Joy Fielding Autorka kilkunastu książek, z których większość stała się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psychologiczno-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Beach na Florydzie. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding BRAKUJĄCY ELEMENT DOBRE INTENCJE GRANICE UCZUĆ PATRZ, JAK JANE UCIEKA TA DRUGA »Ksiąźnica« Kieszonkowa Joy Fielding Nie zdradzaj żadnych tajemnic Przełożył z angielskiego Jerzy Bober Wydawnictwo „Książnica" Tytuł oryginału Tell All No Secret Koncepcja graficzna serii i projekt okładki Marek J. Piwko Logotyp serii Mariusz Banachowicz Ilustracja na okładce Liwe French/Stone/Flash Press Media Copyright © 1993 by Joy Fielding, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2003 ISBN 83-7132-674-2 Dla Renie PODZIĘKOWANIA Chciałabym wyrazić podziękowanie osobom, które służyły mi pomocą przy pisaniu tej książki. Są to: Neil Cohen, który udzielił mi intensywnego kursu prawa, służąc szczodrze swym czasem i doświadczeniem - Neil jest nie tylko prawnikiem, ale i poetą; Dean Morask, szef Kryminalnego Biura Śledczego w hrabstwie Cook, który wyrwał ze swego napiętego terminarza trochę czasu i udzielił mi obszernego wywiadu, odpowiadając na wiele czasami zgoła niekonwencjonalnych pytań; sędzia Earl Strayhorn, który w swej sali rozpraw dał mi przykład tego, jak najlepiej można służyć sprawiedliwości. Pragnę też podziękować Julie Rickerd za to, że zawsze wiedziała, kiedy powiedzieć to, co właśnie pragnęłam usłyszeć. Wszystkim wam wyrażam moje serdeczne podziękowania i wdzięczność. 1 Jess wydawało się, że czekał na nią już od pewnego czasu. Idąc do pracy, zauważyła go natychmiast, stojącego nieruchomo na rogu California Avenue i Dwudziestej Piątej Ulicy. Kiedy wyszła z parkingu i przebiegała przez jezdnię do gmachu sądu, cały czas czuła na sobie jego przenikliwy wzrok, o wiele zimniejszy niż nieprzyjemny październikowy wiatr rozwiewający jej jasne włosy. Miał na sobie elegancką kurtkę z brązowej skóry, ręce z zaciśniętymi pięściami trzymał opuszczone wzdłuż ciała. Skąd mogła go znać? Kiedy podeszła bliżej, poruszył się, a na jego twarzy ujrzała niesamowity półuśmiech wykrzywiający jedną stronę ust, jakby chciał pokazać, że wie o niej znacznie więcej niż ona sama. Nie było w nim ani śladu ciepła, za to wiele tajemnic, i pomyślała, że tak muszą się śmiać ludzie, którzy jako dzieci uwielbiali wyrywać motylom skrzydła. Zignorowała ledwie dostrzegalne skinienie głowy, jakim ją pozdrowił, odwróciła wzrok i ogarnięta nagle strachem, szybko wbiegła po frontowych schodach do budynku. Nawet nie oglądając się wiedziała, że ruszył za nią; całym ciałem wyczuwała rytm jego kroków. Dotarła do podestu i pchnęła ciężkie drzwi obrotowe, a w szklanych taflach pojawiało się i znikało oblicze, z którego ani na moment nie schodził dziwny grymas. „To ja, śmierć" - zdawało się mówić. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Jess wydała przytłumiony okrzyk i zaraz zorientowała się, że przyciągnęła uwagę strażnika z ochrony gmachu. Ruszył od niechcenia w jej stronę z ręką spoczywającą niedbale na kaburze pistoletu. - Coś nie w porządku? - zapytał. - Nie jestem pewna - odparła Jess. - Na zewnątrz jest jakiś człowiek, który... Popatrzyła w zmęczone oczy strażnika i zastanowiła się. Czy jest coś dziwnego w tym, że ktoś chce wejść do środka z przenikliwego ziąbu, nawet jeśli ma złowrogi uśmiech? Czy to zbrodnia? Wzrok strażnika skierował się ku wejściu, a spojrzenie Jess powędrowało za nim. W drzwiach nie było nikogo. - Wygląda na to, że mam przywidzenia-powiedziała przepraszająco; kimkolwiek był młody człowiek, była szczęśliwa, że zniknął. - Teraz na nie sezon-odpowiedział strażnik, sprawdzając przepustkę i obszukując ją detektorem do wykrywania metalu. Robił to co ranek w taki sam sposób od czterech lat. Jess lubiła rutynowe czynności; wstawała dokładnie o 6.45, brała szybko prysznic i wkładała rzeczy, które starannie przygotowała poprzedniego wieczoru. Następnie wyciągała z lodówki śniadanie, zjadała je pospiesznie i po godzinie siedziała już za biurkiem, studiując terminarz na bieżący dzień. Jeśli akurat miała zaplanowany udział w rozprawie, musiała przedyskutować szczegóły z asystentami, omówić strategię, sformułować pytania i przewidzieć odpowiedzi (dobry prawnik nigdy nie zadaje pytania, na które nie zna odpowiedzi). Jeśli nie miała rozprawy, przygotowywała się do późniejszych - musiała zebrać informacje, przejrzeć notatki, przesłuchać świadków, porozmawiać z policjantami, wziąć udział w naradach, skoordynować terminy. A wszystko to zgodnie z wcześniej zaplanowanym rozkładem dnia. Jess Koster nie lubiła niespodzianek ani w gmachu sądu, ani poza nim. Kiedy była już przygotowana na to, co czeka ją w ciągu dnia, brała filiżankę czarnej kawy, pączka i zabierała się do studiowania porannych gazet. Zaczynała nieodmiennie od nekrologów. „Ashcroft Paulina, zmarła nagle w domu w wieku 67 lat; Barrett Roland, odszedł po długiej chorobie w wieku 79 lat; Black Matthew, najdroższy mąż i ojciec, wiek nie podany, darowizny można wpłacać na rzecz Amerykańskiej Fundacji Kardiologicznej." Nie pamiętała już, kiedy przeglądanie nekrologów stało się częścią jej porannego rytuału ani skąd się wzięło. W każdym razie był to zwyczaj dość niecodzienny jak na osobę trzydziestoletnią, nawet jeśli była prokuratorem w biurze prokuratora okręgowego hrabstwa Cook w Chicago. - Znalazłaś kiedyś kogoś znajomego? - zapytał pewnego razu jeden z kolegów. Potrząsnęła głową. Nigdy nie trafiła na znajome nazwisko. Może szukała - jak kiedyś zasugerował jej były mąż - nazwiska matki? A może spodziewała się, że któregoś dnia zobaczy własne? Nagle człowiek o potarganych jasnych włosach i złowrogim uśmiechu znów stanął jej przed oczami. „To ja, śmierć" - usłyszała głos odbijający się od nagich ścian biura. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Opuściła gazetę i rozejrzała się wokół. Trzy zniszczone biurka stały pod różnymi kątami wzdłuż białej ponurej ściany, która aż prosiła się o jakiś oprawiony w ramy pejzaż czy portret. Zamiast tego wisiał tylko stary, niechlujnie przyklejony taśmą plakat reklamowy. Metalowe półki były szczelnie wypełnione książkami prawniczymi. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby w jednej chwili mogło zostać zebrane i wyniesione, co się zresztą często zdarzało. Zastępcy prokuratorów okręgowych nie zagrzewali długo miejsca - urządzanie zbyt wygodnego biura nie było dobrym pomysłem. Jess dzieliła biuro z Neilem Strayhornem i Barbarą Cohen. Powinni zjawić się w biurze za pół godziny. W całym hrabstwie zatrudnionych było siedmiuset pięćdziesięciu prawników, ponad dwustu pracowało w tym gmachu, rozlokowanych po trzech w jednym pokoju. Do ósmej trzydzieści labirynt biur na jedenastym i dwunastym piętrze budynku wypełniał się gwarnym rojem i Jess zawsze rozkoszowała się ostatnimi minutami spokoju, jaki panował przed przybyciem tłumu urzędników. Ten dzień był jednak inny. Napotkany człowiek przyprawił ją o niepokój i wybił z rytmu. Co w nim wydawało się takie znajome? Nie przyjrzała mu się nawet dobrze, nie potrafiłaby stworzyć portretu pamięciowego ani wskazać go, gdyby stanął w rzędzie innych mężczyzn. Nie zamienili ani słowa, więc dlaczego obraz jego niesamowitego uśmiechu tak ją prześladował? Z wysiłkiem ponownie skierowała uwagę na nekrologi w gazecie: „Berderman Marvin, lat 74, zmarł w spokoju po długiej chorobie; Edwards Sarah, odeszła w 91 roku życia..." - Wcześnie zaczęłaś - rozległ się w otwartych drzwiach męski głos. - Zawsze zaczynam wcześnie - odparła, nie podnosząc głowy. Gdyby nawet nie poczuła intensywnego zapachu wody kolońskiej Aramis, to i tak chełpliwy, poufały ton zdradziłby Grega Olivera. Było tajemnicą poliszynela, że lista jego sukcesów na sali sądowej nie umywa się nawet do sukcesów łóżkowych, dlatego Jess zawsze bardzo się pilnowała, aby w rozmowach z tym czterdziestopięcioletnim prokuratorem z sąsiedniego pokoju nie wykraczać poza tematy ściśle zawodowe. Po rozwodzie z jednym prawnikiem była pewna, że związanie się z innym jest ostatnią rzeczą, na jaką ma ochotę. - Pomóc ci w czymś, Greg? Greg Oliver trzema wielkimi krokami znalazł się przy jej biurku. - Co czytasz? - Pochylił się i zajrzał jej przez ramię. - Nekrologi? Czego to ludzie nie zrobią, żeby zobaczyć swoje nazwisko w gazecie. - Greg, mam dużo pracy... - Widzę, widzę. - Muszę być w sądzie o dziewiątej trzydzieści. - Popatrzyła na jego banalnie przystojną twarz, w której warte zapamiętania były jedynie ciemnobrązowe oczy. Spojrzał na zegarek-był to złoty rolex. Słyszała plotki, że ostatnio wżenił się w wielkie pieniądze. - Masz jeszcze mnóstwo czasu. - Muszę uporządkować myśli. - Założę się, że już są w idealnym porządku. Pochylił się jeszcze bardziej i oparł o biurko, niedbale odsuwając na bok stertę starannie poukładanych papierów. - I mógłbym się założyć, że cała jesteś schludna jak to biurko. Roześmiał się dwuznacznie, a coś w jego śmiechu natychmiast przypomniało Jess złowrogi uśmiech nieznajomego spotkanego w drodze do pracy. - Tylko spójrz na siebie - kontynuował Greg, źle odczytawszy jej milczenie. - Cała jesteś teraz spięta, bo przypadkiem przesunąłem trochę papierzysk. Z przesadną uwagą wziął plik kartek, ułożył je ponownie na miejscu, a potem starł wyimaginowany kurz ze zniszczonej powierzchni biurka. - Nie lubisz, jak ktoś dotyka twoich rzeczy, co? - spytał, a jego palce zataczały po blacie biurka coraz większe kręgi, jakby chciały ją zahipnotyzować. Zaklinacz węży, pomyślała Jess, ale zaraz zawahała się, czy ma go zaklasyfikować jako zaklinacza czy może jako węża. Wstała i roześmiała się, zdziwiona niecodziennym funkcjonowaniem swego umysłu, po czym skierowała się w stronę półek z książkami, jakby rzeczywiście czegoś stamtąd potrzebowała. - Lepiej już idź, Greg, naprawdę muszę popracować. Wygłaszam dzisiaj końcową mowę w sprawie Eriki Baranowski i... - Eriki Baranowski? Dziewczyny, która twierdzi, że ją zgwałcono? - Kobiety, która została zgwałcona-poprawiła z naciskiem Jess. Greg parsknął śmiechem. - Na Boga, Jess, przecież ona nie nosiła majtek! Czy myślisz, że jakikolwiek sąd w tym kraju skaże faceta za gwałt na spotkanej w barze dziewczynie, która nie miała na sobie majtek? Dla mnie to oznacza, że po prostu zgadzała się na wszystko. - A nóż przyłożony do gardła to twoim zdaniem taka gra wstępna? - odparła Jess, bardziej zaniepokojona niż zdegustowana. Zdanie Grega Olivera mogła podzielać większość ludzi. Skoro nawet znajomi prokuratorzy nie są przekonani o winie oskarżonego, to co dopiero ława przysięgłych? - Nawiasem mówiąc, pod twoją mini też nie widać zarysu majtek - zauważył Greg, mierząc ją wzrokiem. - Czyżbyś i ty...? Jess opuściła ręce wzdłuż szarej wełnianej spódniczki sięgającej kolan. - Daj spokój, dobrze? - powiedziała spokojnie. - Zastanawiam się, co trzeba zrobić, żeby się dostać do tych majtek. - Przykro mi, Greg, ale jest w nich miejsce tylko na jedną dupę. Czekoladowe oczy Grega na moment zlodowaciały, lecz zaraz wybuchnął głośnym śmiechem. - To mi się właśnie w tobie podoba, Jess. Potrafisz odpowiedzieć tak, że każdemu pójdzie w pięty. - Ruszył w stronę drzwi. - Jeśli ktoś może wygrać tę sprawę, to tylko ty. - Dziękuję. Kiedy drzwi się zamknęły, podeszła do okna i w zamyśleniu spojrzała na ulicę rozciągającą się dziewięć pięter niżej. Biurowiec, w którym się znajdowała, był najwyższym budynkiem w okolicy, wyniośle wznosił się nad przyległym, zaledwie siedmiopiętrowym gmachem sądu. Z tyłu mieściło się więzienie okręgowe, w którym mordercy i inni kryminaliści, z różnych przyczyn nie wypuszczeni na wolność za kaucją, czekali na procesy. Dla Jess było to zawsze ciemne, złe miejsce, w sam raz dla ciemnych i złych typów. „To ja, śmierć", usłyszała szept. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Potrząsnęła głową i spojrzała w górę, ale nawet niebo miało mroczny, stalowoszary odcień, zwiastujący w każdej chwili opady śniegu. Śnieg w październiku, pomyślała, tego już dawno nie było. Mimo ostrzegawczej prognozy nie włożyła botków, które przeciekały i miały na czubkach nieładne obwódki od soli. Może później wyskoczy na chwilę i kupi sobie nowe. Zadzwonił telefon. Zdziwiła się, gdyż dopiero dochodziła ósma, ale podniosła słuchawkę, nim dzwonek zdążył zabrzęczeć po raz drugi. - Jess Koster. - Cześć, Jess Koster, tu Maureen Peppler-usłyszała dziewczęcy chichot swojej starszej siostry. - Nie przeszkadzam? - Nigdy nie przeszkadzasz. Cieszę się, że dzwonisz. Jess zawsze przyrównywała swoją siostrę do baletnicy naszkicowanej przez Edgara Degasa miękkimi liniami o nieostrych konturach. Nawet jej głos był taki. Ludzie często mówili o nich, że są podobne, obie miały zbliżony owal twarzy, były wysokie i szczupłe, ale w Jess nie było nic z ulotności. Jej sięgające ramion włosy były ciemniejsze, oczy miały bardziej niepokojący odcień zieleni, a w drobnokościstej figurze kanciastość brała górę nad krągłością. Tak jakby malarz namalował ten sam obraz dwukrotnie, raz pastelami, a raz olejem. - Co słychać? - zapytała Jess. - Jak tam Tyler i bliźniaczki? - Bliźniaczki są wspaniałe. A Tyler jest niewzruszony, ciągle pyta, kiedy odeślemy je tam, skąd wzięliśmy. Nie zapytałaś o Barry'ego. Jess zacisnęła zęby. Barry, mąż Maureen, był wziętym księgowym, a jego najnowszy model jaguara miał na tablicach rejestracyjnych napisane: „STAĆ MNIE NA TO". Czy trzeba więcej? - Co u Barry'ego? - zapytała w końcu. - Wszystko świetnie. Interesy idą znakomicie, jest bardzo zadowolony. Chcieliśmy cię zaprosić jutro na kolację... Jeżeli oczywiście nie masz randki. Jess omal nie parsknęła śmiechem. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio umawiała się na spotkanie towarzyskie, które nie byłoby związane ze sprawami zawodowymi. Ludziom się wydaje, że jedynie lekarze muszą być gotowi na wezwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Nie, nie mam randki. - Świetnie, więc przyjdź, bo prawie się ostatnio nie widujemy. Nawet kiedy pracowałam, częściej się spotykałyśmy. - To wróć do pracy. - Nic z tego. Do zobaczenia jutro o szóstej. Tata też przyjdzie. - Do jutra - odpowiedziała Jess i uśmiechnęła się, odkładając słuchawkę, z której dochodził głośny płacz dziecka. Wyobraziła sobie Maureen, jak biegnie do kołyski i pochyla się nad półrocznymi bliźniaczkami, zmienia im pieluszki, a jednocześnie nie zapomina ani na chwilę o trzyletnim chłopcu, który zdecydowanie upomina się o swoje prawa. Jakże daleko za sobą zostawiła Maureen nobliwe sale Harvard Business School, w której zdobywała dyplom! Jess wzruszyła ramionami. Cóż, każdy dokonuje jakichś wyborów, a jej siostra najwyraźniej podjęła już decyzję. Usiadła z powrotem za biurkiem i spróbowała skoncentrować się na sprawach, które czekały ją tego ranka. Miała nadzieję, że przepowiednie Grega Olivera nie sprawdzą się, że razem ze swoim partnerem zdoła dokonać rzeczy prawie niemożliwej i uzyska wyrok skazujący. Aby to osiągnąć, muszą wypaść bardzo przekonywająco. W rozprawach przed ławą przysięgłych prawnicy z biura okręgowego występowali zawsze parami. Współpracownik Jess, Neil Strayhorn, wygłosi pierwszą część mowy końcowej, wyliczając jeszcze raz wszystkie fakty. Następnie głos zabierze obrońca, a po nim Jess wystąpi z repliką, w której stworzy klimat potępienia moralnego dla sprawcy. - Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu - spróbowała w ciszy swego biura dobrać najodpowiedniejsze słowa. - Oznacza to, że na każdą minutę przypada 1,3 gwałtu, co daje rocznie szokującą liczbę 683 000 zgwałceń. Zaczęła w myślach przerabiać ten wstęp na wszystkie sposoby, ale kiedy Barbara Cohen dwadzieścia minut później weszła do biura, wciąż nie posunęła się ani o krok. - Cześć, co słychać? Barbara miała pięć stóp i jedenaście cali wzrostu, długie rude włosy opadające na plecy niesfornymi falami i niektórym mogła się wydać antropomorficznym wcieleniem marchwi. Prawie o głowę przewyższała Jess, a niesamowicie długie nogi sprawiały, że wyglądała, jakby stała na szczudłach. Jess, nawet będąc w najgorszym humorze, na widok młodszej koleżanki nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Nic ciekawego - odparła i spojrzała na zegarek. W odróżnieniu od Grega Olivera nosiła zwykły timex na czarnym skórzanym pasku. - Słuchaj, chciałabym, żebyś razem z Neilem wzięła tę sprawę Alvareza o narkotyki. - Myślałam, że sama chcesz ją prowadzić. - Na twarzy Barbary ujawniła się mieszanina podniecenia i obawy. - Nie mogę, jestem zawalona robotą. Poradzicie sobie, a w razie czego pomogę wam. Barbara bezskutecznie próbowała powstrzymać uśmiech zadowolenia wypływający jej na twarz. - Dolać ci kawy? - zapytała. - Jeśli wypiję jeszcze trochę, będę musiała co pięć minut prosić wysoki sąd o przerwę na siusiu. Myślisz, że w ten sposób zdobędę współczucie ławy przysięgłych? - Nie liczyłabym na to. - Dlaczego, na litość boską, ona nie miała majtek? - mruknęła Jess. Neil Strayhorn przybył parę minut później, obwieszczając od progu, że chyba jest przeziębiony, po czym zajął miejsce za swoim biurkiem. Jego wargi nieprzerwanie się poruszały, wygłaszając po cichu przemowę, z którą miał już wkrótce wystąpić. Wszystkie biura wymiaru sprawiedliwości hrabstwa Cook budziły się do życia niczym kwiaty otwierające pąki na pierwszy promień słońca. Jess podświadomie rejestrowała każde nowe przybycie, przestawienie krzesła, włączenie komputera, rozdzwaniające się telefony i faksy. Odnotowała zjawienie się każdej z czterech sekretarek obsługujących osiemnastu prawników w ich skrzydle budynku, a także ciężkie kroki Toma Olinsky'ego, ich szefa, zmierzającego do swego gabinetu na końcu długiego korytarza. - Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu... - zaczęła jeszcze raz, próbując się skoncentrować. Jedna z sekretarek, czarnoskóra kobieta o gruszkowatej figurze i w nieokreślonym wieku, wsadziła głowę przez uchylone drzwi, a jej ogromne czerwone kolczyki zakołysały się i opadły aż na ramiona. - Jest Connie DeVuono - powiedziała i cofnęła głowę jakby w obawie, że Jess rzuci w nią czymś ciężkim. - Co to znaczy „jest"? - Jest tu, za drzwiami. Twierdzi, że musi z tobą porozmawiać. Jess spojrzała w terminarz. - Jestem z nią umówiona dopiero na czwartą. Mówiłaś jej, że za parę minut muszę być w sądzie? - Mówiłam, ale upiera się, że musi rozmawiać teraz. Jest bardzo przygnębiona. - Nic dziwnego - odparła Jess. Przypomniała sobie tę wdowę w średnim wieku, brutalnie pobitą i zgwałconą przed trzema miesiącami. Mężczyzna, który to zrobił, groził jej śmiercią, jeśli będzie świadczyła przeciwko niemu w procesie mającym się zacząć za dziesięć dni. - Zaprowadź ją do salki konferencyjnej, Sally. Zaraz tam przyjdę. - Chcesz, żebym z nią porozmawiała? - zaofiarowała się Barbara. - Nie, sama to zrobię. - Myślisz, że to oznacza kłopoty? - zapytał Neil Strayhorn. - A cóż by innego? Salka konferencyjna była niewielkim pomieszczeniem bez okien, niemal w całości zajętym przez stary, drewniany stół oraz osiem brązowych krzeseł, najwyraźniej pochodzących z zupełnie innego kompletu. Ściany miały ten sam ponury, brudnobiały kolor co reszta biur, a na podłodze leżał zniszczony beżowy chodnik. Connie DeVuono stała w drzwiach. Od poprzedniego spotkania jakby się skurczyła, czarny płaszcz wisiał na niej jak na wieszaku. Miała bladą zielonkawą cerę, a sine kręgi pod oczami świadczyły o wielu bezsennych nocach. Jedynie energia i gniew, jarzące się w spojrzeniu ciemnych oczu, przypominały, że kiedyś musiała być piękną kobietą. - Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła. - Nic nie szkodzi, problem tylko w tym, że mamy mało czasu - powiedziała Jess prawie szeptem, bojąc się, że każdy głośniejszy dźwięk może skruszyć Connie jak szklankę. - Za niecałe pół godziny muszę być w sądzie. Podsunęła krzesło, na które kobieta ciężko opadła. - Dobrze się czujesz? Może dać ci kawy? Albo wody? Pomogę ci zdjąć płaszcz. Connie DeVuono przecząco machała ręką na wszystkie propozycje; Jess zauważyła, że paznokcie ma poogryzane do samej skóry, a naskórek zdrapany do krwi. - Nie mogę zeznawać - wyszeptała Connie ledwie słyszalnym głosem. - Co takiego? - Powiedziałam, że nie mogę zeznawać. Jess usiadła na krześle naprzeciw Connie i przysunęła się tak, że zetknęły się kolanami. Wzięła jej lodowate dłonie w swoje i powiedziała: - Connie, cały proces opiera się na twoich zeznaniach. Jeśli się wycofasz, człowiek, który cię zgwałcił, pozostanie na wolności. - Wiem. Przykro mi. - Przykro ci? - Nie dam rady przez to przejść. Po prostu nie mogę, nie mogę - zaszlochała. Jess wyjęła chusteczkę z kieszeni popielatej marynarki i podała ją Connie, ale ta ją zignorowała. Szlochała coraz głośniej. Jess pomyślała o siostrze, o tym, jak prawie bez wysiłku potrafiła uciszyć płacz swoich bliźniaczek. Sama nie miała takich zdolności, mogła tylko bezsilnie siedzieć i patrzeć. - Wiem, że cię zawiodłam - mówiła Connie, a płacz wstrząsał jej ramionami. - Wszystkich zawiodłam... - Nie przejmuj się nami, pomyśl o sobie, o tym, co ten potwór z tobą robił. - Myślisz, że mogłabym o tym zapomnieć? - Spojrzała na Jess z błyskiem gniewu w oczach. - Więc nie powinnaś dopuścić, aby mógł to zrobić jeszcze raz. - Nie mogę świadczyć. Nie mogę, po prostu nie mogę. Nie mogę. - Już dobrze, uspokój się. W porządku. Spróbuj przestać płakać. Jess odchyliła się na krześle i usiłowała wczuć w położenie Connie. Od ich ostatniej rozmowy coś się musiało wydarzyć. Na poprzednich spotkaniach Connie była przestraszona, ale nieugięcie trwała w postanowieniu, że wystąpi w sądzie. Była córką włoskich imigrantów, wyrosła i wychowała się w środowisku, które gorąco wierzyło w amerykański wymiar sprawiedliwości. Ta wiara była chyba silniejsza u Connie niż u Jess, która po czterech latach praktyki w sądownictwie straciła wiele ze swych złudzeń. - Czy coś się stało? - zapytała, kiedy ramiona Connie przestały drżeć. - Muszę myśleć o synu. Ma dopiero osiem lat. Jego ojciec zmarł na raka dwa lata temu. Jeśli coś mi się stanie, nie będzie miał nikogo. - Nic mu się nie stanie. - Moja matka jest za stara, żeby się nim zająć, i słabo mówi po angielsku. Co się stanie ze Steffanem, jeśli umrę? Kto się nim zaopiekuje? Ty? Jess wiedziała, że to pytanie retoryczne, mimo to odparła: - Niezbyt dobrze radzę sobie z mężczyznami. Ale Connie, jeśli tylko wsadzimy Ricka Fergusona za kratki, nic ci się nie stanie. Na dźwięk tego nazwiska Connie DeVuono zadrżała. - Steffan przeżył już śmierć ojca. Gdyby teraz miał jeszcze stracić matkę... czy może być coś gorszego? Jess poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. - Connie, wierz mi, wiem, co czujesz i przez co przeszłaś. Ale to, że się teraz wycofasz, wcale nie oznacza, iż będziesz bezpieczna. Rick Ferguson już raz włamał się do ciebie i zgwałcił cię, a przy tym pobił tak, że przez miesiąc nie bardzo mogłaś otworzyć oczy. Wcale nie wiedział, że twojego syna nie ma w domu. Po prostu mu to nie przeszkadzało. Na jakiej podstawie sądzisz, że nie spróbuje jeszcze raz? Zwłaszcza jeśli będzie wiedział, że jest bezkarny i że zdołał cię zastraszyć? Skąd wiesz, że wtedy nie skrzywdzi też twojego syna? - Nie zrobi tego, jeśli się wycofam. - Nie masz żadnej pewności. - Powiedział mi, że nie dożyję procesu. - Ale groził ci tak od dawna, a nie wycofywałaś się. Co cię teraz tak przestraszyło? Czy w jakiś sposób próbował się z tobą kontaktować? Jeśli tak, to możemy załatwić wycofanie zwolnienia za kaucją. - Niczego nie możecie zrobić. - Przeciwnie, możemy bardzo wiele. Connie DeVuono sięgnęła do czarnej skórzanej torebki i wyjęła niewielkie białe opakowanie. - Co to jest? Nie odpowiedziała, tylko podała jej pudełko. Jess otworzyła je i ostrożnie zaczęła odwijać warstwę serwetek, pod którymi wyczuwała coś małego i twardego. - Pudełko leżało dziś pod moimi drzwiami, kiedy rano wychodziłam z domu - powiedziała Connie, patrząc, jak Jess odwija ostatnią serwetkę. Nagle Jess poczuła, jak żołądek skacze jej do gardła. Trzymała w dłoniach martwego żółwia, któremu brakowało głowy i przednich łapek. - Należał do Steffana - wyjaśniła beznamiętnie Connie. - Kilka dni temu wróciliśmy do domu i nie mogliśmy go nigdzie znaleźć. Przeszukaliśmy wszystko, nie potrafiliśmy zrozumieć, w jaki sposób wydostał się z klatki. Teraz Jess zrozumiała przerażenie Connie. Trzy miesiące temu Rick Ferguson włamał się do jej mieszkania, zgwałcił ją i ciężko pobił, a potem zasypywał pogróżkami. Teraz dawał dowód, jak łatwo może spełnić swe groźby. Bez najmniejszego trudu ponownie włamał się do mieszkania i ukradł żółwia, a nikt z sąsiedztwa nie zauważył go i nie powstrzymał. Jess zawinęła żółwia w serwetki i włożyła do pudełka. - Nie sądzę, żeby to miało wielkie znaczenie, ale dołączę żółwia do materiałów dowodowych sprawy. - Podeszła do drzwi i zawołała: - Sally, dołącz to do akt sprawy, dobrze? Sally wzięła pudełko z jej rąk z taką ostrożnością, jakby zawierało jadowitego węża. Tymczasem Connie nagle się ożywiła, wstała i powiedziała: - Wiesz równie dobrze jak ja, że nie da się udowodnić związku między tym, co się stało z żółwiem, a Rickiem Fergusonem. Wykręci się z tego, wykręci się ze wszystkiego. - Tylko wtedy, jeśli ty mu w tym pomożesz. - A jaki ja mam wybór? - Bardzo prosty - odparła Jess, zdając sobie sprawę, że zostało jej już tylko parę minut na nakłonienie Connie do zmiany decyzji. - Możesz odmówić zeznań i w ten sposób sprawić, że Rick Ferguson wyjdzie wolny, nie poniesie żadnych konsekwencji tego, co ci zrobił i nadal robi. Przerwała na chwilę, aby jej słowa dotarły do Connie, i kontynuowała: - Albo możesz wystąpić na procesie i sprawić, że ten sukinsyn dostanie to, na co zasłużył, że wyląduje za kratkami, gdzie przez długi czas nie będzie mógł skrzywdzić ani ciebie, ani nikogo innego. Zastanów się, Connie - dodała, dostrzegając wahanie na jej twarzy. - Jeśli nie wystąpisz przeciwko Rickowi Fergusonowi, nie pomożesz nikomu, a już najmniej sobie. Po prostu wyrazisz zgodę, aby zrobił jeszcze raz to samo. Zapadła cisza, a słowa wisiały między nimi jak pranie, które zapomniano zdjąć ze sznura. Jess wstrzymywała oddech, czując, że Connie jest na krawędzi kapitulacji, i bojąc się, że każde następne słowo może przechylić szalę na drugą stronę. W zanadrzu miała już kolejną przemowę: jeśli Connie nie zgodzi się wystąpić dobrowolnie, może zostać do tego zmuszona. Jess może załatwić nakaz zatrzymania i doprowadzenia na rozprawę, a jeśli Connie odmówi zeznań, sędzia za lekceważenie sądu może posłać ją do więzienia - zamiast mężczyzny, który ją zaatakował. Jess czekała, gotowa użyć tych słów, a jednocześnie modląc się, aby nie musiała. - No, Connie, przecież już wiele razy w życiu nie dawałaś za wygraną. Kiedy umarł twój mąż, nie załamałaś się, poszłaś do szkoły wieczorowej, dostałaś pracę, mogłaś utrzymać syna. Jesteś z tych, co walczą do końca, zawsze taka byłaś. Nie pozwól, aby Rick Ferguson to zniszczył. Nie daj się. Connie milczała, lecz jej plecy powoli się prostowały. W końcu skinęła głową, a Jess chwyciła ją za ręce. - Będziesz zeznawać? - Niech mnie Bóg ma w swojej opiece - szepnęła Connie. - Zaopiekujemy się tobą. -Jess spojrzała na zegarek i zerwała się z krzesła. - Chodźmy, odprowadzę cię. Neil i Barbara wyszli już do sądu. Jess poprowadziła Connie korytarzem, na którym wisiały wycinki krawatów symbolizujące pierwszą wygraną sprawę każdego prokuratora z biura okręgowego. Ściany były już przyozdobione dekoracjami na Halloween, dominowały wielkie papierowe dynie i czarownice pędzące na miotłach, co tworzyło nastrój jak w przedszkolu. Przeszły przez recepcję do rzędu sześciu wind, za których szklanymi drzwiami rozciągał się w oddali widok na całą zachodnią i północno-zachodnią część miasta. W pogodne dni można stąd było dostrzec port lotniczy O'Hare, a nawet hrabstwo Du Page. W drodze na główną kondygnację nie zamieniły słowa, zdając sobie sprawę, że wszystko zostało już powiedziane. Wyszły z windy, skręciły koło biura usług pogrzebowych, reklamującego się wielkimi plakatami, i dotarły do przeszklonego prostokątnego holu łączącego biurowiec z gmachem sądu. - Gdzie zaparkowałaś? - zapytała Jess, gotowa eskortować Connie aż do końca. - Przyjechałam autobusem... - zaczęła Connie i przerwała, zakrywając ręką usta. - O Boże! - Co się stało? - Jess podążyła wzrokiem za jej przerażonym spojrzeniem. Po drugiej stronie korytarza stał mężczyzna opierając się o szklaną ścianę, a jego szczupła sylwetka wyrażała groźbę. Grube rysy miał częściowo zasłonięte grzywą długich, potarganych ciemnoblond włosów, które opadały na kołnierz brązowej skórzanej kurtki. Kiedy na ich widok obrócił się, Jess zauważyła na jego wargach ten sam zatrważający uśmieszek, który towarzyszył jej dzisiejszego ranka w drodze do pracy. „Jestem śmiercią" - mówił ten uśmiech. Jess zadrżała, lecz udała, że to efekt zimnego powietrza wślizgującego się do budynku przez drzwi obrotowe. Zdała sobie sprawę, że to jest Rick Ferguson. - Chcę, żebyś wzięła taksówkę - powiedziała i przeprowadziła Connie przez drzwi na California Avenue, gdzie wcisnęła jej w dłoń banknot dziesięciodolarowy.-Ja się zajmę panem Rickiem Fergusonem. Connie nic nie odpowiedziała, jakby całą energię wyczerpała już w biurze Jess i teraz nie miała nawet sił, aby się spierać. Dała się zaprowadzić do taksówki, z banknotem w ręku wsiadła do środka i odjechała, nie oglądając się za siebie. Jess stała przez chwilę na chodniku, starając się stłumić gwałtowne bicie serca, po czym zawróciła i weszła do budynku. Stał nadal w tym samym miejscu. Ruszyła ku niemu długim korytarzem, a obcasy jej pantofli stukały miarowo o kamienną posadzkę. Z każdym krokiem rysy twarzy Ricka Fergusona stawały się wyraźniejsze. Niejasna groźba, którą emanował ten człowiek - biały mężczyzna, lat dwadzieścia kilka, pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, sto siedemdziesiąt funtów wagi, jasne włosy, brązowe oczy - stawała się bardziej konkretna z bliska: lekko zgarbione ramiona, zaniedbane włosy, głęboko osadzone wężowe oczy, nos, który był wielokrotnie złamany i nigdy dobrze nie złożony, a przede wszystkim ten sam przeszywający uśmiech. - Ostrzegam pana, żeby się pan nie zbliżał do mojej klientki - powiedziała Jess, podchodząc do niego. - Jeśli jeszcze raz pojawi się pan w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt jardów od niej, nawet przypadkowo, jeśli spróbuje pan do niej coś powiedzieć albo kontaktować się z nią w inny sposób, jeśli zostawi pan jeszcze raz pod jej drzwiami jakiś obrzydliwy prezent, to załatwię wycofanie zwolnienia za kaucją i wyląduje pan w pudle. Czy wyrażam się jasno? - Wie pani - zaczął spokojnym głosem, pasującym do zupełnie innej rozmowy - odwoływanie się do ciemnych stron mojego charakteru nie jest najlepszym pomysłem. Jess omal nie parsknęła śmiechem. - Co to ma znaczyć? Rick Ferguson przestąpił z nogi na nogę i wzruszył ramionami, najwyraźniej jakby lekko znudzony. Rozejrzał się wokół, podrapał po nosie i powiedział: - Po prostu to, że ludzie, którzy mnie drażnią, mają zwyczaj... znikać. Jess odruchowo cofnęła się o krok. Zimny dreszcz przeszedł jej po całym ciele i zmroził serce; z trudem opanowała chęć ucieczki. Kiedy przemówiła, jej głos brzmiał głucho i niepewnie: - Grozi mi pan? Rick Ferguson oderwał się od ściany i uśmiechnął szeroko. „To ja, śmierć", mówił jego uśmiech. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Odszedł, nie oglądając się za siebie. 2 - Każdego dnia w Stanach Zjednoczonych 1871 kobiet pada ofiarą gwałtu - zaczęła jess, a jej wzrok błądził po twarzach siedmiu mężczyzn i siedmiu kobiet, którzy wraz z dwoma rezerwowymi tworzyli ławę przysięgłych, zajmującą dwa rzędy w sali rozpraw numer 706 Sądu Stanowego przy California Avenue 2600. - Oznacza to 1,3 gwałtu na każdą minutę, co daje rocznie szokującą liczbę 683 tysięcy zgwałceń. Zrobiła krótką przerwę, aby przysięgli zdążyli uświadomić sobie przerażającą wymowę tych liczb, po czym kontynuowała: - Czasami kobiety atakowane są na ulicy, czasami we własnych domach. Niektóre padają ofiarą zboczeńca w przysłowiowej ciemnej uliczce, większość jednak ma do czynienia ze znajomymi: wzgardzonym byłym przyjacielem, przypadkowym towarzyszem zabawy czy jak Erica Baranowski, kimś poznanym w barze. Ofiary gwałtu, podobnie jak gwałciciele, to cała galeria ludzkich typów. Wyznają różne religie, mają różne pochodzenie, wiek, kolor skóry. Jedyną ich cechą wspólną jest płeć, co zakrawa na ironię, ponieważ gwałt w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z płcią. Jest aktem przemocy, a nie namiętności czy żądzy. Chodzi w nim o władzę, o zdobycie dominacji i poniżenie, o przejęcie kontroli, zadanie bólu. Jest aktem wściekłości i nienawiści. Nie ma nic wspólnego z seksem poza tym, że używa go jako narzędzia. Jess rozejrzała się po sali rozpraw. Była majestatyczna, z wysokim sufitem, wielkimi oknami, ciemnym filunkiem wzdłuż ścian i marmurowymi framugami wielkich drewnianych drzwi. Na prawo od sędziego, nad tylnym wejściem, duży napis obwieszczał dobitnie: „Wstęp surowo wzbroniony", a na lewo od niego inny mówił: „Zakaz palenia, spożywania posiłków, rozmawiania i wprowadzania dzieci". Blok odwiedzin, w którym było osiem rzędów ławek z wyrytymi na nich niezliczonymi napisami, wyróżniał się starą posadzką z czarno-białych płyt i wyglądał jak wzorcowa dekoracja do filmu. Jess cieszyła się, że od półtora roku jest przypisana do sali sędziego Harrisa zamiast do którejś z nowszych, niewielkich sal na niższych piętrach. - Obrona będzie was przekonywała do czegoś innego - ciągnęła, spoglądając kolejno na przysięgłych, by w końcu utkwić wzrok w oskarżonym, Douglasie Phillipsie, pospolitym mężczyźnie wyglądającym bardzo dostojnie w granatowym garniturze i pastelowym krawacie; pod wpływem jej spojrzenia wydął nieznacznie wargi i opuścił wzrok na brązową wykładzinę pokrywającą posadzkę. - Obrona będzie twierdziła, że to, co się wydarzyło między Ericą Baranowski a Douglasem Phillipsem, było stosunkiem seksualnym odbytym za obopólną zgodą. Wiecie już, że wieczorem trzynastego maja 1992 roku, w barze dla samotnych o nazwie „Czerwony Kogut", Douglas Phillips spotkał Erikę Baranowski i postawił jej parę drinków. Przywołano kilku świadków, którzy zeznali, że widzieli ich razem pijących i śmiejących się. Świadkowie przysięgli, że Erica Baranowski opuściła bar z Douglasem Phillipsem z własnej i nieprzymuszonej woli. Sama Erica Baranowski zeznała to samo. Obrona będzie jednak chciała was przekonać, że po wyjściu z baru nastąpił namiętny akt płciowy pomiędzy dwojgiem dorosłych ludzi w pełni świadomych tego, co robią. Douglas Phillips tłumaczy siniaki na nogach i rękach ofiary jako przypadkowy, niezamierzony efekt uprawiania miłości w małym europejskim samochodzie. Lekceważy późniejszą histerię ofiary, poświadczoną przez kilku ludzi z parkingu, a następnie także przez doktora Roberta Ivesa z Grand Hospital, i traktuje ją jako bredzenie rozstrojonej kobiety wściekłej o to, że została wykorzystana i porzucona niczym zużyta chustka do nosa. Jess zwróciła się teraz w stronę Eriki Baranowski siedzącej obok Neila Strayhorna za stołem prokuratorskim, na wprost ławy przysięgłych. Erica była dwudziestosiedmioletnią kobietą o bardzo bladej cerze. Tkwiła nieruchomo na skórzanym brązowym krześle z wysokim oparciem. Jedyną poruszającą się częścią jej ciała była dolna warga, która drżała nieustannie podczas rozprawy i sprawiała, że jej zeznania brzmiały niemal niezrozumiale. Nie miała w sobie nic subtelnego czy delikatnego - jej włosy były zbyt jasne, oczy za małe, bluzka zbyt jaskrawa i w złym gatunku. Nic, co mogłoby wzbudzić współczucie i wywołać litość w sercach przysięgłych. - Nieco więcej kłopotu nastręcza wyjaśnienie skaleczeń na szyi powódki - ciągnęła Jess. - Douglas Phillips twierdzi, że nie chciał jej zranić. To był tylko malutki nożyk, zaledwie cztery cale długości. Użył go, gdy stała się zbyt nieobliczalna. Twierdzi, że to ją nawet podniecało, że się jej podobało. Skąd mógł wiedzieć, że jest inaczej? Że jego zachcianki mogą jej nie odpowiadać? Skąd mógł wiedzieć, o co jej chodzi? Ostatecznie przyszła do „Czerwonego Koguta", żeby poderwać faceta, pozwalała stawiać sobie drinki, śmiała się z jego dowcipów i pozwalała się całować. I nie zapominajcie, panie i panowie, że nie miała na sobie majtek! Jess odetchnęła głęboko i przyjrzała się przysięgłym, którzy słuchali jej teraz z najwyższą uwagą. - Obrona koncentruje się na tym, że kiedy Erica Baranowski poszła tego wieczoru do „Czerwonego Koguta", nie miała na sobie majtek. Obrona twierdzi, że było to wprost zaproszenie i zgoda na wszystko; twierdzi, że każda kobieta, która idzie do baru dla podrywaczy i nie zakłada majtek, wręcz prosi się o wszystko, co ją tam może spotkać, i zgadza się na to z góry. Erica Baranowski szukała przygody, twierdzi obrona, i ją znalazła. No, może dostała trochę więcej, niż oczekiwała, ale przecież powinna była wiedzieć, czym to się może skończyć. Cóż, zapewne powinna była wiedzieć. Zapewne wybranie się bez majtek do baru w rodzaju „Czerwonego Koguta" nie było najrozsądniejsze. Ale brak zdrowego rozsądku u jednej ze stron nie oznacza zwolnienia drugiej strony z elementarnego poczucia przyzwoitości. Nie dajcie sobie wmówić, że Douglas Phillips po prostu źle odczytał jej sygnały. Nie wierzcie, że ten mężczyzna, zarabiający na życie naprawianiem skomplikowanych komputerów i świetnie rozumiejący najbardziej wyrafinowane subtelności języków komputerowych, nie mógł zrozumieć prostej różnicy między słowami „tak" i „nie". Czy dla dorosłego mężczyzny może być niezrozumiałe zwykłe „nie"? „Nie" znaczy po prostu „nie", nic więcej! Panie i panowie, Erica Baranowski powiedziała „nie" głośno i wyraźnie. Ona je nawet wykrzyczała, tak donośnie i tak wiele razy, że Douglas Phillips musiał przyłożyć jej nóż do gardła, by ją uciszyć. Jess spostrzegła, że od pewnego czasu kieruje swą wypowiedź głównie do przysięgłej z drugiego rzędu, pięćdziesięciokilkuletniej kobiety o kasztanowych włosach i wyrazistych, amimoto delikatnych rysach twarzy. W tych rysach było coś intrygującego i przyciągało jej uwagę. Zauważyła to już na początku rozprawy i łapała się na tym, że czasami przemawia wyłącznie do niej. Może powodem była inteligencja, która przebijała w szarych, łagodnych oczach kobiety? A może charakterystyczny sposób pochylania głowy, gdy starała się zrozumieć prawniczą terminologię? Była ubrana lepiej niż pozostali przysięgli, z których część przyszła w dżinsach i workowatych swetrach. A może działo się tak dlatego, że Jess wyczuwała, iż swoimi słowami trafia jej do przekonania i przez nią trafi również do pozostałych? - Nie twierdzę, że jestem autorytetem, jeśli chodzi o mężczyzn - podjęła Jess, uśmiechając się do siebie gorzko. - Ale z największym trudem przyszłoby mi uwierzyć, że mężczyzna, który musi przyłożyć kobiecie nóż do gardła, może być szczerze przekonany, że chce ona z nim odbyć stosunek seksualny. Przerwała na chwilę i zastanowiła się nad najlepszym doborem słów. - Chcę wam zwrócić uwagę, że nawet w dzisiejszych, oświeconych czasach podwójna moralność, inna dla kobiety, a inna dla mężczyzny, jest wciąż jeszcze silnie zakorzeniona w hrabstwie Cook. Pozwala ona obronie dowodzić, że to, iż Erica Baranowski tamtej nocy nie włożyła majtek, jest bardziej godne potępienia niż to, że Douglas Phillips przystawił jej nóż do gardła. Jess wolno powiodła wzrokiem po dwóch rzędach sędziów przysięgłych. Każdy z nich miał przypiętą na piersi czerwoną kartę z białym napisem: „Sędzia przysięgły". - Douglas Phillips twierdzi, że był pewien, iż Erica Baranowski wyraża zgodę na odbycie stosunku seksualnego. Ale czy nie jest już najwyższa pora, panie i panowie, byśmy przestali patrzeć na gwałt z punktu widzenia gwałciciela? Byśmy wreszcie przestali zajmować się tym, co myślą mężczyźni, a zaczęli słuchać tego, co mówią kobiety? Obopólna zgoda wymaga zawsze dwóch stron. To, co zaszło w nocy trzynastego maja między Ericą Baranowski a Douglasem Phillipsem, z całą pewnością nie było stosunkiem seksualnym za obopólną zgodą. Erica Baranowski może być winna błędu w ocenie, ale Douglas Phillips jest winien gwałtu. Jess wróciwszy na swe miejsce, poklepała zaskakująco ciepłe dłonie Eriki Baranowski. Młoda kobieta podziękowała jej nikłym uśmiechem. - Dobra robota - szepnął Neil Strayhorn. Z ław obrony, gdzie siedzieli Douglas Phillips i jego adwokat, Rosemary Michaud, nie dotarły oczywiście żadne wyrazy uznania. Rosemary Michaud była zaledwie pięć lat starsza od Jess, choć wyglądała na starszą o dziesięć. Ciemnobrązowe włosy miała zaczesane w surowy kok, a makijaż - nawet jeśli go zrobiła - był zupełnie niewidoczny. Dla Jess stanowiła zawsze stereotyp starej panny, chociaż miała za sobą już trzy małżeństwa i chodziły plotki o jej romansie z jakimś wysokim funkcjonariuszem policji. Było to o tyle istotne, że w wymiarze sprawiedliwości - podobnie jak w życiu - najważniejsze jest wrażenie, jakie się wywiera, a nie sama istota sprawy. Rosemary Michaud wyglądała na kogoś, kto w żadnym razie nie podejmie się obrony klienta, o którego niewinności nie będzie przekonana. Jej konserwatywny niebieski kostium i surowa twarz nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Douglas Phillips zrobił świetne posunięcie, wybierając ją na obrońcę. Natomiast motywy, dla których Rosemary Michaud podjęła się obrony Douglasa Phillipsa, były znacznie trudniejsze do zrozumienia. Jess zdawała sobie sprawę, iż nie jest zadaniem prawnika rozstrzyganie o winie czy niewinności, że do tego są powołane sąd i ława przysięgłych. Jakże często w dyskusjach sama przekonywała, że jeśli prawnicy zaczną przejmować rolę sędziów, cały system wymiaru sprawiedliwości rozpadnie się w gruzy. Adwokat musi być przekonany o niewinności klienta, a każdy oskarżony ma prawo do jak najlepszej obrony. Sędzia Earl Harris odchrząknął, sygnalizując, że wygłosi teraz mowę do przysięgłych. Był to przystojny, dobiegający siedemdziesiątki mężczyzna o krótko przystrzyżonych siwych włosach i ciemnej cerze. Jego twarz wyrażała wrodzoną uprzejmość, a ciemne łagodne oczy świadczyły o absolutnym oddaniu sprawiedliwości. - Panie i panowie przysięgli - zaczął, jakimś sposobem nadając nawet tym słowom swoistą świeżość. - Chcę wam podziękować za uwagę i poszanowanie zasad, jakie okazaliście na tej sali w ciągu ostatnich kilku dni. Sprawy takie jak niniejsza nigdy nie są łatwe. Nietrudno dać się ponieść emocjom. Jednakże waszym obowiązkiem jako przysięgłych jest wznieść się ponad te emocje i skoncentrować wyłącznie na faktach. Jess skupiła się nie tyle na samej przemowie, ile na wrażeniu, jakie wywierała na przysięgłych; pochylili się na swoich krzesłach do przodu i słuchali z wytężoną uwagą. Zastanawiała się, czyja wizja, której ze stron konfliktu trafi im bardziej do przekonania. Wiedziała, że werdykty ławy przysięgłych są praktycznie nie do przewidzenia. Przez cztery lata pracy w biurze prokuratora okręgowego nieraz się przekonywała, że bardzo łatwo dać się zwieść pozorom. Kobieta wyróżniająca się inteligentnym spojrzeniem zakasłała. Jess doświadczyła już wielokrotnie, że w sprawach o gwałt znacznie trudniej przekonać kobiety niż mężczyzn. Może starają się uwierzyć, że ofiara sama w jakiś sposób sprowokowała gwałciciela, a one, ponieważ nie doprowadzają do takich sytuacji, mogą czuć się bezpieczne? Jeśli tylko będą unikać samotnych nocnych spacerów, przejażdżek z przypadkowymi znajomymi, wizyt w podejrzanych barach-i jeśli będą nosiły majtki! Nie, one są zbyt rozsądne, aby coś takiego mogło im się przydarzyć! Wiedzą, gdzie może czyhać niebezpieczeństwo, i nie dadzą się zgwałcić - po prostu nigdy nie doprowadzą do sytuacji, która usprawiedliwiałaby atak. Kobieta w ławie przysięgłych zauważyła, że przyciąga uwagę Jess, i zakręciła się niespokojnie na swoim miejscu. Ani na chwilę nie spuszczała jednak wzroku z sędziego. Z profilu jej twarz wyglądała niemal groźnie, nos był ostry, a rysy twarzy wyrazistsze. Wszystko razem zdawało się Jess znajome, choć nie potrafiła odgadnąć, czy to ze względu na charakterystyczne uderzanie palcem po wargach, czy specyficzne pochylanie karku, gdy natężała uwagę, czy może kształt czoła lub brwi. Jess zdała sobie sprawę, że kobieta kogoś jej przypomina, i nagle aż się zachłysnęła, wciągając głośno powietrze. Nie, tylko nie to, pomyślała, próbując powstrzymać myśli, które zaczynały się formować i przybierać kształt postaci dobytej z najgłębszych zakamarków pamięci. Poczuła, że traci panowanie nad sobą, i z największym trudem pokonała przemożną chęć ucieczki z sali rozpraw. Weź się w garść, zaklinała samą siebie, z trudem łapiąc oddech, a pot spływał jej po plecach, pod pachami i sprawił, że dłonie stały się nagle nieprzyjemnie lepkie. Dlaczego teraz? myślała, walcząc z paniką i próbując z całych sił zapanować nad sobą. Dlaczego właśnie teraz? Zmusiła się do spojrzenia na kobietę w ławie przysięgłych, która uświadomiła sobie wzmożone zainteresowanie Jess, pochyliła się na swym miejscu i spojrzała jej prosto w oczy. Jess odwzajemniła spojrzenie, wytrzymując je przez chwilę, po czym z ulgą przymknęła oczy. Co mi, u licha, przyszło do głowy, zastanawiała się, podczas gdy napięte mięśnie zaczynały się rozluźniać. Skąd takie skojarzenie? Kobieta wyglądała teraz na kogoś zupełnie obcego, kogo z pewnością nigdy w życiu nie spotkała. Wcale nie jest podobna do osoby, za którą ją wzięłam, myślała Jess, zła na siebie i trochę zawstydzona. Nie, wcale nie była podobna do jej matki. Jess pochyliła głowę tak, że podbródek niemal zupełnie zniknął pod różowym kołnierzykiem wełnianej bluzki. Minęło już osiem lat od zniknięcia matki. Osiem lat, odkąd wyszła na umówione spotkanie z lekarzem i nikt jej więcej nie zobaczył. Osiem lat, odkąd policja dała za wygraną i zaprzestała poszukiwań, ogłaszając, że najprawdopodobniej padła ofiarą przestępstwa. Przez pierwsze dni, tygodnie, a nawet lata po zniknięciu matki Jess często wydawało się, że dostrzega jej twarz gdzieś w tłumie. Widziała ją w sklepie spożywczym, pchającą do sąsiedniej kasy wózek wyładowany zakupami; słyszała na meczu baseballowym jej głos, wyróżniający się wśród krzyku kibiców dopingujących drużynę Cubs. Matka była kobietą ukrytą za gazetą na tylnym siedzeniu autobusu, oddalającą się w taksówce ruszającej w przeciwną stronę, próbującą doścignąć psa w gonitwie brzegiem oceanu. Z biegiem lat częstotliwość tych przywidzeń zmniejszała się, jednakże długo jeszcze nękały Jess nocne koszmary i ataki panicznego strachu tak gwałtowne, że odbierały jej czucie w kończynach i pozbawiały mięśnie siły. Czasami atak mijał po paru minutach, chociaż bywało, że trwał godzinami. Zawsze kończyło się na tym, że czuła się pokonana i wyczerpana do granic możliwości. Stopniowo, z wysiłkiem, jak ktoś uczący się chodzić od nowa po wypadku, odzyskała równowagę i wiarę w siebie. Przestała oczekiwać, że lada moment matka może pojawić się w drzwiach, że każdy dzwonek telefonu może oznaczać wiadomość od niej. Przestały jej także dokuczać nocne koszmary, ustały ataki paniki. Jess przysięgła sobie, że nigdy więcej nie będzie już tak słaba i przewrażliwiona. Tymczasem nieoczekiwanie znajome uczucie znów ją pochwyciło w swe kleszcze. Dlaczego właśnie teraz, właśnie tutaj? Znała odpowiedź - Rick Ferguson. Jego obraz znów się pojawił w jej wyobraźni, a okrutny uśmiech był jak pętla zaciskająca się wokół szyi. „Odwoływanie się do ciemnych stron mojego charakteru nie jest najlepszym pomysłem" - przypomniała sobie mocny głos i zaciśnięte pięści. „Ludzie, którzy mnie drażnią, mają zwyczaj... znikać." Znikać - jak jej matka. Jess spróbowała skoncentrować całą uwagę na tym, co teraz mówił sędzia Earl Harris, lecz postać Ricka Fergusona uparcie tkwiła na wprost stołu prokuratora, a brązowe oczy wzywały, by sprowokowała go do działania. Mężczyźni o brązowych oczach... jakie miejsce zajmowali w jej życiu? Rick Ferguson, Greg Oliver, ojciec, a także były mąż. Obraz byłego męża natychmiast wyparł z jej wyobraźni wszystkie inne. Jakie to typowe dla Dona, pomyślała, od razu wszystko zdominować i wziąć pod kontrolę, nawet gdy się jest nieobecnym. Jedenaście lat starszy, był jej mentorem, kochankiem, jej ostoją i przyjacielem. „Nie pozwoli ci dojrzeć" - ostrzegała ją matka, gdy powiedziała o zamiarze poślubienia obcesowego despoty, który był jej opiekunem na pierwszym roku studiów. „Nie marnuj szansy, po co się tak spieszyć?" Podobnie jednak jak wszystkie zbuntowane córki, im mocniej matka naciskała, tym bardziej Jess utwierdzała się w swym uporze, aż w końcu opór matki stał się najmocniejszą więzią łączącą ją z Donem. Pobrali się wkrótce po zniknięciu matki. Don natychmiast przejął kontrolę nad wszystkim. Przez cztery lata ich wspólnego życia zawsze był tym, który decydował, dokąd pójdą, gdzie będą mieszkać, jakie kupią meble, z kim się spotkają, a nawet co ona będzie jadła i w co się ubierze. Może była w tym i jej wina. Pewnie tego właśnie chciała i potrzebowała w latach po zniknięciu matki: możliwości niepodejmowania żadnych decyzji, pozostawania pod opieką kogoś, kto się o nią troszczył i wszystkim zajmował, powierzenia swojej osobowości komuś innemu. Przez pierwsze lata pozwalała, by Don decydował o jej życiu. Czyż nie wiedział, co jest dla niej najlepsze? Czyż nie miał na uwadze przede wszystkim jej dobra? Zawsze był na miejscu, by otrzeć jej łzy i pomóc przezwyciężyć atak paniki. Jak mogłaby sobie poradzić bez niego? Stopniowo jednak, podświadomie, Jess zaczęła upominać się o swoje prawa. Ubierała się w kolory, których nie cierpiał, objadała się byle czym przed pójściem do jego ulubionej restauracji, odmawiała wizyt u jego przyjaciół. W końcu złożyła podanie o pracę w biurze prokuratora okręgowego zamiast w firmie Dona i wyprowadziła się od niego. Mieszkała teraz na ostatniej kondygnacji trzypiętrowej kamienicy w starej dzielnicy, a nie w przeszklonym apartamencie na szczycie luksusowego budynku w najdroższej części miasta. Zamiast eleganckiego obiadu mogła sobie zafundować co najwyżej pizzę, a jej najbliższym przyjacielem - oprócz siostry - był jasnożółty kanarek imieniem Fred. Nie żyła może tak beztrosko, jak przed zniknięciem matki, lecz przynajmniej przestała być inwalidką, jaką stawała się u boku Dona. - Jesteście tutaj, by wymierzyć sprawiedliwość - kończył swą mowę sędzia Harris. - Wasza decyzja, uczciwa i bezstronna, podjęta nie pod wpływem współczucia dla ofiary lub oskarżonego, ale wyłącznie na podstawie oceny suchych faktów, sprawi, że ten mroczny, wilgotny i posępny gmach zmieni się w prawdziwą jaśniejącą świątynię sprawiedliwości. Jess już wcześniej wielokrotnie słyszała tę przemowę, a mimo to za każdym razem czuła się w jakiś sposób poruszona. Obserwowała, jaki efekt wywrze to na przysięgłych. Wymaszerowali z sali rozpraw jakby wiedzeni blaskiem niewidocznej gwiazdy. Sala powoli pustoszała. Kiedy wyszedł oskarżony wraz z obrońcą, Erica Baranowski w milczeniu wstała i skinęła głową Jess. Neil Strayhorn wyjaśnił jej, że zostanie zawiadomiona, kiedy przysięgli powrócą z werdyktem, co może nastąpić za parę godzin albo za parę dni, i że powinna w tym czasie być uchwytna. - Skontaktuję się z tobą, jak tylko będę coś wiedziała - rzekła Jess na pożegnanie i obserwowała, jak młoda kobieta oddala się żwawym krokiem w kierunku wind. Podświadomie jej wzrok skoncentrował się na pełnych biodrach Eriki. Pod obcisłą sukienką nie było widać zarysu majtek. Jess gwałtownie odwróciła głowę i potrząsnęła nią, jakby chciała się pozbyć nieprzyjemnych myśli. - Odwaliłeś świetną robotę - zwróciła się do swego współpracownika. - Byłeś zwięzły i precyzyjny, podsumowałeś przysięgłym wszystkie fakty, jakie będą im potrzebne przy podejmowaniu decyzji. A teraz zafunduj swojemu przeziębieniu gorący rosół. Ja się przejdę. Skierowała się w stronę wind, jednakże minęła je i weszła na klatkę schodową. Miała przed sobą siedem pięter, ale czuła potrzebę ruchu. Może pójdzie na długi spacer i kupi sobie botki, których potrzebowała? A może dodatkowo zafunduje sobie jeszcze pantofle? Po prostu na najbliższym rogu kupię hot doga, wrócę do biura i czekając na werdykt, popracuję nad następną sprawą, zadecydowała maszerując po granitowej posadzce holu. Podmuch mroźnego powietrza nieprzyjemnie uderzył ją w twarz. Skuliła ramiona i zeszła po schodach na ulicę, ukradkiem rozglądając się, by sprawdzić, czy Rick Ferguson nie czai się gdzieś za rogiem. - Hot doga ze wszystkimi dodatkami - zamówiła i obserwowała, jak sprzedawca sprawnie szykuje wielką porcję w cieście sezamowym, pokrywając ją obficie keczupem, musztardą i przyprawami. - Wygląda wspaniale, dziękuję. - Zapłaciła, nie biorąc reszty, i ugryzła ogromny kęs. - Ile razy mam ci powtarzać, że takie paskudztwa są zabójcze dla zdrowia? - rozległ się obok wesoły, donośny męski głos. Obróciła się gwałtownie w jego kierunku. - To sam tłuszcz, czysta trucizna. Jess omal nie przetarła oczu ze zdumienia. - Mój Boże, właśnie myślałam o tobie. - Mam nadzieję, że dobrze - odparł Don Shaw. Jess wpatrywała się w byłego męża jakby niepewna, czy stoi przed nią naprawdę czy też tylko wyobraźnia płata jej figle. Nie można się mylić co do takiej postaci, pomyślała i poczuła, że reszta ulicy znika gdzieś w jego cieniu. Nie był wcale wysoki, a jednak wszystko w nim wydawało się wielkie: ręce, klatka piersiowa, głos, oczy z rzęsami, których zazdrościły mu wszystkie kobiety. Co mógł tutaj robić? Pierwszy raz tak wpadli na siebie, nie rozmawiali od miesięcy. A teraz zaledwie o nim pomyślała, już tu był. - Nie mogę patrzeć, jak jesz to świństwo - powiedział, wyjmując jej hot doga z ręki i wyrzucając do najbliższego kosza na śmieci. - Co ty wyprawiasz? - Chodź, postawię ci prawdziwy posiłek. - Nie wierzę, że to zrobiłeś! - Jess skinęła na sprzedawcę i zamówiła następnego hot doga. - Tylko spróbuj go dotknąć! - Któregoś ranka obudzisz się i stwierdzisz, że jesteś tłusta - powiedział i uśmiechnął się tak, że nie sposób było tego uśmiechu nie odwzajemnić. Jess odgryzła wielki kawał z nowego hot doga i stwierdziła, że nie umywa się do poprzedniego. - Co u ciebie? - zapytała. - Dotarły do mnie słuchy o nowej przyjaciółce. - Poczuła się natychmiast niezręcznie i aby to ukryć, zaczęła otrzepywać wyimaginowane okruchy z kurtki. - Kto ci naopowiadał takich rzeczy? Ruszyli spacerem wzdłuż Dwudziestej Szóstej Ulicy, a ich kroki od razu wpadły we wspólny rytm, jakby wszystko było z góry przygotowane przez jakiegoś choreografa. Wokół wzbijał się obojętnie gwar policjantów, sutenerów i handlarzy narkotyków. - Ploteczki krążą po mieście, mecenasie - stwierdziła, uświadamiając sobie ze zdumieniem, że naprawdę jest ciekawa szczegółów jego nowego romansu, a nawet lekko zazdrosna. Nigdy nie liczyła się z tym, że ktoś może zająć jej miejsce. Don był dla niej zawsze kołem ratunkowym, kimś, kto zawsze będzie w pobliżu, by się nią zaopiekować. - Jak ma na imię? Jaka jest? - Ma na imię Trish. Jest bardzo bystra i bardzo ładna. Ma krótkie jasne włosy i śmieje się bardzo złośliwie. - Użyłeś wielu „bardzo". - Don roześmiał się, ale nie odpowiedział. - Jest prawnikiem? - O nie, nic z tych rzeczy. A ty? Widujesz się z kimś? - Tylko z Fredem - odparła, przełykając resztę hot doga i zgniatając w dłoni serwetkę. - Ach, ty i ten twój cholerny kanarek!... Doszli do rogu i zatrzymali się, czekając na zielone światło. - Muszę ci coś wyznać - rzekł, biorąc ją za łokieć i prowadząc przez jezdnię. - Żenisz się? - rzuciła, zdziwiona nagłością pytania, którego wcale nie zamierzała zadać. - Nie - odparł niedbale, ale zdradził go głos. Pod pozorną lekkością coś się kryło, jakby groźny odpływ ukryty pod spokojną powierzchnią oceanu. - Chodzi o Ricka Fergusona. Jess stanęła jak wryta na środku jezdni, zmięta serwetka od hot doga wypadła jej z dłoni. Nie, musiała się przesłyszeć. - Co powiedziałeś? - Chodźmy, Jess, bo zaraz nas coś przejedzie. Zatrzymała się ponownie, gdy tylko dotarli na drugą stronę ulicy. - Skąd wiesz o Ricku Fergusonie? - Jest moim klientem. - Co? - Nie wpadłem na ciebie przypadkiem. Dzwoniłem do biura i powiedzieli mi, że jesteś na rozprawie. - Od kiedy reprezentujesz Ricka Fergusona? - Od ubiegłego tygodnia. - Nie mogę w to uwierzyć. Dlaczego? - Dlaczego? Bo mnie wynajął. Co to za pytanie? - Ferguson to zwierzę, nie mogę uwierzyć, że zgodziłeś się go bronić. - Jestem adwokatem, na tym polega mój zawód. Jess przytaknęła. Jej były mąż rozkręcił świetnie prosperującą praktykę dzięki temu, że podejmował się obrony takich kreatur, jednakże nigdy nie potrafiła zrozumieć, iż człowiek jego pokroju, troskliwy i pełen życzliwości, wyróżniający się błyskotliwą inteligencją, może używać potęgi swego umysłu na rzecz istot, których myśli pełne są zła i brutalności. Wiedziała, że Dona zawsze fascynował margines społeczny, a od czasu ich rozwodu to zainteresowanie jeszcze się wzmocniło. Coraz częściej przyjmował sprawy, które inni adwokaci odrzucali, bo wydawały im się beznadziejne, i coraz częściej odnosił sukcesy. Wcale nie miała ochoty zmierzyć się z nim na sali rozpraw. W ciągu ostatnich czterech lat dwukrotnie musiała stawić mu czoło na procesach i dwukrotnie uległa. - Jess, nie przyszło ci nigdy na myśl, że ten człowiek może być niewinny? - Ten tak zwany człowiek, jak chyba na wyrost o nim mówisz, został w sposób nie pozostawiający wątpliwości zidentyfikowany przez kobietę, którą zaatakował. - A czy ona nie może się mylić? - Włamał się do jej mieszkania i pobił ją prawie do nieprzytomności. A potem zmusił, żeby się rozebrała, pomału i seksownie, rzecz po rzeczy, więc miała dość czasu, żeby się przyjrzeć jego twarzyczce, zanim ją wreszcie zgwałcił. - Rick Ferguson ma stuprocentowe alibi-przypomniał Don. - Wiem, wiem, odwiedzał mamusię. - Tak, a ona zastawiła dom, żeby wnieść za niego kaucję, poza tym jest zdecydowana złożyć zeznania w sądzie. Nie wspominając już o tym, że miasto roi się od facetów, którzy odpowiadają rysopisowi Ricka Fergusona. Co sprawia, że jesteś absolutnie pewna, iż chodzi właśnie o niego? - Po prostu jestem pewna. - Tak sobie, bez powodu? Jess opowiedziała mu, jak Rick Ferguson czekał na nią rano, kiedy szła do pracy, a także o późniejszej utarczce na korytarzu sądu. - Chcesz powiedzieć, że on ci groził? Widziała, jak obojętność i bezstronność, które wypadało okazać zastępcy prokuratora okręgowego, walczą w nim z troską o kogoś, na kim wciąż bardzo mu zależy. - Chcę powiedzieć, że nie mogę zrozumieć, dlaczego marnujesz swój cenny talent na taką kreaturę - wyjaśniła miękko. - Czy to nie ty mnie uczyłeś, że działania prawnika są odzwierciedleniem jego osobowości? - Cieszę się, że mnie wtedy słuchałaś - odparł z uśmiechem. Wyciągnęła szyję i pocałowała go delikatnie w policzek. - Muszę wracać do pracy. - Więc mam rozumieć, że nie wycofasz oskarżenia? - To nie wchodzi w grę. Uśmiechnął się ze smutkiem, wziął ją za rękę i odprowadził do wejścia, ściskając na pożegnanie jej szczupłe palce masywną dłonią. Obserwuj mnie i patrz, czy nic mi nie grozi, pomyślała, wspinając się szybko po betonowych stopniach. Kiedy jednak stanęła na szczycie i obejrzała się, już go nie było. 3 Nocne koszmary zaczynały się zawsze tak samo: Jess siedziała w sterylnie czystej poczekalni u lekarza, czytała gazetę, a gdzieś obok dzwonił telefon. - To pani matka - mówił lekarz, wyjmując telefon z wielkiej czarnej torby, i podawał jej słuchawkę. - Mamo, gdzie jesteś? - pytała jess. - Lekarz czeka na ciebie. - Bądź za piętnaście minut przy John Hancock Building. Wszystko ci wytłumaczę. Zaraz potem Jess stała na wprost wind, ale bez względu na to, jak często naciskała guziki, żadna winda nie przyjeżdżała. Biegła więc na klatkę schodową, następnie siedem pięter w dół tylko po to, by się przekonać, że drzwi prowadzące na zewnątrz są zamknięte na klucz. Pchała je, szarpała, błagała i szlochała, wszystko na nic. Drzwi nawet nie drgnęły. Po chwili znajdowała się naprzeciw Instytutu Sztuki na Michigan Avenue, a słońce odbijało się od chodnika i raziło ją w oczy. - Zapraszam do środka - wołała ze szczytu schodów kobieta o kasztanowych włosach i szarych oczach. - Zwiedzanie zaraz się zaczyna, wszyscy czekają tylko na panią. - Ale ja się spieszę - odpowiadała Jess tłumowi, który zlewał się w mozaikę brązowych oczu i czerwonych ust. Szła i zatrzymywała się na chwilę przed obrazem Seurata „Niedzielne popołudnie na Grandę Jatte". - Zagrajmy w kółko i krzyżyk - wołał Don, gdy tylko oswobodziła się i pędziła, by wskoczyć do odjeżdżającego autobusu. Autobus jechał wszakże w złym kierunku i trafiała na Union Station. Tam łapała taksówkę, lecz kierowca mylił drogę i wiózł ją na Roosevelt Road. Kiedy wysiadała, on czekał już na nią-czarna sylwetka pozbawiona twarzy, stojąca nieruchomo na skraju ulicy. Jess chciała wrócić do samochodu, ale po taksówce nie było już śladu. Powoli czarna postać zaczynała iść w jej kierunku. To Śmierć, docierało do Jess, więc rzucała się biegiem do ucieczki. - Ratunku! - krzyczała, pędząc co sił, wspinając się po schodach do domu rodziców, a cień Śmierci podążał za nią bez żadnego wysiłku. Otwierała szklane drzwi na klatkę schodową i próbowała zamknąć je na zasuwę, podczas gdy ręka Śmierci wyciągała się w jej stronę, a twarz pomału wynurzała z mroku. Rick Ferguson. - Nie! - krzyczała na cały głos, siadając gwałtownie na łóżku z walącym sercem i nocną koszulą mokrą od potu. Nic dziwnego, że wydał mi się tak dziwnie znajomy, pomyślała, podciągając kolana pod brodę i próbując powstrzymać spazmatyczny szloch wstrząsający piersiami. Wytwór najgorszych nocnych koszmarów wkroczył ze snów prosto w środek jej życia. To widmo miało nazwisko - Rick Ferguson. Jess odgarnęła wilgotną pościel i spróbowała wstać, ale nogi ją zawiodły. Kolana ugięły się i usiadła na podłodze, przerażona, że pozostanie tak do rana. - O Boże, już starczy, odejdź! - wyszeptała, kierując te słowa w przestrzeń, jakby oprócz niej w pokoju znajdował się ktoś jeszcze. Wyciągnęła rękę w stronę białej chińskiej lampki na nocnym stoliku i zapaliła światło. Ukazał się pokój, w którym dominował kolor brzoskwiniowy z odrobiną delikatnych szarości i błękitów, a także podwójne łóżko, indiański dywanik na podłodze, białe wiklinowe krzesło z przewieszonym schludnie ubraniem na następny dzień, komoda, małe lustro, plakat Niki de Saint-Phalle, i drugi, Henriego Matisse'a. Spróbowała skoncentrować się na szczegółach i w ten sposób wrócić do równowagi; z wytężoną uwagą obserwowała słoje dębowej podłogi, szwy bladopomarańczowych zasłon, rozległą biel wysokiego sufitu. Jedną z największych zalet starych kamienic, pomyślała, jest wysokość mieszkań. Nowoczesne przeszklone budynki nie mogą się z nimi pod tym względem równać. Jednakże ta metoda nie sprawdzała się. Serce ciągle jej waliło, a oddech był spazmatycznym szlochem. Jeszcze raz spróbowała stanąć na nogi i ryzykując w każdej chwili upadek, chwiejnie ruszyła w stronę maleńkiej, ale zdumiewająco funkcjonalnej łazienki. Odkręciła kran z zimną wodą i zmoczyła twarz, pozwalając wodzie spływać na piersi i brzuch, wsiąkać w różową nocną koszulę. Usiadła na skraju wanny i pustym wzrokiem wpatrzyła się w umywalkę. Nienawidziła wymiotować. Już od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy na przyjęciu urodzinowym u Allison Nichol przejadła się lodami i lukrecją, panicznie bała się wymiotowania. Odtąd każdego wieczoru pytała matkę: „Nic mi nie będzie?" - a matka zawsze odpowiadała, że wszystko będzie w porządku. „Przyrzekasz?" - nalegała. „Przyrzekam." Po latach, jak na ironię, okazało się, że niebezpieczeństwo groziło matce, nie córce. A teraz zmora, prześladująca ją od zniknięcia matki, powróciła. Wraz z nią drżenie dłoni, spazmy, paraliżujący niezrozumiały strach, który przenikał każdą komórkę ciała. Pochyliła się nad umywalką, zaciskając zęby, by nie dopuścić do tego, co mogło nastąpić. Starała się uciszyć ból, który wbijał się w piersi jak ostrze tępego długiego noża. Mogę zadzwonić do Dona, pomyślała, przykładając policzek do chłodnego brzegu umywalki. On zawsze wiedział, co zrobić w takiej sytuacji. Tyle już razy brał ją drżącą w ramiona, odgarniał delikatnymi dłońmi wilgotne włosy, tulił i zapewniał, że wszystko będzie w porządku. Tak, zadzwoni do Dona. Don jej pomoże, będzie wiedział, co trzeba zrobić. Przeszła do sypialni, usiadła ciężko na łóżku i sięgnęła po telefon, ale nie wykręciła numeru. Wiedziała, że jak tylko zadzwoni, Don natychmiast przyjedzie, że bez względu na to, z kim jest, rzuci wszystko i zostanie z nią tyle, ile będzie trzeba. Wiedziała, że wciąż ją kocha i nigdy nie przestał. Miała świadomość tego wszystkiego, dlatego nie mogła po niego zadzwonić. Był teraz związany z inną kobietą. Trish, powtórzyła w myślach i zastanowiła się nad tym imieniem. Pewnie było zdrobnieniem od Patrycji. Trish o złośliwym uśmiechu. Bardzo złośliwym, przypomniała sobie ton, jakim to mówił, błysk dumy w jego oczach. Czy świadomość tego, że może straciła Dona na rzecz innej kobiety, mogła przyczynić się do wywołania ataku? Chyba jest już po wszystkim, uświadomiła sobie. Serce biło normalnym rytmem, oddech się uspokoił i nie spływał już po niej pot. Opadła na poduszkę, rozkoszując się spokojem. Po chwili ze zdziwieniem odkryła, że jest głodna. Powlokła się ciemnym korytarzem do kuchni, kierując się prosto w stronę lodówki. Otworzyła ją, wzdrygnęła się na blask światła, który ją na chwilę oślepił, po czym wyjęła zamrożoną pizzę, odwinęła z celofanu i włożyła do kuchenki mikrofalowej stojącej na kredensie. Nacisnęła odpowiednie guziki i wsłuchała się w cichy szmer mikrofal krążących wokół zamrożonego łupu, pamiętając cały czas, by nie znaleźć się na wprost kuchenki. Don wielokrotnie przestrzegał ją, by nie stawać na drodze mikrofal, gdy kuchenka jest włączona. Kłóciła się z nim, że te urządzenia są absolutnie bezpieczne, ale zawsze odpowiadał, że nie ma sensu ryzykować. Pewnie ma rację, decydowała, i stosowała się do jego przestróg. W końcu nigdy nie można być pewnym, czy takim promieniom nie uda się uciec z ciasnej komory i poszaleć na szerokiej arenie. Obserwowała, jak w nocnej ciszy zegar kuchenki odmierza sekundy, aż nagle zrobiła dwa kroki do przodu i wyzywająco stanęła wprost na drodze promieni. Chodźcie, spróbujcie mi coś zrobić, zawołała w myślach i parsknęła śmiechem: stała o trzeciej nad ranem w małej kuchni i rzucała wyzwanie mikrofalowemu podgrzewaczowi. Zegar zabrzęczał pięć razy, sygnalizując, że pizza jest gotowa. Jess wyjęła ją i zaniosła do dużego pokoju - kombinacji salonu i jadalni. Bardzo lubiła swe mieszkanie, spodobało jej się, gdy tylko tu weszła, pokonawszy trzy piętra schodów. Było stare, pełne ciekawych zakamarków; wykusze okienne od zachodu wychodziły na Orchard Street, zaledwie półtorej przecznicy od miejsca, gdzie mieszkała jako dziecko, za to bardzo daleko od nowoczesnego przestronnego apartamentu na Lake Shore Drive, który dzieliła z Donem. Właśnie tej świadomości dzielenia z kimś życia brakowało jej teraz najbardziej: możliwości porozmawiania, opowiedzenia o porażkach i sukcesach, przytulenia się do czyjegoś ramienia u schyłku dnia. To, że stanowiła część pary „Jess i Don" dawało jednak poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Włączyła stereo stojące naprzeciw starej pluszowej kanapy, którą kupiła w sklepie z używanymi meblami na Armitage Avenue, i wsłuchała się w nieziemsko piękne dźwięki koncertu na skrzypce i fortepian Cesara Francka. Obok niej, w klatce zakrytej na noc, obudził się kanarek i zaczął śpiewać. Jess usiadła na sofie i przy pięknym akompaniamencie spożywała w ciemnościach pizzę. - Panie i panowie przysięgli, czy macie już werdykt? - zapytał sędzia, a Jess poczuła nagły przyrost poziomu adrenaliny we krwi. Minęła już niemal doba od czasu, gdy wygłaszała końcową przemowę. Przysięgli obradowali przez osiem godzin, by w końcu oznajmić, że nie mogą osiągnąć konsensusu, toteż sędzia Harris skierował ich na noc do hotelu, surowo zabraniając rozmawiać z kimkolwiek na temat rozprawy. O dziewiątej rano ponownie podjęli obrady i ku powszechnemu zaskoczeniu godzinę później mieli gotowy werdykt. Przewodniczący ławy przysięgłych odpowiedział twierdząco na pytanie sędziego Harrisa, który polecił oskarżonemu powstać. Jess z zapartym tchem słuchała słów wypowiadanych przez przewodniczącego uroczystym tonem: - W imieniu ławy przysięgłych ogłaszani, że oskarżony Douglas Phillips jest... niewinny. Niewinny. Poczuła się, jakby uszło z niej całe powietrze. Niewinny. - Mój Boże, nie uwierzyli mi! - szepnęła obok niej Erica Baranowski. Niewinny. Douglas Phillips uścisnął swego obrońcę. Rosemary Michaud posłała Jess dyskretny uśmiech triumfu. Niewinny. - Niech to szlag - powiedział Neil Strayhorn. - Byłem pewien, że mamy szansę. - I to ma być sprawiedliwość? - Oburzenie nadało siłę głosowi Eriki Baranowski.