14736
Szczegóły |
Tytuł |
14736 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14736 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14736 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14736 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joy Fielding
Autorka kilkunastu książek, z których większość stała się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psychologiczno-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Beach na Florydzie.
Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding
BRAKUJĄCY ELEMENT
DOBRE INTENCJE
GRANICE UCZUĆ
PATRZ, JAK JANE UCIEKA
TA DRUGA
»Ksiąźnica« Kieszonkowa
Joy Fielding
Nie zdradzaj żadnych tajemnic
Przełożył z angielskiego Jerzy Bober
Wydawnictwo „Książnica"
Tytuł oryginału Tell All No Secret
Koncepcja graficzna serii i projekt okładki Marek J. Piwko
Logotyp serii Mariusz Banachowicz
Ilustracja na okładce
Liwe French/Stone/Flash Press Media
Copyright © 1993 by Joy Fielding, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2003
ISBN 83-7132-674-2
Dla Renie
PODZIĘKOWANIA
Chciałabym wyrazić podziękowanie osobom, które służyły mi pomocą przy pisaniu tej książki. Są to: Neil Cohen, który udzielił mi intensywnego kursu prawa, służąc szczodrze swym czasem i doświadczeniem - Neil jest nie tylko prawnikiem, ale i poetą; Dean Morask, szef Kryminalnego Biura Śledczego w hrabstwie Cook, który wyrwał ze swego napiętego terminarza trochę czasu i udzielił mi obszernego wywiadu, odpowiadając na wiele czasami zgoła niekonwencjonalnych pytań; sędzia Earl Strayhorn, który w swej sali rozpraw dał mi przykład tego, jak najlepiej można służyć sprawiedliwości.
Pragnę też podziękować Julie Rickerd za to, że zawsze wiedziała, kiedy powiedzieć to, co właśnie pragnęłam usłyszeć.
Wszystkim wam wyrażam moje serdeczne podziękowania i wdzięczność.
1
Jess wydawało się, że czekał na nią już od pewnego czasu. Idąc do pracy, zauważyła go natychmiast, stojącego nieruchomo na rogu California Avenue i Dwudziestej Piątej Ulicy. Kiedy wyszła z parkingu i przebiegała przez jezdnię do gmachu sądu, cały czas czuła na sobie jego przenikliwy wzrok, o wiele zimniejszy niż nieprzyjemny październikowy wiatr rozwiewający jej jasne włosy. Miał na sobie elegancką kurtkę z brązowej skóry, ręce z zaciśniętymi pięściami trzymał opuszczone wzdłuż ciała. Skąd mogła go znać?
Kiedy podeszła bliżej, poruszył się, a na jego twarzy ujrzała niesamowity półuśmiech wykrzywiający jedną stronę ust, jakby chciał pokazać, że wie o niej znacznie więcej niż ona sama. Nie było w nim ani śladu ciepła, za to wiele tajemnic, i pomyślała, że tak muszą się śmiać ludzie, którzy jako dzieci uwielbiali wyrywać motylom skrzydła. Zignorowała ledwie dostrzegalne skinienie głowy, jakim ją pozdrowił, odwróciła wzrok i ogarnięta nagle strachem, szybko wbiegła po frontowych schodach do budynku.
Nawet nie oglądając się wiedziała, że ruszył za nią; całym ciałem wyczuwała rytm jego kroków. Dotarła do podestu i pchnęła ciężkie drzwi obrotowe, a w szklanych taflach pojawiało się i znikało oblicze, z którego ani na moment nie schodził dziwny grymas. „To ja, śmierć" - zdawało się mówić. „Przychodzę zabrać cię ze sobą."
Jess wydała przytłumiony okrzyk i zaraz zorientowała się, że przyciągnęła uwagę strażnika z ochrony gmachu. Ruszył od niechcenia w jej stronę z ręką spoczywającą niedbale na kaburze pistoletu.
- Coś nie w porządku? - zapytał.
- Nie jestem pewna - odparła Jess. - Na zewnątrz jest jakiś człowiek, który...
Popatrzyła w zmęczone oczy strażnika i zastanowiła się. Czy jest coś dziwnego w tym, że ktoś chce wejść do środka z przenikliwego ziąbu, nawet jeśli ma złowrogi uśmiech? Czy to zbrodnia?
Wzrok strażnika skierował się ku wejściu, a spojrzenie Jess powędrowało za nim. W drzwiach nie było nikogo.
- Wygląda na to, że mam przywidzenia-powiedziała przepraszająco; kimkolwiek był młody człowiek, była szczęśliwa, że zniknął.
- Teraz na nie sezon-odpowiedział strażnik, sprawdzając przepustkę i obszukując ją detektorem do wykrywania metalu. Robił to co ranek w taki sam sposób od czterech lat.
Jess lubiła rutynowe czynności; wstawała dokładnie o 6.45, brała szybko prysznic i wkładała rzeczy, które starannie przygotowała poprzedniego wieczoru. Następnie wyciągała z lodówki śniadanie, zjadała je pospiesznie i po godzinie siedziała już za biurkiem, studiując terminarz na bieżący dzień. Jeśli akurat miała zaplanowany udział w rozprawie, musiała przedyskutować szczegóły z asystentami, omówić strategię, sformułować pytania i przewidzieć odpowiedzi (dobry prawnik nigdy nie zadaje pytania, na które nie zna odpowiedzi). Jeśli nie miała rozprawy, przygotowywała się do późniejszych - musiała zebrać informacje, przejrzeć notatki, przesłuchać świadków, porozmawiać z policjantami, wziąć udział w naradach, skoordynować terminy. A wszystko to zgodnie z wcześniej zaplanowanym rozkładem dnia. Jess Koster nie lubiła niespodzianek ani w gmachu sądu, ani poza nim.
Kiedy była już przygotowana na to, co czeka ją w ciągu dnia, brała filiżankę czarnej kawy, pączka i zabierała się do studiowania porannych gazet. Zaczynała nieodmiennie od nekrologów. „Ashcroft Paulina, zmarła nagle w domu w wieku 67 lat; Barrett Roland, odszedł po długiej chorobie w wieku 79 lat; Black Matthew, najdroższy mąż i ojciec, wiek nie podany, darowizny można wpłacać na rzecz Amerykańskiej Fundacji Kardiologicznej."
Nie pamiętała już, kiedy przeglądanie nekrologów stało się częścią jej porannego rytuału ani skąd się wzięło. W każdym razie był to zwyczaj dość niecodzienny jak na osobę trzydziestoletnią, nawet jeśli była prokuratorem w biurze prokuratora okręgowego hrabstwa Cook w Chicago.
- Znalazłaś kiedyś kogoś znajomego? - zapytał pewnego razu jeden z kolegów.
Potrząsnęła głową. Nigdy nie trafiła na znajome nazwisko. Może szukała - jak kiedyś zasugerował jej były mąż - nazwiska matki? A może spodziewała się, że któregoś dnia zobaczy własne?
