, czy nie chce, nieznajomy musi im pomóc. — Proszę pana — wyszeptał — przecież to niemożliwe, by nikt na świecie nie miał władzy nad Parkami. — Owszem, słyszeliście, że król bogów i ludzi, Zeus, mógłby zmienić ich zamiary, ale ja nie mam dostępu do tak wysokich progów. Od czasu, gdy kiedyś na prośbę jego żony, boskiej Hery, odważyłem się go uśpić... wolę schodzić mu z drogi. Tylko mojej matce zawdzięczam, że nie strącił mnie wówczas do najgłębszej przepaści. — Nie rozumiem. To pan potrafił uśpić samego Zeusa? — No tak — z pobłażaniem w głosie rzekł nieznajomy — przecież to mój zawód. Czy wciąż, Krzysiu, nie domyślasz się, kim jestem? Nazywam się Hypnos. — Bardzo dziwne nazwisko. Wcale nie brzmi po polsku — zdziwił się Stefan. — Po polsku, jeśli chcecie, nazywam się Sen, a moja matka, którą też bardzo kocham, nazywa się Noc. — No, teraz wreszcie rozumiem — odetchnął z ulgą Krzyś. — Ale pan jest jednak trochę lekarzem. Nasza Bunia zawsze powtarza, że „sen to najlepszy lekarz". — Staram się łagodzić różne smutki i cierpienia... — Och, ja tak lubię, jak mi się coś ładnego śni. Pałace z tortu i bitej śmietany... — przerwał zachwycony Stefan. 39 — I ty chcesz uchodzić za dużego chłopca, Stef! Torty ci w głowie, a tu życie naszej Mamy wisi na włosku. Panie Hypnosie, kochany panie Hypnosie, pan musi ją uratować! — Ja sam nie mogę jej pomóc — westchnął ciężko Hypnos — moja „kuracja" trwa krótko, a jej grozi wieczny sen... Ale nie zostawię was samych. Musimy razem coś obmyślić. — Czy nikt nie pokrzyżował nigdy planów Parek? Nikomu nie udało się... nabić je w butelkę? Jedyny sposób — to jakoś je przechytrzyć! — gorączkował się Krzyś. — Poczekaj, chłopcze. Rzeczywiście, był ktoś, kto sobie zdrowo z nich zakpił. To bóg olimpijski Apollo, syn Zeusa. Otóż miał on wśród ludzi przyjaciela, króla Adme-ta, któremu Lachezis odmierzyła już ostatnie .centymetry życia, a Atropos rozwarła swe nożyce. Otóż Apollo wtargnął do ich izby... — Z napiętym łukiem i strzałami — nie wytrzymał Krzyś. — Nic podobnego! One nie boją się ani łuku, ani strzał. Apollo przyniósł im wielką flachę wspaniałego starego wina... Staruchy nie oparły się pokusie, wyżłopały cały słodki trunek i dalejże w pląsy, tany, śpiewki, aż wrzeciono, łokieć i nożyce poszły w zapomnienie. — A czy ten król Admet uniknął śmierci? — gorączkowo pytał Krzysztof. — Bo to przecież najważniejsze! — Tak, ale nie na długo, bo Parki w końcu wytrzeźwiały i zawstydzone tym gorliwiej zabrały się do pracy. Ale ów Admet miał szczęście, bo słodka i dobra Alkestis, jego żona, zgodziła się umrzeć za niego. I jej to nić życia przecięły nożyce Nieodwracalnej — zakończył swe opowiadanie Hypnos. — Ja też bym chciał umrzeć zamiast Mamy! — zawołał Stefan. Krzysiowi zrobiło się miękko na sercu. Objął mocno brata. — Nie mów takich rzeczy. Nam chodzi o to, zęby tak ocyganić te babska, by nikt nie musiał umierać. Musimy wymyślić coś jeszcze skuteczniejszego niż Apollo... Ale, a]e _ stuknął się w czoło palcem — jeśli pan uśpił samego króla bogów, to przecież może pan uśpić i Parki! Przyszedł mi do głowy pewien fortel godny Zagłoby. Musi pan nam pomóc. Przecież pan też kocha swoją mamę. 40 Hypnos spojrzał w zadumie na chłopców, którzy uczepili się jego płaszcza. Jak umieją kochać te ludzkie dzieci... — No dobrze już, dobrze. Ale nie szarp mej szaty, Ste-fanku, bo mi gwiazdy poobrywasz. Zgoda. Uśpię je, ale na krótko. Krzysztof odetchnął z ulgą. — Świetnie! To mi wystarczy. Chciałbym pana za to uściskać! — Nie radzę — zaśmiał się Sen. — Wasze zamiary spełzłyby na niczym, bo posnęlibyście jak susły. Poczekajcie, zrobię się niewidzialny i wejdę na ich poddasze. Dotknę ich powiek i dla pewności zostawię im bukiet maków. To kwiaty, które też sprowadzają sen. Zniknął im z oczu. Dzieci odczekały chwilę, potem podeszły na palcach pod drzwi izdebki. Nie było słychać kołowrotka, umilkł zgrzyt potwornych nożyc. Krzyś nie wytrzymał i zajrzał do środka, pociągając za sobą Stefana. Twarz mu się rozjaśniła. Kloto siedziała na swym zydel-ku słaniając się na obie strony i coś mamrotała: — Siostruniu Lachezis... ale jestem zmęczona! Głowa mi opada... co się ze mną dzieje? — Klotuniu, łokieć mi wypadł z ręki... O, nie mam siły go podnieść... Zasnęły. W głębi izby Atropos zataczała się jak pijana, choć broniła się zażarcie przed obezwładniającą ją sennością. — Na czarne cienie śmierci! Co się stało? Jakie ciężkie są moje nożyce... Już nie mogę ich podżwignąc... ręce mi mdleją... Dreszcz grozy przeszedł chłopców, gdy rozległ się donośny huk upadających nożyc. Zapanowała cisza. Trzy wiedźmy spały nieprzytomnie, chrapiąc i świszcząc przez nos i rozchylone usta: Kloto zawisła skulona nad wrzecionem, Lachezis leżała jak długa rozciągnięta na posadzce, Atropos sapała głucho z nosem wciśniętym w górę kolorowych pasem. Chłopcy wsunęli się do środka. Nie ma chwili do stracenia. Stefan już trzymał wrzeciono, a Krzyś delikatnie uchwycił w palce koniuszek zwisającej cieniutkiej nitki. Żeby mu się tylko ręce nie zatrzęsły! — Podaj mi teraz jakieś grube pasmo. Tam w kącie są największe kłębki — zwrócił się do brata. Stefan zaczął przebierać w stosie kłębków i podał największy. Krzyś odszukał koniec nowej nici i związał ją z niteczką z wrzeciona. Raz, dwa, trzy razy. Mocno, żeby 41 się nie rozluźniło. Nagle zesztywnieli ze strachu. Na szczęście to tylko Atropos mruknęła przez sen „ciach! trrrach!" i zachrapała w najlepsze. Ale po chwili i Kloto zaczęła się kręcić i postękiwać. Chłopcy wysunęli się z izdebki i stanęli tuż za drzwiami. Parki zaczęły przeciągać się i ziewać, przychodząc z wolna do siebie. Pierwsza obudziła się Atropos. Spojrzała oszołomiona na siostry. — "KAotol Lachezisi Na boginie! Co się z wami dzieje? Świat się kończy! Śpią jak zabite! — O... jakie boskie uczucie senności — westchnęła Kloto, nie otwierając jeszcze oczu. — Poskarżę się na was ojcu Zeusowi. Ładnie spełniacie jego polecenia. Już on się z wami rozprawi! — odgrażała się Atropos. — Nie masz co ujadać na nas — ocknęła się na dobre Lachezis — spójrz tylko, gdzie leżą twoje nożyce. Wśród nici i pajęczyn! Atropos wpatrywała się ze zgrozą w ukochane nożyce, — ?? ?????? ???] JakJeś bóstwo nas prześladuje. Ktoś musiał tu wtargnąć... O, widzicie, siostry, te czerwone kwiaty na podłodze? — Skąd one się wzięły? A na nich leży mój łokieć -— zdziwiła się Lachezis. — Ileż splątanych nici wala się po ziemi. Muszę z tym zrobić porządek — powiedziała Kloto. A potem sama do siebie dodała cicho: — Mogłabym przysiąc, że ta nić z kołowrotka już się ledwo zwijała, cały kłębek był na ukończeniu, a ta tutaj jest gruba, mocna... Chyba mi się to przyśniło! Atropos podniosła swe nożyce i zaczęła je czyścić i polerować miękką szmatką. — Przecież żadna z nas nie tknęła kropli wina, jak wówczas, gdy Apollo tak nas niegodziwie podszedł — mówiła wzburzona. — Jeszcze dziś gorąco mi się robi ze wstydu na to wspomnienie. — Ale co to było za wino! — z rozrzewnieniem westchnęła Kloto. — Nigdy tego nie zapomnę. Lachezis z podejrzliwą miną zaczęła obchodzić wszystkie kąty w poszukiwaniu śladów po złoczyńcy. Nie zdążyła jednak podejść do drzwi, gdy na schodach rozległ się szybki tupot nóg. — Prędzej, Stefan, uciekajmy, bo jak nas złapią... — Nie bójcie się, dzieci! Nie dościgną was. Ze mną 42 włos wam z głowy nie spadnie — dobiegł ich uspokajający głos Hypnosa. A potem: — Żegnajcie, kochani. Głos Hypnosa odbijał się dziwnym echem po całej klatce schodowej, ale chłopcy nie słyszeli go. Biegli na złamanie karku trzy piętra w dół, trzymając się za ręce. Już byli na dole, przy bramie. Ledwo łapali oddech. Ufff! Są na ulicy. Tu już im nic nie grozi. — To istny cud, żeśmy nóg nie połamali pędząc po schodach po ciemku! Ale gdzie się podział Hypnos? — Był jeszcze z nami na schodach i coś chyba mówił, ale nie dosłyszałem, bo takeśmy gnali... Ale wiesz, Krzysiek, trochę nieładnie postąpiliśmy z nim. Żaden z nas mu nawet nie podziękował, a gdyby nie on... — Może go jeszcze spotkamy. Och, jak to dobrze, żeśmy się wydostali! Ale gorąco było. Należy ci się medal, Stef! Dzielnie się spisałeś. Widzę, że ci już powieki same opadają. I to bez czarów pana Hypnosa! — zaśmiał się Krzyś. — Nie udawaj, że ci się nie chce spać. Dobrze, że to już tak blisko. — Posłuchaj, Stefan. Mamie już przecież nic nie grozi. Pewnie zasnęła zmęczona. I Bunia, i Tatek też już z pewnością śpią. Jak zadzwonimy, to obudzimy cały dom. Przysiądźmy tu na schodach — już taki nasz los dzisiejszej nocy — i zdrzemnijmy się. Tyle już wytrzymaliśmy, to jeszcze trochę nam nie zaszkodzi. Jak myślisz? — Niech ci będzie. Oprę się o ciebie i podniosę sobie kołnierz — zgodził się Stefan i głowa natychmiast opadła mu na ramię brata. W mieszkaniu rodziców nikt jeszcze nie spał. Pan Nałęcz właśnie pomógł lekarzowi zdjąć płaszcz z wieszaka w przedpokoju i żegnał go, ściskając mu mocno dłoń. Doktor uśmiechał się dobrotliwie. — Do widzenia państwu. Wpadnę jutro rano. Ale mogą państwo spać spokojnie po tak ciężkim dniu. Już po kryzysie. Gorączka opadła. I żona pana śpi. Siostra posiedzi jeszcze przy chorej. — Już druga — powiedziała babka, patrząc na zegar w przedpokoju. — Nie mamy słów, by panu doktorowi podziękować. Zaraz panu poświecę na schodach, bo na noc wyłączają światło... A cóż to takiego? Moje biedactwa! Patrz, Julku, nasi chłopcy śpią w najlepsze na schodach. — Skąd się tu wzięli? Czyżby Basi nie było w domu? Krzyś, Stefan! Obudźcie się i chodźcie do domu! 43 Ale dzieci po przeżytych emocjach spały snem sprawiedliwego. — Atropos, ulituj się nad Mamą! — zawołał Krzyś przez sen. — Przynieś maki! Gdzie są maki? — wymamrotał Stefan. — Oni jeszcze śpią. Obudźcie się, dzieci — potrząsnął nimi ojciec. — Mamusia już czuje się lepiej i śpi. Stefanek zaczął ziewać, a Krzyś, rozespany, mrugał powiekami nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje i gdzie się znajduje. Wreszcie ocknęli się i Stefan triumfalnie obwieścił Buni: — My wiemy o Mamusi, bo przecież zamieniliśmy nici Parkom. — A Hypnos przyleciał i pomógł nam je uśpić — dorzucił Krzyś, przecierając oczy. Dorośli spojrzeli na siebie z niepokojem. — Chyba mają gorączkę. Musieli się przeziębić. Pół nocy na schodach! — przeraziła się babka. Ale pan Nałęcz dotknął ich czoła i rąk i uspokoił ją. — Nic im nie jest. Są rozespani i tyle. Stefan, hop, wezmę cię na barana, a ty, Krzysiu, daj mi rękę. Idziemy spać. I ruszył przodem. Za nim szła Bunia. — Wiecie, chłopcy, mieliśmy wielkie szczęście trafić na tak zacnego lekarza. Cały dzień i pół nocy siedział przy Mamie, no i uratował ją. — Głos jej się załamał. — Ależ Buniu, to myśmy z Krzysiem uratowali Mamusię przy pomocy pana Hypnosa. Żaden doktor nie pomoże, gdy Atropos ostrzy swe nożyce — tłumaczył w przedpokoju Stefanek. — Co za głupstwa pleciesz, dziecko. Jeszcześ się dobrze nie obudził! — Stefan, daj spokój. My wiemy swoje, ale Bunia tego nie może zrozumieć — szepnął Krzyś do ucha bratu. — Mamie opowiemy wszystko i ona na pewno nam uwierzy. Przecież mamy zawsze wierzą swoim dzieciom. Rok szkolny minął jak z bicza strzelił. W rodzinie Nałęczów układało się wszystko pomyślnie. Krzysztof przeszedł do szóstej klasy z bardzo dobrym świadectwem; nad matematyką, co prawda, musiał się solidnie napocić, ale w rezultacie dostał upragnioną czwórkę. Stefanek był już w końcu czerwca uczniem piątej klasy i w ostatni dzień nauki przyniósł z dumą do domu same piątki. — Tak zwane nudne świadectwo: wszystkie stopnie jednakowe — żartował uradowany ojciec. W nagrodę za rzetelną pracę w szkole chłopcy mieli obiecane wspaniałe wakacje w lipcu: pierwszy samodzielny pobyt na Mazurach w leśniczówce brata pani Nałęczo-wej, u którego cała rodzina spędziła już niejedno lato. Chłopcy przepadali za wujem Stanisławem, bo