-Przyznał się, że przyłożył mi nóż do gardła, a oni uznają go za niewinnego? Jess mogła jej tylko przytaknąć. Zbyt długo już była częścią machiny systemu sądowniczego, by żywić jeszcze złudzenia co do tak zwanej sprawiedliwości. Wina była pojęciem względnym, z pogranicza świata realnego i wyimaginowanego. Podobnie jak piękno, zależała tylko od oceny obserwatora. I tak jak prawda była przedmiotem różnych interpretacji. - I co mam teraz zrobić? - zapytała Erica Baranowski. - Straciłam pracę, straciłam mojego chłopaka i szacunek dla siebie. Co mam teraz zrobić? Odwróciła się i opuściła salę rozpraw, zanim Jess zdołała wymyślić jakąś rozsądną odpowiedź. Cóż zresztą mogłaby jej powiedzieć? Nic się nie martw, jutro będzie lepiej? Rano wszystko wygląda weselej? Najciemniej jest zawsze przed świtem? Albo że co się stało, to się nie odstanie? I nie ma co wylewać łez nad rozlanym mlekiem? Następnym razem się poszczęści, niebiosa pomagają tylko tym, którzy sami sobie pomogli? Czas zagoi rany, psy szczekają, karawana idzie dalej? Tak to w skrócie wygląda, pomyślała. Cała mądrość wieków skoncentrowała się w czterech prostych słowach: życie toczy się dalej. Pozbierała swoje papiery, rzucając okiem w stronę ławy przysięgłych, gdzie oskarżony wymieniał uściski dłoni z każdym z sędziów po kolei. Kiedy przysięgli opuszczali salę rozpraw, starannie unikali wzroku Jess i jedynie kobieta o inteligentnej twarzy i szarych oczach powiedziała jej „do widzenia". Jess skinęła głową i zastanowiła się, jaką też rolę ta kobieta odegrała przy ferowaniu werdyktu. Czy była cały czas przekonana o niewinności Douglasa Phillipsa czy też może właśnie przez nią obrady trwały tak długo? Niewinny. - Chcesz o tym pogadać? - zapytał Neil. Potrząsnęła przecząco głową, nie wiedziała, czy jest bardziej zła czy smutna. Później będzie czas na analizowanie, zastanawianie się, co należało rozegrać inaczej. Teraz nie można już nic poradzić, sprawa jest skończona. Nie mogła zmienić werdyktu ani faktów, które do niego doprowadziły. Greg Oliver miał rację: żaden sąd w tym kraju nie skaże mężczyzny za gwałt na kobiecie, która nie nosi majtek. Jess czuła, że nie dojrzała jeszcze do powrotu do biura. Nie miała ochoty słuchać pełnego wyższości tonu Grega Olivera, poza tym potrzebowała czasu, by przetrawić decyzję przysięgłych, pokonać gniew i frustrację, przygotować umysł do następnej sprawy. Nie miała wątpliwości, że prawdziwe jest stwierdzenie dotyczące amerykańskiego systemu sprawiedliwości: życie każdego człowieka może w każdej chwili stać się po prostu sprawą dla innych. Pogrążona w tych myślach sama nie wiedziała kiedy znalazła się na California Avenue. Bardzo niezwykłe zachowanie jak na mnie, pomyślała, czując zimno przenikające przez cienki tweedowy żakiet. Prognoza pogody ciągle przewidywała możliwość opadów śniegu. - Przewidywać możliwość - powtórzyła szeptem i stwierdziła, że to całkiem interesujący koncept. Otuliła się żakietem i ruszyła przed siebie. - Równie dobrze mogłabym być naga - powiedziała po chwili na głos, wiedząc, że nikt nie zwróci na nią uwagi, po prostu jeszcze jedna ofiara wymiaru sprawiedliwości, pomyślała i pod wpływem impulsu wsiadła do autobusu linii sześćdziesiąt jadącego do centrum Chicago. - Co ja wyprawiam? - mruknęła do siebie, siadając w fotelu koło kierowcy. Uleganie takim impulsom nie było w jej stylu. To charakteryzuje ludzi, którzy stracili kontrolę nad swoim życiem, myślała z przymkniętymi oczami, poddając się leniwie jednostajnej wibracji silnika. Nie była pewna, jak długo tak jechała, ale kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że z tyłu autobusu siedzi kobieta o kasztanowych włosach i szarych oczach, która tak przyciągała jej uwagę jako członek ławy przysięgłych. Zupełnie bezwiednie zaczęła ją śledzić. Wcale nie miała takiego zamiaru, a jednak pół godziny później wysiadła z autobusu parę kroków za nią i ruszyła wzdłuż Michigan Avenue, trzymając się w odległości dwudziestu stóp. Sama nie wiedziała co, u licha, wyprawia. Po przejściu kilku przecznic kobieta zatrzymała się przed sklepem jubilera. Jess zrobiła to samo i oglądała dziesiątki drogich kamieni oraz złotych bransolet leżących na wystawie. Obserwowała też swoje dziwne, drżące odbicie, patrzące na nią, jakby nie wiedziało, z kim ma do czynienia. Jess nigdy nie chodziła do sklepów jubilerskich. Jedyną biżuterią, jaką kiedykolwiek nosiła, była złota obrączka ślubna. Don szybko przestał dawać jej takie prezenty, nieodmiennie znajdując je w komodzie na dnie szuflady. „To po prostu nie jest w moim stylu" - wyjaśniła mu. Zawsze czuła się z tymi świecidełkami jak mała dziewczynka, która dla zabawy pozakładała na siebie rzeczy mamy. Mojej mamy, pomyślała, dostrzegając, że kobieta z ławy przysięgłych weszła do środka. Jak mogła nawet przez chwilę uważać ją za podobną do matki? Miała najwyżej pięć stóp i pięć cali wzrostu, ważyła pewnie ze sto czterdzieści funtów, podczas gdy mama była prawie cztery cale wyższa i dziesięć funtów cięższa, nie wspominając nawet o różnicy w kolorze włosów i oczu. Odróżniała je też ilość używanych kosmetyków; mama nigdy nie pomalowałaby się tak jaskrawą szminką ani nie użyła tyle różu, nie próbowałaby grubą warstwą pudru zatuszować biegu lat. Nie, zdecydowanie nie było między nimi ani cienia podobieństwa. Tymczasem kobieta wyszła i po kilku krokach zatrzymała się przed innym sklepem. Jess wraz z nią zaczęła oglądać zestaw brzydkich skórzanych torebek i walizek. Czyżby zamierzała wejść do środka i w nagrodę za dobrze wykonaną pracę kupić sobie prezent? Czemu nie? Kobieta rzeczywiście pchnęła drzwi i weszła do środka, a Jess dyskretnie odwróciła głowę. Nie wiedziała, czy stać dalej przed wystawą czy może pójść w jej ślady i też rozejrzeć się za jakąś torebką? Ta, którą nosiła, była już bardzo zniszczona. Don kupił ją z okazji absolutorium i - w przeciwieństwie do biżuterii - nie mógł uskarżać się, że ten prezent jest nie używany. Czarna skóra, kiedyś lśniąca, z biegiem czasu stała się matowa i porysowana, szwy postrzępiły się, a w zamek błyskawiczny zawsze wkręcały się nici. Chyba był już czas rozstać się z nią i kupić nową, zrywając w ten sposób kolejne więzy łączące ją z przeszłością. Kobieta wyszła ze sklepu, trzymając tylko tę samą brązową torebkę, z którą weszła do środka. Podniosła kołnierz ciemnozielonego płaszcza i wepchnęła dłonie w rękawiczkach do kieszeni. Jess naśladowała jej ruchy, podążając kilka kroków z tyłu. Przekroczyły rzekę, minęły gmach Wrigley strzelający wysoko w niebo po drugiej stronie szerokiej ulicy, naprzeciw Tribune Tower. Centrum Chicago wypełnione było bogactwem wspaniałej architektury, szczyciło się drapaczami chmur Mięsa van der Rohe, Helmuta Jahna, Bruce'a Grahama. Jess często je oglądała, pływając statkiem wycieczkowym po jeziorze Michigan lub wzdłuż rzeki Chicago, lecz jakoś nigdy nie znalazła się tak blisko nich. Kobieta uszła jeszcze kilka kroków, po czym gwałtownie zatrzymała się i odwróciła w stronę Jess. - Dlaczego pani mnie śledzi? - zapytała gniewnie. Jess poczuła się nagle jak małe dziecko, które coś przeskrobało i zaraz dostanie lanie. - Przepraszam - zająknęła się niepewna, co właściwie robiła przez ostatnie pół godziny. - Nie zamierzałam... - Zauważyłam panią już w autobusie, ale myślałam, że to zbieg okoliczności-mówiła kobieta, wyraźnie podenerwowana. - Potem stała pani koło mnie przed wystawą jubilera, cóż, myślałam, każdy ma prawo pooglądać sobie biżuterię. Ale kiedy czekała pani przed sklepem z galanterią skórzaną, było już jasne, że mnie pani śledzi. Dlaczego? Czego pani chce? - Niczego nie chcę, naprawdę nie śledziłam pani. Oczy kobiety zwęziły się ze złości. - Nie wiem... nie jestem pewna, dlaczego szłam za panią - przyznała Jess po chwili, myśląc, że jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak głupio. - To wcale nie przez panią-powiedziała niespodziewanie kobieta, odprężając się trochę. - Jeśli o to pani chodzi, to wcale nie przez to, co pani zrobiła czy powiedziała. - Nie rozumiem... - Wszyscy uznaliśmy, że była pani wspaniała - ciągnęła. - Przysięgli... wszyscy się zgodzili, że świetne było to, co pani powiedziała: że brak zdrowego rozsądku u jednej ze stron nie zwalnia drugiej z poczucia przyzwoitości. Długośmy się o to mocno spierali. - Ale nie zaakceptowaliście tego - stwierdziła Jess, rozumiejąc już, jakimi drogami przysięgli doszli do swego werdyktu. - Decyzja nie była łatwa. Zrobiliśmy to, co wydawało się słuszne. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Douglas Phillips postąpił źle, ale wsadzanie go do więzienia na wiele lat, pozbawianie pracy, środków do życia... za zwykły błąd w ocenie, jak to pani ujęła... - Ja nie mówiłam, że to oskarżony popełnił błąd w ocenie! - zawołała Jess ze zgrozą. Jak mogła zostać tak źle zrozumiana? - Tak, wiedzieliśmy - szybko wyjaśniła kobieta. - Po prostu uznaliśmy, że to może jednak dotyczyć obu stron. Wspaniale, pomyślała Jess, zachłystując się mroźnym powietrzem i czując, że nie jest zdolna docenić ironii tej sytuacji. - Bardzo nam się podobały pani kostiumy - powiedziała kobieta, jakby chcąc ją pocieszyć. - Moje kostiumy? - Tak, zwłaszcza ten szary. Jedna z przysięgłych chciała nawet zapytać, gdzie go pani kupiła. - Przyglądaliście się moim kostiumom? - Wygląd jest bardzo ważną sprawą, zawsze to powtarzam swoim córkom. Pierwsze wrażenie i cała reszta. -Wyciągnęła rękę i poklepała Jess po dłoni. - A pani cały czas robiła bardzo dobre wrażenie, moja droga. Jess nie wiedziała, czy ma grzecznie dygnąć czy zacząć krzyczeć. Czuła, jak serce wali jej pod cienkim materiałem żakietu. - W każdym razie wykonała pani świetną robotę. Jak ktoś o tak inteligentnym spojrzeniu może być równie głupi? zastanawiała się Jess, nadal z trudem łapiąc oddech. - Ale teraz naprawdę muszę już iść - powiedziała kobieta, czując się nieswojo wobec milczenia Jess. Odeszła parę kroków, po czym odwróciła się. - Dobrze się pani czuje? Jest pani taka blada. Jess spróbowała odpowiedzieć, ale zdołała tylko skinąć głową i ułożyć wargi w coś, co miało wyglądać na uśmiech. Kobieta też się uśmiechnęła i żwawym krokiem ruszyła przed siebie, od czasu do czasu oglądając się przez ramię. Upewnia się, czy za nią nie idę, pomyślała Jess, zastanawiając się, co ją opętało, po jakie licho poszła za tą kobietą i co się z nią dzieje. Chyba mam znowu ten cholerny atak paniki, uświadomiła sobie. - Szlag by to trafił - jęknęła, usiłując zwalczyć niepokój i ruszyć z miejsca, lecz nogi nagle stały się zbyt ciężkie. - Śmieszne, ale co ja mam teraz zrobić? Poczuła, jak jej oczy wypełniają się łzami, i otarła je gniewnym ruchem. Nie do wiary, rozryczę się na środku tej cholernej Michigan Avenue, wściekała się na siebie. I w dodatku na środku tej cholernej Michigan Avenue gadam do siebie! W przeciwieństwie do narkomanów i oszołomów z California Avenue, eleganccy przechodnie z Michigan Avenue zwracali na to uwagę, co nie znaczy, że byli skorzy ruszyć z pomocą. Zmusiła się do przejścia kilku kroków w kierunku najbliższego przystanku autobusowego i oparła się o słupek. Czuła zimno w całym ciele. Nie dam się, myślała ze złością, nie będą mną rządzić te przeklęte ataki! Pomyśl o czymś miłym, nakazywała sobie. Pomyśl o wzięciu masażu, o wakacjach na Hawajach, o siostrzenicach. Wyobraziła sobie ich główki leżące na poduszkach i dotarło do niej, że o szóstej jest umówiona na obiad u siostry. Jak ja się tam dostanę w takim ataku paniki? I co będzie, jeśli kolejny atak dopadnie mnie przy wszystkich? pomyślała przestraszona. Czy mam ochotę narzucać się ze swoją nerwicą tym, których najbardziej kocham? A od czego jest rodzina? - niewątpliwie zapytałaby Maureen. Jess czuła, jak żółć wzbiera jej w gardle. Na Boga, czyżby miała wymiotować? Na środku przeklętej Michigan Avenue? Policzyła do dziesięciu, potem do dwudziestu, przełykając gwałtownie raz, drugi, trzeci, aż w końcu nieprzyjemne uczucie zaczęło ustępować. „Oddychaj głęboko" - mawiał Don, poszła więc za jego radami, wciągając głęboko powietrze i powstrzymując chęć zgięcia się wpół z bólu. Nikt nie zauważał jej cierpień. Przechodnie mijali ją obojętnie, ktoś nawet zapytał o godzinę. Wcale nie taka wielka różnica w porównaniu z California Avenue, pomyślała, kiedy na przystanek podjechał autobus. Otworzyły się drzwi, kilka osób wysiadło i przeszło potrącając ją, jakby jej w ogóle nie widziało. Kierowca czekał chwilę, żeby wsiadła, po czym wzruszył ramionami, zamknął drzwi i odjechał. Jess poczuła smród spalin, który wypełnił jej nozdrza i oczy i jakimś sposobem wydał się kojący. Po chwili oddech wrócił do normy, policzki znowu się zaróżowiły. Paraliż ustępował. - Wszystko w porządku - powiedziała do siebie i ostrożnie wysunęła jedną nogę poza krawężnik, jak ktoś wchodzący do wanny ze zbyt gorącą wodą. - Wszystko w porządku, atak minął. Samochód pojawił się nie wiadomo skąd. Wszystko stało się tak szybko, tak niespodziewanie, iż Jess miała wrażenie, że przydarza się komuś innemu. Była jakby gdzieś obok swego ciała, obserwując wydarzenia wraz z tuzinem przypadkowych gapiów, którzy natychmiast wyrośli jak spod ziemi. Poczuła tylko nagły podmuch powietrza i zobaczyła swoje ciało obracające się jak piłka oraz mignięcie białego chryslera znikającego za rogiem. Dopiero wtedy wróciła do swego ciała klęczącego na skraju jezdni, poczuła pieczenie kolan i dłoni, usłyszała głosy: - Nic pani nie jest? - Mój Boże, myślałem, że już po pani! - Ale był blisko! Jeszcze dwa cale i by panią zahaczył! - Nic mi nie jest - powiedział ktoś i Jess dopiero wtedy zorientowała się, że to jej głos. - Chyba nie uważałam. Zastanowiła się, dlaczego bierze na siebie odpowiedzialność za coś, co bez wątpienia nie stało się z jej winy. Omal nie została przejechana przez maniaka w białym chryslerze, który przemknął nawet nie fatygując się, by stanąć i sprawdzić, czy coś się nie stało. Potłukła sobie kolana i podrapała dłonie, padając na chodnik. Żakiet miała upstrzony błotem, pończochy podarte. I w dodatku czuła się winna, że wywołała zbiegowisko. - Musiałam się zamyślić - rzekła przepraszająco, stając niepewnie na nogach. - Ale nic mi się nie stało, wszystko w porządku... Wszystko w porządku - powtórzyła, kuśtykając w stronę narożnika i machając na taksówkę. - Wszystko w porządku - powtórzyła raz jeszcze, wsiadając do środka. 4 Dokładnie za trzy szósta Jess zatrzymała czerwonego mustanga przed dużym domem siostry na Sheraton Road w Evanston. - Wszystko w porządku - powtórzyła głośno jeszcze raz, wyłączając silnik i sięgając po torby z winem i upominkami dla dzieci. - Tylko spokojnie, nie daj się wciągnąć Barry'emu w żadne głupie dyskusje - kontynuowała, wysiadając i zbliżając się do wielkich szklanych drzwi. - Wszystko będzie w porządku. Wyciągnęła rękę, ale drzwi otworzyły się, zanim zdążyła nacisnąć dzwonek. - Jess! - zawołał donośnie Barry, a kiedy liście u jej stóp zawirowały, nie była pewna, czy to wiatr czy może jego głos tak poniósł się w dół wysadzanej drzewami ulicy. - Punktualna jak zawsze. - Jak się masz, Barry? - odparła i weszła do kremowego marmurowego holu. - Lepiej niż kiedykolwiek - padła natychmiastowa odpowiedź. Barry zawsze witał ją w ten sposób. - A ty? - W porządku - odetchnęła głęboko i wyciągnęła w jego kierunku butelkę wina. - Pochodzi z Chile. Sprzedawca mówił, że jest znakomite. Barry wziął butelkę i przyjrzał się jej ze sceptycyzmem. - Dziękuję, ale chyba się nie obrazisz, jeśli wypijemy je innym razem. Mam już schłodzone wino francuskie, bardzo drogie. Pomogę ci zdjąć płaszcz. Odłożył wino na antyczny stoliczek po lewej stronie drzwi i zaczął niezręcznie ściągać z niej płaszcz. - Daj spokój, Barry, sama sobie poradzę. - No to przynajmniej pozwól mi go powiesić. - Dobrze. - Postanowiła nie spierać się o płaszcz. - Maureen jest na górze? - Kładzie bliżniaczki spać. Włożył jej płaszcz do szafy i poprowadził ją do salonu, utrzymanego w różowo-białej tonacji z dwoma mocnymi akcentami czerni: wielkim fortepianem, który choć nie używany, zajmował całą przednią część salonu, oraz kominkiem, w którym już buzował ogień. - Pójdę na górę przywitać się. Mam coś dla nich - powiedziała, wskazując na torbę z prezentami. - Zaczekaj, za parę godzin się obudzą. Wtedy im dasz. - Jess, to ty? - zawołała z góry Maureen. - Idę do ciebie-odparła, ruszając w stronę schodów. - Ani się waż. Dopiero co uspokoiłam towarzystwo. Pogadajcie sobie chwilę z Barrym, będę na dole za dwie minutki. - Będzie na dole za dwie minutki - powtórzył Barry. - Co ty na to? Spędzisz dwie minutki na rozmowie ze szwagrem? Jess uśmiechnęła się i usiadła w jednym z dwóch białych foteli. Barry usadowił się na różowej kanapie naprzeciw niej z takim wyrazem twarzy, jakby zamierzał wsłuchiwać się w każde jej słowo. Raczej jakby mnie chciał rozszarpać, pomyślała, zastanawiając się, dlaczego nigdy nie mogła nawiązać z Barrym kontaktu. Co ją w nim tak irytowało? Nie był ani brzydki, ani głupi, ani też otwarcie nieuprzejmy. Dlaczego więc mogła o nim myśleć tylko z niechęcią? Przez długi czas próbowała go polubić. Kiedy sześć lat wcześniej żenił się z jej siostrą, myślała, że polubi każdego, kto uszczęśliwi Maureen. Była jednak w błędzie. Może chodziło o sposób, w jaki usiłował ukryć łysinę, zaczesując rzedniejące włosy z jednej strony głowy na drugą? Albo o to, że paznokcie miał wypielęgnowane bardziej niż ona i przechwalał się, że czyści zęby po każdym posiłku? Albo o zwyczaj noszenia krawata przy każdej okazji, nawet teraz, gdy miał na sobie luźny wełniany sweter? Bardziej chyba jednak chodziło o słabo maskowany szowinizm jego wypowiedzi i o to, że nigdy nie potrafił przyznać się do błędu. A najbardziej irytujące było to, iż wziął sobie za żonę bystrą, błyskotliwą absolwentkę harwardzkiej Business School i zmienił ją w „kobietę totalną", zbyt zajętą meblowaniem domu i rodzeniem dzieci, by mogła jeszcze wrócić do obiecującej kiedyś kariery. Ciekawe, co by na ten temat powiedziała matka? - Dobrze wyglądasz - stwierdził Barry. - Masz piękny sweter, powinnaś częściej ubierać się na niebiesko. - Jest zielony. - Zielony? Nie, jest niebieski. - Umówmy się, że turkusowy, dobrze? Sceptycznie pokręcił głową. - Jest niebieski - oświadczył, patrząc w ogień. Barry zawsze świetnie potrafił napalić w kominku. Jess odetchnęła głęboko i zapytała: - A jak tam interesy? - Przecież wcale cię nie interesują moje interesy - powiedział machając ręką. - Tak sądzisz? - A nie mam racji? - Barry, zadałam ci proste pytanie. Jeśli to dla ciebie takie skomplikowane... - Interesy idą świetnie. Wręcz wspaniale. Nie mogło by być lepiej. - To dobrze. - Nie dobrze, świetnie, wręcz wspaniale. Nie mogło by być lepiej. - Nie mogłoby być lepiej - powtórzyła Jess, spoglądając w stronę schodów. Co tak długo zatrzymuje Maureen? - A dzisiaj - dodał Barry - miałem wyjątkowy dzień. - Cóż sprawiło, że był taki wyjątkowy? - Ukradłem mojemu byłemu wspólnikowi bardzo ważnego klienta - zachichotał. - Ten skurwysyn wcale się tego nie spodziewał. - Myślałam, że byliście przyjaciółmi. - On też tak myślał - parsknął na cały głos. - Facetowi wydawało się, że mnie wyroluje i będzie miał spokój. - Popukał się palcem w skroń. - Ale ja nigdy nie zapominam. Zawsze wyrównuję rachunki. - Zawsze wyrównujesz rachunki - powtórzyła. - Nie złamałem prawa. - Mrugnął do niej porozumiewawczo. - Nawiasem mówiąc, wpadło mi dzisiaj w ręce trochę informacji na temat nowego indywidualnego ubezpieczenia emerytalnego. Myślę, że to cię powinno zainteresować. Jak chcesz, mogę ci je przesłać. - Dobrze - odpowiedziała Jess. - To świetna myśl. - Chyba wspomnę też o tym twojemu ojcu. Oboje spojrzeli na zegarki. Co zatrzymało ojca? Wiedział, jak bardzo się niepokoją, kiedy nie ma go na czas. - A jak tobie minął dzień? - zapytał Barry, usiłując sprawiać wrażenie zainteresowanego. - Mogłoby być lepiej - odparła sardonicznie, lecz Barry nawet nie zauważył, że go przedrzeźnia. Przegrałam sprawę, którą koniecznie chciałam wygrać, miałam atak panicznego strachu na środku Michigan Avenue, o mało nie wpadłam pod samochód, ha! ale za to jedna kobieta powiedziała, że podobają się jej moje kostiumy, więc dzień nie jest tak całkiem do niczego, dodała w myślach. - Nie wiem, jak ty to znosisz - podtrzymał rozmowę Barry. - Jak co znoszę? - Codzienne obcowanie z mętami. - Ja pakuję męty za kratki. - Jeśli wygrasz. - Jeśli wygram - zgodziła się smętnie. - Muszę ci coś wyznać, Jess. Nigdy nie myślałem, że ugrzęźniesz w tym na tak długo. Czego się napijesz? -Powiedział to wszystko tak, jakby jedno zdanie wynikało logicznie z drugiego. - Co masz na myśli? - Wolisz trochę wina czy coś konkretniejszego? - Dlaczego nie myślałeś, że ugrzęznę w tym na tak długo? - Nie wiem. Wydawało mi się, że rozejrzysz się za czymś bardziej dochodowym. Z twoimi ocenami mogłabyś pójść wszędzie, gdzie tylko byś zechciała. - Zrobiłam to. Dostrzegła powątpiewanie w oczach Barry'ego. Najwidoczniej wybory, których dokonała w swojej karierze, wykraczały poza jego zdolności rozumienia. - Więc co ci zrobić do picia? - Może być cola. Na chwilę zapanowała cisza. - Przestaliśmy kupować napoje tego typu - powiedział. - Doszliśmy do wniosku, że jeśli nie będzie ich w domu, to Tyler się od nich nie uzależni. Jesteś jedyną osobą, która je tutaj pija. Jess poczuła się lekko zmieszana. Nagle rozległ się na schodach tupot nóg i zobaczyła strzechę ciemnych włosów, ogromne niebieskie oczy i małe rączki wymachujące w powietrzu. Chwilę później trzyletni siostrzeniec wdrapał się jej na kolana. - Masz dla mnie prezent? - zapytał zamiast przywitania. - A czy kiedyś nie miałam? - sięgnęła za siebie po torbę, starając się nie zwracać uwagi na to, że wzorem ojca ma na sobie koszulę i krawat. - Chwileczkę - wtrącił szybko Barry surowym tonem. - Nie dostaniemy żadnych prezentów, zanim się porządnie nie przywitamy. Dzień dobry, ciociu. Tyler nie odpowiedział. Jess zignorowała szwagra, wyjęła z torby model samolotu i włożyła go w wyciągnięte ręce siostrzeńca. - Hurra! - Tyler zeskoczył na podłogę, oglądając samolot ze wszystkich stron i unosząc go w powietrzu. - Co teraz powinniśmy powiedzieć? - spróbował Barry jeszcze raz twardym tonem. -Dziękuję, ciociu, tak? - Daj spokój, Barry, może mi podziękować później. Barry wyglądał, jakby kołnierzyk pod jedwabnym krawatem zrobił się nagle o dwa numery za mały. - Nie podobają mi się twoje próby podkopywania mojego autorytetu - oświadczył. - Moje próby czego...? - Słyszałaś. I nie patrz na mnie tak niewinnie. Cholernie dobrze wiesz, o czym mówię. Tyler biegał między nimi z samolotem nieświadomy napięcia, jakie zapanowało w pokoju. Barry i Jess siedzieli nieruchomo na swoich miejscach, jakby czekając, aż coś się wydarzy i przerwie ciszę. - Coś słyszałam, chyba dzwonek do drzwi - odezwała się Jess, dostrzegając z ulgą, że szczęki Barry'ego nieco się rozluźniają. Jeśli dojdzie do sprzeczki, a dochodziło zawsze, ilekroć zostawali sam na sam, to nie z jej winy. Obiecała to sobie w trakcie półgodzinnej jazdy do tej dzielnicy zamieszkanej przez ludzi z wyższych sfer. - O, widzę, że jakoś sobie dajecie radę - powiedziała z zadowoleniem Maureen, pojawiając się nagle w drzwiach. Barry podszedł i pocałował ją w policzek. - Nie jest tak źle. Maureen obdarzyła męża i siostrę radosnym uśmiechem. Pomimo że musiała być wyczerpana, wyglądała wspaniale w marszczonej białej bluzce i obcisłych czarnych spodniach. Jess zauważyła, że jej figura wróciła już niemal do normy, i zastanawiała się, czy to Barry namówił ją do gimnastyki i wznowienia ćwiczeń, jakby zajmowanie się wielkim domem i trójką dzieci nie było wystarczającym obciążeniem. - Świetnie wyglądasz - szczerze pochwaliła siostrę. - A ty wyglądasz na zmęczoną - odparła Maureen, przytulając ją. - Za mało sypiasz? Jess wzruszyła ramionami, przypominając sobie nocne koszmary. - Patrz, co mi dała ciocia Jess! - zawołał z podłogi Tyler, dumnie wymachując samolotem. - Wspaniały! Mam nadzieję, że podziękowałeś. - Twoja siostra nie lubi przyjmować podziękowań - wtrącił Barry, kierując się w stronę barku i nalewając sobie whisky z wodą. - Czy ktoś chce coś do picia? - Ja dziękuję - powiedziała Maureen. - Masz piękny sweter, Jess. Powinnaś częściej ubierać się na niebiesko, to twój kolor. - On jest zielony - sprostował Barry. - Czy nie tak, Jess? - O nie, jest zdecydowanie niebieski - oświadczyła Maureen stanowczo. - Bliźniaczki już śpią? - zapytała Jess. - Teraz tak, ale to nigdy nie trwa długo. - Coś im kupiłam. - Och, Jess, nie musisz im za każdym razem przynosić prezentów. - Oczywiście, że muszę. Od czego w końcu są ciotki? - Dziękuję. - Maureen wzięła od niej torbę i zajrzała do środka. - To tylko śliniaczki, ale wydawały mi się zabawne. - Są czarujące. - Maureen wyjęła je i rozłożyła aksamitny materiał ozdobiony wielkimi, jaskrawoczerwonymi jabłkami i czereśniami.-Tylko popatrz, Barry, jakie słodkie. Jess nie słuchała odpowiedzi Barry'ego. Zastanawiała się, czy to naprawdę jest jej siostra. Czy ta kobieta, zachwycająca się kilkoma śliniaczkami z supermarketu kupionymi za pięć dolarów sztuka, jest tą samą osobą, która z czołową lokatą ukończyła jedną z najlepszych uczelni w kraju? Czy rzeczywiście trzyma przed sobą te szmatki i czeka na aprobatę męża? Szybko przebyła drogę od sali wykładowej Harvardu do roli żony ze Stepford. - A co się dzisiaj działo w sądzie? - zapytała Maureen, jakby wyczuła zakłopotanie Jess. - Ogłoszono werdykt? - Tak, przegrałam. - Chyba się tego spodziewałaś, prawda? - Wzięła Jess za rękę, poprowadziła na kanapę i nie puściła jej dłoni, kiedy usiadły. - Mimo wszystko miałam nadzieję. - To musiało być przykre. - Twoja siostra jest twarda - wtrącił Barry, podnosząc szklankę do ust i opróżniając ją do dna. - Mam rację, Jess? - A czy to coś złego? - Nie, jeśli ogranicza się tylko do sali rozpraw. - Rozumiem - powiedziała, daremnie usiłując nie dać się sprowokować. - Mogę być silna, kiedy walczę o cudze sprawy, a nie o własne, to masz na myśli? - Kto mówi, że masz ciągle walczyć? - Nie sądzę, żeby Jess była twarda - oświadczyła Maureen tonem jakby pytającym. - Powiedz mi, Jess - kontynuował Barry - dlaczego tak to jest, że jak tylko kobieta poczuje, że mam trochę władzy, natychmiast traci poczucie humoru? - A dlaczego tak to jest, że kiedy mężczyźnie nie udaje się być zabawnym, zwala to na brak poczucia humoru u kobiety? - Jest duża różnica pomiędzy byciem silnym a twardym. - Barry powrócił do swego konceptu, wygłaszając go takim tonem, jakby obwieszczał prawdy oczywiste dla wszystkich oprócz niej. - Mężczyzna potrafi być równocześnie silny i twardy, ale kobieta nie. - Jess - wtrąciła miękko Maureen - przecież wiesz, że Barry lubi się z tobą droczyć. - Gówno tam droczyć się! - wybuchnęła, wstając gwałtownie. Tyler ze zdziwieniem podniósł głowę i spojrzał w jej stronę. - Zechciej łaskawie nie przeklinać w tym domu - powiedział Barry. Jess poczuła się, jakby uderzył ją w twarz. Miała nadzieję, że powstrzyma łzy napływające do oczu i nie wybuchnie płaczem. - Aha, więc również nie przeklinamy. Nie pijamy coli i nie przeklinamy, takie mamy teraz zasady, tak? Barry spojrzał na żonę i uniósł ręce w geście demonstracyjnej bezsilności. - Proszę cię, Jess... - szepnęła błagalnie Maureen, biorąc siostrę za rękę i próbując posadzić z powrotem na kanapie. - Chcę się tylko upewnić, czy poznałam już wszystkie zasady, jakie powprowadzał twój mąż. - Spojrzała na szwagra, który wyglądał teraz jak uosobienie spokoju i równowagi. Znowu dałam się wrobić, pomyślała, zawstydzona i zła na siebie. - Nie wiem, jak ty sobie z tym radzisz. Chyba trzeba do tego specjalnych uzdolnień. - Czego się znowu czepiasz? - zapytał Barry ze szczerym zdziwieniem. - Czepiam się?-Jess czuła, że zaraz straci panowanie nad sobą. - Tyler-powiedziała Maureen wstając-weź nowe zabawki i idź się pobawić na górze, dobrze? - Ja chcę zostać tutaj - zaprotestował chłopiec. - Tyler, proszę iść pobawić się do swojego pokoju, zanim nie zawołamy cię na obiad - rzekł dobitnie Barry, a chłopiec bez słowa podniósł się i pomaszerował ku schodom. - Usłyszał głos pana i władcy - mruknęła Jess, kiedy siostrzeniec wchodził na górę. - Proszę cię, Jess. - W głosie Maureen słychać było zniecierpliwienie. - To nie ja zaczęłam. - Nieważne, kto zaczął - rzekła Maureen takim tonem, jakby zwracała się do dwójki dzieci naraz i nie chciała nawiązać kontaktu z żadnym z osobna. - Ważne, żebyście przestali, zanim zajdziecie za daleko. - Przyjmijmy zatem, że skończyliśmy - oświadczył donośnie Barry. Jess nie odpowiedziała. - Jess? Skinęła głową, chociaż była zła i pełna poczucia winy. za złość, którą czuła, i złości za poczucie winy. - No to w porządku. A teraz opowiedz, jakie następne sprawy ma pani prokurator w swoim terminarzu. - Głos Maureen był pełen jowialności podobnej do tej, którą okazuje się w szpitalu przy umierającym krewnym. Wróciła na kanapę i gestem desperackiego zaproszenia poklepała miejsce obok siebie, jednakże ani Jess, ani Barry nie ruszyli się ze swych pozycji. - Kilka oskarżeń o handel narkotykami - odpowiedziała Jess. - A za dwa tygodnie mam następną sprawę o gwałt. Aha, i jeszcze w poniedziałek spotkam się z adwokatem reprezentującym mężczyznę, który zastrzelił żonę z kuszy. - Mój Boże, z kuszy! Co za barbarzyństwo! - Musiałaś o tym słyszeć parę miesięcy temu. To była sprawa z pierwszych stron gazet. - Więc nic dziwnego, że ją przegapiłam. Nie czytam w gazetach nic oprócz kącika porad kulinarnych. Jess usiłowała powstrzymać wyraz niedowierzania połączonego ze zgrozą, ale bezskutecznie. - Po prostu wiadomości działają na mnie zbyt przygnębiająco - wyjaśniła Maureen przepraszającym tonem. - Poza tym mam tak mało czasu... - Opowiedz nam, jaką ucztę przygotowałaś na dzisiaj. - Barry dołączył do żony na kanapie i wziął ją za rękę. Maureen westchnęła, uciekła wzrokiem od Jess i zaczęła recytować, jakby czytała z niewidzialnej tablicy. - Na początek będzie zupa żółwiowa, potem kurczak w miodzie i sezamie, kandyzowane ziemniaki, pieczone warzywa, zielona sałata z orzechami i serem gorgonzola, a na koniec mus gruszkowy z sosem malinowym. - Brzmi bajecznie. - Barry nagrodził żonę dodatkowym uściskiem dłoni. - Brzmi, jakbyś przez tydzień nie wychodziła z kuchni - wtrąciła Jess. - To się tylko tak wydaje. W rzeczywistości wcale nie ma z tym tak dużo pracy. - Nie wiem, jak ty to wszystko robisz - powiedziała Jess, hamując się, by zamiast „jak" nie powiedzieć „po co". - Relaksuję się przy tym. - Ty też kiedyś powinnaś spróbować, Jess - wtrącił Barry. - Możesz się wypchać, Barry. - Mam tego dosyć - powiedział wstając. - Masz więcej niż dosyć. I to od dawna, przy czym cały czas kosztem mojej siostry. - Jess, nie masz racji. - Mam rację, Maureen. Co się z tobą dzieje? Kiedyś znałaś poranne gazety na pamięć. A teraz czytasz tylko kącik kulinarny! Na miłość boską, byłaś bystrą, świetnie zapowiadającą się dziewczyną, wszystkie drogi do kariery stały przed tobą otworem. A teraz znasz tylko drogę do kuchni! Ten facet wpakował cię po uszy w brudne gary i pieluchy, a ty chcesz mnie przekonać, że to lubisz? - Maureen nie musi cię o niczym przekonywać. - Moja siostra potrafi mówić za siebie. Chyba że wprowadziłeś jeszcze jedną zasadę: ona mówi tylko twoimi ustami? - Wiesz, co ja myślę, Jess? Ty po prostu jesteś zazdrosna. - Zazdrosna? - Tak. Twoja siostra ma męża, rodzinę, jest szczęśliwa. A co ty masz? Lodówkę pełną zamrożonej pizzy i cholernego kanarka! - Zaraz powiesz, że do szczęścia potrzeba mi tylko, żeby mnie ktoś dobrze przerżnął! - Jess! - zawołała Maureen z oczami pełnymi łez, spoglądając ku schodom. - Tak naprawdę potrzeba ci zdrowego lania - podsumował Barry, podchodząc do fortepianu i uderzając gniewnie w klawisze. Dom wypełniły ostre, nieskładne dźwięki, przypominające trzask płonącego buszu. Po czym na górze rozległ się płacz dziecka, najpierw jednego, zaraz potem drugiego. Maureen pochyliła głowę na piersi i rozpłakała się, wtulając twarz w biały kołnierzyk bluzki. Nagle wstała i nawet nie spojrzawszy na Jess ani Barry'ego, popędziła na górę. - Szlag by to trafił - szepnęła Jess, czując łzy napływające do oczu. - Któregoś dnia-rzekł spokojnie Barry - posuniesz się za daleko. - Tak, tak, wiem. Ty nigdy nie zapominasz i zawsze wyrównujesz rachunki - powiedziała ze zjadliwym sarkazmem, po czym zerwała się i pobiegła za siostrą. -Maureen, zaczekaj, muszę z tobą pogadać. - Tu nie ma nic do gadania - odparła Maureen, otwierając drzwi do biało-liliowego pokoju niemowląt z prawej strony korytarza. Jess poczuła intensywny zapach pudru, który pozostawał w nozdrzach jak mocny narkotyk. Zatrzymała się w drzwiach i obserwowała, jak siostra pochyla się nad bliźniaczkami. Kołyski stały prostopadle do ściany, nad nimi zawieszone były na gumce misie i inne maskotki. Pośrodku pokoju znajdowało się wielkie bujane krzesło z giętego drewna i drugie, w śmiałe biało-purpurowe pasy, ponadto stół do przewijania i wielkie, wymalowane w kwiaty wiadro na pieluchy. Maureen pochyliła się nad kołyskami i melodyjnym, kojącym głosem zaczęła mówić, odwracając nieznacznie głowę w stronę Jess. Łagodny ton kłócił się z ostrością słów. - Nie rozumiem cię, Jess, naprawdę. Dobrze wiesz, że Barry wcale tak nie myśli, po prostu lubi się z tobą drażnić. Dlaczego musisz zawsze doprowadzać do awantury? Jess potrząsnęła głową. Cisnęło jej się na język mnóstwo usprawiedliwień, ale stłumiła je i poprzestała na wyrażeniu skruchy. - Przepraszam, naprawdę jest mi przykro. Nie powinnam była tracić panowania nad sobą. Nie wiem, co się ze mną stało. - To samo co zawsze, kiedy zostajesz sama z Barrym, tylko jeszcze gorzej. - Wszystko przez to, że choćbym się nie wiem jak starała, w końcu zawsze jakoś mnie trafi w słaby punkt. - Sama się nadstawiasz. - Być może. Jess oparła się o drzwi i patrzyła, jak dzieci uspokajają się pod wpływem głosu matki. Może powinna opowiedzieć Maureen o groźbach Ricka Fergusona, o nocnych koszmarach i atakach paniki, które znowu chwytały ją w swoje szpony? Może Maureen przytuli ją i zapewni, że to już minęło, że teraz wszystko będzie w porządku? Tak bardzo potrzebowała czułości i poczucia bezpieczeństwa. - Miałam naprawdę paskudny dzień. - Wszyscy miewamy paskudne dni. Ale to nie powód, żeby się wstrętnie zachowywać. - Powiedziałam, że jest mi przykro. Maureen podniosła jedną z dziewczynek z kołyski. - A teraz, Carrie, możesz trochę opluć brzydką ciocię Jessicę - powiedziała i podała jej niemowlę. Jess przytuliła dziecko do piersi, czując na policzkach delikatną miękkość dziecięcej skóry i wdychając słodki zapach. Gdyby tylko można było cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa! Tak wiele rzeczy zrobiłaby zupełnie inaczej. - A ty chodź do mamusi, Chloe. - Maureen podniosła drugie dziecko i kołysała je w ramionach. - Nie wszystko musi polegać na konfrontacji, Jess. - Nie tego uczyli nas na wykładach z prawa. Maureen uśmiechnęła się i Jess wiedziała, że otrzymała przebaczenie. Jej siostra nigdy nie potrafiła się długo gniewać. Była taka od dziecka w przeciwieństwie do Jess, która mogła obnosić się z urazą przez wiele dni i doprowadzać w ten sposób matkę do szału. - Czy wydawało ci się kiedyś... - zaczęła Jess i zawahała się, niepewna, czy ma ochotę kontynuować. Nigdy dotąd nie poruszała tego tematu z Maureen. - Czy co mi się wydawało? - Czy wydawało ci się kiedyś, że spotkałaś mamę? - Co? - Czy miałaś kiedyś wrażenie, że widziałaś mamę? - ciągnęła, unikając zdumionego spojrzenia Maureen. - Wiesz, gdzieś w tłumie, na ulicy, po drugiej stronie jezdni... - Mama nie żyje - odparła stanowczo Maureen. - Miałam tylko na myśli... - Co ty sobie wmawiasz? - Nic. - Spójrz na mnie, Jess! - poleciła Maureen, a Jess niechętnie odwróciła głowę w jej stronę. Patrzyły nawzajem w swe zielone oczy, każda z niemowlęciem w objęciach. - Nasza mama nie żyje. Ciszę przerwał dźwięk dzwonka do drzwi. - Tata - powiedziała Jess, szczęśliwa, że może zmienić temat. Maureen nie dała jednak za wygraną. - Jess, myślę, że powinnaś porozmawiać ze Stephanie Banack. Z dołu dobiegł odgłos otwieranych drzwi i uprzejmości wymieniane przez ojca i Barry'ego. - Stephanie Banack? Ona jest twoją przyjaciółką, po co miałabym z nią rozmawiać? - Jest też terapeutką. - Nie potrzebuję terapeuty. - Potrzebujesz. Zapiszę ci jej telefon i chcę, żebyś się z nią umówiła. Jess zamierzała oponować, ale na schodach rozległy się kroki ojca. - Ha, spójrzcie tylko na to! - zawołał, stając w drzwiach. - Wszystkie moje wspaniałe dziewczyny razem w jednym miejscu. Podszedł do Jess, przytulił ją i ucałował w policzek. - Jak się masz, dziewczynko? - W porządku, tato - odparła i poczuła, że chyba po raz pierwszy tego dnia mówi to z przekonaniem. - A jak tam moja druga dziewczynka? Maureen. I te dwie malutkie? Przytulił Maureen, po czym wziął Chloe na ręce i delikatnie pocałował. - Moje słodkie maleństwo - zanucił z cicha. - Kocham cię, kocham cię bardzo. Spojrzał wesoło na córki i dodał: - Powiedziałem wczoraj to samo pewnej bardzo dorosłej dziewczynce. - Co powiedziałeś? - zapytała Maureen. Jess nie rzekła nic, siostra po prostu wyjęła jej te słowa z ust. 5 Przez godzinę po wyjściu od siostry Jess jeździła bez celu ulicami Evanston, próbując nie myśleć o tym, co ojciec powiedział przy kolacji. Oczywiście nie mogła myśleć o niczym innym. „Powiedziałem wczoraj to samo pewnej bardzo dorosłej dziewczynce" - obwieścił, a jego spokojny głos był pełen zadowolenia i pewności siebie, zupełnie jakby zakochanie się było drobiazgiem, a składanie takich wyznań - chlebem powszednim. - Opowiedz nam o niej - zażądała Maureen nalewając zupę żółwiową, podczas gdy Jess usiłowała odsunąć od siebie obraz żółwia z obciętą głową. - Chcemy wiedzieć wszystko: jak się nazywa, jaka jest, gdzie ją poznałeś, kiedy nam ją przedstawisz... Nie, pomyślała Jess, nie mów nam nic, nie mów ani słowa na jej temat, nie chcemy nic wiedzieć. - Nazywa się Sherry Hasek, jest drobna, niewysoka, ma ciemne, prawie czarne włosy... Myślę, że farbowane. Jess zmusiła się do nabrania łyżki gorącej zupy, czując, jak parzy jej język i podniebienie. Matka była wysoka, miała wydatny biust i piękne kasztanowe włosy przyprószone siwizną. Zawsze mówiła, że farbowanie włosów na czarno dla ukrycia siwizny świadczy o hipokryzji, a ojciec przyznawał jej rację. Czyżby już zapomniał, myślała, powstrzymując się od przypomnienia mu o tym i czując, jak zupa pali jej przełyk. Nie mogła też wymazać z pamięci obrazu żółwia bez głowy. - Poznaliśmy się na kursie rysunku jakieś pół roku temu. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że była modelką - parsknął śmiechem Barry. - Nie, po prostu uczestniczką. Zawsze lubiła rysować, tylko nie miała na to czasu, zupełnie jak ja. - Jest wdową? - zapytała Maureen. - Co z tobą, Jess? Nie smakuje ci zupa? Nie była wdową, lecz rozwódką, i to już od piętnastu lat. Dobiegała sześćdziesiątki, miała trzech dorosłych synów, pracowała w sklepie z antykami. Lubiła jaskrawe kolory, nosiła długie przymarszczone spódnice i sandały i to ona pierwsza zaproponowała pójście na kawę po zajęciach. Bez wątpienia potrafiła poznać się na wartościowych rzeczach, kiedy je napotykała. A Art Koster był wartościowym człowiekiem. Jess skręciła w prawo i znalazła się znowu na Sheridan Road, pomiędzy luksusowymi budynkami mieszkalnymi a jeziorem Michigan. Od jak dawna kręciła się w kółko po ciemnych ulicach Evanston? W każdym razie na tyle długo, że zdążyło się zachmurzyć i zaczął padać deszcz. Włączyła wycieraczki i obserwowała, jak jedna z nich przywarła do szyby i w herkulesowym wysiłku usiłuje ruszyć z miejsca. A więc jednak deszcz, nie śnieg, pomyślała, choć nie robiło jej to różnicy. Od strony jeziora nadciągała mgła. Październik był niemiłym miesiącem, pełnym cieni i duchów. Ludzie zachwycali się wspaniałymi kolorami jesieni - żółtym, czerwonym i brązowym - które stopniowo przełamywały rozbuchaną zieleń lata, by w końcu zająć jej miejsce. Jess nigdy nie podzielała tego entuzjazmu. Zmiana kolorów oznaczała dla niej tylko umieranie liści. Drzewa były już teraz zupełnie nagie. Resztki liści wyblakły i skurczyły się, były tylko okrutnym wspomnieniem dawnej świetności. Przypominały ludzi z domu starców, dla których jedynym gościem, jakiego mogli jeszcze oczekiwać, była śmierć. Starzy ludzie zbyt długo żyjący bez miłości. Ojciec oczywiście zasługiwał na to, by znaleźć jeszcze miłość, myślała, skręcając w prawo i wjeżdżając na nie znaną ulicę. Rozejrzała się w poszukiwaniu tablicy z nazwą, ale nadaremnie. Na najbliższym rogu znów skręciła w lewo, nadal jednak nie było żadnej tablicy. O co chodzi tym ludziom z przedmieści? Czy nie chcą, aby ktokolwiek mógł ich odnaleźć? Jess zawsze mieszkała w samym sercu miasta z wyjątkiem okresu małżeństwa z Donem. Kiedy była dzieckiem, a ojciec pracował jako dostawca towarów do sklepów z damską odzieżą, zajmowali dwupoziomowe mieszkanie na Howe Street. Potem, gdy miała dziesięć lat, a ojciec był już właścicielem dobrze prosperującego sklepu, przeprowadzili się na następną przecznicę, na fiurling Street, do własnego domu. Nie był rewelacyjny, w wielkim stylu Mięsa van der Rohe czy Franka Lloyda Wrighta, ale wygodny i z przyjemnością się do niego wracało. Bardzo lubili ten dom i zamierzali mieszkać w nim już zawsze, lecz pewnego sierpniowego popołudnia mama wyszła na umówioną wizytę do lekarza i więcej nie wróciła. Po tym wydarzeniu ich drogi rozeszły się. Maureen poszła na Harvard, Jess zaczęła studiować prawo i wyszła za Dona, a ojciec coraz częściej wyjeżdżał w interesach do Europy. Tak kiedyś lubiany dom opustoszał. W końcu ojciec dojrzał do decyzji i sprzedał go. Nie mógł dłużej znieść samotnego życia w nim. A teraz w życiu ojca pojawiła się nowa kobieta. Nie powinno to stanowić niespodzianki, pomyślała Jess, skręcając w następną przecznicę i rozpoznając Sheraton Road. Dziwne tylko, że trzeba było czekać aż osiem lat. Ojciec zawsze podobał się kobietom. Miał przeciętną powierzchowność, linia włosów cofała się coraz bardziej, by w końcu zaniknąć zupełnie, a jednak w jego oczach tliły się iskierki i głos miał podszyty wesołym śmiechem. Był wszakże czas, kiedy radość opuściła jego życie. Przez wiele dni, a nawet miesięcy po zniknięciu żony Art Koster był dla policji głównym podejrzanym. Miał na ten , czas niezbite alibi, przebywał w podróży służbowej, lecz policja uparcie nie chciała go wykluczyć. Wskazywała, że przecież mógł kogoś wynająć, badała całe ich pożycie, przesłuchiwała sąsiadów i przyjaciół, wnikała w interesy i sprawy finansowe. Pytała, czy byli zgodną parą, czy kłócili się, a jeśli tak, to o co i jak często, czy o pieniądze, czy może i o czas spędzany poza domem, a może o kobiety... Oczywiście, że się kłócili, wyjaśniał Art Koster, niezbyt często, choć pewnie częściej, niż mu się wydawało. Nie chodziło o nic poważnego, nie o pieniądze ani tym bardziej o podróże czy kobiety. Nie było żadnych innych kobiet, zeznał policji. Zażądał przeprowadzenia testu prawdomówności i ku rozczarowaniu policji przeszedł go pozytywnie.! W końcu nie mieli innego wyjścia i musieli mu uwierzyć. Jeśli chodzi o Jess, to nie miała żadnych wątpliwości co do niewinności ojca. Cokolwiek przydarzyło się matce, nie miało nic wspólnego z ojcem. Minęły lata, zanim Art zdołał odbudować na nowo rytm codziennego życia. W pierwszym okresie rzucił się w wir pracy. Oddalił się od dawnych przyjaciół, nie prowadził życia towarzyskiego i z nikim się nie spotykał, choć wszyscy odnosili się doń miło, udzielali mu wielu dobrych rad, zapraszali do siebie i okazywali, jak bardzo jest im potrzebny. Przeprowadził się do mieszkania nad brzegiem jeziora Michigan i spędzał godziny na wpatrywaniu się w wodę, widując tylko Jess z Donem i Maureen. Do normalnego życia przywróciła Arta Kostera dopiero kombinacja ślubu Maureen z rozwodem Jess. Wiadomość o separacji Jess i Dona przygnębiła go tak samo jak ich zaręczyny. Nie żeby nie lubił Dona, wręcz przeciwnie, ale uważał, że Jess powinna trochę poczekać, dopiero zaczęła studia i była jeszcze zbyt młoda. Don był jedenaście lat starszy i miał już ustaloną pozycję. Art radził jej, żeby najpierw stanęła na własnych nogach, powtarzał, jak zwykle zresztą, argumenty matki. Potem przyznał, że był wdzięczny, iż postawiła na swoim i miała na kim się oprzeć w trudnym okresie po zniknięciu matki. Zdjęło mu to z barków duży ciężar, a Don dobrze się zaopiekował jego młodszą córką. Z przykrością przyjął wiadomość o ich rozwodzie, lecz podtrzymywał jess na duchu. Jak zawsze gdy był potrzebny, mogła na niego liczyć. Zabierał ją na obiady, do teatru i do opery, pilnując, by nie zaszyła się w swoim mieszkaniu albo nie rzuciła bez opamiętania w wir pracy tak jak on. Doglądał nawet, czy dobrze się odżywia, choć to była walka z góry skazana na niepowodzenie. A potem Maureen urodziła mu pierwszego wnuka i nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. Czas leczy rany, pomyślała Jess, jadąc konsekwentnie na północ, oddalając się od miasta i od problemów. A właściwie nie tyle leczy, co raczej nie pozostawia wyboru. Biegnie naprzód i po prostu trzeba za nim podążać. I tak oto ojciec zakochał się w jakiejś kobiecie. Nagle z prawej strony drogi pojawiły się budynki uniwersytetu. Jess minęła obserwatorium astronomiczne z wielkim teleskopem wpatrzonym w kosmos, domy studenckie, teatr, centrum sztuki i korty tenisowe nasiąkające wodą. Jechała dalej, wzdłuż Lighthouse Beach, a niesprawna wycieraczka zmuszała ją do wytężania wzroku. Dojrzała zarys starej latarni, kiedyś ostrzegającej żeglarzy przed niebezpiecznymi skałami, potem skręciła w lewo na Central Street i minąwszy kilka przecznic, wjechała na Ridge Road, wolno wspinając się na szczyt stromego wzniesienia. Przejechała obok przystanku kolejki miejskiej, która według Barry'ego służyła przenikaniu przestępczości na przedmieścia, później obok szpitala i pól golfowych na most nad rzeką Chicago i dalej koło stadionu Dychę, gdzie drużyna uniwersytecka notorycznie przegrywała mecze z wszystkimi przyjeżdżającymi zespołami. Minęła bar „Ostatni Posterunek", by na koniec niespełna milowej podróży znaleźć się koło zespołu kin i teatrów w Evanston. Ulica była teraz zatłoczona, musiała objechać jeszcze jedną przecznicę, zanim znalazła miejsce do zaparkowania. Dochodziła już dziesiąta. W pizzerii siedziało jeszcze parę osób, sklep z lodami był już zamknięty. To nie jest dobry wieczór na lody, pomyślała, przypominając sobie egzotyczny smak musu gruszkowego z sokiem malinowym przygotowanego przez Maureen. Nie, nie będę myśleć o Maureen, zdecydowała wyskakując z samochodu i prawie biegnąc w stronę wielkiego kina. Nie miała pojęcia, jakie filmy wyświetlają, i guzik ją to obchodziło. Wszystko było lepsze od perspektywy powrotu do domu i pogrążenia się w analizowaniu wydarzeń popołudnia. Zarówno ojciec, jak i siostra mieli prawo układać sobie życie według swoich koncepcj i nic jej do tego. Sama też nie zniosłaby, gdyby próbował wtrącać się w jej sprawy. - Na który film? - zapytała dziewczyna w kasie. Miała na sobie bluzkę w różowo-białe pasy i dziwacznie zawiązaną czerwoną kokardę. Jess spróbowała skoncentrować wzrok na plakacie za plecami dziewczyny z tytułami wydrukowanymi białymi literami na czarnym tle, ale znaki zlewały się jej i nie docierały do umysłu. - Obojętne. Najlepiej na ten, który się pierwszy zacznie. - Wszystkie się już zaczęły. - Jakimś cudem dziewczyna wyglądała równocześnie na znudzoną i zmieszaną. - Proszę coś wybrać, mam kłopoty... Dziewczyna wzruszyła ramionami, wzięła pieniądze, wpisała coś w rejestrze i podała Jess bilet. - „Piekielne bestie". Sala pierwsza po lewej. Zaczął się dziesięć minut temu. W holu nie było biletera ani nikogo, kto zatroszczył się o to, czy trafia na właściwy film i do właściwej sali. Otworzyła drzwi i natychmiast pogrążyła się w absolutnych ciemnościach. Akcja filmu musiała toczyć się w środku nocy, gdyż nie było widać nawet promyka światła. Odczekała chwilę, aż oczy przywykną do mroku. Kiedy ekran wreszcie nieco się rozjaśnił, ruszyła wolno przed siebie, rozglądając się w poszukiwaniu wolnego miejsca, Wyglądało na to, że kino jest zapełnione. Jasne, pomyślała zgryźliwie o bileterce, sprzedała mi bilet na zajęte miejsce. Na szczęście dostrzegła wolny fotel - jeden jedyny, w czwartym rzędzie od ekranu. Przypomniała sobie, że to przecież piątkowy wieczór, i przestała się dziwić. Najlepsza pora, by umówić się na randkę. Same parki, zauważyła, przeciskając się wzdłuż swojego rzędu, próbując nie podeptać zbyt wielu stóp i czując, że jej samotność aż kłuje w oczy. - Może pani wreszcie usiądzie - syknął gniewnie ktoś z tyłu. - Długo jeszcze? - dorzucił inny głos. - Przepraszam - szepnęła, usiłując przecisnąć się obok kolan, które nie ustąpiły nawet na cal, by ułatwić jej zadanie. W końcu dotarła na swoje miejsce i usiadła, bojąc się zdjąć płaszcz, by nie sprowokować nowych uwag. Oburzone głosy wokół niej stopniowo cichły. Na ekranie młody człowiek o niebieskich oczach pełnych strachu uciekał przed rozwścieczoną bandą. Ludzie z bandy, o twarzach wykrzywionych złością, bili pięściami w powietrzu i obrzucali go wyzwiskami; gdy w końcu potknął się, wybuchnęli radosnym rechotem i spuścili ze smyczy ujadające psy, które w parę sekund dopadły go i powaliły na ziemię. Jess patrzyła z niesmakiem, jak potężne szczęki rozrywają mu gardło, a krew z rany zalewa ekran przy głośnym aplauzie widowni. Na co, u licha, sprzedali jej bilet? Zamknęła oczy, a kiedy je po chwili otworzyła, zobaczyła tego samego młodego mężczyznę w łóżku z piękną blondynką, której kręcone włosy opadały kusząco na nagie piersi. Albo retrospekcja, albo błyskawiczne ozdrowienie, pomyślała obserwując, jak ich języki spotykają się w namiętnym pocałunku. Tylko gdzie się podziały dialogi? Przez cały czas z ekranu nie padło ani jedno słowo. Bohaterowie całowali się i zabijali, uciekali i kochali, a wszystko to w absolutnym milczeniu. Może tak rzeczywiście jest lepiej? O ileż mniej byłoby problemów, gdyby ludzie nie odzywali się do siebie! Praca prokuratora byłaby o wiele lżejsza, po prostu zastrzeliłoby się paru łajdaków, zamiast przekonywać zrzędzącą ławę przysięgłych o ich winie. Także w sprawach rodzinnych dobrze wymierzony sierpowy mógłby położyć kres wielu sporom, na przykład wywodom nieznośnego szwagra. Oświadczenia ojca, których wolałaby nigdy nie usłyszeć, też by nie miały miejsca. Ojciec jest zakochany. Ta myśl znowu nie dawała jej spokoju, powróciła z taką siłą, że zamiast młodego blondyna ujrzała na ekranie ojca biorącego w ramiona nagą dziewczynę, całującego jej pełne wargi i bawiącego się splątanymi lokami. Jess chciała odwrócić głowę, lecz była więźniem własnej wyobraźni. Widziała, jak ojciec dotyka twarzy dziewczyny, a jej jasne włosy ciemnieją i przybierają kolor kasztanowy obficie przyprószony siwizną; jak wokół oczu i ust pojawiają się zmarszczki, niebieskie oczy stają się ciemnozielone; jak odwraca głowę w stronę widowni i spogląda na Jess. Matka. Ta piękna uśmiechająca się kobieta to jej matka. Jess pochyliła się w fotelu, wyciągnęła ramiona i objęła swe ciało mocnym uściskiem. Potem na ekranie pojawiła się inna kobieta. Niższa, szczuplejsza, o lśniących czarnych włosach zaczesanych do tyłu, ubrana w powiewną szyfonową suknię. Tańcząc, zbliżyła się do ojca, który wziął ją w ramiona i nawet nie zauważył zmiany. Mama tymczasem odsuwała się na skraj ekranu, jej obraz stopniowo bladł, aż w końcu zniknął bez śladu. Jess oddychała gwałtownie, trzymając się za brzuch, jakby trafiona zabłąkaną kulą. Spróbowała się wyprostować, rozluźnić napięte ramiona i piersi, myśląc, jak by dyskretnie rozpiąć stanik. Paliła ją twarz, było jej duszno i kręciło się w głowie. Nic dziwnego, pomyślała. Miała na sobie palto, a widownia była wypełniona do granic możliwości. To w ogóle cud, że było jeszcze czym oddychać. Zsunęła płaszcz z ramion i szarpnęła za rękawy, jakby płaszcz zaczął ją nagle palić. - Na litość boską - rozległ się zaraz za nią gniewny szept. - Nie może pani usiedzieć spokojnie? - Przepraszam - mruknęła. Nadal było jej potwornie gorąco, jakby zaraz miała zemdleć. Zdjęcie płaszcza nic nie pomogło, zabrała się do swetra. Niebieski czy zielony - do diabła z nim, był za ciepły, nie dopuszczał powietrza i dusił ją. Nie miała czym oddychać. Poszukała wzrokiem wyjścia awaryjnego, oczy rozbiegły się jej we wszystkich kierunkach jednocześnie, a żołądek podchodził do gardła. Zupa żółwiowa działa, pomyślała szyderczo, ściągając sweter i wyobrażając sobie, jak otacza ją morze żółwi z obciętymi głowami. Czyżby miała zaraz zwymiotować? Nie, tylko nie to. Spojrzała na ekran. Młody mężczyzna leżał na ziemi, twarz miał rozszarpaną przez psy, zmasakrowaną nie do poznania. Zadowolona z siebie banda oddalała się w kierunku biegnącej aż po horyzont, prostej jak strzała i zupełnie pustej autostrady. Czy taki los spotkał jej matkę? Została zmasakrowana i porzucona gdzieś na odludnej ulicy? A może siedzi sobie teraz w jakimś kinie i zastanawia się, czy może jeszcze kiedyś wrócić do domu, czy córki wybaczą jej, że je opuściła? „Nie potrzebuję tego, Jess" - wołała rankiem w dzień swego zniknięcia. - „Nie potrzebuję tego od ciebie." Żołądek podchodził jej do gardła, czuła smak zupy żółwiowej wymieszanej z kurczakiem w miodzie i serem gorgonzola. Tylko nie to, tylko nie wymioty, modliła się, zaciskając zęby, aż zgrzytały. Oddechy. Przypomniała sobie rady Dona: spokojne oddechy przeponą, wdech i wydech, wdech i wydech. Ale tym razem ta metoda się nie sprawdzała. Pot spływał jej z czoła i łaskotał policzki. Zaraz będzie za późno, dostanie ataku torsji w środku zatłoczonego kina. Musi wyjść, natychmiast znaleźć się na świeżym powietrzu. Zerwała się na równe nogi. - Niech pani siada! - Co pani, do licha, wyprawia? Wzięła płaszcz i zaczęła się ponownie przeciskać, depcząc ludziom po palcach, szturchając siedzących poniżej, omal się nie przewracając o czyjś mokry parasol. - Przepraszam - wyszeptała. - Ciii! - Niech pani nie wraca! - Przepraszam - powtórzyła głośno i popędziła do holu. Dziewczyna w kasie popatrzyła na nią podejrzliwie, ale nic nie powiedziała. Jess ruszyła w stronę samochodu. Ciągle padał deszcz, jeszcze mocniej niż przedtem. Zanim znalazła kluczyki i wsiadła do środka, była zupełnie przemoczona, mokre włosy kleiły się do czoła, sweter przylgnął do ciała jak zimny pot. Rzuciła płaszcz na tylne siedzenie i usiadła, łykając chłodne nocne powietrze niczym wyborne wino. Dopiero po długiej chwili oddech zaczął się uspokajać. Uczucie paniki słabło, w końcu minęło zupełnie. Przekręciła kluczyk w stacyjce i wycieraczki natychmiast ruszyły - a przynajmniej jedna. Najwyższy czas zająć się nią, z trudem mogła coś dojrzeć przez przednią szybę. Wyjechała z parkingu i skierowała się na południe. W radiu Mariah Carey zawodziła wysokimi tonami o uczuciach, jakich doznawała, a jej głos wypełniał całkowicie małe wnętrze. Aż do ostatniej chwili nie widziała białego samochodu, który jechał z przeciwka prosto na nią. Instynktownie skręciła na środek drogi, koła wpadły w poślizg na mokrej nawierzchni, kiedy zaś z całej siły przydepnęła pedał hamulca, samochód okręcił się wokół własnej osi. - Boże! - krzyknęła, zagłuszając popisy piosenkarki. - Ty kretynie, mogłeś nas zabić! Jednakże białego samochodu już nie było, krzyczała w pustkę. Po raz drugi tego dnia omal nie ucierpiała z powodu białego samochodu, najpierw chryslera, a teraz... nie była pewna, ale to też mógł być chrysler. Próbowała przypomnieć sobie jego kształt, lecz jechał bardzo szybko, na dworze było ciemno i lał deszcz, a jedna wycieraczka nie działała. Zresztą co za różnica, i tak była to jej wina, zupełnie nie myślała, co robi ani dokąd jedzie. Głowę miała zaprzątniętą innymi sprawami: siostrą, ojcem i atakami paniki. Może jednak powinna zadzwonić do przyjaciółki Maureen, Stephanie Banack. Wyczuwała w kieszeni spodni kartkę, na której siostra zapisała jej adres i telefon terapeutki. Pamiętała Stephanie Banack jako dokładną, nie lubiącą żadnych ozdób kobietę z lekko zgarbionymi ramionami i zbyt szerokim nosem w wąskiej twarzy. Stephanie i jej siostra chodziły razem do szkoły średniej i nadal utrzymywały kontakty. Jess nie widziała jej od wielu lat, zapomniała nawet, że została terapeutką. Postanowiła jednak nie umawiać się z nią. Bardziej niż terapii potrzebowała po prostu snu. Przejechała Central Street, potem Sheraton Road i wjechała na Lake Shore Drive. Zauważyła, że zamiast deszczu pada teraz śnieg. Odprężyła się, minęła Lincoln Park i kiedy skręcała w North Avenue, czuła się już normalnie. W końcu dotarła do domu. Mieszkała na ostatnim piętrze posesji na Orchard Street. Była to dobra dzielnica z pięknymi starymi kamienicami, z których większość przeszła w ostatnich latach gruntowną renowację. Panował tu pełen eklektyzm: obok małych domków jednorodzinnych stały duże kamienice, niektóre ceglane, inne malowane, nieliczne miały własne ogródki, jeszcze mniej garaże. Większość mieszkańców, którzy także stanowili eklektyczną mieszaninę, parkowała na ulicy z kartą parkingową zatkniętą za deskę rozdzielczą samochodu. Ceglasta fasada domu, w którym mieszkała Jess, została latem wypiaskowana, drewniane żaluzje pomalowano lśniącą czarną farbą. Widok tego starego domu zawsze sprawiał Jess przyjemność, zdawała sobie sprawę, że miała szczęście, wynajmując mieszkanie na ostatnim piętrze. Jedynym minusem był brak windy, ale na ogół jej to nie przeszkadzało. Dzisiaj wszakże nogi bolały ją, jakby ostatnie kilka godzin spędziła na joggingu. Tymczasem joggingu nie uprawiała od czasu rozwodu. Przedtem razem z Donem biegali regularnie plażą między North Avenue a Oak Street, lecz był to jego pomysł i porzuciła go, gdy tylko się wyprowadziła. Odeszła też natychmiast od zwyczaju punktualnego jadania trzech umiarkowanych posiłków dziennie i spania ośmiu godzin na dobę. W zasadzie zerwała ze wszystkim, co było dla niej dobre - łącznie z Donem. Teraz stwierdziła, że jest to jeden z wieczorów, gdy byłoby o wiele przyjemniej wracać do domu, który nie zieje przeraźliwą pustką. Zaparkowała obok nowego metalicznego lexusa, należącego do kobiety z naprzeciwka, i przebiegła w padającej mżawce do bramy frontowej. Otworzyła ją kluczem i znalazła się w małym korytarzu. Zapaliwszy światło, zamknęła za sobą bramę. Z prawej strony miała drzwi do mieszkania na parterze, a przed sobą schody na górę wyłożone ciemnoczerwonym chodnikiem. Z mieszkania na drugim piętrze dochodziła głośna muzyka. Jess rzadko widywała sąsiadów. Jednym był młody, dwukrotnie rozwiedziony architekt z komisji planowania miasta, drugim analityk systemów. Na czym polega analiza systemów, nigdy nie mogła pojąć bez względu na to, jak