Nagle człowiek o potarganych jasnych włosach i złowrogim uśmiechu znów stanął jej przed oczami. „To ja, śmierć" - usłyszała głos odbijający się od nagich ścian biura. „Przychodzę zabrać cię ze sobą."
Opuściła gazetę i rozejrzała się wokół. Trzy zniszczone biurka stały pod różnymi kątami wzdłuż białej ponurej ściany, która aż prosiła się o jakiś oprawiony w ramy pejzaż czy portret. Zamiast tego wisiał tylko stary, niechlujnie przyklejony taśmą plakat reklamowy. Metalowe półki były szczelnie wypełnione książkami prawniczymi. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby w jednej chwili mogło zostać zebrane i wyniesione, co się zresztą często zdarzało. Zastępcy prokuratorów okręgowych nie zagrzewali długo miejsca - urządzanie zbyt wygodnego biura nie było dobrym pomysłem.
Jess dzieliła biuro z Neilem Strayhornem i Barbarą Cohen. Powinni zjawić się w biurze za pół godziny. W całym hrabstwie zatrudnionych było siedmiuset pięćdziesięciu prawników, ponad dwustu pracowało w tym gmachu, rozlokowanych po trzech w jednym pokoju. Do ósmej trzydzieści labirynt biur na jedenastym i dwunastym piętrze budynku wypełniał się gwarnym rojem i Jess zawsze rozkoszowała się ostatnimi minutami spokoju, jaki panował przed przybyciem tłumu urzędników.
Ten dzień był jednak inny. Napotkany człowiek przyprawił ją o niepokój i wybił z rytmu. Co w nim wydawało się takie znajome?
Nie przyjrzała mu się nawet dobrze, nie potrafiłaby stworzyć portretu pamięciowego ani wskazać go, gdyby stanął w rzędzie innych mężczyzn. Nie zamienili ani słowa, więc dlaczego obraz jego niesamowitego uśmiechu tak ją prześladował?
Z wysiłkiem ponownie skierowała uwagę na nekrologi w gazecie: „Berderman Marvin, lat 74, zmarł w spokoju po długiej chorobie; Edwards Sarah, odeszła w 91 roku
życia..."
- Wcześnie zaczęłaś - rozległ się w otwartych drzwiach męski głos.
- Zawsze zaczynam wcześnie - odparła, nie podnosząc głowy.
Gdyby nawet nie poczuła intensywnego zapachu wody kolońskiej Aramis, to i tak chełpliwy, poufały ton zdradziłby Grega Olivera. Było tajemnicą poliszynela, że lista jego sukcesów na sali sądowej nie umywa się nawet do sukcesów łóżkowych, dlatego Jess zawsze bardzo się pilnowała, aby w rozmowach z tym czterdziestopięcioletnim prokuratorem z sąsiedniego pokoju nie wykraczać poza tematy ściśle zawodowe. Po rozwodzie z jednym prawnikiem była pewna, że związanie się z innym jest ostatnią rzeczą, na jaką ma ochotę.
- Pomóc ci w czymś, Greg?
Greg Oliver trzema wielkimi krokami znalazł się przy jej biurku.
- Co czytasz? - Pochylił się i zajrzał jej przez ramię. - Nekrologi? Czego to ludzie nie zrobią, żeby zobaczyć swoje nazwisko w gazecie.
- Greg, mam dużo pracy...
- Widzę, widzę.
- Muszę być w sądzie o dziewiątej trzydzieści. - Popatrzyła na jego banalnie przystojną twarz, w której warte zapamiętania były jedynie ciemnobrązowe oczy.
Spojrzał na zegarek-był to złoty rolex. Słyszała plotki, że ostatnio wżenił się w wielkie pieniądze.
- Masz jeszcze mnóstwo czasu.
- Muszę uporządkować myśli.
- Założę się, że już są w idealnym porządku.
Pochylił się jeszcze bardziej i oparł o biurko, niedbale odsuwając na bok stertę starannie poukładanych papierów.
- I mógłbym się założyć, że cała jesteś schludna jak to biurko.
Roześmiał się dwuznacznie, a coś w jego śmiechu natychmiast przypomniało Jess złowrogi uśmiech nieznajomego spotkanego w drodze do pracy.
- Tylko spójrz na siebie - kontynuował Greg, źle odczytawszy jej milczenie. - Cała jesteś teraz spięta, bo przypadkiem przesunąłem trochę papierzysk.
Z przesadną uwagą wziął plik kartek, ułożył je ponownie na miejscu, a potem starł wyimaginowany kurz ze zniszczonej powierzchni biurka.
- Nie lubisz, jak ktoś dotyka twoich rzeczy, co? - spytał, a jego palce zataczały po blacie biurka coraz większe kręgi, jakby chciały ją zahipnotyzować.
Zaklinacz węży, pomyślała Jess, ale zaraz zawahała się, czy ma go zaklasyfikować jako zaklinacza czy może jako węża. Wstała i roześmiała się, zdziwiona niecodziennym funkcjonowaniem swego umysłu, po czym skierowała się w stronę półek z książkami, jakby rzeczywiście czegoś stamtąd potrzebowała.
- Lepiej już idź, Greg, naprawdę muszę popracować. Wygłaszam dzisiaj końcową mowę w sprawie Eriki Baranowski i...
- Eriki Baranowski? Dziewczyny, która twierdzi, że ją zgwałcono?
- Kobiety, która została zgwałcona-poprawiła z naciskiem Jess.
Greg parsknął śmiechem.
- Na Boga, Jess, przecież ona nie nosiła majtek! Czy myślisz, że jakikolwiek sąd w tym kraju skaże faceta za gwałt na spotkanej w barze dziewczynie, która nie miała na sobie majtek? Dla mnie to oznacza, że po prostu zgadzała się na wszystko.
- A nóż przyłożony do gardła to twoim zdaniem taka gra wstępna? - odparła Jess, bardziej zaniepokojona niż zdegustowana. Zdanie Grega Olivera mogła podzielać większość ludzi. Skoro nawet znajomi prokuratorzy nie są przekonani o winie oskarżonego, to co dopiero ława przysięgłych?
- Nawiasem mówiąc, pod twoją mini też nie widać zarysu majtek - zauważył Greg, mierząc ją wzrokiem.
- Czyżbyś i ty...?
Jess opuściła ręce wzdłuż szarej wełnianej spódniczki sięgającej kolan.
- Daj spokój, dobrze? - powiedziała spokojnie.
- Zastanawiam się, co trzeba zrobić, żeby się dostać do tych majtek.
- Przykro mi, Greg, ale jest w nich miejsce tylko na jedną dupę.
Czekoladowe oczy Grega na moment zlodowaciały, lecz zaraz wybuchnął głośnym śmiechem.
- To mi się właśnie w tobie podoba, Jess. Potrafisz odpowiedzieć tak, że każdemu pójdzie w pięty. - Ruszył w stronę drzwi. - Jeśli ktoś może wygrać tę sprawę, to tylko ty.
- Dziękuję.
