14781

Szczegóły
Tytuł 14781
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14781 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14781 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14781 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Drielfi Anna Prus Część pierwsza PROLOG Młoda dziewczyna siedziała w oknie i patrzyła na opadające liście. Były takie kolorowe... Jesień była w pełni. Najprawdziwsza złota, polska jesień. Nie potrafiła, mimo urokliwego widoku, spędzić z ust smutku. No tak... Miał zadzwonić... Uśmiechnęła się. Powtarzała klasyczny przypadek utraconej miłości wakacyjnej. Co mogła na to poradzić? Był inny. Miał pasję. Był żeglarzem. W jej wieku. Kiedy się rozstali, nawet nie mieli swoich telefonów. Potem, miesiąc póĽniej, cudem się spotkali i wymienili telefony. I na tym się skończyło. A teraz, po tygodniu od spotkania zmuszała się do wyrzucenia go z pamięci. A to nie było proste. Na imię było jej Ania. *** Rozdział 1 Ania wpadła po szkole do domu i natychmiast zrobiła sobie herbatę w swoim ulubionym białym kubku z serduszkiem. Kiedy tylko woda się zagotowała, wrzuciła torebkę do kubka. Potem pobiegła do swojego pokoju i przebrała się. Ależ dziś było zimno! Wsunęła na siebie powyciągany sweter i drugie skarpetki. Zeszła do kuchni i wypiła gorącą, mocną herbatę. Napój rozgrzał ją. Zrodziło się w niej postanowienie, które, zważając na to, że była wielką domatorką, zdawało się co najmniej dziwne. "Pójdę na spacer" - pomyślała, choć było 10 stopni i zaczynało kropić. Prędko założyła kurtkę, buty i rękawiczki. Wyszła zamykając drzwi na klucz. Niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami, z których siąpił leciutki kapuśniaczek. Zimny wiatr dął i przejmował do szpiku kości. Drzewa uginały się pod jego podmuchami, gubiąc pożółkłe liście. Mimo to, krajobraz dawał wrażenie dziwnego spokoju i tego, że coś się kończy i ulatuje. Jak liść. Ania pobiegła nad Wisłę i przechadzała się jej brzegiem. ¦piewała sobie pod nosem i przypominała wydarzenia z obozu żeglarskiego. No tak, wspomnienia znów ożyły. ¦piewała coraz głośniej i głośniej. Sprawiało jej to wielką przyjemność i tylko tu, na odludziu, mogła śpiewać w spokoju, nie bojąc się niczyjej krytyki. Choć, przyznać musiała, nie była wielkim talentem w tej dziedzinie. Przeszła już kawał drogi, kiedy doszła do osiedli ogródków działkowych, co oznaczało, że najwyższa pora wracać. Wszystko było opuszczone i smutne. A może raczej melancholijne, a nie smutne. Ania często zastanawiała się, dlaczego ludzie tu, na terenie zalewowym Wisły stawiali domy. Dziwne. Czasem nawet na wał, jak nazywano w skrócie wał przeciwpowodziowy, wychodziły kozy. Kozy! W centrum Warszawy! Ludzie uprawiali tu również kapustę, marchewkę, jabłka i pomidory. Ale najpiękniejsze były kwiaty. Dzikie, niezadbane róże, nagietki, niecierpki, lwie paszczki i inne kwitnące wczesną jesienią. Ania zauważyła rosnące poza ogrodzeniem ładne, delikatne, różowe, fioletowe i żółte kwiatki. Nie zastanawiając się, zrobiła z nich bukiet. Nagle aż podskoczyła. W trawie leżał piękny, srebrny diadem. Był chyba upuszczony stosunkowo niedawno, bo lśnił w promieniach zachodzącego słońca i nie był ani trochę brudny, czy naznaczony zębem czasu. Podniosła go zafascynowana. - Jaki piękny... - oniemiała z zachwytu, kiedy odkryła, że w jednym miejscu tkwił błyszczący diament. A może kryształ lub zwykła cyrkonia. To nie było ważne. Co najdziwniejsze zdawał się emanować własnym, zielonkawym światłem. Ania włożyła go na głowę i poczuła jakieś cudowne ciepło i spokój rozpływające się po całym ciele. Nagle usłyszała znikąd cichutki, dĽwięczny śpiew i dwa słowa - "elli Drielfi". Głos zdawał się tętnić z ziemi, z powietrza, z kwiatów. Kiedy się odwróciła, nikogo nie zauważyła. Deszcz przestał padać. Pytania, dziesiątki pytań aż rozsadzały jej głowę. Jakim cudem ona go znalazła? Srebrny diadem w trawie? Wśród opustoszałych, biednych ogródków działkowych? Kogo było stać na posiadanie takiego klejnotu? I skąd dochodził ten głos? - Elli Drielfi - powiedziała. - Jakie to piękne. Brzmi jak muzyka. - i roześmiała się zupełnie bez powodu. Troski odeszły jak nożem uciął. Choć na chwilę zapomniała o swoim Żeglarzu. Spojrzała na zegarek. No tak. Nie było jej już półtorej godziny. Czas najwyższy wracać. Schowała diadem troskliwie do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wolała, żeby nikt go nie zauważył. Tak na wszelki wypadek. Wcale nie chciała go stracić ani nikomu oddawać. Poczuła już, że jest jej własnością. Kiedy zobaczyła szybko gromadzące się czarne chmury domyśliła się prędko, że idzie burza. Dosłownie w jednej chwili pociemniało. Powiało z taką siłą, że aż odskoczyła do tyłu. Deszcz lunął z potworną siłą. Pierwszy grzmot zagłuszył szum ulewy. Ania biegła przed siebie, byleby tylko dotrzeć do domu. Było strasznie zimno i w ogóle nie czuła już dłoni ani palców u stóp. Wkrótce zaczął padać grad wielkości groszku siekący w twarz. Nie sposób było iść. Ania przystanęła na chwilę. Musiała przykucnąć, żeby wiatr jej nie przewrócił. Tymczasem gradowe kule osiągnęły rozmiar kurzych jaj. Każda kula po uderzeniu sprawiała ból, jakby ktoś cisnął kamieniem. A najgorsze było to, że zupełnie nie miała się gdzie schować. Pochyliła się, rękami chroniąc głowę i z desperackim wysiłkiem znów zaczęła biec. Niewiele widziała. Po jakimś czasie znalazła ścieżkę prowadzącą do jej osiedla. Pobiegła jeszcze szybciej. Już była pod domem, już wyciągnęła rękę, żeby zadzwonić drzwi, kiedy gradowa kula uderzyła ją w głowę. Zatoczyła się, przed oczami