nigdy nie traktował ich jak małe dzieci, choć twardo przestrzegał dyscypliny. Poza tym wiedział wszystko o zwierzętach leśnych i wodnych, rozpoznawał bezbłędnie głosy ptaków i umiał je naśladować. Był z natury cichy i małomówny, ale — nagabywany przez ciekawskich siostrzeńców — potrafił fascynować ich długimi opowieściami o życiu mieszkańców jezior i lasów. Nie cierpiał miasta, czuł się zagubiony w plątaninie ulic, zduszony wśród wysokich gmachów, które zasłaniały mu niebo. Jego szczupła, trochę niezdarna sylwetka w odwiecznej zielonoszarej pelerynie i nieodłączna fajka w ustach nie pasowały do miejskiego bruku. Kiedyś Krzyś przezwał go „Duchem Puszczy" i tak już zostało. I oto teraz rodzice postanowili, że obaj chłopcy pojadą sami i spędzą cały miesiąc u Ducha Puszczy. Elżbietka, zapalona harcerka, pojechała na obóz w Sudety, mama zbierała materiały po archiwach do nowej książki i została w Warszawie, a Tatka wydelegowało biuro projektów na dwa miesiące za granicę. Bilety, dwa wielkie plecaki wypchane bielizną i butami, keks upieczony przez Bunię (w jej rodzinnych stronach ten przysmak nazywano cwibakiem), w którym było więcej rodzynków, fig i orzechów niż ciasta, wyborowy tytoń fajkowy dla wuja Stanisława — wszystko było gotowe. Ostatnie uściski i polecenia dorosłych, chusteczka powiewająca na peronie... Ruszyli, uszczęśliwieni, z nadzieją na wielką przygodę. Na małej stacyjce oczekiwał ich Duch Puszczy ze swą linijką, do której była zaprzężona ich dobra znajoma, bułana klacz, Pszenica. Miała ona już 46 swoje lata, ale pod troskliwą opieką wuja cieszyła się doskonałym zdrowiem i szparko kłusowała. Natychmiast po przyjeździe na miejsce wuj Stanisław zaprowadził chłopców do pokoiku na pięterku, który mieli odtąd zajmować. Wybielone ściany obwieszone były, jak w całej leśniczówce, trofeami myśliwskimi wuja: jelenimi rogami i szablami dzika, przy czym każde trofeum miało swoją pasjonującą historię, na deskach podłogi leżały skóry dzicze. Na umeblowanie ich królestwa składały się dwa polowe łóżka, stolik, trzy krzesełka, na zydlu w kącie pokoju ogromna porcelanowa miednica w kwiaty (jeszcze przedwojenna, którą wuj uratował ze swego domu) i takiż staroświecki dzban z wodą postawiony na ziemi. Na gwoździu wisiały ręczniki-rańtuchy z grubego szarego płótna z czerwonym haftem po obu brzegach. Następnie Duch Puszczy odbył z nimi ważną konferencję u siebie w gabinecie. — Będziemy tu żyć we trójkę, bez tak zwanej kobiecej ręki, do której jesteście przyzwyczajeni — zaczął prosto z mostu. — Każdy z nas będzie miał swoje obowiązki, które ma skrupulatnie wypełniać, wedle ustalonego programu i rozkładu czasu. Wszelkie sytuacje wyjątkowe będą mi meldowane zawczasu. Śniadania i kolacje każdy robi sobie sam i je, kiedy mu się podoba. Obiady jemy wspólnie, chyba że będę musiał wyjechać na dzień lub dwa — wtedy zostajecie sami na gospodarstwie. Spiżarnia, biblioteka, apteczka domowa, komoda z przyborami do szycia, prania i porządków są do waszej dyspozycji. Mojego biurka i szafki z bronią myśliwską nie wolno nikomu ruszać pod żadnym pozorem. To jedyny owoc zakazany — jak w biblijnym raju. Ostrożnie z radiem, żebyście go nie popsuli. Ten znakomity i potężny odbiornik to jedyny, jak wiecie, nasz kontakt z szerokim światem. Poza tym — hulaj dusza! Jesteście na wakacjach. Wiem, że dobrze pływacie, ale obiecałem waszym rodzicom, że wchodzicie do wody tylko blisko brzegów jeziora, oczywiście w miejscach dozwolonych! Łodzią czy kajakiem wyruszamy razem, to jest zawsze w moim szanownym towarzystwie. Nie zapuszczajcie się zbytnio w las, zwłaszcza w rewiry, których nie znacie. Zresztą, przygotowałem wam bardzo szczegółową mapę, niemal sztabówkę, całej okolicy. Krzysztof, miej ją zawsze przy sobie, gdy wychodzicie z leśniczówki. Wuj Stanisław wyjął z kieszeni fajkę i zaczął nabijać 47 ją tytoniem. Krzyś tymczasem rozwinął mapkę i gorączkowo przebiegał oczami jeden jej odcinek. — Jest? — spytał szeptem Stefan. Krzyś bez słowa potrząsnął przecząco głową i złożył papier we czworo. — Aha, jeszcze jedno — przypomniał sobie leśnik. — W żadnym wypadku niech Stefan nie chodzi sam do lasu. Najlepiej, żebyście byli zawsze razem, kiedy jesteście poza domem. Zrozumiano? — Oczywiście, wujaszku. Przyrzekłem rodzicom, że będę opiekował się Stefanem. Między nami jest sztama, więc nie ma sprawy. — Są jakieś pytania? Nie widzę. Nie słyszę. A więc w porządku. Pamiętajcie, w razie najmniejszej wątpliwości czy gdyby któremu z was coś dolegało — jak w dym do mnie. Odmaszerować! Darzbór! — życzył im powodzenia starym zawołaniem leśników i myśliwych, uśmiechając się dobrotliwie. Po dwóch dniach buszowania w leśnych ostępach i wzdłuż jeziora chłopcy odnaleźli już wszystkie znajome zakątki i odkrywali wciąż nowe. W tydzień po ich przyjeździe wuj Stanisław otrzymał wezwanie na naradę w zarządzie lasów, która miała się odbyć w mieście wojewódzkim. Zapowiedział więc chłopcom, że nie będzie go dwa lub może trzy dni i że zapewne wróci ze swym przyjacielem panem Słonecznym, leśnikiem z nadgranicznej leśniczówki. Jedzenia w spiżarni jest w bród, Pszenica zostanie w gościnie u zawiadowcy stacji, a psa Madeja bierze ze sobą. Przerzucił starą, skórzaną torbę przez ramię, wskoczył na linijkę, świsnął w powietrzu batem i klacz ruszyła z kopyta żwawym kłusem. Była ósma rano. Stefan spojrzał na brata. — Co robimy? Nie będziemy przecież obierać ziemniaków i gotować obiadów! — Oczywiście, że nie. Proponuję, byśmy zrobili sobie stertę kanapek z bryndzą, kiełbasą i smalcem. Cały dzień spędzimy nad Jeziorkiem Niesamowitym. Co ty na to? — Świetnie! Ty kraj chleb, a ja się wezmę do smarowania kromek na ganku. Weźmy też parę kiszonych ogórków, gdyby się nam pić zachciało. Lecę po plecak na górę. Będziemy go nieść na zmianę. — Dobra! Posłuchajmy jeszcze prognozy pogody. To dobrze, że nasz pustelnik złamał się i sprawił sobie radio. Wyniosę je też na ganek, byśmy nie tracili czasu. Dom 48 zamkniemy na cztery spusty — i klucze do dziupli, w wiadomym miejscu. W godzinę później byli już nad brzegiem ulubionego jeziorka. Miało ono kształt rozległego oka ukrytego na polance otoczonej gęstymi krzewami, wśród których sterczały wysokie dęby i sosny. Żadna ścieżka nie prowadziła do tego zielonego zakątka. W mgnieniu oka Stefan zrzucił z siebie ubranie i skoczył do wody. Wynurzył się jednak natychmiast, prychając jak źrebak. — Ależ mróz! Rany Julek! To nasze jeziorko jest lodowate nawet w taki upał jak dziś. Wygramolił się na brzeg i padł na wznak w mięciutką trawę. — Przecież właśnie dlatego nazwaliśmy je „Niesamowite". Pamiętasz, Stefan, jak je odkryliśmy? — O, tak. Zawsze miało tę swoją niezwykłą, ciemnozieloną wodę, bez jednej rzęsy czy wodorostu. I te dziwne, pieniące się wiry. Wiesz co, Krzysiek, czasem myślę, że nikt oprócz nas nie wie o jego istnieniu. Widziałem, jak szukałeś go na mapie! Nawet Duch Puszczy, który schodził tu wszystkie ścieżki i zna każde drzewo, nie zaznaczył tego jeziorka. — A pamiętasz, jak byliśmy tu pierwszy raz, tę kobietę z dzieckiem nad wodą? Ona też zna to jeziorko. — Prawda! — przypomniał sobie Stefan. — Kąpali się tu. Ja nawet jakoś niewyraźnie się wtedy czułem... Ona wyglądała tak dziwnie z tymi ogromnymi, rozplecionymi warkoczami, które ociekały wodą zupełnie jak wodorosty! — A ja już chciałem krzyczeć, bo myślałem, że ona utopi chłopca! Zanurzyła go całego głową w dół i trzymała tylko za jedną nogę, właściwie za samą piętę. — A on, biedak, krztusił się i darł w niebogłosy. Chciała go pewnie nauczyć pływać, ale nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać. Kobiety rzadko kiedy nadają się na instruktorów czy trenerów sportowych! — Ciekaw jestem, co się z nim stało? — zastanawiał się Krzysztof. — Wyglądał na równego koleżkę. Zapomniałem, jak on się nazywał... — Czekaj, czekaj... mam na końcu języka. Jak ta pani mówiła do niego? Zamilkli, usiłując sobie przypomnieć jego imię. Nagle w ciszy upalnego popołudnia doszły ich uszu dźwięki radia, zrazu słabe, potem coraz wyrazistsze, parę taktów muzyki i monotonny głos spikera: 4 — Historie nie z tej ziemi 49 — Minęła godzina dwunasta. A oto prognoza pogody na dzień dzisiejszy. Niebo bezchmurne. Temperatura maksymalna do dwudziestu ośmiu stopni Celsjusza. Miejscami, zwłaszcza na północnym wschodzie kraju, porywiste wiatry. Chłopcy drgnęli i wstrzymali oddech, bo raptem do głosu spikera wdarło się głuche wycie wiatru, który przewalał się nad wierzchołkami drzew z łoskotem i świstem. Skoczyli na równe nogi. Huk wichru to wznosił się, to opadał, a w cichnącym poszumie odzywał się wysoki, niesamowity głos. Raz był donośny i wyraźny, potem cichł jak zamierające echo, aby znowu przybrać na sile. — Tu Boreasz, wiatr z północy! Tu Boreasz! Nadajemy komunikat o zaginionym. Uwaga, uwaga! Zaginął chłopiec, lat czternaście. Oto jego rysopis: włosy rudoblond, wzrost średni, oczy duże, błękitne, ubrany był... — Znowu fala zanika. Nic nie słychać — szepnął Krzyś. Ale już po chwili tajemniczy głos ciągnął dalej: — Ktokolwiek wiedziałby o losie zaginionego, proszony jest o natychmiastowe skontaktowanie się z matką chłopca, Tetydą, lub z najbliższym... — Psia kostka! — złościł się Stefan. — Znowu głos ucieka! Udało im się jeszcze posłyszeć ostatnie zdanie, wnet zagłuszone potwornym rykiem wiatru. — Chłopiec nazywa się Achilles... Zapanowała cisza. Bracia patrzyli na siebie jak urzeczeni. — Słyszałeś, Stef? To przecież był właśnie on, Achilles, tu nad jeziorkiem. Że też mi takie imię wyleciało z głowy! — Zaginął! No pomyśl, a wyglądał na bystrego i obla-tanego. Biedna ta jego matka! Nagle Stefan chwycił Krzysia za rękę. — Słuchaj, bracie, a może go porwali? — Całkiem możliwe! Ale kto i dokąd?! Nic o nim nie wiemy. — Krzysiek, a gdybyśmy tak spróbowali go poszukać? Poznam go od razu! Mamy bite dwa dni do powrotu wuja. Krzysztof kiwnął głową. Myśl była dobra. Mieli mapę całej okolicy, kompas i jedzenie. Trzeba tylko szczegółowo ułożyć plan działania. Nic na łapu-capu. Rozłożyli się na miękkim mchu w cieniu rozłożystego dębu. — A tu jak na złość taki skwar, że myśli się kleją 50 i powieki same opadają — zamruczał rozleniwionym głosem Stefan. Krzyś ziewnął głośno i też przymknął oczy, starając się skupić i przemyśleć całe przedsięwzięcie. Ale je wnet otworzył i aż usiadł z wrażenia. Przed nimi stali dwaj wysocy mężczyźni, dziwacznie ubrani, w błyszczącej zbroi. Każdy z nich miał tarczę w jednej, a włócznię w drugiej ręce. Starszy odezwał się głębokim basem: — A może my moglibyśmy wam pomóc? Na te słowa ocknął się i Stefan. — Kto to? Kim panowie są? — patrzył z niedowierzaniem, przecierając oczy. — Słyszeliśmy, że chcecie ruszyć na poszukiwanie Achillesa. Otóż my również go szukamy, więc może się do nas przyłączycie? Chłopców zamurowało. Jak rozmawiać z tymi rycerzami? Skąd się wzięli przy Jeziorku Niesamowitym? Wreszcie Krzyś wydukał: — Proszę pana... Panie generale, my... Obcy, widząc jego zakłopotanie, uśmiechnął się dobrotliwie. — Mówcie do mnie po imieniu. Nazywam się Odyseusz, a to jest mój druh Diomedes. Jestem, co prawda, królem, ale tym się nie przejmujcie. Chłopcy patrzyli niepewnie to na nich, to na siebie. W głowie wirowało im od natłoku myśli. Nigdy nie zetknęli się z tak ważnymi osobistościami. O takich czyta się w książkach lub uczy w szkole! Ale już drugi nieznajomy, młodszy i żwawszy w ruchach, odezwał się zdecydowanym głosem: — No, chłopcy! Raz, dwa! Ubierajcie się, bo czeka nas daleka droga. — Daleka? — Stefan spojrzał z lękiem na brata. — Nasz chyży okręt śmiga jak jaskółka nad wodnym odmętem — starał się dodać im otuchy starszy rycerz — ale, bądź co bądź, stąd na wyspę Skyros to szmat drogi. Chłopcy jeszcze się ociągali. Nigdy nie słyszeli o takiej wyspie! Nie było jej chyba na mapie wuja Stanisława. Ale jak oprzeć się prośbie, a właściwie rozkazowi tych dziwnych przybyszów... Stefan powoli wciągnął dżinsy i zbliżył się do Krzysia. — Jak myślisz, Krzysiek? Jechać z nimi? — wyszeptał. — No pewnie! Nieprędko trafi nam się taka gratka! — Jakoś mam pietra mimo wszystko... 