Kiedy drzwi się zamknęły, podeszła do okna i w zamyśleniu spojrzała na ulicę rozciągającą się dziewięć pięter niżej. Biurowiec, w którym się znajdowała, był najwyższym budynkiem w okolicy, wyniośle wznosił się nad przyległym, zaledwie siedmiopiętrowym gmachem sądu. Z tyłu mieściło się więzienie okręgowe, w którym mordercy i inni kryminaliści, z różnych przyczyn nie wypuszczeni na wolność za kaucją, czekali na procesy. Dla Jess było to zawsze ciemne, złe miejsce, w sam raz dla ciemnych i złych typów.
„To ja, śmierć", usłyszała szept. „Przychodzę zabrać cię ze sobą."
Potrząsnęła głową i spojrzała w górę, ale nawet niebo miało mroczny, stalowoszary odcień, zwiastujący w każdej chwili opady śniegu. Śnieg w październiku, pomyślała, tego już dawno nie było. Mimo ostrzegawczej prognozy nie włożyła botków, które przeciekały i miały na czubkach nieładne obwódki od soli. Może później wyskoczy na chwilę i kupi sobie nowe.
Zadzwonił telefon. Zdziwiła się, gdyż dopiero dochodziła ósma, ale podniosła słuchawkę, nim dzwonek zdążył zabrzęczeć po raz drugi.
- Jess Koster.
- Cześć, Jess Koster, tu Maureen Peppler-usłyszała dziewczęcy chichot swojej starszej siostry. - Nie przeszkadzam?
- Nigdy nie przeszkadzasz. Cieszę się, że dzwonisz.
Jess zawsze przyrównywała swoją siostrę do baletnicy naszkicowanej przez Edgara Degasa miękkimi liniami o nieostrych konturach. Nawet jej głos był taki. Ludzie często mówili o nich, że są podobne, obie miały zbliżony owal twarzy, były wysokie i szczupłe, ale w Jess nie było nic z ulotności. Jej sięgające ramion włosy były ciemniejsze, oczy miały bardziej niepokojący odcień zieleni, a w drobnokościstej figurze kanciastość brała górę nad krągłością. Tak jakby malarz namalował ten sam obraz dwukrotnie, raz pastelami, a raz olejem.
- Co słychać? - zapytała Jess. - Jak tam Tyler i bliźniaczki?
- Bliźniaczki są wspaniałe. A Tyler jest niewzruszony, ciągle pyta, kiedy odeślemy je tam, skąd wzięliśmy. Nie zapytałaś o Barry'ego.
Jess zacisnęła zęby. Barry, mąż Maureen, był wziętym księgowym, a jego najnowszy model jaguara miał na tablicach rejestracyjnych napisane: „STAĆ MNIE NA TO". Czy trzeba więcej?
- Co u Barry'ego? - zapytała w końcu.
- Wszystko świetnie. Interesy idą znakomicie, jest bardzo zadowolony. Chcieliśmy cię zaprosić jutro na kolację... Jeżeli oczywiście nie masz randki.
Jess omal nie parsknęła śmiechem. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio umawiała się na spotkanie towarzyskie, które nie byłoby związane ze sprawami zawodowymi. Ludziom się wydaje, że jedynie lekarze muszą być gotowi na wezwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Nie, nie mam randki.
- Świetnie, więc przyjdź, bo prawie się ostatnio nie widujemy. Nawet kiedy pracowałam, częściej się spotykałyśmy.
- To wróć do pracy.
- Nic z tego. Do zobaczenia jutro o szóstej. Tata też przyjdzie.
- Do jutra - odpowiedziała Jess i uśmiechnęła się, odkładając słuchawkę, z której dochodził głośny płacz dziecka. Wyobraziła sobie Maureen, jak biegnie do kołyski i pochyla się nad półrocznymi bliźniaczkami, zmienia im pieluszki, a jednocześnie nie zapomina ani na chwilę o trzyletnim chłopcu, który zdecydowanie upomina się o swoje prawa. Jakże daleko za sobą zostawiła Maureen nobliwe sale Harvard Business School, w której zdobywała dyplom! Jess wzruszyła ramionami. Cóż, każdy dokonuje jakichś wyborów, a jej siostra najwyraźniej podjęła już decyzję.
Usiadła z powrotem za biurkiem i spróbowała skoncentrować się na sprawach, które czekały ją tego ranka. Miała nadzieję, że przepowiednie Grega Olivera nie sprawdzą się, że razem ze swoim partnerem zdoła dokonać rzeczy prawie niemożliwej i uzyska wyrok skazujący. Aby to osiągnąć, muszą wypaść bardzo przekonywająco.
W rozprawach przed ławą przysięgłych prawnicy z biura okręgowego występowali zawsze parami. Współpracownik Jess, Neil Strayhorn, wygłosi pierwszą część mowy końcowej, wyliczając jeszcze raz wszystkie fakty. Następnie głos zabierze obrońca, a po nim Jess wystąpi z repliką, w której stworzy klimat potępienia moralnego dla sprawcy.
- Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu - spróbowała w ciszy swego biura dobrać najodpowiedniejsze słowa. - Oznacza to, że na każdą minutę przypada 1,3 gwałtu, co daje rocznie szokującą liczbę 683 000 zgwałceń.
Zaczęła w myślach przerabiać ten wstęp na wszystkie sposoby, ale kiedy Barbara Cohen dwadzieścia minut później weszła do biura, wciąż nie posunęła się ani o krok.
- Cześć, co słychać?
Barbara miała pięć stóp i jedenaście cali wzrostu, długie rude włosy opadające na plecy niesfornymi falami i niektórym mogła się wydać antropomorficznym wcieleniem marchwi. Prawie o głowę przewyższała Jess, a niesamowicie długie nogi sprawiały, że wyglądała, jakby stała na szczudłach. Jess, nawet będąc w najgorszym humorze, na widok młodszej koleżanki nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
- Nic ciekawego - odparła i spojrzała na zegarek. W odróżnieniu od Grega Olivera nosiła zwykły timex na czarnym skórzanym pasku. - Słuchaj, chciałabym, żebyś razem z Neilem wzięła tę sprawę Alvareza o narkotyki.
- Myślałam, że sama chcesz ją prowadzić. - Na twarzy Barbary ujawniła się mieszanina podniecenia i obawy.
- Nie mogę, jestem zawalona robotą. Poradzicie sobie, a w razie czego pomogę wam.
Barbara bezskutecznie próbowała powstrzymać uśmiech zadowolenia wypływający jej na twarz.
- Dolać ci kawy? - zapytała.
- Jeśli wypiję jeszcze trochę, będę musiała co pięć minut prosić wysoki sąd o przerwę na siusiu. Myślisz, że w ten sposób zdobędę współczucie ławy przysięgłych?
- Nie liczyłabym na to.
- Dlaczego, na litość boską, ona nie miała majtek? - mruknęła Jess.
Neil Strayhorn przybył parę minut później, obwieszczając od progu, że chyba jest przeziębiony, po czym zajął miejsce za swoim biurkiem. Jego wargi nieprzerwanie się poruszały, wygłaszając po cichu przemowę, z którą miał już wkrótce wystąpić.