jej pociemniało. Nikt nie otwierał. Z wielkim wysiłkiem wyciągnęła z kieszeni klucze i otworzyła drzwi. Z ulgą skoczyła do środka i usiadła na ławce w przedpokoju. Była zupełnie przemoczona i zziębnięta. Przymknęła oczy i straciła przytomność. Po jakichś pięciu minutach ocknęła się. Kiedy przypomniała sobie, co się stało, wstała i poszła do łazienki. Napuściła do wanny gorącej wody i zupełnie skołowaciała zeszła do kuchni zaparzyć kolejną herbatę. Trzymając parujący kubek w ręku wróciła do łazienki. Zrzuciła z siebie mokre ubranie, co nie było wcale proste i weszła do wanny. Zakręciło jej się w głowie i znów straciła przytomność. Obudziła się, gdy usłyszała dzwonek telefonu. Opatuliła się ręcznikiem i podeszła do aparatu. - Halo? - Cześć Aniu, to ja. - Cześć mamo. Burza cię zatrzymała? - Tak kochanie. Jesteśmy z Madzią u cioci Asi. Jeszcze leje i wali grad, więc nie wiem, czy nie przenocujemy. Poradzisz sobie kotku? - Muszę mamo! Ale wiesz co? - Coś się stało? - mama wyczuła niepokój w jej głosie. - Nic, tylko dostałam tym gradem w łeb i straciłam przytomność. Ale tylko na chwilę. - Matko boska, Aniu! No... A ja nie mogę do ciebie przyjechać! Zadzwonię do sąsiadów, żeby się tobą zaopiekowali i przyjadę jak najszybciej. Jak tylko ten grad zelżeje to od razu przyjedziemy. Boże! - Mamo! Już wszystko dobrze! Czuję się świetnie i wszystko jest okey! Spokojnie! Nic się nie martw - roześmiała się. - No dobrze. Odgrzałaś sobie zupę? - Tak mamo. Papa. - No pa. Będę najszybciej jak się da. - Cześć - rozłączyła się. Dopiero teraz Ania poczuła jaka jest głodna. Postawiła zupę na gaz, wyżęła i rozwiesiła mokre ubrania, spuściła wodę z wanny i zaparzyła nową herbatę. Zaraz też zupa była gotowa. Zjadła ją z apetytem. Połknęła aspirynę i postanowiła pójść spać. Wtem przypomniała sobie o diademie. Poszła do przedpokoju i z kieszeni mokrej kurtki wyjęła lśniący klejnot. Był nieziemsko piękny. ¦wiecił zielonkawym światłem. Włożyła go na głowę. Cała senność z niej uleciała. Głowa też przestała ją boleć. Jak na skrzydłach poleciała do swojego pokoju. Zaczęła przymierzać sukienki. Wybrała białą, prostą, i długą. Przejrzała się. "Ależ ja pięknie wyglądam" - powiedziała sobie. A rzeczywiście wyglądała bosko. Rozpuściła długie, pofalowane kasztanowe włosy, w których diadem lśnił srebrzyście. Zdjęła okulary. Jej niesamowite, lekko skośne niebieskie oczy z żółtymi środeczkami błyszczały w podnieceniu. - Elli Drielfi! - usłyszała za sobą głos, a w lustrze ujrzała piękną, smukłą i śniadą kobietę o szpiczastych końcach uszu. Uśmiechała się do niej przyjaĽnie, a zarazem tajemniczo. Ania tak się przestraszyła, że aż podskoczyła. - Nie bój się. Jestem Gaija. A ty jesteś Drielfi. To twoje imię. - Mam na imię Ania. - odparła sucho. - Eh... - westchnęła przybyszka. PrzejdĽmy może do Kinifijjelâr. Pójdziesz ze mną? - Tak. - Ania nabrała do Gaiji zaufania. Zupełnie nagle i kompletnie irracjonalnie. Być może dlatego, że Gaija mówiła pięknym językiem, który przypominał śpiew. Był bardzo dĽwięczny, melodyczny i radosny. Od razu go pokochała i dziwiła się sobie, że go rozumie. A być może nie. - Zamknij oczy. - Ania zamknęła je i usłyszała jakiś szum. Czuła, że leci w jakiejś dusznej, nieokreślonej ciemności. Wszystko trwało krótką chwilkę. - Możesz już otworzyć. To, co zobaczyła było przepiękne. Na niewielkiej polance, porośniętej miękką, pachnącą trawą, wrzosem i kępkami jagód, stały dwie drewniane ławki i stół. Na stole paliła się niebieska, wysoka świeca, stała butelka, dwa kieliszki i talerz z owocami. Dziwiła się sobie, dlaczego się zgodziła pójść nie wiadomo gdzie z nie wiadomo kim. Polana była z trzech stron obrośnięta gajem brzozowym, natomiast z czwartej strony, opadała stromo tworząc klif nad spokojnym morzem. Słońce już chyliło się ku zachodowi, przeświecając przez jesienne liście. Zaiste było pięknie. Gdzieś w oddali słychać było radosny śpiew i dĽwięk lutni. - UsiądĽ proszę. - powiedziała Gaija. Ania usiadła na ławce. - Jak zapewne się domyślasz, jestem elfem. Znajdujemy się w Kinifijjelâr, pięknym lesie elfów, położonym na wschód od Jeziora Długiego. Drielfi, bo tak brzmi twoje imię w naszej mowie, oznacza "Dziecię Elfów". Sprowadziłam cię tu, bo najstarsze przepowiednie mówią, że ten, kto znajdzie Diadem Fitherin, ten zazna życia Gdzie Indziej. Jesteś Flecistką. Umiesz grać na flecie poprzecznym, tak? - Tak. - Ijnefri Fitherin, tak zwą legendy Flecistkę z Wygnania, to też twoje imię. Ale to nie jest ważne. Koniec świata na twojej ziemi zbliża się. Za niecały rok, na początku lata, ziemia ludzi rozpadnie się i nie będzie istnieć. Zabraliśmy cię z niej, byś żyła pośród nas. Życie nasze powinno ci się spodobać. Kochamy tańczyć, śpiewać i śmiać się. - Czy ja już tu zostanę na zawsze? - zapytała Ania z nadzieją, bo wydawało jej się, że najskrytsze marzenia się spełniają. Marzyło o życiu w krainie, gdzie nie ma ludzi. Gdzie w lesie żyją mówiące zwierzęta. Gdzie się chodzi w powłóczystych sukniach i jeĽdzi konno. Gdzie się śpiewa i tańczy. Gdzie istnieje prawdziwa miłość. Pokochała to miejsce, tak jak wkrótce miała pokochać wszystko co tu się znajduje. - Jak chcesz, Drielfi. Wybór należy do ciebie. *** Rozdział 2 Ania nie myślała długo. Od razu się zgodziła. Jakoś zapomniała nagle o swojej rodzinie, bliskich, przyjaciołach. Tylko wspomnienie Żeglarza gdzieś tam się kołatało. - Chcę, chcę tu zostać! - zakrzyknęła radośnie. - To dobrze. Napij się teraz. - Gaija nalała do kieliszków żółtawego płynu. Ani uniosła do ust kielich. Poczuła zapach jabłek i cynamonu. Spróbowała. Był