często i jak dokładnie próbowano jej tłumaczyć. Analityk systemów był fanem jazzu, toteż żałosne zawodzenie saksofonu towarzyszyło jej aż do drzwi mieszkania. Kiedy wkładała klucz do zamka, zadziałał automatyczny wyłącznik i światło zgasło. Weszła do środka, gdzie żałobne dźwięki saksofonu zastąpił radosny świergot kanarka. - Cześć, Fred! - zawołała, podchodząc do klatki i zbliżając twarz do delikatnych kratek. Jakbym odwiedzała przyjaciela w więzieniu, pomyślała. Z radia, które wraz z większością świateł zostawiała włączone na cały dzień, dochodził głos Toma Jonesa. - Why, why, why, Delilah...? - zanuciła wraz z nim, idąc do kuchni. - Przepraszam, że się spóźniłam, ale i tak masz szczęście, że nie musiałeś dziś wychodzić. Otworzyła lodówkę, wyjęła ciasto waniliowe, odkroiła sobie wielki kawał i schowała pudełko z powrotem. - Mój kochany szwagier znowu był w formie i dał mi popalić - oświadczyła, wracając do pokoju. - Ojciec się zakochał, a ja nie potrafię się z tego cieszyć. Poza tym znowu zaczyna padać śnieg, co traktuję jak osobisty afront. Chyba mam kryzys nerwowy. Jak myślisz, Fred? Czy twojej pani zaczyna odbijać? Kanarek latał w klatce i zupełnie ją ignorował. - Bardzo słusznie - powiedziała, po czym podeszła do wielkiego okna wychodzącego na Orchard Street. Na wprost jej domu stał zaparkowany biały chrysler. Jess zachłysnęła się i odruchowo odsunęła od okna. Jeszcze jeden biały chrysler. Czy stał tu, kiedy przyjechała? - Jesteś przewrażliwiona - powiedziała na głos, czując gwałtowne łomotanie serca. Kanarek rozpoczął nową melodię. - W tym mieście jest milion białych chryslerów. Jeden omal mnie nie przejechał, drugi prawie zmiażdżył, a trzeci stoi przed moim domem. Czy nie mogą się zdarzać takie zbiegi okoliczności? Zresztą wcale nie dałabym głowy, że ten wariat na Evanston jechał chryslerem. Jeszcze raz wyjrzała przez okno, chowając się za staromodną firanę. Samochód ciągle stał w tym samym miejscu, widać było nieruchomą postać mężczyzny za kierownicą. Latarnie uliczne rzucały cienie na jego twarz. Patrzył przed siebie, a ciemność, pogoda i odległość sprawiały, że nie można było rozpoznać jego rysów. - Rick Ferguson? - zapytała głośno. Dźwięk tego nazwiska sprawił, że czym prędzej wybiegła z salonu do sypialni. Otworzyła drzwi szafy i opadłszy na kolana, zaczęła przerzucać wielki stos butów, z których część była w nie rozpakowanych jeszcze kartonach. - Gdzie go, u diabła, położyłam? Wstała i zajrzała na górną półkę. Trzymała tam buty, które wyszły już z mody, ale jej żal się było z nimi rozstać. - Gdzie schowałam ten cholerny rewolwer? Wyjęła stos pudeł, zasłaniając głowę, kiedy posypał się na nią deszcz butów. - Gdzie on jest? - krzyknęła histerycznie, dostrzegając lśnienie czegoś czarnego pod pogniecionymi papierami. Para błyszczących lakierków na wysokim obcasie wprawiła ją na chwilę w zdumienie: co jej strzeliło do głowy, by kupić buty na czterocalowych obcasach? Miała je na nogach dokładnie raz. W końcu trafiła na mały rewolwer, ukryty za ogromnymi kwiatami będącymi ozdobą pary popielatych pantofelków. W miejscu na palce tkwiła starannie powkładana amunicja. Drżącymi rękoma załadowała do magazynka sześć naboi. Smith & Wesson kaliber 38 - dostała go od Dona jako prezent rozwodowy. „Noś go przy sobie, kiedy wychodzisz wieczorami" - powiedział tonem nie dopuszczającym dyskusji. Przeleżał w bucie cztery lata. Czy będzie jeszcze zdatny do użytku? Nie wiedziała, czy rewolwery mają termin ważności, podobnie jak większość rzeczy kupowanych w sklepie. Wzięła broń i wróciła do salonu. Lufą wyłączyła światło; w pokoju zapanowała ciemność. Kanarek gwałtownie zamilkł. Podeszła do okna, ściskając broń w ręku. Żebym się tylko nie postrzeliła w nogę, pomyślała, czując się jak idiotka. Przezwyciężając przestrach, rozsunęła drżącymi rękoma firany i wyjrzała przez okno. Nie dostrzegła ani białego chryslera, ani żadnego innego białego samochodu. Padał śnieg, przykrywając stopniowo trawniki i chodnik. Ulica była cicha i spokojna. - Twojej pani naprawdę odbija - powiedziała do kanarka. Nie zapalając światła, przykryła klatkę, wyłączyła radio i zaniosła broń z powrotem do sypialni, zasypanej teraz butami. Lepiej chyba przerzucić się na zbieranie znaczków, pomyślała sprzątając bałagan. Zajmują mniej miejsca i nie wychodzą z mody. I nikt nie czepiałby się Imeldy Marcos za kolekcję trzech tysięcy par znaczków. - Co za noc! - wyszeptała i spojrzała na rewolwer. Czy rzeczywiście byłaby w stanie zrobić z niego użytek? Wzruszyła ramionami, zadowolona, że nie musiała tego sprawdzać. Schowała broń w to samo miejsce między butami, ale zaraz wyjęła ją z powrotem. Może lepiej wybrać jakieś łatwiej dostępne miejsce? Tak na wszelki wypadek, nawet gdyby nie miała jej nigdy użyć, po prostu żeby czuć się bezpieczniej. Otworzyła szufladę nocnego stolika i wepchnęła rewolwer w kąt, za stary album z fotografiami. - To tylko na dzisiejszą noc. 6 Jess pierwsza zjawiła się w Scoozi na Huron Street. Był to ogromny stary magazyn przerobiony na bar i restaurację. W przeciwieństwie do ciemnych knajpek na California Street, które zazwyczaj odwiedzała z kolegami z pracy, sufit znajdował się tu nieprawdopodobnie wysoko, a pseudotoskańskiego wystroju dopełniał żyrandol w stylu art deco wiszący pośrodku. Naprzeciw zawsze zatłoczonego baru ciągnęła się długa donica, pełna jaskrawych sztucznych kwiatów. Główna sala zastawiona była drewnianymi stolikami, po jej bokach, na podwyższeniach z przepierzeniami, również stały stoliki. Jess oceniała, że pomieściłoby się tu bez trudu ze trzysta osób. Z niewidocznych głośników płynęła hałaśliwa włoska muzyka. W sumie było to doskonałe miejsce na celebrowanie czterdziestych pierwszych urodzin Lea Pametera. Jess nie widziała Lea od roku, kiedy to rozstał się z biurem prokuratora okręgowego i otworzył prywatną praktykę. Teraz została tu zaproszona wraz ze wszystkimi pracownikami jedenastego i dwunastego piętra, choć na dobrą sprawę nie wiedziała, po jakie licho przyjęła to zaproszenie. Na razie nikt z zaproszonych jeszcze się nie zjawił. Spojrzała na zegarek, bardziej, żeby coś zrobić, niż sprawdzić, która jest godzina. Ponieważ dopiero dochodziła szósta, postanowiła pójść do barku i poczekać do nadejścia reszty gości. Mimo wczesnej pory było tam już bardzo tłoczno. Lubiła Lea Pametera, mimo że nigdy nie mieli dość czasu, by się zaprzyjaźnić. Kiedy się dowiedziała, że zmienia pracę, poczuła żal. W przeciwieństwie do większości prokuratorów - wliczając zwłaszcza Grega Olivera - Leo Pameter traktował wszystkich ludzi uprzejmie, mówił miękkim, łagodnym głosem i roztaczał wokół siebie aurę spokoju oddziałującą na otoczenie. Nigdy nie pozwalał, by ambicje wzięły w nim górę nad dobrymi manierami. Był powszechnie lubiany i na dzisiejszym przyjęciu powinno być tłoczno. Jess zastanawiała się, ilu ludzi przyszłoby na jej przyjęcie urodzinowe. Wzięła garść krakersów w kształcie rybek i włożyła do ust. Kilka wysunęło jej się z dłoni i spadło na piersi. - Pozwoli pani, że pomogę je pozbierać-odezwał się z sąsiedniego stołka żartobliwy męski głos. Jess skrzyżowała ręce. - Dziękuję, sama sobie poradzę. Młody mężczyzna miał grubą szyję, krótko przycięte jasne włosy i potężną klatkę piersiową, obleczoną w jedwabną koszulkę. Wyglądał na piłkarza. - Jest pan piłkarzem? - zapytała bez zastanowienia, zbierając krakersy. - A jeśli powiem, że tak, to przyjmie pani zaproszenie na drinka? Uśmiechnęła się. Wyglądał na miłego przystojniaka. - Czekam na kogoś - odparła i odwróciła się. Nie widziała w swoim życiu miejsca na miłego przystojniaka. Co się ze mną dzieje? zreflektowała się zaraz, biorąc następną porcję krakersów. Wszyscy ciągle jej powtarzali, że jest atrakcyjna, mądra, utalentowana. Mieli rację. W dodatku była młoda, zdrowa i niezależna, a jednak od wielu miesięcy nie umówiła się z nikim na randkę. Sprawy seksu zredukowała do zera, podobnie zresztą jak całe życie pozazawodowe. A tutaj przystojny facet, może jedynie trochę za duży, proponuje jej drinka i ona odmawia. Odwróciła się do domniemanego piłkarza, ale rozmawiał już z dziewczyną z drugiej strony. Szybki jesteś, pomyślała. Zresztą czy o to jej chodziło? Żeby dać się poderwać obcemu facetowi w barze tylko dlatego, że był przystojniaczkiem, a ona czuła się samotna? - Idiotyzm - mruknęła. - Słucham? - spytał barman. - Prosiła pani o drinka? Spojrzała w jego ponure oczy. - Proszę kieliszek białego wina - powiedziała i włożyła do ust kolejną partię krakersów. - Mój Boże, jak można jeść takie świństwo - odezwał się tuż za nią znajomy głos. Podskoczyła, odwróciła się i stanęła na równe nogi, rozsypując krakersy. - Don, nie do wiary! Objął ją, przytulił, a Jess poczuła się rozczarowana, że puścił ją już po paru sekundach. - Tym razem to też nie przypadek - wyjaśnił. - Leo jest moim kolegą ze szkoły, zapomniałaś? - Zapomniałam. A może jednak podświadomie przyjęła to zaproszenie dlatego, że miała nadzieję spotkać go tutaj? I może to jego miała na myśli, gdy powiedziała piłkarzowi, że na kogoś czeka? - Wiedziałem, że przyjdziesz pierwsza, i postanowiliśmy dotrzymać ci towarzystwa. My? Kogo miał na myśli? - Jess, poznaj Trish McMillan. - Przyciągnął do swego boku przystojną blondynkę o krótkich włosach i szerokim uśmiechu. - Trish, to jest Jess. - Cześć, Jess. Miło cię poznać, wiele o tobie słyszałam- Jess mruknęła coś w odpowiedzi, przyglądając się ręce Trish obejmującej Dona w pasie. - Co pijesz? - Białe wino. - Sięgnęła za siebie i pociągnęła długi łyk, nie czując w ogóle smaku. Trish McMillan roześmiała się, a Don uśmiechnął promiennie. Jess zmieszała się, nie powiedziała przecież niczego zabawnego. Podejrzliwie sprawdziła, czy na swetrze przypadkiem nie pozostały jeszcze jakieś cholerne krakersy, jednakże nic nie znalazła. Być może Trish McMillan należała do tych obrzydliwie szczęśliwych istot, które nie potrzebują specjalnego powodu, by wybuchnąć śmiechem. Don miał rację, jej śmiech brzmiał złośliwie, tak jakby wiedziała o czymś, co jest tajemnicą dla całej reszty świata. Jess wypiła jeszcze jeden długi łyk, opróżniając kieliszek. - Dwa razy wino - zamówił Don. - Ja stawiam - dodał, kiedy zaczęła szukać portmonetki. - Przyszłaś sama? Wzruszyła ramionami. Po co pytał, odpowiedź była oczywista. - Nie widziałam Lea, odkąd odszedł z biura - odparła, byle coś powiedzieć. - Świetnie mu idzie. Pracuje z Remingtonem i Faskinem. - Biuro Remington, Faskin, Carter i Bloom było małą, lecz bardzo prestiżową firmą prawniczą w Chicago. - Jest bardzo zadowolony. - A co ty robisz? - Jess zwróciła się do Trish McMillan, starając się nie patrzeć na jej ramię ciągle obejmujące Dona. - Jestem nauczycielką. Jess pokiwała głową. Nie było to zajęcie, które rzucałoby na kolana z wrażenia. - No, nie taką znów zwykłą nauczycielką - sprostował z dumą Don. - Trish uczy w szpitalu dziecięcym, na neurologii i oddziale dializ. - Czego uczysz? - Wszystkiego - odparła i roześmiała się. Wszystkiego. No tak, oczywiście. - Uczę dzieci, które są podłączone do aparatury dializującej i nie mogą chodzić do szkoły, i dzieci po operacjach mózgu, od pierwszej do dwunastej klasy. - To brzmi dosyć przygnębiająco. - Czasami jest. Ale staram się nie wpadać w depresję. - Znowu się roześmiała, w jej oczach zamigotały iskierki, a dołki na policzkach pogłębiły się. Jess poczuła, że zaraz zacznie nienawidzić tej „Matki Teresy" z krótkimi blond włosami i złośliwym śmiechem. Wypiwszy jeszcze jeden łyk wina, ze zdziwieniem stwierdziła, że kieliszek jest już pusty. Zawołała barmana i uparła się, że teraz sama za siebie zapłaci. - Słyszałem, że na rozprawie było dosyć gorąco - powiedział Don. - Skąd wiesz? - Mówi się to i owo. - Wiesz, że Hal Bristol ma czelność przekonywać mnie na dwa tygodnie przed rozprawą, że rzeźnik, który jest jego klientem, nie działał z premedytacją? - powiedziała ze złością. Obróciła się do Trish tak gwałtownie, że dziewczyna aż podskoczyła. - Sukinsyn strzelił do żony z kuszy, przebił jej serce na wylot, a adwokat chce mnie przekonać, że to był wypadek! Trish McMillan milczała, tylko źrenice jej ciemnych oczu rozszerzyły się nieco. - Bristol utrzymuje, że to był wypadek? - Nawet Don sprawiał wrażenie zdziwionego. - Mówi, że jego klient nie chciał jej zabić, tylko trochę przestraszyć. Ona go sprowokowała, stracił panowanie nad sobą. Cóż mógł biedaczek zrobić innego, jak kupić kuszę i przestrzelić ją na wylot na środku ruchliwego skrzyżowania! - Bristol chce się po prostu z tobą potargować i nakłonić do kompromisu. - Nie będzie żadnych kompromisów. Don uśmiechnął się ze smutkiem. - Z tobą nigdy nie ma kompromisów. - Przytulił mocniej Trish McMillan. Jess dokończyła kolejny kieliszek wina. - Cieszę się, że tu jesteś - obwieściła najbardziej rzeczowym tonem, na jaki mogła się zdobyć. - Chcę cię o coś zapytać. - Strzelaj śmiało. Przypomniała sobie, jak stała za firaną w mieszkaniu, wpatrzona w Orchard Street, z rewolwerem w dłoni. Stwierdziła, że Don nie sformułował zachęty zbyt szczęśliwie. - Jakim samochodem jeździ Rick Ferguson? Don przyłożył dłoń do ucha. - Przepraszam, nie dosłyszałem. - Czy Rick Ferguson jeździ białym chryslerem? - Dlaczego? - zapytał, nie próbując ukryć zdziwienia. - Jeździ? - Chyba tak. Dlaczego pytasz? Jess poczuła, że pusty kieliszek zaczyna drżeć w jej dłoni. Podniosła go do warg i przycisnęła, próbując powstrzymać dygotanie. Nagle gwar w restauracji wzmógł się, rozbrzmiały życzenia i gratulacje, zaczęło się ściskanie rąk i poklepywanie po plecach, a po chwili Jess stwierdziła, że znajduje się na jednym z podwyższeń biegnących wzdłuż sali, z nowym drinkiem w dłoni i tłumem osób wokół. - Słyszałem, że masz kłopoty z Bristolem! - zaryczał Greg Oliver, próbując przekrzyczeć wrzawę. Jess nie odpowiedziała, szukając w tłumie Dona i słysząc z drugiego końca sali działający jej na nerwy śmiech Trish. - Mówi się to i owo - zacytowała Dona i dostrzegła go, jak przedstawia zebranym swoją nową panią. - I co? Zgodzisz się na morderstwo drugiego stopnia i zaoszczędzisz pieniędzy podatników? - Jesteś pewien, że nie uda mi się uzyskać wyroku skazującego, co? - Zawsze musiał mówić jej dokładnie to, czego nie miała ochoty usłyszeć. - Za morderstwo drugiego stopnia może tak. Ale za pierwszego nigdy w życiu. Jess potrząsnęła głową z niesmakiem. - Ten facet zabił żonę z zimną krwią. - Stracił panowanie nad sobą. Jego żona miała romans. Ciągle mu wypominała jego niepowodzenia jako mężczyzny. Miał tego dosyć. Doszło do wściekłej awantury. Powiedziała, że go zostawia, że nie pozwoli mu widywać dzieci, że wszystko mu odbierze. A on po prostu strzelił. - Ten fecet to obrzydliwy despota, który nie mógł znieść, że żona w końcu zebrała się na odwagę i zostawia go. Nie wmawiaj mi, że to zbrodnia w afekcie. To było zwyczajne czyste morderstwo. - Nie takie zwyczajne. Pamiętaj, że ona ośmieszała jego możliwości seksualne, toteż większość mężczyzn z ławy przysięgłych może mu współczuć. - Czyli stawiając sprawę jasno - powiedziała Jess, kończąc jednym haustem drinka i biorąc kolejnego od przechodzącego kelnera - uważasz, że facet może zabić żonę, jeżeli urazi jego cenne poczucie męskiej wartości? - Myślę, że Bristol jest w stanie przekonać o tym ławę przysięgłych. ' Jess pokręciła głową z niesmakiem. - Co to jest? Początek sezonu polowań na kobiety? - Po prostu ostrzegam cię. Pamiętaj, że miałem rację w sprawie Eriki Baranowski. jess rozejrzała się po sali w poszukiwaniu kogoś, do kogo mogłaby się przyłączyć, ale nadaremnie. Wszyscy stali w grupkach zajęci konwersacją. Nikt nawet nie spojrzał w jej stronę. Wiedziała, że sama jest sobie winna. Nie zawierała łatwo przyjaźni, była zbyt poważna i napięta. Napełniała ludzi obawą i zrażała ich do siebie. Zdobycie i utrzymanie przyjaźni wymagało ciężkiej pracy, a ona już wystarczająco ciężko pracowała w biurze. - Rozkosznie dziś wyglądasz - powiedział Greg Oliver przysuwając się tak, że poczuła jego oddech na włosach. Obróciła się i machnęła mu włosami po twarzy w sposób jak najdalszy od uprzejmego. - A gdzie twoja żona, Greg?-zapytała na tyle głośno, aby usłyszeli wszyscy w pobliżu, po czym odwróciła sie i odmaszerowała pewnym krokiem, choć nie miała pojęcia, dokąd zmierza. Następne piętnaście minut spędziła na rozmowie z jednym z kelnerów. Sala zaczynała co prawda kołysać się jej przed oczami, połowa słów przelatywała gdzieś bokiem, lecz mimo to udawało jej się wyglądać na zainteresowaną i przytakiwać we właściwych momentach. - Ach, ten alkohol... - szepnął Don, stając za jej plecami. - A gdzie „Matka Teresa"? - Kto? - Teresa - powtórzyła uparcie Jess. - Masz na myśli Trish? - O właśnie, Trish, przepraszam. - Poszła do łazienki. Jess, dlaczego pytałaś o Ricka Fergusona? Opowiedziała o przykrym zdarzeniu na Michigan Avenue, o szczęściu, jakie uratowało ją w Evanston, i o białym samochodzie zaparkowanym przed domem. Na twarzy Dona w krótkich odstępach czasu pojawiały się kolejno zainteresowanie, napięcie i złość. - Zapamiętałaś numery rejestracyjne? - To wszystko działo się tak szybko... - W Chicago jest pełno białych chryslerów. Ale sprawdzę to i porozmawiam z moim klientem. Nie chce mi się wierzyć, żeby robił coś tak głupiego tuż przed rozprawą. - Obyś się nie mylił. Usłyszała śmiech Trish i zaraz dostrzegła jej rękę, obejmującą Dona w pasie jakby dla podkreślenia prawa własności. Obróciła się ku sali i zobaczyła młodą kobietę, która podążała zdecydowanie w stronę podwyższenia z dużym przenośnym magnetofonem w ręku. Coś w niej było nie w porządku, wyglądem zupełnie nie pasowała do tego miejsca. Krzykliwy makijaż starał się ukryć prawdziwe rysy jej twarzy, nogi niepewnie chwiały się na zbyt wysokich obcasach, a płaszcz był stary i niedopasowany. Wyglądała na przestraszoną. Podeszła do solenizanta i zapytała głosem zagubionego dziecka: - Leo Pameter? Leo przytaknął ostrożnie. Dziewczyna, której twarz była niemal niewidoczna spod grzywy opadających w nieładzie czarnych loków, włączyła magnetofon i salę wypełniły głośne dźwięki muzyki, jaka zwykle towarzyszy występom striptizerek. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Leo! - zawołała i jednym ruchem zrzuciła płaszcz, po czym rozpoczęła taniec, ubrana tylko w stanik, majtki i pończochy z podwiązkami. Potrząsała nieprawdopodobnie wielkimi piersiami, wzbudzając okrzyki aprobaty ze strony mężczyzn i zakłopotany śmiech kobiet. - Jezus Maria - westchnęła Jess. - Nie mogą być prawdziwe - stwierdziła Trish stojąca gdzieś koło niej. Jess podniosła ponownie wzrok dopiero wtedy, gdy zamilkła muzyka. Dziewczyna stała na wprost Lea Pametera, mając na sobie tylko przepaskę na biodrach. Pochyliła się i pocałowała go namiętnie w czoło. - Z życzeniami od Grega Olivera - powiedziała, po czym pozbierała szybko rzeczy, zarzuciła płaszcz i wybiegła wśród nieśmiałych oklasków. - Ale zabawne - rzekła Jess na widok Grega Olivera. - Wolałbym, żebyś to ty nas zabawiła. - Patrzył wyzywająco w jej oczy. - Mogłabyś się czasami rozluźnić, pobawić, opowiedzieć parę dowcipów. Jess wypiła resztę drinka i spróbowała skoncentrować myśli. - Czy słyszałeś o niezwykłym dziecku, które urodziło się w Northwestern Hospital?-zapytała głośno, czując na sobie wzrok wielu ludzi. - O niezwykłym dziecku? - powtórzył Greg ze zdziwieniem. - Tak. Miało i mózg, i penisa. W następnej chwili sala gwałtownie zawirowała i Jess wylądowała na podłodze. - Nie trzeba, Don, mogę wziąć taksówkę. - Nie wygłupiaj się, nie puszczę cię samej w tym stanie. - A co z „Matką Teresą"? - Trish - podkreślił z naciskiem - poczeka u mnie. - Przepraszam, nie chciałam zepsuć ci wieczoru. - Nie zepsułaś, nie mówmy o tym. Wsiadaj do samochodu. Wgramoliła się na przednie siedzenie czarnego mercedesa i usłyszała zatrzaskujące się drzwi. Nie otwierając oczu, oparła się wygodnie o miękkie skórzane oparcie i wyczuła, jak Don siada za kierownicą, zapala silnik i rusza. - Naprawdę tak mi przykro... - zaczęła znowu, lecz przerwała. Miał rację, wcale nie było jej przykro. Jeszcze na dobre nie ruszyli, a już byli na miejscu. Usłyszała, jak drzwi samochodu otwierają się i zaraz zatrzaskują. Co teraz będzie? zastanowiła się i otworzyła oczy. Stali naprzeciw jej domu. Don podszedł, otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść. - Ale szybko - usłyszała swój głos. - Możesz iść? Potwierdziła, chociaż wcale nie była taka pewna. Oparła się o Dona i poczuła, jak ją obejmuje i prowadzi w stronę bramy. - Dalej sobie poradzę - powiedziała obserwując, jak otwiera jej torebkę w poszukiwaniu klucza. - Jasne. Ale na wszelki wypadek postoję tu chwilę, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku, zgoda? - Możesz mi wyświadczyć jeszcze jedną przysługę? - zapytała, kiedy znaleźli się w holu u stóp schodów. - Chcesz, żebym sobie poszedł? - Chcę, żebyś mnie zaniósł na górę. Parsknął śmiechem, przełożył jej lewą rękę przez swe barki i dźwignął ją. - Jess, Jess, co ja mam z tobą zrobić? - Założę się, że pytasz o to wszystkie dziewczyny. - Tylko te, które mają na imię Jess. Co ją podkusiło, żeby tyle pić? Bardzo rzadko zdarzało jej się wypić więcej niż kieliszek wina, ale ostatnio coraz częściej musiała zadawać sobie to pytanie. - Wiesz-wspomniała rozmowę z Gregiem Oliverem - nie chodzi o to, że ja nie lubię mężczyzn. Tylko z prawnikami mam tyle problemów. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Iz księgowymi - dodała, przypominając sobie szwagra. Resztę drogi przebyli w milczeniu. Kiedy wreszcie dotarli na górę, Jess czuła się, jakby zdobyli Mount Everest. Kolana uginały jej się, nogi drżały jak galareta. Don musiał podtrzymywać ją, przekręcając jednocześnie klucz. Gdzieś zaczął dzwonić telefon. - To u ciebie? - Otworzył drzwi i dźwięk stał się natychmiast głośniejszy i bardziej natarczywy. - Nie podnoś! - nakazała i gdy kładł ją na kanapie, zmrużyła oczy oślepione światłem. - Dlaczego nie? To może być coś ważnego. - Nie jest. - Wiesz, kto dzwoni? - Mój ojciec. Chciał, żebym spędziła przyjemny wieczór i poznała jego nową przyjaciółkę. - Twój ojciec ma przyjaciółkę? Jess podciągnęła kolana, zwijając się niemal w kłębek. - Jestem okropna - powiedziała do poduszki. - Nie potrafię się cieszyć z jego szczęścia. Telefon dzwonił uparcie, aż nagle przestał. Otworzyła oczy. Gdzie jest Don? - Halo - usłyszała jego głos z kuchni. - Przykro mi, ale nic nie rozumiem. Czy może pani mówić wolniej? - Mówiłam, żebyś nie odbierał - przypomniała mu, wchodząc chwiejnie do kuchni i wyciągając rękę w stronę telefonu. - Jakaś kobieta - rzekł Don ze zmarszczonym czołem, podając jej słuchawkę. - Ma bardzo zły akcent, nic nie mogę zrozumieć. Jess poczuła, że trzeźwieje, chociaż akurat wcale nie miała na to ochoty. Przyłożyła słuchawkę do ucha. Kobiecy głos zaatakował ją, zanim jeszcze zdążyła powiedzieć „halo". - Przepraszam, z kim mówię? Pani Gambala? Czy to pani Gambala? - Kto to jest pani Gambala? - Matka Connie DeVuono - szepnęła Jess, zakrywając słuchawkę. - Proszę się uspokoić, nie mogę pani zrozumieć... Co? Co to znaczy, że nie wróciła do domu? Słuchała jeszcze przez chwilę, a kiedy odłożyła słuchawkę, drżała. Spojrzała na Dona. - Connie nie odebrała po pracy swojego syna od matki - powiedziała, a w jej głosie brzmiał przestrach. - Po prostu zniknęła. 7 - Nie mogę uwierzyć, że byłam taka głupia! - Jess... - Tak cholernie głupia i skoncentrowana na sobie! - Skoncentrowana na sobie? Na litość boską, o czym ty opowiadasz? - Byłam pewna, że on mówił o mnie. - Kto? O kim ty mówisz? - Rick Ferguson! - Rick Ferguson? Jess, uspokój się. - Odgarnął włosy z czoła, a wyraz jego twarzy wahał się między zdziwieniem i rozdrażnieniem. - Co ma z tym wspólnego Rick Ferguson? - Jak to co? - odparła niecierpliwie. - Wiesz równie dobrze jak ja, że to on odpowiada za zniknięcie Connie DeVuono. Nie próbuj zaprzeczać ani udawać, nie jesteśmy jeszcze w sądzie. Wróciła do pokoju i zaczęła chodzić nerwowo wokół klatki, a kanarek latał z jednego końca na drugi, jakby świadomie chciał jej towarzyszyć. - Jess, uspokój się chociaż na chwilę. - Podszedł i chwycił ją za ramiona. - Stój przez chwilę spokojnie. - Zmusił ją do zatrzymania i spojrzał w oczy. - A teraz opowiedz dokładnie, co się stało. - Rick Ferguson... - zaczęła, lecz natychmiast jej przerwał: - Nie to, co sobie wyobrażasz, tylko to, co się rzeczywiście stało. Jess spróbowała uwolnić się z jego mocnego uścisku, ale bezskutecznie. - Connie DeVuono dzwoniła do matki koło czwartej trzydzieści i powiedziała, że właśnie wychodzi z pracy i za dwadzieścia minut odbierze syna, niech go więc ubierze i przygotuje do wyjścia. W poniedziałki o piątej trzydzieści jej syn chodzi grać w hokeja, dlatego zawsze musieli się spieszyć. - Matka Connie zajmuje się jej synem? - Chłopiec po szkole idzie do niej i czeka, aż Connie odbierze go po pracy. Connie zawsze dzwoni przed wyjściem. Dzisiaj też zadzwoniła, ale nie przyszła. Po wyrazie oczu Dona domyśliła się, że oczekiwał więcej. - To wszystko. - Czyli fakty są takie, że Connie DeVuono nie odebrała syna po pracy. - Pomimo iż zadzwoniła i powiedziała, że już wychodzi. - Nie wiemy, czy ktoś widział, jak wychodziła z pracy, w jakim była nastroju, czy zamierzała jeszcze gdzieś po drodze się zatrzymywać. - Nic nie wiemy, a policja może wszcząć oficjalne poszukiwania dopiero dwadzieścia cztery godziny po zniknięciu. - Nie wiemy, czy była niespokojna albo w depresji - kontynuował Don. - Jasne, że była niespokojna i w depresji. Została zgwałcona i pobita, a facet, który to zrobił, przekonał sędziego za pomocą alibi dostarczonego przez matkę, że jest wzorowym niewinnym obywatelem, i został wypuszczony za kaucją. Connie DeVuono miała zeznawać w przyszłym tygodniu w sądzie, a twój klient groził jej śmiercią, jeśli się na to odważy. Bardzo to trafnie ująłeś, jest niespokojna i w depresji! Szlag by trafił, ona jest śmiertelnie przerażona! - Przerażona na tyle, żeby wycofać oskarżenie? - zapytał marszcząc brwi. Jess już miała odpowiedzieć, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Przypomniała sobie wizytę, jaką w zeszłym tygodniu złożyła jej Connie DeVuono, jaka wtedy była przerażona i zdecydowana zrezygnować. Z najwyższym trudem zdołała ją nakłonić do podtrzymania oskarżenia, do zlekceważenia obaw i zeznawania przeciwko gwałcicielowi. Teraz musiała wziąć pod uwagę możliwość, iż Connie jednak ostatecznie zadecydowała, że ryzyko jest za duże, i postanowiła nie zeznawać w sądzie. Mogła też nie czuć się na siłach, żeby powiadomić o tym Jess, znów narażać się na jej nalegania i obarczać się winą za tchórzostwo. Zdumiewające, swoją drogą, jak często właśnie niewinni cierpią z powodu poczucia winy. - Nie zostawiłaby syna - powiedziała w końcu cicho. - Prawdopodobnie potrzebuje czasu, by wszystko przemyśleć. - Nie zostawiłaby syna. - Pewnie zatrzymała się w jakimś hotelu, a za dzień, dwa, jak się uspokoi, odpocznie i postanowi, co w końcu chce zrobić, odezwie się. - Nie słuchasz mnie. - Jess podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Płatki śniegu leżały na chodniku i trawnikach jak kawałki podartej serwetki. Don podszedł do niej, stanął za plecami i mocnymi dłońmi zaczął delikatnie masować jej kark. Nagle przestał, pozostawiając ręce na jej ramionach, a Jess czuła, że zastanawia się nad najlepszym doborem słów do tego, co chciał powiedzieć. - Posłuchaj - zaczął powoli dobitnym tonem - jeśli ktoś nie zjawia się na czas, to nie musi znaczyć, że znika na zawsze. Stali nieruchomo. Kanarek skakał po szczebelkach klatki w rytm starej piosenki Beatlesów. Dopiero po długiej chwili Jess przerwała milczenie. - Nie myślałam o mojej matce... Wyswobodziła się z jego uścisku, podeszła do kanapy i opadła na poduszki, ukrywając twarz w dłoniach. Tylko drżenie stopy zdradzało, jak bardzo jest zdenerwowana. Don podszedł i wziął ją za ręce. - To wszystko moja wina... - zaczęła. - Jess... - Nie, nie przekonuj mnie. To moja wina, wiem o tym. Wymogłam na niej, żeby zeznawała, chociaż zupełnie tego nie chciała, obiecałam, że nie stanie się nic złego. Pytała, kto zajmie się jej synem w razie nieszczęścia, a ja sobie żartowałam. Ona mówiła poważnie, wiedziała, że Rick Ferguson spełni groźby. - Jess... - Wiedziała, że zginie, jeśli nie wycofa oskarżenia. - Jess, naprawdę przesadzasz. Ta kobieta nie pokazała się od sześciu godzin, nic nie wiadomo o tym, żeby nie żyła, na litość boską! - Byłam z siebie bardzo dumna, z mojej zdolności kierowania sprawami, z przekonania tej biedaczki, że tylko w ten sposób będzie bezpieczna. - Jess, każdy na twoim miejscu starałby się zrobić to samo. - Każdy prokurator! Gdybym miała chociaż trochę litości dla tej kobiety, kazałabym jej się wycofać i uciekać. Boże! - zerwała się na równe nogi. - Ja rozmawiałam z tym bydlęciem! Stałam na parterze w gmachu sądu i ostrzegałam go, że ma się trzymać z dala od Connie. A sukinsyn powiedział mi wprost, chociaż za bardzo wtedy myślałam o sobie, żeby go zrozumieć, że ludzie, którzy go zdenerwują, mają zwyczaj znikania. Byłam przekonana, że to mnie groził! Komuż zresztą innemu mógłby grozić? Przecież cały świat kręci się wokół Jess Koster, prawda? - parsknęła szyderczo. - A teraz jej nie ma, zniknęła. Dokładnie tak jak w jego groźbie. - Jess... - Nie waż się wmawiać mi, że twój klient nie ma z tym nic wspólnego! Nie waż się mówić, że Connie zostawiłaby syna na dzień czy dwa, bo wiem, że nigdy by tego nie zrobiła. Rick Ferguson ponosi odpowiedzialność za wszystko, co mogło się przydarzyć Connie, oboje dobrze o tym wiemy. I jeśli nie zdarzył się cud, to ona nie żyje! - Jess... - Wiesz równie dobrze jak ja, że ona nie żyje! Oboje o tym wiemy, musimy ją znaleźć, Don! - Łzy popłynęły jej po policzkach. Wycierała je wierzchem dłoni, lecz niewiele to pomagało, płynęły coraz szybciej. Don chciał coś zrobić, ale wymknęła się z zasięgu jego ręki, nie chciała być uspokajana i pocieszana, nie zasługiwała na to. - Don, musimy znaleźć jej ciało - mówiła, drżąc coraz bardziej. - Bo inaczej jej syn całe życie będzie się zastanawiał, co przydarzyło się matce, będzie jej szukał w tłumie i myślał, co zrobił złego, że odeszła i nie wróciła. Nawet jak dorośnie i oswoi się z myślą, że ona nie żyje, to jakaś jego część nigdy się z tym nie pogodzi, nie będzie jej żałował tak, jak powinien.-Przerwała i pozwoliła Donowi wziąć się w ramiona. - Musi być jakieś wyjście, Don, musimy coś zrobić. Stali przytuleni przez kilka minut, aż Don przerwał milczenie. - Mnie też jej brakuje - wyszeptał, a Jess wiedziała, że ma na myśli jej matkę. - Myślałam, że to z czasem minie - wyznała, pozwalając mu poprowadzić się ku kanapie. Usiedli, Don objął ją i delikatnie kołysał. - Staje się tylko bardziej odległe - powiedział. - Jestem strasznie zmęczona. - Oprzyj głowę na moim ramieniu i zamknij oczy. Staraj się zasnąć. Jess posłuchała zadowolona, że ktoś decyduje za nią i może po prostu zdać się na niego. Mimo to spróbowała otworzyć oczy. - Nie mogę spać, powinnam jechać do pani Gambali. - Pani Gambala zadzwoni, gdy tylko będzie miała jakieś wieści od Connie. A teraz ciii... - A co z twoją przyjaciółką? - Trish jest dorosłą dziewczynką, zrozumie. - Tak, jest bardzo wyrozumiała - rzekła sennie. - pewnie dlatego, że pracuje w szpitalu. - Ciii... - Wygląda na bardzo miłą dziewczynę. - Jest taka. - Nie lubię jej - powiedziała i zamknęła oczy. - Wiem o tym. - A ja nie jestem miła. - Nigdy nie byłaś. - Wyczuła jego uśmiech. Chciała się uśmiechnąć w odpowiedzi, lecz było to ponad jej siły. Chwilę później już spała. Dzwonił telefon. Otworzyła oczy i stwierdziła, że jest w sterylnie czystej poczekalni u lekarza. - Telefon do pani - powiedział lekarz, podając jej czarną słuchawkę. - To pani matka. - Mamo, gdzie jesteś? - Miałam wypadek, jestem w szpitalu. - W szpitalu? - Na neurochirurgii. Podłączyli mnie do tych wszystkich urządzeń. - Zaraz przyjadę. - Spiesz się, nie zostało wiele czasu. Nagle znalazła się przed szpitalem, a kilka rzędów agresywnych pikietujących osób blokowało dostęp do wejścia. - Przeciwko czemu protestujecie? - zapytała jedną z pielęgniarek, młodą blondynkę z krótko obciętymi włosami i dołeczkami, które wypełniały całą twarz. - Przeciwko dwulicowości - odpowiedziała krótko. - Nie rozumiem -mruknęła Jess i w następnej chwili znalazła się w zatłoczonym pokoju pielęgniarek. Młode kobiety w białych czepkach, podwiązkach i pończochach pod fartuchami stały za kontuarem, zajęte ożywioną dyskusją. Nikt nie zwracał na nią uwagi. - Przyszłam zobaczyć się z matką! - zawołała. - Spóźniła się pani - rzekła jedna z pielęgniarek, nie ustami. - Dokąd poszła? - zapytała Jess, łapiąc za rękaw sanitariusza. - Nie ma jej - powiedział patrząc na nią spode łba sanitariusz, którym okazał się Greg Oliver. - Zniknęła. W następnej chwili Jess stała na ulicy przed domem rodziców. Zaparkowana na rogu biała limuzyna pracowała na jałowym biegu, otworzyły się drzwi i wysiadł z niej mężczyzna. Było ciemno, nie mogła rozpoznać twarzy. Zbliżał się wolno, długimi krokami, szedł za nią po schodach do bramy, jego ręka wyciągnęła się ku niej, gdy otwierała drzwi i z całej siły zatrzaskiwała za sobą. Oparł się głową o szybę i dostrzegła, jak na jego twarzy pojawia się wstrętny uśmiech. Krzyknęła; jej głos podziałał jak dzwonek budzika, wyrywając ją ze snu w stan świadomości. Zerwała się na równe nogi, potykając w ciemnościach. Gdzie ja jestem? pomyślała w panice. Don natychmiast znalazł się u jej boku. - Wszystko w porządku, Jess, to tylko zły sen. Przypomniała sobie wszystko: przyjęcie, wino, Trish, panią Gambalę, Dona. - Jeszcze tu jesteś - powiedziała z wdzięcznością i przytuliła się do niego, wycierając z policzków pot zmieszany ze łzami, próbując uspokoić gwałtowne łomotanie serca. - Oddychaj głęboko - polecił, jakby wyczuwając panikę, która zaczynała narastać w jej ciele. Miał niepewny, zaspany głos. - Wdech, a teraz wydech. Spokojnie, właśnie tak. - To znowu ten sam sen co zawsze - szepnęła. - Pamiętasz? Ten, w którym Śmierć czeka na mnie przed domem. - Nie pozwolę nigdy, aby ktoś cię skrzywdził - powiedział, a w jego głosie brzmiała niemal pewność. - Obiecuję, że wszystko będzie dobrze. Zupełnie jak mama, pomyślała, wtulając się jeszcze mocniej w jego ramiona. Po długiej chwili, z głową ciągle spoczywającą na jego ramieniu, dała się zaprowadzić do sypialni. - Myślę, że pora pójść do łóżka. Czy wszystko będzie w porządku, jeśli cię teraz zostawię? Jess uśmiechnęła się, kiedy troskliwie owijał ją kołdrą w podwójnym łóżku. Był całkowicie ubrany. Coś w niej pragnęło, aby został, ale druga część chciała, by odszedł. Zawsze tak z nią było. Czy kiedykolwiek zrozumie, czego naprawdę chce? Czy kiedykolwiek dojrzeje? Tylko czy mogła dorosnąć, nie mając matki? - Już w porządku - zapewniła, kiedy pochylił się, by pocałować ją w czoło. - Don...? Nie poruszył się. - Miły z ciebie facet. Roześmiał się. - Czy tak samo będziesz myślała za parę dni? Była zbyt zmęczona, aby zapytać, o co mu chodzi. - Ty sukinsynu! - krzyczała na cały głos niecałe czterdzieści osiem godzin później. - Ty cholerna śmierdząca świnio! - Uspokój się, Jess! - Don cofał się wokół drewnianego stołu, starając się utrzymać na długość ramienia poza zasięgiem byłej żony. - Nie do wiary, że mogłeś tak postąpić! - Możesz chociaż trochę ściszyć głos? - Ty nędzna kreaturo, ty zasrany obłudniku! - Dobrze, a teraz może się uspokoisz i porozmawiamy jak prawnik z prawnikiem? Jess założyła ręce na piersi i wbiła wzrok w krwistoczerwoną betonową posadzkę. Znajdowali się w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu na drugim piętrze komendy policji w centrum Chicago. Z wnęk w dźwiękoszczelnym suficie biły jasnym światłem potężne lampy. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnęła się ława, pod drugą stał przykręcony do podłogi stół z kilkoma niewygodnymi krzesłami. W sąsiednim, jeszcze mniejszym i bardziej klaustrofobicznym pomieszczeniu, siedział ponury, milczący Rick Ferguson. Nie powiedział ani jednego słowa od chwili, kiedy wczesnym rankiem został doprowadzony przez policję na przesłuchanie. Jess próbowała mu zadawać pytania, ale w odpowiedzi tylko ziewnął i zamknął oczy. Nie otworzył ich nawet wtedy, gdy przykuto go kajdankami do ściany. Cały czas udawał obojętność, a kiedy zapytano go, co zrobił z Connie DeVuono, oburzył się. Okazał niejakie zainteresowanie dopiero wtedy, kiedy przybył jego adwokat, Don Shaw, wściekły z powodu świadomego naruszenia praw swego klienta, grożąc wyłamaniem drzwi, jeśli nie dopuszczą go do aresztowanego. - Nie masz prawa tu przebywać - powiedziała spokojnie Jess, zniżając głos. - Mogę cię oskarżyć przed komisją dyscyplinarną. - Jeśli ktoś mógłby tu wystąpić ze skargą do komisji dyscyplinarnej, to tylko ja. -Ty? - Pogwałciłaś kodeks etyki zawodowej. - Co? - Pogwałciłaś kodeks etyki zawodowej - powtórzył Don.-Nie miałaś prawa kazać aresztować mojego klienta, nie miałaś prawa próbować go przesłuchiwać pod nieobecność adwokata. - Twój klient nie został aresztowany-rzekła, próbując zachować spokój. - Rozumiem. Siedzi w zamkniętym pomieszczeniu przykuty do ściany, bo po prostu to lubi. Czy to chcesz mi powiedzieć? - Nie muszę ci nic mówić, działam zgodnie z prawem. - A co powiesz na temat praw Ricka Fergusona? Czy może zadecydowałaś, że skoro go nie lubisz, to żadne prawa mu nie przysługują? Jess zacisnęła dłonie na oparciu krzesła, potem rozluźniła je, próbując uspokoić wzburzony umysł i uporządkować myśli. Patrzyła na byłego męża z ledwie ukrywaną wściekłością, lecz Don zignorował jej spojrzenie i kontynuował wykład. - Nasłałaś policję, która zabrała mojego klienta z pracy. Nie zapoznałaś go z przysługującymi mu prawami. Nie pozwoliłaś skontaktować się z adwokatem, chociaż wiesz, że ma adwokata, który w dodatku poinformował cię, że jego klient nie ma nic do powiedzenia i skorzysta z prawa odmowy zeznań. Wiesz, że takie stanowisko przyjęliśmy, czytałaś to w aktach. Ale mimo to przerywasz mu pracę, ciągniesz go tutaj, przykuwasz do ściany... Na miłość boską, Jess, po co ci to potrzebne? - Potrzebne. Twój klient jest człowiekiem niebezpiecznym. Nie był zbytnio pomocny. - Nie ma obowiązku być pomocny. To ty masz obowiązek dbać, aby był traktowany właściwie. - A czy on potraktował właściwie Connie DeVuono? - To nie ma tu żadnego znaczenia. - A czy ty potraktowałeś mnie właściwie? Na moment zapanowała cisza. - Posłużyłeś się mną, Don - powiedziała głosem, w którym brzmiały uraza i niedowierzanie. - Jak mogłeś tak ze mną postąpić? - Jak postąpić? O czym ty mówisz, Jess?-Na twarzy Dona pojawił się wyraz szczerego zdumienia. Potrząsnęła głową. - Byłeś ze mną w ten wieczór, kiedy zniknęła Connie DeVuono. Wiedziałeś, że podejrzewam Ricka Fergusona, że zamierzamy go wsadzić za kratki... - Wiedziałem, że go podejrzewasz. Nie miałem pojęcia, że planujesz go aresztować. - A co innego mogłabym planować? - Mogłaś chociaż trochę poczekać. Jess, od zniknięcia tej kobiety nie minęło nawet czterdzieści osiem godzin. - Wiesz równie dobrze jak ja, że ona się nie znajdzie. - Nic na ten temat nie wiem. - Przestań, nie obrażaj mojej inteligencji. - A ty nie obrażaj mojej. Czego się po mnie spodziewasz? Że pozwolę na wszystko, bo byłaś moją żoną? Stąpam po cienkiej linie próbując udawać, że jesteś dla mnie po prostu zwykłym prokuratorem, takim jak każdy inny. Oczekujesz, że dzięki moim uczuciom do ciebie przejdę do porządku dziennego nad odpowiedzialnością wobec mojego klienta? Czy tak? Jess nie odpowiedziała. Patrzyła na ścianę dzielącą oba małe pomieszczenia. Kiedy zostawiała Ricka Fergusona, aby odbyć rozmowę z Donem, zobaczyła na jego twarzy głupawy uśmieszek. Zdawała sobie sprawę, że wiedział, co się dzieje, że bawiło go jej zakłopotanie. - A teraz albo wystąpisz z oskarżeniem wobec mojego klienta, albo go wypuścisz. - Wypuścić go? Ani mi się śni. - Czyli jest aresztowany? Na jakiej podstawie? Gdzie są dowody? Wiesz, że nie masz nic, co łączyłoby Ricka Fergusona ze zniknięciem Connie DeVuono. Jess przycisnęła dłonie do ust, oddychając głęboko przez palce. Wiedziała, że Don ma rację. Nie miała żadnych dowodów, by zatrzymać Ricka Fergusona. - Na litość boską, Don, ja go nie chcę aresztować, chcę z nim tylko porozmawiać. - Ale mój klient nie chce z tobą rozmawiać. - Mógłby, gdyby jego adwokat się w to nie wtrącał. - Wiesz, że mu tego nie doradzę. Uważam, że pogwałciłaś Piątą i Szóstą Poprawkę do Konstytucji, gwarantującą oskarżonemu prawo do obrońcy i prawo do odmowy zeznań. Mam wszelkie prawa, aby tu być. Jess ledwie mogła uwierzyć własnym uszom. - O czym ty mówisz? Znasz ostatnie orzeczenie Sądu Najwyższego równie dobrze jak ja. Prawo do obecności adwokata przysługuje tylko przy pierwszym aresztowaniu. - Może tak, może nie. Może powinniśmy zostawić ocenę prawidłowości twoich działań komisji dyscyplinarnej, a sądowi decyzję o tym, jakie prawa przysługują mojemu klientowi... jeżeli jeszcze są takie. Niech sąd zadecyduje, czy w hrabstwie Cook obowiązuje Konstytucja czy może już nie! - Piękne przemówienie, mecenasie - prychnęła Jess. - Tak czy inaczej - powiedział łagodniejszym tonem - musi być jakiś powód, aby można aresztować mojego klienta. A ty nie masz żadnego powodu. Czy zatem mój klient jest wolny i może wyjść czy nie? Jess spojrzała na ścianę oddzielającą oba pokoje przesłuchań. Nawet przez zamknięte drzwi wyczuwała siłę pogardy Ricka Fergusona. - Jak się dowiedziałeś, żeśmy go zgarnęli? - Miała słabą nadzieję, że ton porażki w jej głosie umknie jego uwadze. - Matka Ricka zadzwoniła do mojego biura. Przedtem dzwoniła do niego do pracy i któryś z pracowników powiedział jej, co się stało. Jess potrząsnęła głową. Jakim cudem zawsze tak się działo? Ta kobieta zadzwoniła do syna do pracy pewnie pierwszy raz od wielu lat i musiało to być akurat dzisiaj. - Czyżbym przypadkiem była trzeźwa? - Jess, chcę rozmawiać z moim klientem - oznajmił Don, ignorując jej sarkazm. - Zamierzasz mi to umożliwić czynie? - Jeśli pozwolę ci z nim rozmawiać, doradzisz mu, żeby nic nie zeznawał. - A jeśli go zatrzymasz, musisz mu zagwarantować widzenie z adwokatem. - Czy właśnie to nazywają paragrafem dwudziestym drugim? - Nie, nazywają to prawem. - Nie musisz uczyć mnie prawa - powiedziała, zdając sobie sprawę, że nie ma sensu kontynuować tej rozmowy. Podeszła do drzwi i zastukała. Niemal natychmiast otworzyły się i stanął w nich umundurowany policjant. Jess i Don weszli do środka. Drugi policjant, w cywilnym ubraniu, ssąc nie zapalonego papierosa stał pod ścianą ze zrezygnowaną miną, jakby z góry przewidział efekt narady w sąsiednim pomieszczeniu. Rick Ferguson, w czarnych dżinsach i brązowej skórzanej kurtce, siedział na drewnianym krzesełku z rękoma przykutymi z tyłu do ściany. - Proszę to zdjąć - nakazał Don niecierpliwie. - Nic jej nie powiedziałem, mecenasie - oświadczył Rick, patrząc na Jess. Jess dała znak cywilowi, który z kolei skinął na mundurowego policjanta. Po chwili Rick Ferguson miał wolne ręce. Nie rozcierał jednak przegubów, nie skoczył na równe nogi, jakby zrobiła na jego miejscu większość więźniów. Wstał z wolna, niemal niedbale, przeciągnął się bez pośpiechu jak kot obudzony z drzemki i powtórzył, patrząc cały czas na Jess: - Nic jej nie powiedziałem. Ona nie wierzy, że nie mam z tym nic wspólnego. - Chodźmy, Rick-rzekł Don, podchodząc do drzwi. - Dlaczego nigdy mi nie wierzysz, Jess? - Przy „s" w jej imieniu Rick złożył wargi w taki sposób, że zabrzmiało to jak pocałunek. - Wystarczy, Rick. - Głos Dona brzmiał ostro. - Omal nie zmarnowała mi Halloween - powiedział, układając usta w charakterystyczny zły uśmiech i wykonując językiem nieprzyzwoicie sugestywne ruchy. Don szorstko ujął go za ramię i bez słowa wyprowadził z pokoju. Jeszcze długo potem Jess słyszała śmiech Ricka Fergusona odbijający się echem po budynku komendy policji. 8 - Chcę go oskarżyć o morderstwo - oświadczyła Jess. Tom Olinsky spoglądał na nią przez niewielkie okrągłe okulary w drucianej oprawie, o wiele za małe w stosunku do jego okrągłej twarzy. Był potężnym mężczyzną, miał prawie sześć stóp i sześć cali wzrostu, ważył co najmniej dwieście pięćdziesiąt funtów. Wydawało się, że zniszczy każdą przeszkodę, jaka stanie mu na drodze. Te okulary, jakby pożyczone od babuni, były wspomnieniem lat sześćdziesiątych i przez swe niedopasowanie czyniły go bardziej ludzkim i przystępnym. Jess kręciła się niespokojnie w wielkim skórzanym krześle naprzeciw jego ogromnego biurka. Podobnie jak ich właściciel, wszystkie meble w małym pokoju były niezwykłych rozmiarów. Ilekroć zdarzyło jej się tu wejść, czuła się jak Alicja po zjedzeniu niewłaściwych grzybków - pomniejszona, bez znaczenia i nie na miejscu. Niezmiennie starała się to zrekompensować, mówiąc głośniej, szybciej i więcej, niż trzeba. - Jess... - Wiem, co mówiłeś wcześniej - powtórzyła z uporem. - Jeśli nie będzie ciała... - Jeśli nie będzie ciała, to nas w sądzie po prostu wyśmieją. - Okrążył biurko i stanął przed Jess. Czuła się, jakby miał ją zaraz rozgnieść o ścianę. - Wiem, że jesteś przekonana o winie tego faceta i może nawet masz rację, ale nie mamy żadnych dowodów. - Wiemy, że ją zgwałcił i pobił. - Co nigdy nie zostało dowiedzione przed sądem. - Bo zabił ją, zanim zdążyła stanąć przed sądem. - Dowiedź tego. Jess odrzuciła głowę i spojrzała w sufit. Czy nie odbywała już takiej rozmowy? - Rick Ferguson groził Connie DeVuono, powiedział, że jeśli nie wycofa oskarżenia, nie dożyje dnia rozprawy. - Mamy na dowód tylko jej słowa. - A to co mnie powiedział? - To za mało. - Za mało? Co chcesz przez to powiedzieć? - Po prostu to nie wystarczy - powtórzył Tom Olinsky. - Z tym nie wyjdziemy nawet poza wstępne przesłuchanie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. - Było wiele przypadków wniesienia oskarżenia o morderstwo mimo braku ciała ofiary - przypomniała Jess z uporem. - A ile z nich zakończyło się wyrokiem skazującym? Jess, czy muszę ci przypominać, że ten człowiek ma alibi na czas, w którym zniknęła Connie DeVuono? - Wiem, uświęcona mamusia. On ją zaopatruje w trunki, a ona jego w alibi. Tom Olinsky wrócił za biurko i wolno usiadł w wielkim skórzanym fotelu. Jego milczenie było wymowniejsze od słów. - Krótko mówiąc, dajemy mu spokój? To chcesz powiedzieć? - Wstała i odwróciła głowę tak, aby nie widział łez napływających jej do oczu. - O co chodzi, Jess? - zapytał, kiedy ruszyła w stronę drzwi. Zatrzymała się, wytarła ukradkiem oczy i odwróciła do niego. - Co masz na myśli? - Angażujesz się w tę sprawę bardziej, niż powinnaś. Nie zrozum mnie źle. Jesteś świetnym prokuratorem, głównie dzięki temu, że potrafisz wczuć się w rolę ofiary. Często widzisz przez to więcej od nas i walczysz bardziej uparcie. Ale tym razem chodzi chyba o coś więcej. Mam rację? Powiesz, w czym rzecz? Jess wzruszyła ramionami, starając się za wszelką cenę usunąć sprzed oczu twarz matki. - Może po prostu nienawidzę morderstw doskonałych. - Spróbowała się uśmiechnąć. -Albo lubię walczyć w beznadziejnych sytuacjach. - Ale nawet ty musisz mieć broń do walki. Tu zaś nie mamy nic. Dobry adwokat, a twój były mąż jest świetnym adwokatem, rozniesie nas w proch. Potrzebujemy dowodów, Jess, potrzebujemy zwłok. Jess przypomniała sobie Connie DeVuono, siedzącą z płonącymi oczyma w jej pokoju, i pytanie, które zadała: „Kto zajmie się moim synkiem?"; zaraz też oczyma wyobraźni ujrzała jej zwłoki leżące w jakimś opuszczonym zaułku. Musiała zacisnąć zęby aż do bólu, czuła, że zbiera jej się na mdłości. Pokiwała w milczeniu głową i opuściła biuro szefa. Na korytarzu pościągano już dekoracje z okazji Halloween, zastępując je indykami i pielgrzymami na Święto Dziękczynienia. Weszła do siebie, by zabrać płaszcz i zobaczyć zdziwione spojrzenia współpracowników, nie przyzwyczajonych do tego, że wychodzi przed szóstą. Wcale nie miała ochoty opuszczać biura tak wcześnie, czekało ją jeszcze dużo pracy. Niestety, dała słowo. Po dziesięciu dniach powtarzania: „Naprawdę nie mogę, mam roboty po uszy", uległa namowom siostry na spotkanie z Sherry Hasek, nową kobietą w życiu jej ojca. Obiad o siódmej, „bistro no". „Przyjdę, obiecuję." Nadjechała winda, Jess wsiadła, stwierdzając z zadowoleniem, że jest jedynym pasażerem. Szwagier i nowa miłość ojca razem, jednego wieczoru, to mogło przyprawić o ból głowy. - Godne zakończenie znakomitego dnia - powiedziała. Winda zatrzymała się na piętrze, jakaś kobieta wsiadła akurat w chwili, gdy Jess mówiła o znakomitym dniu. Udała, że jest właśnie w trakcie potężnego ziewnięcia. - Dłuży się ten dzień, co? - zagadnęła kobieta. Jess omal nie parsknęła śmiechem, przypominając sobie w przyspieszonym tempie wydarzenia tego dnia. Ujrzała siebie przed sędzią Earlem Harrisem, z byłym mężem u boku, żądającym szybkiego procesu dla uniewinnienia jego klienta z zarzutu o napaść na Connie DeVuono. - Spóźniona sprawiedliwość nie jest sprawiedliwością - powiedział. Dostrzegła kpiący uśmieszek Ricka Fergusona, kiedy próbowała ripostować: - Jesteśmy zmuszeni prosić o odroczenie. Nasz świadek nie może dziś wziąć udziału w rozprawie. - Odroczenie do kiedy? - Prosimy o trzydzieści dni. - To będzie już prawie gwiazdka - przypomniał jej sędzia Harris. - Wiem. - Zatem ogłaszam odroczenie o trzydzieści dni. - Miejmy nadzieję, że świadek pojawi się za trzydzieści dni - rzekł Rick Ferguson, nie próbując nawet ukryć ironicznego śmiechu. - Nie życzę sobie, żebyście mi niepotrzebnie zawracali dupę. Jess oparła się o ścianę windy, zaklęła pod nosem i spróbowała to ukryć, symulując atak kaszlu. - Dobrze się pani czuje? - zapytała stojąca obok kobieta. - Wszystko w porządku - odparła. Dzień był jednak fatalny od samego początku. Z rana odstawiła samochód do warsztatu i wściekła się, że z powodu głupiej wycieraczki ma go zostawić do wieczora. Teraz musiała wracać zatłoczoną kolejką, w której nie ma co marzyć o siedzącym miejscu, i w dodatku się spieszyć, żeby zdążyć do restauracji przed siódmą. Mogła próbować złapać taksówkę, lecz wiedziała, że taksówkarze po zapadnięciu zmroku bardzo niechętnie zapuszczają się w rejon Dwudziestej Szóstej Ulicy i California Street. Oczywiście mogła zadzwonić po Dona, ale tego nie zrobi. Była zła na niego, wręcz wściekła. Za co? Bo był obiektywny i uważał, że Rick Ferguson może być jednak niewinny? I że nie pozwolił, by uczucia do niej wzięły w nim górę nad domaganiem się respektowania praw jego klienta? Za to, że był takim dobrym adwokatem? Chyba drażniło ją to wszystko razem wzięte. Nic się nie układa, podsumowała w myślach, gdy winda stanęła na czwartym piętrze. Otworzyły się drzwi i do środka weszła grupa wysokich Murzynów w kolorowych wełnianych czapkach. - Pierdolić to - powiedział jeden, kiedy winda zatrzymała się na parterze. Otóż to, pomyślała Jess i ruszyła przez hol w stronę drzwi obrotowych. Na zewnątrz było bardzo zimno. Prognoza pogody zapowiadała niezwykle zimny listopad i jak dotąd sprawdzała się. Na grudzień przewidywano duże opady śniegu, a ona jeszcze nie kupiła nowych botków. Doszła do przystanku autobusowego na rogu i natychmiast znalazła się w świecie, którego nie mogły ukryć ciemności: wariaci walczący z niewidzialnymi demonami, kręcący się bezcelowo z butelkami w rękach i bosymi stopami; nastolatki otępiałe do tego stopnia, że nie próbowały nawet wyjąć igieł z chudych ramion; opatulone ciepło handlarki; sutenerzy i ich dziwki; wszelkiego rodzaju straceńcy, których przybywało z każdym rokiem. To jest jak stopniowy rozwój choroby, jakiegoś raka, pomyślała Jess zadowolona, kiedy wreszcie nadjechał autobus. Podjechała nim do skrzyżowania California Street i Ósmej Ulicy, tam przesiadła się na metro do State Street. Gdyby tylko mógł mnie widzieć Don, pomyślała z rozbawieniem. „Zwariowałaś?" usłyszała w myślach jego głos. "Wiesz dobrze, jak niebezpiecznie jest w metrze, zwłaszcza wieczorem. Co chcesz udowodnić?" „Chcę tylko dostać się do domu" odparła w myślach, zdecydowana nie dać się zastraszyć. Peron był zatłoczony, zaśmiecony i pełen wrzawy. Młody mężczyzna wpadł na nią z tyłu i popędził dalej, nie trudząc się przeprosinami. Przechodząca starsza kobieta nadepnęła jej na palce i spojrzała tak, jakby sama oczekiwała przeprosin. Wszędzie wokół pełno było różnokolorowych twarzy, czarnych, białych, brązowych. Zimne twarze, a każda spogląda z obawą na pozostałe. rozwijający się rak, pomyślała Jess i nagle ujrzała twarz matki w oknie nadjeżdżającego pociągu. Pociąg zatrzymał się na peronie i Jess płynęła z tłumem w kierunku drzwi, niemal nie czując gruntu pod stopami. Chwilę potem znalazła się na popękanym plastykowym krześle, wtłoczona między wielkiego Murzyna z prawej i starą Meksykankę z ogromną siatką zakupów po lewej. Naprzeciw miała Filipinkę, usiłującą utrzymać na kolanach wyrywającego się chłopca. Rozległ się sygnał, pociąg szarpnął i ruszył. Ciała zaczęły się kołysać w rytm jego ruchu, powietrze wokół wypełniły gorące oddechy. Jess przymknęła oczy i przypomniała sobie, jak będąc małą dziewczynką stała na peronie, trzymając matkę za rękę. „To przecież tylko pociąg, kochanie" mówiła mama, biorąc ją wystraszoną w ramiona. „Nie ma powodu, żeby się go bać." Pociąg zazgrzytał hamulcami i stanął. Jess nie otwierając oczu usłyszała, jak wsiadają nowi pasażerowie i napierają na jej kolana. Rozległ się sygnał, drzwi się zamknęły i pociąg zaczął się ponownie rozpędzać, przemierzając teraz centrum miasta. Jess wróciła myślami do ranka tego dnia, w którym matka zniknęła. Nawet jak na sierpień było wtedy bardzo upalnie, już przed południem temperatura dochodziła do dziewięćdziesięciu stopni Fahrenheita. Jess zeszła do kuchni, ubrana w szorty i starą koszulę, na której widniał Jerry Garcia. Ojca nie było, wyjechał w podróż służbową. Maureen przesiadywała w bibliotece, przygotowując się do powrotu na Harvard. Mama stała w kuchni przy telefonie, ubrana w biały kostium, ze starannym makijażem i fryzurą. Była gotowa do wyjścia. - Gdzie idziesz? - zapytała Jess. - Nigdzie. - Tak się ubrałaś, żeby nigdzie nie iść? pociąg szarpnął, wjechał w zakręt i Jess poczuła, jak ktoś siada jej na kolanach. Otworzyła oczy i ujrzała starszą kobietę, próbującą odzyskać równowagę. - Przepraszam. - Nic nie szkodzi - odparła pomagając jej wstać, gotowa zaoferować miejsce. I wtedy nagle go zobaczyła. - O Boże! - Uderzyłam panią? Przepraszam, pociąg tak nagle szarpnął, straciłam równowagę. Nadepnęłam pani na nogę? - Nie, wszystko w porządku - odparła Jess, patrząc obok niej. Młody człowiek z szyderczym uśmiechem na ustach stał zaledwie parę stóp za jej plecami, wyzywająco nie przytrzymując się żadnego uchwytu. Rick Ferguson. Odwzajemnił jej spojrzenie, po czym zaraz zniknął wśród tłumu. A może tylko mi się wydawało, może wcale go nie widziałam, myślała, przeszukując wzrokiem pasażerów, przypominając sobie poprzednie doświadczenie z chryslerem zaparkowanym przed domem. Może tylko jej wyobraźnia stroiła sobie takie okrutne żarty. A może nie. Nie, na pewno nie, pomyślała zmęczona już oszukiwaniem siebie i udawaniem, że rzeczy mają się inaczej, niż sobie wyobrażała. Wstała i ruszyła na drugi koniec wagonu. Zwolnione miejsce zostało natychmiast zajęte. Stał oparty o drzwi, miał na sobie te same dżinsy i skórzaną kurtkę co w sądzie. Długie brudne włosy związał z tyłu, a w matowych brązowych oczach odbijała się cała jego przeszłość: rozbity dom, matka alkoholiczka, niechlujny ojciec, nędza wiodąca prostą drogą do występku, coraz częstsze kłopoty z prawem, wyczerpująca praca w fabryce, zwolnienia, nieudane związki z kobietami, złość, zgorzknienie, pogarda. I nieodłączny uśmiech zaciśniętymi ustani, pozbawiony radości, zły. - Przepraszam-powiedziała Jess do drobnego mężczyzny blokującego jej drogę. Odsunął się natychmiast, a Rick Ferguson uśmiechnął się szeroko na jej widok. - No, no, kogo ja widzę. - Śledzisz mnie? - zapytała głosem, który słychać było w całym wagonie. - Ja? A po co miałbym cię śledzić? - Ty mi powiedz. - Nic ci nie muszę mówić. Tak mi poradził mój adwokat. Pociąg zaczął zwalniać przed następnym przystankiem. - Co robisz w tym pociągu?-nie dawała za wygraną. Nie odpowiedział. - Co robisz w tym pociągu? Podrapał się po nosie. - Jadę na wycieczkę. - Jego głos brzmiał tak leniwie, jakby mówienie było wysiłkiem ponad miarę. - Dokąd? Znów milczenie. - Na którym przystanku wysiadasz? - Jeszcze się nie zdecydowałem. - Chcę wiedzieć, dokąd jedziesz. - Może do domu... - Twoja matka mieszka w Aberdeen, to jest w przeciwną stronę. - Może nie jadę do matki? - W takim razie gwałcisz warunki zwolnienia za kaucją. Mogę kazać cię aresztować. - Tam było powiedziane tylko tyle, że do procesu mam mieszkać u matki. Nie było mowy o tym, jakimi pociągami mam jeździć. - Co zrobiłeś z Connie DeVuono? - zapytała mając nadzieję, że zdoła go zaskoczyć. Spojrzał w sufit, jakby naprawdę zastanawiał się nad odpowiedzią. - Sprzeciw! - obwieścił nagle.-Nie sądzę, aby mój adwokat zaaprobował to pytanie. Pociąg zaczął gwałtownie hamować i stanął na przystanku. Jess nagle poleciała w przód, próbowała się czegoś przytrzymać, by nie stracić równowagi, ale jej ręce nie znalazły oparcia - dopiero na piersi Ricka Fergusona. Złapał ją, przytrzymał dłońmi ramiona tak mocno, że niemal poczuła, jak pojawiają się na nich siniaki. - Puść mnie! - krzyknęła. - Puść mnie w tej chwili! Podniósł ręce do góry. - Hej, uspokój się, chciałem ci tylko pomóc. - Nie potrzebuję twojej pomocy. - Zapowiadało się na bardzo przykry upadek - powiedział, poprawiając marynarkę i wzruszając ramionami. - A nie chcielibyśmy, żeby ci się przydarzyło coś złego. Nie teraz, kiedy dopiero zaczyna być ciekawie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - A jak myślisz? - Roześmiał się i spojrzał w okno. - To mój przystanek. Do zobaczenia. Przesunął się do drzwi i wysiadł w ostatniej chwili. Pociąg ruszył, a Jess obejrzała się i zobaczyła, jak Rick Ferguson stoi na peronie i macha jej na pożegnanie. Siedziała naga na łóżku i czuła, że nie jest zdolna się poruszyć. Ubranie leżało schludnie ułożone obok na krześle. Nie zdawała sobie sprawy, ile czasu minęło, odkąd wyszła spod prysznica. Czuła, jak drętwieją jej nogi, a oddech staje się ciężki i urywany. - Śmieszne - mówiła sama do siebie - nie mogę nawalić, wszyscy na mnie czekają, nie mogę się spóźnić. A jednak nic nie mogła poradzić, po prostu nie była zdolna wykonać żadnego ruchu. - Dalej, nie wygłupiaj się, musisz się ruszyć, najwyższa pora zacząć się szykować. - Spojrzała na czarną jedwabną sukienkę leżącą obok. - Wiesz już nawet, w co chcesz się ubrać, trzeba to tylko włożyć. Nie mogła. Dłonie nawet nie drgnęły. Panika zaczęła w niej narastać już w łazience, kiedy wycierała się po wzięciu prysznica. Próbowała ją zwalczyć energicznymi ruchami ręcznika, lecz rozprzestrzeniała się zbyt szybko, ogarniając piersi, brzuch, paraliżując nogi i ręce. Musiała usiąść, z coraz większym trudem oddychając i zbierając myśli. Zadzwonił telefon. Spojrzała na niego, stał koło łóżka ale nie była w stanie sięgnąć po słuchawkę. - Pomóżcie mi, proszę - szepnęła, drżąc z zimna - ktokolwiek to jest, niech mi pomoże. Telefon dzwonił i dzwonił, zamilkł dopiero po dziesiątym dzwonku. Jess zamknęła oczy, przełknęła ślinę i zawołała na głos: - Pomocy! Pomóżcie mi! Spojrzała w lustro po drugiej stronie łóżka i ujrzała twarz małego przestraszonego dziecka. - Pomóż mi, mamo, obiecałaś, że wszystko będzie dobrze! Zgięła się w pół, dotykając głową kolan. - Co się ze mną dzieje? Telefon znów zaczął dzwonić. Raz... dwa... trzy razy. - Muszę go odebrać! Wysiłkiem woli wyprostowała się, czując w ciele trzaski, jakby było już ogarnięte pośmiertnym zesztywnieniem. Czwarty dzwonek... piąty. Zmusiła rękę do sięgnięcia po słuchawkę. - Halo, Jess, jesteś tam? - zaczął jakiś głos, nie czekając nawet, aż ona się odezwie. - Maureen? - wykrztusiła desperackim szeptem. - Jess, gdzie byłaś? Co ty jeszcze robisz w domu? Powinnaś już być tutaj! - Która godzina? - Prawie ósma. Czekamy od siódmej. Wszyscy są głodni, nie mówiąc o tym, że się śmiertelnie martwimy o ciebie. Dzwonię i dzwonię. Co się stało? Nigdy się nie spóźniasz. - Właśnie weszłam do domu - skłamała, nadal nie odzyskując czucia w nogach. - No to przyjeżdżaj jak najszybciej. - Nie mogę. - Co? - Proszę, Maureen, daj spokój. Źle się czuję. - Jess, obiecałaś. - Wiem, ale... - Żadnych ale. - Po prostu nie mogę. - Jess... - Powiedz tacie, że jest mi naprawdę bardzo przykro, ale poznam jego panią innym razem. - Nie rób tego, Jess. - Naprawdę nie mogę, Maureen, chyba się czymś zaraziłam. Usłyszała, że siostra zaczyna szlochać. - Nie płacz, Maureen, nie robię tego naumyślnie. Mam już przygotowaną sukienkę i wszystko inne, ale nie dam rady. Przez moment panowała cisza. - Rób, jak chcesz - powiedziała Maureen i rozłączyła się. - Szlag by trafił! - krzyknęła Jess, odkładając słuchawkę. Letarg jakby minął. Co się, do licha, działo? Co chciała zrobić sobie i swojej rodzinie? Zawsze nienawidziła spóźniania się, postawiła sobie za punkt honoru być wszędzie na czas. Na wszystkie spotkania przybywała pierwsza. Ósma godzina, na miłość boską! Siedziała na łóżku już od półtorej godziny naga, z rzeczami rozłożonymi tuż obok, lecz niezdolna wykonać jakikolwiek ruch i włożyć je na siebie. Półtorej godziny. To był najgorszy atak ze wszystkich dotychczasowych i zarazem najdłuższy. Co będzie, jeśli te ataki zaczną się przydarzać w sali sądowej, w trakcie przesłuchań? Co wtedy pocznie? Nie mogła pozwolić, by do tego doszło. Musi coś zrobić, najlepiej już teraz. Podeszła do szafy, wyjęła czarne spodnie i przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu kartki, na której siostra zapisała jej numer telefonu Stephanie Banack. - Stephanie Banack - powiedziała na głos. - Zadzwoń, a zrozumiesz. Podeszła do telefonu i wykręciła numer. Już po pierwszym dzwonku jakiś głos przedstawił się: - Stephanie Banack. Jess zmieszała się. - Przepraszam, czy to automatyczna sekretarka? Stephanie Banack roześmiała się. - Nie, to prawdziwy głos. Czym mogę służyć? - Mówi Jess Koster, siostra Maureen. Na moment zapadła cisza. - Jak się masz, Jess. Wszystko w porządku? - Jeśli chodzi o Maureen, to tak. Natomiast ja mam pewien problem - mówiła szybko w obawie, że jeśli nie opowie wszystkiego od razu, to nie odważy się wyznać, co ją skłoniło do tego telefonu. - Czy znalazłabyś trochę czasu, żeby się ze mną spotkać, możliwie jak najszybciej? - Znajdę czas - odparła terapeutka. - Może jutro w południe? Jess zawahała się zaskoczona. Nie spodziewała się, że to nastąpi tak szybko. - No, Jess. Nie każdemu poświęcam swoją przerwę na lunch. - Dobrze. Będę punktualnie o dwunastej. 