Wszystkie biura wymiaru sprawiedliwości hrabstwa Cook budziły się do życia niczym kwiaty otwierające pąki na pierwszy promień słońca.
Jess podświadomie rejestrowała każde nowe przybycie, przestawienie krzesła, włączenie komputera, rozdzwaniające się telefony i faksy. Odnotowała zjawienie się każdej z czterech sekretarek obsługujących osiemnastu prawników w ich skrzydle budynku, a także ciężkie kroki Toma Olinsky'ego, ich szefa, zmierzającego do swego gabinetu na końcu długiego korytarza.
- Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu... - zaczęła jeszcze raz, próbując się skoncentrować.
Jedna z sekretarek, czarnoskóra kobieta o gruszkowatej figurze i w nieokreślonym wieku, wsadziła głowę przez uchylone drzwi, a jej ogromne czerwone kolczyki zakołysały się i opadły aż na ramiona.
- Jest Connie DeVuono - powiedziała i cofnęła głowę jakby w obawie, że Jess rzuci w nią czymś ciężkim.
- Co to znaczy „jest"?
- Jest tu, za drzwiami. Twierdzi, że musi z tobą porozmawiać.
Jess spojrzała w terminarz.
- Jestem z nią umówiona dopiero na czwartą. Mówiłaś jej, że za parę minut muszę być w sądzie?
- Mówiłam, ale upiera się, że musi rozmawiać teraz. Jest bardzo przygnębiona.
- Nic dziwnego - odparła Jess. Przypomniała sobie tę wdowę w średnim wieku, brutalnie pobitą i zgwałconą przed trzema miesiącami. Mężczyzna, który to zrobił, groził jej śmiercią, jeśli będzie świadczyła przeciwko niemu w procesie mającym się zacząć za dziesięć dni.
- Zaprowadź ją do salki konferencyjnej, Sally. Zaraz tam przyjdę.
- Chcesz, żebym z nią porozmawiała? - zaofiarowała się Barbara.
- Nie, sama to zrobię.
- Myślisz, że to oznacza kłopoty? - zapytał Neil Strayhorn.
- A cóż by innego?
Salka konferencyjna była niewielkim pomieszczeniem bez okien, niemal w całości zajętym przez stary, drewniany stół oraz osiem brązowych krzeseł, najwyraźniej pochodzących z zupełnie innego kompletu. Ściany miały ten sam ponury, brudnobiały kolor co reszta biur, a na podłodze leżał zniszczony beżowy chodnik.
Connie DeVuono stała w drzwiach. Od poprzedniego spotkania jakby się skurczyła, czarny płaszcz wisiał na niej jak na wieszaku. Miała bladą zielonkawą cerę, a sine kręgi pod oczami świadczyły o wielu bezsennych nocach. Jedynie energia i gniew, jarzące się w spojrzeniu ciemnych oczu, przypominały, że kiedyś musiała być piękną kobietą.
- Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła.
- Nic nie szkodzi, problem tylko w tym, że mamy mało czasu - powiedziała Jess prawie szeptem, bojąc się, że każdy głośniejszy dźwięk może skruszyć Connie jak szklankę. - Za niecałe pół godziny muszę być w sądzie.
Podsunęła krzesło, na które kobieta ciężko opadła.
- Dobrze się czujesz? Może dać ci kawy? Albo wody? Pomogę ci zdjąć płaszcz.
Connie DeVuono przecząco machała ręką na wszystkie propozycje; Jess zauważyła, że paznokcie ma poogryzane do samej skóry, a naskórek zdrapany do krwi.
- Nie mogę zeznawać - wyszeptała Connie ledwie słyszalnym głosem.
- Co takiego?
- Powiedziałam, że nie mogę zeznawać.
Jess usiadła na krześle naprzeciw Connie i przysunęła się tak, że zetknęły się kolanami. Wzięła jej lodowate dłonie w swoje i powiedziała:
- Connie, cały proces opiera się na twoich zeznaniach. Jeśli się wycofasz, człowiek, który cię zgwałcił, pozostanie na wolności.
- Wiem. Przykro mi.
- Przykro ci?
- Nie dam rady przez to przejść. Po prostu nie mogę, nie mogę - zaszlochała.
Jess wyjęła chusteczkę z kieszeni popielatej marynarki i podała ją Connie, ale ta ją zignorowała. Szlochała coraz głośniej. Jess pomyślała o siostrze, o tym, jak prawie bez wysiłku potrafiła uciszyć płacz swoich bliźniaczek. Sama nie miała takich zdolności, mogła tylko bezsilnie siedzieć i patrzeć.
- Wiem, że cię zawiodłam - mówiła Connie, a płacz wstrząsał jej ramionami. - Wszystkich zawiodłam...
- Nie przejmuj się nami, pomyśl o sobie, o tym, co ten potwór z tobą robił.
- Myślisz, że mogłabym o tym zapomnieć? - Spojrzała na Jess z błyskiem gniewu w oczach.
- Więc nie powinnaś dopuścić, aby mógł to zrobić jeszcze raz.
- Nie mogę świadczyć. Nie mogę, po prostu nie mogę. Nie mogę.
- Już dobrze, uspokój się. W porządku. Spróbuj przestać płakać.
Jess odchyliła się na krześle i usiłowała wczuć w położenie Connie. Od ich ostatniej rozmowy coś się musiało wydarzyć. Na poprzednich spotkaniach Connie była przestraszona, ale nieugięcie trwała w postanowieniu, że wystąpi w sądzie. Była córką włoskich imigrantów, wyrosła i wychowała się w środowisku, które gorąco wierzyło w amerykański wymiar sprawiedliwości. Ta wiara była chyba silniejsza u Connie niż u Jess, która po czterech latach praktyki w sądownictwie straciła wiele ze swych złudzeń.
- Czy coś się stało? - zapytała, kiedy ramiona Connie przestały drżeć.
- Muszę myśleć o synu. Ma dopiero osiem lat. Jego ojciec zmarł na raka dwa lata temu. Jeśli coś mi się stanie, nie będzie miał nikogo.
- Nic mu się nie stanie.
- Moja matka jest za stara, żeby się nim zająć, i słabo mówi po angielsku. Co się stanie ze Steffanem, jeśli umrę? Kto się nim zaopiekuje? Ty?
Jess wiedziała, że to pytanie retoryczne, mimo to odparła:
- Niezbyt dobrze radzę sobie z mężczyznami. Ale Connie, jeśli tylko wsadzimy Ricka Fergusona za kratki, nic ci się nie stanie.
Na dźwięk tego nazwiska Connie DeVuono zadrżała.
- Steffan przeżył już śmierć ojca. Gdyby teraz miał jeszcze stracić matkę... czy może być coś gorszego?
Jess poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.
- Connie, wierz mi, wiem, co czujesz i przez co przeszłaś. Ale to, że się teraz wycofasz, wcale nie oznacza, iż będziesz bezpieczna. Rick Ferguson już raz włamał się do ciebie i zgwałcił cię, a przy tym pobił tak, że przez miesiąc nie bardzo mogłaś otworzyć oczy. Wcale nie wiedział, że twojego syna nie ma w domu. Po prostu mu to nie przeszkadzało. Na jakiej podstawie sądzisz, że nie spróbuje jeszcze raz? Zwłaszcza jeśli będzie wiedział, że jest bezkarny i że zdołał cię zastraszyć? Skąd wiesz, że wtedy nie skrzywdzi też twojego syna?