to gazowany napój o wspaniałym smaku. Rozgrzewał ciało i rozjaśniał umysł. - Wspaniałe, wspaniałe - powiedziała Drielfi, - bo tak od teraz będziemy nazywać Anię - którą ten alkohol ośmielił. - można jeszcze? - Widzę, że nasz elfi cydr przypadł ci do gustu. - odpowiedziała Gaija ze śmiechem. - ale nie dostaniesz już ani kropelki więcej. Czas na przemiany. Z tymi słowami elfka powstała, wzięła Anię za rękę i skierowała głowę w kierunku gwiazd na firmamencie. Zaczęła mówić w jakimś dziwnym języku. Jej monolog był długi, a Drielfi nawet nie śmiała się odezwać. - Już. - rzekła niespodziewanie. Spójrz na mnie. Twoje oczy nie widzą dobrze. - zdjęła dziewczynie okulary. Ostrożnie położyła rękę na jej powiekach. - Spójrz teraz. - Och, dziękuję! Dziękuję bardzo! - widziała wszystko ostro, nawet lepiej niż przez okulary, a świat wydawał się jej jeszcze piękniejszy niż kiedykolwiek. Teraz Gaija ujęła uszy Drielfi. - Teraz słuchaj. Drielfi aż zachłysnęła się z wrażenia. Usłyszała wszystkie dĽwięki wyraĽniej. W dodatku wydawały się jej bardziej nasycone i pełne głębi niż kiedykolwiek. A elfi język wydał jej się jeszcze piękniejszy. - A teraz ostatnia przemiana - dotknęła jej stóp i dłoni. - Musisz stąpać cicho i wprawnie wspinać się po drzewach. - Dziękuję, to było cudowne. - Drielfi podskoczyła i zawirowała. Upadła miękko. Wprost bezszelestnie. - Mogę ci dać jeszcze dwie rzeczy, które sama sobie wybierzesz. - Nie śmiem prosić. - Ależ wybierz sobie - widząc zdumienie w oczach dziewczyny dodała - może to być jakaś umiejętność, walor urody... Możesz zmienić kolor włosów, czego ci stanowczo odradzam... - Dlaczego? - PóĽniej się dowiesz. - uśmiechnęła się szelmowsko - Aha. No i kolor oczu... Możesz stać się wyższa... - Czy mogę się chwilę zastanowić? - Oczywiście. Drielfi namyślała się. "Chyba nie ma nic z urody co mogłabym zmienić. Nie jestem piękna, troszkę za gruba..." - spojrzała na swój nieco za duży brzuch i ze zdziwieniem zauważyła, że wcale nie wystaje, a figura jest wprost idealna - " Aha, no to problem urody odpada. Co bym chciała umieć? Strzelać z łuku? Nauczę się. Już wiem. Chciałabym móc czytać w myślach. Ale wolałabym nie wiedzieć niektórych rzeczy... O! Mam! Chciałabym intuicyjnie czuć zamiary przeciwnika. Przyda się w walce. I co jeszcze? Chciałabym pięknie śpiewać. Bardzo pięknie." - Oczywiście - Gaija czytała w myślach. - spełnię twe życzenia. Wybór jest dobry. Tylko powiedz mi, jaki głos chciałabyś mieć. - Sopran, w wysokich rejestrach i ciepły alt w niskich. I możesz nie usuwać mojej chrypki. - już dawno sobie taki wymarzyła. - To się da zrobić. PodejdĽ tu. Tym razem Gaija zmieniła taktykę "czarowania". Zaśpiewała tylko pieśń w jakimś nieznanym Drielfi języku. K'Ijnefri Fitherin ki'ello dri Asselle detheres manth mene Imbisi dernieri herref de di Kaldeli merendi di llene - Już? - spytała zdziwiona Drielfi. - Najmocniejsze czary leżą w słowach, Ijnefri, pamiętaj. Drielfi ufnie podniosła błyszczące oczy. - Dziękuję, Gaija. Elfka uśmiechnęła się. - Nie ma za co. Stare przepowiednie mówiły, że przyjdziesz. - Drielfi nie bardzo wiedziała o co chodzi, ale wolała nie pytać. - No, to idĽ już. - Dokąd? - IdĽ do elfów, chyba je słyszysz. - śpiewy ucichły, zastąpione salwą perlistego damskiego śmiechu. - Ach! Byłabym zapomniała! Pamiętaj, masz na imię Drielfi. I tylko Drielfi. Przyjdzie czas, kiedy świat się dowie, że przyszła Flecistka. Ale nie teraz. Nie teraz. IdĽ już i zapomnij o przeszłości! Zapomnij... - pstryknęła palcami i wymazała jej przeszłość z głowy. Drielfi odwróciła się i pobiegła w kierunku miejsca, z którego dobiegały śmiechy. Zdziwiła się, że w ogóle się nie męczyła. Biegła przez wrzosowiska zalane poświatą księżyca i milionów gwiazd. Niewiele czasu minęło, kiedy wreszcie dotarła do lasu. Powoli, bezszelestnie stąpała po liściach i pachnącym mchu. To, co zobaczyła, aż zaparło jej dech w piersiach. Przy trzech ogniskach ustawione były ławy, na których siedziały, pijąc coś, elfy. Dużo elfów. ¦miały się. I były niesamowicie, wprost niemożliwie piękne. Wysmukłe elfki o bujnych, długich, prostych lub kręconych włosach, śniade, lub blade. Elfowie byli dobrze zbudowani, i mieli długie, rozpuszczone swobodnie na ramiona włosy lub krótkie, niesforne fryzurki. Najwspanialsza zaś z tego wszystkiego była muzyka. Piękne dĽwięki lutni, harf, skoczne skrzypiec i dzikie fletni. Wszystko spajało się w jakąś wspaniałą całość. Do tego jeszcze ich ptasie trele... Wspaniałe głosy. Zielone, niebieskie i srebrne latarenki były porozwieszane na drzewach i poustawiane na stołach. Drielfi weszła na polankę trochę niepewnie. - Witajcie, elfy. - wszystkie spojrzenia skierowały się na nią. Muzyka ucichła. Zza krzaków wyskoczyli łucznicy z napiętymi długimi łukami. Wszystkie elfy jak jeden mąż, zmrużyły nieznacznie oczy. Elf o długich, czarnych jak kruk włosach zaplecionych w warkocze i zielono-żółtych, dziwnie ciepłych oczach wstał od stołu. Przybrał srogą minę. - PodejdĽ tu. - wielce się zdziwił, kiedy się okazało, że przybyszka nie ma bagażu ani broni. - Jak masz na imię? - Drielfi - odpowiedziała spoglądając elfu prosto w oczy. Dostrzegła w nich przelotny błysk. - Zbliż się do ognia. - potulnie wykonała zadanie. Elf bacznie obejrzał jej twarz. Zajrzał w oczy, zdając się przenikać je do dna, obejrzał zmierzwione wiatrem włosy. Dotknął błyszczący diadem. - Fitherin. - uśmiechnął się. - a teraz śpiewaj. Drielfi pogratulowała sobie w myślach, że wybrała dar pięknego głosu. Obejrzała wpatrzone w nią teraz elfie twarze, oschłe i poważne. Tylko jedna osoba się do niej uśmiechała jawnie. Młody chłopak o rudoblond włosach, buzi w piegach i orzechowych oczach. To dodało jej otuchy. - Ale co? - spytała niepewnie. - Co ci ślina na język przyniesie. - wzrok mu złagodniał. Drielfi jęła śpiewać cudną pieśń. Sama nie wiedziała, co śpiewa i co znaczą słowa. K'Ijnefri Fitherin ki'ello dri Aselle detheres... - Wystarczy. - elf uśmiechnął się szeroko i przyjaĽnie. - Witaj Drielfi, Dziecię Elfów. - Drielfi uśmiechnęła się również, najpiękniej jak tylko umiała. - Ja mam na imię Alardi i jestem dowódcą naszej grupy. - A ja Terrfj.