51 — Zwariowałeś, Stef? Co oni sobie pomyślą? Żeśmy tchórze albo maminsynki! — I dodał głośno: — Jesteśmy gotowi. A nie zapomnij plecaka! Diomedes szedł przodem, za nim sunęli chłopcy, Ody-seusz zamykał pochód. Szli przez dłuższy czas — godzinę? dwie? — ale nie czuli zmęczenia. Gęste zarośla wydawały się same rozstępować przed nimi. Słychać było miarowy chód, trzask gałązek pod stopami, szczęk broni i chwilami świergot ptaków. Nagle las skończył się i oczom ich ukazało się olbrzymie jezioro, wielkie jak morze, zlewające się z niebem na widnokręgu. Chłopcy stanęli jak wryci, wpatrując się z zachwytem w błękitną wodę. Ale uwagę ich przykuł przede wszystkim okręt ze śnieżnobiałym żaglem, kołyszący się w niewielkiej odległości od brzegu. — Spójrz, Stefan! Ten okręt jest chyba jeszcze piękniejszy niż nasz „Dar Młodzieży"! Dziwnie zbudowany, jak wielka łódź z trzema rzędami burt na wiosła. Nigdy takiego nie widziałem! Odyseusz nie dał im jednak czasu na dłuższe przyglądanie się ślicznemu żaglowcowi. Miał poważną minę i widać spieszno mu było ruszyć w drogę. — Nie marudźcie, chłopcy, tylko wskakujcie szybko na pokład. Dla was to nowość, ale ja przyznaję, że już mi bokiem ta wędrówka wyłazi! A wszystko po to, by odnaleźć głupiego smarkacza. — Cóż poradzić na upór bogów. Od niego uzależnili nasze zwycięstwo pod Troją! — dorzucił Diomedes. Chłopcy poczuli się nieswojo. Ci dwaj cudzoziemcy mieli jakieś tajemnicze plany, z którymi się nie zdradzali. Ale nie wypadało pytać. Jeszcze się wygłupią! Skoro raz zdecydowali się na tę eskapadę, trzeba konsekwentnie dać się ponieść biegowi wypadków. Sami z czasem wywęszą, o co tu chodzi. Krzysztof pomógł bratu wdrapać się z kładki na pomost. Wioślarze, opaleni i półnadzy, odcu-mowywali okręt, wyciągając z wody i zwijając na pokładzie grubą linę, na której końcu ukazała się potężna kotwica z brązu. Po chwili zniknęli w czeluściach żaglowca. Nieruchome dotąd wiosła zaczęły miarowo zanurzać się w wodzie i wynurzać przy głuchym nawoływaniu pracujących w głębi okrętu ludzi. — Ru-pa-paj! Ru-pa-paj! Ru-pa-paj! Krzyś, zafascynowany, nie mógł oderwać oczu od spienionych białych smug, które wytryskiwały po obu stronach żaglowca, przecinając jak brzytwą niebieską taflę mówiąc odpowied '_ ków. Jeden podeszli ten Ody stanowił Pan o Wioślarz niego chłopcy nikt nie i batem Chłopcy — To oburzył 52 wody. Ojciec nieraz go chwalił, że umie trzymać rytm podczas wiosłowania. A nuż i tu pozwolą mu przez chwilę popróbować swych sił? — Panie... Odyseuszu! Czy mógłbym trochę powiosło-wać? Mam wprawę z jezior i ze spływu kajakowego. Ale rycerz wzruszył tylko ramionami. — Co za pomysł! Należycie obaj do wyprawy. Jesteście pod moją władzą i opieką, a zachciewa ci się mieszać z hołotą niewolników! To nie towarzystwo dla wolno urodzonych obywateli. Możecie sobie obejść i oglądnąć mój okręt. To jest triera, bo ma trzy kondygnacje. W waszym wieku i ja nie mogłem usiedzieć długo na jednym miejscu. No idźcie już, idźcie. Chłopcy, zadowoleni, że choć tyle wskórali, obeszli wolno pokład dokoła, podziwiając smukły kształt dziwacznej łodzi żaglowej. Stefana rozśmieszyło wymalowane olbrzymie oko po obu stronach dzioba, ale Krzyś pamiętał rysunek greckiego okrętu z podręcznika historii: takie oczy miały odstraszać złe duchy od łodzi i załogi. Zeszli schodkami w dół. Na każdej z kondygnacji siedzieli na ławach wioślarze, po dwóch przy wiośle, które wystawało przez okrągły otwór w burcie na zewnątrz. Mogli im się teraz bliżej przypatrzyć. Ludzie ci byli wychudzeni, obdarci, pot spływał im po plecach i karku. Panował tu półmrok i zaduch nie do zniesienia. Stefan grzecznie przywitał się, mówiąc „Dzień dobry panom", ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Trudno było odgadnąć wiek tych nieszczęśników. Jeden wydawał się młodszy od innych i gdy chłopcy podeszli do niego, usłyszeli, że cicho jęczy. „Niech sobie ten Odyseusz mówi, co chce, pomogę im trochę" — postanowił Krzyś. — Proszę pana, proszę mnie puścić na swoje miejsce. Pan odpocznie, a potem się znowu zmienimy. Wioślarz, nie wypuszczając wiosła z ręki, spojrzał na niego dziwnie tępym, smutnym wzrokiem i rzekł cicho: — Sam nie wiesz, co mówisz! Skądeście się tu wzięli, chłopcy? Wasze miejsce na górze, z rycerzami. Tu do nas nikt nie schodzi prócz dozorcy, który nam daje jeść, pić i batem po grzbiecie. Chłopcy słuchali go przerażeni. — To straszne, co pan mówi! Jak on śmie was bić? — oburzył się Krzysztof. — Zresztą, nie mógłbym się stąd ruszyć. Nie widzicie, 53 że obaj z mym towarzyszem jesteśmy przykuci do siebie i do burty? Rzeczywiście, ciężki łańcuch, zaczepiony do burty, oplatał i wgryzał się w przeguby rąk obu wioślarzy. — To potworne! Za co wy tak cierpicie? — dopytywał Stefan. —- Za nic! Jesteśmy po prostu niewolnikami i należymy do załogi triery króla Odyseusza. Teraz, gdy płyniemy z wiatrem, nie jest tak ciężko, tylko że ręka mi krwawi... Chłopcy chcieli się czegoś więcej dowiedzieć o władcy, który pozwalał na tak nieludzkie traktowanie swych poddanych, ale już po drabiniastych schodkach schodził dozorca, krzycząc na całe gardło: — Dalej, szybko, lenie zatracone! Spać się wam zachciało czy marzyć o ptasim mleku? Zaraz was nauczę gorliwości! Rozległ się świst bata. Krzyś chwycił Stefana za rękę i obaj wzięli nogi za pas, byle nie spotkać się z tym okrutnym typem. Jeszcze by sami mogli oberwać. Odetchnęli z ulgą, znalazłszy się na pokładzie. Słońce, leciutki zefirek nadymający żagiel, błękitne, jasne niebo — inny świat, w którym trudno było uwierzyć, że istnieje tamten, straszny i ponury, o parę metrów niżej. Odyseusz zbliżył się do nich z poważnym wyrazem twarzy. — Właśnie rozglądałem się za wami. Musimy odbyć ważną naradę, zanim wylądujemy na Skyros. Niejedno jest do omówienia, a jeśli Posejdon, władca mórz, będzie w dobrym humorze i nie odmieni pomyślnego wiatru, to tylko patrzeć, jak ukażą się na horyzoncie brzegi siedziby króla Dolopów, Likomedesa. — Kto to jest ten Likomedes? — Zaraz wam opowiem wszystko od początku. Siądźcie tu koło mnie. Ty, Diomedesie, po mej prawicy, wy z tej strony, i słuchajcie uważnie. Otóż nie wiemy, gdzie się podziewa młody Achilles. Zjeździliśmy już wiele krain, miast i wysp — wszystko jak dotąd na próżno. Wygląda na to, że jest dobrze strzeżony, bo nie sposób czegokolwiek się dowiedzieć. Wpadł jak kamień w wodę. Rozumiecie zatem, że tylko sprytem i chytrością możemy coś i uzyskać. — Nikt nie potrafi tego lepiej od ciebie, królu Itaki — wtrącił Diomedes z uśmiechem. Ale Odyseusz dał znak ręką, by mu nie przerywać. — A zatem, mnijcie ani sto* &rzątnę się ko Uśmy do nie, ?, Grecy, ja baczycie, mówiąc śmierteinie Stefan że przecież gościnności, w dom", by nie pr przyznawał nie można porywacza: i działać głową. — A więc i nie na trójk ani słowa imienia Ac które nie — Może Odyseuszu ność i dyskri czym polega Stefan, szych, nie • — I nam nam się tak ] — No, ja swych pięknych cił Diomedes, i zmarszczy) « swego druha, co — Nic podob ładnie z waszej ze mną w zgo dobędę, ale biad Teraz idźcie na wasze oczy najs_ jeśli tylko Helios'] mieniami. 54 — A zatem, gdy wylądujemy na Skyros, nie wspo-nnijcie ani słowem o celu naszych odwiedzin. Ja już za-:rzątnę się koło Likomedesa i wmówię mu, że wstąpi-iśmy do niego przejazdem, by mu złożyć uszanowanie. ??, Grecy, jak nikt przestrzegamy praw gościnności i zo-laczycie, że król przyjmie nas z otwartymi rękami. Nie tiówiąc już o jego licznych córkach, które na pewno miertelnie się nudzą na tej samotnej wyspie. Stefan już otworzył usta, by wtrącić swoje trzy grosze, e przecież to Polacy są znani na całym świecie ze swej ościnności, nawet mają przysłowie „Gość w dom, Bóg 1 dom", ale Krzyś położył mu rękę na ramieniu prosząc, iy nie przeszkadzał w ważnej naradzie. Sam w pełni rzyznawał rację Odyseuszowi. W tak delikatnej sprawie ie można grać w otwarte karty. Należy uśpić czujność orywacza i jego wspólników, którzy ukrywają Achillesa, działać metodą zaskoczenia. Kiwnął więc potakująco łową. — A więc umawiamy się. — Odyseusz spojrzał poważ-ie na trójkę swych słuchaczy. — Nikt z nas nie piśnie ni słowa o celu naszej podróży i nawet nie wymówi nienia Achillesa. Nie jesteście dziećmi ani dziewczętami, tóre nie potrafią utrzymać języka za zębami, prawda? — Może pan na nas polegać jak na Zawiszy, panie )dyseuszu — zapewnił Krzyś. — Wiemy, co to ostroż-ość i dyskrecja. Czytałem niejeden kryminał i wiem, na zym polega praca detektywa. Stefan, który poczuł się odsunięty od rozmowy star-zych, nie wytrzymał. — I nam strasznie zależy, by odnaleźć Achillesa, który am się tak podobał. I bardzo nam żal jego mamy! — No, ja nie dałbym głowy, że Tetyda nie maczała wych pięknych paluszków w zniknięciu synalka — wtrą-ił Diomedes, ale Odyseusz syknął przez zaciśnięte usta zmarszczył się z niezadowolenia, patrząc znacząco na ivego druha, co nie uszło uwagi Krzysia. — Nic podobnego! Co ty wygadujesz? No, chłopcy, to idnie z waszej strony i cieszę się, że się rozumiemy. Kto = mną w zgodzie — tego i ja z najgorszej opresji wy-obędę, ale biada temu, kto mnie nie usłucha lub zdradzi! 'eraz idźcie na prora, to jest na dziób okrętu. Ręczę, że rasze oczy najszybciej dostrzegą brzegi krainy Dolopów, ;śli tylko Helios poświeci nam jeszcze trochę swymi pro-lieniami, 55 Chłopcom nie trzeba było dwa razy tego polecenia powtarzać. Po chwili stali już na ostrym dziobie triery, bacznie wpatrując się w horyzont. Odyseusz tymczasem surowo skarcił Diomedesa za niebaczne odezwanie się w obecności chłopców. — Dwa razy pomyśl, zanim z jakimś głupstwem wystrzelisz, mój poczciwcze. Te wyrostki to jeszcze dzieci, po co wtajemniczać je w nasze podejrzenia. Przecież myśl, że oddadzą tego smarkacza stroskanej matce, jest dla nich największą zachętą w poszukiwaniach. Trzeba to wykorzystać. Poza tym pamiętaj, że na dworze Likomedesa z twoim męstwem czy moim sprytem możemy nic nie wskórać. Oczy i uszy rówieśników Achillesa mogą wtedy okazać się bezcenne. Diomedes przyjął ulegle naganę i zgodnie potaknął wodzowi, choć — znając na wskroś Odyseusza — nie wierzył, by cokolwiek na ziemi mogło oprzeć się jego przenikliwości. Bogowie obdarzyli go nieprzeciętnym umysłem, który lubował się w sztuczkach i fortelach, i nie było dla niego rzeczy nieosiągalnych. W dali, w promieniach zachodzącego słońca, poczęły wyłaniać się z morza zarysy lądu. Obaj rycerze zamyślili się głęboko, wpatrując się w majaczące na horyzoncie kontury. Obu gnębiło to samo pytanie: czy i tę wyspę opuszczą jak inne dotąd, przeżywając kolejne rozczarowanie, czy też bogini losu, wszechwładna Tyche, uśmiechnie się do nich i wprost ze Skyros udadzą się wraz z Achillesem pod mury Troi na białoskrzydłym okręcie? I oto już są na prawdziwym królewskim dworze! Krzysztof i Stefan w najśmielszych marzeniach nie oczekiwali, że spotka ich taka fantastyczna przygoda. Leżeli cicho w niewielkim pokoju w przeznaczonej dla mężczyzn części pałacu, zwanej andronitis. Byli zbyt podnieceni wszystkim, co ich spotkało, by czuć senność lub znużenie. Przed ich oczami, jak w kalejdoskopie, przewijały się sceny pełne wrażeń i emocji z tego niezwykłego dnia: od spotkania tajemniczych rycerzy nad Jeziorkiem Niesamowitym aż do wylądowania na wyspie i przyjęcia zgotowanego im przez króla Likomedesa i jego domowników. Powitanie było iście królewskie i odbyło się z wielką pompą. Odyseusz odpowiedział władcy Skyros jeszcze bardziej kunsztowną mową. Tak mądrego