- Nie zrobi tego, jeśli się wycofam.
- Nie masz żadnej pewności.
- Powiedział mi, że nie dożyję procesu.
- Ale groził ci tak od dawna, a nie wycofywałaś się. Co cię teraz tak przestraszyło? Czy w jakiś sposób próbował się z tobą kontaktować? Jeśli tak, to możemy załatwić wycofanie zwolnienia za kaucją.
- Niczego nie możecie zrobić.
- Przeciwnie, możemy bardzo wiele.
Connie DeVuono sięgnęła do czarnej skórzanej torebki i wyjęła niewielkie białe opakowanie.
- Co to jest?
Nie odpowiedziała, tylko podała jej pudełko. Jess otworzyła je i ostrożnie zaczęła odwijać warstwę serwetek, pod którymi wyczuwała coś małego i twardego.
- Pudełko leżało dziś pod moimi drzwiami, kiedy rano wychodziłam z domu - powiedziała Connie, patrząc, jak Jess odwija ostatnią serwetkę.
Nagle Jess poczuła, jak żołądek skacze jej do gardła. Trzymała w dłoniach martwego żółwia, któremu brakowało głowy i przednich łapek.
- Należał do Steffana - wyjaśniła beznamiętnie Connie. - Kilka dni temu wróciliśmy do domu i nie mogliśmy go nigdzie znaleźć. Przeszukaliśmy wszystko, nie potrafiliśmy zrozumieć, w jaki sposób wydostał się z klatki.
Teraz Jess zrozumiała przerażenie Connie. Trzy miesiące temu Rick Ferguson włamał się do jej mieszkania, zgwałcił ją i ciężko pobił, a potem zasypywał pogróżkami. Teraz dawał dowód, jak łatwo może spełnić swe groźby. Bez najmniejszego trudu ponownie włamał się do mieszkania i ukradł żółwia, a nikt z sąsiedztwa nie zauważył go i nie powstrzymał.
Jess zawinęła żółwia w serwetki i włożyła do pudełka.
- Nie sądzę, żeby to miało wielkie znaczenie, ale dołączę żółwia do materiałów dowodowych sprawy. - Podeszła do drzwi i zawołała: - Sally, dołącz to do akt sprawy, dobrze?
Sally wzięła pudełko z jej rąk z taką ostrożnością, jakby zawierało jadowitego węża.
Tymczasem Connie nagle się ożywiła, wstała i powiedziała:
- Wiesz równie dobrze jak ja, że nie da się udowodnić związku między tym, co się stało z żółwiem, a Rickiem Fergusonem. Wykręci się z tego, wykręci się ze wszystkiego.
- Tylko wtedy, jeśli ty mu w tym pomożesz.
- A jaki ja mam wybór?
- Bardzo prosty - odparła Jess, zdając sobie sprawę, że zostało jej już tylko parę minut na nakłonienie Connie do zmiany decyzji. - Możesz odmówić zeznań i w ten sposób sprawić, że Rick Ferguson wyjdzie wolny, nie poniesie żadnych konsekwencji tego, co ci zrobił i nadal robi.
Przerwała na chwilę, aby jej słowa dotarły do Connie, i kontynuowała:
- Albo możesz wystąpić na procesie i sprawić, że ten sukinsyn dostanie to, na co zasłużył, że wyląduje za kratkami, gdzie przez długi czas nie będzie mógł skrzywdzić ani ciebie, ani nikogo innego. Zastanów się, Connie - dodała, dostrzegając wahanie na jej twarzy. - Jeśli nie wystąpisz przeciwko Rickowi Fergusonowi, nie pomożesz nikomu, a już najmniej sobie. Po prostu wyrazisz zgodę, aby zrobił jeszcze raz to samo.
Zapadła cisza, a słowa wisiały między nimi jak pranie, które zapomniano zdjąć ze sznura. Jess wstrzymywała oddech, czując, że Connie jest na krawędzi kapitulacji, i bojąc się, że każde następne słowo może przechylić szalę na drugą stronę. W zanadrzu miała już kolejną przemowę: jeśli Connie nie zgodzi się wystąpić dobrowolnie, może zostać do tego zmuszona. Jess może załatwić nakaz zatrzymania i doprowadzenia na rozprawę, a jeśli Connie odmówi zeznań, sędzia za lekceważenie sądu może posłać ją do więzienia - zamiast mężczyzny, który ją zaatakował.
Jess czekała, gotowa użyć tych słów, a jednocześnie modląc się, aby nie musiała.
- No, Connie, przecież już wiele razy w życiu nie dawałaś za wygraną. Kiedy umarł twój mąż, nie załamałaś się, poszłaś do szkoły wieczorowej, dostałaś pracę, mogłaś utrzymać syna. Jesteś z tych, co walczą do końca, zawsze taka byłaś. Nie pozwól, aby Rick Ferguson to zniszczył. Nie daj się.
Connie milczała, lecz jej plecy powoli się prostowały. W końcu skinęła głową, a Jess chwyciła ją za ręce.
- Będziesz zeznawać?
- Niech mnie Bóg ma w swojej opiece - szepnęła Connie.
- Zaopiekujemy się tobą. -Jess spojrzała na zegarek i zerwała się z krzesła. - Chodźmy, odprowadzę cię.
Neil i Barbara wyszli już do sądu. Jess poprowadziła Connie korytarzem, na którym wisiały wycinki krawatów symbolizujące pierwszą wygraną sprawę każdego prokuratora z biura okręgowego. Ściany były już przyozdobione dekoracjami na Halloween, dominowały wielkie papierowe dynie i czarownice pędzące na miotłach, co tworzyło nastrój jak w przedszkolu. Przeszły przez recepcję do rzędu sześciu wind, za których szklanymi drzwiami rozciągał się w oddali widok na całą zachodnią i północno-zachodnią część miasta. W pogodne dni można stąd było dostrzec port lotniczy O'Hare, a nawet hrabstwo Du Page.
W drodze na główną kondygnację nie zamieniły słowa, zdając sobie sprawę, że wszystko zostało już powiedziane. Wyszły z windy, skręciły koło biura usług pogrzebowych, reklamującego się wielkimi plakatami, i dotarły do przeszklonego prostokątnego holu łączącego biurowiec z gmachem sądu.
- Gdzie zaparkowałaś? - zapytała Jess, gotowa eskortować Connie aż do końca.
- Przyjechałam autobusem... - zaczęła Connie i przerwała, zakrywając ręką usta. - O Boże!
- Co się stało? - Jess podążyła wzrokiem za jej przerażonym spojrzeniem.