- Orzechooki chłopak podał jej rękę. - Witaj. Nagle muzyka wybuchła z dawnym wigorem, reszta stojących usiadła do stołów, lub rzuciła się w dzikie pląsy. Drielfi stała niepewnie. Terrfj ujął ją za rękę i zaprowadził do stołu. Nalał jakiegoś zielonkawego, musującego napoju do kryształowego kieliszka i cudnie się uśmiechnął. - Dobrze, że przyszłaś, czekaliśmy na ciebie. Jestem synem Alardiego. ¦licznie śpiewasz. - Dzięki. - Nie dziw się, że wszyscy na ciebie patrzą. Masz brązowe włosy. Jak grzywa Wielkiego Lwa. - rzeczywiście, wśród elfów były chyba wszystkie możliwe odcienie włosów prócz brązowego - białe, jasnoblond, ciemnoblond, złote, rude, zielone, niebieskie i kruczoczarne. Jednak spojrzenia były przyjazne. - To fenomen? - Owszem. Kolor wybranych. Na chwilę zapadła cisza i Drielfi wsłuchała się w słodką muzykę. - Terrfj? - Tak? - Masz dziwne imię. Brzmi jak... Jak jeden, czysty dĽwięk. - Spróbuj je wymówić inaczej, jakbyś śpiewała. Taki już nasz język. - Terrfj. - ¦wietnie. - Powiedz mi, gdzie ja jestem, co ja tu robię? I kim wy jesteście i po co? - oczy jej zaiskrzyły. Już dawno chciała to wiedzieć. - Jesteś w Lerii, jednej z krain Wielkiego Księżyca. Przybyłaś z lasu, jako Córka Elfów. A my? Jesteśmy elfami i właśnie ucztujemy i wędrujemy, póki jesień na świecie. A po co? Dla przyjemności czystej. - Głupio pytam. - spuściła wzrok. - Nie. Ty nic nie wiesz. Ale dowiesz się w zimie, kiedy wędrówki się skończą. O, już żarcie gotowe. ChodĽ. Drielfi poczuła jakiś spokój i bezpieczeństwo i zaśmiała się głośno i beztrosko, a jej śmiech ginął w tłumie innych. Elfy w wesołej wrzawie wyciągały z ognisk zawinięte w liście potrawy i zdejmowały z rusztów mięso. Jak się potem okazało, to mięso spożywało się wraz z pieczonymi jabłkami z goĽdzikami i kawałkami pomarańczy, które to właśnie były zawinięte w liście. Drielfi wciśnięto w rękę duży kawałek kory i nałożono nań ową specyficzną potrawę. Nie śmiała jeść, dopóki inni nie zaczną. A kiedy tylko wszyscy usiedli w spokoju, ze swoją porcją, wybuchnął gwar rozmów. Kilka elfów podeszło do niej zaciekawionych. - Witaj, mała. - powiedział czarnooki i zielonowłosy elf. Wyglądał jakoś upiornie. Dwie młode elfki wyłoniły się zza jego pleców. - Elli Drielfi. - Elli - Drielfi zaryzykowała użycie dialektu elfów, na co odpowiedział perlisty śmiech dwóch panienek. Usiadły obok niej i rzucały kose spojrzenia na zielonowłosego. - Ty, mała chyba niewiele wiesz. - zaczął zielonowłosy i zmrużył oczy - Po pierwsze to ja nazywam się Zielonowłosy - Drielfi ledwo wstrzymała śmiech. Pomyślała sobie "ale niespodzianka". - a to Lilia i Lederien, moje siostry. - Dokąd idziemy? - spytała rzeczowo, przeżuwając kawałek mięsa i zagryzając go gorącym jabłkiem. - Jak to? - No... chyba nie wędrujemy bez celu? - Prawda. Zmierzamy do Merrem, Miasta Krasnoludów. - Po co? - Jak to po co? Ach, no tak. Ty nic nie wiesz. - Opowiemy ci o Merrem, Drielfi. To miłe miasto. - odezwała się jedna z sióstr, o włosach równie zielonych, co Zielonowłosy i ułożonych w dwa koki, jakby różki i zachichotała wraz z drugą. Nawet na ustach Zielonowłosego pojawiło się coś na kształt uśmiechu. - W Merrem... No więc w Merrem - siostry chichotały już jak najęte, a Zielonooki spąsowiał. - W Merrem mój braciszek miał małą wpadkę. Poszedł do haremu Doojeli i spędził upojną noc z Keską! - zachichotała. - Nawet nie wiedział, jaki bubel mu podsunęli. Ale była uciecha, jak Keska przyleciała do baru i zaczęła wrzeszczeć "Elfy, elfy, koniec świata!". Przezabawne. Ach, a pamiętasz Dindiego, Lilia? - Jakże mogłabym zapomnieć Dindiego! - elfki najwyraĽniej zapomniały o swojej rozmówczyni i wraz z kilkoma innymi, które z okrzykiem: "Z Keską!" dołączyły do dysputy, zaczęły szczebiotać. Drielfi miała dość dziwną minę. - Drielfi... - młoda ruda dziewczynka, która przysłuchiwała się całej rozmowie i z trudem tłumiła śmiech, odezwała się nagle. - trafiłaś na najgorsze plotkary w grupie. Szczęki im się nie zamykają. Ale to sympatyczne babeczki. - Tak... A... - Kto to są Kesi? - przerwała. - Mhm. - Ach, nic nie wiesz, kochana. - Drielfi potwierdziła skinieniem głowy i powstrzymała szyderczy uśmieszek. Mała mówiła bardzo poważnym głosem. - więc na całym Wielkim Księżycu jest mnóstwo, mnóstwo różnych istot. Ale jest kilka głównych ras: elfy, Kesi, krasnoludy, niziołki, pernary, zjawy leśne i Spodleńcy. - Te nazwy nic mi nie mówią. - Tensli, nie umiesz tłumaczyć - obruszył się niski, choć smukły blondynek o anielskich oczkach i loczkach, który podsłuchiwał całą rozmowę. - Drielfi, - dodał - dowiesz się o rasach spodlonych szczegółowiej potem. Ale określenie zjawy leśne jest głupie i ogólne. - WeĽ się zatkaj, Tini, ja tu jestem od myślenia. - Tensli. Ostrzegam. Powiem ojcu. - Tensli oblała się rumieńcem. - No. I bądĽ cicho. - Rudowłosa wstała obrażona i odeszła. - Jest głupiutka - zwrócił się do Drielfi. - Ale wróćmy do rzeczy. Te zjawy leśne, co je Tensli wymieniła to krasnale, driady, hamadriady, fauny, centaury, satyry i