9 Biuro Stephanie Banack mieściło się na Michigan Avenue w samym sercu dzielnicy handlowej. Musi sobie świetnie radzić, pomyślała Jess czekając na windę, która miała ją zawieźć na czternaste piętro. Nie widziała Stephanie od wielu lat, nie czuła najmniejszej potrzeby spotykania się z nią i nie mogła zrozumieć, dlaczego siostra utrzymuje z nią przyjaźń przez tyle czasu. Zresztą jeśli chodzi o Maureen, ostatnio wielu rzeczy nie rozumiała. Ale to już zupełnie inna sprawa. Po co tutaj przyszła? Rozejrzała się po holu wyłożonym czarno-białym marmurem i lustrami. Nie potrafiła sobie odpowiedzieć na to pytanie. Nie było żadnej rozsądnej przyczyny, by tracić na darmo cenny czas i energię. Spojrzała na zegarek, była za pięć dwunasta, ciągle miała dość czasu, by zadzwonić na górę i odwołać spotkanie. Przyjaciółka Maureen powiedziała, że poświęci jej przerwę na lunch. Mogła jej wyświadczyć przysługę i zaoszczędzić tego spotkania. Rozglądała się w poszukiwaniu telefonu, kiedy otworzyły się drzwi windy. Kabina była pusta i czekała na nią, jakby pytając, co w końcu zamierza zrobić. Nie ma telefonu i nie mogę czekać w nieskończoność. Co u diabła zrobić? Jadę! zdecydowała w końcu i weszła, a drzwi zamknęły się bezszelestnie. Wnętrze windy było z trzech stron wyłożone takimi samymi lustrami jak hol na dole, toteż jakkolwiek się ustawiła, zawsze trafiała wzrokiem na swoje odbicie. Czyżby był to chwyt terapeutyczny psychologów, zajmujących znaczną część budynku i zmuszających opornych klientów do przyjrzenia się samym sobie? Nie ze mną te numery, pomyślała, odgarniając włosy za uszy i wpatrując się w swe pełne udręki oczy. Drzwi windy otworzyły się na czternastym piętrze. Jess stała oparta o ścianę kabiny, czując jej lekkie wibrowanie. Najpierw nie mogłam się zdecydować na wejście, a teraz nie wyjdę, pomyślała. Zdecydowanym ruchem odepchnęła się od ściany i w ostatniej chwili ugryzła w język, żeby nie powiedzieć windzie „do widzenia". Pomyślała, że chyba jest bliska przekroczenia subtelnej granicy dzielącej ją od choroby nerwowej. Ruszyła pokrytym szaroniebieską wykładziną korytarzem w stronę drzwi z ciemnego dębu, na których widniało wypisane złotymi literami nazwisko „Stephanie Banack" w otoczeniu imponującej liczby tytułów zawodowych i naukowych. Zbyt imponującej, pomyślała Jess, wspominając niezgrabną nastolatkę uwieszoną zawsze ramienia jej siostry; nie potrafiła jej sobie wyobrazić jako kobiety mającej prawo używać tak wielu literek przed nazwiskiem. Musi być bardzo niedowartościowana, zadecydowała Jess, a przecież w tej pracy najważniejsza jest po prostu intuicja. Sięgała właśnie do klamki, kiedy drzwi się otworzyły i ukazała się młoda kobieta z jasnymi włosami związanymi z tyłu i ciemnoczerwonym cieniem na powiekach. - Pani Jess Koster? - zapytała z zawodowym uśmiechem. Jess skinęła w milczeniu głową. - Jestem sekretarką doktor Banack. Pani doktor czeka na panią. Proszę wejść. Jess, wstrzymując oddech, wkroczyła do środka. Jedyne, co zamierzała teraz zrobić, to zaczekać, aż sekretarka się oddali, i czym prędzej czmychnąć. Gdzieś na ulicy znajdzie telefon, zadzwoni do pani doktor Banack i powie jej, że wcale nie potrzebuje konsultacji terapeuty. Nie potrzebuje, by ktoś stwierdził, że jest stuknięta i wszystko sobie ubzdurała. Szkoda cennego czasu Stephanie Banack, niech idzie w spokoju na zasłużony lunch. Rozejrzała się po poczekalni. Ściany i wykładzina na podłodze miały delikatny szary kolor, pod ścianą stały dwa fotele i szklany stolik z najnowszymi magazynami mody. Biurko sekretarki było z jasnego dębu, stał na nim komputer. Na ścianach wisiały reprodukcje Caldera i Miro oraz lustro. Jeden narożnik zajmował niewielki fikus. Całość sprawiała wrażenie ciepła i przytulności, dawała poczucie bezpieczeństwa. „Bardzo dobre wrażenie, moja droga", usłyszała gdzieś w głowie słowa kobiety z ławy przysięgłych w procesie Eriki Baranowski. Muszę stąd zwiewać, pomyślała. - Jess, to ty? - Głos dobiegający z drugiego pomieszczenia był czysty, przyjacielski i miał lekko rozkazujący ton. Jess nie odpowiedziała, patrząc w półprzymknięte drzwi. - Jess? Usłyszała jakiś ruch i wyczuła obecność Stephanie Banack na moment przed tym, zanim ją ujrzała. - Jess? - powtórzyła Stephanie, zmuszając ją do spojrzenia w oczy. - Mój Boże, ślicznie wyglądasz! - wykrzyknęła Jess, zanim zdążyła się zastanowić, co chce powiedzieć. Stephanie parsknęła śmiechem, w którym przebijał zdrowy duch równowagi psychicznej. Jess uścisnęła jej wyciągniętą dłoń. - Chyba nie widziałaś mnie od czasu, jak zrobiłam sobie operację plastyczną nosa. - Miałaś operację nosa? - I rozjaśniłam włosy. Daj płaszcz. Jess rozebrała się, pozwoliła powiesić płaszcz na szafie i nagle poczuła się, jakby była naga. Terapeutka wskazała gabinet i zaprosiła ją gestem do środka. Wnętrze było przedłużeniem poczekalni, te same subtelne odcienie szarości, takie same plakaty, podobne rośliny. Pod ścianą stało wielkie dębowe biurko, a na nim fotografie w ramkach przedstawiające trzech roześmianych chłopaków. Światło padające z okna rzucało dziwne blaski na liczne dyplomy, którymi przyozdobione były ściany. W pomieszczeniu dominował jednak wielki fotel z szarej skóry, z rozkładanym oparciem i podnóżkiem, stojący pośrodku. - Dawno cię nie widziałam - powiedziała Stephanie. - Co u ciebie słychać? - Wszystko w porządku. - Ciągle pracujesz w biurze prokuratora okręgowego? - Tak. - Jesteś zadowolona z tej pracy? - Bardzo. - Nie stoisz na miejscu dla świadka, Jess, nie musisz odpowiadać jednym słowem. - Podeszła do biurka, usiadła na obrotowym krześle i okręciła się do niej, wskazując fotel naprzeciwko. - Siadaj. Jess stała uparcie, podziwiając doskonałą sylwetkę Stephanie, jej ciepły bezpośredni uśmiech. Bez wątpienia znalazła się w niewłaściwym miejscu albo u niewłaściwego terapeuty. Spodziewała się zobaczyć kobietę o zapadniętych piersiach i surowej twarzy, ubraną w źle leżącą tanią sukienkę, tymczasem zobaczyła gładkie spodnie od Armaniego i stylowe buty Maud Frizon. Ta kobieta musiała być inną Stephanie Banack. Istniał cień prawdopodobieństwa, że w centrum Chicago praktykują dwie terapeutki o tym nazwisku. Może obie są przyjaciółkami jej siostry. Albo też ta kobieta jest oszustką, pacjentką, która właśnie zamordowała prawdziwą Stephanie Banack i teraz podszywa się pod nią. Może Jess powinna uciekać stąd co sił w nogach. A może powinna zostać przyjęta na oddział najbliższego szpitala psychiatrycznego jako oczywisty przypadek niepoczytalności. Skąd brała te wszystkie zwariowane pomysły? - To najprawdopodobniej pomyłka - usłyszała swój głos. - Co takiego? - Moja wizyta tutaj. - Dlaczego tak myślisz? Potrząsnęła głową w milczeniu. - Jess, już się tu znalazłaś, więc dlaczego nie usiądziesz? Nie musisz mi zwierzać się z czegoś, na co nie masz ochoty. Skinęła w milczeniu głową. - Kiedy wczoraj zadzwoniłaś, sprawiałaś wrażenie bardzo podekscytowanej. - Zareagowałam zbyt gwałtownie. - Na co? - Nie jestem pewna. - Wzruszyła ramionami. - Nigdy nie sprawiałaś na mnie wrażenia osoby skłonnej do zbyt gwałtownych reakcji. - Nigdy taka nie byłam. - I może teraz też nie jesteś. Jess zrobiła kilka kroków i dotknęła skórzanego oparcia fotela. - Rozmawiałaś z Maureen? - zapytała. - Rozmawiamy ze sobą przeważnie raz w tygodniu, czasem częściej. - Chodziło mi o to, czy Maureen rozmawiała z tobą? Terapeutka podniosła głowę, przypominając tym gestem Jess pewnego zaprzyjaźnionego spaniela. - Nie bardzo rozumiem pytanie. - Czy rozmawiała o mnie? Czy mówiła ci coś na mój temat? - Wspomniała kilka tygodni temu, że może zadzwonisz. Podobno masz trochę problemów. - Mówiła, o jakie problemy chodzi? - Nie sądzę, żeby wiedziała. Jess przeszła jeszcze kilka kroków i usiadła w obrotowym fotelu, którego oparcie objęło ją jak opiekuńcze dłonie poddające się jej ciału, a równocześnie jakimś cudem wysunął się podnóżek, w sam raz, by mogła oprzeć na nim stopy. - Świetny fotel. Stephanie Banack przytaknęła. - Powiedz jak odbierasz ostatnio moją siostrę? - zapytała Jess zdecydowana rozegrać to po przyjacielsku, ucinając sobie małą pogawędkę. - Myślę, że jest wspaniała. Macierzyństwo jej bardzo służy. - Tak myślisz? - A ty nie? - Myślę, że wiele traci. Nie chodzi mi o to, że zajmowanie się dziećmi to strata czasu. Po prostu ktoś ze zdolnościami i umysłem Maureen, nie wspominając o pracy, którą rzuciła, powinien zajmować się w życiu czymś więcej niż przewijaniem niemowląt i spełnianiem kaprysów męża. Stephanie Banack pochyliła się w fotelu. - Uważasz, że Maureen spełnia każdy kaprys Barry'ego? - A nie? - Nie wiem. - Widzisz, rodzice utrzymywali nas przez tyle lat, a wiesz, jaki Harvard jest drogi, nawet jak się ma stypendium, tylko po to, żeby teraz zobaczyć, że wszystko poszło na marne. - Myślisz, że wasz ojciec jest rozczarowany? - Nie wiem. - Jess spojrzała w podłogę. - Pewnie nie. Bardzo cieszy się wnukami. A nawet gdyby był rozczarowany, nigdy się do tego nie przyzna. - A co z mamą? Jess zesztywniała. - Co masz na myśli? - Powiedziałaś, że rodzice nie byliby zachwyceni wyborem, jakiego dokonała Maureen. - Powiedziałam tylko, że nie po to pomagali jej skończyć studia, żeby siedziała w domu i niańczyła dzieci. - Jak by to przyjęła wasza matka? Jess pochyliła głowę, przyciskając podbródek do piersi. - Mama byłaby wściekła. - Dlaczego tak sądzisz? Jess zaczęła niecierpliwie poruszać stopą na podnóżku. - Daj spokój, Stephanie, bywałaś u nas w domu i znałaś mamę. Wiesz, jak ważne było dla niej, żebyśmy zdobyły wykształcenie, osiągnęły coś w życiu, stanęły na własnych nogach. - Kobieta wyprzedzająca swoje czasy. Pamiętam. - Więc wiesz, co by czuła, widząc, w co się Maureen wpakowała. - Co by czuła? - Złość. Zawód. Rozczarowanie. - Czy ty czujesz to samo? - Mówię ci tylko, co czułaby mama. - A nie sądzisz, że mama chciałaby, aby Maureen założyła rodzinę? - Nie o tym mówię. - A o czym? Jess podniosła głowę, spojrzała w sufit, potem w okno, następnie na długi rząd dyplomów wiszących na ścianie i wreszcie na siedzącą naprzeciw kobietę, która je zdobyła. - Pewnie pamiętasz, jak bardzo mama się zmartwiła, kiedy jej powiedziałam, że wychodzę za Dona. - To było w zupełnie innej sytuacji, Jess... - Innej? Co w niej było innego? - Po pierwsze, byłaś bardzo młoda. Don był znacznie starszy, miał ugruntowaną pozycję jako prawnik. Ty byłaś dopiero po pierwszym roku. Twoja mama była przeciwna nie małżeństwu jako takiemu, ale źle wybranemu momentowi. A Maureen skończyła studia, była już po dyplomie, kiedy spotkała Barry'ego. Nie sądzę, aby wasza mama miała coś przeciwko temu, że Maureen przerwała na pewien czas karierę i poświęciła się rodzinie. - Nie twierdzę, że mama byłaby przeciwna ślubowi i wychowywaniu dzieci. Mama kochała dzieci, poświęciła całe życie na to, by być dobrą żoną i matką. A jednak... - Jednak co...? - Jednak spodziewała się czegoś więcej po swoich córkach. Czy to źle? - To zależy od tego, czego córki pragnęły dla siebie. Jess ścisnęła palcami górną wargę i odczekała, aż minie jej złość i ustąpi gwałtowne bicie serca. - Słuchaj, nie przyszłam tutaj rozmawiać o Maureen ani o mamie. - Więc dlaczego przyszłaś? - Naprawdę nie wiem. Zapadła cisza. Dopiero teraz Jess zauważyła zegar stojący na biurku Stephanie. Obserwowała, jak przesuwa się duża wskazówka. Straciła kolejną minutę. Pomyślała, ile rzeczy mogłaby zrobić, zamiast przesiadywać tutaj. O pierwszej trzydzieści miała spotkanie z lekarzem sądowym, o trzeciej z naocznym świadkiem zabójstwa za pomocą kuszy, o czwartej spotkanie z kilkoma oficerami policji. Mogła wykorzystać ten czas na przygotowanie się. Po co marnowała cenną godzinę na coś, co nic nie dawało? - Co robiłaś, kiedy zadzwoniłaś do mnie wczoraj wieczorem? - zapytała Stephanie. - Co masz na myśli? Stephanie lekko się zmieszała. - To bardzo proste pytanie, Jess. Co robiłaś wczoraj tuż przed tym, jak do mnie zadzwoniłaś? - Nic. - Nic? Więc tak bez powodu pomyślałaś sobie: nie widziałam Stephanie Banack tyle lat, może by zadzwonić do niej? - Coś w tym stylu. Na chwilę zapadła cisza. - Nie będę mogła ci pomóc, jeśli nie dasz mi szansy. Jess chciała coś odpowiedzieć, ale nie mogła. - Jess, dlaczego poprosiłaś siostrę o numer mojego telefonu? - Nie poprosiłam. - Więc to ona zasugerowała, żebyś do mnie zadzwoniła? Jess wzruszyła ramionami. - Dlaczego to zrobiła? - Musisz ją o to zapytać. - Posłuchaj, może ta rozmowa tak wygląda przez to, że jestem przyjaciółką twojej siostry. W każdym razie wszystko, co tutaj powiesz, pozostaje naszą tajemnicą. Jeśli jednak wolisz, mogę ci polecić jakiegoś innego... - Nie - przerwała Jess. - To nie chodzi o ciebie. Chodzi o mnie. - Opowiedz mi o sobie - zachęciła Stephanie miękko. - Miewam straszne ataki niepokoju. - Co rozumiesz przez ataki niepokoju? - Uczucie paniki. - Co się dzieje, kiedy dostajesz takiego ataku? - Nie mogę złapać oddechu, nie mogę poruszyć nogami, są jak z waty. Głowa mi ciąży, serce wali, jakby ktoś zgniatał mi klatkę piersiową. Jestem sparaliżowana, po prostu niezdolna się poruszyć, czuję, że w każdej chwili mogę zwymiotować. - Od jak dawna masz te ataki? - Pojawiły się znowu kilka tygodni temu. - Znowu? - Co takiego? Stephanie Banack skrzyżowała, a potem rozprostowała nogi. - Powiedziałaś, że zaczęły się znowu kilka tygodni temu. - Tak powiedziałam? - Tak. - Pewnie według Freuda byłoby to przejęzyczenie wynikające z działania podświadomości - zaśmiała się gorzko Jess zdziwiona łaskawością, z jaką nieświadomie zdradzała swoje sekrety. - Czyli te ataki nie są czymś nowym... - Nie. Miewałam je już po zaginięciu mamy, prawie codziennie przez niemal rok. Potem pojawiały się od czasu do czasu. - I teraz wróciły na nowo. - Zdarzają się coraz częściej, są coraz dłuższe i coraz gwałtowniejsze. - I zaczęły się na nowo kilka tygodni temu? - Tak. - Co, twoim zdaniem, mogło być przyczyną nawrotu? - Nie jestem pewna. - Czy jest jakiś schemat, według którego pojawia się atak? - Jaki schemat masz na myśli? Stephanie zamyśliła się i potarła swój perfekcyjnie ukształtowany nos. - Czy zdarzają się w jakiejś szczególnej porze dnia lub nocy? Czy zdarzają się w pracy czy też tylko wtedy, gdy jesteś sama? W jakimś szczególnym miejscu? W towarzystwie pewnych ludzi? Jess zastanowiła się nad wszystkimi pytaniami po kolei. Ataki zdarzały się o różnych porach dnia i nocy, w domu i w pracy, kiedy była sama i kiedy szła ruchliwą ulicą, w kinie i przy wyjściu spod prysznica. - Nie ma żadnego schematu-stwierdziła zniechęcona. - Miałaś atak wczoraj, jak do mnie dzwoniłaś? - Tak. - Co robiłaś? Jess opowiedziała, jak szykowała się do wyjścia. - Wiedziałam nawet, w co chcę się ubrać. Wszystko leżało gotowe do włożenia. - Miałaś poznać nową kobietę w życiu twojego ojca? - Tak. - Myślę, że to była dosyć stresująca sytuacja, mogąca wywołać niepokój. - Cóż, nie było to spotkanie, do którego bym się paliła, chociaż nie świadczy to o mnie zbyt dobrze. - Dlaczego tak myślisz? - Bo powinnam chcieć, aby ojciec był szczęśliwy. - A nie chcesz? - Chcę! - Poczuła łzy napływające do oczu i zmusiła się, by je pohamować. - Tego właśnie nie mogę zrozumieć. Chcę, żeby był szczęśliwy, i powinnam się cieszyć ze wszystkiego, co przynosi mu radość. - Dlaczego? - Dlaczego co...? - Dlaczego to, co daje szczęście innym, miałoby i nas cieszyć? Bardzo dużo od siebie wymagasz, Jess, może za dużo. - Ale Maureen nie ma z tą sytuacją żadnych problemów. - Ty nie jesteś Maureen. - Ale to nie może chodzić o ojca. Te ataki zaczęły się dużo wcześniej, zanim w ogóle się dowiedziałam, że kogoś ma. - W takim razie kiedy dokładnie się zaczęły? Jess przypomniała sobie tę noc, gdy obudziła się cała drżąca w pościeli mokrej od potu. - To było w łóżku, spałam. Coś mi się śniło i obudziłam się. - Pamiętasz, o czym był ten sen? - O mamie. Próbowałam się z nią skontaktować i nie mogłam. - Myślałaś o matce przed pójściem spać? - Nie pamiętam - skłamała. Cały tamten dzień był wypełniony myślami o matce. A tak naprawdę pierwszy atak wcale nie nastąpił w nocy. Zdarzył się wcześniej tego dnia, w sądzie, w czasie rozprawy o gwałt dokonany na Erice Baranowski, kiedy wydawało jej się, że wśród przysięgłych rozpoznaje twarz matki. Nie chciała już więcej rozmawiać o niej. - Chyba wiem, kiedy to się zdarza. Myślę, że to ma związek z mężczyzną, którego oskarżam. - Wydawało jej się, że dostrzega twarz Ricka Fergusona w odbiciu szyby, za którą znajdował się jeden z wielu dyplomów Stephanie. - Groził mi... - Czym ci groził? „Ludzie, którzy mnie drażnią, mają zwyczaj znikać..." Znikać, jak jej matka. Nie chciała więcej myśleć o matce. - Słuchaj, lepiej będzie skupić się na tym, jak te ataki Powstrzymywać, niż zgłębiać ich przyczyny. - Mogę ci pokazać kilka prostych technik relaksacyjnych do potrenowania, ale żeby pozbyć się tych ataków musisz dojść do ich źródeł. - Mówisz o dłuższej terapii? - Mówię o terapii, tak. - Nie potrzebuję terapii. Muszę po prostu wsadzić tego faceta za kratki. - Moim zdaniem to nie jest takie proste. - To wynik twojego wykształcenia i treningów, jakie przeszłaś. - Jess spojrzała na zegarek, chociaż wiedziała, która jest godzina. - Muszę już wracać do pracy. Wstała z fotela i ruszyła energicznie, jakby zabrzmiał w niej jakiś sygnał alarmowy. - Jess, zaczekaj... Podeszła do szafy, wyjęła swój płaszcz i narzuciła go na ramiona, kierując się w stronę drzwi na korytarz. - Miło było cię znowu spotkać, Stephanie. Trzymaj się. Wyszła na korytarz i skierowała się w stronę wind. - Jestem do twojej dyspozycji, Jess! - zawołała za nią Stephanie Banack. - Zadzwoń tylko wcześniej. „Nie licz na mnie", miała ochotę zawołać Jess, ale się powstrzymała. Milczenie było wystarczająco wymowne. 10 - Czym mogę pani służyć? - Dziękuję, tylko się rozglądam. Co ja tu, u licha, robię? zastanawiała się Jess, oglądając zamszowe buty Brunona Magliego. Po co tu przyszłam? Jeszcze jedna para butów to ostatnie, co powinnam kupić. Spojrzała na zegarek, dochodziła dwunasta trzydzieści. Za godzinę miała spotkanie z szefem lekarzy sądowych w biurze na Harrison Street, co najmniej dwadzieścia minut jazdy stąd, a ciągle nie odebrała swojego samochodu z warsztatu. Dzwonili z samego rana, że znaleźli jeszcze jakąś usterkę, którą trzeba naprawić, była więc zdana na taksówki. - Jeśli powie mi pani, o jakim typie obuwia pani myśli... - zaczął znowu sprzedawca. - Naprawdę o niczym konkretnym nie myślę - odparła Jess, spoglądając na niskiego mężczyznę w średnim wieku w źle dopasowanej brązowej peruce. W odpowiedzi skłonił się z przesadną elegancją i pospieszył ku innej klientce, która właśnie wchodziła do sklepu. Jess przyglądała się długiej półce zastawionej rzędami różnokolorowych bucików z zamszu i skóry. Podniosła Parę musztardowożółtych pantofelków na płaskim obcasie i obejrzała je ze wszystkich stron. Pogłaskawszy miękki zamsz, doszła do wniosku, że nic tak nie rozprasza problemów tego świata jak para nowych ślicznych bucików. To była jedyna terapia, której potrzebowała, w dodatku minio wszystko wychodziła taniej. Dziewięćdziesiąt dolarów przeczytała na metce, w przeciwieństwie do... No właśnie do ilu? W rozmowie ze Stephanie Banack w ogóle nie poruszała tematu pieniędzy, nie przyszło jej nawet do głowy zapytać, ile jest winna. Nie dość, że pozbawiła terapeutkę lunchu, to jeszcze kazała jej pracować za darmo. Dwa nietakty za jednym zamachem. Odstawiła buty na półkę, kręcąc głową z niesmakiem. Co innego być nieuprzejmym, co innego zarozumiałym. Potraktowała przyjaciółkę siostry bardzo źle. Musi ją przeprosić, może posłać kwiaty i krótki bilecik z wyjaśnieniem? Tylko co napisze? Podziękuje za terapię, której nie było? „Żeby pozbyć się ataków, musisz dojść do ich źródeł", przypomniała sobie słowa terapeutki. Nie ma żadnych źródeł, pomyślała, podchodząc do następnej półki zastawionej eleganckimi wizytowymi pantoflami. Przesunęła palcami po czubkach czarnych lakierków na wysokim obcasie. Źródło, z którego brały się wszystkie ataki, było tylko jedno, w dodatku doskonale je znała-Rick Ferguson. Nie był pierwszym przestępcą, który jej groził. Nienawiść, obelgi, próby zastraszenia - to wszystko mieściło się w zakresie jej pracy. Od dwóch lat dostawała na gwiazdkę kartkę od człowieka, którego oskarżyła i wsadziła za kratki na dziesięć lat; groził, że znajdzie ją, gdy tylko wyjdzie na wolność. Ale droga od takich pogróżek do czynów jest daleka. Były wysyłane, dostarczane, lecz szły w niepamięć - dla obu stron. Inaczej miała się sprawa z Rickiem Fergusonem. Człowiek z moich snów, pomyślała ironicznie, wspominając koszmar senny, w którym wściekle poszukiwała matki, a w końcu znajdowała tylko Śmierć. W jakiś sposób Rick Ferguson zdołał sięgnąć w najgłębsze zakamarki jej świadomości, przypadkowo wywołując uśpione poczucie winy i niepokój. Niepokój, pomyślała, biorąc lśniący czarny pantofelek w dłoń i ściskając go tak mocno, że poczuła, jak pęka lakier. Poczucie winy? z jakiego powodu miałaby czuć się winna? Dajmy spokój, myślała, przypominając sobie znowu słowa Stephanie Banack. Nie ma żadnych innych źródeł tych ataków, żadnych. Zaczęła z determinacją uderzać końcem wysokiego obcasa w dłoń. - Halo, proszę uważać - rozległ się za nią jakiś głos, zaraz też pojawiła się ręka i złapała ją za dłoń, powstrzymując ruchy. - To jest but, a nie młotek. Jess spojrzała na potłuczoną dłoń, potem na sfatygowany pantofel, wreszcie na mężczyznę o rudawych włosach i brązowych zaniepokojonych oczach, który trzymał ją delikatnie za rękę. Tabliczka przyczepiona do jego granatowej sportowej kurtki głosiła, że to pan Adam Stohn. Biały mężczyzna, wiek trzydzieści, trzydzieści pięć lat, sześć stóp wzrostu, waga około stu osiemdziesięciu funtów - podsumowała go w myślach, jakby czytała raport policyjny. - Przepraszam - powiedziała. - Oczywiście zapłacę za nie. - Nie chodzi mi o buty - odparł miękko, biorąc je i stawiając z powrotem na półce. Obserwowała, jak pantofelek przez chwilę się chwieje, po czym przewraca na bok jak trafiony celnym strzałem. - Chyba je zniszczyłam. - Poradzimy sobie z nimi. A co z pani dłonią? Jess poczuła pulsowanie i zobaczyła duży purpurowy siniec na środku dłoni. - Będzie w porządku. - Wygląda, jakby pękła pani żyłka. - Nie szkodzi, nic mi nie będzie - zapewniła, zauważając ze zdziwieniem, że jest naprawdę przejęty. - Może dać pani szklankę wody? Potrząsnęła przecząco głową. - A może cukierka? - Wyjął z kieszeni opakowanie miętowych cukierków w czerwono-białe paski. - Nie, dziękuję - rzekła z uśmiechem. - A może opowiedzieć pani dowcip? - Wyglądam aż tak źle? - Wyczuła, że nie chce zostawić jej samej. - Wygląda pani na kogoś, kto doceni dobry dowcip. - Racja. Niech pan opowiada. - Przyzwoity czy trochę sprośny? - Do licha, idźmy na całość - parsknęła śmiechem Jess. - A zatem lekko sprośny. - Zastanowił się chwilę. - Facet z kobietą są w łóżku, kochają się, nagle słychać kroki na schodach. „O Boże, to mój mąż!" woła kobieta. Facet zrywa się z łóżka, skacze przez okno i ląduje w kępie krzaków. Kuca, jest zupełnie goły, nie wie, co robić. Oczywiście zaczyna padać deszcz. Nagle dostrzega obok kilku facetów uprawiających jogging. Postanawia wykorzystać szansę, wypada z krzaków i dołącza do nich. Biegną sobie przez chwilę razem, po czym jeden z biegaczy spogląda na niego dyskretnie i pyta: „Przepraszam, czy nie pogniewa się pan, jeśli zadam pytanie?" „Proszę bardzo, niech pan pyta." „Czy zawsze uprawia pan jogging nago?" „Zawsze." „A czy zawsze zakłada pan wtedy prezerwatywę?" „Nie, tylko wtedy, kiedy pada." Jess parsknęła śmiechem. - No, wygląda pani znacznie lepiej. A czy teraz mogę pani zaproponować jakieś buty? Roześmiała się jeszcze głośniej. - To wcale nie był dowcip. Żarty na bok. - Przepraszam. Czy sprzedawanie idzie panu równie dobrze jak opowiadanie dowcipów? - Niech pani spróbuje. Jess spojrzała na zegarek. Miała jeszcze trochę czasu. Jedna para butów nie zaszkodzi znowu aż tak bardzo. W końcu coś się sklepowi od niej należy, niemal zupełnie zniszczyła te biedne lakierki. A prawdę mówiąc, wcale nie miała jeszcze ochoty wychodzić. Już od dawna żaden mężczyzna tak jej nie rozbawił, a lubiła się śmiać. - No cóż, przydałyby mi się nowe botki - powiedziała, z ulgą znajdując całkiem sensowny powód, aby tu jeszcze zostać. - Proszę tutaj. - Adam Stohn poprowadził ją w stronę stoiska z butami zimowymi. - Niech pani usiądzie. Jess posłusznie wykonała polecenie i rozejrzała się po sklepie. Wnętrze było bardzo nowoczesne, pełne szkła i chromu, zastawione ogromną liczbą butów odbijających się w zwierciadlanym suficie. Zdała sobie sprawę, że bywała tu już wielokrotnie, chociaż nigdy nie zauważyła Adama Stohna. - Jest pan tutaj nowy? - zapytała. - Zacząłem latem. - Podoba się tu panu? - Buty są dla mnie wszystkim - rzekł z filuternym uśmiechem. - Jakie botki lubi pani najbardziej? - Nie mam ulubionych. Ale nie cierpię wyrzucać pieniędzy na skórzane buty, które zaraz szlag trafi od śniegu i soli. - Więc proszę nie kupować skórzanych. - Ale lubię buty z klasą i lubię, jak jest mi ciepło w stopy. - A zatem życzy sobie pani ciepłe i z klasą. Myślę, że mam coś w sam raz dla pani. - Naprawdę? - Czy kiedyś panią okłamałem? - Pewnie tak. - Zdaje się, że jesteśmy trochę cyniczni - rzekł z uśmiechem. - Proszę za mną. Podeszli do stoiska zastawionego gładkimi lśniącymi botkami. - Są winylowe, z wełnianym futerkiem w środku, nie przeciekają i nie wymagają żadnej pielęgnacji. Poza tym stylowe, ciepłe i gwarantujemy, że wytrzymają nawet najgorszą chicagowską zimę. - Podał je Jess. - I w dodatku potwornie drogie! - wykrzyknęła, dostrzegłszy metkę z dwustudolarową ceną. - Za te Pieniądze mogę kupić prawdziwą skórę. - Ale pani nie chce prawdziwej skóry; skórę trzeba Pastować, trzeba o nią dbać. Poza tym prawdziwa skóra Przecieka i wszystko na niej znać, czyli dokładnie to, czego chce pani uniknąć. A te buty - poklepał ich powierzchnię - po prostu się nosi i w ogóle o nich nie pamięta. Są niezniszczalne. - Rzeczywiście, sprzedawanie idzie panu nie gorzej niż opowiadanie dowcipów. - Mam rozumieć, że chce je pani przymierzyć? - Rozmiar osiem i pół. - Zaraz podam. Obserwowała, jak Adam Stohn znika za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Podobał jej się ten niedbały chód i proste ramiona. Śmiałość bez arogancji, pomyślała, odwracając wzrok ku pokrytym lustrami ścianom. Czy nigdzie się nie uwolni od widoku swojego odbicia? Czy rzeczywiście ludzie muszą co chwilę się przeglądać? Dostrzegła w lustrze odbicie sprzedawcy w niedopasowanej peruczce - wyglądał na rozczarowanego. Zamknęła oczy. Wiem, pomyślała w odpowiedzi na jego niemy wyrzut, jestem płytka i łatwo się nabieram na miłą twarz i dobry żart. - Nie uwierzy pani - powiedział Adam Stohn, przynosząc dwa wielkie pudła - ale skończył się nam numer osiem i pół. Mamy ósemkę i dziewiątkę. Przymierzyła obie pary, lecz oczywiście ósemka była za mała, a dziewiątka za duża. - Jest pan pewien, że nie ma osiem i pół? - Sprawdziłem wszędzie. Jess spojrzała na zegarek i wstała, wzruszając ramionami. Nie mogła sobie pozwolić na dalsze marnowanie czasu. - Mogę podzwonić po naszych innych sklepach - zaoferował Adam Stohn. - Dobrze - odparła bez zastanowienia. Podszedł do lady przy wejściu, wziął telefon i nacisnął kilka guzików. Powiedział coś do słuchawki, potrząsnął głową i powtórzył tę czynność jeszcze dwukrotnie. - Nie do wiary - oznajmił, wracając do niej. - Dzwoniłem do trzech sklepów i nigdzie nie mają rozmiaru osiem i pół. Ale... - dodał, podnosząc w górę palec dla dodania emfazy - jeden ze sklepów złożył na nie zamówienie i zawiadomi mnie, jak tylko je dostanie. Chce pani, żebym wtedy zadzwonił? - Słucham? - Nie zrozumiała, o co mu chodzi. - Chce pani, żebym panią powiadomił, kiedy nadejdzie dostawa? - Tak, oczywiście. To świetny pomysł. - Z trudem ukrywała zmieszanie. Co jej zaczyna chodzić po głowie? Czyżby ją podrywał? Tylko dlatego, że zaoferował jej cukierka i opowiedział dowcip o prezerwatywie, wyobraża sobie, że chce się z nią umówić na randkę? Był przystojny, miał urok i podobał jej się, ale to wcale nie musiało działać w obie strony. Nie bądź idiotką, powtarzała sobie, idąc za nim do lady przy drzwiach. Ten facet jest zwykłym sprzedawcą w sklepie obuwniczym, trudno to nazwać strzałem w dziesiątkę. Nie bądź cholerną snobką, natychmiast zaripostował inny wewnętrzny głos. Przynajmniej nie jest prawnikiem. - Nazwisko? - zapytał, biorąc długopis i notatnik. - Jess Koster. - Telefon, pod którym można panią złapać w ciągu dnia? Podała numer do pracy. - Może na wszelki wypadek dam panu też numer domowy - dodała, nie wierząc własnym uszom. - Jasne - odparł, zapisując cyfry w miarę, jak dyktowała. - Nazywam się Adam Stohn. To nie powinno trwać dłużej niż tydzień. - Świetnie, mam nadzieję, że śnieg nie spadnie wcześniej. - Nie ośmieli się. Uśmiechnęła się i czekała, że jeszcze coś powie, lecz nadaremnie. Patrzył na kobietę obok, która oglądała pomidorowoczerwone pantofle Charlesa Jourdana. - Dziękuję raz jeszcze - powiedziała, ale on szedł już do tamtej klientki i jedynie pomachał jej niedbale na Pożegnanie. Wprost nie do wiary, że to zrobiłam, myślała Jess, wślizgując się na tylne siedzenie taksówki. Może najprościej byłoby po prostu namalować wielką tablicę "Jestem samotna i sfrustrowana" i zawiesić ją sobie na szyi? Taksówka przesiąknięta była dymem papierosowym, chociaż na oparciu przedniego siedzenia widniał wielki znak dziękujący za niepalenie. Podała adres biura lekarzy sądowych na Harrison Street i opadła na zniszczone siedzenie z czarnego plastyku. Przesunęła palcami po spękanej powierzchni i zaraz przyszło jej na myśl, że tak samo pod koniec sezonu będą wyglądały jej nowe botki. Co się z nią dzieje? Dwa razy w ostatnim czasie omal nie dała się poderwać przygodnym przystojniakom. Czyżby nie wyciągnęła żadnych wniosków z lekcji, jaką dostała Erica Baranowski? Tym razem mężczyzna nawet nie zaczął żadnej gry, po prostu zaoferował jej szklankę wody, cukierka i dowcip, co mogło wynikać z sympatii, ale i jego obowiązków służbowych. Opowiadając dowcip o joggingu, chciał się dobrać do jej portmonetki, a nie do bielizny. Ona zaś połknęła haczyk i pozwoliła sobie wcisnąć parę najdroższych botków w całym Chicago. I to nawet nie ze skóry, strofowała samą siebie, dłubiąc jednocześnie w rozdarciu, które wyglądało jak wielka rana w taniej tapicerce samochodu. - Przepraszam, pani coś mówiła? - zapytał taksówkarz. - Nie, przepraszam - odwzajemniła przeprosiny. Po prostu tak sobie gadam do siebie. Ostatnio robię to coraz częściej, dopowiedziała w myślach. Dwieście dolarów za winylowe buty! Zwariowałam do reszty. Teraz to już zupełnie oczywiste. - Ładna pogoda - zagadnęła kierowcę, usiłując wyglądać na kogoś zupełnie normalnego. - Słucham? - Powiedziałam, że nareszcie znowu zaświeciło słońce. Kierowca wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Resztę drogi odbyli w milczeniu przerywanym tylko przez instrukcje i trzaski płynące z radia taksówki. Biuro lekarzy sądowych mieściło się w banalnym trzypiętrowym budynku, nie wyróżniającym się niczym z równie banalnego Otoczenia. Jess zapłaciła, wysiadła i energicznym krokiem ruszyła w kierunku wejścia, otulając się ciasno płaszczem, by uchronić ciało od przenikliwego zimna. Anderson Michael, lat 45, zginął w wypadku samochodowym, przypominała sobie nekrologi z porannej gazety, idąc korytarzem w kierunku oszklonej recepcji. Clemmons Irenę zmarła pogrążona we śnie w sto drugim roku życia; pozostanie w pamięci wspóllokatorów z Whispering Pines Lodge. Lawson David, lat 33, odszedł pozostawiając w smutku matkę, ojca, siostry i swego psa. Dlaczego niektórym ludziom ledwie dane było zakosztować smaku młodości, podczas gdy inni wkraczali w drugie stulecie? To nie jest uczciwe, myślała zdziwiona, że brak sprawiedliwości na świecie potrafi jeszcze zrobić na niej wrażenie. - Jestem umówiona z Hilary Waugh - powiedziała recepcjonistce zajętej żuciem gumy. Dziewczyna, której długie proste włosy prosiły się o umycie, wykręciła numer wewnętrzny i po chwili zwróciła się do Jess z naganą w głosie: - Ona mówi, że przyszła pani za wcześnie. Musi pani chwilę poczekać, proszę tu usiąść... - Dziękuję. - Jess odwróciła się w stronę kanapy stojącej pod ścianą, ale nie usiadła. Nigdy nie potrafiła usiedzieć w tym budynku, prawdę mówiąc ledwie mogła spokojnie ustać. Skrzyżowała ręce i roztarła je w złudnej nadziei, że zdoła wykrzesać nieco ciepła. Mateus Jose, odszedł nagle w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, pozostawiając matkę Almę i żonę Rosę oraz dwójkę dzieci. Paolo i Gino, cytowała dalej z pamięci poranną gazetę. Neilsen Thomas, emerytowany urzędnik państwowy, zmarł na atak serca w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat. Opłakują go żona Linda, synowie Peter i Henry, synowe Rita i Susan, wnuki Lisa, Karen, Jonathan, Stephen i Jeffrey. Rodzina będzie przyjmowała kondolencje w Domu Pogrzebowym J. Humphreya. Cóż za różnica w porównaniu z tymi biedakami spoczywającymi na Boot Hill, pomyślała Jess, przywołując w pamięci obraz tej części kostnicy, w której rzędy ciężkich metalowych szuflad były przedostatnim miejscem spoczynku dla niezidentyfikowanych zwłok. Jedynymi, którzy zjawiali się pożegnać te zgubione dusze, byli ludzie tacy jak ona, zmuszani zawodowym zainteresowaniem do obecności, ale nie do odczuwania żalu czy współczucia. Doe John, Murzyn, podejrzany o handel narkotykami, zginął od strzału w głowę w wieku dwudziestu jeden lat. Doe Jane, biała, podejrzana o prostytucję, uduszona, porzucona nad brzegiem Chicago River, lat osiemnaście. Doe John, biały, prawdopodobnie sutener, zmarł od trzech ran kłutych w pierś, lat dziewiętnaście. Doe Jane, Murzynka, od wielu lat uzależniona od kokainy, lat dwadzieścia osiem, zgwałcona i pobita na śmierć. Doe John... - Jess? Podskoczyła jak oparzona. - Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć - usprawiedliwiła się Hilary Waugh, podchodząc do niej. Jess uścisnęła wyciągniętą dłoń, jak zwykle nie mogąc wyjść z podziwu nad prezencją szefa lekarzy sądowych hrabstwa Cook. Hilary Waugh musiała już dobiegać pięćdziesiątki, jednakże niezależnie od tego i od charakteru swej pracy miała cerę kobiety o połowę młodszej, a sylwetkę zgrabną i nienagannie prostą. Nosiła biały kitel, długie ciemne włosy splecione w warkocz, a orzechowe oczy ukrywała za dużymi ciemnymi okularami. - Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas - powiedziała Jess, podążając za nią przez drzwi wiodące z recepcji do wewnętrznych pomieszczeń. - Z przyjemnością. W czym mogę ci pomóc? Długi korytarz był sterylnie czysty, biały, przesycony delikatnym zapachem formaldehydu, chociaż Jess nie była pewna, czy zapach nie jest tylko kolejnym wytworem jej bujnej wyobraźni. Kostnica znajdowała się w podziemiu. - Siadaj - rzekła Hilary, wchodząc do maleńkiego pomieszczenia służącego jej za biuro i wskazując wolne krzesło naprzeciw biurka. - Chyba postoję - odparła Jess, rozglądając się po mikroskopijnym wnętrzu. Jedynymi meblami były stare metalowe biurko oraz dwa krzesła z przetartą tapicerką z popękanymi szwami. Wzdłuż ścian stały szafy na skoroszyty, a na nich niebezpiecznie piętrzyły się stosy papierów. W róg wciśnięto dużą roślinę w doniczce, teraz całkowicie zastawioną książkami. Pomieszczenie pozbawione było okna, światło pochodziło od lampy fluorescencyjnej. - Musisz mieć dobrą rękę do kwiatów - zauważyła Jess. - O nie, jest sztuczny. Sprawia mniej kłopotów i jest ładniejszy. Nigdy nie umrze, a nieboszczyków mam dość na co dzień. A jeśli chodzi o nieboszczyków, to co cię sprowadza? - Szukam kobiety - zaczęła Jess, odchrząkując. - Ma około czterdziestu pięciu lat, Włoszka z pochodzenia, wzrost jakieś pięć stóp i sześć cali, waga sto trzydzieści pięć funtów, może trochę mniej. Mam jej zdjęcie. Sięgnęła do torebki i wyjęła stare zdjęcie Connie DeVuono dumnie obejmującej syna Steffana, który miał wtedy sześć lat. - To zdjęcie sprzed kilku lat. Od tego czasu trochę schudła i ma krótsze włosy. Hilary wzięła fotografię i przyglądała jej się przez chwilę. - Przystojna kobieta. Kto to jest? - Nazywa się Connie DeVuono. Zaginęła około dwóch tygodni temu. - To o nią pytałaś przez telefon w zeszłym tygodniu? - Przepraszam, że ciągle ci zawracam głowę, ale nie mogę przestać myśleć o jej synku. - Jest bardzo podobny do matki - oceniła Hilary, oddając zdjęcie, które Jess pieczołowicie schowała do torebki. - Tak, to dla niego bardzo trudny okres. Nie wie, co się przydarzyło matce - powiedziała ze ściśniętym gardłem. - Rozumiem. Mam nadzieję, że zdołam pomóc. - Czy znaleziono jakieś ciało, które odpowiadałoby opisowi Connie DeVuono? - Mamy teraz na Boot Hill trzy niezidentyfikowane ciała kobiet. Dwie to nastolatki, jedna zmarła z przedawkowania narkotyków, druga została zgwałcona i uduszona. - A trzecia? - Przywieziono ją dziś rano. Nie robiliśmy jeszcze żadnych badań, ale proces rozkładu ciała wskazuje, że nie żyje dopiero od kilku dni. - To możliwe-powiedziała szybko Jess, chociaż nie wydawało jej się to zbyt prawdopodobne. Rick Ferguson raczej nie byłby na tyle lekkomyślny, by porywać Connie DeVuono i czekać z morderstwem. - Ile ma lat? Ile miała? - poprawiła się, przypominając sobie słowa Hilary o rozkładzie ciała. - Na razie nie możemy stwierdzić. Została pobita w sposób uniemożliwiający jakiekolwiek rozpoznanie. Jess poczuła, jak coś ściska ją w żołądku i zaraz przyprawi o mdłości. - Ale nie sądzę, żeby to była Connie DeVuono. Ta kobieta jest blondynką i ma około pięciu stóp i dziewięciu cali wzrostu. Myślę, że to ją eliminuje. Jesteś pewna, że nie chcesz usiąść? - Nie, muszę już iść - rzekła Jess, ruszając niepewnie w stronę drzwi. Hilary Waugh podniosła się zza biurka. - Nie, nie wstawaj - rzuciła Jess w jej kierunku, niepewna, czy czuje ulgę czy rozczarowanie tym, że w kostnicy nie ma ciała Connie De Vuono. - Proszę zadzwoń do mnie, gdyby... - zatrzymała się, nie mogąc dokończyć zdania. - Dam ci znać, gdybyśmy znaleźli kogokolwiek chociaż trochę przypominającego Connie DeVuono. Jess wyszła na korytarz, zawahała się i ponownie odwróciła do Hilary Waugh. - Przyślę ci kartotekę dentystyczną Connie - dodała, myśląc o kobiecie pobitej w sposób uniemożliwiający identyfikację. - Jeśli ją będziesz miała pod ręką... - odchrząknęła - to może przyspieszyć sprawę. - Na pewno pomoże - zgodziła się Hilary Waugh. - O ile znajdziemy ciało. O ile znajdziemy ciało. Te słowa towarzyszyły Jess w drodze do wyjścia. „O ile znajdziemy ciało." Pchnęła drzwi i zbiegła po schodach na ulicę. Na chodniku przystanęła i kilka razy głęboko odetchnęła świeżym powietrzem, czując, jak słońce ogrzewa jej twarz. O ile znajdziemy ciało, pomyślała. 11 - Czterysta jedenaście dolarów? - wykrzyknęła Jess. - Czyście powariowali? Młody Murzyn po drugiej stronie wysokiej jasnej lady pozostał niewzruszony, najwyraźniej przywykłszy do takich reakcji. - Na rachunku wszystko jest rozpisane. Jeśli zechce pani rzucić okiem... - Już rzuciłam i nadal nie mam pojęcia, co mogło kosztować ponad czterysta dolarów! - Jej głos stawał się coraz ostrzejszy i zaczynał przyciągać uwagę innych klientów warsztatu, w którym przed trzema tygodniami zostawiła samochód do naprawy. - Musieliśmy naprawić wiele rzeczy. - Zostawiłam samochód do naprawy wycieraczki! - Obu wycieraczek, jeśli chodzi o ścisłość - odparł młody człowiek, który według tabliczki identyfikacyjnej na imię miał Robert. - Przypomina sobie pani chyba, że dzwoniliśmy i umówiliśmy się, że trzeba wymienić obie wycieraczki, katalizator i alternator. Pani samochód od dawna nie miał przeglądu. - Bo go nie potrzebował. - Miała pani dużo szczęścia. Problem ze starymi samochodami polega na tym, że potrzebują starannej obsługi... - Przez trzy tygodnie? •- Musieliśmy zamawiać części. Były pewne opóźnienia w dostawie. - A to wszystko? - zapytała Jess, wskazując listę pozycji u dołu rachunku. - Przygotowanie do warunków zimowych, regulacja, wymiana zaworów. Prawdę mówiąc, i tak wszystko razem wyszło bardzo tanio. - Tanio! - wybuchnęła Jess. - Chcę rozmawiać z kierownikiem. Rozejrzała się wokół. Mężczyzna w średnim wieku stojący obok szybko odwrócił wzrok; młoda kobieta zachichotała; starsza pani, czekająca u boku męża, podniosła dłonie w geście solidarności. - Jeszcze go nie ma - odparł Robert, spoglądając na wielki zegar ścienny. - Jest dopiero za pięć ósma. Normalnie Jess byłaby już od dziesięciu minut w swoim biurze, przeglądając terminarz, przygotowując się do kolejnego dnia w sądzie. Tymczasem zamiast pisać mowę na najpoważniejszy w jej karierze proces o morderstwo, traciła czas na gadanie z kimś o imieniu Robert. - Nie mam czasu na dyskusje. Co będzie, jeśli po prostu odmówię zapłaty? - Nie zwrócimy pani samochodu - odparł spokojnie. Opuściła głowę i spojrzała na czarno-białą mozaikę posadzki. - Zdaje pan sobie sprawę, że nigdy więcej nie skorzystam z waszych usług? Robert ledwie zdołał stłumić uśmiech. - Mogę zapłacić czekiem? - Tylko gotówką lub kartą kredytową. - Jasne. - Wyjęła z portfela kartę kredytową myśląc o tym, że liczba zabójstw popełnianych corocznie w Chicago wcale nie jest tak bardzo zdumiewająca; prawdę mówiąc, aż dziw bierze, że nie ma ich więcej. - Panie i panowie przysięgli - zaczęła Jess, spoglądając w oczy każdej z ośmiu kobiet i każdemu z sześciu mężczyzn, którzy tworzyli ławę przysięgłych w procesie nazwanym przez prasę „sprawą morderstwa z kuszy". - Drugiego czerwca tego roku oskarżony Terry Wales zabił swą żonę, przeszywając jej serce strzałą wypuszczoną z kuszy na środku skrzyżowania Grand Avenue i State Street. Jest to jasny i prosty fakt, którego nikt nie podaje w wątpliwość. Obrona będzie się jednak starała wykazać, że nic w tej sprawie nie jest ani jasne, ani proste. Ale fakty, panie i panowie, mówią za siebie: Nina Wales, piękna, inteligentna trzydziestoośmioletnia kobieta, została bezlitośnie, w okrutny i barbarzyński sposób zabita przez swego brutalnego męża po tym, jak w końcu zdobyła się na odwagę, by odejść od niego. Jess cofnęła się nieco, kierując wzrok na oskarżonego. Terry Wales miał czterdzieści lat, wyglądał na człowieka absolutnie niewinnego, nawet nieśmiałego. Był szczupły, żylasty, miał bladą cerę i jasne rzedniejące włosy nijakiego koloru. Obok niego siedział obrońca, Hal Bristol, krzepki ciemnowłosy sześćdziesięciolatek, na którym w naturalny sposób koncentrowała się uwaga zgromadzonych. Terry Wales sprawiał przy nim wrażenie potulnego i wystraszonego, jego twarz wyrażała jedno wielkie zdumienie, jakby nie mieściło mu się w głowie, że te wszystkie okropne słowa, które tu padają, mogą go dotyczyć. Jess spojrzała na Biblię, którą nerwowo obracał w dłoniach. Kryminaliści, podobnie jak dzieci, są zawsze przekonani o swojej nietykalności. Bez względu na rozmiar przestępstwa, bez względu na motywy i ślady, jakie po sobie zostawili, zawsze wierzą, że wymiar sprawiedliwości nie dosięgnie ich i zdołają się wymknąć. Czasami rzeczywiście tak bywało, wystarczał egzemplarz Nowego Testamentu i dobry obrońca. Czy ta ława przysięgłych da się nabrać na takie prymitywne teatralne zagrania? zastanawiała się Jess cynicznie. - Niech was nie zwiedzie, panie i panowie, starannie wypracowany wizerunek niewinności i skruchy, jaki widzicie przed sobą - przestrzegła, odbiegając na chwilę od przygotowanej mowy. - Nie dajcie się nabrać na to, że człowiek trzymający w ręku Biblię rozumie jej zawartość i kieruje się jej zasadami. Gdzie była Biblia Terry'ego Walesa, kiedy regularnie bił żonę przez cały okres ich jedenastoletniego małżeństwa? Albo kiedy groził jej śmiercią, jeśli od niego odejdzie? Czy myślał o Biblii, kupując kuszę w dniu poprzedzającym zabójstwo? Czy miał ją w dłoni, kiedy podniósł broń i strzelił do żony, gdy wysiadała z taksówki w drodze do adwokata? Nie, panie i panowie, wtedy nie miał Biblii. Terry Wales potrzebuje jej tylko teraz i wyłącznie dlatego, że na niego patrzycie. Jess odetchnęła i wróciła do przygotowanej mowy. - Obrona będzie się starała udowodnić, że to zaplanowane z zimną krwią morderstwo było w istocie działaniem w afekcie. Owszem, Terry Wales kupił kuszę ze strzałami i strzelił do żony. Ale wcale nie zamierzał zrobić jej krzywdy, chciał ją po prostu przestraszyć. Przecież ją kochał, a ona odchodziła od niego. Starał się ją przekonać, udobruchać. Błagał, nawet groził. Był pogrążony w rozpaczy, odchodził od zmysłów na myśl, że może ją stracić. Obrona będzie też próbowała wykazać, że Nina Wales ponosiła za to częściową odpowiedzialność, bo zdradzała męża, choć na dowód tego mamy jedynie zeznania oskarżonego. Obrona będzie podkreślała, że Nina Wales ośmieszała niepowodzenia męża jako kochanka, że poniżała jego męskość i znęcała się bezlitośnie za to, że nie zaspokajał jej wybujałych potrzeb seksualnych. Na koniec podkreśli, iż Nina Wales nie tylko groziła mężowi, że odejdzie, ale również że zabierze mu wszystko, co posiadali, że weźmie ze sobą dzieci i sprawi, iż go znienawidzą, że pozbawi go wszystkiego, nawet szacunku dla samego siebie. A mimo to, stwierdzi obrona, Terry Wales nadal ją kochał i błagał, by została. Pytam was teraz - rzekła Jess, przesuwając wzrokiem po ławach zajmowanych przez przysięgłych - cóż innego można było zrobić w takiej sytuacji? Czy Terry Wales miał inne wyjście, niż zabić żonę? Przerwała na chwilę, by słowa mogły zapaść przysięgłym w pamięć. Zatoczyła powoli koło, rozglądając się Po sali rozpraw. Zobaczyła, że sędzia Harris ma taki sam zainteresowany spokojny wyraz twarzy jak na każdej rozprawie. Za stołem oskarżyciela Neil Strayhorn kiwał głową, dodając jej odwagi. Przyjrzała się przepełnionym ławom dla publiczności, dziennikarzom robiącym notatki i ekipie telewizyjnej filmującej oskarżonego. Nagle dostrzegła Ricka Fergusona. Siedział w drugim rzędzie od tyłu, z długimi jasnymi włosami zaczesanymi za uszy i spojrzeniem skierowanym przed siebie, z nieodłącznym wstrętnym uśmieszkiem na ustach. Jess czym prędzej odwróciła wzrok, czując gwałtowne bicie serca. Co on tu robi, co chce udowodnić? Że może ją zastraszyć, nękać, że nie da się kontrolować ani powstrzymać? Nie pozwól się sprowokować, skoncentruj się na mowie, którą wygłaszasz, mówiła w myślach. Nie pozwól, aby jeden morderca uniemożliwił wymierzenie sprawiedliwości innemu. Zajmij się teraz Terrym Walesem, zostaw Ricka Fergusona na później. Odwróciła się znowu do ławy przysięgłych, zobaczyła, że sędziowie z niecierpliwością czekają, by kontynuowała. - Panie i panowie, przyjrzyjcie się dobrze oskarżonemu - zaczęła, znowu odbiegając od przygotowanego tekstu. - Nie wygląda na zimnokrwistego mordercę, prawda? Wręcz przeciwnie, ma wygląd bardzo poczciwy, łagodny, może nawet trochę nieśmiały, zwłaszcza jak na kogoś, kto podobno regularnie znęcał się nad żoną. Ale podkreślam jeszcze raz, nie dajcie się zwieść powierzchowności, trzymajcie się faktów. Jednym z nich jest to, że Terry Wales ma czarny pas w karate. Drugim, że mamy kartoteki szpitalne z leczenia złamań i ran zadanych Ninie Wales przez męża w trakcie ich wieloletniego małżeństwa. Jest bezspornym faktem, że Terry Wales znęcał się nad żoną. Pozwólcie, panie i panowie przysięgli, że zadam wam kilka pytań. Czy powinniśmy uwierzyć, że Terry Wales zabił żonę w afekcie, skoro nie widzieli się przedtem kilka dni? Czy mamy uwierzyć, że nie zaplanował zabójstwa wcześniej, chociaż poprzedniego dnia nabył zabójczą broń? że wypuszczając w kierunku żony strzałę o stalowym ostrzu, nie przewidział, iż może spowodować jej śmierć? To wszystko są pytania odwołujące się do definicji morderstwa pierwszego stopnia. - Jess czuła, jak wzrok Ricka Fergusona wwierca się w tył jej czaszki. Recytowała teraz wolno, by przysięgli dobrze zrozumieli jej słowa: - „Jeśli morderstwo zostało popełnione w sposób zamierzony, z premedytacją i zimną krwią, zgodnie z powziętym wcześniej planem i zamiarem pozbawienia życia, oraz jeśli powzięte działanie stwarzało racjonalne przesłanki ku temu, że w jego rezultacie nastąpi śmierć innego człowieka." To jest definicja morderstwa pierwszego stopnia. Obrona będzie was przekonywała do wersji, według której Terry Wales był zdruzgotany myślą, iż mógłby stracić żonę, i mimo że ciągle go pomawiała o impotencję, próbował ją tylko przestraszyć, celując z kuszy prosto w jej serce. Obrona będzie dowodzić, że tak naprawdę celował w nogę, że był załamany po tym, jak zwymyślała go o jeden raz za dużo, że chodziło mu tylko o to, by nią wstrząsnąć, że w gruncie rzeczy na równi z żoną jest ofiarą tej sprawy. Nie dajcie się na to nabrać, panie i panowie przysięgli. W tej sprawie ofiarą jest tylko Nina Wales, która nie żyje. Terry Wales ma się bardzo dobrze. Jess odsunęła się od przysięgłych i spojrzała na ławy publiczności. Rick Ferguson uśmiechał się ze swego miejsca w przedostatnim rzędzie. - Oskarżenie udowodni - podjęła pewnym głosem, odwracając się ponownie ku przysięgłym-że Terry Wales regularnie bił żonę i wielokrotnie jej groził, że ją zabije, jeśli odważy się od niego odejść. Dowiedziemy, iż kiedy tylko Nina Wales to zrobiła, kiedy zdobyła się na odwagę i uciekła, zabierając ze sobą dzieci, Terry Wales kupił kuszę w sklepie z artykułami sportowymi i strzelił jej prosto w serce, jakby brał udział w polowaniu. Nie dbał o to, że będzie cierpiała, chciał zadać jej ból. Nie było w tym żadnej namiętności, nie była to zbrodnia w afekcie. Było to czyste i proste morderstwo. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Morderstwo pierwszego stopnia. Dziękuję. Jess uśmiechnęła się do przysięgłych. Spośród nich troje było czarnych, jedna osoba żółta, dwie pochodzenia meksykańskiego, reszta biała. Większość była w średnim wieku, dwoje tylko wyglądało na dwudziestoparolatków. Jedna kobieta wyglądała na sześćdziesiąt lat. Wszyscy prezentowali się dostojnie i sprawiali wrażenie dobrze przygotowanych do wypełniania swoich obowiązków. - Panie Bristol - odezwał się sędzia Harris, kiedy Jess wróciła na miejsce za stołem oskarżyciela. Hal Bristol rozpoczął przemowę, zanim jeszcze stanął przed przysięgłymi, a jego głos zabrzmiał donośnie w całej sali rozpraw. - Panie i panowie przysięgli, Terry Wales nie jest człowiekiem wykształconym. Jest sprzedawcą, podobnie jak niektórzy spośród was. Zajmuje się artykułami gospodarstwa domowego. Jest w tym dobry i zarabia na dostatnie życie. Nie jest bogaty, ale to człowiek dumny. Podobnie jak wszyscy musiał trochę zacisnąć pasa w dzisiejszych czasach recesji. Ludzie nie kupują dziś tak wiele jak kiedyś, zwłaszcza jeśli chodzi o sprzęt gospodarstwa domowego, nie buduje się wielu nowych domów, mniej nabywa się kuchenek mikrofalowych i nowych pieców. Prowizje są mniejsze, toteż niełatwo radzić sobie w tych trudnych czasach. Jess rozsiadła się wygodnie na krześle. A więc tak będzie to przedstawiała obrona: morderca jako ktoś, z kim wszyscy możemy się identyfikować, którego możemy zrozumieć, bo jest jednym z nas. - Terry Wales myślał, że może liczyć przynajmniej na żonę. Poślubił ją jedenaście lat temu sądząc, że kilka lat popracują, zanim powiększą rodzinę. Nina Wales była jednak innego zdania. Tuż po ślubie zdecydowała, że chce mieć dziecko od razu. Zapewniła go, że nie rzuci pracy, natychmiast jednak przestała pracować. Chciała cały czas poświęcić dziecku, więc jak można było z tym dyskutować, zwłaszcza że wkrótce ponownie zaszła w ciążę? Nina Wales nie była kobietą, którą łatwo zadowolić. Bez względu na to, ile miała, bez względu na to, jak mąż starał się ją zaopatrzyć we wszystko, żądała coraz więcej. Oczywiście zdarzało się przez te wszystkie lata, że się kłócili, czasami nawet bardzo gwałtownie. Terry Wales nie jest naturalnie dumny z roli, jaką odgrywał w tych kłótniach. Ale do rękoczynów może dojść nawet w najlepszych małżeństwach, zwłaszcza gdy czasy są trudne. Nie jest moim zamiarem obwinianie ofiary - powiedział Hal Bristol, a Jess musiała przyznać, że w jego słowach nie było ani cienia ironii - ale do tańca potrzeba dwóch osób. Mój klient nie jest człowiekiem impulsywnym, trzeba bardzo wiele, aby wytrącić go z równowagi i popchnąć do działań gwałtownych. A Nina Wales wiedziała, jaki guzik nacisnąć, by uzyskać taki efekt. Wzrok Jess bezwiednie powędrował ku tylnym rzędom sali rozpraw. Poczuła ucisk w żołądku. Co robi tutaj Rick Ferguson? Czy przyszedł, aby nacisnąć jakiś guzik w niej? Rick Ferguson patrzył prosto przed siebie, jakby zahipnotyzowany słowami obrońcy. Od czasu do czasu kiwał głową z aprobatą. Jeden morderca popierający drugiego. Do diabła, pomyślała, po co on tu przyszedł? - Można nawet powiedzieć, że Nina Wales była mistrzem w naciskaniu guzików - ciągnął Hal Bristol. - Bezustannie strofowała męża za to, że pobiera za niskie prowizje. Wymyślała mu, że nie zapewnia jej utrzymania na dostatecznym poziomie. Mamy świadków, którzy potwierdzą, że publicznie robiła mu sceny. Takie są fakty, jak mawia oskarżenie. Nie opieramy się tu tylko na słowach oskarżonego. Nasi świadkowie potwierdzają, że Nina Wales wielokrotnie groziła mężowi, że odejdzie od niego, zabierając dzieci i cały dobytek. Terry Wales, panie i panowie, jest dumnym człowiekiem, choć jego dumę żona wystawiła na ciężką próbę. Całe ich życie wystawiła na widok publiczny, nawet współżycie seksualne stało się tematem rozmów i żartów. Nina Wales ośmieszała możliwości seksualne męża, korzystała z każdej okazji, by zwymyślać go za łóżkowe niepowodzenia. Oświadczyła mu nawet, że ma kochanka, i choć niekoniecznie musiało to być prawdą, Terry Wales jednak jej uwierzył. Po tym wszystkim opuściła go, odmawiając mu nawet prawa do porozmawiania z dziećmi. Poinformowała go, że wynajęła adwokata i zamierza zabrać mu wszystko, cały dorobek jego życia. Terry Wales był załamany, popadł w depresję, przestał myśleć racjonalnie. Zdesperowany mężczyzna w trudnych chwilach często popełnia desperackie czyny. Kupił więc kuszę, panie i panowie, nie pistolet, chociaż ma nagrody zdobyte w konkursach strzeleckich. Pistolet byłby znacznie poręczniejszy dla kogoś planującego zabicie żony, łatwiejszy w użyciu, trudniejszy do wytropienia, pewniejszy. A jednak Terry Wales kupił kuszę, broń, która o wiele bardziej nadaje się do zrobienia przedstawienia, wywołania efektu niż do spowodowania rzeczywistego zagrożenia życia. I o to właśnie mu chodziło: zamierzał przestraszyć żonę, ale nie chciał jej zabijać. Panie i panowie przysięgli, czy gdybyście planowali zabójstwo, wybralibyście jako narzędzie broń tak staroświecką i rzucającą się w oczy jak kusza? Czy popełnilibyście to zabójstwo na ruchliwym skrzyżowaniu, w samym środku dnia, w obecności co najmniej pół tuzina świadków? Czy siedzielibyście potem na chodniku, szlochając i czekając na przybycie policji? Czy wszystko to razem wygląda na racjonalne poczynania człowieka, którego prokurator oskarża o celowe, zaplanowane i popełnione z zimną krwią zamordowanie żony? Hal Bristol podszedł do stołu oskarżycieli. - Oskarżenie i obrona są zgodne co do jednego - powiedział, patrząc na Jess. - Mój klient winny jest śmierci swojej żony... -Przerwał, zwracając się ponownie do ławy przysięgłych:-Ale zdaniem obrony Terry Wales nigdy nie planował zabicia żony, jego jedynym celem było przestraszenie, wywołanie wstrząsu, który spowodowałby jej powrót do domu. Jakkolwiek irracjonalne były te zamiary, nie miały na celu zimnego, wyrachowanego i zaplanowanego z góry morderstwa. Podczas tego procesu będę chciał, abyście się państwo postawili w sytuacji Terry'ego Walesa. Każdy z nas ma pewien próg tego, co może znieść. Terry Wales przekroczył ten próg. Jak wiele trzeba każdemu z nas, aby znalazł się na krawędzi wytrzymałości? - zakończył Hal Bristol, dramatycznie zawieszając głos. Jess przypomniała sobie, jak stała schowana za zasłoną w salonie, ściskając w dłoni pistolet i wpatrując się w ulicę pod oknem. Czy rzeczywiście byłaby wtedy zdolna zrobić użytek z broni? Każdy z nas ma pewien próg wytrzymałości, panie i panowie, pomyślała, spoglądając na tył sali rozpraw i dostrzegając, jak Rick Ferguson wkłada do ust gumę do żucia i zaczyna z wolna ruszać szczękami. - Czy oskarżyciel jest gotowy? - zapytał sędzia Harris. - Oskarżyciel prosi o dziesięć minut przerwy - powiedziała szybko Jess. - Ogłaszam dziesięciominutową przerwę. - Co się dzieje, Jess? - Neil Strayhorn nie ukrywał zaskoczenia, ale Jess podążała już w kierunku przeciwległego końca sali rozpraw. Rick Ferguson zareagował na ten widok z całkowitym spokojem. Nie podniósł nawet wzroku w jej stronę, zmuszając ją do mówienia ponad głowami dwóch sąsiadów. - Można to załatwić na dwa sposoby - zaczęła. - Albo cicho i spokojnie, albo z hukiem i awanturą. Nadal nie dawał po sobie poznać, że jej słowa w ogóle do niego docierają. - Spokojny sposób polega na tym, że zaraz wstaniesz i wyjdziesz stąd z własnej i nieprzymuszonej woli. - A drugi sposób?-zapytał, patrząc na puste krzesło sędziego Harrisa. - Każę cię wyrzucić. Rick Ferguson z wolna wstał, przecisnął się obok siedzących mężczyzn i stanął w przejściu koło Jess. - Po prostu chciałem zobaczyć, na co musiałbym być przygotowany, gdyby tamta kobiecina zniknęła jakoś inaczej - rzekł, po czym pochylił się do jej ucha i dodał: -Powiedz mi, prokuratorze, czy w łóżku jesteś taka dobra jak w sądzie? - Strażnik! - zawołała Jess. - Spokojnie, wybieram pierwszy sposób - powiedział, odwrócił się i niedbałym krokiem opuścił salę. Jess ciągle jeszcze drżała, kiedy dziesięć minut później sędzia Harris wznowił rozprawę. O siódmej wieczorem wychodziła z gmachu sądu i pod eskortą zastępcy szeryfa przechodziła na parking po drugiej stronie ulicy. Dwie godziny, jakie upłynęły od zakończenia rozprawy, spędziła na konferowaniu z Neilem i Barbarą, omawiając wydarzenia tego dnia i szykując strategię na następny. Próbowała też dodzwonić się do Dona, ale w biurze powiedzieli jej, że wyszedł na całe popołudnie i nie wiadomo, kiedy wróci. („To ty, Jess?" zapytał uprzejmy głos, kiedy już miała się rozłączyć. „Dawno się nie odzywałaś. Spróbuj złapać go w domu, chyba jeszcze masz jego telefon?") - Zaparkowałam na trzecim piętrze - oznajmiła Jess eskortującemu ją mężczyźnie o jasnych włosach wystających niesfornie spod granatowej czapki. Uzbrojeni zastępcy szeryfa zawsze odprowadzali prokuratora do samochodu po zapadnięciu ciemności. - Wreszcie ma pani z powrotem samochód - powiedział, kiedy wchodzili do wielopiętrowego budynku parkingu. Czekając na windę, opowiedziała mu smutne losy swego czerwonego mustanga. - Jedyny plus, że go umyli - podsumowała, wsiadając do windy. - Jak dobrze poszukać, to we wszystkim można się dopatrzeć czegoś dobrego - rzekł filozoficznie chłopak, a Jess skinęła w milczeniu głową, chociaż była daleka od przyznania mu racji. - Na Boga, co tak śmierdzi?-zapytał, kiedy wysiedli na trzecim poziomie. - Cuchnie jak z latryny. Jess skrzywiła się, odór wypełniał jej nozdrza, przenikał aż do gardła i przyprawiał o mdłości. Skierowała się w stronę samochodu, nie otwierając ust, by zatrute powietrze nie dostało się do płuc. - Cuchnie coraz gorzej. Skręcili za róg. - O Boże! - zawołał strażnik, odruchowo wyciągając broń i rozglądając się wokół. - Nikogo nie ma - powiedziała spokojnie Jess, patrząc na samochód. - On już dawno poszedł. - To pani samochód? - zapytał, ale wiedziała, że zna odpowiedź. - Drań, który to zrobił, musi być chory psychicznie. Jess spoglądała na swego czerwonego mustanga, który jeszcze rano wyglądał jak nowy, lśniąc czyściutkim lakierem. Teraz miał okna wysmarowane ekskrementami, a nowe wycieraczki były połamane i tkwiły powykręcanymi ramionami w kupie odchodów. Jess poczuła pieczenie pod powiekami, zakryła nos i usta i odwróciła się. Zastępca szeryfa mówił coś do radia, prosząc o pomoc. Jess poszła z powrotem w kierunku windy i usiadła na betonowej posadzce koło drzwi. - Cholera - powiedziała, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Mogła albo parsknąć śmiechem, albo wybuchnąć płaczem. Postanowiła zachować łzy na inną okazję. 12 - Walter! Walter, znów nie zamknąłeś bramy na klucz! - wołała Jess, stukając w drzwi na drugim piętrze i usiłując przekrzyczeć trąbkę Milesa Davisa. - Spokojnie, już idę - odezwał się ze środka męski głos. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich niski, korpulentny analityk systemów, sąsiad Jess z dołu. Miał na sobie jedwabny zielony szlafrok, a w ręku szklankę czerwonego wina. Obrzucił Jess szybkim badawczym spojrzeniem. - Świetnie wyglądasz, Jess, tylko niepotrzebnie wpadasz w histerię. Wejdziesz na drinka? - Chciałabym, żebyś zawsze sprawdzał, czy zamknąłeś bramę na klucz. - Naprawdę znowu zapomniałem zamknąć? - Walter wyglądał na uosobienie niefrasobliwości. - Zrobiłem wielkie zakupy, kilka razy obracałem do samochodu i nie chciało mi się za każdym razem zamykać drzwi na klucz. - Naraziłeś wszystkich na niebezpieczeństwo. - Daj spokój, Jess, niepotrzebnie się wściekasz. Miałaś dzisiaj zły dzień? - Zamykaj drzwi na zamek i tyle-odparła Jess wrogo i ruszyła do siebie. Nie zdążyła jeszcze przekręcić klucza, kiedy zadzwonił telefon. Czym prędzej otworzyła drzwi, wbiegła do pokoju, potrącając po drodze klatkę z kanarkiem, i wśród pełnego przestrachu świergotu podniosła słuchawkę. - Przepraszam, Fred! - zawołała. - Halo? - O, zdaje się, że komuś wyrządziłaś przykrość. - Don, to ty? - Powiedzieli mi w biurze, że próbowałaś się do mnie dodzwonić. Coś się stało? - Nic takiego. Widok twojego klienta na krześle elektrycznym zupełnie mnie wyleczy. - Rozumiem, że mówimy o Ricku Fergusonie? - powiedział Don twardszym tonem. - I owszem. Twój klient był łaskaw pojawić się dzisiaj na rozprawie, w której jestem oskarżycielem, a parę godzin później mój samochód, który właśnie wyremontowałam za ponad czterysta dolarów, został dokładnie wysmarowany gównem. Co ty na to? - Nie rozumiem. Mówisz, że twój samochód został wysmarowany...? - Ekskrementami, prawdopodobnie ludzkimi. Tak przynajmniej sądzą gliny. Wzięli próbki do analizy i brali odciski palców, co guzik pomoże, bo robotę na pewno wykonano w gumowych rękawiczkach. - Mój Boże! - westchnął Don. - Po prostu powiedz swojemu klientowi, że jeśli jeszcze raz pokaże się w czasie mojej rozprawy, każę go aresztować pod byle jakim pretekstem. - Już mówiłem, żeby się trzymał od ciebie z dala. - Trzymaj go z dala od mojej sali rozpraw. - Więcej go tam nie zobaczysz. Jess wyczuła zmieszanie w głosie byłego męża. Wiedziała, że zawsze stara się zachować równowagę między sprawami zawodowymi a życiem osobistym i że przez nią ten chwiejny balans zostaje znowu zakłócony. - Słuchaj - rzekł po dłuższej chwili - dochodzi dziewiąta. Jak cię znam, nic jeszcze nie jadłaś. - Nie jestem specjalnie głodna. - Powinnaś coś zjeść. Mogę przyjechać za dwadzieścia minut i pójdziemy gdzieś na porządny stek. - Don, spędziłam właśnie dwie godziny przy samochodzie, który wygląda jak sandwich z gównem. Nie nabrałam przez to apetytu. - Wyczuła, że się uśmiechnął. - Przykro mi. Może innym razem, dobrze? - Trudno. Wyśpij się chociaż. - Dziękuję. - Aha, i jeszcze jedno... - Tak? - Stan Illinois nie wykonuje już wyroków śmierci na krześle elektrycznym. O ile wiem, stosuje się teraz zastrzyki z trucizną. - Dziękuję za sprostowanie - roześmiała się i odłożyła słuchawkę. Niemal natychmiast poczuła skurcz żołądka. Świetnie, cóż za zbieg okoliczności, pomyślała, spoglądając z wahaniem na telefon. Nie, nie zadzwoni do Dona. Była zbyt zmęczona, rozdrażniona, miała wszystkiego dosyć. Tylko wciągnęłaby go w swój nastrój. Poza tym po co wychodzić z domu na stek, skoro ma w lodówce śliczne, twarde, zamarznięte pizze? Wyjęła dwie z celofanowego opakowania, włożyła do kuchenki mikrofalowej, potem wzięła puszkę coli, otworzyła ją i pociągnęła długi łyk. W ten sposób ma więcej gazu, pomyślała, pociągając jeszcze raz. Przypomniała sobie szwagra i jego nowe zasady dotyczące napojów chłodzących. („Ty jesteś po prostu zazdrosna" tak powiedział. „Twoja siostra ma męża, rodzinę, jest szczęśliwa. A co ty masz? Lodówkę pełną zamrożonej pizzy i cholernego kanarka.") Czy miał rację? Czy rzeczywiście zazdrości siostrze szczęścia, czy jest taka małostkowa? Pierwszy raz od wielu lat Maureen nie zaprosiła jej na obiad z okazji Dnia Dziękczynienia. Mówiła coś o obiedzie z rodzicami Barry'ego, ale pewnie po prostu miała już tego dosyć. Nawet ojciec przestał upominać się o spotkanie z jego nową przyjaciółką, twierdził, że rozumie, jak bardzo jest teraz zajęta, śledził w prasie rozgłos towarzyszący sprawie o morderstwo z kuszy. Dlaczego rani ojca? Czy o jego szczęście też jest zazdrosna? Czy spodziewała się, że wszyscy bliscy będą prowadzili takie samo życie, jakie wybrała dla siebie? Dlaczego teraz, po tylu latach, nadal traktuje zainteresowanie ojca inną kobietą jak zdradę wobec mamy? Ukryła twarz w dłoniach. Nie, zdawała sobie sprawę, że nie chodzi tylko o to. Związek ojca z inną kobietą był jakby symbolicznym, ale realnym podpisaniem świadectwa zgonu mamy. Podniosła głowę i spojrzała w sufit, a łzy spływały jej po policzkach. Czy nadal ma się oszukiwać, że matka jeszcze kiedyś powróci, czy ma tęsknić i żywić złudne nadzieje? Teraz, po upływie ośmiu lat czekać, aż matka nagle stanie w drzwiach, weźmie swą wierną córkę w ramiona, pocałuje ją i powie, że wszystko wybacza, że nie jest odpowiedzialna za jej zniknięcie, że zostaje uniewinniona? Czy do dalszego życia potrzebna jej ta chwila rozgrzeszenia? Kuchenka zadzwoniła, sygnalizując, że obiad jest gotowy. Jess wróciła do rzeczywistości i ostrożnie wyjęła talerz z dwoma krążkami pizzy. Wzięła puszkę z colą, przeszła do pokoju i usiadła na kanapie, słuchając z radia muzyki lat sześćdziesiątych. Monday, Monday, śpiewali zgodnie The Mamas and the Papas; Jess wzruszyła ramionami. - A co u ciebie, Freddy? - zapytała kanarka, dmuchając na pizzę. -Mam nadzieję, że miałeś lepszy dzień niż ja. - Ugryzła wielki kawał, ściągając prawie cały ser, kiedy znów zadzwonił telefon. - Halo - powiedziała z ustami pełnymi pizzy. - Czy mówię z panią Jess Koster? - Głos w słuchawce był jakby znajomy. - A kto mówi? - zapytała sztywniejąc. - Adam Stohn. - Adam Stohn? - Ze sklepu obuwniczego. Dzwonię w sprawie butów, które pani zamawiała. Dostaliśmy je dziś po południu. Próbowałem panią złapać w pracy, ale powiedzieli, że jest Pani w sądzie. Nie mówiła pani, że jest prawnikiem. Jess poczuła, jak serce zaczyna jej mocno bić, a pizza zakleja usta. - Nie przekazali mi wiadomości. - Bo nie zostawiłem żadnej. Zapadła cisza. - A więc moje buty są do odbioru... - Może pani wpaść po nie w każdej chwili. - Świetnie. Dziękuję za wiadomość. - Albo mogę je pani podrzucić. - Słucham? - Mogę zaoszczędzić pani drogi i je podrzucić. Zapłaci mi pani czekiem. - Kiedy? - Może być nawet teraz, jeśli to pani odpowiada. - Teraz? - Zapowiadają na jutro opady śniegu. - Naprawdę? Słucham? Kiedy? Teraz? Naprawdę? Jestem bardzo błyskotliwym rozmówcą, pomyślała. - Moglibyśmy wpaść do jakiejś knajpy, jeszcze nie jadłem obiadu. Co by pani powiedziała na pizzę? Jess wypluła na pół przeżuty kawał stopionego sera i przełknęła resztę wielkiego kawałka. - To brzmi bardzo zachęcająco. - Świetnie. Poda mi pani swój adres? - Może lepiej spotkajmy się gdzieś w mieście? - Niech pani proponuje. Jess wymieniła nazwę włoskiej restauracji na Armitage Avenue, która była w zasięgu krótkiego spaceru od jej domu. - Za piętnaście minut? - Będę punktualnie. - Przyszła pani przed czasem - powiedział, wślizgując się na ławkę obitą czerwonym winylem na tyłach knajpki prowadzonej przez rodzinę włoskich imigrantów. Miał na sobie dżinsy, czarną wojskową kurtkę i szary golf. - Zawsze przychodzę przed czasem, taki już mam zły zwyczaj - odparła, studiując jego twarz; prezentował się lepiej niż w jej pamięci. Ciekawe, co pomyślał o niej? Żałowała teraz, że nie przebrała się w coś ciekawszego, miała na sobie prosty czarny sweter i spodnie, makijaż też mógłby być lepszy. Jedyne przygotowania, jakie poczyniła, polegały na spryskaniu twarzy zimną wodą, umyciu zębów i pomalowaniu ust. - Dzień dobry, signorina-przywitała Jess właścicielka restauracji, kładąc na stole dwa egzemplarze menu. - Miło znów panią zobaczyć. - Dzień dobry - odparła Jess, uśmiechając się do kobiety w średnim wieku o kruczoczarnych włosach i twarzy jak księżyc w pełni. - Carla robi najlepsze pizze na świecie. - A w każdym razie w dzielnicy De Paul - odparła Carla. - Czy przynieść państwu na razie karafkę chianti? - Dobra propozycja - uznał Adam, rzucając okiem na listę pozycji wymienionych w menu. - Ja już wiem, co zamówię. Pizza specjalna, moje najulubieńsze danie na świecie. - W takim razie poprosimy wielką - powiedział szybko Adam. - Podzielimy ją na dwoje. Carla zabrała menu i skierowała się do kuchni. - Mam pani buty w samochodzie. Proszę mi potem o nich przypomnieć, bo zabiorę je z powrotem. - A pan niech mi przypomni o wystawieniu czeku. - Zgoda - roześmiał się. - Wygląda na to, że jest tu pani częstym gościem. - Mieszkam blisko, a nie przepadam za gotowaniem. - Pewnie nie ma pani na to czasu? - Nie mam, ale i tak bym nie gotowała. - Kwestia zasad? - My, prawnicy, mamy bardzo sztywne zasady - odparła z uśmiechem. - Ani przez chwilę w to nie wątpiłem. - Moja mama całe życie gotowała, chociaż tego nienawidziła. Pewnie dlatego nie uczyła gotować ani mnie, ani siostry. Uważała, że jeśli nie będziemy umiały gotować, to nigdy nie będziemy musiały tego robić. - Ciekawa teoria. - Ale się nie sprawdziła. - Dlaczego? - Moja siostra stała się gospodynią domową całą gębą. - A pani to aprobuje? - Lepiej nie rozmawiajmy o mojej siostrze. Carla wróciła, niosąc butelkę chianti i dwie szklanki do wina. - Czytałam dziś w gazecie o tym morderstwie kuszą - zagadnęła, rozlewając wino. - Pisali o pani i o całej tej sprawie, bardzo ciekawe. - Ciekawie będzie dopiero, jak wygramy - odparła Jess z uśmiechem. - Wygra pani, jestem pewna. - Carla wytarła ręce w fartuch i odeszła do innych klientów. W małym pomieszczeniu restauracji, podzielonym przepierzeniami, znajdowało się może dziesięć stolików, z których połowa była zajęta. Ściany zdobiły jasne odręczne malowidła przedstawiające scenerię Włoch. Z sufitu zwisały nieregularnie porozwieszane plastykowe winogrona. - Wygląda na to, że jem obiad z nie byle kim. - Po prostu z przepracowanym i źle opłacanym prokuratorem, nic więcej. - Stuknęli się szklankami. - Zdrowia i pieniędzy, jak mawia mój szwagier. - Za pani bliskie zwycięstwo. - Za to mogę wypić. Odstawili szklanki i Jess spojrzała na niego uważnie. - Niech mi pan opowie coś o sobie. Od jak dawna sprzedaje pan buty? - W tym sklepie od lata, przedtem jeszcze rok w innej firmie. - A jeszcze wcześniej? - Byłem komiwojażerem, robiłem to i owo, różne rzeczy... - Mój ojciec też zajmował się handlem. - Tak? - W końcu dorobił się swojego sklepu, właściwie kilku. Teraz jest na emeryturze. - I pewnie strasznie denerwuje pani matkę? - Moja matka nie żyje - powiedziała Jess, biorąc głęboki oddech. - Przepraszam. Dawno umarła? - Osiem lat temu. Możemy porozmawiać o czymś innym? - O czym tylko pani chce. - Niech mi pan opowie więcej o sobie. Pochodzi pan z Chicago? - Ze Springfield. - Nigdy nie byłam w Springfield. - Sympatyczne miasto. - To dlaczego pan wyjechał? - Dojrzałem do zmiany. - Wzruszył ramionami. - A pani? Urodzona i wychowana w Chicago? - Skinęła głową. - Nie miała pani ochoty spróbować w jakimś innym miejscu? - Nie mam natury wędrowca. - Kończyła pani prawo? - Na uniwersytecie Northwestern. - Który ukończyła pani z jedną z czołowych lokat? - Byłam czwarta. Uśmiechnął się. - A potem odrzuciła pani lukratywne propozycje praktyki prywatnej i stała się przepracowanym, źle opłacanym prawnikiem w biurze prokuratora okręgowego. - Nie chciałam wylądować w biurze prawnym jakiejś wielkiej firmy, gdzie prowadziłabym wojny na notatki przechodzące przez moje biurko. A poza tym prokurator okręgowy był jednym z moich profesorów, stanął do wyborów, wygrał je i zaproponował mi pracę. Przedtem tylko zapytał, czy jestem zdolna zażądać kary śmierci. - Rozumiem, że udzieliła pani dobrej odpowiedzi. - Nie chcą, żeby im się dostali do urzędu jacyś liberałowie - powiedziała Jess ze śmiechem. - I jak się pani pracuje? - Szczerze? - Jak pani chce... - Wspaniale. Uwielbiam to, przynajmniej na razie. Z początku było gorzej, zaczynałam od przestępstw drogowych. Trudno się tym pasjonować, ale od czegoś trzeba zacząć. Byłam tam przez rok, potem trafiłam do Miejskiego Wydziału Wykroczeń zajmującego się wszystkim, poczynając od naruszeń własności, kończąc na napadach. Przeważnie są to rozprawy bez ławy przysięgłych, ciekawe może dla ofiar, ale na pewno dla nikogo więcej. Brzmi to chyba dość cynicznie, prawda? - Myślę, że pracując w biurze prokuratora okręgowego, trzeba się otoczyć jakąś skorupą ochronną. Oczyma wyobraźni Jess natychmiast ujrzała żółwia z odciętą głową. - Pracowałam tam też tylko przez rok - powiedziała szybko. - Potem trafiłam do wydziału kryminalnego i to już było ciekawe. - Co było takiego ciekawego? - Tam już brało się udział w śledztwie, uczestniczyło w przesłuchaniach ofiar i świadków, cały czas współpracując z policją. Na ogół ludzie nie zdają sobie sprawy, że gliny nie mogą nikogo oskarżać, tylko stan może wystąpić z oskarżeniem. Gliny prowadzą śledztwo, ale prokurator decyduje o wniesieniu oskarżenia i skierowaniu sprawy na drogę sądową. - I wtedy po raz pierwszy poczuła pani smak władzy. Jess wypiła długi łyk wina. - Mój szwagier uważa, że kiedy kobieta dostaje władzę w swoje ręce, natychmiast traci poczucie humoru. - Nieprawda, przecież śmiała się pani z mojego dowcipu o prezerwatywie. Jak pani następnym razem spotka szwagra, proszę mu powiedzieć, że jego teoria jest gówno warta. Jess wyobraziła sobie Barry'ego, a zaraz potem samochód wysmarowany gównem. - Nie mówmy o nim, dobrze? - Czyli pracowała pani w wydziale kryminalnym przez następny rok. - Siedem miesięcy. - I potem trafiła pani do sekcji sądowej, biorącej udział w rozprawach? - Skąd pan wie? - Chyba już nic innego po drodze nie było? - Każdemu sędziemu przydziela się na rok, dwa trzech zastępców prokuratora z biura prokuratora okręgowego. Najważniejszy z tych zastępców nosi tytuł pierwszego zastępcy i to właśnie ja. - Przerwała i dokończyła wino. - Jak to się stało, że opowiadam panu to wszystko? - Chyba zapytałem, jak się pani pracuje. - No to nie może się pan uskarżać, że moja odpowiedź nie jest wyczerpująca. Przepraszam, że tyle nagadałam, to musiało być nudnawe. - Wcale nie - odparł, dolewając wina do szklanek. - Niech pani opowiada dalej. Jess uniosła szklankę, zadowolona, że może coś zrobić z rękoma, i wdychała przez chwilę cierpki aromat wina; spróbowała przeniknąć przez ciepłe, piwne oczy Adama. Nie wiedziała, czy rzeczywiście ciekawiły go te wszystkie szczegóły z jej kariery, zastanawiała się, co on tutaj robi, skąd ona sama się tutaj wzięła. - Cóż, jestem odpowiedzialna za wszystko w sali rozpraw. Występuję w ważniejszych procesach jako oskarżyciel, decyduję, które sprawy mają prowadzić pozostali dwaj zastępcy. Jestem kimś w rodzaju nauczyciela czy doradcy, zbieram cięgi w razie niepowodzenia. - Ile spraw rocznie pani prowadzi? - Dwanaście do dwudziestu przed ławą przysięgłych. Większość spraw jest rozpatrywana bez ławy przysięgłych albo kończy się na negocjacjach. Teraz jest najgorętszy okres. Rozpoczyna się wyścig o to, który sędzia zdąży rozpatrzyć jak największą liczbę spraw przed gwiazdką. Carla przyniosła na aluminiowym talerzu parującą pizzę, pokrytą czterema różnymi gatunkami sera oraz różnorodnymi warzywami i wędlinami. - Wygląda baśniowo - orzekł Adam, odkrawając po kawałku dla Jess i dla siebie. Uśmiechnął się, kiedy Jess Porwała swoją część w dłonie i odgryzła wielki kawał. - Wygląda pani jak wygłodniała dziewczynka. - Przepraszam, zapomniałam pana uprzedzić. Jem jak prosię, zupełnie nie mam wstydu. - Przyjemnie się na panią patrzy. - Nigdy nie rozumiałam, jak ludzie mogą jeść pizzę nożem i widelcem-ciągnęła, a długa nitka sera kołysała się przyklejona do jej ust. - Zaraz mi pan powie, że je tylko nożem i widelcem. - Nie odważyłbym się. - Wziął pizzę w dłonie i podniósł do ust. - Wspaniała, prawda? - Wspaniała - zgodził się, patrząc jej w oczy, - Niech mi pani jeszcze opowie o Jess Koster, starszym zastępcy w biurze prokuratora okręgowego. - Chyba opowiedziałam już więcej, niż trzeba. Wszystkie poradniki zalecają, aby to kobieta pozwalała wygadać się mężczyźnie i zobaczyła, co go interesuje. A pan to właśnie robi ze mną, prawda? - Nie uważa się pani za osobę interesującą? - Uważam, że prawo jest fascynujące, ale niekoniecznie każdy musi mieć takie samo zdanie. - A co panią tak fascynuje w prawie? Jess odłożyła pizzę na talerz i zastanowiła się nad poważną odpowiedzią. - Chyba to, że wszystko jest takie złożone i niejednoznaczne. Większość ludzi sądzi, że działanie machiny sprawiedliwości polega na walce dobra ze złem, na poszukiwaniu prawdy absolutnej. A to wygląda zupełnie inaczej, nie ma podziału na czarne i białe. Są tylko różne odcienie szarości. Obie strony starają się nawzajem obalić swoje wizje prawdy i wykazać prawdziwość własnej wersji zdarzeń. Dobry prawnik zawsze znajdzie jakiś sposób na takie przedstawienie złego uczynku, żeby wcale nie wyglądał strasznie. - Czyli praca prawnika to takie odwracanie kota ogonem? - Niestety, to przykre, ale w sądzie prawda nie ma decydującego znaczenia - powiedziała Jess, wzruszając ramionami. - Dlatego prawnicy nierzadko tracą z pola widzenia podstawowe prawa moralne czy etyczne. - Jaka jest różnica między moralnością a etyką? - Moralność to sprawa wewnętrzna, a etyka jest określona przez kodeks zawodowy. Wiem, że to brzmi pompatycznie. - Brzmi uroczo. - Uroczo? Chce pan powiedzieć, że przemawiałam uroczo? - roześmiała się Jess. - Dziwi to panią? - Akurat to słowo nie jest najczęściej wymieniane, kiedy mówi się o mnie - przyznała uczciwie. - W takim razie jakie jest? - Czy ja wiem... zaangażowana, poważna, zaangażowana, oddana, zaangażowana. Zdecydowanie najczęściej zaangażowana. - I to czyni z pani takiego dobrego prokuratora? - A kto powiedział, że jestem dobra? - Choćby ci, co dali pani czwartą lokatę na liście absolwentów. - To nie zawsze ma ze sobą związek - roześmiała się z zakłopotaniem. - Można się dobrze nauczyć procedur i precedensów, studiować godzinami mądre książki, a nie mieć tego instynktu, dzięki któremu zostaje się dobrym prawnikiem. To już jest kwestią duchów i czarów. - Ciekawa teoria - skomentował Adam. - Założę się, że jest pani rozwiedziona. Jess sięgnęła po wino, podniosła szklankę do ust i odstawiła, nie pijąc. - Ciekawa teoria. - Dwoje ciekawych ludzi. Jak długo była pani mężatką? - Cztery lata. - A od jak dawna jest pani po rozwodzie? - Cztery lata. - Ciekawa symetria. - A pan? - Żonaty sześć lat, rozwiedziony od trzech. - Dzieci? Dokończył wino, dolał sobie resztę, która pozostała jeszcze w butelce, i potrząsnął głową. - Jest pan pewien? Bardzo długo myślał pan nad odpowiedzią. - Nie mam dzieci. A pani? - Nie. - Nie miała pani czasu? - Chyba za bardzo sama byłam dzieckiem. - Wątpię, sprawia pani wrażenie, jakby miała bardzo starą duszę. Roześmiała się nerwowo, pokrywając nagłe zmieszanie. - Bo za mało sypiam. Potrzebuję więcej snu. - Rzeczywiście, potrzebuje pani. Jest pani bardzo piękna - dodał, koncentrując się nagle na pizzy. Jess zrobiła to samo. Przez kilka minut panowała niezręczna cisza. - Nie chciałem pani wprawić w zakłopotanie - odezwał się w końcu, nie podnosząc wzroku znad talerza. - Nie jestem zakłopotana-odparła bez przekonania. - Czy to, że jest pani prokuratorem, miało jakiś wpływ na decyzję o rozwodzie? - zmienił nagle temat. - Słucham? - Być prawnikiem biorącym udział w rozprawach, to chyba trochę tak, jakby być koniem wyścigowym pełnej krwi. Słyszy dzwon i rusza galopem. Trzeba mieć silną osobowość, żeby być ciągle w gotowości do wyścigu. Myślę, że w czasie procesu nie można tak po prostu wyłączyć się i myśleć o czymś innym. Pewnie w trakcie procesu jest się poślubionym sali rozpraw i niczemu więcej. Mam rację? - Tak, ma pan rację. - A co o tym sądził pani mąż? Jess uśmiechnęła się. - Też był prawnikiem. - W takim razie zawieszam rozprawę. - A kim była pana żona? - Dekoratorem wnętrz. Słyszałem, że niedawno ponownie wyszła za mąż. - Wziął głęboki oddech i podniósł ręce w geście dającym do zrozumienia, że jest już zmęczony tym tematem. - Starczy opowieści o przeszłości. Czas iść naprzód. - Nie powiedział pan wiele o sobie. - Nie ma już nic ciekawego. - Nie lubi pan mówić o sobie, prawda? - Nie więcej niż pani. - Ja? Przecież gadam o sobie cały czas. - Mówi pani o prawie. Kiedy tylko schodzimy na sprawy bardziej osobiste, natychmiast zamyka się pani jak nieprzyjazny świadek składający zeznanie. - Zawrzyjmy umowę - zaproponowała Jess, zaskoczona własną otwartością. - Nie zdradzę panu żadnych moich tajemnic, jeśli pan nie opowie o swoich. Adam uśmiechnął się, lecz jego piwne oczy pozostały nieprzeniknione. - Umówmy się inaczej. Niech mi pani nie zdradza żadnych tajemnic, a ja nie będę opowiadał kłamstw. Na chwilę zapadła cisza. - To brzmi nieźle - przyznała w końcu Jess. - Dla mnie też. Skoncentrowali się na jedzeniu, nie zamieniając już ani słowa do końca posiłku. - Dlaczego zadzwonił pan dzisiaj? - zapytała Jess, odsuwając pusty talerz. - Chciałem się z panią spotkać. Dlaczego się pani zgodziła? - Chyba też chciałam się z panem zobaczyć. Uśmiechnęli się do siebie. - A czego taki wzięty prawnik jak pani może oczekiwać od prostego sprzedawcy jak ja? - Nie zauważyłam, aby cokolwiek w panu było proste. - To dlatego, że jest pani prawnikiem. Zawsze doszukuje się pani czegoś, co nie istnieje. - Gestem poprosił Carlę o rachunek. Jess roześmiała się. - Słyszałam, że jutro ma spaść śnieg. Będę mogła włożyć nowe botki. - Mam je na tylnym siedzeniu w samochodzie. Mogę panią odwieźć do domu? Jess zawahała się, czując nagły przypływ niepokoju. Tymczasem podeszła Carla z rachunkiem. - Są państwo zadowoleni? Smakowała pizza? - zapytała Adama. - Bez wątpienia to najlepsza pizza w całym rejonie De Paul. Jess obserwowała, jak Adam wyjmuje z kieszeni banknot dwudziestodolarowy, i pomyślała, że powinna zaproponować podzielenie się kosztami, ale przyszedł jej do głowy lepszy pomysł. Następnym razem ona zapłaci za obiad. Jeśli będzie następny raz. Jess spała głębokim, pozbawionym koszmarów snem, co ostatnio tak rzadko jej się zdarzało. Nagle przebudziła się, usiadła wyprostowana, z dłońmi wyciągniętymi przed siebie. Wszędzie wokół dzwoniły dzwony. Telefon, zdała sobie sprawę po chwili, sięgnęła po słuchawkę i podniosła ją do ucha. Cyfrowy zegar wskazywał trzecią nad ranem. O tej godzinie telefon nigdy nie zwiastuje dobrych nowin. Tylko śmierć i desperackie myśli mogą skłonić do wykręcenia czyjegoś numeru w środku nocy. - Halo-powiedziała silnym głosem, jakby czekała na ten telefon. Spodziewała się usłyszeć głos policjanta albo kogoś z biura medycyny sądowej. Po drugiej stronie panowała jednak cisza. - Halo - powtórzyła. - Halo? Halo? Nic. Nie było słychać nawet oddechu. Odłożyła słuchawkę i położyła się z powrotem. Po prostu głupi pomyłkowy telefon. Śpij dalej, pomyślała. Ale sen odszedł i przez resztę nocy leżała obserwując śnieg padający za oknem sypialni, aż zrobiło się rano i trzeba było wstawać. 13 - No i jak wam zleciał dzień? - Jess spojrzała ponad biurkiem na Neila Strayhorna i Barbarę Cohen; oboje byli w różnych stadiach walki z grypą. Neil prowadził te zmagania już tak długo, że ligninowa chusteczka w jego dłoni, kursująca regularnie do nosa i z powrotem, wydawała się stałym elementem jego sylwetki. Oczy Barbary miały czerwone obwódki i błyszczały jak sadzone jajka na zarumienionej twarzy. Jess przesunęła krzesło w stronę okna, za którym na tle szarego nieba zacinała z ukosa mieszanka mokrego śniegu z deszczem. - Nieźle - odparł Neil głosem, który z najwyższym trudem przedostał się przez zatkane drogi oddechowe. - Przeszliśmy przez kilka ważnych punktów. - Na przykład? - Jess skinęła w stronę Barbary. - Ellie Lupino zeznała, że słyszała, jak Terry Wales groził żonie śmiercią, jeśli odważy się go zostawić. - Zakaszlała i odchrząknęła, z trudem odzyskując głos. - Przysięgła, że Nina Wales nie miała żadnego romansu. - Przysięgła, że o ile jej wiadomo, Nina Wales nie miała romansu - poprawiła Jess. - Była najlepszą przyjaciółką Niny od prawie dziesięciu lat. Nina zwierzała się jej ze wszystkiego - oświadczył Neil. - Jej zeznania zrobiły duże wrażenie na ławie Przysięgłych. - Ale Ellie Lupino zeznała też, że była świadkiem, jak Nina Wales publicznie dyskredytowała łóżkowe walory męża i groziła, że pozbawi go wszystkiego, co ma - przypomniała Jess. - I... - zaczęła Barbara, ale kolejny atak kaszlu przerwał jej wypowiedź. - I to jest woda na młyn obrony. Jeśli obrona zdoła przekonać ławę przysięgłych, że Nina Wales sprowokowała u męża wybuch niekontrolowanej furii... - .. .to wyjdzie na to, że sama jest winna swojej śmierci - dokończyła Barbara. - I będziemy mogli najwyżej wnosić oskarżenie o morderstwo drugiego stopnia. - Ale co z tego, że Nina Wales ośmieszała niepowodzenia męża w łóżku i mówiła, że go zostawi? On ją bił pięściami, słowa pozostawały jej jedyną bronią. - Barbara przyciskała dłonie do piersi, usiłując stłumić kolejny atak kaszlu. - Mamy motyw, mamy zimne wyrachowanie, mamy premedytację-punktował Neil, pociągając nosem między jednym wymienianym elementem a drugim. - Cała sprawa będzie się toczyć wokół prowokacji - powiedziała Jess wśród narastającej kakofonii różnych odgłosów bronchitu. - Ostatnio w Michigan była ciekawa sprawa. Kobieta, która była sędzią, została na sali rozpraw zabita przez swego odtrąconego męża. Ława przysięgłych uznała go winnym tylko zabójstwa w afekcie, bo stwierdziła, że został sprowokowany, gdy z nim zrywała. W innej sprawie, w Nowym Jorku, Amerykanin chińskiego pochodzenia został warunkowo zwolniony i oddany pod nadzór sądowy po tym, jak młotkiem zatłukł żonę na śmierć. Żona zdradzała go, a sędzia uznał, że z uwagi na kulturowe pochodzenie niewierność mogła sprowokować męża do zabójstwa. - Jess wzięła głęboki oddech i zaraz tego pożałowała: w powietrzu musiało się roić od wirusów. - W naszej sprawie przysięgli też będą sobie stawiać tylko jedno pytanie: czy w podobnej sytuacji byliby zdolni do takiego działania jak Terry Wales czy nie. - Co w takim razie proponujesz? - zapytała Barbara przez łzy, którymi bez przerwy zachodziły jej oczy. - Myślę, że rozstrzygające będzie to, jak Terry Wales odegra swoją rolę na fotelu oskarżonego. Musimy wiedzieć wcześniej o wszystkim, co zamierza powiedzieć, i umieć roznieść to na strzępy. To będzie trudna sprawa. Uważam, że najlepsze, co możecie teraz zrobić, to zmiatać stąd i położyć się do łóżek. W odpowiedzi Neil kichnął trzykrotnie raz za razem. - Na zdrowie - powiedziała odruchowo Jess. - Moja mama twierdzi, że dobre maniery wcale nie nakazują mówić „na zdrowie" komuś, kto kicha - oświadczyła Barbara, kierując się ku drzwiom. - Sędzia Harris kiepsko dzisiaj wyglądał - rzucił Neil, ruszając za nią. - Pewnie zjadł za dużo indyka na Święto Dziękczynienia- odparła Jess, zamykając za nimi drzwi i opadając na najbliższe krzesło. Czuła w gardle nerwowe łaskotanie. O nie, pomyślała, nie mam czasu chorować. Grypo, odejdź ode mnie! Wróciła za biurko i zaczęła przeglądać notatki, które porobiła tego popołudnia w sądzie. Od czasu do czasu spoglądała na telefon. I co z tego, że minął już cały tydzień, a Adam nie zadzwonił? Czego się spodziewała? Kolacja zakończyła się w nastroju bardzo rzeczowym - on wręczył jej buty, ona jemu czek. Wysadził ją przed domem, nie było nawet pocałunku w policzek. Nie zapraszała go do środka, on nie nalegał. Nie było żadnego: „Czy zobaczymy się znowu?" ani: „Zadzwonię za parę dni". Nie było nic. Czegóż więc mogła się spodziewać? A jednak myślała, że zadzwoni i zaproponuje, by razem spędzili Święto Dziękczynienia. Dwoje obcych ludzi pochylonych nad świątecznym indykiem i żurawiną? Zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Cook i sprzedawca butów ze Springfield! Co martwiło ją bardziej? To, że jest tylko sprzedawcą butów, czy to, że nie zadzwonił? Skończyło się na tym, że świąteczny obiad zjadła w towarzystwie analityka systemów oraz jego ośmiorga znajomych, cały czas nasłuchując, czy nie dzwoni telefon w jej mieszkaniu piętro wyżej. Po kilku szklankach wina zatopiła się w muzyce Charliego Parkera i Jerry'ego Mulligana i dołączyła do reszty towarzystwa zadowolonego, że mogą być razem i cieszyć się życiem. Oczywiście wypiła za dużo i Walter musiał ją odprowadzić na górę. Całe szczęście, że miała tak blisko do domu. Opuściła głowę i podparła ją dłońmi. Samochód był doszczętnie zniszczony. Dostała go w prezencie od rodziców, kiedy została przyjęta na uniwersytet. Wytrzymał studia, małżeństwo, rozwód i cztery lata pracy w biurze prokuratora okręgowego. Nie dał rady dopiero temu, co spotkało go ostatnio. Nie poradził sobie z Rickiem Fergusonem. Nie od razu spostrzegła poprzecinane opony, zniszczoną tapicerkę, wyrwany pedał hamulca. Dopiero po kilku dniach zdała sobie sprawę ze skali zniszczeń. Nie było sensu tego naprawiać, nawet z ubezpieczeniem wyszłoby o wiele za drogo. Nie znaleziono żadnych odcisków palców, niczego, co łączyłoby śmierć jej samochodu z Rickiem Fergusonem. Pojawił się tego dnia w sądzie - i co z tego? Nikt nie widział go ani na parkingu, ani w pobliżu samochodu. Nikt nigdzie go nie widział. Ludzie znikali, czyjaś własność obracała się w ruinę, a Rick Ferguson szedł sobie z uśmiechem na ustach. Jess podniosła słuchawkę i wybrała numer biura medycyny sądowej. - Dobrze, że jeszcze jesteś - powiedziała z ulgą, kiedy usłyszała głos Hilary Waugh. - Właśnie szykuję się do wyjścia - odparła Hilary, a Jess zrozumiała to jako ponaglenie do szybkiego załatwienia sprawy. - Chciałam się upewnić, czy nie pojawił się nikt podobny do Connie DeVuono. - Nie. - Dostałaś kartotekę dentystyczną, którą ci wysłałam? - Tak, mam ją tutaj. Czeka na okazję. - To powinno przyspieszyć sprawę... - Tak. Muszę się już zbierać, Jess. Nie czuję się najlepiej, chyba się przeziębiłam... - Witamy w klubie - rzekła Jess, życząc jej szybkiego powrotu do zdrowia. Odłożyła słuchawkę, ale zaraz znowu ją podniosła. Czuła potrzebę usłyszenia jakiegoś przyjaznego głosu. Nie miała wiadomości od siostry od dość dawna. To było niepodobne do Maureen, zawsze dzwoniła, choćby była nie wiadomo jak zajęta. Jess miała nadzieję, że nie padła ofiarą wirusa szalejącego po Chicago. - Halo? - W głosie Maureen dźwięczał śmiech i Jess od razu poczuła ulgę. - Jak się masz? - Świetnie. - Śmiech zniknął i głos brzmiał teraz poważnie i rzeczowo. - Tyler ma katar, ale poza tym w porządku. Co u ciebie? - Nic ciekawego. Jak się udał obiad w Święto Dziękczynienia? - Wspaniale. Mama Barry'ego świetnie gotuje. Ale to cię niezbyt interesuje. - Na chwilę zapadła niezręczna cisza. - Jesteś zajęta jak zwykle? - Prowadzę teraz gorącą sprawę. - Gorącą? - Bardzo duże zainteresowanie, musiałaś o niej czytać. - Przypomniała sobie, że Maureen nie czytuje teraz gazet, ale było już za późno. - Tak, rzeczywiście coś słyszałam. Taka sprawa to dla ciebie wielka szansa. - Pod warunkiem że wygram. Znowu zapadła cisza. - Dawno się nie odzywałaś - powiedziała Jess, uświadamiając sobie dopiero w tym momencie, że dotąd zawsze siostra dbała o to, by ich stosunki nie rozluźniły się za bardzo. - Myślałam, że ci na tym nie zależy. - Nie zależy? Jak możesz tak mówić? - Nie wiem. Może to dlatego, że jesteś wciąż taka zajęta. Zbyt zajęta nawet na to, żeby poznać przyjaciółkę taty albo spotkać się ze Stephanie Banack. - Spotkałam się z nią. - O ile to można nazwać spotkaniem. Mniejsza o to, nie nalegam, Jess. Zdaję sobie sprawę, jaka jesteś zajęta. Możesz mi wierzyć, że to doceniam. Ale nie przekonuj mnie, że nie możesz znaleźć ani trochę czasu dla rodziny. Jeśli nie chcesz mieć z rodziną do czynienia, to twoja sprawa, będziemy się musieli z tym jakoś pogodzić. - Ależ nie chodzi o to, że nie chcę mieć z tobą do czynienia, Maureen... - Nie chcesz mieć do czynienia z moim mężem. - Nie pasujemy do siebie, tak bywa, ale to jeszcze nie koniec świata. - A tata? Jak długo zamierzasz odkładać poznanie jego przyjaciółki? - Może mu to przejdzie. - Tata bardzo ją kocha. - Chyba przesadzasz. - Jess, myślę, że wkrótce się z nią ożeni. Znów zapadła niezręczna cisza. - Powiedział ci? - Nie musiał nic mówić. - No cóż, zacznę się tym martwić, jak przyjdzie pora. - Dlaczego miałabyś się martwić? Dlaczego nie chcesz się cieszyć z jego szczęścia? Dlaczego nie możesz wyświadczyć mu tej grzeczności i spotkać się z nim i jego wybranką? Jess spoglądała przez okno na zapadający szybko zmierzch. Dochodziła dopiero szósta, a było już niemal zupełnie ciemno. - Nie chcę ci przeszkadzać, pewnie musisz szykować obiad. - Właśnie. To umiem robić najlepiej. - Maureen... - Cześć, Jess. Odezwij się kiedyś. Rozłączyła się, zanim Jess zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Świetnie, po prostu znakomicie. Odłożyła słuchawkę- Myślała chwilę nad telefonem do ojca, lecz zrezygnowała. Dość już rozczarowań na dzisiaj. Dlaczego traktuje rodzinę w taki sposób? Dlaczego nie może pogodzić się z tym, że szwagier jest dupą, siostra wyrosła na „kobietę totalną", a ojciec najzwyczajniej się zakochał? Kiedy stała się taka nietolerancyjna i sztywna, nie dopuszczająca myśli, że ktoś może żyć po swojemu, zupełnie niezgodnie z jej wyobrażeniami? Czy rzeczywiście własne życie upoważnia ją do takiej postawy? Drzwi biura otworzyły się i stanął w nich Greg Oliver. Przenikliwy zapach dezodorantu Aramis dotarł natychmiast do jej biurka. Oto czego potrzebowałam, pomyślała z westchnieniem, które dotarło chyba aż do palców u nóg. - Zauważ, że wcale się nie zdziwiłem na twój widok - zagadnął Greg. - Bo słyszałeś, jak rozmawiałam przez telefon. - Czy to ty jęczałaś? Jess ponownie wydała z siebie długie westchnienie. - Ja. - Wygląda na to, że przydałby ci się solidny drink. - Przydałby mi się zdrowy sen przez całą noc. - To też da się załatwić. - Mrugnął porozumiewawczo. Jess spojrzała wymownie i wstała. - Jak tam sprawa O'Malleya? - Leci jak z płatka. Do końca tygodnia będziemy mieli wszystko załatwione. A słynna sprawa mściciela z kuszą? - Jak dobrze pójdzie, do piątku powinniśmy ją przekazać w ręce ławy przysięgłych. - Słyszałem, że proponowano pewien układ... - Morderstwo drugiego stopnia i dziesięć lat więzienia z możliwością zwolnienia warunkowego po czterech. Kiepski układ. - Naprawdę marzy ci się, że decyzja ławy przysięgłych będzie inna? - Marzy mi się. Greg uśmiechnął się szeroko. - No dobrze, chodźmy. Odwiozę cię do domu. - Nie, dziękuję. - Nie wygłupiaj się. Nie masz samochodu, a jak zadzwonisz po taksówkę, będziesz musiała tu siedzieć jeszcze godzinę. A ja oferuję ci podróż, dokąd tylko zechcesz: Vegas, Miami Beach, Graceland, co wolisz? Jess zawahała się. Greg miał rację, o tej porze taksówka dotrze nie wiadomo kiedy. Po ostatnich doświadczeniach nie miała ochoty na podróż metrem. Mogła zadzwonić po Dona, chociaż nie miała z nim kontaktu, odkąd odrzuciła propozycję spędzenia Dnia Dziękczynienia z nim i z „Matką Teresą". Nie, nie zadzwoni do Dona. To nie byłoby w porządku - jest jej eksmężem, a nie szoferem. - Dobrze - zgodziła się. - Ale jedziemy prosto do domu. - Wedle życzenia. Jestem tu, aby cię zabrać, dokąd tylko zechcesz. Czarny porsche Grega Olivera zatrzymał się na wprost drzwi wejściowych. Greg wyłączył silnik. Głośna muzyka rockowa, która skutecznie uniemożliwiała im konwersację w trakcie jazdy, nagle zamilkła. - A więc tutaj mieszkasz. - Właśnie - powiedziała Jess, sięgając ku klamce, by uciec od zapachu jego wody kolońskiej. -Dziękuję, Greg, doceniam tę przysługę. - Nie zaprosisz mnie do środka? - Nie. - Daj spokój, Jess, nie pozwoliłaś postawić sobie drinka, więc teraz możesz mi chociaż coś zaproponować na długą podróż do domu. - Greg, jestem zmęczona, boli mnie gardło, poza tym mam randkę. - Małe kłamstwo zapiekło ją w język jak gorzka pigułka. - Po pierwsze, jest dopiero wpół do szóstej; po drugie, weź dwie aspiryny; po trzecie, nie miałaś randki od pięćdziesięciu lat. Idę. W następnej chwili był już obok samochodu. Jess odrzuciła głowę na czarne skórzane oparcie. Czego się spodziewała? Otworzyła drzwi, przeniosła obie nogi równocześnie na chodnik i podciągnęła się dłońmi, chwytając za niskie obramowanie samochodu. - Świetnie ci to poszło - skomentował Greg. - Niewiele kobiet potrafi wysiadać z takich samochodów. Przeważnie wysuwają najpierw jedną nogę. - Roześmiał się. - Oczywiście dla tych, co stoją na chodniku, jest to o wiele zabawniejsze. - Greg, nie zapraszam cię do środka - oświadczyła, ruszając szybko w stronę bramy. - Nie możesz mi tego zrobić. Proszę tylko o jednego malutkiego drinka. Czego się tak boisz? Myślisz, że chcę coś z tobą zrobić? Zatrzymała się przed bramą i zaczęła szukać klucza. Dlaczego, u licha, nie przygotowała go wcześniej? - Boisz się, że cię uwiodę? O to ci chodzi? - A tobie nie? - Do diabła, Jess, jestem żonaty, żona właśnie sprezentowała mi porsche, dlaczego miałbym uwodzić kobietę, która najwyraźniej mnie nienawidzi? - Bo jest w zasięgu ręki - odparła Jess, znalazłszy wreszcie klucz i wkładając go do zamka. - Jesteś zabawna - podsumował, otwierając drzwi i wchodząc za nią do holu. - Dlatego wytrzymuję wszystkie te bzdury, które opowiadasz. Jesteśmy tylko kolegami, a moglibyśmy zostać całkiem dobrymi przyjaciółmi. Czy to takie złe? Nagle ukląkł i zaczął zbierać listy leżące na podłodze przy otworze na korespondencję; przejrzał je pobieżnie i włożył jej w dłoń. - Twoja poczta. - Jeden drink - odparła Jess z rezygnacjąj czuła się zbyt zmęczona, by dalej stawiać opór. Poszedł za nią na trzecie piętro. Kiedy otworzyła drzwi, znalazł się w środku niemal jeszcze przed nią. - Zostawiasz radio na cały dzień? - zapytał, a jego ciemnobrązowe oczy szybko oszacowały zawartość salonu. - Dla ptaka. - Jess rzuciła torebkę i listy na kanapę, zastanawiając się, czy ma ściągać płaszcz i buty czy lepiej nie. Była u siebie w domu, ale nie chciała zrobić nic, co mogłoby mu dać pretekst do przedłużenia wizyty. Greg niedbale podszedł do klatki, przyjrzał się kanarkowi i zapytał: - Samiec czy samiczka? - Samiec. - Skąd wiesz? Sprawdzałaś? Jess poszła do kuchni, wyjęła z lodówki jedno piwo, resztę schowała głębiej, i wróciła do pokoju. Greg zadomowił się już na kanapie, rzucił płaszcz w poprzek stołu, poluźnił krawat i zdjął buty. - Nie szykuj się do długiej wizyty - ostrzegła, wręczając mu butelkę z piwem. - Nie bądź marudna - odparł, poklepując miejsce koło siebie. - Siadaj. Jess przeszła do holu, powiesiła płaszcz do szafy i nie zdejmując butów, oceniła sytuację. Pozwoliła, aby facet, którego nie cierpi, w dodatku niewątpliwie szukający okazji do romansu, podwiózł ją do domu. Ten facet siedział teraz na kanapie w jej salonie i popijał piwo, które sama mu dała. Bardzo mądrze rozegrane, warknęła do siebie w myślach. Jak mogła się dać wrobić w taką sytuację? - Słuchaj, Greg - powiedziała, wracając do pokoju - postawmy sprawę jasno: nie zamierzam robić sceny, nie zamierzam doprowadzać do sytuacji, która uniemożliwiła by nam pracę w tym samym biurze, nie zamierzam utrudniać życia ani tobie, ani sobie. - Jaki stąd wniosek? - zapytał, pociągając długi łyk piwa prosto z butelki. Dopiero teraz zauważyła, że zapomniała podać mu szklankę. - Wniosek jest taki, że twoja obecność jest dla mnie bardzo niewygodna. - Byłaby o wiele wygodniejsza, gdybyś usiadła koło mnie. - Nie zamierzam pójść z tobą do łóżka. - Uznała, że bezpośredniość powinna dać najlepsze rezultaty. - A kto mówi o pójściu do łóżka? - Greg Oliver zdołał przybrać wygląd równocześnie zdumionego i obrażonego. - To tak na wszelki wypadek, żebyśmy się dobrze zrozumieli. - Rozumiemy się - odparł, chociaż wyraz jego oczu świadczył o czymś zgoła odmiennym. Jess przysiadła na bocznym oparciu kanapy. - To świetnie, bo naprawdę nie jestem w nastroju na coś równie beznadziejnego jak randka połączona z gwałtem. W tej sytuacji nawet gdybym cię oskarżyła, pewnie zdołałbyś się wykręcić, więc chcę cię poinformować o jednym: w szafce przy łóżku mam naładowaną broń i jeśli tylko podniesiesz na mnie rękę, odstrzelę ci twój pieprzony łeb. - Uśmiechnęła się słodko, patrząc, jak szczęka Grega Olivera opada z wrażenia niemal do kolan. - Mówię to, abyśmy byli pewni, że się dobrze rozumiemy. Przez kilka sekund oszołomiony Greg siedział w milczeniu. - Żartujesz sobie? - Nie żartuję. Chcesz zobaczyć broń? - Na litość boską, Jess, nic dziwnego, że nie miałaś randki od pięćdziesięciu lat! - Dopij piwo i wychodź, Greg. Żona czeka na ciebie. - Wstała i podeszła do drzwi. - To po jakiego diabła zapraszałaś mnie na górę? Wzruszyła tylko ramionami. Dlaczego miałaby się dziwić? - Jestem już za stara na te numery - mruknęła. - Jesteś znerwicowaną starą panną cierpiącą na przewlekłą obstrukcję - oznajmił Greg, sięgając po płaszcz. - Czym jestem?! - krzyknęła Jess, nie mogąc pohamować złości. - Właśnie tym - odparł, niecierpliwie wsuwając eleganckie buty od Gucciego. Rzucił jej butelkę z piwem. Złapała ją, ale zimny płyn oblał bluzkę na piersi. - Dziękuję za gościnę - warknął i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. - To było sprytne - powiedziała Jess, obserwując, jak kanarek skacze nerwowo w klatce. - Naprawdę sprytne. Potarła czoło i zastanowiła się, w którym momencie zaczęła tracić kontrolę nad swoim życiem. Ona, która metodycznie układała rzeczy w szafie według kolorów, kładła na półce uprane majtki pod nowymi, jeszcze nie używanymi, robiła listy spraw do załatwienia, od najważniejszych aż po mycie głowy, wykreślała metodycznie pozycje już załatwione - w którym momencie zaczęła tracić kontrolę nad swoim życiem? Wróciła na kanapę i podniosła pocztę. Ciężki zapach wody kolońskiej Grega Olivera ciągle unosił się tam, gdzie siedział. Wzięła listy i podszedłszy do okna, uchyliła je lekko, by wpuścić trochę świeżego, wieczornego powietrza. Poczta składała się głównie z rachunków. Trochę więcej niż zwykle było próśb o wsparcie, ale to typowe o tej porze roku. Informacja o indywidualnych ubezpieczeniach emerytalnych. Jess przeglądała szybko przesyłki, aż została jej jedna: biała poplamiona koperta bez adresu zwrotnego, z jej nazwiskiem nabazgranym koślawo, jakby przez dziecko. Może wczesne życzenia świąteczne od siostrzeńca? Nie było znaczka, najwyraźniej przesyłka została doręczona przez posłańca. Rozdarła kopertę i wyjęła pojedynczą pustą kartkę. Odwróciła ją na drugą stronę, a następnie ostrożnie podniosła do nosa. Stęchły zapach moczu zmieszał się z zapachem wody kolońskiej Grega Olivera. Czym prędzej włożyła kartkę z powrotem do koperty i upuściła ją na podłogę, patrząc, jak z wolna opada. Zauważyła, żez koperty wysypują się małe ciemne nitki, niemal niknąc na podłodze. Powoli przyklękła i położyła kilka nitek na dłoni. Włosy, zdała sobie sprawę z rosnącym napięciem. Włosy łonowe. Natychmiast wsypała je z powrotem do koperty. Włosy łonowe i mocz. Urocza kombinacja. Rozległo się pukanie do drzwi. - Wspaniale - szepnęła, wstając i zamykając okno. Włosy łonowe, mocz i Greg Oliver. Czegóż więcej może pragnąć dziewczyna? - Idź do domu, Greg! - zawołała ostro. - Czy mam iść do domu, jeśli mam na imię Adam? Jess położyła list na stole, niepewna, czy się nie przesłyszała. - Adam? - Widzę, że nosi pani nowe buty-powiedział, kiedy otworzyła drzwi. - Spodziewała się mnie pani? - Jak pan tu wszedł?-zapytała, zła i zaskoczona tym, jak bardzo ucieszyła się na jego widok. - Brama na dole była otwarta. - Otwarta? Wzruszył ramionami. - Może Greg niedokładnie ją zamknął, kiedy wychodził. - Oparł się o drzwi. - Niech pani weźmie płaszcz. - Płaszcz? - Pomyślałem, że moglibyśmy pójść coś zjeść, może skoczyć do kina. - A jeśli jestem zbyt zmęczona? - To niech mi pani powie: „Idź do domu, Adamie". Spojrzała na Adama Stohna: włosy opadały mu niedbale na czoło, sylwetka wyrażała pewność siebie, a twarz była równie nieprzenikniona jak u podejrzanych w trakcie policyjnego przesłuchania. - Wezmę płaszcz - powiedziała. 14 Poszli do kina na „Casablance", chociaż każde z nich widziało ją już kilkakrotnie w telewizji. Siedzieli z tyłu i - na życzenie Jess - przy przejściu. W drodze do kina prawie się nie odzywali, również film obejrzeli w całkowitym milczeniu. Dopiero jadąc do restauracji, zamienili parę słów. Ani razu się nie dotknęli. Restauracja na North Lincoln Avenue była mała, ciemna, pełna zgiełku i specjalizowała się w pieczeniach. Usiedli z tyłu, przy mikroskopijnym stoliku, i złożyli zamówienie kelnerowi, który miał w nosie złoty kolczyk. Dopiero wtedy zaczęli rozmawiać. - Czytałam gdzieś - odezwała się Jess - że zaczęli kręcić „Casablance" bez gotowego scenariusza i aktorzy do końca nie wiedzieli, kogo grają i co mają robić. Biedna Ingrid Bergman musiała pytać reżysera, kim jest człowiek, w którym się zakochała. - Trudno w to uwierzyć - roześmiał się Adam. Cisza. Jego wzrok powędrował gdzieś w kierunku pomalowanych na ciemno ścian. Jess wzięła z koszyka ciepłą bułkę, przełamała na pół i włożyła kawałek do ust. - Ma pani apetyt - powiedział, choć nadal patrzył gdzieś w bok. - Zawsze byłam łakomczuchem. - Mama kazała pani zawsze zjadać wszystko do końca? - Nie musiała. - Przełknęła i oderwała następny kawałek. - Musi pani mieć świetną przemianę materii. - Odkryłam, że regularne ataki histerii pomagają utrzymać wagę w normie. Włożyła bułkę do ust i zastanowiła się, dlaczego są tacy spięci. Każde spotkanie, zamiast sprzyjać rozluźnieniu, zdawało się jeszcze wzmagać sztywność, której ulegali. - Nie lubię słowa histeria - oświadczył. - Dlaczego? - Ma negatywne zabarwienie. Wolę „wielką energię". - Myśli pan, że to to samo? - Dwie strony tego samego równania. - Nie wiem. Ale pamiętam, że już w dzieciństwie ludzie mówili mi, żebym się zrelaksowała. - Co tylko wzmocniło w pani negatywne wyobrażenie o sobie samej jako histeryczce? - Popatrzył w końcu na jej twarz; zdziwiła ją intensywność tego spojrzenia. - Kiedy ktoś każe się pani zrelaksować, zazwyczaj sam ma kłopoty z pani energią, nie pani. Próbuje sprawić, by to pani poczuła się winna. Mam rację? - To pańska kolejna ciekawa teoria. - Jestem ciekawym facetem, pamięta pani? - Wziął bułkę i odgryzł kawałek. - To dlaczego sprzedaje pan buty? Roześmiał się. - Przeszkadza pani, że jestem sprzedawcą butów? - Dlaczego miałoby mi przeszkadzać? - Po prostu lubię sprzedawać buty - odparł, odsuwając się z krzesłem i wyciągając nogi przed siebie. - Chodzę do pracy codziennie na dziesiątą, kończę o szóstej. Z wyjątkiem czwartków. W czwartki chodzę na pierwszą i kończę o dziewiątej. Nie muszę zabierać pracy do domu, nie muszę się przygotowywać na następny dzień. Żadnych kłótni, odpowiedzialności. Przychodzę, sprzedaję buty, idę do domu. Veni, vidi, via. - Ale musi pan być sfrustrowany, jeśli ktoś zajmuje panu dużo czasu, a potem wychodzi z jedną parą butów albo, co gorsza, z niczym. - Mało mnie to obchodzi. - Nie ma pan prowizji? - Częściowo pensję, częściowo prowizję. . - A więc ma to wpływ na pana życie. Wzruszył ramionami i wyprostował się w krześle. - Jestem dobrym sprzedawcą. Jess czuła, że jej stopom jest ciepło w nowych botkach. - To prawda, mogę to poświadczyć. A co z satysfakcją intelektualną? - Co pani ma na myśli? - Wyglądał na zdziwionego. - Jest pan mądrym człowiekiem, panie Stohn. Takie zajęcie nie jest szczególnie stymulujące pod względem intelektualnym. - Wręcz przeciwnie. Spotykam mnóstwo światłych, interesujących ludzi, którzy dostarczają mi wszelkiej intelektualnej stymulacji, jakiej potrzebuję na tym etapie życia. - A jaki to jest etap pana życia? - Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Gdzie pan chodził do szkoły? - W Springfield. - Miałam na myśli uczelnię. - Kto mówił, że chodziłem na uczelnię? - Ja mówię. - Uniwersytet Loyoli. - Uśmiechnął się z przymusem. - Skończył pan Uniwersytet Loyoli, a teraz zajmuje się sprzedawaniem butów? - A czy to przestępstwo w hrabstwie Cook? Jess poczuła, jak się rumieni. - Przepraszam, to musiało zabrzmieć pompatycznie. - Mówiła pani jak prokurator. - Och! - Niech mi pani opowie o tym mordercy z kuszą - zmienił nagle temat. - Słucham? - Przez cały tydzień śledzę w gazetach pani postępy w tej sprawie. - I co pan sądzi? - Sądzę, że pani wygra. Roześmiała się otwartym, wesołym śmiechem, czując dziwną wdzięczność za ten przejaw zaufania. - Będzie pani żądała kary śmierci? - Jeśli będę miała okazję - odparła. - A w jaki sposób wykonuje się dzisiaj wyroki śmierci w tym stanie? Pojawił się kelner z dwiema szklaneczkami czerwonego burgunda. - Zastrzyk z trucizną - powiedziała Jess, podnosząc szybko szklankę do ust. - Zastrzyk z trucizną? Odpowiednie igły dla odpowiednich ludzi? Pewnie jest w tym jakaś sprawiedliwość. - Nie roniłabym łez nad ludźmi pokroju Terry'ego Walesa. - Żadnego współczucia dla kryminalistów? - Żadnego. - Niech mi pani pozwoli zgadnąć... Pani rodzice byli całe życie republikanami, prawda? - Jest pan przeciwnikiem kary śmierci? - zapytała Jess, chociaż nie była pewna, czy ma teraz ochotę na wdawanie się w spór o zasadność stosowania kary śmierci. Przez chwilę milczał. - Myślę, że niektórzy ludzie zasługują na śmierć - rzekł w końcu. - Mówi pan, jakby miał kogoś konkretnego na myśli. Roześmiał się, lecz jego śmiech zabrzmiał głucho. - Nie, nie mam nikogo konkretnego na myśli. - Niestety nie zgadł pan. Mój ojciec całe życie był w partii demokratycznej - odezwała się po kolejnej dłuższej przerwie. Adam podniósł swoją szklankę i wdychał aromat wina, ale nie pił. - Mówiła pani, że pani matka umarła. - Tu w pobliżu jest park, mama zawsze woziła mnie tam w wózku, jak byłam mała - powiedziała Jess bardziej do siebie niż do niego. - Na co umarła pani matka? - Rak - odparła szybko, przełykając wino. Adam wyglądał na zdziwionego, potem skonsternowanego. - Kłamie pani. Dlaczego? Szklanka w dłoni Jess zaczęła drżeć, kilka kropli czerwonego wina kapnęło na biały obrus niczym krew. - Dlaczego pan myśli, że kłamię? - Ma to pani wypisane na twarzy. Gdyby była pani teraz podłączona do wykrywacza kłamstw, to krzywa nieprawdy zajęłaby całą stronę. - Nigdy nie powinien pan robić testów na wykrywaczu kłamstw - odparła, stawiając oburącz szklankę na stole, wdzięczna za tę dygresję. - Nie powinienem? - Nie można na nich polegać. Osoba winna może przez nie przejść pomyślnie, a niewinna wpaść. Jeśli jest pan niewinny i nie przechodzi testu, przyjmuje się, że jest pan winny. Jeśli jest pan niewinny i przechodzi test, wcale nie eliminuje to pana jako podejrzanego. Tak więc przystępując do testu, nie ma pan nic do zyskania, a wszystko do stracenia. Jeśli oczywiście jest pan niewinny. - A jeśli jestem winny? - Wtedy warto spróbować. - Wytarła usta serwetką, chociaż były suche. - Oczywiście w biurze prokuratora okręgowego wierzymy w testy na wykrywaczu kłamstw, więc to, co pan usłyszał, nie wyszło z moich ust. - Nic nie słyszałem - rzekł z uśmiechem, który odwzajemniła. - Dlaczego nie chce mi pani powiedzieć, co się stało z pani matką? Uśmiech natychmiast zniknął z twarzy Jess. - Myślałam, że zawarliśmy umowę. - Umowę? - Żadnych sekretów, żadnych kłamstw. Pamięta pan? - Czy jest jakaś tajemnica w śmierci pani matki? - To długa historia. Wolałabym się w nią nie zagłębiać. - Nie zagłębiajmy się zatem. Pojawił się kelner z obiadem. - Uwaga na talerze, są bardzo gorące - ostrzegł. - Wygląda dobrze - oceniła Jess, mierząc wzrokiem wielki kawał pieczeni wołowej w sosie własnym. - Czy pieczone ziemniaki podać z masłem? - zapytał kelner. - Tak. I dużo kwaśnej śmietany. - Dla mnie to samo - powiedział Adam, obserwując, jak Jess zabiera się do jedzenia. - Lubię kobiety, które porządnie jedzą - dodał i roześmiał się. Przez kilka minut jedli w milczeniu. - Jaka była pana żona? - zapytała Jess, nabierając ziemniaków. - Zawsze na diecie. - Miała nadwagę? - Ja tak nie uważałem. - Odkroił wielki kawał mięsa i włożył do ust. - Ale moje zdanie niezbyt się liczyło. - Wygląda na to, że nie byliście w szczególnie przyjacielskich stosunkach. - To była jedna z przyczyn rozwodu. - A ja mam dobre stosunki z byłym mężem. Adam spojrzał ze sceptycyzmem. - Naprawdę jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. - Czy to ten słynny Greg? Ten z kwestii: „Idź do domu, Greg"? Jess wybuchnęła śmiechem. - Nie. Ten to Greg Oliver z prokuratury. Podwiózł mnie do domu. - Nie jeździ pani samochodem? - Mój samochód miał lekki wypadek. W oczach Adama pojawiło się zaniepokojenie. - Ale nie siedziałam w nim wtedy. - To dobrze - powiedział z ulgą. - Jaki wypadek? Potrząsnęła głową. - Wolałabym o tym nie mówić. - Szybko nam ubywa tematów, o których możemy rozmawiać. - Co pan ma na myśli? - Nie chce pani rozmawiać o swoim samochodzie, o matce, o siostrze, o szwagrze i nie pamiętam już, czy o ojcu także? - Rozumiem pana punkt widzenia. - Zobaczmy... Były mąż wydaje się tematem dość bezpiecznym, może powinniśmy się go trzymać. Jak się nazywa? - Don. Don Shaw. - Jest prawnikiem i przyjaźnicie się. - Zgadza się. - Dlaczego się rozwiedliście? - To skomplikowane. - I wolałaby pani raczej o tym nie mówić? - A dlaczego pan się rozwiódł? - zapytała dla odmiany. - To też skomplikowane. - Jak ma na imię? - Susan. Wyszła ponownie za mąż, jest dekoratorem wnętrz i mieszka w Springfield. Teraz wiemy tyle samo o swoich sprawach rodzinnych, prawda? Nie schodzimy poniżej powierzchownego przeglądu. - Ma pan coś przeciwko powierzchownemu przeglądowi? - Nie. Pozostańmy na powierzchni. Niech mi pani powie, Jess Koster, jaki jest pani szczęśliwy numer? Jess roześmiała się, ugryzła kolejną wielką porcję pieczeni i zaczęła ją żuć. - Mówię poważnie - powiedział Adam. - Jeśli mamy się trzymać spraw powierzchownych, to trzeba zrobić dokładny przegląd. Szczęśliwy numer? - Chyba nie mam takiego. - Niech pani wybierze jakąś liczbę od jeden do dziesięć. - Cztery - podała odruchowo. - Dlaczego cztery? Zachichotała, czując się jak mała dziewczynka. - Bo to ulubiony numer mojego siostrzeńca. On go lubi, bo to ulubiony numer Wielkiego Ptaka. Wielki Ptak to taka postać z „Ulicy Sezamkowej". - Wiem, kto to jest Wielki Ptak. - Sprzedawca butów, który ogląda „Ulicę Sezamkową"? - Sprzedawcy butów to nieobliczalni ludzie. Ulubiony kolor? - Nie zwracam specjalnej uwagi na kolory. - To niech się pani teraz zastanowi. Jess odłożyła widelec na talerz i rozejrzała się wokół jakby w poszukiwaniu pomocy. - Nie jestem pewna, ale chyba szary. - Szary? - Wyglądał na zdziwionego. - Coś panu nie pasuje? - Jess, jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś uznał szary za swój ulubiony kolor! - Ale to właśnie jest mój ulubiony. A pana? - Czerwony. - To mnie nie dziwi. - Dlaczego pani nie dziwi? - Czerwony to mocny kolor. Silny, dynamiczny. Prący do przodu. - Myśli pani, że takie cechy odpowiadają mojej psychice? - A nie? - A czy cechy szarego odpowiadają pani psychice? - To jeszcze bardziej skomplikowane niż mój rozwód - powiedziała i oboje parsknęli śmiechem. - Jaka jest pani ulubiona piosenka? - Nie mam żadnej. Naprawdę. - Nic takiego, że nastawia pani głośniej radio, kiedy akurat to nadają? - Lubię arię z opery „Turandot". Wie pan, kiedy tenor wychodzi sam do ogrodu... - Obawiam się, że jeśli chodzi o operę, jestem zupełnym ignorantem. - Zna „Ulicę Sezamkową", ale nie zna się na operach - mruknęła w zamyśleniu. - Co jeszcze pani lubi? - Lubię moją pracę - powiedziała, zauważając, jak skwapliwie zmienia temat, ilekroć rozmowa schodzi na niego. - I lubię czytać, jeśli mam na to czas. - Co lubi pani czytać? - Powieści. - Jakie? - Kryminały. Agata Christie, Ed McBain, coś w tym stylu. - Co jeszcze lubi pani robić? - Lubię układać puzzle, długie spacery nad wodą. I lubię kupować sobie buty. - Za co jestem wdzięczny po wsze czasy - oznajmił z uśmiechem. - I lubi pani też kino. - Lubię kino. - I wybiera pani zawsze krzesła przy przejściu? - Tak. - Dlaczego? - Dlaczego?-powtórzyła, usiłując ukryć nagłe zmieszanie. -Z tego samego powodu co wszyscy: po prostu jest więcej miejsca na nogi. - Krzywa wyszła poza kartkę. - Co takiego? - Wykrywacz kłamstw. Nie przeszła pani testu - wyjaśnił. - Dlaczego miałabym kłamać, że lubię krzesła przy przejściu? - Nie kłamała pani mówiąc, że je lubi. Skłamała pani, tłumacząc dlaczego. Niech mi pani powie, dlaczego skłamała. - To dziecinada. - Czyli dopisujemy krzesło w przejściu do listy tematów zakazanych. - Po prostu nie ma o czym mówić. - To dlaczego tak pani nalegała, żebyśmy usiedli w przejściu? - Nie nalegałam. Wydął wargi jak nadąsany chłopiec. - A właśnie że tak. - A właśnie że nie. Roześmiali się, lecz napięcie pozostało. - Chyba nie bardzo lubię, kiedy zarzuca mi się kłamstwo - powiedziała Jess, bawiąc się serwetką rozłożoną na kolanach, a kiedy się zsunęła, patrząc, jak opada na podłogę. - Nie zamierzałem pani obrażać. - Dla prawnika wiara w jego słowa jest najważniejszym atrybutem zawodowym. - Pochyliła się, by podnieść serwetkę. - Nie jesteś teraz w sądzie, Jess. To nie proces. Przykro mi, jeśli przesadziliśmy. - Jeśli ci powiem - oświadczyła nagle, wprawiając w zdumienie ich oboje - będziesz mnie uważał za dziwadło. - Ależ ja już uważam, że jesteś skończonym dziwadłem. Słuchaj, Jess, każdy, kto uważa szary za swój ulubiony kolor... - Bałam się, że dostanę mdłości - powiedziała. - Mdłości? Że będziesz wymiotować? - Wiem, że to brzmi dosyć głupio. - Źle się czułaś? - Nie, czułam się dobrze. - I bałaś się, że jeśli nie usiądziesz przy przejściu, to możesz zwymiotować? - Nie pytaj mnie dlaczego. - Czy zdarzyło ci się kiedykolwiek zwymiotować, gdy nie siedziałaś przy przejściu? - Nie - przyznała. - Więc dlaczego sądzisz, że może do tego dojść? Czekał, a ona siedziała w milczeniu. - Czy to ja przyprawiam cię o takie zdenerwowanie? - Wcale mnie nie przyprawiasz o zdenerwowanie - skłamała, lecz zaraz się wycofała. - No, może trochę, ale to nie ma nic wspólnego z obawami, że mogę zwymiotować. - Nie rozumiem. - Ja też nie. Możemy porozmawiać o czymś innym? - Pochyliła głowę w poczuciu winy; dopisywali kolejną pozycję na czarną listę. - To nie jest najlepszy temat do omawiania w trakcie obiadu. - Popraw mnie, jeśli się mylę - powiedział, ignorując jej uwagę. - Lubisz siedzieć przy przejściu, bo wydaje ci się, że gdybyś usiadła gdzieś w środku kina, mogłabyś zwymiotować, mimo że nigdy dotąd ci się to nie zdarzyło. Czy tak? - Tak. - Od jak dawna masz tę fobię? - Kto powiedział, że mam fobię? - A jak byś to inaczej nazwała? - Zdefiniuj fobię - zażądała. - Uporczywy strach, który nie ma żadnych racjonalnych podstaw. Słuchała z uwagą. - Dobrze, mam fobię. - Masz jeszcze inne fobie? Klaustrofobia, agorafobia...? - Nie. - Są ludzie, którzy boją się wysokości albo węży. Ty boisz się, że zwymiotujesz w kinie, jeśli nie będziesz siedziała przy przejściu. - Wiem, jak to śmiesznie brzmi. - To wcale nie jest śmieszne. - Nie jest? - To po prostu nie jest cała historia. - Sądzisz, że coś ukrywam? - zapytała, a głos jej drżał. - Czego się naprawdę obawiasz, Jess? Odsunęła talerz, walcząc z chęcią ucieczki; po apetycie nie zostało ani śladu. - Miałam ataki paniki - przyznała się cicho po dłuższej przerwie. - Przez wiele lat. W końcu mi przeszły. Niedawno zaczęły się od nowa. - Był jakiś powód? - Mogło być wiele - powiedziała zastanawiając się, czy te półprawdy zostaną zarejestrowane przez wyimaginowany wykrywacz kłamstw, do którego jest podłączona. - Nagle zaczyna mi walić serce, nie mogę złapać oddechu, nie mogę się poruszyć. Czuję mdłości, próbuję z tym walczyć... - Dlaczego? - Dlaczego? Co masz na myśli? - Dlaczego chcesz z tym walczyć? Czy to pomaga? Przyznała, że nie. - A co mam robić? - Może po prostu podążać za atakiem? - Podążać? Nie rozumiem. - To proste. Zamiast tracić całą energię na walkę z atakiem, może lepiej po prostu mu się poddać? Jak to się mówi, pójść za stadem. Wyobraź sobie, że jesteś w kinie - ciągnął, wyczuwając jej zmieszanie - i czujesz, że zbliża się jeden z tych ataków. Zamiast kontrolować oddech albo liczyć do dziesięciu, albo zrywać się z miejsca czy robić cokolwiek innego, pogrąż się w panice, poddaj się uczuciom. Cóż wielkiego może się zdarzyć? - Będę miała mdłości. - No i dobrze. - Co? - Zwymiotujesz. Co z tego? - Nienawidzę wymiotowania. - Ale nie tego się obawiasz. - Nie tego? - Nie. Jess rozejrzała się wokół niecierpliwie. - Masz rację. Tak naprawdę obawiam się, że jeśli jeszcze trochę tu posiedzimy, to dzisiaj już nie popracuję. Nie chcę siedzieć za długo w nocy, a powinnam się porządnie wyspać, żeby nie iść jutro do sądu z przeziębieniem i nie spowodować katastrofy. Obawiam się, że przegram tę sprawę i człowiek, który zamordował z zimną krwią, wyjdzie na wolność po niecałych pięciu latach więzienia. Chyba naprawdę muszę już iść. Dla dodania wagi swoim słowom spojrzała znacząco na zegarek i podniosła się z krzesła. Serwetka ponownie spadła na podłogę. - Myślę, że obawiasz się śmierci - powiedział po prostu Adam. Jess zamarła. - Co? - Myślę, że tym, czego się najbardziej obawiasz, jest śmierć - powtórzył, a Jess powoli usiadła z powrotem na krześle. - Większość fobii sprowadza się do tego, do strachu przed śmiercią. A w twoim przypadku ma to nawet pewne usprawiedliwienie. - Co masz na myśli? - Ileż razy zadawała już dzisiaj to pytanie? - Domyślam się, że otrzymujesz swoją porcję pogróżek od ludzi, których wsadzasz za kratki. Prawdopodobnie dostajesz listy z groźbami, odbierasz obsceniczne telefony, standard w takich przypadkach. Masz do czynienia ze śmiercią na co dzień. Z brutalnością, morderstwami, niegodziwością ludzi względem siebie. - Najczęściej niegodziwością mężczyzn względem kobiet - uściśliła zastanawiając się, skąd Adam wie o „standardzie w takich przypadkach". - Całkiem naturalne, że się obawiasz. Sięgnęła w dół po serwetkę, podniosła ją i rzuciła niedbale na talerz. Jak prześcieradło na zwłoki, pomyślała, kiedy biały materiał zaczął nasiąkać brązowym sosem. - Może masz rację. Może to wszystko razem daje taki efekt. Adam uśmiechnął się. - Denerwuję cię? - Trochę. Szczerze mówiąc, cholernie. - Dlaczego? - Bo nie wiem, co myślisz - odparła zgodnie z prawdą. Uśmiechnął się nieznacznie. - A czy przez to nie jest ciekawiej? Nie odpowiedziała. - Naprawdę muszę już iść-rzekła w końcu. - Mam jeszcze masę pracy, żeby przygotować się na jutro. Nie powinnam była w ogóle wychodzić. - Odwiozę cię do domu - zaproponował, ale Jess miała ciągle w uszach słowa: „Myślę, że obawiasz się śmierci". 15 W następną sobotę Jess zapisała się na kurs samoobrony. Był to dziwny tydzień. We wtorek skończyły się czynności prokuratorskie w sprawie Terry'ego Walesa. Przed sądem przewinęli się wszyscy świadkowie składający zeznania: funkcjonariusze policji, zakładu medycyny sądowej, psychologowie, świadkowie naoczni, przyjaciele, krewni. Dowiedli ponad wszelką wątpliwość, że Terry Wales zamordował żonę. Jedyną wątpliwością, jaka pozostała do rozstrzygnięcia, było orzeczenie, którego stopnia morderstwo wchodzi w grę. Czy Terry Wales zdoła przekonać ławę przysięgłych, że wszystko było tylko tragiczną pomyłką? Zaczął bardzo dobrze, nie ulegało wątpliwości. W środę rano rozpoczął zeznania i odpowiadał na ostrożne pytania obrońców w sposób wyważony i pełen namysłu. Tak, miał napady złości. Tak, czasami dochodziło do gwałtownych kłótni z żoną. To prawda, kiedyś złamał jej nos i podbił oko. Tak, groził, że ją zabije, jeśli od niego odejdzie. Nie, nie mówił tego poważnie. Nigdy nie zamierzał celowo jej skrzywdzić. Nie, nie jest pozbawionym uczuć, wyrachowanym mordercą. Kochał żonę, zeznawał, a jego bladoniebieskie oczy zwrócone były ku ławie przysięgłych. Kochał ją zawsze. Nawet gdy mu ubliżała w obecności przyjaciół. Gdy dopadała go i próbowała wydrapać mu oczy, zmuszając do walki w samoobronie. Także wtedy gdy groziła, że zabierze mu wszystko, co posiada, i sprawi, iż znienawidzą go własne dzieci. Kiedy strzelił z kuszy na środku ruchliwego skrzyżowania, zamierzał ją tylko nastraszyć. Nie miał pojęcia, że trafi tak dokładnie w cel. Gdyby zamierzał ją zabić, użyłby broni palnej. Miał kilka egzemplarzy, był świetnym strzelcem, podczas gdy łuku i strzał używał ostatni raz jako dziecko na obozach. Terry Wales zakończył ten dzień wśród łez, łamiącym się głosem i z bladą cerą pokrytą plamami. Adwokat musiał mu pomóc w drodze z miejsca dla świadków na ławę oskarżonych. Jess z dwojgiem współpracowników spędziła pół nocy na przeglądaniu zeznań wszystkich świadków, raportów policyjnych, poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby być pomocne przy przesłuchiwaniu Terry'ego Walesa, które miała przeprowadzić w sądzie nazajutrz. Neil i Barbara poszli w końcu do domu, kichając i pociągając nosami przez całą drogę korytarzem, Jess zaś pozostała w sądzie do świtu. Wpadła do domu o szóstej rano, aby wziąć prysznic i przebrać się przed powrotem do biura. Pojawiła się w sądzie w czwartek tylko po to, aby się dowiedzieć, że sędzia Harris odłożył rozprawę do poniedziałku. Oskarżony źle się poczuł i obrona wniosła o przełożenie rozprawy o kilka dni. Sędzia Harris, pokaszlując, wyraził zgodę i sala rozpraw opustoszała. Jess spędziła resztę dnia na rozmowach z policyjnymi detektywami, zachęcając ich do wykorzystania tej przerwy na wyszukanie dodatkowych dowodów mogących pomóc oskarżeniu. W piątek dostała jak co roku kartkę gwiazdkową z więzienia federalnego. Dużymi złotymi literami wydrukowany był napis: „WESOŁYCH ŚWIĄT I SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU", a pod spodem odręcznie, jak od bliskiego przyjaciela, dopisane było: „Myślę o tobie, Jack". Jack był facetem, który zamordował swoją dziewczynę w trakcie pijackiej awantury o kluczyki od samochodu. Jess posłała go do więzienia na dwanaście lat. Przysiągł, że odwiedzi ją po wyjściu na wolność i osobiście podziękuje za szczodrość. „Myślę o tobie. Myślę o tobie." Jess spędziła resztę piątku na przeglądaniu ogłoszeń o kursach samoobrony i znalazła coś na Clybourn Avenue, niedaleko miejsca, gdzie mieszkała, w pobliżu linii metra. Delikatny azjatycki głos poinformował ją przez telefon, że kurs wen-do trwa po dwie godziny w trzy kolejne sobotnie popołudnia i kosztuje sto osiemdziesiąt dolarów za całość. „Przyjdę" - powiedziała Jess, przypominając sobie słowa Adama. Czy rzeczywiście śmierci obawiała się najbardziej? Nie mogła usunąć z myśli twarzy mamy, słyszała jej zapewnienia, że wszystko będzie w porządku. „Myślę o tobie. Myślę o tobie." A potem nadeszła sobota, słoneczna i zimna. Lekcje odbywały się w starym dwupiętrowym budynku, na którym na całej wysokości widniał napis: „Wen-Do". - Proszę dać mi płaszcz, włożyć to i wejść do środka - powiedziała młoda Azjatka zza lady, a Jess zamieniła zimowy płaszcz na krótki granatowy wełniany strój ze stosowną szarfą. Zgodnie z telefonicznym zaleceniem miała na sobie luźny podkoszulek i spodnie. Dopiero teraz zauważyła z uśmiechem, że są szare - w jej ulubionym kolorze. - Przyszła pani za wcześnie - oznajmiła dziewczyna, a jej wysoko upięte czarne włosy kołysały się delikatnie w rytm ruchu ramion. - Jeszcze nikogo nie ma. Jess uśmiechnęła się i lekko skłoniła, niepewna, jakie obowiązują tu zasady. Dziewczyna wskazała jej kotarę po prawej i Jess, znów lekko się kłaniając, weszła do znajdującego się za nią pomieszczenia. Pokój, w którym się znalazła, był dwa razy dłuższy niż szerszy i całkowicie pusty, jeśli nie liczyć ciemnozielonych mat, ułożonych w stos w jednym z narożników na drewnianej podłodze. Jess zobaczyła swe odbicie w lustrach pokrywających całą lewą ścianę pomieszczenia i nadających mu głębię, której w rzeczywistości wcale nie miało. Zdała sobie sprawę, że musi wyglądać zabawnie w amerykańskim podkoszulku i orientalnym stroju. Wzruszywszy ramionami założyła na włosy elastyczną opaskę. Czego właściwie zamierzała się tutaj nauczyć? Czy wierzyła, że potrafi sama obronić się przed... przed czym? przed nieuniknionym? Usłyszała za sobą szelest, odwróciła się i zobaczyła kobietę wyłaniającą się zza zielonej kotary. Była mniej więcej w jej wieku, a kiedy szła, wyraźnie utykała. - Cześć! - odezwała się. - Mam na imię Vasiliki, ale mów mi Vas, to łatwiej. - Jess Koster - odparła, podchodząc i ściskając wyciągniętą dłoń. - Vasiliki to bardzo ciekawe imię. - Greckie - wyjaśniła kobieta, przyglądając się sobie w lustrze. Była wysoka, grubokoścista, jej ciemne włosy pasowały do oliwkowej cery. Wyjąwszy utykanie, była całkiem zgrabna. - Ponad rok temu zostałam zaatakowana przez gang trzynastoletnich łobuzów. Trzynastoletnich! Możesz sobie wyobrazić? - Ton jej głosu świadczył, że sama nie może w to uwierzyć. - Chodziło im o moją torebkę. Krzyknęłam, że mogą ją sobie zabrać, nic w niej nie ma. Kiedy ją zabrali i zobaczyli, że w środku jest tylko dziesięć dolarów, bo nigdy nie noszę gotówki, zaczęli mnie bić, przewrócili na ziemię i skopali tak, że złamali mi rzepkę w kolanie. Mam szczęście, że w ogóle mogę chodzić. Postanowiłam, że jak tylko skończę terapię, zapiszę się na kurs samoobrony. Następnym razem nie dam się załatwić tak łatwo. - Roześmiała się gorzko. - Oczywiście to właściwie musztarda po obiedzie, ale trudno. - Zawiązała dodatkowy węzeł na szarfie. Jess potrząsnęła głową. Wzrost przestępczości wśród nieletnich w Chicago zaczynał przypominać epidemię. Specjalnie do walki z tym problemem wznoszono nowy gmach, jakby jeszcze jeden biurowiec mógł cokolwiek zmienić. - A ty dlaczego zdecydowałaś się na ten kurs? - zapytała Vas. Strach przed nieznanym, strach przed znanym, odparła Jess w myślach. - Nie jestem pewna - powiedziała na głos. - Po prostu wydało mi się, że dobrze byłoby umieć samej się obronić. - Masz rację. Mówię ci, że niełatwo być kobietą w dzisiejszych czasach. Jess przytaknęła, rozglądając się w poszukiwaniu miejsca, gdzie można by usiąść. Tymczasem kotara znowu się rozwarła i dwie Murzynki rozejrzały się niepewnie po pomieszczeniu. - Nazywam się Vasiliki, ale mówcie mi Vas. - Skinęła w ich kierunku. - A to jest Jess. - Maryellen - przedstawiła się starsza z kobiet, o jaśniejszej skórze. - A to Ayisha, moja córka. Jess oceniła, że Ayisha może mieć koło siedemnastu lat, a jej matka ze czterdzieści. Obie były bardzo ładne, chociaż pod prawym okiem matki widniał wielki purpurowy siniec. - To miłe, że chodzicie na kurs razem - mówiła Vas, podczas gdy zza kotary wyłoniła się kolejna uczestniczka. Była niska, korpulentna, w średnim wieku, z włosami przyprószonymi siwizną. Wyraźnie czuła się niezręcznie w orientalnym stroju. - Jestem Vasiliki, ale mów mi Vas. To są Jess, Maryellen i Ayisha. - Catarina Santos - powiedziała kobieta niepewnym głosem. - Wygląda na to, że zbiorą się tu przedstawicielki wszystkich narodów zjednoczonych - zażartowała Vas. - Aby poznać tajniki starożytnej wschodniej sztuki walki wen-do - dodała Jess. - Och, w wen-do nie ma nic starożytnego - poprawiła Vas. - Rozwinęło się dopiero jakieś dwadzieścia lat temu w Toronto w Kanadzie. - Mamy się uczyć sztuki walki wymyślonej przez niewiadomo kogo w Kanadzie? - zapytała sceptycznie Jess. - Wen-do zawiera elementy technik wziętych z karate i aikido. Czy któraś z was słyszała o aikido? - Vas rozejrzała się po zebranych. Żadna nie słyszała. - Przewodnimi ideami wen-do są świadomość, uniki i akcja - ciągnęła, uśmiechając się niepewnie. - Cytuję broszurę reklamową. - Jestem za akcją - mruknęła Ayisha. Raz jeszcze kotara się rozsunęła i młody człowiek z zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami podszedł majestatycznie do grupki kobiet. Był niski, spod granatowego stroju prześwitywały umięśnione ramiona. Miał gładką chłopięcą twarz, a koło prawego łuku brwiowego bliznę po ospie wietrznej. - Dzień dobry - powiedział czystym głębokim głosem. - Na imię mi Dominik, jestem waszym instruktorem. - Zabawne - szepnęła Vas do Jess. - Wcale nie wygląda na instruktora wen-do. - Jak panie sądzicie, ile z was jest w stanie dać sobie radę z napastnikiem? - zapytał z wysuniętym podbródkiem i rękoma opartymi na biodrach. Kobiety cofnęły się w milczeniu. Dominik wolno podszedł do Maryellen i jej córki. - A ty, mamo? Czy potrafiłabyś złamać nos napastnikowi, który zaatakował twoją córkę? - Miałby szczęście, gdyby wyszedł z tego z całą głową - odparła zdecydowanie. - Doświadczenie wen-do polega na uświadomieniu sobie, że jest się równie cennym jak ukochane dziecko. Być cennym nie oznacza jednak być łatwym do pokonania. Możecie być słabsze niż potencjalny napastnik - kontynuował, zwracając się teraz do wszystkich kobiet - ale macie w sobie energię, a każdy napastnik ma słabe punkty. Musicie myśleć o nim nie jako o potężnej niezwyciężonej sile, ale jako o zbiorowisku słabych punktów. I pamiętajcie - spojrzał na Jess - wściekłość może zdziałać o wiele więcej niż prośby. Nie bójcie się wpaść we wściekłość. Jess poczuła drżenie w kolanach i ucieszyła się, kiedy odwrócił od niej wzrok i skoncentrował na kimś innym. Przyjrzała się twarzom pozostałych kobiet - rzeczywiście był to mały przegląd ras. Ta grupka odzwierciedlała zmiany, jakie zaszły przez ostatnie dwadzieścia lat. Chicago z mojego dzieciństwa było zupełnie inne, pomyślała, pogrążając się na chwilę we wspomnieniach; silny głos Dominika przywrócił ją do rzeczywistości. - Musicie się nauczyć zawierzać swojemu wyczuciu niebezpieczeństwa. Nawet jeśli niezupełnie zdajecie sobie sprawę z tego, czego się boicie, co wprawia was w zdenerwowanie, nawet jeśli się obawiacie, że możecie wprawić w zakłopotanie mężczyznę, który wcale nie musi być dla was zagrożeniem. W takiej sytuacji zawsze najlepiej jest wyjaśnić sprawę najszybciej, jak to możliwe. Negowanie może drogo kosztować. Ufajcie swojemu instynktowi i działajcie jak najszybciej. O ile możecie, dodała w myślach Jess. - Ucieczka jest przeważnie najlepszym wyjściem dla kobiety-podsumował Dominik.