Po drugiej stronie korytarza stał mężczyzna opierając się o szklaną ścianę, a jego szczupła sylwetka wyrażała groźbę. Grube rysy miał częściowo zasłonięte grzywą długich, potarganych ciemnoblond włosów, które opadały na kołnierz brązowej skórzanej kurtki. Kiedy na ich widok obrócił się, Jess zauważyła na jego wargach ten sam zatrważający uśmieszek, który towarzyszył jej dzisiejszego ranka w drodze do pracy.
„Jestem śmiercią" - mówił ten uśmiech.
Jess zadrżała, lecz udała, że to efekt zimnego powietrza wślizgującego się do budynku przez drzwi obrotowe. Zdała sobie sprawę, że to jest Rick Ferguson.
- Chcę, żebyś wzięła taksówkę - powiedziała i przeprowadziła Connie przez drzwi na California Avenue, gdzie wcisnęła jej w dłoń banknot dziesięciodolarowy.-Ja się zajmę panem Rickiem Fergusonem.
Connie nic nie odpowiedziała, jakby całą energię wyczerpała już w biurze Jess i teraz nie miała nawet sił, aby się spierać. Dała się zaprowadzić do taksówki, z banknotem w ręku wsiadła do środka i odjechała, nie oglądając się za siebie. Jess stała przez chwilę na chodniku, starając się stłumić gwałtowne bicie serca, po czym zawróciła i weszła do budynku.
Stał nadal w tym samym miejscu.
Ruszyła ku niemu długim korytarzem, a obcasy jej pantofli stukały miarowo o kamienną posadzkę. Z każdym krokiem rysy twarzy Ricka Fergusona stawały się wyraźniejsze. Niejasna groźba, którą emanował ten człowiek - biały mężczyzna, lat dwadzieścia kilka, pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, sto siedemdziesiąt funtów wagi, jasne włosy, brązowe oczy - stawała się bardziej konkretna z bliska: lekko zgarbione ramiona, zaniedbane włosy, głęboko osadzone wężowe oczy, nos, który był wielokrotnie złamany i nigdy dobrze nie złożony, a przede wszystkim ten sam przeszywający uśmiech.
- Ostrzegam pana, żeby się pan nie zbliżał do mojej klientki - powiedziała Jess, podchodząc do niego. - Jeśli jeszcze raz pojawi się pan w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt jardów od niej, nawet przypadkowo, jeśli spróbuje pan do niej coś powiedzieć albo kontaktować się z nią w inny sposób, jeśli zostawi pan jeszcze raz pod jej drzwiami jakiś obrzydliwy prezent, to załatwię wycofanie zwolnienia za kaucją i wyląduje pan w pudle. Czy wyrażam się jasno?
- Wie pani - zaczął spokojnym głosem, pasującym do zupełnie innej rozmowy - odwoływanie się do ciemnych stron mojego charakteru nie jest najlepszym pomysłem.
Jess omal nie parsknęła śmiechem.
- Co to ma znaczyć?
Rick Ferguson przestąpił z nogi na nogę i wzruszył ramionami, najwyraźniej jakby lekko znudzony. Rozejrzał się wokół, podrapał po nosie i powiedział:
- Po prostu to, że ludzie, którzy mnie drażnią, mają zwyczaj... znikać.
Jess odruchowo cofnęła się o krok. Zimny dreszcz przeszedł jej po całym ciele i zmroził serce; z trudem opanowała chęć ucieczki. Kiedy przemówiła, jej głos brzmiał głucho i niepewnie:
- Grozi mi pan?
Rick Ferguson oderwał się od ściany i uśmiechnął szeroko. „To ja, śmierć", mówił jego uśmiech. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Odszedł, nie oglądając się za siebie.
2
- Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu - zaczęła jess, a jej wzrok błądził po twarzach siedmiu mężczyzn i siedmiu kobiet, którzy wraz z dwoma rezerwowymi tworzyli ławę przysięgłych, zajmującą dwa rzędy w sali rozpraw numer 706 Sądu Stanowego przy California Avenue 2600. - Oznacza to 1,3 gwałtu na każdą minutę, co daje rocznie szokującą liczbę 683 tysięcy zgwałceń.
Zrobiła krótką przerwę, aby przysięgli zdążyli uświadomić sobie przerażającą wymowę tych liczb, po czym kontynuowała:
- Czasami kobiety atakowane są na ulicy, czasami we własnych domach. Niektóre padają ofiarą zboczeńca w przysłowiowej ciemnej uliczce, większość jednak ma do czynienia ze znajomymi: wzgardzonym byłym przyjacielem, przypadkowym towarzyszem zabawy czy jak Erica Baranowski, kimś poznanym w barze. Ofiary gwałtu, podobnie jak gwałciciele, to cała galeria ludzkich typów. Wyznają różne religie, mają różne pochodzenie, wiek, kolor skóry. Jedyną ich cechą wspólną jest płeć, co zakrawa na ironię, ponieważ gwałt w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z płcią. Jest aktem przemocy, a nie namiętności czy żądzy. Chodzi w nim o władzę, o zdobycie dominacji i poniżenie, o przejęcie kontroli, zadanie bólu. Jest aktem wściekłości i nienawiści. Nie ma nic wspólnego z seksem poza tym, że używa go jako narzędzia.
Jess rozejrzała się po sali rozpraw. Była majestatyczna, z wysokim sufitem, wielkimi oknami, ciemnym filunkiem wzdłuż ścian i marmurowymi framugami wielkich drewnianych drzwi. Na prawo od sędziego, nad tylnym wejściem, duży napis obwieszczał dobitnie: „Wstęp surowo wzbroniony", a na lewo od niego inny mówił: „Zakaz palenia, spożywania posiłków, rozmawiania i wprowadzania dzieci".
Blok odwiedzin, w którym było osiem rzędów ławek z wyrytymi na nich niezliczonymi napisami, wyróżniał się starą posadzką z czarno-białych płyt i wyglądał jak wzorcowa dekoracja do filmu. Jess cieszyła się, że od półtora roku jest przypisana do sali sędziego Harrisa zamiast do którejś z nowszych, niewielkich sal na niższych piętrach.
- Obrona będzie was przekonywała do czegoś innego - ciągnęła, spoglądając kolejno na przysięgłych, by w końcu utkwić wzrok w oskarżonym, Douglasie Phillipsie, pospolitym mężczyźnie wyglądającym bardzo dostojnie w granatowym garniturze i pastelowym krawacie; pod wpływem jej spojrzenia wydął nieznacznie wargi i opuścił wzrok na brązową wykładzinę pokrywającą posadzkę. - Obrona będzie twierdziła, że to, co się wydarzyło między Ericą Baranowski a Douglasem Phillipsem, było stosunkiem seksualnym odbytym za obopólną zgodą. Wiecie już, że wieczorem trzynastego maja 1992 roku, w barze dla samotnych o nazwie „Czerwony Kogut", Douglas Phillips spotkał Erikę Baranowski i postawił jej parę drinków. Przywołano kilku świadków, którzy zeznali, że widzieli ich razem pijących i śmiejących się. Świadkowie przysięgli, że Erica Baranowski opuściła bar z Douglasem Phillipsem z własnej i nieprzymuszonej woli. Sama Erica Baranowski zeznała to samo. Obrona będzie jednak chciała was przekonać, że po wyjściu z baru nastąpił namiętny akt płciowy pomiędzy dwojgiem dorosłych ludzi w pełni świadomych tego, co robią. Douglas Phillips tłumaczy siniaki na nogach i rękach ofiary jako przypadkowy, niezamierzony efekt uprawiania miłości w małym europejskim samochodzie. Lekceważy późniejszą histerię ofiary, poświadczoną przez kilku ludzi z parkingu, a następnie także przez doktora Roberta Ivesa z Grand Hospital, i traktuje ją jako bredzenie rozstrojonej kobiety wściekłej o to, że została wykorzystana i porzucona niczym zużyta chustka do nosa.