i pięknego przemówienia chłopcy w życiu swoim nie słyszeli! Były tam wyrazy czci i dziękczynienia dla bogów, zwłaszcza poko zwa dla Zeusa, opiekuni cinności, dla Herffl stwom domowym ? o sławie, która otaa nad jego męstwem, Wspomniał również- równał do Cha — i do zwie\ Po tych ce nych gości do Ale chłopcy, przestronnym stali wezwani przedziela kobiecej, wielką aulę łych kolumn. Zanim zywają deipno py. Krzyś i Sfc naśladowali inn jom panującym i wytarli ręczni] widok zastav próżno jednak wszyscy jed chleba zamias trawy różniły i by, różne pli pory, soczev sałatkę z ra przypiął się jak te, które nicznej podró — Czy te jadają osobno? — Skąd mam Same stare pie Tymczasem wu podano Podczaszy mie to jest olbrzy sali, gdy nag niewieścich i 56 dla Zeusa, opiekuna tych, którzy przestrzegają praw gościnności, dla Hermesa, patrona podróżnych, pokłon bóstwom domowym rodu Likomedesa. Mówca nie zapomniał o sławie, która otacza króla Dolopów, rozwodził się szeroko nad jego męstwem, rozumem, kulturą umysłu i ducha. Wspomniał również o jego córkach, których urodę przyrównał do Charyt •— bogiń, które uosabiały wdzięk i urok — i do zwiewnych nimf. Po tych ceremoniach dworzanie zaprowadzili zdrożonych gości do ich sypialni, by mogli odpocząć po podróży. Ale chłopcy, nie czując zmęczenia, woleli bawić się na przestronnym dziedzińcu pałacowym. Potem wszyscy zostali wezwani do środkowej sali pałacu, parastas, która przedziela pokoje przeznaczone dla mężczyzn od części kobiecej, zwanej gynajkonitis. Sala ta wychodziła na wielką aulę pod gołym niebem otoczoną rzędami smukłych kolumn. Zanim zasiedli do wieczornej uczty — którą Grecy nazywają deipnon — służba zdjęła im sandały i umyła stopy. Krzyś i Stefan, choć bardzo tym zażenowani, ulegle naśladowali innych, byle w niczym nie uchybić zwyczajom panującym na dworze. Umyli ręce w srebrnej misie i wytarli ręcznikiem podanym im przez niewolnika. Na widok zastawionego stołu paczuli wilczy apetyt. Na próżno jednak rozglądali się za nożem czy widelcem — wszyscy jedli palcami, wycierając je potem kawałkiem chleba zamiast serwetką! Na szczęście nie wszystkie potrawy różniły się od tych, które znali z domu. Mięso i ryby, różne placki, kasze w pikantnych sosach, cebulki, pory, soczewica. Krzyś pałaszował w najlepsze kolorową sałatkę z raków, krabów, małży i krewetek, a Stefan przypiął się do oliwek zielonych i granatowych, takich jak te, które Mama kiedyś przywiozła im z jakiejś zagranicznej podróży. W całej sali nie było ani jednej kobiety. — Czy te królewny w ogóle się nie pokażą? A może jadają osobno? ¦— spytał Stefan siedzącego obok brata. — Skąd mam wiedzieć? Byłoby weselej, gdyby tu były. Same stare pierniki na tej kolacji... Tymczasem służba kończyła już zbierać ze stołu. Znowu podano misy z wonną, różaną wodą do umycia rąk. Podczaszy mieszał wino pół na pół z wodą w kraterze, to jest olbrzymim glinianym dzbanie stojącym w rogu sali, gdy nagle otwarły się drzwi prowadzące do komnat niewieścich i długim szeregiem weszły córki królewskie. 57 Onieśmielone widokiem obcych, z włosami opadającymi w puklach na kark i ramiona, w krótkich chitonach, suk-niacń z białego lnu, na które lekko spływał na płecy hi-mation, opończa z kolorowej wzorzystej tkaniny, szły posuwistym krokiem prosto do honorowego miejsca na końcu stołu, gdzie siedział król. Uśmiech pojawił się na marsowych obliczach dworzan, oczy zabłysły zachwytem. Było ich osiem czy dziesięć, trudno policzyć, bo zbiły się w ciasną grupkę przy ojcu, niczym stadko ptasząt szukające rodzicielskiej opieki. — Moje córki nie biorą zazwyczaj udziału w posiłkach, gdy mamy zaszczyt gościć cudzoziemców, ale w drodze wyjątku, na ich prośbę i na twoją, przesławny królu Itaki, pozwoliłem im dziś towarzyszyć nam w drugiej części biesiady, zwłaszcza że są wśród nas młodzi przyjaciele, którym my tu wydajemy się z pewnością zgrzybiali i mało zabawni. Moje panny zadbają, by nikomu z was nie zabrakło wina, tego boskiego napoju Dionizosa, i będą zabawiać swych rówieśników z odległej krainy. Śliczne dziewczęta rozpierzchły się wśród gości, roznosząc kubki, do których niewolnicy nalewali wino wprost z krateru. Gdy wszyscy już mieli przed sobą srebrne pucharki, król uczcił ofiarną modlitwą dobre bóstwo domowe, a dziewczynki zanuciły pieśń-pean ku jego czci. Najstarsza, którą nazywano Dejdameja, mogła mieć siedemnaście lat, a najmłodsza nie więcej niż osiem. Podano deser: brunatne, czerwone i złote owoce, białe i żółtawe sery ułożone na zielonych, pachnących liściach, ciastka słone i słodkie. Nasyciwszy głód, chłopcy zaczęli przyglądać się bacznie całemu otoczeniu. A było co podziwiać! Zastawa stołowa ¦wzbudziła ich podziw, misy i czary różnych, rozmiarów, puchary większe i mniejsze, misternie kute w srebrze, pokryte płaskorzeźbami, naczynka wypalane z gliny, malowane w cudaczne wzory, meandry, zygzaki i kwiaty. Pod ścianami płonęły wysokie łuczywa, a na stole tu i ówdzie stały płaskie kaganki z chybotliwym płomykiem. Cała sala zdawała się tańczyć w jakiejś czarodziejskiej grze świateł i tajemniczych cieni. Z tego oszołomienia wyrwały chłopców śmiechy i wesołe głosy panien domu, które chciały bliżej im się przypatrzyć i nawiązać z nimi znajomość. Już po chwili dwie z nich przysiadły po obu stronach chłopców, a jedna, ze złotorudą czupryną, usadowiła się między Krzysiem 58 a Stefanem i coraz to podsuwała im figi z miodem, ciastka z rodzynkami i serem... palce lizać! Posypały się pytania, żarty, sala aż dźwięczała od wybuchów śmiechu. Gdy Likomedes dał znak, by młodzież udała się na spoczynek, rozległo się z wielu ust żałosne westchnienie.: — Już? Tak wcześnie? Nie było jednak żadnej dyskusji. Dziewczynki posmutniały, ale posłusznie powstały, po czym — wdzięcznie dygnąwszy ojcu i gościom — ustawiły się rzędem i na palcach wysunęły się z sali. Jedna, ta rudowłosa, nie wytrzymała. Już w drzwiach rzuciła chłopcom szelmowskie spojrzenie i kiwnąwszy ręką szepnęła: — Do jutra. Cześć! Dejdameja spojrzała na nią surowo. — Pyrra! Zachowuj się jak przystało córce królewskiej. Zniknęły. Za przykładem Likomedesa Odyseusz wydał chłopcom podobne polecenie. Usłuchali — o dziwo — bez szemrania. Teraz, gdy już dziewczęta odeszły, pilno im było znaleźć się we dwóch w zaciszu sypialni, by móc podzielić się wrażeniami. — To ci dopiero heca, Krzysiek. A jeszcze tam, w lesie, trochę mnie strach obleciał przed tą wyprawą. Ależ byłem głupi! — Daj, otulę cię tym pledem. Jaki on ciepły! A leciutki jak piórko! — zachwycił się Krzysztof. — Przydałby się taki kocyk na obóz harcerski. Wiesz, jedna z tych dziewcząt mówiła, że one same wszystko przędą i tkają. Te ich śliczne chitony i himationy są ich własnej roboty. — A ja nie mogłem się najeść ich smakowitego sernika, który mi Pyrra wciąż nakładała. Zawsze myślałem, że najlepszy na świecie jest ten, który u nas się robi na Wielkanoc. Gdyby tak zdobyć przepis dla Buni! — rozmarzył się Stefan. — A która ci się najbardziej podobała z tych... króle-wien? Bo mnie Pyrra. Czy wiesz, że po naszemu to znaczy „Ognista", właściwie „Ruda"? — Mnie też, wprawdzie nie lubię rudzielców, ale jej z tą fryzurą afro jest do twarzy. I naturę ma żywą jak ogień: patrzy ci się prosto w oczy, głośno się śmieje, je za dwie. Jej siostry takie nieśmiałe, wciąż się czerwienią, mrugają rzęsami, skubią rąbek sukni. — Tak. Ona też nas chyba polubiła. Tamte młodsze to trochę śnięte ryby. Ale posłuchaj, bracie, musimy się poważnie zastanowić, co powinniśmy zrobić. Teraz mamy 59 jedyną okazję, żeby swobodnie porozmawiać. Odyseusz jest dla nas miły, troszczy się o nas, ale zauważyłeś — oka z nas nie spuszcza, jakby nam nie dowierzał. — Głupi! — oburzył się Stefan. — Jak harcerz da słowo, że dotrzyma sekretu — to mucha nie siądzie! Byleby cała rzecz była sprawiedliwa. A tu chodzi o dobro naszego koleżki i wyrwanie go z rąk porywaczy. Sprawa czysta jak złoto. Nagle Krzysiowi nowa myśl zaświtała w głowie. — Poczekaj. Niech tam sobie dorośli myszkują, ile chcą, a my spróbujmy na własną rękę pójść na zwiady i zasięgnąć języka. Co ty na to? Stefanowi aż oczy się zaświeciły. Ma się rozumieć! To by była heca, gdyby właśnie oni znaleźli Achillesa! — A więc postanowione. Proponuję, aby teraz, korzystając z ciemności, zrobić pierwsze rozpoznanie. Moglibyśmy wymknąć się z pałacu i trochę przewąchać teren bez świadków. Nie jesteś śpiący? W odpowiedzi Stefan zeskoczył z posłania. Wyszli na dziedziniec z kolumnadą, przebiegli całą aulę pod ścianami, by nikt ich nie spostrzegł, i wsunęli się w wąskie przejście prowadzące do drzwi frontowych pałacu. Zbiegli w mig po kilku marmurowych stopniach i skręcili w bok ścieżką prowadzącą do morza. Tafla wody lśniła w oddali w mglistej poświacie gwiazd, szum fal dochodził ich uszu. Jeszcze tylko pasmo krzewów dzieliło ich od brzegu. Nagle zatrzymali się. Na tle monotonnego plusku fal bijących o nadbrzeże dał się słyszeć jęk, a potem bolesne zawodzenie. Wytężyli słuch. Doszły ich słowa śpiewne i pełne smutku. Dziecię, czemu płaczesz? Jakiż ból przeszył twe serce? Powiedz mi i nic nie ukrywaj przede mną... Chłopcom ścisnęło się gardło. Podsunęli się bliżej, tam gdzie kępka krzaków dochodziła do samego urwistego brzegu. — Ciszej, Stefan! Gramolisz się jak niedźwiedź! Wreszcie znaleźli sobie dobrą kryjówkę w piaszczystym grajdołku za krzakiem. Wysunęli głowy. Ktoś siedział nad brzegiem wody, bokiem do nich i płakał głośno. O parę metrów dalej wynurzyła się z morza druga postać. Zza chmur wyjrzał księżyc i zrobiło się jasno jak w dzień. W wodzie po pas stała młoda kobieta z długimi, rozpuszczonymi włosami, które okrywały ją jak płaszczem. 60 — Też sobie wybrała porę na kąpiel! — wyszeptał Stefan wprost do ucha Krzysia, ale umilkł, bo dziewczyna siedząca na brzegu zawołała żałośnie: — Ach, mamo, mamo! Już nie mogę tak dłużej! Wiesz, że cię kocham i nie chcę ci sprawiać przykrości, ale już naprawdę nie wytrzymam! Kobieta w morzu odrzuciła opadające jej na twarz włosy i spytała: — O co ci chodzi? Czy ci ktoś dokucza? Król? Dworzanie? A może dziewczęta? — Nie, skądże! Wszyscy są dla mnie bardzo dobrzy, ale nudzę się piekielnie. Przecież tych pannic nie interesuje nic oprócz szmatek, krosien i plotek! — Ale tu masz bezpieczne schronienie, kochanie. A one cię przecież kochają. — Wiem, wiem. Jak siostrę! Lecz co mi z tego? Ja naprawdę oszaleję! Pomyśl, wczoraj wieczorem przybiła na wyspę grupa rycerzy. Król Odyseusz i inni. Ale to jeszcze nic. Wyobraź sobie, że jest tam dwóch chłopców, starszy chyba w moim wieku. Patrzyłem wczoraj, jak się gonili i mocowali w auli przed ucztą, podczas gdy ja musiałem tkać na krosnach i śpiewać słodkie piosenki prząśniczek z innymi siostrami. Chciałem prasnąć motowidłem o ziemię i popędzić do nich na dziedziniec. Gdyby nie wstyd, to mówię ci, mamo, że rozpłakałbym się głośno — tak jak to teraz robię. Kobieta w wodzie załamała ręce gestem rozpaczy. — Moje dziecko! Moje biedne dziecko! — Czy wiesz, że jeden z chłopców miał w kieszeni procę? Nie wytrzymałem i w czasie uczty, gdy on się objadał słodyczami, wyciągnąłem mu ją z kieszeni. Spójrz, teraz to mój największy skarb. Matka nie słuchała go jednak i wciąż szlochała, aż Krzysztofowi i Stefanowi krajało się serce. — Biada mi, biada! O, ja nieszczęsna! Na nic moje starania! Czemuż poślubiłam twego ojca? Czemuż cię urodziłam, dziecko moje najdroższe? — Mamusiu, błagam, nie płacz. Nie mogę patrzeć na twe łzy. Przecież nic się jeszcze nie stało. Ale nic nie było w stanie pocieszyć zrozpaczonej kobiety. — Ty głuptasie! Nic się nie stało? Nie znasz Odyseu-sza. To szczwany lis, bez skrupułów i czci, kłamca uro- 61 dzony. Gdy raz jego stopa dotknęła tej ziemi, już nic cię nie uratuje! Tajemniczy chłopak w dziewczęcej sukni nie tracił nadziei. — Mamo, przesadzasz. Jeśli ja się niczym nie zdradzę ani król słowa nie piśnie, a przecież oprócz nas dwóch nikt nie wie, że jedna z dziesięciu córek królewskich to w rzeczywistości... Urwał, gdyż nagle dało się słyszeć donośne kichanie. Jedno, drugie, trzecie. To Stefan, któremu nocny ziąb dał się we znaki, kichał jak z moździerza, mimo iż Krzysztof zatykał mu usta. — Biada nam! — jęknęła żałośnie matka. — Ktoś nas podsłuchał. To szpiedzy Odyseusza! Uciekaj, dziecko, i pamiętaj: jeśli mnie kochasz, wytrzymaj jeszcze tę ostatnią próbę. Nieznajoma odwróciła się od brzegu i zanurzyła się w wodę. — Bądź spokojna, mamo. Dam sobie radę! Chłopiec zerwał się na równe nogi i jednym susem znalazł się przy kępce krzaków. — Jest tu kto? Odezwij się, tchórzu! Tego było za wiele. Obaj chłopcy wyskoczyli z gęstwiny, wołając z oburzeniem: — O, to sobie wypraszamy! Jak śmiesz? Nieznajomy chłopak patrzył na nich, nie wierząc oczom. To przecież ci dwaj z załogi Odyseusza. Skąd się tu wzięli? Serce wezbrało mu goryczą. — Nigdy nie myślałem, że wy będziecie przeciw mnie, z mymi wrogami! Chłopcy patrzyli zdumieni. Pyrra? Cóż ona tu robi o tej porze? — Posłuchaj, możesz nam zaufać — odezwał się wreszcie Krzysztof. — Rozumiem, że masz jakąś tajemnicę. Nie mogliśmy wszystkiego dosłyszeć, bo morze tak szumi. Przecież jesteśmy twymi przyjaciółmi, Pyrra. Od razu nam się wczoraj spodobałaś. No, daj rękę na zgodę. — Wierzę wam. Ja też was polubiłem. No i sam nie jestem wobec was bez winy. — Zaśmiał się. — Masz tu, Stefan, swoją procę. — Ach, tak! Świsnęłaś mi ją, gdy się opychałem sernikiem. To nauczka, że zwiadowca nie powinien być łakomy. Ale proszę cię, powiedz nam coś o sobie, bo chyba jesteś w jakichś niewąskich tarapatach... 