strzygi. Kojarzysz? Widziałaś kiedyś którekolwiek z nich? - Tam skąd pochodzę nikomu nawet się o nich nie śniło. Czytałam o nich w książkach. Fauny to pół-koziołki pół-ludzie, a centaury to astronomowie i są od pasa w dół końmi, a w górę ludĽmi. Tak? - Nie wiem, co to znaczy "ludĽ". Ale te części, które należą, jak powiedziałaś, do ludzi, to są części Kesów lub nas, elfów. - Kesów? - Kesowie są podobni do nas, niżsi, mają mniej szpiczaste uszy, duże i zawsze zielone lub żółte oczy i takie jak my włosy. Odróżnić ich od nas można najlepiej po głosie. Mają bardzo niskie i namiętne głosy. A głupi Zielonowłosy się nic a nic nie zorientował. - Ze puścił się z Keską? - Bystra jesteś. I to jest takie śmieszne. Ze on się w ogóle nie zorientował. No ale półelfy to niechciane dzieci. Z połączenia tych dwóch ras wychodzą albo szpetni i obleśni Spodleńcy, albo przepiękne i przebiegłe czarownice albo w ogóle nie wiadomo co. Ale to drugie rzadziej. Czarownice są bardzo rzadkie. Mogą być i złe i dobre, a władają ogromną mocą, bo mają wiedzę obydwu ras. - Czarownice mogą być tylko półelfkami? - Tylko. - A są... Jacyś czarodzieje? - Owszem. Wiesz skąd się biorą? Znikąd. Każdy elf może być czarodziejem. Ale wtedy musi zamieszkać w Amon-erksi-k'il, co nie jest zbytnią przyjemnością. Tini widząc zdziwienie na jej twarzy dodał po chwili: - To twierdza wysoko w Górach Keenje. Samotna, z surową dyscypliną. Raz na rok poddają cię kolejnym próbom. Coraz gorszym. Prawdziwi czarodzieje są straszni. Mają czerwone oczy żmii, zacięte usta i czerwone, długie włosy. W ręku zawsze trzymają zakrzywioną, magiczną laskę. Brr... Ja widziałem kiedyś jednego i powiadam: nie było to miłe spotkanie. - A reszta ras? Nic o nich nie wiem... - strapiła się. - Drielfi... - wtrącił się nagle Terrfj, który pojawił się znikąd. Drielfi zauważyła, że elfy mają jakieś przedziwne zdolności pojawiania się i znikania oraz podsłuchiwania wszelkich rozmów. - Skądś się tu wziął? - zapytała gniewnie. - Wszyscy zjawiacie się i znikacie w najmniej spodziewanych momentach. O! A ten Tini już gdzieś wsiąkł, - zmarszczyła brwi w bezsilnej złości - i ty znikasz... - Nie złość się, bo ci nie do twarzy. No i złość piękności szkodzi. - Nieprawda! - syknęła jakaś śniada elfka i zniknęła z pola widzenia. - No widzisz! - Drielfi zacisnęła pięści. Terrfj zaśmiał się jeszcze głośniej. - Dobrze, już dobrze! Uśmiechnij się. Z czasem się przyzwyczaisz. - Dziewczyna ściągnęła usta w wąską linijkę. - Te małe paple gadają i gadają. Namąciły ci w głowie. Twoja nauka musi iść stopniowo. IdĽ spać, jutro opowiem ci o Merrem i krasnoludach - widząc pytające spojrzenie dodał - i o Dindim. Połóż się. Poszli razem w kierunku skraju polany na którym świeciły dające słabe światło, niebieskie latarenki. Tam też na hamakach pozaczepianych o drzewa, oraz na posłaniach na gałęziach leżała już mała grupka elfów i kilkoro małych dzieci. Drielfi od razu odurzył przyjemny zapach żywicy, mchu i igliwia bijący z lasu. Że też go wcześniej nie poczuła. - Połóż się tu - wskazał na jedno z wielu posłań na hamakach, umieszczone jakieś trzy metry nad ziemią. - i śpij. Chyba, że nie jesteś zmęczona. Drielfi opanowała kolejną falę gniewu i zmusiła się do łagodnego tonu. - Dlaczego mi rozkazujesz? Nie podoba mi się to. - oczy Terrfja posmutniały i Drielfi pożałowała tego co powiedziała. - Płynie w tobie gorąca krew. Ale nie unoś się honorem. My robimy tu wszystko dla ciebie. Nie złość się. Miałaś dziś ciężki dzień i oboje o tym wiemy. Uwierz mi, jesteś zmęczona. - uśmiechnął się, ale jego oczy jakby lekko pociemniały. - Przepraszam - szepnęła cicho i nieśmiało. - Ja... już chyba nie myślę. - Cieszę się, że umiesz się przyznać do błędu. ¦pij kochanie, śpij. - pocałował ją w czoło. Drielfi przymknęła oczy, a gdy je otworzyła, już Terrfja nie było. Położyła się więc na swoim posłaniu z mchu, które okazało się bardzo miękkie i wygodne, przykryła się cienką puchową kołdrą i zasnęła od razu. *** Rozdział 3 - ¦wieć księżycu na polanę, ja w jego sercu już zostanę, a jak on mnie nie kocha, to trudno. ¦wieć słoneczko na stare drzewa, ja mu już nigdy nie zaśpiewam, trudno... Drielfi otworzyła oczy i przeciągnęła się. Obok niej smagła elfka, chyba nawet ta sama, co wczoraj stwierdziła, że złość piękności nie szkodzi, nuciła smętną piosenkę, pakując jakieś damskie fatałaszki do podwójnego worka. - Ang Terill! - zaklęła. - Słucham? - spytała zaintrygowana Drielfi. - Po jakiemu ty właściwie mówisz? - Widzę, że wreszcie wstałaś, frelli, czas się pakować. - Co wcześniej powiedziałaś? Jaka frelli? - zmarszczyła brwi. - Drielfi, kochanie, to co powiedziałam, ocenzurujmy. A frelli? To znaczy kwiat. W języku elfów znad Morza Sekisso. - Ach tak, no przecież. - zakpiła Drielfi. - Ja nic nie wiem. - dodała po chwili wbijając wzrok w elfkę. - Raczej niewiele wiesz, ale nie od razu, że nic... Jestem z tamtych stron. Urodziłam się w Przystani Fali. Wiesz co? Ja ci skombinuję mapę, to się będziesz orientować w terenie. Elfka odbiegła, a każdy jej krok był jedną wielką gracją, co zresztą było cechą tej rasy. Drielfi obserwowała ją. Podbiegała do różnych współplemieńców, zajętych krzątaniem się wokół noworozpalonego ogniska lub pakowaniem swoich rzeczy do szarych, zamszowych worków, identycznych jak ten, który miała elfka, i pytała o coś. Ci w odpowiedzi wskazywali jej coś, a ona odbiegała. W końcu zupełnie zniknęła z oczu. Drielfi więc jęła obserwować elfy. Kilku z nich zbierało chrust, uwalając go na sporą już kupę obok ogniska, inni siedzieli przy ogniu, ustawiali ruszty, grzebali w żarze, sprawdzając czy jest już dostatecznie rozpalony i wrzucali jakieś jedzenie do garnków. Dzieciaki biegały i krzyczały. Cała reszta pakowała się sprawnie, podśpiewując. Jakaś dziewczyna podbiegła do wykrotu w drzewie, wsadziła do środka płonącą pochodnię. Po chwili wyjęła ją, zawinęła trzymaną w ręku kołdrę w brązową tkaninę i wepchnęła ją do tegoż wykrotu. Inne elfy szły jej śladem. Jedne dorzucały swoje kołdry do wykrotu, reszta szukała innego miejsca. Drielfi nagle wpadła na pomysł, by policzyć wszystkich. 