Jess zwróciła się teraz w stronę Eriki Baranowski siedzącej obok Neila Strayhorna za stołem prokuratorskim, na wprost ławy przysięgłych. Erica była dwudziestosiedmioletnią kobietą o bardzo bladej cerze. Tkwiła nieruchomo na skórzanym brązowym krześle z wysokim oparciem. Jedyną poruszającą się częścią jej ciała była dolna warga, która drżała nieustannie podczas rozprawy i sprawiała, że jej zeznania brzmiały niemal niezrozumiale. Nie miała w sobie nic subtelnego czy delikatnego - jej włosy były zbyt jasne, oczy za małe, bluzka zbyt jaskrawa i w złym gatunku. Nic, co mogłoby wzbudzić współczucie i wywołać litość w sercach przysięgłych.
- Nieco więcej kłopotu nastręcza wyjaśnienie skaleczeń na szyi powódki - ciągnęła Jess. - Douglas Phillips twierdzi, że nie chciał jej zranić. To był tylko malutki nożyk, zaledwie cztery cale długości. Użył go, gdy stała się zbyt nieobliczalna. Twierdzi, że to ją nawet podniecało, że się jej podobało. Skąd mógł wiedzieć, że jest inaczej? Że jego zachcianki mogą jej nie odpowiadać? Skąd mógł wiedzieć, o co jej chodzi? Ostatecznie przyszła do „Czerwonego Koguta", żeby poderwać faceta, pozwalała stawiać sobie drinki, śmiała się z jego dowcipów i pozwalała się całować. I nie zapominajcie, panie i panowie, że nie miała na sobie majtek!
Jess odetchnęła głęboko i przyjrzała się przysięgłym, którzy słuchali jej teraz z najwyższą uwagą.
- Obrona koncentruje się na tym, że kiedy Erica Baranowski poszła tego wieczoru do „Czerwonego Koguta", nie miała na sobie majtek. Obrona twierdzi, że było to wprost zaproszenie i zgoda na wszystko; twierdzi, że każda kobieta, która idzie do baru dla podrywaczy i nie zakłada majtek, wręcz prosi się o wszystko, co ją tam może spotkać, i zgadza się na to z góry. Erica Baranowski szukała przygody, twierdzi obrona, i ją znalazła. No, może dostała trochę więcej, niż oczekiwała, ale przecież powinna była wiedzieć, czym to się może skończyć. Cóż, zapewne powinna była wiedzieć. Zapewne wybranie się bez majtek do baru w rodzaju „Czerwonego Koguta" nie było najrozsądniejsze. Ale brak zdrowego rozsądku u jednej ze stron nie oznacza zwolnienia drugiej strony z elementarnego poczucia przyzwoitości. Nie dajcie sobie wmówić, że Douglas Phillips po prostu źle odczytał jej sygnały. Nie wierzcie, że ten mężczyzna, zarabiający na życie naprawianiem skomplikowanych komputerów i świetnie rozumiejący najbardziej wyrafinowane subtelności języków komputerowych, nie mógł zrozumieć prostej różnicy między słowami „tak" i „nie". Czy dla dorosłego mężczyzny może być niezrozumiałe zwykłe „nie"? „Nie" znaczy po prostu „nie", nic więcej! Panie i panowie, Erica Baranowski powiedziała „nie" głośno i wyraźnie. Ona je nawet wykrzyczała, tak donośnie i tak wiele razy, że Douglas Phillips musiał przyłożyć jej nóż do gardła, by ją uciszyć.
Jess spostrzegła, że od pewnego czasu kieruje swą wypowiedź głównie do przysięgłej z drugiego rzędu, pięćdziesięciokilkuletniej kobiety o kasztanowych włosach i wyrazistych, amimoto delikatnych rysach twarzy. W tych rysach było coś intrygującego i przyciągało jej uwagę. Zauważyła to już na początku rozprawy i łapała się na tym, że czasami przemawia wyłącznie do niej. Może powodem była inteligencja, która przebijała w szarych, łagodnych oczach kobiety? A może charakterystyczny sposób pochylania głowy, gdy starała się zrozumieć prawniczą terminologię? Była ubrana lepiej niż pozostali przysięgli, z których część przyszła w dżinsach i workowatych swetrach. A może działo się tak dlatego, że Jess wyczuwała, iż swoimi słowami trafia jej do przekonania i przez nią trafi
również do pozostałych?
- Nie twierdzę, że jestem autorytetem, jeśli chodzi o mężczyzn - podjęła Jess, uśmiechając się do siebie gorzko. - Ale z największym trudem przyszłoby mi uwierzyć, że mężczyzna, który musi przyłożyć kobiecie nóż do gardła, może być szczerze przekonany, że chce ona z nim odbyć stosunek seksualny.
Przerwała na chwilę i zastanowiła się nad najlepszym doborem słów.
- Chcę wam zwrócić uwagę, że nawet w dzisiejszych, oświeconych czasach podwójna moralność, inna dla kobiety, a inna dla mężczyzny, jest wciąż jeszcze silnie zakorzeniona w hrabstwie Cook. Pozwala ona obronie dowodzić, że to, iż Erica Baranowski tamtej nocy nie włożyła majtek, jest bardziej godne potępienia niż to, że Douglas Phillips przystawił jej nóż do gardła.
Jess wolno powiodła wzrokiem po dwóch rzędach sędziów przysięgłych. Każdy z nich miał przypiętą na piersi czerwoną kartę z białym napisem: „Sędzia przysięgły".
- Douglas Phillips twierdzi, że był pewien, iż Erica Baranowski wyraża zgodę na odbycie stosunku seksualnego. Ale czy nie jest już najwyższa pora, panie i panowie, byśmy przestali patrzeć na gwałt z punktu widzenia gwałciciela? Byśmy wreszcie przestali zajmować się tym, co myślą mężczyźni, a zaczęli słuchać tego, co mówią kobiety? Obopólna zgoda wymaga zawsze dwóch stron. To, co zaszło w nocy trzynastego maja między Ericą Baranowski a Douglasem Phillipsem, z całą pewnością nie było stosunkiem seksualnym za obopólną zgodą. Erica Baranowski może być winna błędu w ocenie, ale Douglas Phillips jest winien gwałtu.
Jess wróciwszy na swe miejsce, poklepała zaskakująco ciepłe dłonie Eriki Baranowski. Młoda kobieta podziękowała jej nikłym uśmiechem.