-A teraz stańcie w linii. Kobiety wymieniły nerwowe spojrzenia i z wahaniem wykonały polecenie. - Stańcie luźno, większe odstępy. Będziemy się za chwilę dużo ruszać. Proszę się rozluźnić. Dobrze, o tak. Proszę wyciągnąć ramiona. Góra, dół i na boki. Jess posłusznie wykonała polecenia. Skręciła głową w prawo i w lewo, słyszała chrzęst w karku. - Nie zapominajcie o oddechu. Dobrze, teraz wyprostujcie się i uważajcie. Pierwsza linia obrony nazywa się kiyi. - Powiedział „kiwi"? - zapytała Vas, a Jess musiała się powstrzymać, by nie wybuchnąć śmiechem. - Kiyi to wielki krzyk, ryk z samej przepony. Hohh! - zawołał, ale odpowiedziała mu cisza. - Hohh! - krzyknął ponownie. - Hohh! Ho, ho, ho, pomyślała Jess. - Celem kiyi jest wymazanie obrazu, jaki ma o was napastnik, obrazu kogoś cichego i wrażliwego, sparaliżowanego strachem. Hohh! - zawołał znowu, aż kobiety cofnęły się z przestrachem. - To jest też element zaskoczenia, który może być cenną bronią. Teraz wasza kolej. Żadna się nie poruszyła. Po kilku sekundach Ayisha i Vas zaczęły chichotać. Jess nie wiedziała, czy się śmiać czy płakać. Jak mogła ufać swoim instynktom, skoro nawet nie wiedziała, czego pragnie? - Posłuchajmy teraz - zachęcił Dominik. - Hohh! Jeszcze jedna chwila ciszy i w końcu rozległo się słabe, nieśmiałe: „Hohh"! Maryellen. - Nie „hohh", ale ,,HOHH" - podkreślił z naciskiem Dominik. -To nie czas i miejsce na uprzejmości. Chcemy wystraszyć napastnika, a nie ośmielić go. No dalej, niech was usłyszę. Hohh! - Hohh! - zaryzykowała Jess potulnie, czując się śmiesznie. Podobnie niewyraźne dźwięki padły z ust pozostałych kobiet. - No dalej! - zawołał Dominik, zaciskając pięści dla podkreślenia wagi słów. - Jesteście teraz po prostu kobietami, a nie damami. Niech usłyszę, że wpadacie w gniew, że potraficie narobić hałasu. Wiem, że umiecie. Wyrastałem z takimi jak wy. Nie mówcie mi, że nie umiecie wrzasnąć. Podszedł do Maryellen. - Dalej, mamo, ktoś napadł twoją córkę. - Hohh! - krzyknęła Maryellen. - To już lepiej. - Hohh! - powtórzyła Maryellen. - Hohh! Hohh! - Uśmiechnęła się. - Chyba zaczyna mi się to podobać. - Pomaga nabrać pewności siebie, prawda? - zapytał Dominik, a Maryellen przytaknęła. - A co z resztą? Dalej, niech usłyszę, że napastnik zaczyna się bać. - Hohh! - rozległo się słabo, lecz zaraz dźwięk wzmógł się i nabrał siły. - Hohh! Hohh! Jess próbowała dołączyć, ale nawet kiedy otworzyła usta, nie mogła dobyć z nich dźwięku. Co się z nią dzieje? Odkąd to nie potrafi walczyć o siebie? Kiedy stała się taka bierna? Wpadnij we wściekłość, pomyślała. Przypomnij sobie swój samochód. Pomyśl o Terrym Wałęsie, o Erice Baranowski. Pomyśl o Gregu Oliverze, pomyśl o szwagrze. Przypomnij sobie DeVuono i Ricka Fergusona. Pomyśl o mamie. - Hohh! - krzyknęła na cały głos w panującej ciszy. - Hohh! - Świetnie - pochwalił Dominik, klaszcząc w dłonie. - Wiedziałem, że macie to gdzieś w sobie. - Dobra robota - szepnęła Vas, ściskając dłoń Jess. - A teraz, jeśli kiyi nie odstraszyło napastnika, musicie nauczyć się używać wszelkiej broni, jaka akurat jest dostępna, zaczynając od dłoni, stóp, łokci, barków, paznokci. Paznokcie są bardzo dobre, jeśli ktoś je obgryza, od dziś niech przestanie. Celem są oczy, uszy, nos. - Dominik zacisnął pięść i zademonstrował jej działanie. - Bierzcie przykład z atakującego orła. Uderzcie zaciśniętą pięścią w nos, zróbcie użytek z kostek u rąk. - Kobiety obserwowały go z szacunkiem. - Później pokażę wam, jak to robić. Nie jest to wcale trudne, możecie mi wierzyć. Najważniejsze to zdawać sobie sprawę, że napastnik może być silniejszy, i nauczyć się wykorzystać tę jego siłę przeciwko niemu. - Nie rozumiem - powiedziała Jess. - Dobrze. Kiedy czegoś nie rozumiecie, nie bójcie się głośno pytać. Ale nie zapominajcie o oddychaniu. Jess z ochotą zrobiła potężny wdech. - O właśnie tak, przeponą. Jeśli są tu palaczki, powinny rzucić palenie. Niech robią w zamian głębokie wdechy i wydechy. W końcu przy paleniu robi się to samo, musicie tylko nauczyć się to robić bez papierosa. Czego nie zrozumiałaś? - zwrócił się nagle do Jess. - Mówiłeś, że musimy użyć siły napastnika przeciwko niemu. Nie wiem, co miałeś na myśli. - Wyjaśnię to. - Zamilkł na chwilę, oczy zwęziły mu się w namyśle. - Spróbuj zrozumieć pojęcie cyrkulacji. - Zatoczył palcem krąg w powietrzu. - Jeśli ktoś ciągnie cię do siebie, to zamiast stawiać opór i zapierać się, co na ogół odruchowo robimy w takiej sytuacji, spróbuj siłę napastnika skierować z powrotem i wtedy uderz. Chwycił Jess za ramię. Instynktownie cofnęła się. - Nie - powiedział. - Ma być dokładnie odwrotnie. - Ale mówiłeś, abyśmy ufały swojemu instynktowi. - Ufaj instynktowi, gdy ostrzega cię o niebezpieczeństwie. Pamiętaj, że najpierw jest zawsze rozpoznanie niebezpieczeństwa i ucieczka. Ale kiedy już jesteś w niebezpieczeństwie, sprawa wygląda inaczej. Instynkt może cię wtedy zawieść. Musisz wytrenować swoje instynkty. Pokażę na twoim przykładzie, o co mi chodzi. Jess niechętnie wystąpiła do przodu. - Pociągnę cię do siebie, a ty masz się opierać tak jak przed chwilą. - Nagle sięgnął w przód, chwycił Jess za przeguby i pociągnął ku sobie. Skoczyła w tył, czując gwałtowny wzrost poziomu adrenaliny we krwi, zaparła się i spróbowała wyszarpnąć. Czuła ból w rękach aż po łokcie, ale postanowiła, że się nie da, nie będzie łatwym przeciwnikiem. Zaparła się z całej siły, oddychała coraz szybciej. Chwilę potem leżała na podłodze, a Dominik pochylał się nad nią. - Co się stało? - zapytała, nie mogąc odtworzyć, jak w niecałą sekundę przeszła z pozycji pionowej do poziomej. Dominik pomógł jej wstać. - Spróbujmy teraz zrobić to inaczej. Nie walcz ze mną. Nie stawiaj oporu. Pozwól, że wykorzystam moją siłę i przyciągnę cię blisko siebie. Wtedy zadziałaj i odepchnij mnie. Jess zebrała siły. Dominik znowu chwycił ją za przeguby. Tym razem jednak zamiast walczyć i stawiać opór, pozwoliła się przyciągnąć. Kiedy ich ciała zetknęły się, nagle z całej siły pchnęła go, pozbawiając równowagi i przewracając na podłogę. - Świetnie, Jess! - zawołała Vas. - Właśnie tak, udało ci się - zawtórowała Maryellen. - Zdumiewające - dodała Ayisha. Catarina skinęła głową w milczącym uznaniu. Dominik podniósł się wolno. - Myślę, że zrozumiałaś - powiedział, otrzepując ubranie. Jess uśmiechnęła się. - Hohh! - zawołała. - Hohh, hohh, hohh!-szeptała do siebie, wychodząc ze stacji metra w pobliżu Magnificent Mile. Czuła się o wiele silniejsza niż w ostatnich tygodniach, może nawet miesiącach. Mogła dokonać wszystkiego, pokonać przeszkody. - Hohh! - roześmiała się otulając ciaśniej płaszczem i ruszając w stronę Michigan Avenue. Kto właściwie powiedział, że ma czekać na telefon od Adama? W końcu mamy lata dziewięćdziesiąte, koniec stulecia. Kobiety nie muszą siedzieć potulnie i czekać, aż facet da znak, mogą same chwycić za słuchawkę i wybrać numer. Co więcej, była sobota, nie miała żadnych planów na wieczór, a Adam pewnie z radością przyjmie przejęcie przez nią inicjatywy. - Hohh! - powiedziała głośniej, niż zamierzała, aż przechodzący obok ludzie spojrzeli z niepokojem. Mijana kobieta gwałtownie przyspieszyła, a Jess pochwaliła ją w myślach: instynkt ostrzega cię o niebezpieczeństwie, zmykaj co sił w nogach. - Hohh! - wykrzyknęła ponownie, niemal zaśpiewała, podchodząc do znajomego okna wystawowego i zaglądając do środka. - Czy jest dziś Adam Stohn? - zapytała sprzedawcę w źle dopasowanej peruce, który rzucił się jej na powitanie, gdy tylko przekroczyła próg. Oczy sprzedawcy zwęziły się, potem niemal zupełnie zniknęły. Czyżby pamiętał poprzednie spotkanie? - Obsługuje teraz klientkę - odparł, wskazując podbródkiem w kierunku tylnej części sklepu. Adam stał obok młodej kobiety, w rękach trzymał buty, a twarz promieniała mu uśmiechem. Jess podeszła cicho, nie chcąc psuć mu interesu. - A więc nie podoba się pani nic z tego, czym dysponujemy? Cóż, może jednak coś zaradzimy. Może zamiast butów zainteresuje panią szklanka wody? - mówił. Kobieta parsknęła śmiechem, jej długie blond włosy opadły na policzek pokryty starannym makijażem. - A co pani powie na cukierka? Jess obserwowała, jak Adam sięga do kieszeni marynarki i wyjmuje czerwono-białego miętowego cukierka, a kobieta ogląda go uważnie i odrzuca ofertę. - No to może chociaż dowcip? Wygląda pani na osobę, która doceni dobry dowcip. Jess poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Cofnęła się nie chcąc, żeby ją zauważył. Czuła się, jakby sama padła ofiarą dowcipu. - Znalazła go pani? - zapytał sprzedawca w peruce, kiedy wycofała się do frontowej części sklepu. - Później z nim porozmawiam, dziękuję - odparła i zastanowiła się, za co właściwie podziękowała. Kobiety są takie szybkie, gdy chodzi o podziękowania i wyrażanie wdzięczności! - Przepraszam - dodała, potrącając jakąś kobietę, która zaczęła ją również przepraszać. Dlaczego ciągle powtarzamy, że jest nam przykro? Szlag by to trafił, pomyślała z zakłopotaniem i złością. Po diabła tu przychodziła? Dlaczego sobie ubzdurała, że skoro jest w świetnym nastroju, to Adam będzie chciał go z nią dzielić? Co z tego, że czuła w sobie siłę i nauczyła się, jak zrobić z dłoni szpony orła? Kogo obchodzi, że potrafi jednym ciosem pięści złamać nos? Kto słyszał o kiyi? Interesowało go sprzedawanie butów i zarobienie na prowizję. Dlaczego wydawało jej się, że jest dla niego kimś więcej niż jedną z setek klientek, której starał się wcisnąć towar? I dlaczego czuła się tym taka zawiedziona? - Hohh! - krzyknęła, stojąc samotnie przed wystawą sklepu z obuwiem. Okrzyk był jednak pozbawiony serca, a słowa opadły na bruk, by zostać zdeptane stopami pierwszego przechodnia. - Cześć, jak się masz - powiedział Don głosem, który nawet przez telefon zabrzmiał jak balsam. - Cóż za miła niespodzianka. A już się bałem, że jesteś na mnie wściekła. - Dlaczego miałabym być na ciebie wściekła? - zapytała Jess, zamykając za sobą drzwi budki telefonicznej. - Ty powiedz. Ja wiem tylko tyle, że się do mnie prawie nie odzywasz od tego starcia w komisariacie. - Przesadzasz, odzywam się. - No, może ze dwa razy. W obu wypadkach tylko po to, żeby powiedzieć „nie": raz kiedy zapraszałem cię w Święto Dziękczynienia, i drugi raz, gdy zapraszałem cię na obiad. - Właśnie w tej sprawie dzwonię - podchwyciła Jess, zadowolona, że dostarczył jej pretekstu. - Jestem teraz w mieście, a od stu lat nie jadłam porządnego obiadu. Pomyślałam, że jeśli masz wolny wieczór... - Zawiesiła głos w oczekiwaniu, lecz odpowiedzią było milczenie. - Jesteś zajęty - dodała szybko. - Na litość boską, Jess - powiedział przepraszająco. - Jakikolwiek inny termin... Wiesz, że nie zmarnowałbym takiej okazji, ale... - Ale jest sobotni wieczór i „Matka Teresa" czeka. - Trish nie ma dzisiaj w mieście, wyjechała na weekend, więc przyjąłem zaproszenie na obiad od Johna McMastersa. Na pewno pamiętasz Johna. - Jasne. - John McMasters był jednym ze wspólników Dona. - Pozdrów go ode mnie. - Zaprosiłbym cię... - I tak bym nie poszła. - ...ale i tak byś nie poszła. Roześmiała się wesoło. Dlaczego spodziewała się, że były mąż będzie czekał na jej telefon za każdym razem, gdy poczuje się samotna lub przygnębiona, spragniona towarzystwa przyjaznej duszy? - Mam świetny pomysł - podjął Don. - Jaki? - odparła z trudem. Zaczynało jej brakować powietrza, spróbowała uchylić drzwi budki, ale zacięły się i ani drgnęły. - Może wpadłbym do ciebie jutro rano z rogalami i twarożkiem, a ty zrobisz kawę i opowiesz mi, kto umarł? Jess szamotała się z drzwiami, palce jej drętwiały, oddychała z coraz większym trudem. Jeśli zaraz nie wydostanie się z tej przeklętej budki, zemdleje albo wręcz się udusi. Musi otworzyć drzwi i zaczerpnąć świeżego powietrza. - Jess, jesteś tam? Żartowałem o tych nieboszczykach. Nadal regularnie czytujesz nekrologi? - Muszę już iść, Don. - Szarpnęła drzwi z całej siły. - Odpowiada ci dziesiąta rano? - Świetnie. - Zatem do zobaczenia jutro rano. Jess upuściła słuchawkę, pozwalając jej zawisnąć na sznurze i obserwując, jak kołysze się niczym wisielec na wietrze. Odpoczęła chwilę i z nową energią zaczęła pchać drzwi. - Szlag by trafił, wypuśćcie mnie! - krzyknęła i nagle drzwi się otworzyły. Z drugiej strony stała niska starsza pani o siwych włosach i pomarszczoną dłonią trzymała je z drugiej strony. - Czasami się zacinają - powiedziała z pobłażliwym uśmiechem i odeszła wolnym krokiem. Jess wyszła z budki, a pot spływał jej po twarzy mimo mrozu. - Jak mogłam się tak zapomnieć? - powiedziała na głos. - Zapomniałam o wszystkim, czego się dzisiaj nauczyłam. Jak mam się obronić przed napastnikiem, skoro nawet nie potrafię sama wyjść z budki telefonicznej? Dopiero po kilkunastu minutach ustąpiło odrętwienie, jakie czuła w dłoniach. Zatrzymała taksówkę i pojechała do domu. 16 Obiad Jess składał się z makaronu z serem, dwóch kawałków ciasta waniliowego z truskawkami i wielkiej butelki coca-coli. - Nie ma to jak dobry obiad - mruknęła do kanarka, odnosząc puste naczynia do kuchni. Czuła się zbyt zmęczona, by układać je w zmywarce, więc tylko odłożyła byle jak do zlewu. Wróciła do pokoju, ciągnąc za sobą nogi niczym ta stara kobieta, która uwolniła ją po południu z budki telefonicznej. Ona by sobie pewnie lepiej ode mnie poradziła z napastnikiem, pomyślała, zastanawiając się nad sensem kontynuowania kursu samoobrony przez pozostałe dwa tygodnie. Zapłaciłam i skończę go, postanowiła wreszcie. Przykryła klatkę z kanarkiem na noc, wyłączyła radio, zgasiła światło. W drodze do sypialni rozebrała się i wrzuciła rzeczy do kosza z brudami, chociaż nie miała pojęcia, kiedy je wypierze. Od dawna zwykła kupować tylko takie ubrania, które mają metkę „Nie prać. Czyścić na sucho". Było to bardziej kosztowne, ale pozwalało zaoszczędzić czas. Włożyła przez głowę długą nocną koszulę w różowo-białe kwiaty, a następnie starannie przygotowała strój na rano: niebieskie dżinsy, czerwony golf, grube czerwone skarpety i czystą bieliznę. Rzeczy poukładała tak, aby tylko w nie wskoczyć. Także sportowe buty stały przy krześle w pełnej gotowości. Świat kręcił się we właściwym kierunku, pomyślała idąc do łazienki, by umyć twarz i zęby. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie wyląduje w łóżku. Gdy wślizgiwała się pod kołdrę, ze zdumieniem stwierdziła, że nie ma jeszcze dziewiątej. Powinna popracować przed poniedziałkiem nad sprawą Terry'ego Walesa, ale oczy same jej się zamykały. To był długi, wyczerpujący dzień. W jedno popołudnie przeżyła rozczarowania za sprawą dwóch mężczyzn. Znalazła w sobie siłę, lecz zarazem ją utraciła. To załatwiłoby każdego, pomyślała i zgasiła światło. - Dobranoc, księżycu - szepnęła, przypominając sobie książkę pod tym tytułem, którą kupiła siostrzeńcowi, i nasłuchując przytłumionych hałasów z mieszkania poniżej. Chyba Walter znowu urządza przyjęcie, pomyślała zapadając w sen. Śniło jej się, że stoi przed ławą przysięgłych ubrana tylko w biało-różową nocną koszulę i ranne pantofle. - Bardzo nam się podoba pani piżama - mówiła jedna z przysięgłych, sięgając ręką i głaszcząc miękki rękaw. Nagle jednak ręka zamieniła się w orli szpon, który z łatwością rozdarł flanelę i zostawił krwawe ślady na jej ramieniu. - Zajmę się tym - zaofiarował się Don wychylając z ławy obrońcy i sięgając do jej krwawiącej ręki. Jess dała się przyciągnąć, a gdy ich ciała się zetknęły, gwałtownie odepchnęła go od siebie, pozbawiając równowagi i przewracając na podłogę. Sędzia Harris uderzył młotkiem w stół, wyrażając dezaprobatę. - Proszę o spokój - powiedział głosem Adama Stohna. - Proszę o spokój. - A potem dodał: - Jess, jesteś tam? Jess? Jess? Usiadła na łóżku, jeszcze na pół śpiąca, z ulgą spostrzegając, że nie jest w sądzie, ale we własnej sypialni. Jednakże głos ze snu ciągle wołał: - Jess, jesteś tam? Słychać też było młotek sędziego Harrisa, który zaraz okazał się pukaniem w drzwi jej mieszkania. Nagle oprzytomniała i zapaliła nocną lampkę. Sięgnęła do szuflady szafki i wyjęła rewolwer, zdziwiona łatwością, z jaką jej to przyszło. - Kto tam?! - zawołała, wkładając pantofle i ruszając w stronę drzwi; poprawiła broń w dłoni, stopami wyczuwając, jak podłoga wibruje od głośnej muzyki dochodzącej z dołu. - Adam. - Co tu robisz? - zapytała, nie otwierając drzwi. - Chciałem się z tobą zobaczyć. - Nie słyszałeś o czymś takim jak telefon? - Widziałem już dosyć telefonów - odparł ze śmiechem. - Teraz chciałem zobaczyć ciebie. Nagle przyszła mi taka ochota. - Jak się tu dostałeś? - Drzwi wejściowe były otwarte. Na dole musi być całkiem niezłe przyjęcie. Słuchaj, nie chce mi się wrzeszczeć przez drzwi. Może byś mnie wpuściła? - Jest późno. - Jess, jeśli masz gościa... Otworzyła drzwi. - Jestem sama. - Zaprosiła go do środka gestem dłoni, w której nadal ściskała rewolwer. - Jezus Maria, to prawdziwe? Skinęła głową, stwierdzając, że Adam prezentuje się świetnie, podczas gdy ona musi wyglądać komicznie w różowo-białej flanelowej nocnej koszuli, ocieplanych pantoflach i z rewolwerem Smith & Wesson w dłoni. - Wystrzegam się nocnych gości - powiedziała. - Nocnych? Nie przesadzaj, jest dopiero wpół do jedenastej. - Wpół do jedenastej? - Swoją drogą mogłabyś sobie założyć w drzwiach łańcuch albo judasza. - Spojrzał z lekkim niepokojem na broń. - A to już chyba można odłożyć, prawda? Zdjął kurtkę i rzucił niedbale na oparcie kanapy, jakby manifestując, że nie zamierza prędko wychodzić. Stał przed nią w luźnym białym swetrze i obcisłych czarnych dżinsach. Dopiero wtedy zauważyła, że trzyma butelkę czerwonego wina. - Umówmy się tak: ty odłożysz broń, a ja otworzę butelkę. Skinęła głową w milczeniu, nie widząc innego wyjścia, poszła do sypialni, schowała rewolwer do szuflady nocnego stolika i zarzuciła na siebie różowy pikowany szlafrok. Kiedy wróciła do salonu, butelka była już otwarta, a wino nalane do szklanek. - Chateauneuf-du-Pape - oświadczył, wręczając jej szklankę i prowadząc w stronę kanapy. - Za co wypijemy? Kiedy usiedli, ich kolana zetknęły się, ale Jess szybko odsunęła się i podwinęła nogi. - Za zdrowie i bogactwo? - zaproponowała, przypominając sobie ulubiony toast szwagra. - A może za szczęście? - Jestem za szczęściem. Stuknęli się szklankami, wdychając aromat wina, lecz nie pili. - Miło cię znowu zobaczyć - powiedział Adam. Jess wyczuła lekki zapach alkoholu w jego oddechu i zastanowiła się, skąd przybył pod jej drzwi. Czyżby był z klientką, z którą widziała go rano? Może randka skończyła się przedwcześnie i zostało mu trochę wolnego czasu wraz z nie napoczętą butelką? Z każdą chwilą czuła, jak zaczyna w niej wzbierać złość. Była już zupełnie rozbudzona, urok jego spontaniczności bladł wobec zarozumialstwa. Co on sobie wyobrażał, pukając nieoczekiwanie do jej drzwi po dziesiątej wieczorem i wprawiając ją niemal w przerażenie? Nie odzywał się cały tydzień, a teraz, w sobotę, zjawia się nie zapowiedziany, bo akurat poczuł na to ochotę. Chyba sobie nie myśli, że wpuściła go po to, by napić się wina, a potem z wdzięczności pójść z nim do łóżka? Miał szczęście, że go nie postrzeliła! - Co tutaj robisz? - zapytała, a nagłość tego pytania zdumiała ich oboje. Upił długi łyk i smakował go w ustach przez chwilę, zanim połknął. - A jak sądzisz? - Nie wiem, dlatego pytam. Wypił jeszcze trochę, tym razem jakby pił whisky. - Chciałem się z tobą zobaczyć - odparł, unikając jej wzroku. - Kiedy się na to zdecydowałeś? Poruszył się niespokojnie na kanapie, wypił jeszcze jeden długi łyk i dolał sobie do pełna, nie spiesząc się z odpowiedzią. - Nie rozumiem. - O której godzinie zdecydowałeś, że chcesz się ze mną zobaczyć? O drugiej po południu? O czwartej? Siódmej? O dziesiątej? - Co to ma być, Jess? Przesłuchanie? - Dlaczego najpierw nie zadzwoniłeś? - Mówiłem ci już, że to był impuls. - Jesteś bardzo impulsywnym facetem. - Czasami tak. - Jesteś żonaty? - Co? - Czy jesteś żonaty? - powtórzyła zdziwiona, że nie wpadła na to wcześniej. - To proste pytanie, trzeba tylko odpowiedzieć „tak" lub „nie". - Dlaczego myślisz, że jestem żonaty? - Jesteś czy nie? - Świadek proszony jest o udzielenie odpowiedzi - powiedział sarkastycznie. - Jesteś żonaty? - Nie - oświadczył dobitnie. - Oczywiście, że nie jestem żonaty. - Jesteś rozwiedziony. - Jestem rozwiedziony. - Z Susan. - Tak, z Susan. - Która mieszka w Springfield. - Albo na Marsie, co za różnica. - Dokończył wino jednym haustem. - Więc dlaczego nie dzwoniłeś? Dlaczego dobijasz się do moich drzwi w środku nocy? - Na miłość boską, jest dopiero po wpół do jedenastej! - Zarobiłeś już na prowizję - powiedziała, ciągle mając przed oczami scenę z popołudnia. Czy drugi sprzedawca powiedział Adamowi o jej wizycie? - Więc co tu jeszcze robisz? - Myślisz, że chcę ci sprzedać jeszcze jedną parę butów? - Nie wiem, co chcesz mi sprzedać. Nalał sobie wina, wypił szybko długimi łykami, po czym wlał do szklanki resztkę, jaka pozostała w butelce. - Nie jestem żonaty, słowo honoru. Zapadła cisza. Jess patrzyła na podłogę, złość jej minęła, czuła ulgę większą, niż miała ochotę przyznać przed samą sobą. - Wygląda na to, że mamy za sobą pierwszą sprzeczkę - rzekł. - Za mało cię znam, żeby się z tobą sprzeczać. - Znasz mnie wystarczająco dobrze. - Wypił wino i spojrzał zdziwiony na pustą szklankę, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że w dziesięć minut wypił sam niemal całą butelkę. - Wystarczająco dla ciebie czy dla mnie? - Po prostu nie lubię planować wszystkiego z góry. Jess roześmiała się. - Co w tym zabawnego? - Ja planuję wszystko - odparła. - A co można osiągnąć, planując wszystko? - Rozparł się wygodnie na kanapie, zrzucił buty, podniósł nogi i niedbale położył je w poprzek ud Jess. - Myślę, że poczucie panowania nad sytuacją - odparła, czując ciężar jego ciała. Na chwilę zesztywniała, ale zaraz rozluźniła się, akceptując ten kontakt. Minęło już tak wiele czasu, odkąd była ostatnio z mężczyzną, pozwalając się pieścić. Czyżby więc założenia Adama miały okazać się prawdziwe? Pozwoliła mu wejść, pije jego wino, a potem z radością pójdzie z nim do łóżka? - A to poczucie panowania nad sytuacją jest dla ciebie ważne? - To wszystko, co mam. Adam oparł głowę o poduszkę, ułożył się wygodniej, przycisnął biodrami jej uda i przyjął prawie leżącą pozycję. - Chyba trochę za dużo wypiłem - powiedział. - Chyba masz rację - odparła, a po długiej chwili ciszy zapytała: - Dlaczego tu przyszedłeś? - Nie wiem. - Oczy mu się zamykały, głos brzmiał sennie i niewyraźnie. - Pewnie źle zrobiłem. Nie mów tak, pomyślała Jess. - Chyba powinieneś już iść - oświadczyła głośno, walcząc z pragnieniem wzięcia go w ramiona. - Zadzwonię po taksówkę, nie możesz prowadzić w tym stanie. - Dziesięć minut snu postawi mnie na nogi. - Adam, idę zadzwonić po taksówkę. - Spróbowała uwolnić się spod jego ciężaru. - Podnieś trochę nogi. Spełnił jej prośbę, obracając się jednocześnie na bok. Teraz było jej jeszcze trudniej się poruszyć. - Świetnie - powiedziała, łaskocząc go w stopy, lecz nie zareagował. - Adam, nie będę tak siedzieć całą noc. Nie zamierzam być więźniem we własnym domu! - Zaczęła ją ogarniać złość. - Nie spędzę nocy siedząc na sofie z pijanym facetem, który przyciska się do mnie! Też chcę się położyć. Dalej, wstawaj! Hohh! - krzyknęła, ale Adam nawet nie drgnął. Z determinacją zaczęła się wysuwać spod przygniatającego ją ciała i po chwili udało jej się stanąć na równe nogi. Adam wyciągnięty na kanapie spał kamiennym snem. Przez chwilę stała, przyglądając mu się. - Słuchaj, nie możesz tu zostać - powiedziała, a po chwili dodała głośniej: - Idę dzwonić po taksówkę. Tylko co powie? Że ma u siebie śpiącego na kanapie faceta, którego trzeba znieść z trzeciego piętra i zawieźć do domu znajdującego się Bóg wie gdzie? Trudno, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wzięła kurtkę i przykryła go. Adam Stohn nigdzie nie pojedzie, zostanie u niej. Przynajmniej na tę noc. Obserwowała jego twarz, której sen nadał wyraz spokoju i niewinności. Jakie tajemnice kryły się pod nią? Ile kłamstw jej powiedział? Odgarnęła mu z oczu pasmo włosów, palce zadrżały jej, gdy dotknęła jego czoła. Nie wiedziała, czy dobrze zrobiła pozwalając mu zostać. Może obudzi się w środku nocy i zobaczy go przy swoim łóżku z własną bronią wymierzoną w siebie? Skąd mogła wiedzieć, czy nie jest psychopatą, który czuje się skrzywdzony przez społeczeństwo i wyszukuje samotnych prokuratorów, by na nich pomścić swe krzywdy? Nie miała już wszakże siły się przejmować. „Ufaj swojemu instynktowi" - przypomniała sobie instrukcję wen-do i poszła do łóżka. Ufaj instynktowi, powtórzyła w myślach, wślizgując się pod kołdrę. Jednakże na wypadek gdyby instynkt ją zawiódł, wyjęła z szuflady rewolwer i włożyła go pod poduszkę. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na luksus zapadnięcia w sen. Obudziła się rano i zobaczyła go w drzwiach sypialni. - Zawsze składasz rzeczy tak starannie? - odezwał się pierwszy. - Nawet w niedzielę? - Od dawna tu stoisz? - Zignorowała jego pytanie siadając na łóżku i szczelnie otulając się kołdrą. - Parę minut. Spojrzała na zegarek i zawołała ze zdumieniem: - Wpół do dziesiątej! - Nie powinienem był tyle pić - przyznał nieśmiało. - Nie do wiary, spałam do wpół do dziesiątej! - Widocznie byłaś bardzo zmęczona. - Mam mnóstwo pracy. - Najpierw musisz coś zjeść. Śniadanie gotowe. - Zrobiłeś śniadanie? - To nie było takie proste. - Oparł się o drzwi. - Wcale nie kłamałaś mówiąc, że nie gotujesz. Musiałem wyskoczyć po zakupy: jajka, trochę warzyw... - Jak się dostałeś z powrotem? - Pożyczyłem twój klucz. - Wyjąłeś mi go z torebki? - Jest już z powrotem na miejscu. - Podszedł do łóżka i wyciągnął rękę. - Wstawaj, ja już od rana dyżuruję przy garach. Jess odrzuciła kołdrę i wstała, ignorując wyciągniętą dłoń; nie bardzo wiedziała, jak zareagować na to, że grzebał w jej torebce. - Opłuczę twarz i umyję zęby. - Później. - Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą do kuchni. Stół był nakryty, nawet sok pomarańczowy został nalany do szklanek. - Widzę, że wszystko znalazłeś. Grzebał we wszystkich szafkach w kuchni, pomyślała. - Nie masz żadnych pasujących do siebie naczyń - powiedział i roześmiał się. - Jesteś dziwną kobietą, Jess Koster. Interesującą, ale dziwną. - Mogłabym to samo powiedzieć o tobie. Uśmiechnął się tajemniczo. - Nie jestem aż taki interesujący. Teraz z kolei ona się roześmiała, a wraz ze śmiechem przyszło odprężenie. Jeśli nawet jest psychopatą, który zamierza ją zamordować, widocznie odłożył to na po śniadaniu. Mogła z całą przyjemnością skoncentrować się na jedzeniu. - Co mamy w menu? - Najlepszy omlet, jaki można zjeść w dzielnicy De Paul - odparł, wkładając jeden omlet na jej talerz, a drugi na swój. Oba wyglądały doskonale, zwłaszcza gdy posypał je pietruszką. - Kupiłeś nawet pietruszkę, jestem pełna podziwu. - To właśnie chciałem osiągnąć. Jedz, póki ciepłe. - Nalał jej kawy. - Z cukrem i śmietanką? - Czarną i gorzką. - Jedz. - Wygląda wspaniale, nie mogę w to uwierzyć. - Musiałem się jakoś zrehabilitować po tym, co wczoraj wyprawiałem. - Nic nie wyprawiałeś. - No właśnie. W końcu udaje mi się spędzić noc z piękną kobietą i co robię? Upijam się w trupa i zasypiam na jej kanapie. Jess przeczesała dłonią włosy. - Nie, nie poprawiaj. - Ujął jej dłoń i położył z powrotem na stole. - Wyglądasz pięknie tak, jak jesteś. Wysunęła dłoń, chwyciła widelec i wzięła kawałek omletu do ust. - I co, jaki werdykt? - zapytał. - Wspaniały - powiedziała szczerze. - Bez wątpienia najlepszy omlet w dzielnicy De Paul. Przez kilka minut jedli w milczeniu. - Zdjąłem przykrycie z klatki z kanarkiem - oświadczył. - I kupiłem poranne gazety. Leżą na kanapie. - Dzięki. Zrobiłeś coś jeszcze, o czym powinnam wiedzieć? Pochylił się nad stołem i pocałował ją. - Jeszcze nie. Nie poruszyła się, a Adam pocałował ją ponownie. Serce jej waliło, czuła się jak nastolatka, rumieniąca się panna młoda, było to idiotyczne. Czyżby szklanka soku, kawa i omlet były wszystkim, co potrzebne, aby dotrzeć do jej serca i łóżka? Adam całował teraz jej usta, policzki, szyję, znowu usta. Objął ją i przyciągnął do siebie. Ile czasu minęło, odkąd mężczyzna tak mnie całował? Kiedy ostatni raz ja tak całowałam mężczyznę? pytała samą siebie. - Nie powinnam tego robić - powiedziała, gdy jego pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne. - Mam mnóstwo pracy, muszę się przygotować na jutro. - Później - odparł, błądząc ustami po jej włosach. - Większość procesów o morderstwo trwa tylko tydzień do dziesięciu dni, ale oskarżony zachorował i... Adam pocałował ją w usta, dłońmi błądził po jej ciele w kierunku piersi. Chciała zaprotestować, ale jęk rozkoszy był jedynym dźwiękiem, jaki wydała. - Sprawy o morderstwo należą w gruncie rzeczy do najłatwiejszych - kontynuowała po chwili, zastanawiając się, co jest dziwniejsze: to co robi czy to co mówi. - Z wyjątkiem tych, gdzie może wchodzić w grę kara śmierci, tak jak w tym przypadku... Usta Adama znów zmusiły ją do milczenia. Tym razem nie próbowała już nic powiedzieć, poddała się rozkoszy, pocałunkom i dłoniom pieszczącym jej ciało. Nagle zabrzęczał jakiś sygnał. Raz i zaraz potem ponownie. - Co to jest? - Domofon - odparła, zastanawiając się, kto to może być. - Ktoś jest na dole. - Pójdzie sobie - powiedział Adam między dwoma pocałunkami. Brzęczyk odezwał się znowu, trzy razy w krótkich odstępach. Kto to może być? zastanawiała się, aż nagle przyszło olśnienie. „O dziesiątej w niedzielę rano!" - O Boże! - wykrzyknęła, oswobadzając się z jego ramion. -To mój były mąż! Zupełnie o nim zapomniałam. Mówił, że wpadnie dziś rano... - Jestem słowny i uparty - stwierdził Adam, kiedy brzęczyk odezwał się ponownie. Jess podbiegła do domofonu. - To ty, Don? - Ja i rogaliki. - Głos rozległ się w całym mieszkaniu. - To może być ciekawe - oznajmił Adam, biorąc swój kubek z kawą i siadając na kanapie w salonie. Najwyraźniej był rozbawiony całą sytuacją. - Mój Boże - szepnęła Jess, słysząc kroki Dona na schodach i otwierając drzwi, zanim zapukał. - Cześć, Don. Miał na sobie futrzaną kurtkę i ciemnozielone sztruksowe spodnie. W rękach trzymał wielką torbę z rogalami. - Jest wściekle zimno - powiedział. - Co tak długo się nie odzywałaś? Chyba nie chcesz powiedzieć, że jeszcze spałaś? Wszedł do środka i zamarł na widok Adama siedzącego spokojnie na kanapie. - Przepraszam - zająknął się i wyciągnął do niego rękę, usiłując ukryć zmieszanie. - Jestem Don Shaw, stary przyjaciel. - Adam Stohn. Nowy przyjaciel. Zapadła cisza, w której nie było słychać nawet oddechów. - Napijesz się kawy? - zaproponowała Jess. - Widzę, że właśnie jesteście po śniadaniu - powiedział Don, spoglądając na stół. - Jess zapomniała mi powiedzieć, że pan wpadnie - wyjaśnił Adam z uśmiechem. - Mogę panu także usmażyć omlet. - Dziękuję bardzo, może innym razem. - Daj kurtkę - rzekła Jess, wyciągając ręce. Don podał jej torbę z rogalami. - Nie, dziękuję, będę już się zbierał. Chciałem ci tylko dać rogale. Pewnie będziesz musiała włożyć je do zamrażarki. Zadzwonił telefon. - Ruchliwe miejsce - rzucił Adam. - Don, zaczekaj chwilę - zawołała Jess, biegnąc do kuchni, by odebrać. Kiedy wróciła po minucie, była blada, drżała, po policzkach płynęły jej łzy. Obaj mężczyźni odruchowo ruszyli w jej kierunku. - Dzwonił policjant z biura medycyny sądowej - wyszeptała Jess. - Znaleźli Connie DeVuono. - Co? Gdzie? Kiedy?-Don wyrzucał z siebie pytania jak z karabinu maszynowego. - W Skokie Lagoons. Wędkarz, który łowił w przerębli, natknął się na jej ciało wczoraj późnym popołudniem i zawiadomił policję. Przewieźli ją karetką na Harrison Street. - Są pewni, że to jej ciało? - Kartoteka dentystyczna nie kłamie. - Zaszlochała. - Została uduszona drutem. Ma prawie odciętą głowę. Za sprawą mrozu ciało jest w bardzo dobrym stanie. - Tak mi przykro, Jess - powiedział Don, przytulając ją. Płakała cicho w jego ramionach. - Muszę zobaczyć się z matką Connie i powiedzieć jej o tym. - Policja to zrobi. - Nie - rzuciła szybko patrząc, jak Adam idzie w stronę drzwi z kurtką przewieszoną przez ramię. - Ja muszę to zrobić. Na litość boską, Don, co ja powiem jej matce i synkowi? - Znajdziesz właściwe słowa. Jess nie powiedziała nic, kiedy Adam otworzył drzwi, przesłał jej pocałunek na do widzenia i cicho zamknął za sobą. - Gdzie mieszka matka Connie? - zapytał Don. Jeśli nawet zauważył zniknięcie Adama, nie dał tego po sobie poznać. - Na Miller Street. Mam gdzieś zapisany dokładny adres. - Otarła łzy. - Weź prysznic i ubierz się. Zawiozę cię. - Nie, Don, nie musisz tego robić. - Daj spokój, nie masz samochodu, nie puszczę cię samej. Nie sprzeczaj się ze mną. Wyciągnęła rękę i pogłaskała byłego męża po policzku. - Dziękuję, Don. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Nie. Jess ciągle nie mogła powstrzymać łez, nawet pod prysznicem spływały jej po policzkach mieszając się z wodą. Płakała nadal, gdy wkładała dżinsy i czerwony sweter, płakała wsiadając do jego mercedesa i gdy zatrzymywali się przed skromnym domem pani Gambali we włoskiej dzielnicy. - Musisz przestać płakać-powiedział Don łagodnie, ale stanowczo. - Inaczej wszystko stanie się jasne na sam twój widok. - To bez znaczenia. Drzwi frontowe otworzyły się, zanim Jess dotarła na ostatni stopień schodów wiodących ku niewielkiej werandzie. Pani Gambala, niska kobieta cała ubrana na czarno, stanęła w drzwiach, a zza jej szerokich bioder wyglądał nieśmiało mały chłopczyk. - Znaleźli ją - odezwała się spokojnie. - Tak - odparła Jess. Nie mogła mówić dalej. Steffan spojrzał na nią, na babcię, po czym ruszył pędem po schodach do swojego pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Obie kobiety weszły do środka; Jess opisała pani Gambali wszystkie szczegóły, jakie znała, obiecując, że dopowie resztę, gdy tylko otrzyma raport koronera. Obiecała też, że sprawca zbrodni stanie przed sądem. - Chcesz wydać nakaz aresztowania Ricka Fergusona? - zapytał Don, gdy wróciła do samochodu. Niczego nie pragnęła bardziej, ale wiedziała, że lepiej powstrzymać się do czasu, gdy pozna więcej faktów. Musiała znać wszystkie okoliczności, jeśli takie istniały, które łączyły Ricka Fergusona ze śmiercią Connie. - Jeszcze nie. Skontaktujesz się z nim? - Po co miałbym się z nim kontaktować, skoro nie zamierzasz go aresztować? Poza tym jest niedziela. Nie pracuję w niedziele. - Dziękuję - powiedziała i znowu zaczęła, płakać. - Jak się czujesz? - Źle - odparła, zagryzając wargi, by powstrzymać szloch. Don wziął ją za ręce. - O czym myślisz? - O tym, że pani Gambala trzyma wszystkie meble pod plastykowymi pokrowcami. Don roześmiał się zdziwiony. - Teraz rzadko się to spotyka. - Connie opowiedziała mi kiedyś o tym. Powiedziała, że Steffan nie lubi czekać na nią u babci, bo wszystkie meble są przykryte plastykiem i nie ma gdzie wygodnie posiedzieć. A teraz będzie musiał tu mieszkać, aż dorośnie. W domu pełnym plastykowych pokrowców. - W domu pełnym miłości, Jess. Babcia go kocha i zaopiekuje się nim. - Connie mówiła, że jej matka jest za stara, żeby się zająć wnukiem, i że bardzo słabo zna angielski. - No to on będzie uczył ją angielskiego, a ona jego włoskiego. Nie możesz się wszystkim zamartwiać, Jess, bo zwariujesz. - Zawsze myślałam, że lepiej znać prawdę, choćby najgorszą, bo wtedy można szukać rozwiązania. A teraz nie jestem już taka pewna. Do wczoraj była chociaż nadzieja. Nawet jeśli była złudna, to jednak istniała, a teraz nie ma już nic, nawet cienia nadziei. - Mówisz o swojej mamie - powiedział Don cicho. - Przez te wszystkie lata myślałam, że gdybym wiedziała, co się z nią stało, potrafiłabym pokierować swoim życiem... - Pokierowałaś nim. - Nie. Nie do końca. - Wyjrzała przez okno i dopiero teraz zorientowała się, że jadą na wschód autostradą I-94. - Jess, o czym ty mówisz? Popatrz na wszystko, co osiągnęłaś. - Wiem, co osiągnęłam. Nie o to mi chodzi. - Więc o co? - Myślę, że w jakimś sensie zatrzymałam się osiem lat temu. Bez względu na to, co robiłam, co osiągnęłam, emocjonalnie zatrzymałam się na tym dniu, kiedy mama zniknęła. - I wydaje ci się, że gdybyś wiedziała, co przydarzyło się matce, że gdyby ktoś podszedł do ciebie tak, jak ty dziś podeszłaś do synka Connie DeVuono, i przekazał ci wiadomość, to byłoby ci lżej? - Nie wiem. Ale przynajmniej musiałabym sobie z tym poradzić raz na zawsze. Opłakiwałabym ją, ale szłabym do przodu. - No i sama sobie odpowiedziałaś. - Chyba tak.-Otarła łzy, wydmuchała nos i wyjrzała przez okno. - Dokąd jedziemy? - Union Pier. - Union Pier? - Przed oczami Jess natychmiast pojawił się obraz małej miejscowości nad brzegiem jeziora, położonej siedemdziesiąt mil od Chicago, gdzie Don zwykł spędzać weekendy. - Nie, Don, nie mogę. Muszę się przygotować na jutro do sądu. - Dawno tam nie byłaś, dużo się od tego czasu pozmieniało. Powprowadzałem w życie trochę twoich pomysłów. Zobaczysz, będziemy z powrotem do piątej. I tak nie będziesz teraz w stanie zebrać myśli. - Sama nie wiem. - Odpoczniesz trochę. Oboje dobrze wiemy, że jesteś przygotowana na jutro jak nikt. Jechali dalej w milczeniu, Jess przyglądała się krajobrazowi, obserwowała, jak padające krople deszczu stopniowo przechodzą w gęstniejący śnieg. Domy stały coraz rzadziej, pojawiały się otwarte przestrzenie i pola. Skręcili w zjazd z napisem „Union Pier" i podążali na wschód w kierunku jeziora Michigan. Minęli bramę z kutego żelaza z napisem: „Ranczo Elsinor Dudę", pół mili dalej następny napis głosił: "Jazdy konne. Lekcje. Pole golfowe. Informacja w środku". Jess przypomniała sobie, jak ojciec po przejściu na emeryturę zanudzał mamę propozycjami nauki gry w golfa. Teraz jednak pogoda zdecydowanie nie sprzyjała grze. Jechali dalej na wschód, śnieg stawał się coraz gęstszy i intensywniejszy. Kolejny drewniany napis głosił: „Klub Strzelecki Union Pier". Na jego widok Jess gwałtownie wyprostowała się, czując nagle napięcie. - Co się stało? - zapytał Don. - Od kiedy jest tu klub strzelecki? - Od zawsze. Chciałabyś sobie postrzelać? Obawiam się, że jest tylko dla członków. - Mają tu sekcję łuczniczą? - Co? - Sekqę łuczniczą - powtórzyła, myśląc intensywnie. - Nie sądzę. Skąd to nagłe zainteresowanie łucznictwem? - Zatrzymał samochód. - Sprawa mordercy z kuszą? - Terry Wales przysiągł w sądzie, że nie miał w ręku łuku i strzał od czasu obozów harcerskich. Co będzie, jeśli udowodnię, że mówił nieprawdę? - Myślę, że wtedy uzyskasz orzeczenie morderstwa pierwszego stopnia. - Mogę zadzwonić? - Wybraliśmy się na tę wycieczkę, żebyś odpoczęła. - W ten sposób odpoczywam. Proszę. Don podniósł słuchawkę i podał ją Jess, która wybrała numer domowy Neila Strayhorna. - Neil, chciałabym, żebyś sprawdził kluby łucznicze w promieniu dwóch godzin jazdy od Chicago - powiedziała bez zbędnych wstępów. - Jess? - Zdziwiony głos Neila rozległ się w całym samochodzie. - Chcę wiedzieć, czy Terry Wales jest członkiem któregoś z nich albo czy w ostatnich trzydziestu latach trenował łucznictwo. Detektyw Mansfield pomoże ci. Takich klubów nie może być wiele. Potrzebujemy tej informacji do jutra rana. Zadzwonię do ciebie później. - Rozłączyła się, zanim mogła usłyszeć jakieś pytania lub protesty. - Jesteś twardym szefem - orzekł Don, skręcając w Smith Road. - Miałam dobrego nauczyciela-przypomniała, podczas gdy samochód trząsł się na wybojach nie utwardzonej drogi. Właściciele stojących wzdłuż niej domków letniskowych, mimo że w ostatniej dekadzie wartość posiadłości musiała wzrosnąć co najmniej czterokrotnie, nie przywiązywali najwyraźniej wagi do jakości nawierzchni. Jess trzymała się mocno uchwytu nad drzwiami, gdy samochód, rzucając na boki, dotarł do domku Dona zbudowanego z sosnowego drewna. - Wygląda raczej odstręczająco - stwierdziła Jess. Śnieg padał coraz gęściej. - Rozpalę w kominku, otworzę butelkę wina, nie będzie tak źle. - Robi się śnieżyca. - Podwiozę cię pod same drzwi - obiecał, a Jess wyskoczyła z samochodu i pędem pobiegła ku domowi. - Zapomniałam już, jak tu pięknie - powiedziała, stojąc przy wielkim oknie wychodzącym na ogródek, który przed laty sama zakładała. Zaraz za ogródkiem zaczynała się stroma skarpa ze schodami wiodącymi aż do jeziora. Wielkie świerki wytyczały granice działki, odgradzając ją od sąsiadów z obu stron i strzegąc prywatności. Za Jess w wielkim ceglanym kominku huczał już ogień. Don siedział na białym włochatym dywaniku, między kominkiem a jedną z dwóch staroświeckich kanap, przed nim leżały resztki lunchu, który właśnie skończyli. - Tęskniliśmy za tobą - rzekł cicho. - Ja i ogród. Pamiętasz, kiedy sadziłaś te krzewy? - Jasne. To było zaraz po ślubie. Kłóciliśmy się, jakie krzewy wyrosną najszybciej i będą najpiękniejsze. - Nie kłóciliśmy się. - Dobrze, nazwijmy to dyskusją. - A potem osiągnęliśmy kompromis. - Postawiłeś na swoim. - Roześmiała się.-Przyjazd tutaj to był dobry pomysł. Dziękuję. Wróciła, usiadła na dywaniku i oparła się o kanapę. - Przeżyliśmy tu sporo przyjemnych chwil - powiedział Don głosem pełnym nostalgii. - To prawda. Najbardziej lubiłam przyjeżdżać tu w maju, kiedy wszystko zaczynało rozkwitać i jeszcze całe lato było przed nami. W czerwcu zaczynałam się już martwić, że niedługo będzie koniec lata i nadejdzie zima. - A ja najbardziej lubiłem zimę, bo bez względu na temperaturę na zewnątrz zawsze można było tu przyjechać, rozpalić w kominku, zjeść lunch i posiedzieć w cieple i spokoju. Cóż więcej trzeba do szczęścia oprócz ciepła i spokoju? - To brzmi bardzo prosto. - Bo wcale nie jest trudne. - Często przywozisz tu Trish? - Nie. - Dlaczego nie? - Nie jestem pewien. - Kochasz ją? - Nie jestem pewien - powtórzył. - A ty? - Ja na pewno jej nie kocham. - Nie o to mi chodziło - uśmiechnął się. - Wiesz, co miałem na myśli. Zrobiłaś mi niespodziankę dziś rano. - Było inaczej, niż wyglądało. - A jak wyglądało? - Tak jakbyśmy spędzili ze sobą noc. - A nie spędziliście? - W dosłownym znaczeniu tak. Adam wypił za dużo i zasnął na mojej kanapie. - Urocze. - To bardzo miły facet. - Wiem, inaczej byś się nim nie interesowała. - Nie jestem pewna, czy się nim interesuję - powiedziała, zastanawiając się, czy nie protestuje za bardzo. - Jak długo go znasz? - Niedługo, może z miesiąc. - Ale to nie przeszkadza mu czuć się na tyle swobodnie, by przespać się na twojej kanapie. A tobie nie przeszkadza, by go zatrzymać na noc. - A jaki miałam wybór? - Nie potrafię powiedzieć. - Ani ja - przyznała Jess. - Co on robi? Mimo że starał się mówić niedbale, czuła w jego głosie napięcie i poruszyło ją to. - Jest sprzedawcą. - Sprzedawcą?-Nie próbował nawet ukryć zdumienia. - Co sprzedaje? - Buty. - Odchrząknęła. - Nie bądź snobem, Don, nie ma w tym nic złego. Mój ojciec też zaczynał jako sprzedawca. - Adam Stohn wydaje się trochę za stary, żeby cokolwiek zaczynać. - Lubi to, co robi. - Tak bardzo, że musi się upijać w trupa? - Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. - A dlaczego ty do tego dopuściłaś? - Zgłaszam sprzeciw. - Sprzeciw odrzucony. Świadek ma odpowiedzieć na pytanie. - Nie jestem zakochana - oświadczyła. - Świadek jest wolny - rzekł Don, a Jess skinęła głową z wdzięcznością. - A jak się pracuje w takiej prestiżowej firmie jak Rogers, Donaldson, Baker i Shaw? - zapytała, mając przed oczami obraz Adama Stohna posyłającego jej rano pożegnalny pocałunek. - Dobrze. - To nie zabrzmiało zbyt entuzjastycznie. - Trochę się zmieniło. - Na gorsze? - Kiedy zaczynałem, było nas tylko dziesięciu. Teraz jest ponad dwustu. To jednak różnica. - Ale zawsze pragnąłeś, żeby firma się rozwijała, żeby była największa i najlepsza. - Najlepsza, tak. Ale niekoniecznie największa. - Czyli jeśli coś jest większe, to wcale nie znaczy, że lepsze? - Ani trochę. Czy badania pary Masters i Johnson nie dowiodły już tego? - A czy wiesz, że oni się rozwiedli? - Masters i Johnson? - Szokujące, prawda? - Jess zastanawiała się, w jaki sposób nagle zaczęli zbliżać się do tematu seksu. - A oprócz wielkości co jeszcze nie podoba ci się w twojej firmie? - Wszystko jest teraz o wiele bardziej nastawione na pieniądze niż kiedyś. Myślę, że zmieniła się osobowość firmy, ale nie na lepsze. Jess uśmiechnęła się. Między wierszami dawał do zrozumienia, że firma nie odzwierciedla już jego mocnej osobowości tak jak wtedy, gdy był jednym z dziesięciu, a nie spośród dwustu. - Więc co byś chciał w firmie zmienić? Pochylił głowę jak zawsze wtedy, gdy głęboko się nad czymś zastanawiał. - Nie sądzę, aby można coś zmienić. Firma zrobiła się za wielka, a praca stała się sztuką dla sztuki. Jedyne co mogę zrobić, to zmienić firmę. - Jesteś gotów to zrobić? - Myślę o tym. - I co dalej? - Zacznę od nowa.-Głos ożywiał mu się w miarę, jak mówił. - Wezmę ze sobą paru najlepszych ludzi, przyjmę trochę nowych. Stworzę małą firmę o przyjemnym wnętrzu, ceglane ściany, kwiatki zwisające z sufitu, tego typu rzeczy. Kilka sekretarek, łazienka, mała kuchnia na zapleczu. Interesowałoby cię to? - Co? - Właśnie przyszedł mi do głowy całkiem dobry pomysł. Co ty na to, Jess? Firma Shaw i Koster, czy to nie brzmi ładnie? Roześmiała się, aby ukryć zakłopotanie. - Pomyśl o tym. - Don wstał i podszedł do okna. - Wygląda na to, że nie damy rady wydostać się stąd po południu. - Co? - Natychmiast zerwała się na równe nogi i podeszła do okna. - Wcale nie przestaje, nawet się wzmaga. I zaczęło wiać. Nie chciałbym utknąć w zaspie gdzieś na drodze. - Ale ja muszę wracać. - Odwiozę cię, ale nie dziś po południu. Możemy spokojnie zjeść kolację. - Poszedł do dużej kuchni połączonej z salonem i otworzył zamrażarkę. - Rozmrożę befsztyki, otworzymy jeszcze jedną butelkę wina i zadzwonimy do służby drogowej dowiedzieć się o warunki jazdy. Nie martw się, Jess, nawet jeśli sytuacja się pogorszy i nie będziemy mogli się stąd dzisiaj wydostać, dostarczę cię z samego rana prosto do sądu, obiecuję. Choćbym musiał założyć raki i zanieść cię. Czy ta perspektywa cię uspokaja? - Nie bardzo. - I to właśnie cała ty. Resztę popołudnia Jess spędziła przy telefonie. Biuro medycyny sądowej nie miało nic nowego do powiedzenia: autopsji Connie DeVuono jeszcze nie zakończono, na wyniki trzeba było zaczekać kilka dni. Neil Strayhom skontaktował się z Barbarą Cohen i detektywem Mansfieldem. Razem znaleźli dwa kluby łucznicze w okolicach Chicago i cztery następne w promieniu stu mil od miasta. Policja była już w drodze do nich. Wszystkie były na szczęście czynne w niedzielę, chociaż dwa zamknięto wcześniej z uwagi na nadchodzącą śnieżycę. Pozostawiono w nich wiadomość, by w poniedziałek rano natychmiast skontaktowali się z policją. Neil obiecał Jess, że zadzwoni, gdy tylko czegoś się dowie. Jess powtarzała sobie w myślach wszystkie pytania do Terry'ego Walesa, jakie przygotowała. Obserwowała Dona krzątającego się w kuchni i stwierdziła, że miał rację: już teraz była gotowa do wystąpienia przed sądem. Nie potrzebowała żadnych notatek, znała na pamięć pytania i przewidywała, jakie padną odpowiedzi. Jedynym koniecznym warunkiem było dotarcie na czas do gmachu sądu. - Radio właśnie podało, że powinno przestać padać koło północy - oznajmił Don, wręczając jej szklankę czerwonego wina. - Proponuję, żebyśmy tu przenocowali i wyruszyli koło szóstej rano. Dotrzemy do miasta najpóźniej o wpół do ósmej i będziesz miała jeszcze dość czasu, żeby się wyszykować do sądu. - Nie, Don, nie mogę. - Obawiam się, że nie mamy innego wyboru. - A co będzie, jeśli śnieg nie ustanie do północy? Jeśli rano też nie będziemy mogli się stąd wydostać? - Wtedy Neil poprosi o odroczenie sprawy. Pogoda to nie twoja wina. - A jakbyśmy wyjechali teraz? - Pewnie spędzilibyśmy noc tkwiąc w zaspie. Ale jeśli upierasz się, żeby spróbować, możemy zaryzykować. Jess wyjrzała przez okno na szalejącą zamieć. Musiała się pogodzić z myślą, że wyruszenie w drogę przy takiej pogodzie byłoby czystym szaleństwem. - No to kiedy będzie kolacja? 17 - To był detektyw Mansfield - powiedziała, odkładając słuchawkę i wpatrując się w języki ognia, które tańczyły niczym kobry gotowe w każdej chwili rzucić się do ataku i ukąsić. Siedzieli oboje na białym dywaniku na wprost kominka. - W żadnym z czterech klubów łuczniczych, które zdołali sprawdzić, Terry Wales nie figuruje w rejestrze. - Pokazywali jego zdjęcie? Skinęła głową. - Nikt go nie rozpoznał. - Ale jest kilka miejsc, których jeszcze nie sprawdzili, prawda? - Dwa. Ale nie uda się do nich dotrzeć przed rankiem. - Czyli nie pozostaje nam nic innego, jak dobrze się wyspać. Chwycił kabel telefonu i owijając go sobie wokół dłoni, przyciągnął aparat do siebie, po czym odstawił na mały sosnowy stolik między kanapami. Jess śledziła jak zahipnotyzowana niespieszne ruchy jego ręki owijającej kabel, a kiedy się odezwała, mówiła wolno, głosem stłumionym, jak w głębokim transie. - Powiedziałam ci, że drut był tak zaciśnięty wokół szyi Connie, że niemal odciął głowę? - Spróbuj nie myśleć o tym, Jess - rzekł, ogarniając ją ramionami. - Chodź, zjadłaś dobrą kolację, napiłaś się świetnego wina, teraz pora na... - To moja wina - szepnęła, niemal czując drut zaciskający się na szyi Connie DeVuono. - Twoja wina? O czym ty mówisz, Jess? - Gdybym nie nakłoniła Connie do składania zeznań, nadal by żyła. - Nie bądź śmieszna, nikt tego nie może wiedzieć. Nie możesz siebie winić. - To musiało być straszne-ciągnęła, czując dreszcze w całym ciele i przytulając się mocno do Dona. - Czuć, jak stalowy drut wrzyna ci się w kark, przecina skórę; wiedzieć, że zaraz umrzesz. - Na litość boską, Jess... Jej oczy wypełniły się łzami, które spłynęły po policzkach. Don zaczął je osuszać, najpierw dłońmi, potem ustami. - Wszystko w porządku, kochanie - mówił. - Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Jego wargi były miękkie, czuła ich delikatny dotyk, kiedy podążały śladem łez po policzkach, muskały kąciki warg, całowały jej usta. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie Adama, jak rano sięgnął przez stół, by ją pocałować, poczuła ogarniające ją podniecenie i zdała sobie sprawę, że robi to z niewłaściwym mężczyzną. Nie mogła się jednak powstrzymać. Minęło już tyle czasu, myślała, a jej ramiona wyciągały się, by objąć Adama. Jednocześnie czuła dłoń Dona wślizgującą się pod sweter, rozpinającą zamek dżinsów. Kiedy Don kładł się na niej, ciągle czuła pieszczoty Adama, którego ręce i usta sprawnie doprowadziły ją na skraj łagodnego orgazmu, zanim jeszcze w nią wszedł. - Kocham cię, Jess. - Usłyszała głos Adama, ale gdy otworzyła oczy, zobaczyła Dona pochylającego się nad nią i szepczącego te słowa. 18 Koszmar zaczął się tak jak zawsze, w poczekalni u lekarza, który podawał jej słuchawkę telefonu ze słowami: - Dzwoni pani mama. - Zagrałam w filmie - powiedziała mama. - Chciałabym, żebyś przyszła do kina. Zostawię bilety w kasie. - Przyjdę - zapewniła Jess i w ułamku sekundy już była na miejscu, prosząc o bilet żującą gumę kasjerkę. - Niczego dla pani nie zostawiono - oświadczyła dziewczyna. - A wszystkie bilety są już sprzedane. - Chce pani bilet?-spytała pani Gambala i podała go jej. - Nie jest mi potrzebny. Moja córka zjadła żółwia i zmarła, więc może go pani wykorzystać. W kinie było zupełnie ciemno, film miał się zaraz zacząć. Jess zauważyła wolne krzesło przy przejściu i usiadła. - Odkryłam guza w piersi-powiedziała mama, kiedy Jess spojrzała na ekran. Nic jednak nie zobaczyła, cały widok zasłaniał wielki słup. Mimo usilnych starań nie była w stanie niczego dojrzeć. - To moja wina - szepnęła Jess do sędziego Harrisa siedzącego obok. - Gdybym wtedy poszła z nią do lekarza, jak obiecałam, nie zginęłaby. Chwilę później znajdowała się już na ulicy i zamierzała właśnie wejść po schodach do domu rodziców, kiedy nagle na rogu zatrzymał się biały samochód. Wysiadł z niego mężczyzna i ruszył w jej kierunku-miał twarz pogrążoną w mroku i rozpostarte ramiona. Jess pędem wbiegła po schodach i spróbowała otworzyć drzwi, ale zamek się zaciął. Szarpała gorączkowo, czując, że Śmierć jest tuż za nią. Nagle poderwała się na łóżku, cała mokra od potu, łapiąc powietrze gwałtownymi, bolesnymi haustami. Przez chwilę nie mogła się zorientować, gdzie jest. - O Boże - westchnęła, dostrzegając Dona śpiącego spokojnie na białym dywaniku. Resztki ognia żarzyły się jeszcze w kominku. - O Boże - powtórzyła, odrzucając koc, którym ją przykrył. Pozbierała swoje rzeczy zastanawiając się, jak mogła dopuścić do tego, co zaszło między nimi przed paru godzinami. Ciągle miała w uszach jego słowa: „Kocham cię". Chciałaby odpowiedzieć: Ja też cię kocham, ale nie mogła - prawda była inna, na pewno nie kochała go, a przynajmniej nie tak jak on ją. Wykorzystała jego uczucia, jego miłość, która nigdy nie umarła. Po co to zrobiła? Żeby poczuć się przez chwilę mniej samotna i zagubiona? Żeby go zranić i rozczarować, tak jak raniła i rozczarowywała wszystkich, którzy darzyli ją uczuciem? Drżąc cała, włożyła majtki i stanik. Czuła się jak w uścisku ogromnego węża boa, który stopniowo zaciskał swój oplot. Wstała, wciągnęła przez głowę sweter, próbując za wszelką cenę się rozgrzać. Opadła na kanapę i podciągnąwszy kolana pod brodę, próbowała przezwyciężyć ogarniające ją odrętwienie. Nie chciała budzić Dona, chociaż egoistycznie pragnęła, aby sam się obudził, przytulił ją, otoczył ramionami i sprawił, by demony zniknęły. Oddychaj głęboko, nakazywała sobie, a wielki niewidzialny wąż zacieśniał śmiertelny oplot, stopniowo pozbawiając ją powietrza i resztek nadziei. Patrzyła w jego zimne oczy, widziała rozwierającą się paszczę i czuła miażdżący ucisk na klatce piersiowej. - Nie! - jęknęła, walcząc z torsjami, powstrzymując się z całych sił od zwymiotowania. - Nie! Nagle ujrzała twarz Adama i usłyszała jego głos. „Nie walcz z tym", mówił. „Jak będziesz miała następny atak, pogrąż się w panice, poddaj się uczuciom." Co miał na myśli? „Cóż wielkiego może się zdarzyć?" pytał. „Będę miała mdłości", odpowiadała. „No to będziesz miała." Boję się, pomyślała w tej chwili. „Myślę, że obawiasz się śmierci", mówił Adam. Pomóżcie mi. Boję się, proszę, pomóżcie mi. „Nie walcz. Pogrąż się w tym, zaufaj swoim uczuciom". Zdała sobie sprawę, że tych samych rad udzielił jej instruktor wen-do. Nie walcz. Nie stawiaj oporu. Cóż wielkiego może się zdarzyć? - powtarzała w myślach. Najwyżej zwymiotuję. Najwyżej umrę, dodała i omal nie parsknęła śmiechem. Przestała walczyć, oddała ciało w objęcia paniki. Z zamkniętymi oczami czekała, co się stanie, czuła coraz większe mdłości i dziwną lekkość w głowie, była pewna, że zaraz straci przytomność. Nic się jednak nie wydarzyło: nie zemdlała ani nie umarła, nawet nie zwymiotowała. Stalowy uścisk, który zgniatał jej piersi, stopniowo zelżał. Po kilku minutach odrętwienie minęło, oddech wrócił do normy. Nic strasznego się nie stało. Nie umarła, nie była sparaliżowana, nie zwymiotowała. Wygrała. Przez kilka minut siedziała nieruchomo na kanapie, smakując zwycięstwo. - Skończyło się - szepnęła, czując się nagle szczęśliwa i pełna wiary w siebie. Chciała obudzić Dona, by powiedzieć mu o tym, lecz nie był osobą, z którą najbardziej pragnęłaby podzielić się tą wieścią. Wstała i podniosła delikatnie koc w poszukiwaniu skarpetek. Znalazła je, włożyła, potem szybko wsunęła się w dżinsy. Podeszła do okna i wyjrzała w ciemność. - Jess? - odezwał się nagle Don zaspanym głosem. - Przestało padać - oświadczyła. - Jesteś ubrana. - Podniósł się na łokciu i sięgnął po zegarek. - Zmarzłam. - Trzeba było powiedzieć, ogrzałbym cię. - Wiem - odparła z nutą melancholii w głosie. - Don... - Nie musisz nic mówić. - Założył zegarek i roztarł sobie kark. - Wiem, że nie czujesz do mnie tego co ja do ciebie. Jeśli chcesz, będziemy udawać, że tej nocy nie było. - Ostatnie, czego bym pragnęła, to znowu cię zranić. - Nie zraniłaś mnie, naprawdę. Jestem silnym chłopakiem. - Przerwał na chwilę. - Jeszcze nie ma czwartej. Możemy trochę pospać. - Nie będę w stanie zasnąć. - Zrobić ci kawy? - A może ja zrobię kawę dla ciebie w moim domu? - Chcesz powiedzieć, że mamy się już szykować? - A miałbyś coś przeciwko temu? - Co za różnica? Jess uklękła na dywaniku obok byłego męża i delikatnie pogłaskała go po policzku szorstkim od zarostu. - Kocham cię - powiedziała. - Wiem o tym - odparł, nakrywając jej dłoń swoją. - Czekam tylko, żebyś się wreszcie o tym przekonała. Kiedy dotarli do miasta, była już prawie siódma. Mimo że jechali powoli, kilkakrotnie wpadli w poślizg, omal nie lądując w rowie. Don ani razu nie stracił panowania nad kierownicą, po prostu zwalniał i parł naprzód pewnie i spokojnie. Jess miała wrażenie, że prędzej dostałaby się na piechotę. Wszedłszy do swojego mieszkania, natychmiast zadzwoniła do Neila. - Coś nowego? - zapytała na powitanie. - Na litość boską, Jess, jest dopiero siódma. Kluby otwierają najwcześniej o dziesiątej. Odłożyła słuchawkę i obserwowała, jak Don sprząta resztki wczorajszego śniadania przygotowanego przez Adama. Nie mogła uwierzyć, że to było tak niedawno. - Nie musisz sprzątać-powiedziała, biorąc mu z ręki talerz, który zmywał, i odkładając go do zlewu. - Muszę. Nie ma ani jednego czystego talerza. Wziął go z powrotem i podstawił pod kran. - Jest jeszcze trochę kawy. - Potrząsnęła dzbankiem. -Wstawię filiżanki do kuchenki mikrofalowej i podgrzeję. Don wyjął jej z rąk dzbanek i wylał brunatną zawartość prosto do zlewu. - Ty i twoje mikrofale!... Zabieraj się stąd. Zrobię kawę, a ty weź prysznic. Jess przeszła do pokoju i zbliżyła twarz do klatki z kanarkiem. - Cześć, Fred. Jak leci? Przepraszam, że nie przykryłam cię wczoraj na noc. Tęskniłeś za mną? Ptak podskakiwał w klatce, nie zwracając na nią uwagi. - Dlaczego nie kupisz sobie psa albo kota? - zawołał Don z kuchni. - Dla kanarka nie ma znaczenia, czy jesteś czy cię nie ma. - Lubię Freda. Nie trzeba się o niego troszczyć. Zupełnie jak o buty, które kupiłam u Adama, dodała w myślach. Stały obok drzwi, pokrywający je śnieg topniał i tworzył małą kałużę na drewnianej podłodze. Nie było na nich ani śladu po soli czy wodzie. Udana inwestycja, gwarantująca pełne zadowolenie. Myślała o Adamie, zastanawiała się, dokąd poszedł po wyjściu od niej, co by powiedział, gdyby się dowiedział o minionej nocy. Potrząsnęła głową i przeszła do sypialni. Rano niewiele brakowało, aby poszła do łóżka z jednym mężczyzną, a wieczorem wylądowała tam z innym. Pierwszy był niemal obcy, prawie nic o nim nie wiedziała, drugi był kiedyś jej mężem, o nim z kolei wiedziała prawie wszystko. Był z nią także teraz, jak zawsze, gdy go potrzebowała. Tamten wpadał, gdy czegoś potrzebował. Co ją tak pociągało w Adamie Stohnie? Czyżby to, że nigdy nie wiedziała, czy jeszcze kiedyś pojawi się w jej życiu? Pokój był w takim stanie, w jakim go zostawiła, z nie posłanym łóżkiem. Nienawidziła rozrzuconej pościeli jak wszystkich nie dokończonych prac. Pospiesznie ułożyła poduszki i wygładziła prześcieradło. Potem poszła do łazienki i odkręciła prysznic. Rozebrała się, odłożyła do szafy sweter i dżinsy, po czym wyjęła szarą garsonkę z różową bluzką, w które zamierzała się ubrać do sądu, i ułożyła je schludnie na krześle. Następnie wyciągnęła z szafy parę rajstop oraz koronkowy stanik i majtki i położyła je na garsonce. Już miała zdjąć bieliznę, kiedy zauważyła, że majtki są rozdarte w kroku. - A to co? - zdziwiła się na głos; wrzuciła je do kosza na śmieci i wyjęła z szuflady następne. Rzuciła na nie okiem i natychmiast zauważyła, że mają identyczne rozdarcie. - Mój Boże, co tu się dzieje?! - zawołała z narastającym przestrachem. Wyjęła stos majtek, by stwierdzić, że wszystkie są zniszczone w ten sam sposób. - O Boże! - Jess? Co tam wołasz? - Don! - Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. - Don! W sekundę już był przy niej. - Co się stało? Bez słowa pokazała mu podarte majtki. - Nie rozumiem. - Są podarte! Wszystkie! Wszystkie moje majtki są podarte w ten sam sposób! - Rozpostarła delikatny materiał drżącymi palcami. Wyglądał na równie zdumionego jak ona. - Twoje majtki są podarte...? - Wszystkie majtki są podarte! Co do sztuki. Popatrz. Wyglądają jak poprzecinane nożem. - Jess, to wariactwo, musiały się podrzeć w pralce. - Piorę je w rękach! - krzyknęła, tracąc cierpliwość. - Rick Ferguson był tutaj, Don, zrobił to. Był tutaj, grzebał w moich rzeczach! Teraz z kolei Don stracił cierpliwość. - Jess, rozumiem, że jesteś wzburzona, ale czy nie przesadzasz z pochopnymi pomówieniami? - A kto inny mógł tu być? To musiał być Rick Ferguson, Don. Tylko on mógł się tu dostać z taką łatwością, jakby miał klucz... - urwała nagle. - Co? Adam pożyczał mój klucz, pomyślała. Wyjął go z torebki, żeby wyjść na zakupy, gdy spałam. Mógł dorobić zapasowy i przyjść tu, kiedy nikogo nie było. - To mógł być tylko Rick Ferguson - ciągnęła, odsuwając nieprzyjemne myśli. - Włamał się bez najmniejszego problemu do mieszkania Connie, a teraz do mojego. - Nie wiemy, kto się włamał do mieszkania Connie - przypomniał Don. - Jak możesz ciągle go bronić? - Nie bronię go. Chcę tylko, żebyś zaczęła myśleć rozsądnie. - On pracował w zakładzie ślusarskim. - Sezonowa praca, kiedy był nastolatkiem. Na litość boską, Jess! - To wyjaśnia, dlaczego potrafi się włamywać nie zostawiając żadnych śladów. - To niczego nie wyjaśnia. Każdy mógłby się tu włamać bez większego problemu. - O czym ty mówisz? Zaprowadził ją do drzwi. - Spójrz na ten zamek. Jest bezużyteczny. Mógłbym go otworzyć moją kartą kredytową. Dlaczego nie masz zasuwy albo chociaż łańcucha? Czy Adam nie mówił jej tego samego? O judaszu i łańcuchu? Pytał ją o to, kiedy stała przed nim z rewolwerem w dłoni. Rewolwer! Omal nie przewróciła Dona, zawracając do sypialni. Czy ten, kto włamał się do jej sypialni i zniszczył bieliznę, ukradł także rewolwer? - Jess, na litość boską, co ty wyprawiasz? Cholerna spluwa, myślała rozrzucając pościel, którą przed chwilą starannie układała. Czy ukradł jej broń? Rewolwer spoczywał tam, gdzie go zostawiła. Wyjęła go spod materaca z westchnieniem ulgi. - Jezus Maria, jest nabity? Skinęła głową. - Śpisz z naładowanym rewolwerem pod materacem? Chcesz się postrzelić? Co będzie, jeśli przez sen spowodujesz wystrzał? Zwariowałaś czy co? - Przestań na mnie krzyczeć, to nie pomaga. - Co ty wyprawiasz, śpisz z naładowaną bronią pod materacem? - Przeważnie trzymam go w szufladzie. - Wskazała głową nocny stolik. - Dlaczego? - Dlaczego? Sam mi go dałeś, nalegałeś, żebym z nim chodziła. - A ty upierałaś się, że nigdy tego nie zrobisz. Odłóż go, zanim kogoś postrzelisz! Jess delikatnie odłożyła rewolwer do szuflady. - Grożono mi - przypomniała, zamykając szufladę. -Mój samochód został zniszczony przez wandala. Dostaję dziwne listy... - Listy? Jakie listy? - Właściwie chodzi o jeden list. Nasiąknięty moczem i pełen włosów łonowych. - Kiedy to było? Zawiadomiłaś policję? - Oczywiście, że zawiadomiłam, ale nic nie mogą zrobić. Nie można dowieść, kto wysłał ten list. Tak samo jak nie można udowodnić, kto się tu włamał i pociął moje majtki. Nie można też udowodnić, kto włamał się do mieszkania Connie, zabił i poćwiartował jej żółwia. - Jess, nie ma żadnych poszlak pozwalających łączyć włamanie do mieszkania Connie z włamaniem do ciebie. Nie wiemy nawet, czy tutaj było włamanie. - Co masz na myśli? - zapytała głosem zdławionym nagłą złością. - Kim jest pan Adam Stohn, Jess? - Co? - Czyżby potrafił odczytywać jej najskrytsze myśli? „Nie zdradzaj żadnych tajemnic, a ja nie będę opowiadał kłamstw". - Adam Stohn - powtórzył Don. - Człowiek, który spał na twojej kanapie w sobotę i przygotował ci niedzielne śniadanie. Kiedy spałaś, mógł bez problemu pomyszkowac w twoich rzeczach, zabawiając się nożem. - To śmieszne - zaprotestowała, starając się zapomnieć, że Adam grzebał w jej torebce w poszukiwaniu klucza. - Kim jest ten człowiek? - Mówiłam ci już, sprzedawcą, którego poznałam przypadkiem. - Sprzedawcą butów, wiem. Kto was poznał? - Nikt - przyznała. - Poznaliśmy się w sklepie obuwniczym. - Poznałaś go w sklepie? Chcesz powiedzieć, że poderwałaś go, kupując buty? - To nie jest zabronione, Don. Nie popełniłam przestępstwa. - Przestępstwa nie. Ale głupstwo tak. - Nie jestem dzieckiem. - Więc przestań się zachowywać jak dziecko. - Dziękuję. Tego mi właśnie było trzeba dziś rano: wykładu na temat randek wygłoszonego przez byłego męża. - Nie chcę ci dawać wykładów, chcę cię bronić! - To akurat nie twój problem. Twój problem to obrona faceta o nazwisku Rick Ferguson, pamiętasz? Don usiadł na łóżku. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy. - Zgadza się. - Usiadła obok niego wśród porozrzucanych majtek. - Strasznie tu gorąco - dodała, przypominając sobie nagle, że ma na sobie tylko bieliznę. - Jezus Maria, prysznic! Rzuciła się biegiem do łazienki, z której dobywały się kłęby pary. Po omacku dotarła do wanny i zakręciła krany. Wróciła do sypialni z twarzą spływającą potem i z mokrymi włosami. - Jak mam jechać do sądu w takim stanie? - zapytała bliska łez. - Nie ma jeszcze wpół do ósmej, masz dużo czasu. Wszystko po kolei. Najpierw musisz wezwać policję. - Don, nie mam teraz czasu na składanie wyjaśnień policji. - Możesz im wszystko opowiedzieć przez telefon. Jeśli uznają za konieczne, mogą przyjechać później i pobrać odciski palców. - To nic nie da. - Myślę, że nie. Ale mimo wszystko musisz złożyć meldunek, łącznie z twoimi podejrzeniami dotyczącymi Ricka Fergusona. - Których nie podzielasz. - Podzielam. - Podzielasz? - Oczywiście. Nie jestem skończonym idiotą, nawet jeśli chodzi o ciebie, ale od podejrzeń do pewności jeszcze daleka droga. - Kiwał głową w rytm słów. - A teraz weź prysznic i ubierz się. Nie przejmuj się bielizną, zadzwonię do mojej sekretarki, żeby przyniosła coś stosownego, zanim pójdziesz do sądu. - Nie musisz tego robić. - Jak tylko się ubierzesz, spakujesz walizkę i przeprowadzisz się do mnie. Przeczekasz, aż sprawa się wyjaśni. - Don, nie mogę się przeprowadzić do ciebie. - Dlaczego nie? - Bo tu jest moje mieszkanie i wszystkie rzeczy, Fred... Nie, Don, po prostu nie mogę. - Zabierz wszystkie swoje rzeczy, razem z Fredem i czymkolwiek chcesz. Będziesz miała oddzielną sypialnię, nie zbliżę się do ciebie, jeśli o to chodzi. Po prostu chcę, żebyś była bezpieczna. - Wiem, kocham cię za to. Ale nie mogę. - No dobrze, więc chociaż napraw ten zamek - powiedział, zdając sobie sprawę, że dalsze naleganie nic nie da. - Załóż zasuwę i łańcuch. - Dobrze. - Załatwię, żeby zrobili to jeszcze dziś rano. - Don, nie musisz nic załatwiać, sama sobie poradzę. - Ciekawe kiedy? Jak będziesz w sądzie? Jak będziesz przesłuchiwała Terry'ego Walesa? - Później, kiedy wrócę do domu. - Nie później. To trzeba załatwić od razu z rana. Moja sekretarka zostanie tu i poczeka na ślusarza. - Ta sama, która dostarczy mi majtki? - wtrąciła złośliwie. - Chcę także, żebyś rozważyła wynajęcie ochrony osobistej. - Ochrony? Dla kogo? - Dla świętego Mikołaja. Czyś ty zwariowała, Jess? Dla ciebie! - Nie potrzebuję ochrony osobistej. - Ktoś włamuje się do twojego mieszkania, tnie bieliznę, przedtem prawdopodobnie dewastuje twój samochód i przysyła listy nasiąknięte moczem, a ty uważasz, że nie potrzebujesz ochrony? - Nie mogę mieć ochrony dwadzieścia cztery godziny na dobę. Co to za życie? - W porządku, w takim razie wynajmę detektywa, żeby nie spuszczał oka z Ricka Fergusona. - Co? Czy dobrze słyszę? Możesz to zrobić? Czy wynajmowanie detektywa do śledzenia własnego klienta jest etyczne? - Niemal już to zrobiłem po tym, jak twój samochód został zniszczony. I do diabła, wielka szkoda, że zrezygnowałem, bo może nie doszłoby do tego włamania. Jeśli jest niewinny, nie ma się czym martwić. - Myślisz tak samo jak ja. - Jess, kocham cię. Nie mogę dopuścić, żeby coś ci się stało. - Ale wynajęcie detektywa jest bardzo drogie, prawda? - Wolała odwrócić rozmowę od spraw osobistych. - Uważaj to za prezent gwiazdkowy - powiedział w taki sposób, jakby Jess miała mu wyświadczyć przysługę, przyjmując tę szczodrą ofertę. - Dziękuję - odparła. - Coś ci powiem - oświadczył uroczyście. - Jeśli Rick Ferguson jest osobą, która cię nęka, to mimo że jest moim klientem, zastrzelę sukinsyna własnoręcznie. 19 - Proszę podać sądowi pełne brzmienie nazwiska. - Terrence Matthew Wales. Jess wstała zza stołu oskarżyciela i podeszła do miejsca dla świadków, nie spuszczając wzroku z oskarżonego. Terry Wales patrzył na nią spokojnie i z pewnym respektem. Ręce trzymał z przodu, a sylwetkę miał lekko pochyloną, jakby nie chciał uronić ani jednego słowa. Włożył tego dnia ciemnopopielaty garnitur i swą postawą stwarzał wrażenie człowieka, który całe życie starał się postępować właściwie i teraz - podobnie jak każdy przyzwoity obywatel na jego miejscu - jest niemile zaskoczony tym, co go spotkało. - Mieszka pan w Chicago na Kinzie Street pod numerem 2427? - Tak. - Sprowadził się pan tam sześć lat temu? - Tak. - Przedtem mieszkał pan na Vernon Park Place pod numerem 16? Skinął głową. - Stenogram wymaga odpowiedzi „tak" lub „nie", panie Wales. - Tak - odparł pospiesznie. - Dlaczego się pan przeprowadził? - Słucham? - Dlaczego się pan przeprowadził? - powtórzyła Jess. - Ludzie od czasu do czasu się przeprowadzają. - Wzruszył ramionami. - Nie chodzi mi o ludzi, panie Wales. Dlaczego pan się przeprowadził? - Potrzebowaliśmy większego domu. - Potrzebował pan więcej miejsca? Więcej sypialni? Terry Wales zakaszlał w dłoń. - Kiedy wprowadziliśmy się do domu na Vernon Park Place, mieliśmy tylko jedno dziecko. Jak przenosiliśmy się na Kinzie, mieliśmy dwoje. - Tak, zeznawał pan już, że żonie spieszyło się z dziećmi. Proszę mi powiedzieć, ile sypialni miał dom na Vernon Park Place? - Trzy. - A dom na Kinzie Street? - Trzy - odparł cicho. - Przepraszam, powiedział pan: trzy? - Tak. - O, tyle samo sypialni. Ale chyba powierzchnia całego domu była większa? - Tak. - Większa o trzy stopy kwadratowe - stwierdziła niedbale Jess. - Proszę? - Powierzchnia domu na Kinzie Street jest o trzy stopy kwadratowe większa od powierzchni domu na Vernon Park Place. To jest mniej więcej tyle - zademonstrowała ławie przysięgłych. - Zgłaszam sprzeciw, wysoki sądzie - zawołał Hal Bristol zza stołu obrony. - Jaki to ma związek ze sprawą? - Zaraz do tego dojdę, wysoki sądzie. - Proszę dojść szybko - zdecydował sędzia Harris. - Czy prawdą jest, panie Wales, że wyprowadził się pan z domu na Vernon Park Place wskutek nieustannych skarg o naruszanie spokoju, zgłaszanych policji przez pana sąsiadów? - zapytała szybko Jess, czując, jak rośnie jej poziom adrenaliny we krwi. - Nie, to nieprawda. - Czy nieprawdą jest też, że sąsiedzi kilkakrotnie składali meldunki na policji twierdząc, że boją się o pana żonę? - Mieliśmy tylko jednego sąsiada, który wzywał policję za każdym razem, gdy nastawiłem za głośno radio. - Co zawsze dziwnym trafem zbiegało się z tym, że bił pan żonę-oświadczyła Jess, patrząc na ławę przysięgłych. - Sprzeciw! - zawołał Hal Bristol, wstając. - Oddalam. - Policja była wzywana do pana domu na Vernon Park Place wieczorem trzeciego sierpnia 1984 roku - zaczęła Jess, czytając z notesu, choć znała te daty na pamięć. - Następnie wieczorem siódmego września 1984, dwudziestego pierwszego listopada 1984 i czwartego stycznia 1985. Zgadza się? - Nie pamiętam dokładnych dat. - Są w policyjnych aktach. Czy kwestionuje je pan? Potrząsnął głową, ale zaraz spojrzał na protokolantkę i dodał: - Nie. - Za każdym razem kiedy policja przyjeżdżała, pana żona pokazywała oczywiste ślady pobicia. W jednym przypadku konieczna była hospitalizacja. - Zeznawałem już, że nasze kłótnie często wymykały się spod kontroli, i nie jestem dumny z roli, jaką w nich odgrywałem. Jess podeszła do stołu oskarżyciela i wzięła raport policyjny. - Raport, który mam w dłoni, stwierdza, że wieczorem czwartego stycznia 1985 roku Nina Wales była hospitalizowana i stwierdzono u niej posiniaczenia ponad czterdziestu procent powierzchni ciała, krwotok wewnętrzny, złamanie nosa i dwóch żeber, podbite oczy. Pan miał kilka zadrapań na twarzy i jeden duży siniak. Nie wygląda to na uczciwą walkę, panie Wales. - Zgłaszam sprzeciw, wysoki sądzie. Oskarżenie nie zadało żadnego pytania. - Czy to prawda, że pana żona krótko przedtem urodziła drugie dziecko? - Tak. - Dziewczynkę? - Tak, Rebece. - W jakim wieku była Rebeca w ten wieczór czwartego stycznia 1985 roku? Terry Wales zawahał się. - Chyba pamięta pan datę urodzenia córki? - Urodziła się drugiego grudnia. - Drugiego grudnia 1984? Cztery tygodnie przed kłótnią, w wyniku której pana żona musiała zostać odwieziona do szpitala? - Tak. - A zatem wszystkie poprzednie ataki miały miejsce... - Sprzeciw! - Dobrze, wszystkie poprzednie incydenty - poprawiła się Jess - miały miejsce w okresie, gdy żona była w ciąży. Zgadza się? - Tak - odparł Terry Wales, opuszczając głowę. - Ale to nie były jednostronne pobicia, jak to pani sugeruje. - O tak, wiemy, panie Wales. Jakże moglibyśmy zapomnieć o pana siniaku? Hal Bristol poderwał się ze swego miejsca. - Zgłaszam sprzeciw, wysoki sądzie! - Cofam ostatnie zdanie - powiedziała Jess, biorąc z wyciągniętej ręki Neila Strayhorna kolejny raport policyjny i wracając do miejsca dla świadków. - Jeśli przeskoczymy teraz o kilka lat do przodu, do wieczoru dwudziestego piątego lutego 1988 roku, to stwierdzimy, że znów w wyniku pobicia pana żona musiała być hospitalizowana, prawda? - Żona wyszła zostawiając dzieci na pastwę losu. Kiedy wróciła, była pijana. Coś we mnie wtedy po prostu pękło. - Nie, panie Wales, to pękło coś w pana żonie - poprawiła natychmiast Jess. - Dokładnie mówiąc, pękł jej przegub prawej dłoni. - Zostawiła dzieci zupełnie same. Bóg jeden wie, co mogło im się przytrafić. - Czy są jacyś świadkowie na to, że żona zostawiła dzieci bez opieki? - Kiedy wróciłem do domu, dzieci były same. - Był ktoś z panem? - Nie. - A zatem mamy tylko pana oświadczenie, że żona wyszła zostawiając dzieci bez opieki? - Tak. - No cóż, nie wiem, dlaczego nie mielibyśmy panu nie wierzyć - oświadczyła Jess, uśmiechając się z przekąsem. - Pani Koster - ostrzegł sędzia Harris - proszę darować sobie sarkazm i kontynuować. - Przepraszam, wysoki sądzie - powiedziała, wygładzając spódnicę i nagle przypominając sobie o nowych majtkach, które sekretarka Dona dostarczyła tuż przed początkiem rozprawy. Stanęły jej przed oczami wydarzenia poranka i poprzedniego dnia: znalezienie ciała Connie, włamanie do mieszkania, zniszczona bielizna, wszystko to razem zawirowało w jej umyśle i nadawało gniewny ton słowom. -A co z wydarzeniami z siedemnastego października 1990, czternastego marca 1991, dziesiątego listopada 1991, dwudziestego stycznia 1992? - Sprzeciw, wysoki sądzie - odezwał się Hal Bristol. - Świadek określił już swoją rolę w tych awanturach domowych. - Sprzeciw odrzucony. Niech świadek odpowie na pytanie. - We wszystkich wymienionych przeze mnie dniach policja była wzywana do pana domu, panie Wales - przypomniała Jess. - Pamięta pan to? - Nie pamiętam dokładnych dat. - W dwóch z tych przypadków konieczna była hospitalizacja pana żony. - O ile pamiętam, oboje wylądowaliśmy w szpitalu. - Tak, wieczorem dziesiątego listopada 1991 roku trafił pan do szpitala z krwawiącym nosem i po opatrunku został zwolniony. Żonę zatrzymano w szpitalu do rana. pewnie po prostu chciała się wyspać... - Pani Koster... - ostrzegł sędzia Harris. - Przepraszam, wysoki sądzie. Panie Wales, zeznał pan, że wszystkie te awantury wynikały z tego, że był pan prowokowany. - Tak. - Łatwo jest chyba pana sprowokować? - Sprzeciw. - Sformułuję to inaczej, wysoki sądzie. Panie Wales, czy zgodziłby się pan z określeniem, że ma pan impulsywny charakter? - W ostatnich latach trudno było prowadzić interesy, wiele mnie to kosztowało. Zdarzało się, że traciłem panowanie nad sobą. - Zdarzało się to całkiem często, powiedziałabym. Nawet w okresie gdy interesy szły świetnie. Bo lata 1984 i 1985 były świetne dla interesów, prawda? - Tak. - Dużo pan wtedy zarabiał? - Ciężko pracowałem. - Nie wątpię. A jednak raporty policyjne wykazują, że bił pan wtedy żonę. Wygląda na to, że pana impulsywność nie ma żadnego związku z tym, jak szły interesy. Zgadza się pan? Terry Wales zastanowił się chwilę nad odpowiedzią. - Bez względu na to, ile zarabiałem, Ninie nigdy nie było dość. Ciągle narzekała, że ma za mało pieniędzy, nawet w okresie przed recesją. Ostatnie lata to było prawdziwe piekło. - Pana dochody znacząco zmalały? - Tak. - A żona uskarżała się, że ma za mało pieniędzy? - Tak. - Rozumiem. Na ile spadek pańskich dochodów odbił się w wydatkach na dom? - Myślę, że tak samo jak u wszystkich, których dotknęła recesja - odparł ostrożnie Terry Wales, spoglądając na adwokata. - Musieliśmy oszczędzać na rozrywkach, jedzeniu, ubraniach. - Oszczędzać na tym, co dotyczyło żony? - Dotyczyło wszystkich. - Na ile dotyczyło to pana, panie Wales? - Nie rozumiem. - Sprzeciw. Świadek odpowiedział już na to pytanie. - Proszę przejść do rzeczy, pani Koster - nakazał sędzia Harris. - Był pan jedynym żywicielem rodziny, prawda? O ile pamiętam, wcześniej podkreślał pan w swoich zeznaniach, że to żona rzuciła pracę i nie chciała do niej wrócić. - Chciała zajmować się dziećmi. Uszanowałem jej decyzję. - Tak więc jedyne pieniądze, jakimi dysponowała Nina Wales, pochodziły od pana? - O ile wiem, tak. - Ile pieniędzy dawał jej pan tygodniowo, panie Wales? - Tyle, ile potrzebowała. - To znaczy ile? - Nie jestem pewien. Tyle, że starczało na zakupy. - Pięćdziesiąt dolarów? Sto? Dwieście? - Raczej około stu. - Sto dolarów tygodniowo na zakupy dla czteroosobowej rodziny. Pana żona musiała nimi oszczędnie gospodarować. - Nie miała wyjścia. Po prostu nie mieliśmy więcej pieniędzy. - Należy pan do Klubu Golfowego Eden Rock, prawda? - Tak - odparł po chwili milczenia. - Ile wynosi roczna składka? - Nie jestem pewien. - Chce pan, żebym ja ją podała? - Chyba koło tysiąca dolarów - powiedział szybko. - Dokładnie tysiąc sto pięćdziesiąt dolarów. Regulował pan składki na bieżąco? - Tak. - A Klub Strzelecki Elmwood? Jest pan również jego członkiem, prawda? - Tak. - Ile wynosi roczna składka w tym klubie? - Około pięciuset dolarów. - Czy tam też regularnie płacił pan składki? - Tak. Ale zapłaciłem bardzo duże wpisowe i nie chciałem, aby te pieniądze przepadły. - Mógł pan w ten sposób zaoszczędzić rocznie ponad tysiąc pięćset dolarów. - Wiem, że to wygląda na egoizm, ale ciężko pracowałem i potrzebowałem jakiejś rozrywki. - Czy należy pan jeszcze do jakichś innych klubów, panie Wales? - zapytała Jess i wstrzymała oddech. Ciągle czekała na raport policji. - Nie - padła natychmiastowa odpowiedź. - Nie należy pan do żadnego innego klubu sportowego? - Wpatrywała się w oczy Terry'ego Walesa w poszukiwaniu choćby cienia wahania, lecz niczego nie dostrzegła. - Nie. Odwróciła głowę w stronę stołu oskarżyciela i zastanowiła się, gdzie może być Barbara Cohen. Przecież musieli już dostać raport policyjny. - Powróćmy do wieczoru dwudziestego stycznia 1992 roku - ciągnęła - kiedy policja po raz ostatni wezwana została do pana domu w celu interwencji. Zeznał pan, że wtedy właśnie żona wyznała, że ma kochanka. - Zgadza się. - Jak to wyglądało? - Nie rozumiem. - Kiedy to panu powiedziała? Przy obiedzie? Kiedy oglądał pan telewizję? W łóżku? - To było już po tym, jak poszliśmy do łóżka. - Niech pan opowie, jak to było. - Właśnie skończyliśmy się kochać. Chciałem ją przytulić. - Głos mu się załamał. - Chciałem jej powiedzieć, że nie jestem może najlepszym mężem, ale ją kocham i chcę, żeby wszystko między nami układało się jak najlepiej. - Oczy Terry'ego wypełniły się łzami. - Chciałem ją przytulić, ale się odsunęła. Powiedziałem, że ją kocham, a wtedy parsknęła śmiechem. Oświadczyła, że nie mam pojęcia ani o miłości, ani o tym, jak ją uprawiać. Że nie umiem się kochać, nie umiem zaspokoić ani jej, ani żadnej kobiety. Powiedziała, że już od wielu miesięcy ma kochanka, który wie, jak jej dogodzić, i że kiedyś pozwoli mi popatrzeć, jak się kochają, żebym mógł się nauczyć. - Głos znowu mu się załamał. - Wtedy nie wytrzymałem. - Pobił ją pan. - Uderzyłem ją, a ona zaczęła mnie bić, drapać, wołać, że jestem do niczego, że nie ma ze mnie żadnego pożytku. - I wtedy uderzył ją pan jeszcze raz, a potem bił dalej. - Nie jestem dumny z roli, jaką odegrałem. - Mówił pan już o tym. Jak nazywa się kochanek pana żony? - Nie wiem. Nie powiedziała mi. - Z czego się utrzymuje? - Nie wiem. - Ile ma lat? Czy był żonaty? Niski czy wysoki? - Nie wiem. - Czy ma pan jakieś podejrzenia? Kto to mógł być, może jakiś przyjaciel? - Nie wiem, kim był. Nie wyznała mi tego. - Powiedziała tylko, że ma kochanka? Ciekawe wyznanie w stosunku do męża, który bywa bardzo gwałtowny. - Sprzeciw, wysoki sądzie. - Podtrzymuję. - Czy ktoś jeszcze słyszał, jak żona przyznawała się, że ma kochanka? - Oczywiście, że nie. Byliśmy w łóżku. - Czy kiedykolwiek poruszyła ten temat przy świadkach? - Nie. Tylko wtedy gdy byliśmy sami. - A zatem ponieważ wszystkie jej przyjaciółki zeznały, że nigdy niczego podobnego im nie mówiła, mamy znów jako dowód tylko pana słowo. Terry Wales milczał. - Tak więc żona wyznała panu, że ma kochanka. Pan zbił ją niemiłosiernie, a sąsiedzi wezwali policję - podsumowała Jess, czując, że Hal Bristol już podnosi się ze sprzeciwem. - Żona została odwieziona do szpitala, prawda? - Tak. - Ile czasu minęło od tego dnia do momentu, kiedy oświadczyła panu, że odchodzi? - Zawsze groziła mi, że odejdzie, zabierze dzieci i wszystko, czego się dorobiłem. - Kiedy dowiedział się pan, że rzeczywiście zamierza to zrobić? Terry Wales głęboko westchnął. - W końcu maja. - Według pana zeznań żona powiedziała, że widziała się z adwokatem i wyprowadza się. - Tak. - Zeznał pan, że błagał, aby zmieniła zdanie. - Zgadza się. - Dlaczego? - Nie rozumiem. - Powiedział nam pan, że żona przyznała się do romansu, że ciągle poniżała pana męskość, twierdziła, iż jest pan kiepskim kochankiem, złym mężem nie potrafiącym utrzymać domu i rodziny, że zrobiła z pana życia piekło. Dlaczego zatem błagał ją pan, by została? - Nie wiem. Myślę, że mimo tego wszystkiego, co wyrządziliśmy sobie nawzajem, ciągle wierzyłem w świętość małżeństwa. - Nic nas nie rozłączy aż do śmierci? - zacytowała Jess sarkastycznie. - Czy o to chodzi? - Sprzeciw, wysoki sądzie, stanowczy sprzeciw. Sędzia Harris oddalił sprzeciw niecierpliwym ruchem ręki. - Nigdy nie zamierzałem zabić żony - oświadczył Terry Wales, zwracając się wprost do ławy przysięgłych. - Nie, chciał pan po prostu zwrócić jej uwagę - powiedziała Jess, dostrzegając, jak otwierają się drzwi na końcu sali i wchodzi Barbara Cohen. Nawet z tej odległości zauważyła błysk w jej oczach. - Wysoki sądzie, czy mogę prosić o minutę przerwy? Sędzia Harris skinął głową, a Jess podeszła do stołu oskarżyciela. - Co mamy? - zapytała, biorąc od Barbary raport policyjny i szybko przerzucając kartki. - Dokładnie to, czego nam trzeba-odparła Barbara, nawet nie próbując ukryć uśmiechu. Jess musiała zagryźć wargę, aby nie roześmiać się w głos. Odwróciła się z wolna, pilnując, by nie okazać zbyt żywego zadowolenia. - Tak więc był pan zdesperowany, doprowadzony do granic wytrzymałości? - podjęła na nowo Jess. - Tak - odparł oskarżony. - I postanowił pan, że musi zrobić coś, co wstrząśnie żoną, co sprawi, że zacznie myśleć rozsądnie? - Tak. - Wtedy wyszedł pan i kupił kuszę? - Tak. - Broń, z którą nie miał pan do czynienia od czasów obozów harcerskich? - Tak. - Jaki obóz ma pan konkretnie na myśli? - Słucham? - Na jakim obozie nauczył się pan władać kuszą? Terry Wales spojrzał w kierunku swego obrońcy, lecz Hal Bristol delikatnym skinieniem nakazał mu odpowiedzieć. - Myślę, że było to na obozie w New Moon. Jeździłem tam przez trzy lata pod rząd. - Tam nauczył się pan strzelać z łuku? - To był jeden z wielu sportów, które uprawialiśmy. - Zdobył pan kilka medali, prawda? - To było prawie trzydzieści lat temu. - Ale zdobył pan te medale? Terry Wales roześmiał się. - Dawali medale wszystkim dzieciom. - Wysoki sądzie, proszę poinstruować świadka, by odpowiadał na pytania. - Proszę odpowiadać „tak" lub „nie", panie Wales - przypomniał sędzia Harris. - Tak - odparł Terry Wales, spuszczając głowę. - Dziękuję - powiedziała Jess z uśmiechem. - A zatem aż do czasu gdy strzelił pan żonie prosto w serce drugiego czerwca tego roku, przez niemal trzydzieści lat nie miał pan kuszy ani strzał w ręku? - Dwadzieścia pięć do trzydziestu lat. - Panie Wales, czy słyszał pan kiedyś o „Łucznikach hrabstwa Aurora"? - Co to jest? - zapytał, a jego policzki zaróżowiły się. - To klub łuczniczy położony około czterdziestu pięciu mil na południowy zachód od Chicago. Słyszał pan kiedyś o nim? - Nie. - Jak wynika z folderu, który tu mam, jest to niedochodowa organizacja powstała w 1962 roku, mająca na celu umożliwienie uprawiania sportów łuczniczych. Można trenować wyczynowo, polować i strzelać dla przyjemności, zarówno z różnych typów łuków, jak i z kusz, i to przez cały rok. Hal Bristol poderwał się ze swego miejsca i ruszył w kierunku sędziego. - Sprzeciw, wysoki sądzie. Mój klient już oświadczył, że nigdy nie słyszał o takim klubie. - To ciekawe - podchwyciła natychmiast Jess - bo z rejestru członków wynika, że Terry Wales jest członkiem tego klubu od ośmiu lat. - Podniosła w górę przesłaną faksem kopię karty członkowskiej. - Chcielibyśmy dołączyć to do akt jako dowód rzeczowy. Jess podała kopię sędziemu Harrisowi, który przejrzał ją i wręczył Halowi Bristolowi. Bristol przeczytał, skinął gniewnie głową i wrócił na miejsce, wpatrując się w swego klienta. - Czy teraz przypomina pan sobie ten klub, panie Wales? - zapytała Jess. - Zapisałem się do niego osiem lat temu i prawie z niego nie korzystałem. Szczerze mówiąc, zupełnie o nim zapomniałem. - Ale oni nie zapomnieli o panu, panie Wales. Mamy zaprzysiężone oświadczenie pana Glena Hallama, który odpowiada w tym klubie za sprzęt. Policja pokazała mu dziś rano pana zdjęcie, przypomniał sobie pana natychmiast. Twierdzi, że trenował pan regularnie przez lata, chociaż nie widział pana od wiosny. Ciekawe dlaczego? - Jess dołączyła do akt oświadczenie jako kolejny dowód. - Pan Hallam twierdzi, że jest pan świetnym strzelcem, panie Wales. Prawie nigdy pan nie chybia. Z ław przysięgłych rozległo się głośne zbiorowe westchnienie. Hal Bristol siedział ze spuszczonym wzrokiem. Terry Wales milczał. 20 - Słyszałem, że w sądzie poszło ci całkiem nieźle - rzekł na powitanie Greg Oliver, gdy pod koniec dnia Jess szła do swego biura. - Była fantastyczna! - wykrzyknął Neil Strayhorn, który wraz z Barbarą Cohen podążał o krok za nią. - Zastawiła pułapkę, poczekała, aż oskarżony w nią wejdzie, i zatrzasnęła drzwi. - Proces jeszcze się nie skończył - przypomniała Jess, nie chcąc zapeszyć. Mieli przed sobą przesłuchania kolejnych świadków, mowy końcowe i wreszcie nieprzewidywalny wyrok ławy przysięgłych. Nie warto było popadać w przedwczesną dumę. - Dla mnie największym przeżyciem w całym procesie była chwila, kiedy go zapytałaś, czy kiedykolwiek słyszał o „Łucznikach hrabstwa Aurora" - oświadczył Neil, gdy siadali za swoimi biurkami. - W ogóle się nie poruszył - dodała Barbara - tylko policzki mu poczerwieniały. Jess roześmiała się głośno. Dla niej również była to najprzyjemniejsza chwila podczas tego procesu. - Co ja słyszę, lodowa dama skruszała - rzucił Greg Oliver, wsadzając głowę przez nie domknięte drzwi. - W czym możemy ci pomóc, Greg? - Jess poczuła, jak ulatuje z niej dobry nastrój. Greg podszedł powoli do jej biurka, potrząsając zaciśniętą dłonią, jakby zamierzał rzucić kości. - Mam dla ciebie prezent. - Masz dla mnie prezent - powtórzyła apatycznie. - Coś, co ci się naprawdę przyda. Jess patrzyła mu chłodno w oczy i milczała. - Nie jesteś ciekawa? - Nie. Słuchaj, Greg, muszę jeszcze trochę popracować, a potem jadę do domu. To był bardzo długi dzień. - Może cię podwieźć? - Już się umówiliśmy, że ja ją podwiozę - wtrącił Neil, a Jess posłała mu uśmiech pełen wdzięczności. - Ale ja mam coś, czego naprawdę potrzebujesz - nalegał Greg Oliver, otwierając dłoń i rzucając jej na biurko pęk kluczy. - Klucze do apartamentów jaśnie pani. Jess sięgnęła po błyszczące nowością klucze. Zapach świeżo obrobionego metalu przebijał przez aromat wody kolońskiej Grega. - Skąd je masz? - Jakaś kobieta dostarczyła je po południu. Całkiem miła, wyjąwszy uda, nad którymi trzeba by długo popracować. - Czy ty potrafisz mówić tylko na jeden temat? - zapytała Barbara. - Jestem członkiem nowego pokolenia lat dziewięćdziesiątych - oświadczył, kierując się w stronę drzwi i machając im niedbale na pożegnanie. - Gdzie moja kusza? - zawołała Barbara. - Nigdy nie ma jej pod ręką, kiedy jest potrzebna - odparła Jess, przeglądając listę świadków, którzy mieli zeznawać nazajutrz. Zrobiła kilka notatek, lecz poczuła, że oczy odmawiają jej posłuszeństwa ze zmęczenia. - A jak idzie sprawa Alvareza? - W przyszłym tygodniu przedstawimy dowody, ale wygląda na to, że McCauliff nie ma ochoty na ugodę. - McCauliff ponad wszystko przedkłada dźwięk swego głosu w pełnej sali sądowej. Bądźcie ostrożni, spróbuje was zastraszyć potokiem wielkich słów, których nikt nie będzie w stanie zrozumieć. Myślisz, że dacie sobie z nim radę? - Mam już gotowy słownik - odparł Neil ze śmiechem. Jess chciała mu się odwzajemnić, ale była zbyt zmęczona na takie żarty. - Mam dosyć, moi mili. To był naprawdę ciężki dzień. - Dobrze się czujesz? - zapytała Barbara, spoglądając na zegarek. - Jestem wykończona. - Tylko się nie rozklej. Wychodzimy na ostatnią prostą. - Nie mam czasu na rozklejanie. - No to zbieraj się, odwiozę cię do domu-powiedział Neil. - Daj spokój, to zupełnie nie po drodze. - Chcesz zrobić ze mnie kłamcę? - Kiedy wreszcie kupisz sobie nowy samochód? - dodała Barbara. Jess przypomniała sobie wspaniałego niegdyś mustanga, sponiewieranego, zdewastowanego, wysmarowanego ekskrementami. - Jak tylko wsadzę Ricka Fergusona za kratki - odparła. Kiedy dotarła do drzwi swego mieszkania, usłyszała dzwoniący telefon. - Chwileczkę - zawołała, bezskutecznie próbując włożyć nowy klucz w zamek. - Do diabła, obracaj się, niech to szlag trafi! Telefon dzwonił, a zamek pozostawał niewzruszony w swym oporze. Czyżby Greg Oliver dał jej niewłaściwy pęk kluczy? Przypadek czy celowe działanie? Albo sekretarka Dona się pomyliła i zostawiła własne klucze? Albo ślusarz był partaczem i nie potrafił dopasować kluczy do zamka? Może już nigdy nie dostanie się do mieszkania, zestarzeje się i umrze tutaj, na progu, nie ujrzawszy więcej swego pokoju? A może po prostu trzeba się uspokoić i przestać działać z takim szalonym pośpiechem? skarciła się w myślach. Klucz wszedł do zamka i obrócił się. Drzwi były otwarte, a telefon przestał dzwonić. - Przynajmniej ty jesteś w środku - zawołała do kanarka, machając mu ręką na powitanie. Odłożyła torbę, zdjęła botki i przejrzała pocztę, którą przyniosła z dołu. Nic ciekawego, pomyślała z zadowoleniem, rzucając listy i płaszcz na kanapę. - Mówię ci, Fred, miałam niezły dzień. Kobieta, której nawet nie znam, kupiła mi majtki, dostałam nowe klucze i nowy zamek.-Podeszła do drzwi, otworzyła je i spróbowała kilkakrotnie zamknąć, aż upewniła się, że potrafi to zrobić bez kłopotów. - I w dodatku byłam rewelacyjna w sądzie. Opowiem ci o tym wspaniałym występie. Zamilkła na chwilę. - To doprawdy patetyczne - orzekła po chwili. - Prowadzę konwersację z kanarkiem. Przeszła do kuchni, spojrzała na telefon i mruknęła: - No dlaczego nie dzwonisz? Ale telefon milczał uparcie. Podniosła słuchawkę i zastanowiła się: przecież te urządzenia działają w obie strony. Dlaczego miała czekać, aż ktoś się odezwie? Przecież mogła sama wykręcić numer. Tylko do kogo? Poza biurem nie miała żadnych przyjaciół. Sądząc po braku ogłuszających jazzowych rytmów, Waltera Frasera nie było w domu. Nie miała pojęcia, jak skontaktować się z Adamem. Bała się dzwonić do ojca, a siostra ostatnio się nie odzywała. Mogła oczywiście zatelefonować do Dona, podzielić się z nim wiadomościami dnia, podziękować za to, że zaproponował jej wczoraj wyprawę do Union Pier, dzięki czemu odkryła Klub Strzelecki i wpadła na pomysł przeszukania klubów w rejonie Chicago. Powinna mu też podziękować za wszystko inne, co dla niej zrobił: nowa bielizna, nowe zamki, nowe klucze. Ale właśnie dlatego nie miała ochoty do niego dzwonić. Niczym rozpieszczone dziecko, które dostało za dużo prezentów, miała już dość powtarzania „dziękuję" i wyrażania wdzięczności. Nie mogła podzielić się z nim swą radością bez spłacenia długu, a tego nie chciała. Na starość robisz się egoistką, pomyślała, lecz zaraz doszła do wniosku, że zawsze taka była. Do diabła z tym wszystkim, dodała i wykręciła numer siostry. Czekała, telefon zadzwonił sześć razy, ale nikt nie odbierał. - Pewnie odrywam ją od dzieci - mruknęła, zastanawiając się, czy nie zrezygnować. Nagle jednak w słuchawce odezwał się dziwny obcy głos: - Halo? - Z kim mówię? To ty, Maureen? - Tu Barry - wyszeptał głos pełen bólu. - Barry! Co się z tobą dzieje? - Jestem potwornie przeziębiony - odparł, cedząc słowa z widocznym wysiłkiem. - Mam zapalenie krtani. - Mój Boże! Rzeczywiście czujesz się tak źle, jak by można sądzić po twoim głosie? - Jeszcze gorzej. Lekarz zapisał mi antybiotyki. Maureen właśnie poszła do apteki zrealizować receptę. - Wspaniale. Ma teraz czwórkę dzieci do niańczenia zamiast trójki - dodała bez zastanowienia. Po drugiej stronie zapadła cisza. - Przepraszam. - Czyż nie zamierzała tym telefonem wykonać pojednawczego gestu? - Tak mi się powiedziało. - To jest silniejsze od ciebie, prawda? - Powiedziałam, że przepraszam. Barry milczał jeszcze chwilę, potem zapytał wolno, znaczącym tonem: - Dostałaś mój list? Jess zamarła. Natychmiast stanął jej przed oczyma kawałek papieru nasączony moczem. - Jaki list? - rzuciła, słysząc w słuchawce odległy płacz dziecka. - Cholera jasna, budzą się! - wykrzyknął Barry niemal normalnym głosem. - Muszę do nich iść, Jess. Porozmawiamy innym razem. Powiem Maureen, że dzwoniłaś. Miło cię było usłyszeć. W słuchawce zapanowała cisza. Jess odłożyła ją i znieruchomiała. Niemożliwe!... Czy rzeczywiście coś takiego mogło jej w ogóle przejść przez myśl? Szwagier, mąż rodzonej siostry, ojciec siostrzeńca i dwóch siostrzenic, darzony powszechnym szacunkiem księgowy miałby się kryć za tym obrzydliwym listem? Na pewno nie darzył jej sympatią. Skakali sobie do oczu niemal od wesela siostry. Nie doceniała jego zalet, on nie rozumiał jej postawy. Miał ją za zepsutą, wyzutą z poczucia humoru i prowokującą egoistkę. Ona z kolei uważała, że jest mściwy, pozbawiony cienia luzu i ma ciasny umysł. Oskarżała go o odebranie siostrze wszelkiej autonomii, on z kolei zarzucał jej nadszarpywanie ojcowskiego autorytetu. „Któregoś dnia posuniesz się za daleko", ostrzegł ją przy ostatnim wspólnym obiedzie. Czy naprawdę jej wtedy groził czy były to po prostu słowa rzucone na wiatr? Przypomniała sobie, jak Barry chwalił się odebraniem klienta wspólnikowi, który jeszcze niedawno był jego przyjacielem. „Nigdy nie zapominam, zawsze wyrównuję rachunki", oświadczył. Czy nasączony moczem list był właśnie sposobem na wyrównanie rachunków, a włosy łonowe miały dowieść, jak wielką żywi do niej odrazę? Ilu mężczyzn zdołała sobie zrazić w swym niezbyt długim życiu? Potarła koniec nosa. Lista ciągnęłaby się bez końca. Nawet gdyby nie brała pod uwagę tych wszystkich, których wpakowała za kratki, i tak pozostałaby ogromna liczba mężczyzn, których oskarżała, adwokatów, których obraziła, współpracowników, z którymi weszła w konflikt, potencjalnych kochanków, którymi wzgardziła. Nawet rodzina nie doceniała jej uroku. Pomyślała, że co najmniej setka osób mogłaby wysłać taki list. Narobiła sobie wrogów bez liku. Nagle zabrzęczał dzwonek. Jess odruchowo sięgnęła do telefonu i dopiero na dźwięk sygnału w słuchawce zdała sobie sprawę, że to dzwonek domofonu. Podeszła ostrożnie do drzwi, zastanawiając się, kogo przyniosło i czy w ogóle ma ochotę na czyjeś odwiedziny. - Kto tam? - zapytała. - Adam. Nacisnęła przycisk i po chwili był już przy drzwiach. - Próbowałem się dodzwonić - zaczął, jak tylko ją zobaczył - ale najpierw nikt nie odpowiadał, a potem ciągle było zajęte. Wpuścisz mnie do środka? „Kim jest ten człowiek?" przypomniała sobie podejrzliwy ton Dona zadającego to pytanie. - Musiałeś się kręcić gdzieś w pobliżu - odparła, nadal blokując wejście. - Rozmawiałam tylko przez chwile. - Byłem akurat za rogiem. - Dostarczałeś buty? - Czekałem na ciebie. Wpuścisz mnie wreszcie? Cofnęła się myślami do dnia, kiedy spotkała go po raz pierwszy. Od tamtego czasu zniszczono jej samochód, przysłano list nasączony moczem, pocięto majtki. Adam Stohn wiedział, gdzie pracuje, gdzie mieszka, a nawet spędził noc na jej kanapie. Miał okazje, aby zrobić te wszystkie rzeczy, lecz patrząc w jego spokojne piwne oczy zastanawiała się, czy mógł mieć jakiś motyw, by ją terroryzować. Próbowała sobie przypomnieć, czy go już kiedyś spotkała, może oskarżała o coś, posłała do więzienia, może był bratem lub przyjacielem kogoś, kto przez nią dostał wyrok skazujący. A może był wynajętym zawodowcem, działającym na czyjeś zlecenie? Na pewno jest nowym wcieleniem Ala Capone, zadrwiła w myślach. Czy do końca życia będzie roztrząsała motywy działania każdego mężczyzny, który okaże jej odrobinę zainteresowania? Na litość boską, przecież mnie nie zabije, zadecydowała, otwierając szerzej drzwi i wpuszczając go do mieszkania. Chce się tylko wśliznąć do mojego łóżka, dodała. - Byłem ciekaw, co się działo wczoraj po tym, jak wyszedłem. - Zdjął kurtkę i rzucił na jej płaszcz, jakby ich okrycia były kochankami. Jess opowiedziała mu o tym, jak powiadomiła matkę i syna Connie DeVuono o jej śmierci, oraz zrelacjonowała dzisiejszy triumf w sądzie. Pominęła tylko fakt, że między tymi wydarzeniami poszła do łóżka z byłym mężem. - On cię ciągle kocha - rzekł nagle Adam, kręcąc gałkami radia. W końcu trafił na stację nadającą muzykę country i pokój wypełnił głos Gartha Brooksa śpiewającego uroczą balladę o tym, jak jego ojciec zabił z zazdrości matkę w trakcie awantury. - Kto? - zapytała, chociaż doskonale wiedziała, kogo miał na myśli. - Facet od rogalików - odparł, podnosząc torbę rogali ze stołu. - Zapomniałaś je schować do zamrażarki. - Cholera, będą twarde jak skała. Odłożył torbę i powoli podszedł do Jess. - Co czujesz? - Ja? Jestem trochę zmęczona, nic więcej. - Co czujesz do byłego męża? - Mówiłam ci już, jesteśmy przyjaciółmi. - Miała ochotę usiąść, ale bała się. - Myślę, że coś więcej. - Mylisz się. - Dzwoniłem wczoraj wieczorem, Jess - powiedział, stojąc teraz bardzo blisko. - Dzwoniłem do późna w nocy, poszedłem spać dopiero koło trzeciej. - Nie wiedziałam, że muszę ci się tłumaczyć. Adam cofnął się i uniósł ręce. - Masz rację. To nie mój interes. - Więc dlaczego zadajesz te pytania? - Nie jestem pewien. Po prostu chcę wiedzieć, na czym stoję. Jeśli nadal jesteś związana z byłym mężem, to powiedz, a zaraz znikam. - Nie jestem związana - odparła pospiesznie. - Aon? - Wie, co czuję. - Ale ma nadzieję, że skłoni cię do zmiany zdania. - Jest związany z inną dziewczyną. - Dopóki ty nie zmienisz zdania. - Nie zmienię. Patrzyli na siebie w milczeniu przez kilka sekund, a chwilę później obejmowali się namiętnie - jego dłonie w jej włosach, usta przy ustach. „Kim jest ten człowiek? Kim jest Adam Stohn, Jess?" Słyszała słowa Dona, czuła go ciągle w sobie, a tymczasem dłonie Adama schodziły coraz niżej, przyciskał jej biodra, całował szyję. Jak mogła dopuścić do tego, co się stało poprzedniej nocy? Jak mogła kochać się wczoraj z jednym mężczyzną, a teraz z drugim? Czyż nie żyją w latach dziewięćdziesiątych, epoce AIDS, epoce, gdy swoboda seksualna należy do przeżytków bardziej niewinnych czasów? Omal nie parsknęła śmiechem na skojarzenie swobody seksualnej z niewinnością. - Nie mogę tego zrobić-powiedziała nagle, oswobadzając się z uścisku. - Zrobić czego? - Adam miał głos zachrypnięty niemal jak Barry. - Nie jestem jeszcze na to zdecydowana, nawet nie wiem, gdzie mieszkasz. - Chcesz wiedzieć, gdzie mieszkam? Na Sheffield, w jednopokojowym mieszkaniu, pięć minut drogi od Wrigley Field. Nagle oboje wybuchnęli śmiechem. Jess czuła, jak ulatuje z niej napięcie ostatnich dni. Śmiała się, aż rozbolał ją brzuch i łzy popłynęły z oczu, jednakże Adam zaraz zebrał je pocałunkami. - Nie - powtórzyła, odsuwając się znowu. - Naprawdę nie mogę, potrzebuję czasu, żeby to sobie przemyśleć. - Ile czasu? - Mogłabym to przemyśleć przy kolacji. W okamgnieniu był już przy drzwiach. - Dokąd chciałabyś pójść? Znów wybuchnęli śmiechem. Jess zanosiła się tak, że musiała usiąść na kanapie. - A może zjemy tutaj? - wykrztusiła wreszcie. - Myślałem, że nienawidzisz kuchni? - Chodź ze mną! - rozkazała, biorąc torbę z rogalikami i idąc do kuchni. - Zjesz jednego czy dwa? - zapytała, otwierając drzwiczki kuchenki mikrofalowej. - Dwa. Otworzę wino. - Obawiam się, że nie mam wina. - Nie masz wina? - Ani nic do picia. Będziemy musieli popijać wodą. - Chleb i woda! Gdzie się uczyłaś gotowania? W zakładzie karnym? Jess nagle przestała się śmiać. - Byłeś kiedyś w zakładzie karnym? Wyglądał na zdziwionego, potem na rozbawionego. - Co to za pytanie? - Po prostu podtrzymuję rozmowę. - Takimi pytaniami? - Nie odpowiedziałeś. - Nie myślałem, że pytasz serio. - Żartowałam - wycofała się szybko, kładąc cztery rogale na talerz i wkładając do kuchenki. - Nigdy nie byłem w więzieniu, Jess. Wzruszyła ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia. - Nawet żeby odwiedzić przyjaciela? - Wymuszona niedbałość pytania zabrzmiała fałszywie dla niej samej. - Myślisz, że zadaję się z kryminalistami i dlatego przychodzę do ciebie? - Więc powiedz mi, po co do mnie przychodzisz - odparła, lecz odpowiedzią Adama był uśmiech. - Zatem jesteś jedynakiem-rzekła Jess, gdy kończyli kolację siedząc na podłodze u stóp kanapy. - Bardzo zepsutym jedynakiem. - Moja siostra zawsze mówi, że dzieci to nie jabłka, nie mogą być zepsute. - I co jeszcze mówi twoja siostra? - Że nie można zepsuć dziecka nadmiarem miłości. - Chyba jest dobrą matką. - Myślę, że tak. - Wyglądasz, jakby cię to dziwiło. - Nie tego się po niej spodziewałam. - A czego? - Bo ja wiem? Wspaniałej kariery? - Może karierę postanowiła zostawić tobie? - Może - zgodziła się Jess, zła, że jakimś sposobem rozmowa zawsze zbacza na nią. - Ty i twoja żona nigdy nie zamierzaliście mieć dzieci? - Zamierzaliśmy, ale nie wyszło. Z jego tonu wywnioskowała, że nie chce rozwijać tego wątku. Zjadła ostatni kęs rogala i popiła wodą. - Jaka była twoja matka? - zapytał nagle. - Słucham? - Zadrżała i rozlała wodę na podłogę. Poderwała się na równe nogi z okrzykiem: - O Boże! Chwycił ją delikatnie za rękę i pociągnął w dół. - Spokojnie, Jess, to tylko woda. - Wytarł serwetką kałużę. - Co się stało? - Nic. - Więc dlaczego drżysz? - Nie drżę. - Co takiego zaszło między tobą a matką? - Co masz na myśli? - zapytała ze złością. - Nic nie zaszło, o czym ty mówisz? - Dlaczego nie chcesz o niej rozmawiać? - A powinnam? - Powinnaś, bo boisz się tego tematu. - Czyli jeszcze jedna z moich fobii? - rzuciła sarkastycznie. - Opowiedz mi. - Czy ktoś ci kiedyś mówił, że mógłby być z ciebie niezły prawnik? - Co się stało z twoją matką, Jess? Zamknęła oczy i ujrzała matkę stojącą w kuchni, łzy płynęły jej po policzkach. „Nie potrzebuję tego, Jess", - mówiła. „Nie potrzebuję tego od ciebie." Jess czym prędzej otworzyła oczy. - Zniknęła - odpowiedziała w końcu. - Zniknęła? - Wykryła u siebie guz piersi i bardzo się zaniepokoiła. Zadzwoniła do lekarza, umówiła się na popołudnie, ale nigdy do niego nie dotarła. Wyszła z domu na to spotkanie i nikt jej więcej nie zobaczył. - Czyli możliwe, że żyje... - Nie, to nie jest możliwe. Chciał ją objąć, lecz odsunęła się. - Nie zostawiłaby nas tylko dlatego, że się przestraszyła - mówiła Jess, a słowa płynęły gdzieś z głębi jej duszy. - Bała się bardzo, ale nie zostawiłaby nas. Nie była typem kobiety, która w obliczu trudności po prostu zostawia męża i dzieci. Bez względu na to jak bardzo byłaby przestraszona czy zła. - Zła? - Przestraszona. - Ale powiedziałaś: zła. - Nie o to mi chodziło. - O co była zła twoja mama, Jess? - Nie była zła. - Była zła na ciebie, prawda? Jess spojrzała na okno i znów ujrzała zapłakaną twarz matki. „Nie potrzebuję tego, Jess. Nie potrzebuję tego od ciebie." - Zeszłam na dół, była ubrana do wyjścia. Zapytałam, dokąd idzie, ale nie odpowiedziała. W końcu wyznała, że odkryła guz w piersi i ma wizytę u lekarza. Już rano była ubrana na wizytę, która miała się odbyć po południu. - To tak samo jak ludzie, którzy wybierają wieczorem strój na następny dzień. Jess zignorowała insynuację. - Zapytała mnie, czy pójdę z nią do lekarza. Oczywiście zgodziłam się, ale potem posprzeczałyśmy się trochę, taka typowa kłótnia między matką a córką. Ona uważała, że jestem zbyt samowolna, a ja że ma tendencje do nadopiekuńczości. Powiedziałam, żeby się nie wtrącała do mojego życia, a ona żebym się nie fatygowała z nią do lekarza. Odparłam, że może to sobie załatwić, jak chce, i trzasnęłam drzwiami. Kiedy wróciłam, już jej nie było. - I od tamtego czasu przypisujesz sobie winę za to, co się stało. Jess wstała i podeszła do klatki z kanarkiem. - Cześć, Fred, co u ciebie? - Fred ma się świetnie - stwierdził Adam, stając za nią. - Ale nie byłbym tego pewien co do jego właścicielki, przez te wszystkie lata nagromadziłaś w sobie ogromne poczucie winy. - Hej, a co z naszą umową? - odparła, powstrzymując łzy i koncentrując uwagę na żółtym ptaszku. - Żadnych tajemnic, żadnych kłamstw, pamiętasz? - Wypuszczasz go czasami na wolność? - Kanarków nie wypuszcza się z klatek - wyjaśniła, mając nadzieję, że powstrzyma drżenie, które ogarniało jej ciało. - To nie tak jak z papużkami. Papużki są ptakami domowymi, a kanarki są dzikie i nie dałyby się złapać. - Nie musisz się obawiać, że odleci i nigdy nie wróci - powiedział cicho Adam. Aluzja była zbyt jaskrawa, aby można ją zignorować. Jess odwróciła się do niego ze złością. - Ptak jest po prostu maskotką, nie metaforą. - Jess... - Lepiej powiedz, że rzuciłeś psychiatrię i zająłeś się sprzedażą butów!... Do diabła, kim ty jesteś, Adamie Stohn? Stali naprzeciw siebie, Jess drżała, Adam był zupełnie spokojny. - Chcesz, żebym sobie poszedł? - zapytał. Nie, pomyślała. - Tak. Powoli ruszył do drzwi. - Adam! - zawołała, a on zatrzymał się z ręką na klamce. - Myślę, że nie powinieneś więcej tu wracać. Przez chwilę myślała, że mógłby się odwrócić, podejść, wziąć ją w ramiona, wszystko wyznać. Nie zrobił tego jednak i chwilę później została sama w pokoju pełnym cieni i duchów przeszłości. 21 Jeszcze przed końcem tygodnia biuro medycyny sądowej przekazało raport w sprawie śmierci Connie DeVuono, a sędziowie przysięgli w procesie Terry'ego Walesa rozpoczęli naradę nad werdyktem. Connie DeVuono została zgwałcona, pobita i uduszona kawałkiem drutu, który przeciął tętnicę szyjną i niemal odciął głowę. Stwierdzono, że drut użyty do popełnienia zbrodni był identyczny z tym, jakiego używano w fabryce zatrudniającej Ricka Fergusona. Został więc wydany nakaz aresztowania Fergusona. - Jak myślisz, ile czasu zajmie przysięgłym uzgodnienie werdyktu? - zapytała Barbara. - Wiem tyle co ty. Może parę godzin, może parę dni - odparła Jess sięgając do telefonu, który właśnie zaczął dzwonić. - Minęły już dwadzieścia cztery godziny. Jess wzruszyła ramionami. Czekała na werdykt równie niecierpliwie jak Barbara, lecz nie miała ochoty się do tego przyznać. Podniosła słuchawkę i powie' działa: - Jess Koster. - Zniknął - zakomunikował Don bez powitania. Poczuła, jak żołądek skacze jej do gardła. Nie musiała pytać, o kim mówi. - Kiedy? - W nocy. Mój człowiek właśnie do mnie dzwonił. Obserwował dom całą noc i rano zorientował się, że Ferguson nie wyszedł do pracy o zwykłej porze. Nabrał podejrzeń, poczekał jeszcze chwilę i pomyszkował wokół, lecz po Fergusonie nie było ani śladu. Zadzwonił do niego do pracy, ale oczywiście się tam nie zjawił. Prawdopodobnie zorientował się, że może zostać aresztowany, i wymknął się oknem od podwórza, kiedy było jeszcze ciemno. - Policja rzeczywiście chciała go aresztować. Dziś rano wydaliśmy nakaz. Ton Dona natychmiast się zmienił, nie był już troskliwym byłym mężem, ale prawnikiem czujnie stojącym na straży praw swego klienta. - Na jakiej podstawie został wydany nakaz? - Drut, którym zamordowano Connie DeVuono, jest taki sam jak drut używany w fabryce zatrudniającej Ricka Fergusona. - Co jeszcze? - A czegóż jeszcze trzeba? - To za mało. - Nie żeby go doprowadzić na przesłuchanie. - Odciski palców? - Nie. - Tylko kawałek drutu i nic więcej? - Ten kawałek drutu wystarczył do zabicia Connie DeVuono i wystarczy też do skazania twojego klienta. - Dobrze, Jess, nie chcę teraz tego roztrząsać. Możemy porozmawiać o dowodach obciążających mojego klienta, jak tylko policja go doprowadzi. Poleciłem mojemu człowiekowi, żeby tymczasem miał cię na oku. - Co? Mówiłam ci, Don, że nie potrzebuję niańki. - Nie masz racji. Nie opieraj się, Jess, to tylko na dwa, trzy dni. Nie zaszkodzi ci to. - A Rick Ferguson mógłby mi zaszkodzić? - Nawet nie poczujesz, że jesteś obserwowana. - A jednak Rick Ferguson poczuł. - Zrób to dla mnie, dobrze? - Masz jakiś pomysł, gdzie szukać twojego klienta? - Nie. A jak werdykt w sprawie morderstwa z kuszy? - Przysięgli naradzają się już dwadzieścia cztery godziny. - Mówi się, że twoje końcowe przemówienie było wręcz klasyczne. - Przysięgli są odporni na klasykę - skomentowała Jess, chcąc jak najszybciej skończyć tę rozmowę. - Zadzwonię do ciebie później - powiedziała i odłożyła słuchawkę, nie mówiąc nawet „do widzenia". - Dzwonił właśnie detektyw Mansfield - poinformował ją Neil. - Rick Ferguson zwiał. Telefon na biurku Jess znowu zadzwonił. - Chyba będzie dziś ciężki dzień - stwierdziła Barbara. - Mam odebrać? Jess potrząsnęła głową i podniosła słuchawkę. - Jess Koster. - Cześć, Jess, tu Maureen. Nie przeszkadzam? - Jestem akurat dosyć zajęta - odparła, czując niemal, jak na twarzy siostry pojawia się rozczarowanie. - Możemy porozmawiać parę minut. - Barry dopiero dzisiaj rano powiedział mi, że dzwoniłaś w poniedziałek. Przepraszam. - Dlaczego przepraszasz za Barry'ego? Zapadła cisza. - Teraz ja przepraszam - rzuciła szybko Jess. - Barry był bardzo chory cały tydzień. Lekarz obawiał się nawet, że to może być zapalenie płuc. Całe szczęście, że antybiotyki postawiły go na nogi. Dziś wrócił do pracy. - Cieszę się, że wyzdrowiał. - Jess znów przypomniała sobie list nasączony moczem i zastanowiła się, czy mógł pochodzić od szwagra. - Kiedy wychodził do pracy, przypomniał sobie o twoim telefonie i powiedział mi. Myślałam, że go zabiję! - Ostatnio jest sporo zabójstw. - Słucham? - A jak ty się czujesz? - Ja? Po prostu nie mam czasu chorować - odparła Maureen tonem, jakiego często używała jej młodsza siostra. - Wiem, jaka jesteś zajęta, ale nie chciałabym, żebyś myślała, że zignorowałam twój telefon. Bardzo się ucieszyłam, że się odezwałaś. - A co słychać u taty? - zapytała Jess, zdając sobie sprawę, że nie rozmawiała z nim od wielu tygodni. Poczuła się winna i zarazem zła na siebie za to poczucie winy. - Jest naprawdę szczęśliwy, Jess. - Cieszę się. - Sherry jest dla niego bardzo dobra, sprawia, że trzyma się w formie. Przyjdą do nas na obiad w piątek wieczorem. Będziemy już mieli choinkę. Może też byś wpadła? Jess zamknęła oczy. Jak długo jeszcze będzie ranić ludzi, którzy są jej najbliżsi? - Jasne. - Naprawdę? - To wspaniała propozycja. - Naprawdę? - powtórzyła Maureen, jakby nie mogła uwierzyć własnym uszom. - To świetnie. Stęskniliśmy się za tobą. Tyler ciągle się bawi tym samolotem, który mu sprezentowałaś. A bliźniaczki urosły tak, że ich nie poznasz. - Nie przesadzaj, Maureen, to nie było aż tak dawno - roześmiała się Jess. - Prawie dwa miesiące - przypomniała Maureen. Czy rzeczywiście od dwóch miesięcy nie widziała rodziny? - Chyba muszę już iść - rzekła Jess. - Jasne, na pewno jesteś teraz bardzo zajęta. Słyszałam w dzienniku, że ława przysięgłych obraduje w sprawie mordercy z kuszą. Podali już werdykt? - Jeszcze nie. - No to życzę ci powodzenia. - Dziękuję. - Do zobaczenia w przyszłym tygodniu - powiedziała Maureen. - Do zobaczenia - zgodziła się Jess i odłożyła słuchawkę. - Coś nie w porządku? - odezwała się Barbara. Jess potrząsnęła przecząco głową i udała, że zaczyna studiować akta rozłożone na biurku. Prawie dwa miesiące! - pomyślała. Minęły dwa miesiące, odkąd widziała się z siostrą, bawiła z siostrzeńcem i brała w ramiona bliźniaczki. Dwa miesiące nie widziała ojca. Jak mogła do tego dopuścić? Przecież ma tylko ich. Czy zrobiła się aż taką egoistką, skoncentrowaną tylko na sobie, nie wykraczającą poza swój wąski światek? Może stałe obcowanie z kryminalistami sprawiło, że nie potrafi już znaleźć się wśród uczciwych ludzi, którzy ją kochają i których jedyną zbrodnią jest to, że chcieli poukładać sobie życie po swojemu? A przecież walczyła o to samo dla siebie, przecież właśnie to było przyczyną kłótni z matką w dniu jej zniknięcia. Odrzuciła głowę do tyłu, czując, jak napinają się mięśnie barków. Kiedy wreszcie minie ta obsesja myślenia o matce? Dlaczego wciąż jest więźniem wydarzeń, które rozegrały się przed ośmioma laty, i cokolwiek zrobi, zawsze wraca do dnia zniknięcia matki? Cholerny Adam Stohn, pomyślała, a napięcie w barkach przeniosło się także na inne mięśnie. Wszystko przez niego, on nakłonił ją do zwierzeń i uwolnił udrękę, smutek, poczucie winy, które drzemały gdzieś głęboko. W gruncie rzeczy jednak zdawała sobie sprawę, że to nie wina Adama. Nie mógł wiedzieć, że zadając swoje proste pytania, wkracza na pole minowe emocji. Plaster nie jest wystarczającym lekiem na raka. Może zakrywać objawy, ale jeśli po kilku latach zostanie zerwany, odsłoni proces, który wymknął się już spod kontroli i nie da się powstrzymać. Nic dziwnego, że nie miał ochoty zostać i wyszedł tak pospiesznie. „Chcesz, żebym sobie poszedł?" zapytał, a ona odpowiedziała: „Myślę, że nie powinieneś więcej tu wracać". I to wszystko, pomyślała teraz, przypominając sobie, że dla prawnika wiara w słowa jest jedyną walutą, jaką dysponuje. A on po prostu jej posłuchał. - Szlag by cię trafił, Adamie Stohn - mruknęła. - Co mówiłaś? - Barbara podniosła głowę znad biurka. Jess potrząsnęła głową. Niespodziewanie poczuła znajomy ból w piersiach, nie mogła złapać tchu i z trudem utrzymywała równowagę. Głowa zrobiła się niewiarygodnie lekka, zdawało jej się, że zaraz spadnie z krzesła. O nie, pomyślała sztywniejąc i poczuła, jak wszystko wokół zaczyna znikać i zamieniać się w jeden wielki niepokój. Tylko nie walcz z tym, rozkazała sobie czym prędzej. Poddaj się, cóż gorszego może cię spotkać? Najwyżej spadniesz z krzesła i potłuczesz sobie tyłek. Może nawet zwymiotujesz, i co z tego? Powoli nabrała powietrza i stopniowo udało jej się przywrócić normalny rytm pracy płuc. Wydostała się z mgły, świat wracał na swoje miejsce, ustępowało napięcie mięśni. Znowu docierały do niej odgłosy biura, pomruk faksu, stuk klawiszy komputerów, brzęczenie telefonów. Zobaczyła, jak Neil podchodzi do jej biurka i podnosi słuchawkę telefonu. Od jak dawna już dzwonił? - Neil Strayhorn - powiedział wyraźnie, patrząc na Jess. - Już wrócili? Teraz? Jess odetchnęła głęboko i wstała zza biurka. Nie musiała o nic pytać. Wiedziała, że sędziowie przysięgli wrócili z narady. - Panie i panowie przysięgli, czy macie gotowy werdykt? Jess doznawała znajomego uczucia, kiedy rośnie poziom adrenaliny we krwi, lecz starała się oddychać normalnie. Uwielbiała te chwile i jednocześnie nienawidziła. Kochała je za napięcie, za dramatyzm sytuacji, w której za moment mogła się dowiedzieć o zwycięstwie. Z tych samych przyczyn nienawidziła tego, bo zaraz mogła poznać smak przegranej, poza tym właśnie wówczas z całą jasnością było widać, że w tym wszystkim chodzi wyłącznie o grę: o zwycięstwo lub porażkę. Wersja jednego prawnika przeciwko wersji drugiego; sprawiedliwość zepchnięta do roli biernego obserwatora, ani śladu prawdy obiektywnej i ostatecznej. Przewodniczący odchrząknął i spojrzał w papiery, jakby zapomniał, jaki werdykt wydali przysięgli, i chciał się po raz ostatni upewnić, zanim przemówi. - My, sędziowie przysięgli - zaczął i znowu odchrząknął - ogłaszamy, że uznajemy Terry'ego Walesa winnym popełnienia morderstwa pierwszego stopnia. W sali zawrzało. Reporterzy wybiegli, krewni i przyjaciele ofiary ze łzami w oczach skupili się razem. Sędzia Harris podziękował przysięgłym i pozwolił im się rozejść. Jess uścisnęła współpracowników, przyjmowała gratulacje, zauważyła rezygnację we wzroku Hala Bristola i szyderczy uśmiech na ustach oskarżonego, gdy go wyprowadzano. Po wyjściu z sali Jess została otoczona przez reporterów, którzy podsuwali jej mikrofony i wymachiwali notesami tuż przed nosem. - Czy jest pani zaskoczona werdyktem? Spodziewała się pani wygranej? Jak się pani teraz czuje? - pytali przy wtórze błyskających fleszy. - Wierzymy głęboko w wymiar sprawiedliwości naszego kraju - mówiła Jess dziennikarzom, idąc w stronę windy - i dlatego nigdy nie wątpiliśmy w taki właśnie wynik sprawy. - Czy zażąda pani kary śmierci? - Niech pan zgadnie - odparła Jess, naciskając przycisk windy i słysząc, jak Hal Bristol mówi innemu reporterowi, że zamierza się odwoływać. - Jak się pani czuje po takim sukcesie? Jess wiedziała, że powinna zwrócić reporterom uwagę, iż nie chodziło tu o wygraną lub przegraną, lecz o wymierzenie sprawiedliwości, o skazanie człowieka, który dopuścił się zbrodni. Uśmiechnęła się jednak szeroko i powiedziała: - Wspaniale. - Hej, czy to twoje zdjęcie było dzisiaj w porannych gazetach? - zapytała Vasiliki obserwując, jak Jess związuje włosy w koński ogon przed długim lustrem w sali ćwiczeń wen-do. - Moje - odparła nieśmiało, ciągle czując w głowie rezultaty zbyt wielu piw wypitych poprzedniego wieczora w restauracji Jeana. Zazwyczaj nie odwiedzała po pracy tej restauracji, w której większość prokuratorów czuła się jak w domu, ale ubiegłego wieczoru dała się przekonać, że musi uczcić zwycięstwo. Czuła się jak kot, który leży na grzbiecie i daje się wszystkim głaskać po brzuszku. Zaraz po powrocie do biura zadzwoniła do ojca, lecz nie było go w domu. Zadzwoniła do siostry, ale Maureen była zajęta dziećmi i miała tylko czas przekazać jej zdawkowe gratulacje. Zadzwoniła do Dona, pochwaliła się wygraną, wysłuchała przeprosin za to, że nie może jej zaprosić na uroczysty obiad, bo jest już gdzieś umówiony. Umówiony z Trish, pomyślała, ale nic nie powiedziała, zastanawiając się, czego, u licha, mogła się po nim spodziewać. Wtedy zrobiła coś, czego nie robiła nigdy dotąd: poszła do toalety, zamknęła się w kabinie, zamknęła oczy i po prostu stała tam. - Wygrałam - powiedziała na głos i pozwoliła, aby duch matki wziął ją w ramiona i przytulił. Uroczystość w restauracji trwała do rana. Tom Olinsky, przełożony Jess, odwiózł ją do domu, odprowadził do drzwi i upewnił się, że bezpiecznie wylądowała w łóżku. Jess ani razu nie zauważyła detektywa wynajętego przez Dona do jej ochrony, ale wiedziała, że jest gdzieś w pobliżu, i mimo woli czuła wdzięczność. Zasnęła głęboko, nie słyszała nawet budzika i omal nie spóźniła się na lekcję samoobrony, przybywając w ostatniej chwili z nieuczesanymi włosami. Stała teraz, z pustym żołądkiem i pulsującą głową, zupełnie nie mając ochoty krzyczeć, trenować szponów orła i uderzeń pięści, które miały mieć siłę młota. - Róbcie użytek z kostek dłoni! - usłyszała okrzyk Dominika, zanim go jeszcze ujrzała. - Nie przyznałaś się nam, że jesteś prokuratorem okręgowym! - przemówiła Vasiliki, gdy otoczyły je inne kobiety. - Zastępcą prokuratora-poprawiła odruchowo Jess. - W każdym razie ważną osobistością! Jess uśmiechnęła się, skrępowana swoim nowym statusem. Pozostałe kobiety przyglądały się jej z ciekawością. - Czytałam, że będziesz żądała kary śmierci - powiedziała Maryellen. - Myślisz, że ją uzyskasz? - Trzymam kciuki. - Nie wierzę w skuteczność kary śmierci - oznajmiła Ayisha. - Ona jest jeszcze taka młoda!... - dodała jej matka. Zasłony rozsunęły się i wszedł Dominik. - Witam wszystkich. Jesteście gotowe do walki? Kobiety odpowiedziały groźnym pomrukiem i gestami zaciśniętych pięści. - Dobrze. Rozsuńcie się wzdłuż całej sali. Jak się nazywa pierwsza linia obrony? - Kiyi - zawołała Vasiliki. - Zgadza się, kiyi. A co to jest kiyi? - zapytał Dominik, patrząc na Jess. - Krzyk - zaczęła. - Nie krzyk. Wielki okrzyk, ryk. - Ryk - powtórzyła Jess. - Kobiety łatwo krzyczą, ale z trudem przychodzi im ryknąć. Więc co to jest kiyi? - Ryk - odparła Jess. - A zatem, Jess, pozwól nam usłyszeć twój ryk. - Tylko mój? - Zapewne nie będzie z tobą innych kobiet, gdy ktoś zaatakuje cię na ulicy. - Nie masz przecież kłopotów, by ryknąć na sali sądowej - zauważyła nieśmiało Vasiliki. - No, dalej - polecił Dominik. - Idę do ciebie. Jestem wielki, niebezpieczny, chcę się dobrać do ciebie. - Hohh! - krzyknęła Jess. - Głośniej. - Hohh! - Jeszcze głośniej. - Hohh! - ryknęła Jess. - Teraz lepiej. A co z tobą? - Dominik odwrócił się do Catariny. Jess uśmiechnęła się dumnie, słuchając ryku pozostałych kobiet. - Dobrze, a teraz zobaczmy orle szpony wyciągające się w stronę oczu napastnika - powiedział Dominik, znowu patrząc na Jess. - Właśnie tak, jeszcze wyraziściej. - Poprawił jej palce. - Teraz zaatakuj moje oczy. - Nie mogę. - Jeśli tego nie zrobisz, rozszarpię cię na kawałki - ostrzegł. - Dalej, atakuj moje oczy. Jess wymierzyła cios w kierunku jego twarzy i z ulgą zobaczyła, że zrobił unik. - Nieźle. Ale nie bój się o mnie, potrafię się obronić. Spróbuj jeszcze raz. Spróbowała. - Dobrze. Następna - kontynuował, posuwając się wzdłuż rzędu kobiet. Po szponach orła przyszła kolej na trenowanie uderzeń pięścią niczym młotem. - Nie bójcie się wbić napastnikowi kości nosowej prosto w mózg - instruował Dominik. - W takim razie - zachichotała Vasiliki - powinnyśmy chyba mierzyć poniżej pasa? Kobiety parsknęły śmiechem. - A powiedzcie mi - kontynuowała, opierając dłonie na biodrach - dlaczego mężczyźni nigdy nie potrafią się zorientować, kiedy kobieta ma orgazm? - Dlaczego? - Bo wtedy nigdy ich nie ma w pobliżu. Ryknęły śmiechem. ' - A dlaczego mówi się, że kobiety nie mają rozumu - Nie wiem. - Bo nie mają jaj, w których by go trzymały. Znowu wybuchnęły śmiechem. - Starczy już! - zawołał instruktor. - Poddaję się. - A co to jest: mały kawałek ciała na końcu penisa? - Vasiliki cicho zapytała Jess, gdy ustawiały się w szereg. Jess wzruszyła ramionami. - Mężczyzna! - zawołała Vasiliki. - Dobrze, dobrze - wtrącił raz jeszcze Dominik. - Spróbujcie wykorzystać tę agresję wobec mężczyzn we właściwy sposób. - Upewnił się, że są skupione na tym, co mówi. - Nauczę was teraz paru chwytów, które powinny wam pomóc utrzymać napastnika z daleka. Załóżmy, że wracacie same do domu i nagle ktoś was chwyta od tyłu. Co wtedy przede wszystkim robicie? - Kiyi - odparła Maryellen. - Hohh! - powiedziała równocześnie jej córka. - Dobrze - pochwalił Dominik. - Zaczynacie krzyczeć, robicie wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę. Nie musi to być „hohh!", ale musi być głośne. Ale co zrobicie, jeśli napastnik zaknebluje wam usta albo przyłoży nóż do gardła? Nie będziecie mogły krzyczeć. Co zrobicie? - Zemdlejemy - odezwała się Catarina. - Nie, nie zemdlejecie-zapewnił Dominik.