1, 2, 5, 10, 40... Poddała się. Kręcili się, wiercili, nie mogąc ani chwili ustać w miejscu. - Zamiast się patrzeć, pakuj kołdrę i szukaj miejsca. - smagła elfka pojawiła się swoim zwyczajem znikąd. - A to dla ciebie - podała jej kawałek brązowej tkaniny, starą, pogiętą kartkę, dwie pary długich, obcisłych i czarnych zamszowych spodni, białą, sznurowaną koszulę z kwiatowym ornamentem i wiśniowy sweter-golf. - Zmierz spodnie i powiedz, które lepsze. To jedyne spodnie jeĽdzieckie, jakie mamy na zbyciu. Koszula i sweter są moje. Powinny pasować. No, dalej, wciągaj te gacie! Drielfi upchnęła z trudem kołdrę w mały, suchy wykrot tuż pod jej hamakiem. Wstała, ściągnęła białą, już trochę przybrudzoną sukienkę, którą miała na sobie od wczoraj i zakryła się wstydliwie rękami. - A niech ci konar w łeb przypierniczy! Ciała się wstydzić! Myślisz, że ci faceci nie mają nic lepszego do roboty, tylko gapić się na gołe koleżanki? Hehe, jak chcą je oglądać, to nie tu, nie tu... - zachichotała. - No! Tych to na tyłek nie wciągniesz, spróbuj te większe. Za luĽne? Karamva, trzeba sznurek dla ciebie. O! Bluzka pasuje. A jak ci ładnie! Oddałabym ci ją, gdyby to nie była moja ulubiona. Jaka ja jestem głupia! Finiviel, idiotko, masz sznurek w jukach. - zaczęła grzebać w przepasntym worku, który okazał się jukami. - Więc masz na imię Finiviel? - A co, nie przedstawiłam ci się? Skleroza nie boli, karamva. - Karamva! - ryknęła Drielfi chcąc sprawdzić, co się stanie. - Co się stało? Nie przeklinaj, frelli. - A nic. Wiąż mnie tym sznurem, bo śniadanie już czeka. - faktycznie, zaczynało się robić tłoczno przy kucharzach doglądających rożna i wody gotującej się w garach. Finiviel sprawnie zawiązała supeł na sznurze oplatającym biodra Drielfi. - No, już świetnie! - uśmiechnęła się i błysnęła czarnymi oczami - ChodĽmy. Wszyscy usiedli dokoła ogniska i zaczęli spożywać śniadanie na które składały się: kawałek króliczego mięsa, dwa pieczone ziemniaki, mandarynka i kawałek ciasta o smaku naleśników. Jadła zapamiętale, aż przymknęła oczy. Było pyszne. Zdziwiła się wielce, kiedy gdy miała zamknięte oczy, poczuła coś, w środku. Wiedziała. - Terrfj! - odwróciła się, falując włosami. Rzeczywiście szedł do niej. A ona to wyczuła. Wewnątrz. - Poczułaś mnie? - spytał rozradowany. - Aha. Nie wiem jak. - Cudnie, Drielfi. Jedz kochana, jedz. - uśmiechnął się ślicznie, sięgając po swoją porcję. Drielfi znowu poczuła dziwny impuls. Alardi? Odwróciła się i zobaczyła zielonożółte oczy zimno się w nią wpatrujące. Alardi uśmiechnął się i pozdrowił ją ręką. - Co się ze mną dzieje? - spytała, patrząc na znikające w zastraszającym tempie jedzenie Terrfja. - to jakaś telepatia? - Jakbyś zgadła. Im dłużej z nami przebywasz, tym szybciej stajesz się elfem. Wkrótce jedyną rzeczą, jaką będzie można odróżnić cię od nas będzie to, że nie masz zbyt szpiczastych uszu. Gdy tylko Drielfi skończyła jeść i już chciała wstać, głos zabrał Alardi. - W południe wyruszamy z tej polany i jedziemy bez przystanków do Merrem. Musimy wrócić do Pałacu przed zimą. Elfy zerwały się z ziemi i rozpierzchły we wszystkie strony jak ławica ryb. Tylko niektóre nerwowo kończyły się pakować. "Ciekawe gdzie mają te konie, skoro juki szykują" - pomyślała Drielfi. Była trochę zdezorientowana. Terrfj chwycił ją za rękę i pociągnął w las. Najpierw się dziwiła, a potem roześmiała tak głośno i radośnie, że las, drzewa, wszystko, zdawało się śmiać do niej w odpowiedzi. Była taka szczęśliwa. Terrfj z obłędnie ślicznym uśmiechem biegł szybko jak wiatr. ¦cigali się. Wypadli nagle na polankę, na której stało około czterdziestu koni. Pięknych, wysokich, w większości białych, ale były również siwki, kare, kasztanki, jeden jabłkowity i jeden izabelowaty. Ale w niewielkiej liczbie. Kiedy Drielfi podbiegła bliżej, dojrzała ich piękne, mądre i skośne oczy, wspaniałe, lśniące, długie grzywy, smukłe sylwetki i połyskującą sierść. Były piękne i bardzo zadbane. Co dziwne, ich nogi były niebywale długie, widno przystosowane do jazdy wierzchem i do cwału. Skubały sobie w spokoju trawkę lub witały się z przybyłymi elfami. - Witaj Terond. - zakrzyknął Terrfj i wtulił się w niebieską, mięciutką grzywę białego rumaka. - Cześć Terrfj - roześmiał się koń. "Masz babo placek, gadający koń, karamva!" - pomyślała Drielfi. Koń Terond zarżał radośnie. - Gadam, gadam. I czytam w myślach. - Drielfi zmarszczyła brwi, ale widząc rozbawione oczy konia, zaśmiała się szczerze. - Tam - rumak wskazał kopytem kierunek - jest jezioro. IdĽcie się umyć. Zaczekam. - Jasne! - I pognali polanką we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, ujrzeli spore jezioro. Rozdzielili się, rozebrali w krzaczkach, żeby jedno drugiego nie widziało i wskoczyli z rozbryzgiem do jeziora. Woda była lodowata. Drielfi zanurkowała. To co zobaczyła zaskoczyło ją niezmiernie. Pod wodą, która była przejrzysta jak szkło, rosły śliczne wodorosty obsypane kwiatami i pływały delfiny. Nagle jeden podpłynął do Drielfi. - Pobawimy się? - zapytał. - Jasne! - odparła ochoczo - A jak masz