62 Usiedli we trójkę na trawie, objąwszy się ramionami, bo chłód był przenikliwy. — Opowiem wam wszystko, nie mam wyboru, ale przed świtem muszę być z powrotem w sypialni, by siostry nie zauważyły mojej nieobecności. — No, to zaczynaj — ponaglił Pyrrę Krzysztof. — Najpierw: kto ty naprawdę jesteś? Bo coś mi tu nie gra, a ten niedorajda Stefan musiał akurat kichnąć w najbardziej nieodpowiednim momencie! — Nie moja wina, że dostałem kataru od leżenia na rosie — bronił się Stefan. — Nie poznajecie mnie, naprawdę? Przecież jestem Achilles! Już się kiedyś widzieliśmy, dawno temu. Krzyś aż klasnął w ręce. Że też mu to od razu do głowy nie przyszło! Jasne, że to chłopiec z Jeziorka Niesamowitego. A ta pani to jego mama, która go wtedy kąpała. — Dokąd popłynęła twoja mama? — zatroszczył się Stefan. — Dostanie zapalenia płuc, przecież woda jest lodowata! Achilles uspokoił ich: Tetyda mieszka w morzu i po prostu wróciła do siebie. Smutno mu tylko, gdy widzi, jak ona płacze, a teraz to rzeczywiście sprawa żle wygląda, jeśli ten Odyseusz jest taki szczwany. Chłopcy wciąż jednak nic nie rozumieli. Chcieli wszystko o nim wiedzieć: gdzie się urodził, jakich ma rodziców i skąd się tu wziął? — Ojcem moim jest Peleus, król Ftyi w Tesalii. Mamę widzieliście przed chwilą, nazywa się Tetyda, jest córką Okeanosa i siostrą pięćdziesięciu Nereid, które żyją w głębinach morza. Ma ona postać ludzką, lecz jest nieśmiertelna, zna moc czarów i zaklęć. Podobno sam Zeus się w niej kochał, ale może to plotka. Poza tym — westchnął — jest najpiękniejszą, najbardziej czułą i kochającą matką. — Wszystko to jest bardzo dziwne. Ale co ty tu robisz na Skyros? — chciał wiedzieć Stefan. — Poczekaj, wszystko po kolei — mitygował go Achilles. — Otóż po moim urodzeniu wyrocznia, to znaczy taka przepowiednia, orzekła, że albo umrę młodo, ale za to imię moje będzie sławne na wieki, albo dożyję późnej starości, lecz pies z kulawą nogą nie będzie o mnie słyszał. Ot, taki zwykły starzec narzekający na reumatyzm i na ciężkie czasy. Brrr! 63 — A dlaczego nie jesteś nieśmiertelny tak jak twoja mama? — zdziwił się Stefan. — Bo mój ojciec jest zwykłym człowiekiem. Nie myślcie, że mama nie stawała na głowie, żeby mnie ustrzec przed śmiercią. Biedactwo, jakich sztuk i sztuczek się chwytała! Przypalała mnie podobno w świętym ogniu, kąpała w wodach Styksu, która ma tę właściwość, że chroni ciało ludzkie przed ranami i śmiercią. Zanurzała mnie w niej całego, trzymając tylko za piętę. I to jest jedyne moje słabe miejsce! — Stefan, kapujesz teraz? Nasze Jeziorko Niesamowite, pamiętasz? — Jednym słowem, moja kochana Tetyda robiła wszystko, co było w jej mocy, jednak ze słabym skutkiem. No i teraz chce mnie za wszelką cenę ustrzec przed rychłą śmiercią, ale też, niestety, przed blaskiem chwały. — Boję się, że nasza mama postąpiłaby tak samo. No nie, Stef? — Moja matka ma tylko mnie jednego. Jeśli umrę, to będzie przez całą wieczność płakać i rozpaczać. I to jest właśnie powód, dla którego zgodziłem się grać tę idiotyczną komedię i żyć w przebraniu dziewczęcym na tym dworze. Mama miała nadzieję, że tu nikt nie będzie mnie szukał. Cóż, wydało się, boście mnie znaleźli i jestem w waszych rękach. — Jak możesz tak mówić! — oburzył się Krzyś. — Obietnica dana Odyseuszowi już nas nie obowiązuje, bo to on nas oszukał zapewniając, że chce cię oddać twojej mamie. Jesteśmy duszą i ciałem z tobą, Achillesie. — A moją procę możesz sobie zatrzymać — dodał Stefan. — Tylko schowaj ją dobrze. — Dziękuję wam. Nie zawiodłem się na was. Widzicie, tak naprawdę to na skrzydłach bym poleciał z Odyseu-szem, bo on mnie po to wszędzie szuka, aby zabrać do greckiej armii. Wyrusza ona pod wodzą Agamemnona, syna Atreusa, by zdobyć święte Ilion, przesławną warownię Trojan. Właśnie błagałem dziś matkę, żeby mnie puściła na tę wyprawę... Na Zeusa! Zrzucić wreszcie te obmierzłe suknie, chwycić miecz, włócznię, wdziać zbroję! Ale to tylko marzenie. Widzieliście, jak rozpaczała. Nie mogę się zdobyć na zadanie jej tego ciosu! Z ojcem nigdy się jakoś nie rozumieli. Może dlatego, że śmiertelny człowiek to nie to samo, co wiecznie żyjąca istota boska. Krzyś pokiwał głową ze zrozumieniem. 64 — Musiał mieć niewąski kompleks niższości ten twój tata. Nasz wychowawca opowiadał nam o takich zjawiskach i przestrzegał przed nimi. Achilles ożywił się. — To i wy macie wychowawcę? Ale chyba nie jest lepszy od mojego starego Chejrona! Chłopcy byli zdziwieni. To Achilles też chodził do szkoły? Miał lekcje tak jak oni w Warszawie? — Nie, to nie była prawdziwa szkoła. Chociaż można powiedzieć, że Chejron dawał mi szkołę co się zowie! — ciągnął swe wspomnienia Achilles. — Otóż, jak miałem sześć lat, mama już na dobre wróciła do swego morza i tata oddał mnie w góry Pelion pod opiekę Chejronowi. To było życie, mówię wam. Swoboda, puszcza pełna dzikich zwierząt... — Czekaj, chwileczkę. Czy ten Chejron to nie był centaur, pół koń, a pół człowiek? — spytał Krzyś. — Tak samo nazywał się nauczyciel, o którym opowiadał mi kiedyś doktor Eskulap. Ten Chejron nauczył go sztuki leczenia. — Naturalnie, to ten sam kochany Chejron. On miał wielu sławnych pupilów. Mnie nauczył jeszcze innych rzeczy, na przykład: polować na grubego zwierza, gonić jelenie i kozice górskie, tropić lisy w norach, łowić ryby w strumieniach. Musiałem umieć odnaleźć najlżejszy ślad zwierzyny, szyć z łuku na wielką odległość i trafiać do celu przez gęstwę liści, rozpoznawać śpiew, jajka i pisklęta każdego ptaka. Chejron nauczył mnie osobiście jazdy konnej, to znaczy najpierw jeździłem na jego grzbiecie, potem na najdzikszych rumakach. Zapoznał mnie też ze sztuką rycerską, z musztrą, uczył skoków, wspinania się po stromych ścianach przepaści i na najwyższe wierzchołki drzew. Dzięki niemu znam się na wszystkich ziołach, korzeniach, grzybach i jagodach. Wiem, które są trujące, a które mogą uleczyć człowieka i zwierzę, nawet z najcięższej choroby. Krzyś aż westchnął z zazdrości. To szczęściarz z tego Achillesa. Im na wakacjach nie jest tak dobrze jak jemu w ciągu roku szkolnego. — Czasami, bywało, psia pogoda na dworze, więc wieczorem siadywaliśmy obaj w jego zacisznej jaskini obitej skórami zwierząt. Wtedy Chejron udzielał mi innych nauk. Mówił o tym, jak sprawiedliwie postępować w życiu, jak gardzić rzeczami, które tylko nam zysk przyno- 5 — Historia nie z tej ziemi 65 Szą, a innym wyrządzają krzywdę, jak należy czcić bogów Olimpu i wszystkie inne dobre bóstwa leśne, rzeczne i podziemne. Czasami znów deklamowaliśmy razem wiersze, a on grał na swej miodostrunnej lirze... To były niezapomniane chwile. — W głowie mi się to wszystko nie mieści — zdumiewał się Stefan. — A co robiłeś poza nauką? — To, co każdy chłopak w moim wieku: spałem, jadłem, bawiłem się. O, jedzenie w górskich ostępach Pelion sto razy lepiej mi smakowało niż te mdłe potrawy z tutejszej kuchni królewskiej. — A co takiego jedliście z Chejronem? Kto gotował obiady? — dopytywali chłopcy. — Gotował obiady?! Wszystko prawie jedliśmy na surowo! Plastry miodu, owoce leśne, mleko dzikich kozic, szpik niedźwiedzia czy krew kozła przed spaniem. Zdarzało się, że piekliśmy na rożnie udziec jelenia lub łosia, ale już serce, nerki i wątrobę lwa to musiałem zaraz po /owacfi ?? /n/ejscu pa/aszować. Stefan słuchał z obrzydzeniem, krzywiąc się niemiłosiernie. — Daj spokój, ja bym się nie przyzwyczaił do takiego żarcia. Krzyś natomiast, zachwycony, poparł nowego przyjaciela. — Widzicie go, paniczyk! Chcesz, by Achilles w dziewiczej puszczy jadł „szproty w oleju" z Delikatesów! A poza tym wiesz, jak Mama się gniewa, gdy mówisz „żarcie" na jedzenie! — O, bardzo cię przepraszam — zaperzył się Stefanek — ale jeśli ociekające posoką flaki lwa czy szpik wydarty z kości niedźwiedzia to jest „jedzenie", takie z obrusem, nożem i widelcem — to ja jestem klops! Byliby jeszcze dłużej gawędzili i przekomarzali się, gdyby nie to, że na wschodzie niebo zaczęło już szarzeć, potem błękitnieć i tylko było patrzeć, jak różanopalca Jutrzenka otworzy bramy niebios... Najwyższy czas, by pseudo-Pyrra znalazła się w pałacowym gynajkonitis, a i nasi chłopcy nie chcieli ryzykować, że podstępny król Itaki dostrzeże ich nieobecność. Żegnali się więc z żalem, obiecując sobie sztamę na śmierć i życie. Może następnego wieczoru również uda im się spotkać w tym samym ustronnym miejscu. Przed rozstaniem Achilles spoważniał, obrócił się twarzą na wschód, uniósł obie dłonie w 66 geście modlitewnym i zadeklamował melodyjnym zaśpie-wem: O Zeusie, Ojcze Zeusie! Tyś panem na niebiosach! Ty widzisz ludzkich czynów bieg, i złych, i sprawiedliwych. Ty strzeżesz dzikie zwierzęta, by mogły bezpiecznie żyć wedle twych boskich praw... ' Chłopcy słuchali w nabożnym milczeniu. Gdy przerwał, spojrzeli nań pytająco. — To początek hymnu do Zeusa, który wraz z Chej-ronem śpiewaliśmy zawsze przed świtem — wyjaśnił im Achilles. — Żegnajcie! Minęło kilka dni i greccy rycerze mieli już opuścić gościnną wyspę Dolopów, gdyż i tutaj poszukiwania ich okazały się bezowocne. Białoskrzydła triera kołysała się na wodzie gotowa do drogi, wioślarze zażywali ostatniego wypoczynku przed trudami dalszej podróży. Diomedes stracił już wszelką nadzieję i namawiał Odyseusza, aby zrezygnował z wędrówki i powrócił do króla Agamem-nona. Nic nie wskazywało na to, by ktoś na tym dworze wiedział o losach syna Tetydy i Peleusa. Podchwytliwe rozmowy z dworzanami, służbą pałacową czy przejezdnymi kupcami nie dały żadnego rezultatu. Chłopcy, jak widać, też okazali się bezużyteczni, bawili się we dwójkę w pobliżu pałacu lub zwiedzali okolicę. I oni mieli chyba dość pobytu wśród samych dorosłych, bo córki królewskie, poza pierwszym wieczorem, w dzień ich przybycia, nie opuściły komnat ani przyległych ogrodów niewieścich, tak że możliwość uzyskania od nich i ich służebnic jakiegoś drobnego nawet dowodu spaliła na panewce. Odyseusz chodził zamyślony i ponury, ale jak zwykle nic nie można było wyczytać z jego twarzy pokrytej bujnym zarostem. Oczywiście, na