- Dobra robota - szepnął Neil Strayhorn.
Z ław obrony, gdzie siedzieli Douglas Phillips i jego adwokat, Rosemary Michaud, nie dotarły oczywiście żadne wyrazy uznania.
Rosemary Michaud była zaledwie pięć lat starsza od Jess, choć wyglądała na starszą o dziesięć. Ciemnobrązowe włosy miała zaczesane w surowy kok, a makijaż - nawet jeśli go zrobiła - był zupełnie niewidoczny. Dla Jess stanowiła zawsze stereotyp starej panny, chociaż miała za sobą już trzy małżeństwa i chodziły plotki o jej romansie z jakimś wysokim funkcjonariuszem policji. Było to o tyle istotne, że w wymiarze sprawiedliwości - podobnie jak w życiu - najważniejsze jest wrażenie, jakie się wywiera, a nie sama istota sprawy. Rosemary Michaud wyglądała na kogoś, kto w żadnym razie nie podejmie się obrony klienta, o którego niewinności nie będzie przekonana. Jej konserwatywny niebieski kostium i surowa twarz nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Douglas Phillips zrobił świetne posunięcie, wybierając ją na obrońcę.
Natomiast motywy, dla których Rosemary Michaud podjęła się obrony Douglasa Phillipsa, były znacznie trudniejsze do zrozumienia. Jess zdawała sobie sprawę, iż nie jest zadaniem prawnika rozstrzyganie o winie czy niewinności, że do tego są powołane sąd i ława przysięgłych. Jakże często w dyskusjach sama przekonywała, że jeśli prawnicy zaczną przejmować rolę sędziów, cały system wymiaru sprawiedliwości rozpadnie się w gruzy. Adwokat musi być przekonany o niewinności klienta, a każdy oskarżony ma prawo do jak najlepszej obrony.
Sędzia Earl Harris odchrząknął, sygnalizując, że wygłosi teraz mowę do przysięgłych. Był to przystojny, dobiegający siedemdziesiątki mężczyzna o krótko przystrzyżonych siwych włosach i ciemnej cerze. Jego twarz wyrażała wrodzoną uprzejmość, a ciemne łagodne oczy świadczyły o absolutnym oddaniu sprawiedliwości.
- Panie i panowie przysięgli - zaczął, jakimś sposobem nadając nawet tym słowom swoistą świeżość. - Chcę wam podziękować za uwagę i poszanowanie zasad, jakie okazaliście na tej sali w ciągu ostatnich kilku dni. Sprawy takie jak niniejsza nigdy nie są łatwe. Nietrudno dać się ponieść emocjom. Jednakże waszym obowiązkiem jako przysięgłych jest wznieść się ponad te emocje i skoncentrować wyłącznie na faktach.
Jess skupiła się nie tyle na samej przemowie, ile na wrażeniu, jakie wywierała na przysięgłych; pochylili się na swoich krzesłach do przodu i słuchali z wytężoną uwagą.
Zastanawiała się, czyja wizja, której ze stron konfliktu trafi im bardziej do przekonania. Wiedziała, że werdykty ławy przysięgłych są praktycznie nie do przewidzenia. Przez cztery lata pracy w biurze prokuratora okręgowego nieraz się przekonywała, że bardzo łatwo dać się zwieść pozorom.
Kobieta wyróżniająca się inteligentnym spojrzeniem zakasłała. Jess doświadczyła już wielokrotnie, że w sprawach o gwałt znacznie trudniej przekonać kobiety niż mężczyzn. Może starają się uwierzyć, że ofiara sama w jakiś sposób sprowokowała gwałciciela, a one, ponieważ nie doprowadzają do takich sytuacji, mogą czuć się bezpieczne? Jeśli tylko będą unikać samotnych nocnych spacerów, przejażdżek z przypadkowymi znajomymi, wizyt w podejrzanych barach-i jeśli będą nosiły majtki! Nie, one są zbyt rozsądne, aby coś takiego mogło im się przydarzyć! Wiedzą, gdzie może czyhać niebezpieczeństwo, i nie dadzą się zgwałcić - po prostu nigdy nie doprowadzą do sytuacji, która usprawiedliwiałaby atak.
Kobieta w ławie przysięgłych zauważyła, że przyciąga uwagę Jess, i zakręciła się niespokojnie na swoim miejscu. Ani na chwilę nie spuszczała jednak wzroku z sędziego. Z profilu jej twarz wyglądała niemal groźnie, nos był ostry, a rysy twarzy wyrazistsze. Wszystko razem zdawało się Jess znajome, choć nie potrafiła odgadnąć, czy to ze względu na charakterystyczne uderzanie palcem po wargach, czy specyficzne pochylanie karku, gdy natężała uwagę, czy może kształt czoła lub brwi. Jess zdała sobie sprawę, że kobieta kogoś jej przypomina, i nagle aż się zachłysnęła, wciągając głośno powietrze. Nie, tylko nie to, pomyślała, próbując powstrzymać myśli, które zaczynały się formować i przybierać kształt postaci dobytej z najgłębszych zakamarków pamięci. Poczuła, że traci panowanie nad sobą, i z największym trudem pokonała przemożną chęć ucieczki z sali rozpraw.
Weź się w garść, zaklinała samą siebie, z trudem łapiąc oddech, a pot spływał jej po plecach, pod pachami i sprawił, że dłonie stały się nagle nieprzyjemnie lepkie. Dlaczego teraz? myślała, walcząc z paniką i próbując z całych sił zapanować nad sobą. Dlaczego właśnie teraz?
Zmusiła się do spojrzenia na kobietę w ławie przysięgłych, która uświadomiła sobie wzmożone zainteresowanie Jess, pochyliła się na swym miejscu i spojrzała jej prosto w oczy. Jess odwzajemniła spojrzenie, wytrzymując je przez chwilę, po czym z ulgą przymknęła oczy. Co mi, u licha, przyszło do głowy, zastanawiała się, podczas gdy napięte mięśnie zaczynały się rozluźniać. Skąd takie skojarzenie? Kobieta wyglądała teraz na kogoś zupełnie obcego, kogo z pewnością nigdy w życiu nie spotkała. Wcale nie jest podobna do osoby, za którą ją wzięłam, myślała Jess, zła na siebie i trochę zawstydzona.
Nie, wcale nie była podobna do jej matki.
Jess pochyliła głowę tak, że podbródek niemal zupełnie zniknął pod różowym kołnierzykiem wełnianej bluzki. Minęło już osiem lat od zniknięcia matki. Osiem lat, odkąd wyszła na umówione spotkanie z lekarzem i nikt jej więcej nie zobaczył. Osiem lat, odkąd policja dała za wygraną i zaprzestała poszukiwań, ogłaszając, że najprawdopodobniej padła ofiarą przestępstwa.
Przez pierwsze dni, tygodnie, a nawet lata po zniknięciu matki Jess często wydawało się, że dostrzega jej twarz gdzieś w tłumie. Widziała ją w sklepie spożywczym, pchającą do sąsiedniej kasy wózek wyładowany z