na imię? - Ijjillenijaarkissle. - Że jak? - Mów mi Isle. W skrócie. Jak ty masz na imię? - Drielfi. - Dziecię elfów? Interesujące. - Wypłyńmy, bo się uduszę. Nie mam zamiaru schodzić z tego świata. Wypłynęli i zauważyli, że nie są sami. Elfów było około dziesięciu. A właściwie elfek. Finiviel podpłynęła do nich. - Kłaniam się delfinku. - uśmiechnęła się. - Drielfi! - zwróciła się do niej - następnym razem ostrzegaj, jak ci się zachce kąpać w towarzystwie tego młodego łachudry! Ja tu się rozbieram, wchodzę do wody i widzę pływającego sobie beztrosko Terrfja. Kazałam mu wypierniczać z tego jeziora, bo my, kobiety, mamy pierwszeństwo w myciu. Spróbowałby nie wyjść! Nogi bym mu z tyłka wyrwała i zawiązała na supełek, ot co! I jeszcze zaśmiał się bezczelnie! Ha! Co on sobie myślał? A ty, wstydliwa, co, igraszek z chłopaczkiem chciałaś zasmakować? - Finiviel! Ja wcale nie myślałam co robię. Chciałam do wody i tyle. A Terrfj no... Się przypałętał. Mówię ci, biegliśmy razem i jezioro... Się... Jakoś tak nagle zbliżyło... No co? - przerwała. Finiviel zanosiła się spazmatycznym śmiechem, a Isle wydawał z siebie bliżej nieokreślone dĽwięki i bił płetwami powierzchnię wody. - Zanurkujmy lepiej! - zaproponował Isle uśmiechając się figlarnie i tłumiąc sapnięcia. Zanurkowali więc we trójkę, rozkoszując się zimną wodą. Pływali tuż przy dnie, oglądając muszelki. Nurkowali, skakali i bawili się pysznie. - Finiviel, słońce prawie w zenicie. - Nie przesadzaj, mamy jeszcze ze trzy godzi... - nie dokończyła zdania, bo płynęła już w kierunku brzegu stylem "topielec". Trzeba tylko przyznać, że bardzo szybko dotarła do brzegu. Mimo wszystko. Tam pogrzebała w jakimś karminowym woreczku i zawołała. - Frelli! - Już pędzę! - ale Drielfi nie mogła zrozumieć, dlaczego i ona płynie "topielcem". "Przesiąkam nimi", pomyślała i wyleciało jej to z pamięci raz na zawsze. Wszak to, co robiła Finiviel, było o wiele bardziej interesujące. Z rzeczonego worka wyciągała coraz to nowe flakoniki. W końcu wybrała pięć i resztę schowała. - Tu masz mydło, tu wywar z kory dębu, a tu z rumianku, do mycia głowy, tu balsam, tu perfumy. No myj się. Drielfi wylała na rękę mydło. Było zieloniutkie i pachniało różą. Ciekawe, co ma kolor do zapachu. Namydliła się szybko, potem umyła włosy, nasmarowała się balsamem i wyperfumowała. - Czekam na polanie. PrzyjdĽ szybko. - i znikła. Drielfi ubrała się i pognała na polanę. Konie były już osiodłane za wyjątkiem dwóch, może trzech. - Aineshkel. Mam na imię Aineshkel. Ty musisz być Drielfi. - piękna jabłkowita klacz uśmiechnęła się. - Witam. Cieszę się, że ktoś cię już osiodłał, bo ja, szczerze mówiąc, nie mam o tym pojęcia. - Wsiadaj, nie gadaj. Patrz, jadą już. Au! Następnym razem postaw nogę najpierw w strzemionie, dobrze? Ruszamy. Aineshkel wyrwała z kopyta i od razu przeszła w galop, by dogonić grupę. Wszak i tak za chwilę się zatrzymała na skraju lasu. - Ruszamy. Kierujemy się na El. - Alardi spiął ostrogami białego, łaciatego ("jak krowa" - pomyślała Drielfi. "dzięki" - odpowiedział koń) wierzchowca. Podjechał do Drielfi. - To chyba twoje? - Tak. Dziękuję. - wzięła z ręki Alardiego stary pergamin, który zostawiła na hamaku. - Obejrzyj ją sobie. Jesteśmy w Lerii czyli inaczej w lasach Kinifijjelâr. Jedziemy do Fajansu, przekroczymy rzekę Doojeli, wyjdziemy z Ziem Elfów i podążymy do Merrem, które znajduje się tuż nad polami niziołków. Wszystko masz na mapie. Trzymaj się w siodle, bo Aineshkel lubi szarżować - uśmiechnął się, a klacz parsknęła drwiąco. Elfia gromada ruszyła. Konie jechały galopem, czasem nawet przechodząc w cwał. Co bieglejsi muzycy przygrywali. "Kurka, dziwne że nie zlatują z tych koni" - pomyślała. Inni śpiewali, lub gadali, co było ich naturą. Drielfi zauważyła, że nigdzie nie było młodych elfów. Ani rudej Tensli, ani słodkiego Tini, ani innych. Po lewej ręce Drielfi jechał Terrfj, a po prawej Finiviel. Prowadzili burzliwą dyskusję na temat cech charakterystycznych Kesów. - Ja to bym ich do Spodleńców zaliczyła! - żachnęła się Finiviel. - Finiviel, oni są nam równi. Żyją inaczej, ale to nie powód, żeby ich oczerniać. - A kto nas zepchnął na sam rożek Wielkiego Księżyca? - Finiviel! A gdzie indziej znajdziesz takie ziemie? Gdzie wyrosną nasze złotolistne drzewa? Gdzie moppy, o liściach niebieskich, nieopadających na zimę? Kto ochroni centaury, satyry, leśne nimfy i driady? Gdzie podzieją się poczciwe fauny? - Dobra, pass. Przegadałeś mnie, młody. Dokończymy kiedy indziej. - Terrfj uśmiechnął się tryumfująco. Drielfi odchrząknęła. - Ja też tu jestem. Może byście mi wreszcie jasno scharakteryzowali Kesów? - kiedy stwierdziła, że nie ma posłuchu, ryknęła - Karamva ciężka! Terrfj zachichotał i zaczął opowiadać. - No więc, Drielfi, Kesowie są drugim z trzech największych ludów Księżyca. Pierwsi to my, a trzeci krasnoludowie. Ponieważ pojawili się na świecie drudzy, w ich sercach jest zaszczepiona zazdrość młodszego dziecka. Pragną nam dorównać, ale nie idzie im to, bo elfy to nie Kesi, nie? - Fakt. - No więc są ogólnie dość sympatyczni, skorzy do zabawy, często urządzają święta. Są gościnni i owszem, w końcu elf za górami Keenje to nie lada atrakcja. Tylko w miastach Międzygórza można nas często widywać. Ale wiesz, każdy jest inny. Jedni wspaniali, inni by nas wytępili. Nie ważą się, mamy krasnoludów po swojej stronie. - A krasnoludy, jakie są? - spytała zaciekawiona. - Rubaszne, jowialne, przyjacielskie i wierne. Bardzo szczere i dosłowne. - Z gatunku tych, co to nie sposób nie lubić? - Taa, dokładnie. - Powiedz mi jeszcze - widząc skrzywioną nieco minę Terrfja podkreśliła to słowo - JEDNˇ rzecz. Ciche westchnienie ulgi. - Męczę cię? - Nie, tylko wiesz, trudno tłumaczyć codzienność. - Jasne. Powiedz tylko o co tu chodzi z tymi językami bo się zupełnie zgubiłam. - Uwolnię tego wymoczka - wtrąciła się Finiviel, na co elf parsknął - od pracy umysłowej. - Więc jak, Finiviel? Po jakiemu my mówimy? A po jakiemu Kesowie? I krasnoludy? A jak porozumiałam się z Islem? - My mówimy po elficku, krasnoludy po krasnoludzku, a Kesowie keskim językiem Enk. A delfin wyjątkowo użył Ingry, czyli wspólnej. - Czyli ja rozumiem dwa języki - elficki i Ingrę, tak? - Owszem. - A karamva jest po jakiemu? - Po staroelficku. Nasz stary język. Prawie wymarł. Tylko nad Morzem Sekisso jeszcze go używają. - I wszyscy znają Ingrę?