zewnątrz obaj rycerze nie dawali poznać po sobie rozczarowania, jakie ich tu spotkało, i ochoczo przyjęli zaproszenie na ucztę pożegnalną, którą miał dla nich urządzić król. Właśnie dobiegały końca przygotowania do tej biesiady, której przepychem Likomedes chciał raz jeszcze olśnić cudzoziemców. I chłopcom było w to graj, że raz jeszcze zakosztują zamorskich smakołyków, jedzenie bowiem na. co dzień było skromne i jednostajne. Cieszyli się też, że zobaczą Pyrrę-Achillesa — wciąż w przebraniu dziewczy- 67 ny — z którym po kryjomu spotykali się w zaroślach nad morzem każdej nocy. Polubili go ogromnie, jakby był ich przyjacielem od lat, i ze ściśniętym sercem myśleli o tym, że za kilka godzin rozstaną się z nim, zapewne na zawsze. Czas mijał, noc już zapadła i uczta miała się ku końcowi. Napełniano i wychylano puchary, dźwięk fletów i liry cieszył uszy biesiadników, którzy rozparci na wygodnych siedzeniach zaczynali już odczuwać senność, a chłopcy na próżno wypatrywali, kiedy otworzą się drzwi od gynajko-nitis i ukażą się dziewczęta. Byli, co prawda, umówieni ze swym przyjacielem tam gdzie zawsze, gdy tylko wszyscy ułożą się do snu, ale nie mieli pewności, czy w tę ostatnią noc uda im się wymknąć niepostrzeżenie, czy przed wyjazdem Odyseusz nie będzie miał dla nich specjalnych poleceń. A chodziło przecież o to, by zachować ostrożność do ostatniej chwili i przechytrzyć najchytrzej-szego z Greków. Krzyś i Stefan stracili już nadzieję, że ujrzą swe rówieśniczki, gdy nagle Odyseusz podniósł się z krzesła okrytego puszystą, barwną tkaniną, oparł obie dłonie na stole i wodząc wzrokiem po obecnych, odezwał się w te słowa: — Wszystko, co miłe, zbyt szybko się kończy.' Toteż i my — wierzajcie, zacni mieszkańcy Skyros — z żalem opuszczamy waszą piękną i bogatą wyspę. Bogom niebieskim niech będą dzięki za to, że skierowali nasz czarno-drążony okręt ku waszym brzegom. A tobie, królu Liko-medesie, wdzięczni jesteśmy za gościnę i wielkoduszne przyjęcie znużonych wędrowców. Przerwał i pogłaskał swą czarną brodę, w której prześwitywały siwe pasma włosów. — Nie chcę jednak nagimi tylko słowy moją podziękę wyrażać. Zanim więc morska fala nas uniesie, pozwól, szlachetny władco Dolopów, bym mógł osobiście pożegnać twe córki, które chyba do kwiatów czy gwiazd porównać by trzeba, i wręczyć im kilka drobnych upominków radujących oczy i serca dziewczęce. Zamilkł i spojrzał bacznie na Likomedesa. Ten, zaskoczony prośbą, wahał się w milczeniu, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nieobca mu była sława, która otaczała Ody-seusza, męża wielce obrotnego i przemyślnego, i wiedział, że powierzony jego pieczy syn Tetydy nie będzie bezpieczny aż do momentu, gdy żagiel greckiego wodza zniknie na widnokręgu. Z drugiej strony, jakże wytłumaczyć 68 odmowę tak miło i dwornie proszącego króla Itaki, który wszak tylko pragnie pożegnać i obdarować jego córki? O, jego dzierlatki nie darowałyby mu tego! — Wprawiasz mnie w zakłopotanie, przezacny gościu... — rozpoczął niepewnie, ale Odyseusz wpadł mu w słowo. — Wiem, wiem, co chcesz powiedzieć, czcigodny królu. Nie myśl, że nie podziwialiśmy obaj z Diomedesem twej ojcowskiej mądrości, która każe ci chować twe córy w surowym odosobnieniu, z dala od pokus i pospolitości gminu. Nic tak nie przystoi dziewczęciu jak skromność i wstyd-liwość. Ale zrób wyjątek dla starego rycerza, stęsknionego za domem i rodziną, którą zostawił na Itace. Pozwól choć przez chwilę nacieszyć wzrok widokiem młodych twarzy, pozwól wywołać na ich różanych liczkach uśmiech radości. Pokornie cię proszę, królu, o tę łaskę. Posłyszawszy te słowa Likomedes wiedział, że nie ma prawa się dłużej wahać. — Twa prośba, synu szlachetnego Laertesa, jest dla mnie zaszczytem i rozkazem. Niech jej się stanie zadość. — Zaklaskał w dłonie. — Służba! Skoczcie mi zaraz do piastunki Anitę. Niech każe królewnom odświętnie się przyodziać i sprowadzi je tu, aby godnie pożegnały miłych gości. W oczekiwaniu na zjawienie się panien rozmowa ożywiła się. Niewolnicy zbierali resztki jedzenia, czarki i miski ze stołu, fletnistki ponownie podniosły do ust swe podobne do fujarek aulosy, inne niewolnice wtórowały ich grze swymi śpiewnymi głosami. Odyseusz, korzystając z gwaru panującego na sali, pochylił się w kierunku siedzącego obok Diomedesa i odezwał się szeptem: — Nachyl głowę, mój drogi. Ale nie rób takiej tajemniczej miny, niech myślą, że omawiamy szczegóły jutrzejszej wyprawy. Posłuchaj, to nasza ostatnia szansa. Wytęż oczy i słuch, niech nic nie ujdzie twej uwagi. Bądź gotów na moje najlżejsze skinienie. Nie, chłopcom nie trzeba nic mówić. To był z mej strony błąd, przyznaję, że liczyłem na ich pomoc, ale to głupi smarkacze, tylko figle i gonitwy im w głowie. Mój syn Telemach jest młodszy, a gdzież im do niego! Zaraz widać, że to barbarzyńcy, bez kropli krwi helleńskiej. Uwaga! Likomedes bacznie się nam przygląda... Nie, nie sądzę, Diomedesie — powiedział donośnym głosem — by groziła nam niepogoda. Wieje łagodny zefir, mewy wysoko latają... 69 Krzyś i Stefan, którzy już nie mogli usiedzieć przy stole i kręcili się jak frygi pośród niewolników usługujących panom, nie zauważeni przez greckich rycerzy podsłuchali częściowo to, co Odyseusz mówił na ucho swemu druhowi. Toteż, chociaż ucieszyli się, że wnet ujrzą ognistowłosą Pyrrę i jej rzekome siostry, zrozumieli, że wraz z ich przybyciem Achillesowi grozi niebezpieczeństwo, gdyż Odyseusz niechybnie knuje jakąś zasadzkę. Wsunęli się w kąt sali, gdzie panował półmrok, by się naradzić, co robić. — Oby tylko Achilles niczym się nie zdradził! W krytycznym momencie musimy odwrócić od niego uwagę. Może, niby przez nieuwagę, strącę tę malowaną amforę z winem na posadzkę? — zaproponował Stefan. ¦— Nie! Najważniejsze to przestrzec go, zanim tu wejdą — gorączkował się Krzyś. — Za późno! Patrz, już idą! Rozmowy ucichły, tylko muzyka dźwięcznie przygrywała w takt lekkich kroków stąpających dziewcząt. Rozległy się — tak jak pierwszego wieczoru — westchnienia i szepty zachwytu. — Jakie dorodne! Krew z mlekiem! Szczęśliwy ten nasz król! Gdy wszystkie ustawiły się kręgiem w pobliżu miejsca, które zajmował Likomedes, ten tak się do nich odezwał: — Wezwałem was tu, dzieci moje, na prośbę szlachetnego króla Odyseusza, który chce was pożegnać. Witałyście naszych dostojnych gości, gdy ich nawa przybiła do naszej ojczyzny, pokłońcie się im i teraz, życząc szczęśliwej drogi i opieki bóstw. Zamilkł, a one stały spłonione, ze wzrokiem utkwionym w marmurową posadzkę. — Oczy chyba przymrużyć nam trzeba — Odyseusz powstał i wyprostował się w całej swej okazałości — taki blask młodości i piękna bije od twoich panien, Likomede-sie. Jakby wiosna w całej swej krasie zawitała w progi tej sali. Ale nie będę się wam długo naprzykrzał, śliczne dzieweczki, ani odrywał od zabaw i zajęć. Czy moglibyśmy, królu — zwrócił się do pana domu — przejść do auli? Tam jest przestronniej. Zrobił kilka kroków w kąt sali i wyciągnął pękaty, skórzany wór zawiązany u góry rzemieniem. Zarzucił go sobie na ramię i wszyscy za nim przeszli na dziedziniec z kolumnadą. 70 — Przezacna dłoń mej wiernej żony Penelopy przygotowała mi tę sakwę — rzekł, próbując rozsupłać węzeł — gdy opuszczałem rodzinną Itakę. Leżała ona na dnie okrętu, nikomu nieprzydatna. Dziś pozwólcie, piękne królewny, że wydobędę to, co się w niej kryje, a wy wybierzcie sobie, co tylko się wam spodoba. No, wreszcie węzeł puścił! Zobaczymy, co tam leży na wierzchu? Powoli i z namaszczeniem zaczął sięgać w czeluście przepastnego wora i wydobywać najróżniejsze przedmioty, od których oczy dziewcząt zalśniły gorączkowym blaskiem. Jakież skarby kryły się w skórzanej sakwie: motki jedwabistych nici do haftu, misterne wyszywanki, czółenko tkackie z kości dzikiego zwierza oprawne w złoto, śnieżny peplos — narzutka cienka jak mgiełka, przetykana srebrną nitką jak światłem miesiąca. Potem żeglarz wyciągnął długi szal farbowany purpurą frygijską, kilka lśniących szpil-fibul do spinania fałdów sukni na ramieniu, ciżemki ozdobione perłami, nausznice, puzderka egipskie, pachnidła... Dziewczęta, jak urzeczone, podeszły bliżej i już po chwili, oszołomione widokiem tych skarbów, zaczęły jedna przez drugą dotykać, głaskać, przymierzać i wąchać coraz to nowe prezenty, które podawał im Odyseusz. Goście uśmiechali się, patrząc na ich radość, słuchając wybuchów śmiechu i okrzyków zachwytu: — Co za cudny naszyjnik! — Na boginie, marzyłam o takiej bransolecie! — Co jest w tym flakoniku? — Spójrz, Dejdamejo, lusterko takie srebrzyste i wszystko w nim widać jak żywe! — Powącham tylko mirrę! — Nigdy nie widziałam tak pięknego haftu! — Na Afrodytę, co za wonny olejek! Uważaj, niezgra-bo, już kilka kropel wylałaś! — O nie, moja miła, dwóch broszek nie potrzebujesz! Odstąp mi jedną, a ja ci dam ten staniczek. — Czy to wszystko dla nas, królu Odyseuszu? — Naturalnie, piękna królewno Dejdamejo — zapewnił dziewczynę Odyseusz. — Szczęśliwy jestem, że mogłem wam sprawić tyle przyjemności. Ale to jeszcze nie wszystko. Wór zdawał się nie mieć dna. Chłopcy tymczasem próbowali wypatrzyć, czy nie mignie im w tłumie rozświer-gotanych dziewcząt ognista czupryna Pyrry. Wreszcie doj- 71 rżeli swego przyjaciela, który ze znudzoną miną stał oparty o kolumnę, pogardliwie patrząc na szalejące ze szczęścia królewny. Na Krzysia i Stefana nikt nie zwracał uwagi, więc przystanęli z boku, obserwując wszystko dokoła. — Wiesz, Stefan, bardzo mi się to nie podoba. Odyseusz zanadto odstawia wujaszka z Ameryki. — Istny święty Mikołaj — przytaknął Stefan. — A te głupie sroki, jak zobaczą fatałaszki — umarł w butach! Ale patrz, co on tam jeszcze wyciąga z wora? Rzeczywiście, Odyseusz — zapuściwszy głęboko ramię na dno sakwy — wydobył miecz, hełm z żelaza, pancerz i długą włócznię. Odrzucił to wszystko na bok, z miną jakby zdziwioną, mrucząc do siebie: — Cóż mi tu naładowali? Komu to potrzebne?! Chłopcy nie spuszczali z niego wzroku. Mieli niejasne przeczucie, że coś tu się złego gotuje, że każdy gest i słowo Greka mają jakiś ukryty cel. Nagle znikł im z oczu. Przy pustym już worze stał tylko Diomedes, który zwijał go w ciasny tłumok. Odyseusz jakby się pod ziemię zapadł. Nie mieli czasu rozejrzeć się za nim, bo nagle rozległ się przeraźliwy dźwięk surmy bojowej, potem tupot nóg i okrzyki trwogi, pisk przerażonych dziewcząt. Zaraz dały się słyszeć nawoływania i gromkie rozkazy: — Na Zeusa! Alarm bojowy! — Do broni! Do broni! — Nieprzyjaciel w grodzie! Dziewczęta rozpierzchły się, chroniąc się do swych komnat i unosząc każda jakieś świecidełko. Czy wszystkie? Nie! Jedna z nich rzuciła się jak błyskawica na porzuconą przy kolumnie zbroję, szybko zrzuciła z siebie himation, przypięła pancerz, wcisnęła hełm na niesforne rude loki, chwyciła w prawą dłoń miecz, w lewą włócznię. Z jej ust wyrwał się okrzyk: — Za mną! Na wroga! Do broni! Ale już ciężka dłoń opadła na ramię młodzieniaszka. — A tuś mi, bratku! Trzymaj go, Diomedesie! Mamy naszą zgubę! Twarz Odyseusza promieniała. Jego przebiegłość odniosła raz jeszcze zwycięstwo. Młody rycerzyk żachnął się, oburzony: — Teraz nie pora na żadne sztuczki ani osobiste porachunki. Wrogowie wdarli się na Skyros. Kto za mną? ¦— Niepotrzebnie się podniecasz, mały lewku! — uspokajał go Odyseusz. — Nie ma żadnej wojny ani żadnego 72 > wroga. Wszystko to był fortel, aby cię odnaleźć. To ja, ukryty za kolumną, skorzystałem z zamieszania i zadąłem w spiżową surmę. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi tej lazurowej wysepce. Krzysiowi łzy wściekłości napłynęły do oczu. A to wstrętny chytrus! Mają go! Wszystko przepadło. Chciał się rzucić z pięściami na greckiego króla, ale — o dziwo — sam Achilles powstrzymał jego zapędy, kładąc mu rękę na ramieniu. W jednej chwili raz jeszcze zmienił swą postać: nie było śladu ślicznej i energicznej Pyrry, nie było też zapalczywego wyrostka, z którym spotykali się po nocach. Przed nim stał młody rycerz, poważnym i dorosłym wyglądem imponujący tym, którzy go otaczali. Powiódł okiem po dworzanach, uśmiechnął się wyrozumiale do dziewcząt, które już zdążyły powrócić, i rzekł spokojnie: — Stało się. Daruj mi, mamo. Widać sędziwa starość nie była mi sądzona. Wyruszam z wami pod Troję. — Pyrro, siostrzyczko! Co ty mówisz? Co się z tobą dzieje? — Nie ma żadnej Pyrry. Jest Achilles, syn króla Pe-leusa i boskiej Tetydy. ¦— Niech żyje szybkonogi Achilles! — zawołali zgodnym chórem Krzyś i Stefan. — A tak! Szybkonogi, żebyście wiedzieli — roześmiał się Achilles. — Może chcecie spróbować? Wyzywam was na wyścig do brzegu morza i z powrotem. — Dobra! Zobaczymy, czy nie straciłeś kondycji, ślęcząc przy krosnach i wrzecionie — przyjął wyzwanie Krzysztof. Na stopniach pałacu stanęła najstarsza córka króla Dej-dameja i tęsknym wzrokiem wodziła za pięknym, rudowłosym chłopcem. Z ust jej popłynęła rzewna piosenka: Pędzi boski Achilles, młodzieniec wiatronogi... Jak oszczep wypuszczony, wielkie stawia kroki albo jak lekkim skrzydłem wzniesion pod obłoki orzeł lotny, król ptaków, zdobycz swoją pędzi — tak on chyżo się rzuca i sił swych nie szczędzi... Chłopcy puścili się galopem za pędzącym przyjacielem. Nie dadzą mu się! Przecież Krzyś jest najlepszym biegaczem w swej klasie! Przez chwilę na tle zieleni migała im złota czupryna, ale już zniknęła z oczu. Ścieżka, którą dobrze znali, wydawała im się dziwnie długa. Już dawno 73 powinno ukazać się morze, a tu ani śladu wody, ani naj-lżejszego szumu bijących o brzeg fal. — Krzysiek, gdzie my jesteśmy? — sapał jak miech kowalski Stefan. — Nie rozumiem. Skąd te wysokie drzewa? O, tam wreszcie błyszczy woda — ucieszył się Krzysztof. — Ależ to nie jest morze u brzegów Skyros! Spójrz, to nasze Jeziorko Niesamowite! W głowie mi się kręci. To ci heca! — ? zamiast jechać z Achillesem pod Troję, jesteśmy z powrotem na Mazurach! Uff! Siadam! Nie mogę złapać tchu! Opadli na trawę, dysząc głośno. — Ale ten Achilles — to równy chłopak! — stwierdził Krzysztof. Na szczęście obaj chłopcy nie wiedzieli, że ich nowy przyjaciel zginął pod murami Troi, ugodzony w piętę śmiercionośną strzałą. — I nawet ta jego dzika matka trochę przypomina mi naszą Mamę, choć Mama nie mieszka na dnie morza i nie nosi warkoczy do kostek. — Jedynie to dobre w tym wszystkim — zauważył Krzysztof — że przynajmniej tylko jedna matka będzie niepokoić się o syna, a nie dwie! Ciiicho! Słyszysz? Gdzieś z głębi lasu rozległ się znajomy dźwięk hejnału, dudniące kroki trębacza z wieży mariackiej, a potem głos spikera, raz głośny, to znów zanikający. — Uwaga! Uwaga! Nadajemy komunikat o zaginionych. Zeszłej soboty wyszło z leśniczówki Nadwolica na Mazurach dwóch braci Nałęczów, dwunastoletni Krzysztof i jedenastoletni Stefan, i dotąd nie powrócili. Ubrani byli w... — głos zaczął zanikać. — Ktokolwiek wiedziałby coś o losie zaginionych chłopców, proszony jest o natychmiastowe skontaktowanie się z inżynierem Stanisławem Grzy-małowskim, leśniczówka Nadwolica, województwo suwalskie, albo z matką Anną Nałęczowa, Warszawa, ulica Grzybowska 58, telefon 20-33-30, lub z najbliższym posterunkiem Milicji Obywatelskiej... — O rany! Stefan, słyszałeś? Nogi za pas i do leśniczówki! — Biedna Mama! Musi szaleć z niepokoju. A Duch Puszczy spuści nam lanie co się zowie. Gazu, bracie! Biedna nasza Tetyda! 74 Gwiazdka Ikara Jesienią w rodzinie naszych przyjaciół zaszły wielkie J zmiany. Inżynier Nałęcz miał ostatnio rewelacyjne osiągnięcia w swej pracy zawodowej — dwa jego wynalazki zostały opatentowane i wprowadzone do produkcji w Fabryce Urządzeń Komunikacyjnych na Okęciu — toteż rozpoczął się istny przetarg zakładów przemysłowych na terenie całej Polski, aby zdobyć jego współpracę. I oto dyrekcja fabryki samolotów w Mielcu zaproponowała mu na pół roku stanowisko naczelnego projektanta. Oferta była ciekawa pod wieloma względami: dobre warunki pracy, możliwość korzystania z najbardziej nowoczesnego sprzętu technicznego, zapewnione śliczne mieszkanie dla całej rodziny, niemal na wsi, załatwiono też przyjęcie dzieci na pierwsze półrocze do miejscowej szkoły. Pani Nałęczowej udało się uzyskać z uniwersytetu urlop naukowy, który miała poświęcić na pisanie książki o greckiej liryce. Ukochana Bunia pomagała swym domownikom w nowym mieście z równym zapałem i sercem, jak to robiła w Warszawie. Zmiana szkoły z warszawskiej na mielecką nie okazała się bynajmniej niekorzystna. Poziom nauki był wysoki, a koledzy i koleżanki przyjęli naszą trójkę nie jak intruzów, lecz jak miłych rówieśników ze stolicy. Stefan, Krzysztof i Elka uczyli się dobrze, razem szli o siódmej rano do szkoły, wracali również we trójkę. Krzysztof wybił się wnet na czoło klasy. Wszystko niby układało się dla niego idealnie: koledzy lubili go i podziwiali, nauczyciele mogli liczyć na jego talenty organizacyjne w pracy społecznej, sąsiedzi chwalili jego uczynność. Tak, ten niespodziewany pobyt w Mielcu byłby dla niego bardzo udany, gdyby nie jeden zasadniczy minus. Oto do klasy Krzysztofa w miesiąc po rozpoczęciu się roku szkolnego przybył jeszcze jeden „nowy", który, może bezwiednie, zaczął niepostrzeżenie usuwać w cień ambitnego warszawiaka. Ujmujący w zachowaniu, prędko podbił serca nauczycieli i kolegów. Prócz tego otaczał Ikara — bo takie dziwne imię nosił ów chłopak — nimb tajemniczości, co w środowisku młodzieżowym nie jest bez znaczenia. Nic o nim dokładnie nie wiedziano. Do Mielca przywiózł go ojciec, który, po odbyciu poufnej rozmowy z dyrektorem i zapisaniu syna do szkoły, wynajął mu pokoik na stancji u pani Jarząbkowej, tuż obok domku zajmowanego przez Nałęczów. Potem wyjechał i więcej go nie widziano. Ikar, z natury pogodny i ko- 76 leżeński, pochmurniał, gdy ktokolwiek usiłował go wypytywać o sprawy rodzinne. Toteż jego rówieśnicy — wyczuwając, że jest to dla niego temat raczej przykry — wystrzegali się wszelkiej niedyskrecji. Ponadto wszystko wskazywało na to, że nie miał matki. Krzyś początkowo bardzo chciał zaopiekować się, a właściwie wziąć pod swą kuratelę tajemniczego koleżkę: wprowadzać go w sprawy szkoły, bronić przed ewentualną niechęcią innych chłopców. Kiedy okazało się, że „nowy" wcale tego nie potrzebuje, że wszyscy wprost na wyścigi ubiegają się o jego względy, co więcej, że uczy się świetnie, ma doskonałą pamięć i znakomicie daje sobie radę w obcym środowisku — odsunął się od niego i... powiedzmy otwarcie, przestał go lubić. Dziwicie się? Nie było w szkole dziedziny, w której by ów Ikar czymś się nie wyróżnił! A w domu? Pani Jarząbkowa, która często wpadała do Nałęczów, wychwalała pod niebiosa swego lokatora: to naprawił jej żelazko, to pralkę uruchomił, która miała już iść na szmelc. Do lampy stojącej na stole w pokoju nauczycielskim, którą przykrywała stara i obstrzępiona apaszka, sam zrobił śliczny abażur. Namalował na nim skaczące delfiny i skrzydlate ryby, czym wzbudził podziw wszystkich. A wczoraj Elka, jego rodzona siostra, dla której Krzyś był dotychczas wyrocznią i ideałem, pokazała mu piejąc z zachwytu lalkę poruszającą rękami, nogami i głową, w pięknej sukience, z prawdziwymi złotymi lokami. To Ikar zrobił tę lalkę i podarował ją Elce na urodziny. Tego było już za wiele! Fala goryczy zalewała mu serce. Nie można powiedzieć, że Krzysztof nie walczył z uczuciem zazdrości, że się go sam przed sobą nie wstydził. Zresztą, narastało ono stopniowo i nie od razu zdał sobie z niego w pełni sprawę. W skrytości serca uczciwie przyznawał, że ów „nowy" wcale się nie przechwalał, nie wykorzystywał swej przewagi, że — co więcej — był zawsze wobec niego miły, jakby mu zależało na jego przyjaźni. Cóż, kiedy ambicją Krzysztofa było zawsze być tym „najlepszym", a tu czuł się zdystansowany. I — co gorsza — gdzieś tam w zakamarkach sumienia sam przyznawał pierwszeństwo Ikarowi. Z racji swych zamiłowań Krzyś był oczywiście duszą Kółka Antycznego, do którego należeli uczniowie, a nawet i licealiści z kilku szkół mieleckich. Tu im imponował swymi wiadomościami z literatury i kultury starożytnej, 77 gdyż w szkole ledwo trochę liznęli historii Grecji i Rzymu. Parę miesięcy temu ktoś z Zarządu Kółka zaproponował kandydaturę Ikara. Krzyś, ukrywając swą niechęć, musiał zgodzić się z życzeniem ogółu. „Jeszcze tu brakowało nam tego gwiazdora!" — pomyślał ze złością. Ale, o dziwo, sprzeciw przyszedł z całkiem niespodziewanej strony. Sam Ikar odmówił zapisania się do Kółka i dopiero po długich naleganiach ze strony kolegów dał się uprosić. Podkreślił jednak, że go to nie interesuje i że nie obiecuje czynnego udziału. Rzeczywiście, siedział milczący na cotygodniowych zebraniach, choć widać było, że słucha uważnie tego, co inni mówią lub czytają. W czwartek o 16.30 odbywało się kolejne zebranie. Na tablicy przewodniczący Kółka, młody nauczyciel łaciny, napisał wielkimi literami OWIDIUSZ, METAMORFOZY. Młodzi poTozsiadali się jorzy stolikach, bez wyznaczonych miejsc, bo atmosfera takich spotkań była swobodna. Czekano, aż profesor Wierzbicki zagai zebranie. — Słuchajcie, moi drodzy. Niestety, wyznaczono mi równocześnie posiedzenie Rady Pedagogicznej i nie mogę uczestniczyć w dzisiejszym zgromadzeniu. Proponuję, by któryś z was odczytał głośno, w polskim przekładzie, jeden mit z „Przemian" Owidiusza. Potem sobie podyskutujecie na ten temat, dobrze? Nie bardzo wiedzieli, na co się zdecydować, zwłaszcza że większość miała mgliste pojęcie na temat starożytnych legend. Krzysztof wziął inicjatywę w swoje ręce. Otworzył książkę i czytał głośno tytuły spisu treści piętnastu ksiąg „Metamorfoz", wybierając najbardziej efektowne mity. — „Deukalion i Pyrra", „Faeton", „Porwanie Europy", „Perseusz i Andromeda", „Niobe", „Muzy na Helikonie", „Dedal i Ikar"... — O tak! Przeczytajmy o Dedalu i Ikarze — odezwały się liczne głosy. — To wygląda ciekawie. — W porządku — zgodził się Krzysztof. — Kto zechce czytać? No, na ochotnika! — Jak o Ikarze — to już obowiązkowo powinien czytać Ikar, no nie? — Nie! Nie będę. Dziękuję. Niech Krzysztof czyta albo Władek — wykręcał się chłopak, patrząc błagalnie na kolegów. Dziewczyny uparły się jednak: — Nie wymawiaj się. Ty świetnie deklamujesz, a jak 78 już ktoś tak dziwnie się nazywa i ma w zamierzchłych czasach swego imiennika — to musi nam o nim opowiedzieć. — Ale naprawdę nie mogę... — Chłopiec miał minę jak z krzyża zdjęty. — Nie ma żadnych „ale". Należysz do naszego Kółka czy nie? My się nigdy nie wykręcamy, gdy większość coś zdecyduje. No, jazda. Ikar wstał i drżącymi rękami wziął książkę od Krzysztofa. Zaczął ją wertować. Zniecierpliwiony Krzysztof wyrwał mu książkę i podsunął już otwartą na właściwym miejscu. — Masz tu, strona 65. No, nie zachowuj się jak prima-donna! Ikar ciężko westchnął i zaczął czytać. A na Krecie, po długiej rozłące ze swymi, Dedal uczuł tęsknotę do ojczystej ziemi. Lecz wstrzymuje go morze i Minosa rządy. „Niechaj zamknie przede mną i morza i lądy — rzekł Dedal — niebo dla mnie wolne pozostanie. Ma on ziemię, lecz powietrza nie wziął w posiadanie". Bystrym umysłem swoim naturę poprawia i nowe kunszty tworzy: pióra w rząd ustawia, małe od dołu, wyższe po niższych, koleją, tak jak na wsi z trzcin chłopi flet robić umieją. Ze środka je nićmi, w końcu lepkim woskiem spina i na wzór skrzydeł ptaka lekko je wygina... Na ojca swego dzieła patrzył Ikar mały, bawił się nimi, nie wiedząc, że go zgubić miały. To raz śmiejąc się, piórka latające goni, to wosk przygotowany w małej gniecie dłoni... Chłopiec czytał z coraz większym wysiłkiem, zacinając się, przerywając, by zaczerpnąć tchu, na przemian bladł i czerwieniał, grube