- upewniła się. - Tak. Oprócz zwierząt. Nie trawią tej mowy. Mówią tylko po naszemu. Dlatego też delfin spróbował w Ingrze, bo ty staroelfickiego nie znasz. - To już chyba wszystko, co chciałabym wiedzieć. - Nie sądzę. - Alardi wyłonił się z mroku, który powoli zapadał. - Powinnaś wiedzieć coś o swoim przeznaczeniu. Wiesz, każdemu z nas wróżbitka przepowiedziała przyszłość, gdy byliśmy bardzo mali. Tobie nikt niczego nie wywróżył. W Fajansie pójdziemy do ¦wiątyni. Tam Koniczyna przepowie ci przyszłość. Najlepsza wyrocznia. Zniknął równie szybko jak się pojawił. - Finiviel? - Co? - Długo tak będziemy jechać? - Jeszcze ze dwie godziny. Aż zrobi się ciemno. - Jestem głodna. - A to ci dopiero! Głodna jesteś? Ja na przykład się skręcam. - Czemu nie jemy? - Zjemy z wieczora. Obficie. - Dzięki za pociechę, Finiviel. - Do usług. *** Rozdział 4 Drielfi obudziła się, a raczej obudzona ją, gdy niebo było jeszcze szarawe. Podziwiała elfy krzątające się z samego rana. Finiviel leżała tuż obok, sennie mrugając oczami. - Nie śpisz już, Finiviel? - Niestety nie... - przewróciła się ostrożnie na drugi bok, tak, żeby nie zlecieć. - Wstawajcie, dziś wieczór, jeśli pogonimy konie, dotrzemy do Fajansu i przenocujemy w porządnej karczmie... - Terrfj przemówił donośnym głosem. - A idĽ ty ranny ptaszku! A paszoł won! - zniecierpliwiła się Drielfi i nakryła głowę kocem. - Właśnie, karamva, lepiej konia oburłacz, bo coś niecierpliwie stuka kopytem. - Wstawajcież, baby. - Sam jesteś baba. - Ang Terill! - No dobra, nie przeklinaj, nie przeklinaj. Już wstajemy. Zwaliły się leniwie z hamaków na ziemię. Na szczęście wisiały jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią, więc nic im się nie stało. Ale narobiły łomotu. Wszyscy, łącznie z nimi wybuchli śmiechem. Po śniadaniu i osiodłaniu koni wskoczyli na swoje rumaki i pognali przed siebie, w kierunku Fajansu, i to w dość zastraszającym tempie. Kiedy jechali już ze cztery godziny, stało się coś niespodziewanego. Konie nagle zwolniły. Połowa grupy się odłączyła. Po prostu odjechali w las. Drielfi zobaczyła tylko przelotne błyski sztyletów u boku, kiedy zeskakiwali z koni i wspinali się na drzewa. Alardi wysforował się na początek pochodu. Konie parskały gniewnie. Na drodze stało dwóch czarnowłosych i żółtookich, podobnych z twarzy, choć nie takich samych Kesów, jeden był wyższy od drugiego o głowę. - Kesi... - szepnęła Finiviel i zmrużyła oczy w wąziuteńkie szpareczki. - Czemu tak mrużysz o... - uciszyła się widząc, że spojrzenie Kesa było w niej utkwione. Zanim się do niej odezwał zdążyła tylko dojrzeć, że wszystkie elfy zacisnęły oczy w szparki. I że na drzewach siedzą inni, z napiętymi łukami. - Ktoś ty? - zapytał wyższy Kes. Nie czekając na odpowiedĽ zrzucił ją z konia. Drielfi się zakotłowała. Duma zagrała jej gdzieś w środku przenikliwie. - Co robisz, idioto, jakim prawem mnie dotykasz! Zostaw mnie! - Kes trzymając już jej brodę w ręce śmiał się szyderczo. - Zostaw ją! Przeklęty wężu! - wrzasnęła Finiviel, dobyła sztylet, po czy kopnęła Kesa w tyłek. Odwrócił się do niej i wyszczerzył zęby. Alardi przyłożył mu miecz do pleców. - Tknij któregokolwiek z nas, a będziesz trupem. Pocoś tu przylazł? - szturchnął go z obrzydzeniem. - Posłaństwo. Królowa Lacrimosa przysłała mnie i moje wojsko - nieznacznym ruchem głowy wskazał linię drzew - i nie dotykaj mnie. Kto to jest? Półelf? W waszych szeregach? I o włosach koloru Grzywy. Mutanty hodujecie? - zarechotał paskudnie. - Nie pytaj się głupio. Jeżeli jesteś posłańcem, toś chyba zgubił miasto. Co tu robisz? - Mówię: posłaniec jestem. - Masz coś przeciwko temu, bym skrócił ci życie? - Tam stoi liczne wojsko i was zabije. I mają czarodzieja i z drzew was pozrzu... - nie dokończył. Zwalił się na ziemię z kilkoma strzałami w plecach. Jego milczący towarzysz również. Strzały miały ozdobne, złoto-niebieskie, farbowane lotki z orlich piór. Drielfi wstrząsnął dziwny dreszcz obrzydzenia i strachu. Miała ochotę zaraz zwymiotować. - Na drzewa. - powiedział Alardi spokojnie. - ChodĽ, Drielfi - powiedziała mknąca do drzewa Finiviel. Drielfi wdrapała się za nią na opasły, stary dąb. Widziała, jak elfka zdejmowała z pleców łuk i wyjmowała dwie strzały z kołczanu. Elfy skakały z drzewa na drzewo, poszukując czegoś, jak domyślała się Drielfi co było owym wojskiem, o którym mówił Kes. Rzeczywiście znaleĽli je dość prędko. Tylko, że na wojsko składało się około dwudziestu oberwańców z kordelasami w łapach. Obok nich stał wyraĽnie znudzony czerwonowłosy elf w powłóczystej szmaragdowej szacie. Drielfi usłyszała tylko świst wypuszczanych cięciw i zanim którykolwiek z drabów zdążył się połapać, już leżał na ziemi z przynajmniej jedną strzałą w plecach. - Aeghorn. - Alardi zeskoczył z drzewa cicho i z kocią gracją. - Alardi. -