krople potu pokazały się na jego czole. Koledzy patrzyli na niego zdziwieni, nie rozumiejąc, co mu się stało. Trącali się łokciami, któraś z dziewcząt szeptała coś na ucho koleżance. Nagle Ikar osunął się na ziemię, książka wypadła mu z ręki, zakrył twarz dłońmi. Wyskoczyli z ławek i rzucili się ku niemu, zwłaszcza dziewczyny. — Ikar! Co ci jest? Czy cię coś boli? Słabo ci? Chłopiec uniósł głowę, zażenowany, próbował się uśmiechnąć, ale nie zdołał, więc tylko wyszeptał: 79 — Nie gniewajcie się na mnie. Ja naprawdę nie mogę... — Słuchaj, stary. Trzeba było od razu mówić, że się źle czujesz! Myśmy tak nalegali, bo sądziliśmy, że się tylko wymigujesz. Ty chyba masz gorączkę! Tylko Krzysztof stał na uboczu i przypatrywał się ironicznie całej scenie. Wreszcie Ikar wykrztusił: — Nic mi nie jest. To głupstwo. Jestem zmęczony. Zostawcie mnie, proszę. Pójdę do domu. — I wybiegł, tłumiąc płacz. Patrzyli za nim, markotni. — Trzeba go było odprowadzić. A nuż gdzieś zemdleje po drodze! — niepokoiły się dziewczęta. — Nic mu nie będzie. Po prostu chce być interesujący. Rano na lekcjach był zdrów jak ryba. Ot, zwykła zgrywa! — Krzysztof wzruszył ramionami. Ale go zakrzy-czano. — Wstydziłbyś się tak mówić. Nie lubisz go i tyle. To jasne, że on nie udaje i coś mu jest. W tej chwili rozległ się dzwonek, oznajmiający koniec lekcji drugiej zmiany. Członkowie Kółka też się poderwali ze swych miejsc. Nie było sensu ciągnąć dłużej zebrania, na które już nikt nie miał ochoty. Zbierali się do wyjścia. Któryś z kolegów wziął Krzysia pod ramię. — Krzysiek, idziesz? — Nie. Poczekam tu na Stefana i Elkę. Są jeszcze w świetlicy. Tobie, Jurek, radzę odwiedzić chorego pupila albo skoczyć po doktora — uśmiechnął się złośliwie. Tamten spojrzał na niego z oburzeniem, potem wzruszył ramionami i odszedł. Krzyś, naburmuszony i zły na siebie i na cały świat, ruszył korytarzem do drzwi świetlicy. Ale Stefan i Elka byli już na dziedzińcu i biegli teraz do niego. — A, jesteście już! No, to idziemy. — Spojrzał na zegarek. — Jeszcze jest wcześnie, chodźmy przez las, okrężną drogą. Stefan, który posłyszał, że coś dziwnego zdarzyło się na zebraniu Kółka Antycznego, chciał się czegoś bliższego dowiedzieć. — Nic takiego. To Ikar urządził przedstawienie — wyjaśnił Krzysztof. — Omal nie zemdlał! — Nic dziwnego, październik, a taki upał. U nas w klasie Maryni Wysoczańskiej też się słabo zrobiło — wtrąciła Elka. — Ale twoja Marynia to chuchro, a Ikar jest wyspor- 80 towany i mocny jak tur, mimo swych niebieskich oczu i złotych loków. To jakaś niejasna historia — pokręcił głową Stefan. — Właśnie, te jego dziewczyńskie miny i sposób bycia bokiem mi już wyłażą — mruknął Krzyś. Elka wzięła w obronę nowego sąsiada: — Po prostu nie jest ordynarny, jak niektórzy chłopcy. A ty się wciąż do niego przyczepiasz! — E, bo mam już dość i budy, i nauki tutaj, i kolegów! — wyładowywał swą złość Krzysztof. — No wiesz! Pierwszy uczeń w klasie, chluba szkoły i jeszcze mu źle! — oburzał się Stefan. — Byłem pierwszym uczniem. Dziś już wszyscy o tym zapomnieli. — Czyżbyś był zazdrosny o Ikara? — zdziwiła się Elka. — Głupia jesteś! Ten wasz Ikar ani mnie ziębi, ani grzeje. Wiem jedno: wszyscy zwariowaliście na jego punkcie. Wziął się tu ni stąd, ni zowąd i tyle szumu wokół niego! — A mnie jest go żal. Pomyślcie, ani rodziny, ani własnego domu. Nikogo tu nie znał, kiedy przyjechał. Pewnie, dziś ma wielu przyjaciół, bo sam jest dobry i równy kolega, ale on na pewno musi tęsknić, choćby za swym tatą — użaliła się nad Ikarem Elka. — Masz rację — przytaknął je] Stefan. — Ikar bardzo kocha swego ojca. Ale nie rozumiem, jak on mógł syna tak długo zostawić samego. — No właśnie! Stefan, a czy ci się to nie wydaje podejrzane? — ożywił się Krzysztof. — W ogóle, czyście zauważyli, że jak go tylko zagadnąć o jego przeszłość, to albo zagaduje, albo milknie, jakby wody nabrał w usta. — A wiesz, on mi raz coś napomknął, że urodził się na jakiejś wyspie koło Grecji. I tam chyba umarła jego mama. — A ja ci mówię, Elka, że to bujda na resorach! Gdzie mu do Grecji? Chyba że jest synem emigranta. Ja osobiście wyczuwam, że on ma jakąś niezbyt chwalebną tajemnicę — upierał się Krzyś. — Przez cały czas pobytu w Mielcu nie dostał ani jednego Ustu! Mam dobre informacje. Pani Jarząbkowa mówiła o tym Mamie. — Biedny Ikar — westchnęła Elka. — Władek Solarz, który ma stryja we Francji, wciąż dostaje od niego takie śliczne widokówki, a ten nigdy nic. 6 — Historia nie z tej ziemi 81 — Wątpię, czy Ikar w ogóle wie, gdzie się jego ojczulek podziewa i co robi — z przekąsem rzeki Krzyś. — Przecież mówił raz, że jego ojciec jest inżynierem czy architektem i że ma zamówienia na całym świecie — nie dawała za wygraną Elka. — A wy to wierzycie ślepo każdej bujdzie, którą wam powie. Ale musicie przyznać, że on nie jest jak każdy z nas. Choćby te jego spacery po nocach, które podobno ojciec kazał mu odbywać dla zdrowia. — A nawet jeśli ma jakąś tajemnicę, to mu nie wolno? — poparł siostrę Stefan. — Wiem jedno, że na pewno żadnego świństwa by nie zrobił. I chyba nie możesz zaprzeczyć, że jest bardzo uczynny dla wszystkich. I ma złote ręce. Ten zamek, który zrobił do drzwi garażu Ja-rząbków, jest fantastyczny. Albo studnia koło szkoły! Naciskasz guzik i wiadro samo podjeżdża do góry. Kto z nas to potrafi? — No, to co? Czyście się na mnie oboje uwzięli? — żachnął się Krzysztof. — O niczym innym mówić nie umiecie. Zresztą, jestem sprawiedliwy: nigdy nie twierdziłem, że Ikar jest głupi lub niedojda, choć czasem, jak coś powie, to jakby z księżyca spadł. Ale to, że on coś ukrywa — to głowę bym dał. — Tu się z tobą zgadzam. A widziałeś jego rysunki, nie te zadane na lekcji, ale takie, które sam sobie bazgrze? Kiedyś chciałam go niby nastraszyć i cichutko podczołga-łam się, gdy siedział na trawie i rysował. Zajrzałam do jego bloku, a tam same potwory, straszydła, pies z trzema głowami, jakieś skrzydlate maszkary! Jak Ikar zobaczył mnie, zaczerwienił się i podarł całą kartkę. — To dziwne, bo ja znowu podniosłem kiedyś kawałek papieru, który mu wypadł z torby, ale nic tam niesamowitego nie było. Przeciwnie. Jakieś obliczenia, pomiary, rysunki geometryczne. Wcale nie z naszego podręcznika. Na lekcji rysunków jest całkiem przeciętny. Raz mu się tylko samolot naprawdę udał — przyznał Krzysztof. — Samolot? Na rysunkach? — zdziwił się Stefan. — Tak. Mieliśmy narysować coś dowolnego, z pamięci. Pan go pochwalił, i słusznie. Chociaż nigdy nie zauważyłem, żeby się interesował lotnictwem. A tu, w Mielcu, byłoby to normalne... O, mówimy o samolotach, a patrzcie, dokąd zaszliśmy. Pod samą fabrykę. Zaczęło się ściemniać, upał przestał dokuczać i dzieci odetchnęły z ulgą. Przysiedli na trawie. Mama z Bunią 82 miały pójść odwiedzić chorą nauczycielkę, więc nieprędko wrócą do domu. Wpatrywali się w ogromne zabudowania, hale i hangary fabryki. Kiedyś ojciec pokazał ją chłopcom; musieli mieć specjalne przepustki, bo cały teren to tajemnica państwowa. Siedzieli na wprost największej hali, tam gdzie składa się wszystkie części samolotów. Wielka brama i rzędy małych zakratowanych okienek, od parteru aż po dach. Nadchodziła noc i Krzysztof już miał dać znak do powrotu, gdy nagle w jednym z okienek stojącej na uboczu hali coś zamigotało, zgasło i znowu się zaświeciło. Krzyś, dostrzegłszy tajemnicze światełko, cały się sprężył. Chwycił Stefana za ramię. — Stef! Popatrz tam, trzecie okno od lewej, na górze. Czy mu się przywidziało? A może był to ostatni, spóźniony odblask słońca? Nie, to niemożliwe! A może samochód, przejeżdżając drogą, skierował w tę stronę reflektor i światło odbiło się w szybie? Nie! Znowu błysk i ciemno. Jakby ktoś papierosa palił w hangarze. Chłopcy poczuli, jak skóra im cierpnie z wrażenia. Ktoś musiał wtargnąć na teren fabryki! — Tak. Nie ulega wątpliwości. Chodzi po hali z latarką elektryczną. O, coś złego się tu święci — zawyrokował Krzyś. — Pobiegnę zaglądnąć do środka — zaproponowała Elka. — Zwariowałaś? Chcesz go spłoszyć? — powstrzymał ją Krzysztof. — Kogo? — Czy ja wiem? Złodzieja, a może szpiega? Wy sobie chyba nie zdajecie sprawy, czym to pachnie! Ktoś zakradł się do strzeżonej jak oko w głowie hali fabryki. — E, naczytałeś się kryminałów i wszędzie wietrzysz szpiegów! — powątpiewał Stefan. — Zresztą, ta hala nie należy już do terenu fabryki. — Głupiś jak but. Jak nie chcecie mi pomóc, to marsz do domu spać. Już ja sobie poradzę sam. Krzysztof był zły, że mu nie wierzą i nie chcą go słuchać. Ale Stefanowi i Elce zabawa w detektywów była w to graj, więc starali się udobruchać brata. Przecież tylko żartowali! Chybotliwy płomyk poruszał się w różne strony, widać było jakieś cienie za szybą. Krzysztof poderwał się na nogi, Elka i Stefan za nim. Dał znak ręką, by podeszli 83 bliżej ściany. Skradali się na palcach, choć trawa głuszyła ich kroki. — Psst! To okienko jest nie domknięte. Krzyś wspiął się na palce i leciutko rozchylił je szerzej. Rozległ się dziwny śmiech, jakby ktoś uderzał o siebie szkiełka, a potem przytłumione stukanie. Stefan próbował wywindować Krzysia na plecach w górę, by ten zajrzał do środka. Niestety, było zbyt ciemno, a wewnętrzne okienko pokrywała taka warstwa kurzu, że Krzysztof nic nie mógł dojrzeć. — Starajmy się podsłuchać, co się tam dzieje. Może zorientujemy się, co to za ptaszki i czego tam szukają — wyszeptał Stefan. Znieruchomieli z policzkami przylepionymi do ściany tuż pod oknem. Zajrzyjmy, co się tam dzieje. Rzeczywiście, ciemno, że oko wykol. W hali majaczy kontur samolotu: skrzydło, kadłub, śmigło. Tuż przy nim skulona postać coś majstruje, piłuje, zmienia narzędzia, bierze jedno, odkłada drugie, przykręca śruby. Jedyne światło to migocący punkcik o niewyraźnych kształtach, który po kolei oświetla różne miejsca, ręce pracującego człowieka, potem szerokim, świetlistym łukiem osiada na czubku przekrzywionego skrzydła. Jest w ciągłym ruchu, ale gdy wreszcie wzrok przyzwyczai się do ciemności, widzimy, że to mała gwiazdka. To ona śmieje się i mówi szklanym głosikiem, jak mała dziewczynka lub jak dzwoneczek. — Nie złość się, Ikarku. Trudno, ale nie mogę usiedzieć na jednym miejscu, a ty byś chciał, żebym bez ruchu wpatrywała się w twoje żelastwa. Na mgnienie oka promyk jej pada na twarz człowieka przy samolocie. To Ikar. Oczy mu błyszczą, cały jest pochłonięty tym, co robi. — Ależ zrozum, moja Gwiazdko, muszę się spieszyć. Niby wszystko gotowe, ale wciąż coś trzeba poprawić, ulepszyć, skontrolować. O, tu poświeć mi, przy tej lotce. Coś mi się w niej nie podoba. Światełko rozjaśniło wskazane przez chłopca miejsce, ale wnet Gwiazdka frunęła wysoko, zataczając świetliste koła. — Przestań się wiercić! — upomniał ją Ikar. — Sama mówiłaś, że niebo ci się znudziło i chcesz mi pomóc. — Mój złoty! Odpocznijmy trochę. Tyleśmy się dziś 84 napracowali. Pobawmy się w coś! Może w chowanego... A kuku! Gdzie jestem? Błyszczący „zajączek" wirował w zawrotnych susach po suficie i nagle wylądował we włosach chłopca. — Masz ci los! Teraz mnie łaskoczesz w ucho. Ach, co ja z tobą mam! — westchnął chłopiec. — Kiedy zaczniesz się zachowywać jak dorosła gwiazda z dobrego domu? — Też masz wymagania! Mam ledwo paręset milionów lat, a chcesz, bym już przybierała pozy planetarnych ma-tron! Cóż to za staroświeckie kwoki, zanudzające wszystkich morałami. Dziękuję za przyjemność! — Ty figlarko! Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi. — Ikarku, czy ci nigdy nie przyszło na myśl, że może wolałabym mrugać wieczorami na zakochanych w parku albo przysiąść na listku jaśminu i słuchać, jak słowik śpiewa na cześć moich promiennych oczu... — Patrzcie ją! Promienne oczy! Nie wiedziałem, że jesteś taką kokietką. Ale mówiąc poważnie: tak ci źle było tu ze mną, moja Gwiazdko?