-No co zrobicie? - Nie będziemy się opierać - oświadczyła Jess. - Użyjemy siły napastnika przeciwko niemu. - Dobrze, spróbujmy. - Skinął na Jess. - Chwycę cię, a tym masz udawać, że mi się poddajesz. Wyciągnął rękę i złapał Jess za dłoń, pociągając ją wolnym ruchem do siebie. - Dobrze, chodź za mną. A teraz, jak jesteś już przy mnie, odepchnij mnie z całej siły. Właśnie tak. Użyj mojego ciężaru przeciwko mnie. Wykorzystaj siłę, z jaką cię przyciągam, aby mnie odepchnąć. Pchnij. Dobrze. - Puścił jej rękę. - Kiedy już pozbawisz sukinsyna równowagi, pamiętaj o użyciu każdej broni, jaką dysponujesz. Kop, gryź, uderzaj, wykorzystaj to, czego już się nauczyłaś na kursie. Pokażę wam teraz jeszcze parę sposobów użycia nóg. Jess obserwowała uważnie, jak Dominik demonstruje różne chwyty - pokazywał, jak operować barkami, przenosić ciężar ciała. Po dwóch godzinach wszystkie kobiety z trudem oddychały, lecz twardo walczyły. - Dobrze, a teraz spróbujmy poskładać to wszystko razem - zarządził Dominik.-Dobierzcie się parami. Vas, ty z Maryellen, Ayisha z Catariną, a ty-wskazał Jess-ze mną. Jess zbliżyła się do niego ostrożnie. Nagle wyciągnął ręce i chwycił ją, ciągnąc do siebie. - Hohh! - ryknęła i instynktownie szarpnęła w tył. Cholera! pomyślała. Ile razy trzeba mi powtarzać? Nie opierać się, poddać się napastnikowi. Pozwoliła mu się przyciągnąć, a kiedy była już przy nim, nagle pchnęła całym ciężarem, podcięła mu nogi i padła wraz z nim na podłogę. Udało mi się, pomyślała triumfalnie. Poddała się napastnikowi, użyła jego siły przeciwko niemu, powaliła go na ziemię i udowodniła, że nie jest taka łatwa do pokonania. Odrzuciła głowę i roześmiała się głośno. Nagle poczuła dotknięcie na skroni, odwróciła głowę i zobaczyła, że Dominik uśmiecha się do niej, trzymając dwa palce prawej ręki przyłożone do jej głowy jak lufa rewolweru. Opuścił kciuk, jakby odbezpieczając broń, i powiedział spokojnie: - Bang. Już nie żyjesz. 22 - Cholerny skurwysyn - mruczała ciągle Jess, idąc Willow Street. Po jakiego diabła traciła czas, marnowała sobotnie popołudnia, jedyne, jakie miała dla siebie, próbując nauczyć się samoobrony? Udawała, że staje się nietykalna, tymczasem w rzeczywistości gdyby ktoś naprawdę chciał jej zrobić krzywdę, byłaby całkowicie zdana na jego łaskę. Nawet świetnie wyćwiczone „hohh!" nic by nie pomogło przeciwko kuszy, a dłoń zaciśnięta w orle szpony byłaby niczym wobec kuli. Ryczała niczym ranny łoś, czuła się niezwyciężona, panowała nad sytuacją, a tu nagle parę palców przyłożonych do skroni odarło ją ze wszelkich złudzeń. Nie miała kontroli nad niczym. Można ją było skrzywdzić równie łatwo jak każdą kobietę. Dominik obiecał, że za tydzień pokaże im, jak bronić się przed napastnikiem dysponującym nożem lub bronią palną. Świetnie, myślała Jess, przechodząc przez jezdnię, zobaczymy, co z tego wyniknie. Gdy minęła róg i weszła na Orchard Street, nagle go zobaczyła. Szedł w dół po schodach jej domu, kołnierz kurtki miał postawiony dla ochrony przed zimnem. Zatrzymała się niepewna, co ma teraz zrobić: iść dalej czy odwrócić się i uciekać co sił w nogach w przeciwnym kierunku. Pamiętała z kursu, że najważniejsze jest rozpoznanie w porę niebezpieczeństwa i uniknięcie go. Ucieczka była dla kobiet najskuteczniejszą metodą obrony. Nie uciekła jednak. Stała na środku chodnika, aż odwrócił się w jej stronę, zobaczył ją i podszedł. Nie drgnęła nawet wtedy, gdy wyciągnął ramiona i przytulił ją. - Musimy porozmawiać - powiedział Adam. - Dorastałem w Springfield - mówił, pochylając się ku niej przez stolik w tej samej włoskiej restauracji, w której umówili się po raz pierwszy. Było jeszcze wcześnie i lokal świecił pustkami. Carla krążyła wokół, lecz nie podchodziła, jakby rozumiejąc, że są sprawy ważniejsze niż wybieranie potraw. - Chyba już ci mówiłem, że jestem jedynakiem - kontynuował Adam - a moja rodzina jest stosunkowo zamożna. Ojciec jest psychiatrą, więc nie pomyliłaś się aż tak bardzo pytając, czy porzuciłem psychiatrię na rzecz sprzedawania butów. Chyba pewną wiedzę o ludziach mam już zakodowaną w genach. - Roześmiał się. - Matka z kolei jest historykiem sztuki i prowadzi własną firmę doradczą, która ma siedzibę w wielkim domu pełnym antyków i nowoczesnych obrazów. W dzieciństwie miałem wszystko, czego tylko zapragnąłem, nauczyłem się, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Myślałem, że należy mi się wszystko, czego sobie zażyczę. Zamilkł, a Jess obserwowała, jak zaciska i rozprostowuje dłonie na krawędzi stołu. - Wszystko zawsze przychodziło mi bez trudu: szkoła, stopnie, dziewczyny, co tylko chciałem. Przez pewien czas bardzo pragnąłem niejakiej Susan Cunningham. Była ładna, lubiana i zepsuta tak samo jak ja. Jej ojcem jest H.R. Cunningham, a to nazwisko mówi wiele ludziom z branży budowlanej. Słyszałaś o nim? Jess potrząsnęła przecząco głową, patrząc na jego usta, gdy mówił. - Pragnąłem jej, wzdychałem do niej i w końcu się z nią ożeniłem. Nie trzeba dodawać, że to małżeństwo było kompletnym niewypałem. Nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego prócz jednego: oboje lubiliśmy przyglądać się sobie w lustrze. Cóż tu można dodać? Myśleliśmy, że cokolwiek zrobimy, zasłuży na powszechny zachwyt i aplauz. A tak się nie działo, toteż zaczęliśmy się kłócić, obwiniać za niepowodzenia, życie stawało się piekłem. Jedyne, co nam się udało, to Beth. Jess spojrzała mu w oczy, ale Adam uciekł wzrokiem. - Beth? - Nasza córeczka. - Masz córkę? Mówiłeś, że... - Wiem, co mówiłem. Kłamałem. - Mów dalej - powiedziała Jess, wstrzymując oddech. - Beth urodziła się parę lat po naszym ślubie, była najsłodszym dzieckiem, jakie znałem. Wyglądała jak porcelanowa chińska laleczka, która jest tak delikatna, że boisz się jej dotknąć, aby nie uszkodzić. Patrz. - Drżącą ręką wyjął z portfela zdjęcie jasnowłosej roześmianej dziewczynki w białej spódniczce i czerwonej bluzce. - Jest śliczna - zgodziła się Jess, próbując dłonią uspokoić jego rękę. - Była śliczna. Nie żyje - rzekł Adam, chowając zdjęcie do portfela, a portfel do kieszeni dżinsów. - Co? Mój Boże, kiedy? Jak? Spojrzał na nią niewidzącymi oczami. Kiedy przemówił, jego głos był odległy, pełen dystansu, jakby dochodził z bardzo daleka. - Miała sześć lat. Nasze małżeństwo właściwie już się rozpadło. Susan twierdziła, że żyję tylko pracą, ja zarzucałem jej to samo. Oboje zgadzaliśmy się, że za mało czasu poświęcamy dziecku. W końcu mój ojciec zorientował się, co się święci, i zaproponował terapię, ale nie mieliśmy do niej przekonania. Jej rodzice też widzieli, co się dzieje, mieli jednak inne podejście. Zamiast terapii wykupili nam wczasy na Bahamach. Sądzili, że jeśli spędzimy parę tygodni tylko we dwoje, pokonamy trudności. Zaoferowali, że w tym czasie zaopiekują się Beth. powiedzieliśmy: w porządku, dlaczego, u licha, nie skorzystać z takiej oferty? Zamilkł na chwilę. - Beth nie chciała, żebyśmy wyjeżdżali. Dzieci mają nosa. Myślę, iż bała się, że jeśli wyjedziemy, może się stać coś złego. Zaczęła miewać napady złego humoru, bóle brzucha, takie rzeczy. Rankiem w dniu, kiedy wyjeżdżaliśmy, skarżyła się, że ma sztywny kark. Nie zwróciliśmy na to większej uwagi. Ostatnio ciągle na coś narzekała. Oceniliśmy, że w ten sposób próbuje zmusić nas do pozostania w domu. Zmierzyliśmy jej gorączkę, ale wszystko było w porządku. Rodzice Susan zapewniali nas, że się nią dobrze zaopiekują i gdyby coś się działo, natychmiast zawiozą ją do lekarza. No i wyjechaliśmy na wczasy. Spojrzał w kierunku drzwi i przez chwilę nic nie mówił. - W nocy dostała gorączki. Rodzice Susan zadzwonili do lekarza, który kazał jej podać środki na obniżenie gorączki i powiedział, że jeśli do rana nie nastąpi poprawa, mają z nią przyjechać. W środku nocy temperatura gwałtownie podskoczyła, Beth zaczęła majaczyć. Teść zawiózł ją do szpitala, ale było już za późno. Zmarła jeszcze przed świtem. Zapalenie opon mózgowych. - Mój Boże, to okropne. - Zadzwonili do nas na statek i załatwili powrót do domu, ale domu już nie było. Zniknął jedyny łączący nas element. Spróbowaliśmy terapii, ale byliśmy zbyt źli na siebie, aby mogła dać jakikolwiek efekt. W gruncie rzeczy nie chcieliśmy nawet efektu, chcieliśmy oskarżać się nawzajem i szukać winnego. Myślałem o podaniu do sądu lekarza, teściów, w końcu wystąpiłem tylko o rozwód. Rzuciłem pracę, dom, wszystko, i wyjechałem. To nie miało żadnego znaczenia po stracie dziecka. Przyjechałem do wielkiego miasta, zostałem sprzedawcą krawatów w firmie Carson, Pirie, Scott & Company. Potem odkryłem damskie buty, a resztę już znasz. Spojrzał na Jess, na drzwi, i jeszcze raz na Jess. - Spotykałem wiele kobiet, ale nie angażowałem się w żadne romanse. Flirtowałem, dowcipkowałem, sprzedawałem mnóstwo butów. Nikt nie namówiłby mnie na poważny związek. Po co ryzykować cierpienie? I wtedy zjawiłaś się ty, waląc obcasem w dłoń z taką siłą, że prędzej czy później coś musiałoby pęknąć: albo obcas, albo dłoń. Popatrzyłem na ciebie, spojrzałem ci w oczy i wiedziałem: to jest osoba, która została zraniona tak mocno jak ja. Jess poczuła łzy napływające do oczu i czym prędzej odwróciła głowę. - Nie zamierzałem do ciebie dzwonić - ciągnął. - Mieszanie się w czyjeś problemy to ostatnie, na co miałem ochotę, chociaż może w gruncie rzeczy podświadomie tego właśnie szukałem. Niewątpliwie taką diagnozę wystawiłby mój ojciec. Zapewne po prostu przyszedł już na to czas. W każdym razie kiedy przywieźli te cholerne botki, wiedziałem, że muszę się z tobą zobaczyć. Zadzwoniłem i umówiłem się, chociaż obiecywałem sobie, że nie będzie dalszego ciągu. Nie miałem zamiaru dzwonić do ciebie nigdy więcej. A jednak coś mnie przyciągało do twoich drzwi. Cały poprzedni tydzień myślałem o tobie i mimo że kazałaś mi więcej nie przychodzić, musiałem się z tobą zobaczyć. Nie sprzedałem ani jednej przeklętej pary butów... Jess roześmiała się, czując równocześnie łzy spływające po policzkach. - A twoi rodzice? - zapytała. - Nie widziałem się z nimi od czasu wyjazdu ze Springfield. - To musiało być dla ciebie trudne. Wyglądał na zdziwionego. - Większość ludzi powiedziałaby, że to musi być trudne dla nich, ale masz rację, to jest trudne także dla mnie - przyznał. - Więc dlaczego tak postępujesz? - Chyba nie jestem jeszcze gotów spotkać się z nimi. Dzwonimy do siebie od czasu do czasu. Próbują mnie zrozumieć, dać mi czas i swobodę, której potrzebuję, ale pewnie masz rację: nie ma sensu dłużej tego przeciągać. - W Springfield nie zajmowałeś się sprzedawaniem butów, prawda? - zapytała, znając odpowiedź. Potrząsnął głową. - Czym się zajmowałeś? - Chyba już się domyślasz. - To prawda - przyznała. - Jesteś prawnikiem, zgadza się? - Chciałem ci już wcześniej powiedzieć, ale skoro nie miałem zamiaru więcej do ciebie dzwonić, jaki to miało sens? - A ja ci opowiadałam o prawie, o tym, jak działa machina sprawiedliwości... - Bardzo mi się to podobało, było jak kurs dokształcający. Twój entuzjazm jest bardzo zaraźliwy, poza tym jesteś świetnym nauczycielem. - Czuję się jak idiotka. - Jedynym idiotą przy tym stoliku jestem ja - zapewnił. - W czym się specjalizujesz? - zapytała parskając śmiechem, zanim jeszcze usłyszała odpowiedź. - W prawie kryminalnym - odparł zgodnie z jej przewidywaniami. - Oczywiście. - Nie zamierzałem cię okłamywać. Po prostu nigdy nie przypuszczałem, że sprawy zajdą tak daleko. - A jak daleko zaszły? - Na tyle daleko, żebym nie chciał cię stracić i opowiedział ci prawdę, a także abym doszedł do wniosku, że się zakochałem. - Opowiedz o swojej córce - poprosiła Jess, biorąc jego rękę w dłonie. - Cóż mogę powiedzieć? - zapytał drżącym głosem. - Opowiedz jakieś miłe wydarzenie, które pamiętasz. Nastąpiła długa chwila ciszy. Carla podeszła, lecz dostrzegłszy spojrzenie Jess, oddaliła się. - Kiedy miała cztery latka, była strasznie zaaferowana swoimi urodzinami, które miały być wyprawiane następnego dnia - zaczął Adam. - Susan kupiła jej na tę okazję nową sukienkę i Beth nie mogła się doczekać, kiedy ją wreszcie włoży. Zaprosiła na przyjęcie urodzinowe mnóstwo dzieciaków, my załatwiliśmy iluzjonistę i wiele innych atrakcji. W końcu poszliśmy do łóżek; zasnąłem kamiennym snem. Nagle czuję, że ktoś mnie delikatnie klepie po ramieniu. Otwieram oczy i widzę Beth, stojącą przy łóżku i patrzącą na mnie. Zapytałem: „Co się stało, kochanie?", a ona odparła bardzo podekscytowana: „Już są moje urodziny, prawda?" Powiedziałem: „Tak, ale jest dopiero trzecia nad ranem, wracaj do łóżeczka". A ona na to: „O, myślałam, że już trzeba wstawać, i ubrałam się". I stała tak, w urodzinowej sukience, którą sama włożyła, w butach, w białych skarpetkach, gotowa iść na przyjęcie. Pomyślałem wtedy, że wspaniale jest mieć coś, czym można by się aż tak ekscytować. Wstałem, zaprowadziłem ją do jej pokoju, przebrałem z powrotem w piżamę i położyłem. Od razu zasnęła. - Podoba mi się ta historia. Adam uśmiechnął się, a w kącikach jego oczu pojawiły się łzy. - Innym razem, a mogła mieć wtedy ze trzy latka, powiedziała mi, że jeden chłopczyk z przedszkola sprzeciwia się jej, przezywa ją brzydkimi wyrazami i bardzo jej się to nie podoba. Zapytałem, jakimi wyrazami ją przezywa, a ona na to tym swoim słodziutkim, niewinnym głosikiem: „Woła, że jestem pierdolony osesek". Jess parsknęła śmiechem. - Obawiam się, że zareagowałem tak samo - wyznał Adam, również się śmiejąc. - Spojrzała na mnie wielkimi piwnymi oczami i pyta: „Pójdziesz dzisiaj ze mną do przedszkola, tatusiu? Powiesz mu, żeby mnie nie nazywał pierdolonym oseskiem?" - I poszedłeś? - Powiedziałem jej, że na pewno sama sobie poradzi z tym łobuzem. I pewnie sobie poradziła, bo więcej o nim nie słyszeliśmy. - Mam wrażenie, że byłeś dobrym ojcem. - Lubię tak myśleć o sobie. - A byłeś dobrym prawnikiem? - zapytała po chwili. - Najlepszym w Springfield. - Myślałeś kiedyś o powrocie? - Nigdy nie wrócę do Springfield. - Myślałam o powrocie do prawa. Zastanowił się chwilę, po czym skinął na Carlę, która podeszła z wahaniem. - Poproszę pizzę speqalną i dwie szklaneczki chianti. Carla skinęła głową i oddaliła się w milczeniu. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypomniała Jess. - Czy myślałem o powrocie do prawa? - powtórzył z namysłem. - Tak, myślałem o tym. - I wrócisz? - Nie wiem. Może. Sprzedawanie butów zaczynam już czuć w kolanach. Gdyby pojawiła się jakaś ciekawa sprawa, mógłbym się skusić. Kto wie? Carla przyniosła wino i postawiła przed nimi. Jess od razu podniosła swoją szklaneczkę i stuknęła w szklankę Adama. - Za słodkie wspomnienia - powiedziała. - Za słodkie wspomnienia - zgodził się. Kiedy tylko znaleźli się pod drzwiami jej mieszkania, od razu zorientowała się, że coś jest nie w porządku. Zamarła przed progiem, czekając i nasłuchując. - Co się stało? - zapytał Adam. - Słyszysz? - Słyszę twoje radio, jeśli o to chodzi. Zawsze zostawiasz je włączone dla kanarka, prawda? - Ale nie tak głośno. Adam milczał, kiedy przekręcała klucz i ostrożnie otwierała drzwi. - Mój Boże, można tu zamarznąć! - wykrzyknęła, ujrzawszy, jak koronkowe firany powiewają i wybrzuszają się od wiatru. - Zostawiłaś otwarte okno? - Nie - odparła, podchodząc szybko i zamykając je. Firany owinęły się jej wokół twarzy przy dźwiękach wzmagającej się muzyki. Opera, zdała sobie sprawę, strząsając firany, które były jak pajęczyna utkana przez ogromnego pająka. Podeszła do wieży stereo i ściszyła muzykę. Pieśń toreadora z „Carmen", rozpoznała. - Może powinniśmy wezwać policję - zaproponował Adam. Jess rozejrzała się po pokoju. Oprócz okna i muzyki reszta wyglądała normalnie. - Chyba nic nie brakuje. - Ruszyła w kierunku sypialni. - Nie idź tam, Jess - ostrzegł Adam. - Dlaczego? - zapytała, spoglądając na niego. - Bo nie wiesz, co albo kto może tam na ciebie czekać. Na litość boską, Jess, powinnaś to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny. Co policja zawsze doradza tym, którzy stwierdzają włamanie do mieszkania? Żeby się trzymali z daleka, prawda? A dlaczego tak ra dzą? - Bo włamywacz ciągle jeszcze może być w środku. - Wyjdźmy stąd i zadzwońmy po policję. Jess zrobiła dwa kroki w jego stronę i zamarła. - O Boże! Adam obrócił się gwałtownie, po czym spojrzał ponownie na Jess. - Co? Co się stało? - Fred - odparła drżącym głosem i wskazała na klatkę. Przez chwilę Adam spoglądał na nią zmieszany, nie wiedząc, o czym mówi. - Nie ma go! - krzyknęła Jess. Podbiegła do klatki, zajrzała do środka i sprawdziła, czy kanarek nie ukrył się pod papierem wyściełającym dno. Ptaszka jednak nie było. - Ktoś otworzył drzwi klatki i wypuścił go - łkała Jess. - Musiał wylecieć przez okno. Nagle zdała sobie sprawę, że kanarek nie przedostałby się sam przez powiewające firany, że ktoś musiał mu pomóc wylecieć ku nieprzyjaznej nocy, gdzie na pewno już dawno zamarzł. Łzy popłynęły jej jeszcze mocniej. - Dlaczego ktoś zrobił coś takiego? Dlaczego chciał skrzywdzić niewinnego ptaszka? - żaliła się w ramionach Adama, mając przed oczami obraz żółwia z odciętą głową. Zadzwonili na policję od Waltera Frasera i czekali, aż patrol, złożony z policjanta i policjantki, przeszuka mieszkanie. - Nikogo nie znajdą- oświadczyła Jess, biorąc kubek z herbatąj który podał jej Walter. - Już dawno się ulotnił. - Mówisz, jakbyś wiedziała, kto to był - zauważył Adam. - Bo wiem. - Opowiedziała im pokrótce o Ricku Fergusonie. - Nie słyszałeś, Walterze, jak ktoś szedł po schodach? Albo może widziałeś kogoś podejrzanego? - Tylko twojego przyjaciela - odparł Walter, wskazując na Adama i sadowiąc się w fotelu. Jess spojrzała na Adama. - Spacerował na zewnątrz-wyjaśnił Walter. - Myślę, że czekał na ciebie. - A co z muzyką?-zapytał szybko Adam.-Usłyszał pan, kiedy zrobiła się taka głośna? - Nie było mnie prawie całe popołudnie, a jak wróciłem, grało na cały regulator. Pomyślałem, że to raczej dosyć niezwykłe, ale nie mogłem się uskarżać, w końcu śpiewał Placido Domingo. - Nie słyszałeś nikogo idącego po schodach? - zapytała Jess. - Nawet gdybym słyszał, byłbym pewien, że to ty. - Poklepał ją uspokajająco po dłoni. - Wypij herbatę. Policja zadała te same pytania i usłyszała podobne odpowiedzi. Nikogo nie znaleźli, pozostałe pomieszczenia wyglądały na nie naruszone. - Jest pani pewna, że wychodząc zostawiła zamknięte okno? - zapytała policjantka, młoda kobieta o krótkich rudych włosach i nieładnej cerze. Trzymała otwarty notes, przygotowany do zapisania odpowiedzi Jess. - Jestem absolutnie pewna. - A jeśli chodzi o muzykę i o klatkę, czy jest możliwość...? - Nie ma takiej możliwości - przerwała stanowczo Jess. - Możemy przysłać kogoś do sprawdzenia odcisków palców - zaoferował policjant, mężczyzna nazwiskiem Frank Metula. - Daj spokój, Frank - powiedziała Jess, zauważając, że przybyło mu wiele siwych włosów od czasu, gdy widziała go ostatnio. - Nie zostawił żadnych odcisków palców. - Opowiedziała o swoich podejrzeniach oraz o tym, że został już wydany nakaz aresztowania Ricka Fergusona. - Chcesz, żebyśmy postawili policjanta do obserwowania domu w nocy? - zapytał Frank. - Dom jest już obserwowany przez detektywa, którego wynajął mój były mąż. - Obserwował dom? - zapytał Adam. - Niestety nie. Chodził za mną, więc nic nie mógł zobaczyć. - Na wszelki wypadek co pół godziny będzie tędy przejeżdżał patrol - zadecydował Frank Metula. - On już nie wróci - stwierdziła Jess. - Przynajmniej nie dzisiaj. - Ja z nią zostanę - oświadczył Adam głosem nie dopuszczającym sprzeciwu. - A jeśli chodzi o broń w szufladzie nocnego stolika - zauważyła policjantka - mam nadzieję, że ma pani na nią pozwolenie? Jess nie odpowiedziała, patrząc, jak oboje idą do drzwi i wychodzą. Leżała na łóżku w ramionach Adama. Budziła się co chwilę, a gdy zapadała w sen, natychmiast śniły jej się dziwne nieokreślone miejsca, w których wszystko było większe niż w życiu, a przedmioty zawsze okazywały się czymś innym, niż można było sądzić po ich wyglądzie. Gdy otwierała oczy, sen natychmiast znikał, a przy każdym ruchu ramiona Adama przytulały ją mocniej. Po wyjściu policji wróciła z Adamem do swego mieszkania, poczłapała do sypialni i rzuciła się na łóżko, nie ściągając ubrania. Nie próbowali się nawet kochać, po prostu leżeli przytuleni, Jess od czasu do czasu otwierała oczy, by stwierdzić, że Adam ją obserwuje. - Co? - szepnęła teraz, siadając na łóżku i przecierając zaspane oczy. - Myślałem, jaka jesteś piękna - oświadczył poważnie, a Jess omal się nie roześmiała. - Nie mam makijażu, nie brałam prysznica, przeryczałam pół nocy. Jak możesz uważać, że jestem piękna? - Bo jesteś - odparł, delikatnie masując jej kark. Jess pochyliła głowę, poddając się jego dłoniom. - Ciągle słyszę, jak ci przeklęci toreadorzy maszerują w mojej głowie - powiedziała, mając na myśli muzykę, którą usłyszeli wchodząc do mieszkania. - Zabawne, nigdy nie lubiłam Carmen. - Nie? - Jeszcze jedna ambitna kobieta, która nie zachowuje się tak, jak oczekuje od niej mężczyzna, i zostaje zabita. Mam tego dosyć na co dzień. Wprawne palce Adama masowały jej plecy. - Nie myśl o tym. Zrelaksuj się i spróbuj zasnąć. - Prawdę mówiąc, jestem głodna - oświadczyła zdziwiona własnymi słowami. - Mogłoby się nie wiem co dziać, a ja zawsze będę głodna. - Chcesz, żebym przygotował ci mój specjalny omlet? - Za dużo roboty. Lepiej po prostu wyjmę pizzę i podgrzeję w mikrofalówce. - To brzmi nieźle. Wstała z łóżka i poczłapała do kuchni, ciągnąc stopy po podłodze i słysząc w myślach głos matki, która zawsze zwracała jej uwagę, by idąc podnosiła nogi. Adam stał za nią, kiedy wyjmowała pizze z zamrażarki. - Dla mnie jedna - powiedział. Kiedy kładła trzy małe pizze na talerzu, Adam obejmował ją w pasie. Oparła się o niego, poczuła jego usta we włosach, na karku, na policzku. Niechętnie odsunęła się od niego, wzięła talerz z pizzami, podeszła do kuchenki mikrofalowej i otworzyła drzwiczki. Nagle poczuła, jak żołądek skacze jej do gardła. Zakryła dłonią usta, by powstrzymać okrzyk grozy na widok tego, co zobaczyła. Kanarek leżał sztywno na boku z wyciągniętymi łapkami, żółte piórka były sczerniałe i przypalone, a oczy wyglądały jak szklane. - Co się stało? - rzucił Adam, podtrzymując ją, zanim upadła. Jess otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz nie wydusiła z siebie ani słowa. W następnej chwili gwałtownie wymiotowała na podłogę. 23 Obudził ją zapach świeżej kawy. Adam siedział w nogach łóżka i podawał jej kubek gorącego czarnego płynu. - Nie byłem pewien, czy możesz coś przełknąć, więc nic nie szykowałem - odezwał się. Jess wzięła kubek, pociągnęła długi łyk i potrzymała go w ustach, próbując pozbyć się nieprzyjemnego smaku. Mgliście przypomniała sobie, jak Adam ją umył, przebrał w koszulę nocną i położył do łóżka. - Jak się czujesz? - zapytał. - Jakby mnie pociąg potrącił - odparła. - Biedny Fred! Znowu zaszlochała i zaczęła drżeć. Adam odebrał od niej kubek, odstawił na szafkę i wziął jej dłonie w swoje. - Ale randka - powiedziała Jess i omal się nie roześmiała. - Kiedy ostatnio spędzałeś tak upojnie wieczór? Zapraszasz kobietę do restauracji, a w rezultacie jesteś przesłuchiwany przez policję i wyskrobujesz kanarka upieczonego w kuchence mikrofalowej. Nie mówiąc już o tym, że zostajesz obrzygany przez partnerkę. - Jeśli chodzi o ścisłość, nie trafiłaś we mnie. - Naprawdę? Jesteś zatem jedynym obiektem, któremu się upiekło. - Chybiłaś minimalnie. - Boże, jak pomyślę o sprzątaniu tego wszystkiego... - Jest już posprzątane. Jess spojrzała na niego z wdzięcznością. - A Fred? - Nim też się zająłem. Przez chwilę w pokoju słychać było jedynie pociąganie nosem. - Jestem świetną towarzyszką, nie ma co - wyszeptała w końcu, wycierając łzy wierzchem dłoni. - Zostań jeszcze trochę. - Wcale nie zamierzałem wychodzić - odparł, pochylając się i całując delikatnie jej wargi. Jess odsunęła się z zażenowaniem, zakrywając dłonią usta. - Muszę wziąć prysznic i umyć zęby. - Rozejrzę się w tym czasie, czy mamy coś do jedzenia. Myślisz, że będziesz w stanie przełknąć co nieco? - Wstyd się przyznać, ale tak. Uśmiechnął się. - Widzisz, wcale nie było to takie straszne. - Co? - Wymiotowanie. A śmiertelnie się tego bałaś. Zwymiotowałaś wręcz spektakularnie i przeżyłaś. - Nadal tego nienawidzę. - Ale przeżyłaś. - Tylko chwilowo. - Idź i weź prysznic. Od razu poczujesz się lepiej. - Pocałował ją w czubek nosa i wyszedł z pokoju. Jess posiedziała chwilę na łóżku, spoglądając na okno i wyobrażając sobie, jak zimne powietrze usiłuje bezskutecznie przeniknąć do jej cieplutkiego pokoju. Zanosiło się na piękny dzień, spokojny i słoneczny, jedynie leciutki wiaterek kołysał najwyższymi gałęziami drzew. Jess zastanawiała się, jakie niebezpieczeństwo słońce ukrywa za tym pozornym spokojem. „Popatrz na mnie o sekundę za długo, a oślepniesz" - zdawało się mówić, gdy podeszła do okna. „Podejdź za blisko, a zamienię cię w kupkę popiołu." Hohh! zawołała Jess w myślach, lecz słońce pozostało niewzruszone. Nigdy dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak cicho może być w jej mieszkaniu bez dyskretnego śpiewu kanarka. Ten śpiew towarzyszył jej tu zawsze, w łazience, pod prysznicem, w sypialni. Będzie mi go brakowało, pomyślała ze smutkiem, zamykając za sobą drzwi do łazienki i słysząc krzątaninę Adama w kuchni. Weszła do wanny i zasunęła zasłonę. Był taki kojący, spokojny, tak cieszył się życiem. A teraz cisza. - Dopadnę cię, Ricku Fergusonie - powiedziała na głos. Osacza mnie coraz bardziej, myślała, stojąc pod strumieniem wody. Starannie planuje każde posunięcie, by uzyskać jak największy efekt. Dokładnie tak samo postępował z Connie DeVuono. Niezauważalne, dokonywane bez najmniejszych trudności włamania, narastająca stopniowo kampania terroru, sadystyczne mordowanie niewinnych zwierzątek, doprowadzanie bezsilnych kobiet do śmiertelnego przerażenia. Nadal wyrywa skrzydła motylkom, pomyślała przypominając sobie uśmiech, który przyprawił ją o dreszcz, gdy go spotkała po raz pierwszy. Ten uśmiech mówił wszystko. Hohh! zawołała w myślach, obracając się szybko wokół siebie; zacisnęła dłoń w orli szpon i uderzyła w powietrze. Pośliznęła się, straciła równowagę i poleciała do przodu, rozpaczliwie machając rękoma. Lewą dłonią uderzyła o ścianę, prawą złapała się plastykowej zasłony; usłyszała, jak zrywają się haczyki, ale jakimś cudem zdołała utrzymać się na nogach. - O, do licha-mruknęła, a mokre włosy opadły jej na czoło. Kilka razy głęboko odetchnęła, wypełniając płuca gorącym powietrzem. Sięgnęła po mydło i namydliła całe ciało i włosy. Nie miała cierpliwości do szamponu. Mydło zmyje to równie dobrze, oceniła, czując obfitą pianę między palcami i przypominając sobie scenę z filmu Alfreda Hitchcocka „Psychoza". Główna bohaterka, grana przez Janet Leigh, zaczyna właśnie ablucje, gdy drzwi łazienki z wolna się otwierają; pojawia się cień dziwnej postaci, wielki rzeźnicki nóż unosi się w powietrzu, zasłona prysznica rozsuwa się i nóż raz za razem opada, uderzając w ciało krzyczącej kobiety. - Jezus Maria! - zawołała Jess głośno, niecierpliwie spłukując mydło z włosów. - Chcesz wyręczyć Ricka Fergusona? Co się z tobą dzieje? I wtedy nagle usłyszała, jak drzwi łazienki się otwierają, i ujrzała Ricka Fergusona. Zatkało ją, próbowała zmusić się do krzyku, do wydania jakiegokolwiek dźwięku, lecz bezskutecznie. Hohh! pomyślała gorączkowo, ale nie zdołała ryknąć. Rick Ferguson stał przez chwilę w drzwiach obserwując, jak Jess zakręca kran. Woda przestała lecieć. Nagle ruszył w stronę wanny, jego ręka wyciągnęła się w kierunku plastykowej zasłony, by ją odsunąć. Gdzie się podział Adam? myślała Jess gorączkowo, rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś broni, ściskając w ręku mydło, gotowa uderzyć nim z całej siły w głowę Ricka Fergusona. Jak zdołał się tu dostać i co zrobił Adamowi? Ręka dotknęła zasłony i zaczęła ją odsuwać. Jess rzuciła się naprzód. - Hohh! - ryknęła na cały głos, mierząc mydłem w głowę napastnika, który zrobił unik i poleciał do tyłu, zasłaniając twarz rękami. - Jezus, Maria, Jess! - usłyszała jego okrzyk. - Zwariowałaś? Chcesz mnie zabić? Jess przyjrzała się mężczyźnie, który przykucnął u jej stóp. - Don? - zapytała z niedowierzaniem. - Jess, wszystko w porządku? - zawołał Adam, wchodząc do łazienki. - Nie jestem pewna-przyznała uczciwie. - Co ty tu robisz, Don? Przestraszyłeś mnie na śmierć! - Ja cię przestraszyłem? Mało sam nie dostałem ataku serca, na litość boską. - Mówiłem, żeby pan poczekał, aż skończy brać prysznic - powiedział Adam, bezskutecznie próbując ukryć uśmiech. - Co ty tu robisz? - zapytała ponownie Jess. Don spojrzał na Adama, potem znowu na Jess. - Czy moglibyśmy przez chwilę porozmawiać sami? Jess odgarnęła z czoła mokre włosy i nagle zdała sobie sprawę, że stoi nago przed dwoma mężczyznami, z których jeden jest jej byłym mężem, a drugi prawdopodobnie przyszłym kochankiem. - Czy ktoś mógłby mi podać ręcznik? - odezwała się najbardziej niedbałym tonem, na jaki mogła się zdobyć. Adam owinął ją w wielki kolorowy ręcznik i pomógł jej wyjść z wanny. Znalazła się pomiędzy nimi dwoma, niepewna, jak zachować się w takiej sytuacji i czy nie jest to przypadkiem jeszcze jeden z jej dziwnych snów. Łazienka, wystarczająca w sam raz dla jednej osoby, musiała teraz pomieścić trzy. - W porządku, Adamie - zapewniła. Adam spojrzał na Dona i uśmiechnął się delikatnie. - Musimy zmienić sposób spotykania się - powie dział do niego i wyszedł z łazienki. - Co się dzieje, Don? - zapytała Jess. - Mam nadzieję, że mi powiesz. - To ty wtargnąłeś do mojej łazienki. - Nie wtargnąłem, wołałem cię kilka razy. Wydawało mi się, że coś odpowiedziałaś. Myślałem, że mówisz, abym wszedł, więc wszedłem. A ty zaatakowałaś mnie kostką mydła. - Myślałam, że to Rick Ferguson. - Rick Ferguson? - Moja wyobraźnia pracuje ostatnio dosyć intensywnie - powiedziała. - Chodźmy do sypialni, czuję się głupio rozmawiając owinięta tylko w ręcznik. - Daj spokój, Jess, byliśmy przecież małżeństwem. - Nadal nie powiedziałeś mi, co tutaj robisz. Przeszła do sypialni, wkładając po drodze szlafrok i wycierając włosy. - Martwiłem się o ciebie - wyjaśnił Don. - Detektyw, którego wynająłem, powiedział mi, że było tu jakieś zamieszanie z policją. - To było wczoraj. - Wróciłem do domu dopiero rano - wyznał zmieszany. Jess spojrzała na niego z kpiącym wyrzutem, lecz poczuła ogromną ulgę. - Natychmiast przyj echałem. Twój przyjaciel - zająknął się przy tym słowie - wpuścił mnie do środka. Powiedział, że bierzesz właśnie prysznic, ale... - Ale musiałeś przekonać się o tym osobiście. - Co tu się działo wczoraj wieczorem? Opowiedziała mu o tym, jak spotkała Adama, jak wrócili razem do domu, zastali otwarte okno i pustą klatkę. Opowiedziała też o nocnym przebudzeniu, o tym, jak postanowiła przygotować coś do jedzenia i w kuchence mikrofalowej znalazła ciało kanarka. - Mój Boże, Jess, tak mi przykro. Wytarła parę łez, zdziwiona, skąd się jeszcze biorą. - Był takim kochanym ptaszkiem, siedział w klatce i cały dzień sobie śpiewał. Jaki szaleniec mógł...? - Po świecie plącze się mnóstwo psychopatów - rzekł Don ze smutkiem. - A zwłaszcza jeden. - Powiem ci coś, co powinno cię uspokoić, jeśli to w ogóle możliwe. - Co takiego? - Rick Ferguson zgłosił się dziś o ósmej rano na posterunek policji i oddał w ręce wymiaru sprawiedliwości. - Co?! - zawołała Jess, podbiegając do szafy w poszukiwaniu rzeczy, które mogłaby natychmiast włożyć. - Twierdzi, że nie miał pojęcia o tym, iż poszukuje go policja. Spędzał czas u jakiejś kobiety. - Aha. I na pewno wyleciało mu z głowy jej nazwisko. - Nie sądzę, aby ją pytał o nazwisko. Jess włożyła bieliznę, naciągnęła dżinsy i granatowy sweter. - Kiedy się o tym dowiedziałeś? - Rano, po powrocie do domu, zastałem dwie wiadomości. Pierwsza dotyczyła ciebie i tego, co się tu wczoraj działo; druga była od Ricka Fergusona. Kiedy wrócił od tej kobiety, dowiedział się od matki, że jest poszukiwany przez policję, i natychmiast poszedł na komisariat. Zaraz jadę przekonać go, że współpraca z biurem prokuratora okręgowego leży w jego dobrze pojętym interesie. - Jadę z tobą - oznajmiła, zawiązując mokre włosy w koński ogon. - A co z szefem kuchni? Spojrzała w tamtym kierunku. - Śniadanie będzie musiało poczekać, aż wrócę. - Chcesz pozwolić, aby ten człowiek został sam w twoim mieszkaniu? - Głos Dona był pełen niedowierzania. - Czy muszę ci przypominać, że po jego ostatniej wizycie znalazłaś wszystkie majtki pocięte na strzępy? - Nie bądź śmieszny. - Czy jego wczorajsza obecność była tylko dziełem przypadku? Nie przyszło ci do głowy, że właśnie on mógł się włamać do twojego mieszkania? Że to Adam uśmiercił twojego kanarka? Przyłapałaś go po prostu, kiedy właśnie schodził ze sceny! - Nie przyłapałam go. Szukał mnie, nie wchodził na górę. - Skąd wiesz? - Powiedział mi. - A ty wierzysz we wszystko, co on ci mówi? Nie bierzesz nawet pod uwagę możliwości, że kłamie? - Żadnych sekretów, żadnych kłamstw - powiedziała, nie zdając sobie sprawy, że wypowiada te słowa. - Co takiego? Czym prędzej wróciła do rzeczywistości. - To nie ma sensu, Don. Dlaczego Adam miałby to robić? Jaki miałby motyw? - Nie wiem. Odkąd go poznałaś, przydarzyło ci się wiele dziwnych rzeczy. Dziwnych i niebezpiecznych. - Adam nie ma żadnego powodu, aby wyrządzić mi krzywdę. Na twarzy Dona pojawił się smutek. - Zakochałaś się w nim? - Nie wiem. - Na litość boską, Jess, on jest sprzedawcą butów. Co ty robisz z takim facetem? - Nie jest sprzedawcą butów. - Słucham? - Jest, ale to nie ma znaczenia - poprawiła się. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jest prawnikiem. - Czym? - Prawnikiem. - Prawnikiem? - Coś mu się przydarzyło, stracił złudzenia i rzucił prawo... - I zaczął się samorealizować, sprzedając buty, tak? - To długa historia. - Jess, czy jesteś tak zakochana, że nie widzisz gówna, nawet jak w nie wdepniesz? - To bardzo skomplikowane. - Tylko kłamstwa są skomplikowane. Prawda jest na ogół śmiesznie prosta. Jess podniosła wzrok, popatrzyła na sufit, potem na okno, wszędzie, aby tylko uniknąć wzroku Dona i nie zastanawiać się nad tym, że może mieć słuszność. - Przecież wiesz, że mówię to dla twojego dobra. Przytaknęła, znów czując, że łzy napływają jej do oczu. Wytarła je gniewnym ruchem ręki. - Zawsze chciałem dla ciebie jak najlepiej - dodał cicho. Skinęła głową. - Musimy jechać na komisariat - zdecydowała. - Chcę zadać twojemu klientowi kilka pytań. Rick Ferguson siedział w tym samym pomieszczeniu, rozwalony w tym samym fotelu i niemal w tej samej pozycji co w czasie poprzedniego przesłuchania. Dwóch policjantów w cywilnych ubraniach zajmowało krzesła w kącie. Przez chwilę Jess czuła się, jakby nigdy stąd nie wychodziła. Jak zwykle miał na sobie brązową skórzaną kurtkę, dżinsy i buty z ostrymi czubkami. Zesztywniał, kiedy weszła, i wodził za nią wzrokiem podobnym do kobry. Powoli rozluźnił się, a potem nagle rozstawił szeroko nogi, jakby specjalnie eksponując wybrzuszenie w rozporku. - Podobają mi się twoje włosy - wycedził, drapiąc się powoli po wewnętrznej stronie uda. - Jest ci do twarzy, gdy są mokre. Muszę to zapamiętać. - Zamknij się, Rick! - nakazał Don, wchodząc do pokoju. - I siedź prosto. Ferguson przesunął się, niedbale ustawiając ciało w pozycji zbliżonej do siedzącej. Nadal jednak trzymał nogi w szerokim rozkroku. Długie włosy zwieszały mu się do ramion, od czasu do czasu niedbałym ruchem zgarniał je za ucho. Jess zauważyła, że ma w nim złoty kolczyk. - Czy to nowa biżuteria? - zapytała, wskazując ucho. - Jesteś bardzo spostrzegawcza - zauważył. - Tak, jest nowiusieńki. Mam też nowy tatuaż. Waga sprawiedliwości. - Roześmiał się. - Mam go na dupie. Pokazać ci? - Zamknij się - powtórzył Don niecierpliwie. Rick Ferguson wyglądał na zdziwionego. - Hej, o co się tak wściekasz? Jesteś moim adwokatem, nie? - Jak nie przestaniesz się zgrywać, zrezygnuję. - O co ci chodzi? - Spoglądał to na Dona, to na Jess. - Coś zaszło między tobą a śliczną panią prokurator? - Zgodziłeś się odpowiedzieć na kilka pytań pani Koster - powiedział Don ostrym tonem. - Dam ci znać, kiedy masz odmówić odpowiedzi. - Moje życie jest otwartą księgą. Wal śmiało. - Czy zamordowałeś Connie DeVuono? - zapytała natychmiast Jess. - Nie. - Gdzie spędziłeś dzień, w którym zniknęła? - Kiedy to było? Podała mu datę i przybliżoną godzinę. Rick Ferguson wzruszył ramionami. - Myślę, że spędziłem popołudnie z matką. Nie czuła się zbyt dobrze. - Gdzie pracujesz? - Wiesz gdzie. - Odpowiedz na pytanie. - Pytaj w milszy sposób. Jess spojrzała na byłego męża. - Odpowiedz na pytanie, Rick. Zgodziłeś się współpracować - przypomniał Don. - Ale ona nie musi być taka nieuprzejma. - Podrapał się w kroku. - Pracujesz w fabryce drutu? - Strzeliłaś w dziesiątkę. - Może mi pan opisać swoją pracę, panie Ferguson? - Panie Ferguson? - Wyprostował się. - Podoba mi się sposób, w jaki to wymawiasz. - Powiedz jej, co robisz, Rick - poradził Don. - Ona wie, co robię. Niech nam powie. - Jesteś operatorem wózka widłowego i przewozisz zwoje drutu z magazynu do załadunku, zgadza się? - Tak. - Przedtem byłeś operatorem prasy? - Znów się zgadza. Naprawdę się napracowałaś, Jess. Nie myślałem, że budzę w tobie takie zainteresowanie. - Co powiesz na to, że taki sam drut, jaki codziennie wywozisz z magazynu, posłużył do zamordowania Connie DeVuono? - Nie odpowiadaj - rzucił szybko Don. Ferguson milczał. - Gdzie byłeś przez ostatnie dni? - Tu i tam. - Możesz wyrażać się precyzyjniej? - Nie bardzo. - Dlaczego wyśliznąłeś się z domu w środku nocy? - Nigdy nie wyślizgiwałem się z domu. - Dom był obserwowany. Widziano, jak wchodziłeś wieczorem dziesiątego grudnia, ale nie widziano, żebyś wychodził. Nie pokazałeś się w pracy następnego ranka. - Wziąłem parę dni chorobowego. Mam prawo. A jeśli nie widzieliście, jak wychodzę, to wasz problem, nie mój. - To nie była ucieczka? - Ucieczka, po której dobrowolnie zgłaszam się na policję? Po co? - Powiedz nam. - Nie mam nic do powiedzenia. Nie uciekłem. Jak tylko się dowiedziałem, że mnie szukacie, od razu się zgłosiłem. Nie miałem powodu uciekać. Nic na mnie nie macie. - Wręcz przeciwnie, panie Ferguson - rzekła Jess. - Mam motyw, poszlaki, narzędzie zbrodni. Wzruszył ramionami. - Nic na mnie nie masz - powtórzył. - Nie odpowiedziałeś na pytanie, gdzie spędziłeś ostatnie dni. - Odpowiedziałem, tylko cię to nie zadowoliło. - A gdzie byłeś wczoraj? - Dlaczego? - Gdzie byłeś wczoraj? Chyba sięgasz pamięcią do wczoraj? - Może i sięgam. Ale to nie twój interes. - Spojrzał na adwokata. - Jaki jest związek między tym, gdzie wczoraj byłem, a tym, za co mnie aresztowali? - Odpowiedz na pytanie - polecił Don, a Jess podziękowała mu ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. - Byłem z dziewczyną. - Jak się nazywa? - Melanie. - A nazwisko? - Nigdy nie pytałem jej o nazwisko. - Gdzie mieszka? - Nie mam pojęcia. Byliśmy w motelu. - W którym motelu? - Najbliższym. Jess z goryczą podniosła wzrok z krwistoczerwonej posadzki na dźwiękoszczelny sufit. - Inaczej mówiąc, nie masz alibi na wczorajsze popołudnie? - A po co mi alibi? - zwrócił się znów do Dona. - Co ma wspólnego to, gdzie byłem wczoraj, z zabójstwem tej DeVuono? - Wczoraj między drugą a siódmą po południu włamano się do mieszkania pani Koster - oświadczył Don. - O, to fatalnie. - Rick Ferguson uśmiechnął się. - Coś zginęło? Jess przypomniała sobie otwarte okno i pustą klatkę, które przywitały ją po powrocie do mieszkania. - Może ty nam powiesz - powiedziała głosem pozbawionym cienia emocji. - Co? Myślisz, że ja to zrobiłem? - Spojrzał na nią z wyrzutem. - A zrobiłeś? - Mówiłem już, byłem wczoraj z dziewczyną imieniem Melanie. - Mamy świadków, którzy twierdzą coś innego - skłamała Jess, czekając na sprzeciw Dona i czując wdzięczność, że tego nie zrobił. - Zatem się mylą - powiedział Rick spokojnie. - Po co miałbym się włamywać do twojego mieszkania? To by było zbyt głupie. - Nikt nie twierdzi, że jesteś mądry - odparowała Jess. Rick Ferguson złapał się za serce. - Aj! Wiesz, jak zranić mężczyznę, Jess. Może któregoś dnia będę mógł się zrewanżować. - Rick - wtrącił Don, zanim Jess zdążyła zareagować - czy spotkałeś kiedyś mężczyznę o nazwisku Adam Stohn? Jess gwałtownie zwróciła głowę w kierunku byłego męża. - O jakim nazwisku? - Adam Stohn. Jess spojrzała na Ricka Fergusona, wcale nie paląc się do wysłuchania odpowiedzi. - To jest ten wasz świadek? - zapytał, a potem potrząsnął głową. - Chyba nigdy o nim nie słyszałem. Ale wiecie, że nie mam pamięci do nazwisk. - W ten sposób do niczego nie dojdziemy - stwierdziła Jess niecierpliwie. - Utrzymujesz, że nic nie wiesz na temat śmierci Connie DeVuono, zgadza się? - Tak właśnie utrzymuję. - Bawisz się z nami w kotka i myszkę - warknęła ze złością. - Mówię prawdę. - W takim razie jesteś aresztowany pod zarzutem zamordowania Connie DeVuono - oświadczyła Jess, obracając się na pięcie i wychodząc energicznie z pokoju. - Jess, zaczekaj, zastanów się, co robisz! - zawołał Don, biegnąc za nią. - Nie ma się nad czym zastanawiać. - Nie masz żadnych podstaw do zatrzymania mojego klienta. - Przestań mi opowiadać, że nie mam podstaw. Mam motyw, mam narzędzie zbrodni i poszlaki. Czego więcej mi trzeba? - Na przykład odcisków palców na narzędziu zbrodni albo analizy DNA łączącej mojego klienta z Connie DeVuono. Wiem, że niczego takiego nie masz, Jess. Nie masz żadnych świadków, którzy widzieliby go z ofiarą w czasie, kiedy zaginęła. Nie masz niczego, co by łączyło zwłoki Connie DeVuono z Rickiem Fergusonem, niczego. - Znajdę coś, co je połączy. - Życzę ci powodzenia. - Do zobaczenia w sądzie. 24 Aż do piątku Jess spierała się z szefem na temat wstępnego przesłuchania Ricka Fergusona. - Powtarzam ci, zrobiliśmy błąd, rezygnując ze wstępnej rozprawy przed ławą przysięgłych - mówiła, idąc obok Toma Olinsky'ego wzdłuż korytarza ozdobionego jemiołą i dekoracjami na Boże Narodzenie. - A ja nadal twierdzę, że nie mieliśmy wystarczających poszlak, by kierować sprawę na rozprawę wstępną. Tom Olinsky poruszał się z zadziwiającą u tak ogromnego mężczyzny szybkością. Jess musiała się dobrze wysilić, by nadążyć za jego wielkimi krokami. - Twój były mąż zrobił już pierwszy ruch i złożył wniosek o umorzenie. - Szlag by trafił! - Po prostu wykonuje swój obowiązek. - A ja próbuję wykonywać mój. Minęli hol, przytłoczony gigantyczną, pełną ozdób choinką, i skierowali się ku windom. - Po wstępnej rozprawie ława przysięgłych zaakceptowałaby oskarżenie - ciągnęła. - To czysta formalność. Mielibyśmy ustaloną datę procesu. Za takim rozwiązaniem przemawiało dodatkowo to, iż rozprawa wstępna nie przewidywała udziału obrońcy; Jess musiała przyznać, że nie miała ochoty spotykać się z Donem w sali sądowej tak wcześnie, zwłaszcza że na tym etapie nie było też dozwolone przesłuchiwanie świadków. Prokurator po prostu przedstawiał dwudziestotrzyosobowej ławie przysięgłych wszystkie przesłanki oskarżenia, a ława podejmowała decyzję, czy postawić oskarżonego przed sądem. Kiedy poszlaki były wątpliwe - a wszyscy prócz Jess zgadzali się, że w tej sprawie tak właśnie jest - biuro prokuratora występowało o przeprowadzenie wstępnego przesłuchania. W ten sposób odpowiedzialność przesuwała się z prokuratora okręgowego na sędziego, który musiał ocenić, czy dowody są wystarczające, by zatrzymać podejrzanego w areszcie do procesu. Była to decyzja polityczna, albowiem biuro prokuratora okręgowego bardzo nie lubiło prowadzić spraw, które mogły skończyć się porażką. W ten sposób zmuszano do podjęcia decyzji sędziego, a cała procedura nie trwała zazwyczaj dłużej niż dwadzieścia minut. Jess pamiętała o dawnej radzie Dona, by traktować system wymiaru sprawiedliwości jak grę: we wstępnym przesłuchaniu oskarżenie przedstawia dowody jak najogólniej, starając się zachować asy atutowe na właściwą rozprawę, podczas gdy obrona próbuje zdobyć możliwie najwięcej informacji o danych zgromadzonych przez prokuratora. Jeśli prokuratura odniosła sukces, trzy tygodnie po wstępnym przesłuchaniu wzywano podejrzanego przed sąd, aby sędzia, będący przewodniczącym okręgowego sądu kryminalnego hrabstwa Cook, mógł mu odczytać stawiane zarzuty. Następnie przewodniczący za pomocą komputera losował sędziego, który dalej będzie prowadził sprawę. Wyznaczano datę rozpoczęcia procesu i w ten sposób sprawa stawała się jedną z około trzystu będących w toku. Oskarżenia o morderstwo czekały na proces zwykle od kilku miesięcy do roku i najbardziej przyciągały uwagę. Na tym etapie prokuratura nie mogła już ukrywać żadnych atutów, którymi dysponowała. Miała obowiązek zapoznać oskarżonego z wszystkimi aktami. Każdy dowód, który mógłby pomóc w obronie - raporty policyjne, ekspertyzy, dokumenty, zdjęcia, nazwiska i adresy świadków, opinie - musiał być przekazany obrońcom oskarżonego, ci zaś byli zobowiązani zrewanżować się odkryciem swojej listy świadków oraz wszystkich raportów, które zamierzali dołączyć jako dowody. Musieli też określić, czy strategiczna linia obrony ma się opierać na wykazaniu niepodważalności alibi czy na tezie, że przestępstwo popełniono nieumyślnie, w samoobronie lub afekcie. Jeśli oskarżony nie został zwolniony za kaucją, w ciągu stu dwudziestu dni - o ile zażądał, a żądał zawsze - musiał stanąć przed sądem. Jeśli wychodził za kaucją, mógł się domagać - chociaż nigdy tego nie robił - aby postawiono go przed sądem przed upływem stu sześćdziesięciu dni. Nawet gdyby oskarżony chciał stanąć przed sądem natychmiast, adwokat potrzebował czasu na zapoznanie się z materiałem dowodowym. W zwyczaju obrony leżało jednak domaganie się rozprawy jak najszybciej, co czasami powodowało, że prokuratura musiała stanąć przed sądem, zanim zdołała się należycie przygotować. Jeśli po sześćdziesięciu dniach prokuratura nadal nie była gotowa, obrona mogła zażądać od sędziego zdjęcia sprawy z wokandy. Było to najgorsze, co mogło się przydarzyć zastępcy prokuratora okręgowego. Jess myślała o tych zawiłościach procedury, gdy wraz z Tomem Olinskym wysiadała na parterze z windy i ruszała korytarzem łączącym budynek administracyjny z gmachem sądu. Czekał ją udział we wstępnym przesłuchaniu mającym się odbyć w jednej z mniejszych i nowocześniejszych sal na drugim piętrze. - Chodźmy schodami-zaproponował Tom Olinsky, idąc między wysokimi brązowymi kolumnami w stylu doryckim, mijając windy i podążając ku klatce schodowej. Jak na swoją posturę był niezwykle ruchliwy. Jess wydawało się, że na jego miejscu byłaby wykończona na długo przed dojściem do sali rozpraw. Minęli pierwsze piętro, wdychając apetyczne zapachy ze stołówki, a Jess zastanawiała się, czy Don i Rick Ferguson siedzą gdzieś tutaj, w pomieszczeniu zarezerwowanym dla oskarżonego i jego obrońcy, i popijają kawę. Nie widziała Dona od tygodnia i nie rozmawiała z nim w tym czasie. Była wściekła, chociaż nawet Adam przypominał jej, że Don wykonuje tylko swój obowiązek. Ale czy musiał to robić aż tak skrupulatnie? Adama też nie widziała od tygodnia, lecz rozmawiała z nim codziennie przez telefon. Wyjechał do Springfield, żeby odwiedzić rodziców po raz pierwszy od trzech lat. Miał wrócić do Chicago w niedzielę. Tymczasem dzwonił do niej codziennie o dziesiątej wieczorem, by życzyć dobrej nocy i mówić, że ją kocha. jess nie opowiadała nic o swoich uczuciach, nie była ich pewna. Podobał jej się, to wiedziała. Ale czy była w nim zakochana? Nie wiedziała i bała się nawet o tym myśleć. Postanowiła, że przemyśli ten problem po przesłuchaniu wstępnym. Może zdoła zapobiec wyjściu Ricka Fergusona za kaucją i będzie mogła sobie pozwolić na to, aby jej związek z Adamem rozwijał się w sposób naturalny? Zaufaj swojemu instynktowi, powtarzał jej wewnętrzny głos. - Idź przodem - powiedział Tom Olinsky, otwierając drzwi do okrągłej, pozbawionej okien sali sądowej. Sale na drugim, trzecim i czwartym piętrze przypominały Jess statki kosmiczne. Po przekroczeniu drzwi wejściowych trafiało się w pustawą, szarą, otoczoną szkłem przestrzeń, gdzie widzowie zasiadali półkolem po drugiej stronie szyby oddzielającej ich od miejsca rozprawy. Ława sędziowska była dokładnie naprzeciw wejścia, ławy przysięgłych, które w trakcie tego przesłuchania miały pozostać puste, po lewej stronie sędziego, a po prawej Jess. Na ogół od godziny szesnastej wszystkie te sale były zajęte. Toczyły się wówczas jedynie sprawy o handel narkotykami. Kiedy Jess i Tom weszli do sali, w środku znajdowało się kilku zapracowanych urzędników oraz Neil Strayhorn siedzący za stołem prokuratora. Jess postawiła torebkę na podłodze i rozejrzała się w poszukiwaniu swych świadków. - Nikt jeszcze nie dotarł - oznajmił Neil. - Sprawdzałaś, czy wszyscy zostali powiadomieni? - zapytał Tom Olinsky, siadając obok Neila na drewnianym krześle. - Dzisiaj rano - odparła zdziwiona, że pyta o tak podstawowe rzeczy. Jasne, że sprawdziła. Zadzwoniła też do laboratorium kryminalistyki i omówiła z Hilary Waugh pytania, które zamierzała jej zadać. Na miejscu dla świadków miały też stanąć pani Gambala, koleżanka Connie z pracy oraz jej najbliższa przyjaciółka. Wszystkie miały zeznać, że Connie DeVuono śmiertelnie obawiała się Ricka Fergusona, który groził jej śmiercią w razie wystąpienia przeciwko niemu w sądzie. Zeznania te powinny potwierdzić, że Rick Ferguson miał motyw do zamordowania Connie. - Nie musisz czekać, Tom - powiedziała Jess. - Ja i Neil damy sobie radę. - Chcę zobaczyć, jak to pójdzie - odparł opierając się, a krzesło pod jego ciężarem niebezpiecznie się przechyliło. Jess uśmiechnęła się, wdzięczna za ten przejaw soli' darności. Przez cały tydzień nie dawał jej spokoju twier dząc, że posiadane przez nią poszlaki są do bani, a jednak w końcu podzielił jej nieprzepartą chęć wszczęcia postępowania. - Chyba ta pani cię szuka - odezwał się Tom, widząt starszą kobietę stojącą w drzwiach sali i rozglądającą się niepewnie wokół. - Dzień dobry, pani Gambala - powiedziała Jess podchodząc do niej. - Dziękuję za przybycie. - Pozbędziemy się tego potwora? - zapytała kobieta tonem niemal stwierdzenia. - Pozbędziemy się - zapewniła Jess. - Pamięta pani mojego kolegę, Neila Strayhorna? A to mój szef, Ton Olinsky. Tom, poznaj panią Gambalę. - Dzień dobry - przywitał się Tom, wstając powoli. - Mam nadzieję, że nie będziemy musieli pani długo zatrzymywać. - Sprawiedliwości stanie się zadość - rzekła pani Gambala. - Będzie pani musiała zaczekać na zewnątrz, aż panią poproszą - wyjaśniła Jess, odprowadzając ją do drzwi. - Może pani tu usiąść. - Wskazała jej ławkę pod ścianą, ale kobieta nadal stała. -Zrozumiała pani, o co będę pytać? Wie pani, o co mi chodzi? - Powiem prawdę - kiwnęła głową pani Gambala. - Connie bała się tego człowieka. Groził, że ją zabije. - Dobrze. Proszę się nie denerwować. Jeśli czegoś pani nie zrozumie, jakiegoś pytania zadanego przez obrońcę albo procedury, proszę śmiało pytać. - Pozbędziemy się tego potwora - powtórzyła pani Gambala, podchodząc do okna na końcu korytarza i wyglądając na szary, zimny dzień. Pozostali świadkowie również wkrótce przybyli. Jess przeprowadziła krótkie rozmowy z biegłym sądowym, policjantem oraz koleżanką z pracy i przyjaciółką Connie. Odprowadziła je do ławki na korytarzu i poinstruowała, że zostaną wezwane, po czym wróciła na salę rozpraw. Część sali przeznaczona dla publiczności powoli się zapełniała, przeważnie siedzieli tam prawnicy i ich klienci, oczekujący na swoją kolej przed obliczem sędziego. Brakowało jeszcze Dona z Rickiem Fergusonem. Czyżby planowali jakąś sztuczkę? Urzędnik sądowy głośno odchrząknął i oznajmił wejście sędziego, którym była Caroline McMahon. Była to kobieta czterdziestokilkuletnia o okrągłej twarzy obramowanej ciemnymi krótkimi włosami oraz bladej cerze, która gwałtownie purpurowiała, gdy traciła cierpliwość, co zdarzało się dość często. Don pojawił się w drzwiach dokładnie w chwili, gdy woźny wywoływał nazwisko Ricka Fergusona. - Jesteśmy, wysoki sądzie - powiedział, prowadząc swego klienta do ław obrony. - Czy obrona jest gotowa? - zapytała Caroline McMahon z nutką sarkazmu w głosie, spoglądając ponad okularami na adwokata, który zajmował miejsce. - Tak, wysoki sądzie. - A prokuratura? - Prokuratura jest gotowa, wysoki sądzie - odparła Jess. - Panie Shaw, ustosunkuję się do pana wniosku dopiero po zapoznaniu się z materiałami prokuratury - oznajmiła Caroline McMahon. - Pani Koster, proszę zaczynać. - Dziękuję, wysoki sądzie. Prokuratura wzywa na świadka detektywa George'a Farquharsona. Detektyw George Farquharson był wysokim łysiejącym mężczyzną o bladej cerze. Wkroczył dziarsko do środka, przemaszerował między zatłoczonymi już miejscami dla publiczności, minął szklane drzwi dzielące salę na dwie części i stanął na miejscu dla świadków. Po zaprzysiężeniu usiadł, podając głośno i wyraźnie nazwisko oraz stopień; sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z siebie i swojej pracy. - Czy po południu piątego grudnia - zaczęła Jess - prowadził pan śledztwo wyjaśniające okoliczności śmierci Connie DeVuono? - Tak. - Może pan nam o tym opowiedzieć? - Wraz z kolegą pojechaliśmy w stronę Skokie Lagoons na telefoniczne wezwanie pana Henry'ego Sullivana, który łowiąc ryby w przerębli znalazł ciało Connie DeVuono. Na pierwszy rzut oka było widać, że została zamordowana. - Dlaczego? - Miała zaciśnięty na szyi kawałek drutu. - Co pan zrobił po znalezieniu ciała? - indagowała Jess. - Zabezpieczyliśmy teren i skontaktowaliśmy się z biurem medycyny sądowej. Następnie ciało zostało odwiezione ambulansem na Harrison Street. - Nie mam więcej pytań. Dziękuję, detektywie Farquharson. Don podniósł się energicznie ze swego miejsca. - Czy oprócz kawałka drutu, zaciśniętego na szyi Connie DeVuono, znalazł pan na miejscu jeszcze jakieś inne dowody? - Nie. - Żadnych odcisków palców? Niedopałków papierosów? Strzępów odzieży? - Nie. - Czyli nic, co pozwoliłoby w jakikolwiek sposób wiązać osobę mojego klienta z ofiarą? - Nic. - Dziękuję. - Don wrócił na swoje miejsce. - Jest pan wolny, detektywie Farquharson - oznajmiła sędzia McMahon. - Prokuratura wzywa na świadka doktor Hilary Waugh. Hilary Waugh miała na sobie prosty kostium ozdobiony skromnym sznurem pereł, a włosy splecione w warkocz, który był już niemal jej znakiem firmowym. - Doktor Waugh - zaczęła Jess, gdy Hilary zajęła miejsce dla świadków - jakie są wyniki autopsji ciała Connie DeVuono? - Stwierdziliśmy, że Connie DeVuono zmarła wskutek uduszenia spowodowanego zaciśnięciem na szyi kawałka drutu. Drut ten przeciął także tętnicę szyjną, ale nastąpiło to już po zgonie ofiary. - Czy na ciele ofiary stwierdzono ślady pobicia? - Tak. Miała złamany lewy przegub, kilka żeber i żuchwę. - Czy stwierdzono ślady gwałtu? - Tak. Ciało było nagie, a na pochwie znajdowały się ślady urazów. - Ile czasu mogło minąć od śmierci Connie DeVuono do znalezienia jej ciała? - Około sześciu tygodni. Zidentyfikowaliśmy ją na podstawie kartoteki stomatologicznej. - Dziękuję. - Czy w pochwie znaleziono ślady spermy? - zapytał Don, podnosząc się z miejsca. - Nie, nic nie znaleźliśmy. - Ślady pogryzienia? - Tylko przez zwierzęta. - Ślady czyjejś krwi? - Nie. - Ślady śliny? - Po takim czasie nie można nic znaleźć. Connie DeVuono nie żyła od sześciu tygodni i ciało było w stanie zaawansowanego rozkładu. - A jednak z powodu mrozu rozkład nie posunął się tak daleko, jak nastąpiłoby to w normalnych warunkach, czy tak? - Tak. - Mimo to nie znaleziono śladów krwi, zębów, śliny, niczego, co mogłoby mieć jakieś znaczenie. Ani jednej poszlaki mogącej naprowadzić na ślad sprawcy? - Zgadza się. - Dziękuję, pani doktor. - Prokuratura wzywa na świadka Rudiego Wanga - powiedziała Jess. Doktor Rudi Wang, biegły sądowy, był niski, szpakowaty i pomimo azjatyckiego nazwiska pochodził z Polski. Miał na sobie brązowy garnitur w delikatne prążki, a zatroskany wyraz twarzy sprawiał, że wyglądał, jakby zapomniał okularów. - Doktorze Wang, czy badał pan drut, którego użyto do uduszenia Connie DeVuono? - zapytała Jess, podchodząc do miejsca dla świadków. - Tak, badałem. - Może go pan opisać? - Był to drut magnetyczny długości około osiemnastu cali i średnicy około jednej czwartej cala, bardzo mocny. - Badał pan także kawałek drutu wyprodukowanego w fabryce, w której pracuje oskarżony, prawda? - Tak. Oba kawałki były identyczne. - Dziękuję, doktorze Wang. Don był przy miejscu dla świadków, zanim jeszcze Jess wróciła na swoje krzesło. - Doktorze Wang, czy na drucie zaciśniętym na szyi Connie DeVuono znaleziono jakieś odciski palców? - Nie. - Nawet fragmentów odcisków? - Nie. Nic. - Jak pan sądzi, czy taki drut jest ogólnie dostępny? - Myślę, że jest dostępny. - Rudi Wang wzruszył ramionami. - Można go kupić w sklepie z artykułami metalowymi? - Tak, można. - Dziękuję. - Jest pan wolny - oznajmiła sędzia McMahon. Don uśmiechnął się lekko do Jess, wracając na swoje miejsce. - Nie cierpię zadowolonych z siebie adwokatów - szepnął Tom Olinsky do ucha Jess. - Prokuratura wzywa panią Rosarię Gambalę - powiedziała donośnie Jess, zaciskając dłonie. Pani Gambala, ubrana w czarny sweter i długą czarną spódnicę, weszła spokojnym krokiem i zmierzała do miejsca dla świadków, kołysząc się na boki jakby w obawie, że nagle się przewróci. Odzyskała równowagę dopiero oparłszy się o barierkę i nerwowo rozglądała się po sali rozpraw. Zamarła, gdy zobaczyła oskarżonego, a z jej ust wymknął się stłumiony szloch. - Czy może pani odpowiadać? - zaniepokoiła się Jess. - Może podać pani szklankę wody? - Wszystko w porządku - powiedziała pani Gambala nadspodziewanie silnym głosem. - Jakie pokrewieństwo łączyło panią z ofiarą? - zapytała Jess. - Jestem jej matką-odparła, mówiąc o córce w czasie teraźniejszym. - Kiedy po raz pierwszy zgłosiła pani zaginięcie córki? - Dwudziestego dziewiątego października 1992 roku, kiedy nie odebrała Steffana po pracy. - Steffan to jej syn? - Tak. Mój wnuk. Przychodzi do mnie codziennie po szkole, zanim Connie wróci z pracy. Connie zawsze dzwoni przed wyjściem. - Dwudziestego dziewiątego października pani córka zadzwoniła i powiedziała, że zaraz wychodzi, ale nie dotarła do domu, zgadza się? - Zadzwoniłam na policję. Powiedzieli, że trzeba czekać dwadzieścia cztery godziny. Zadzwoniłam do pani. Nie było pani w domu. - Dlaczego dzwoniła pani do mnie? - Bo jest pani jej prawnikiem. Powinna jej pani pomóc. Wiedziała pani, że jest w niebezpieczeństwie, że on jej groził. - Wskazała oskarżycielsko palcem na Ricka Fergusona. - Sprzeciw! - zawołał Don. - To tylko pogłoski. - Jesteśmy na wstępnym przesłuchaniu - przypomniała Jess byłemu mężowi - i powoływanie się na pogłoski jest dozwolone. - Dopuszczam przytaczanie pogłosek - zadecydowała Caroline McMahon. - Proszę kontynuować, pani Koster. Jess wróciła do pani Gambali. - Czy Rick Ferguson groził, że zabije pani córkę? - Tak. Bała się go. Powiedział, że ją zabije. - Sprzeciw! - zawołał znowu Don. - Wysoki sądzie, czy mogę prosić o krótką naradę? Wraz z Jess podeszli do stołu sędziowskiego. - Wysoki sądzie, wnioskuję, aby oskarżyciel ograniczył przedstawianie dowodów opartych jedynie na pogłoskach i informacjach z drugiej ręki, bo są one szkodliwe - zaczął Don, przejmując inicjatywę. - Ale są dozwolone we wstępnym przesłuchaniu - powtórzyła Jess. - Wysoki sądzie, nie ma żadnych bezpośrednich dowodów na to, że mój klient kiedykolwiek groził Connie DeVuono. - Oskarżenie powoła na świadków jeszcze dwie osoby, które potwierdzą, że Connie była śmiertelnie zastraszona przez oskarżonego, ponieważ groził jej śmiercią, gdyby się odważyła zeznawać przeciwko niemu w sądzie. - Wysoki sądzie, te pogłoski są nie tylko szkodliwe, ale pozbawione związku ze sprawą. - Pozbawione związku ze sprawą? - powtórzyła Jess, słysząc, jak jej głos odbija się od szklanej ściany. - Chodzi o wykazanie motywu, wysoki sądzie. Connie DeVuono oskarżyła Ricka Fergusona o gwałt i pobicie... - Co nigdy nie zostało udowodnione w sądzie - przerwał jej Don. - Bo Connie nie zdążyła stanąć przez sądem. Została zamordowana, zanim złożyła zeznania. - Wysoki sądzie - nie ustępował Don - mój klient zawsze utrzymywał, że nie jest winny zarzucanych mu czynów. Na czas rzekomego ataku ma niepodważalne alibi. - Powołam na świadków kilku policjantów, którzy zeznają, że Connie DeVuono zidentyfikowała Ricka Fergusona jako napastnika, który ją zgwałcił i pobił. - Znów tylko pogłoski i informacje z drugiej ręki, wysoki sądzie - stwierdził obojętnie Don. - Connie DeVuono dopiero po trzech dniach od ataku wymieniła nazwisko Ricka Fergusona. Była jedyną osobą, która mogła zidentyfikować mojego klienta i zeznać, że groził jej śmiercią. Nie żyje jednak, a jakikolwiek związek między atakiem na nią a moim klientem nie został dowiedziony. W tej sytuacji zmuszony jestem prosić o niewyrażenie zgody na przedstawianie tak szkodliwych i podżegujących przeciwko mojemu klientowi dowodów. - Wysoki sądzie - zareplikowała szybko Jess - prokuratura utrzymuje, że przedstawiane fakty, jakkolwiek oparte na pogłoskach, mają wysoką wartość dowodową i prowadzą do sedna sprawy. - Jest faktem, że oskarżenie nie dysponuje niczym, co mogłoby udowodnić związek pomiędzy moim klientem a śmiercią tej kobiety, z wyjątkiem niepoważnych, pochodzących z drugiej ręki stwierdzeń. - Wysoki sądzie - oświadczyła Jess, zauważając, że policzki Caroline McMahon robią się coraz bardziej czerwone - prokuratura zamierza powołać na świadków przyjaciółkę Connie oraz koleżankę z pracy. Obie zeznają, że Connie była przerażona, bo Rick Ferguson groził jej śmiercią, jeśli będzie zeznawała przeciwko niemu... - Wysoki sądzie, kręcimy się w kółko. - Don uniósł ręce z rozdrażnieniem. - O co tam chodzi? - zawołała ze swego miejsca pani Gambala. - Nie rozumiem. Caroline McMahon spojrzała współczująco na starszą kobietę. - Może pani opuścić miejsce dla świadków. Jest pani wolna - odezwała się miękko, a czerwień na jej policzkach jeszcze się pogłębiła. - Nie rozumiem - powtórzyła pani Gambala. - Już dobrze - powiedziała Jess, podchodząc i pomagając jej zejść z podwyższenia. - Zeznawała pani bardzo dobrze. - Nie zada mi pani więcej pytań? - Nie teraz. - A ten człowiek nie będzie zadawał mi pytań? - wskazała drżącym palcem Dona. - Nie - odparła cicho Jess, dostrzegając przygnębienie na twarzy Toma Olinsky'ego. - Panie Shaw, rozpatrzę teraz pana wniosek - oznajmiła Caroline McMahon. Don i Jess zbliżyli się do stołu sędziowskiego. - Pani Koster, jestem skłonna uwzględnić wniosek obrony - zaczęła. - Ale wysoki sądzie... - Szkodliwy efekt przedstawianych poszlak w oczywisty sposób przeważa nad ich wartością dowodową i w związku z tym zabronię ich używania. - Ale bez nich mamy związane ręce, wysoki sądzie. Nie będziemy mogli dowieść motywu. - Panie Shaw, czy zgodzi się pan wycofać swój wniosek? Jess spojrzała na byłego męża. Na jego plus trzeba było zapisać, że nie wyglądał na upojonego sukcesem. W następnej chwili wszystkie zarzuty przeciwko Rickowi Fergusonowi zostały oddalone. - Jak mogłeś to zrobić? - pytała Jess Dona, chodząc nerwowo tam i z powrotem po opustoszałym korytarzu sali rozpraw. Tom Olinsky wrócił już do swego biura; Neil stał na drugim końcu, próbując wyjaśnić pani Gambali i dwóm pozostałym kobietom procedurę wstępnego przesłuchania oraz to, dlaczego sędzia McMahon zadecydowała, że Rick Ferguson nie będzie stawał przed sądem oskarżony o morderstwo. - Nie masz żadnych dowodów, Jess. - Dobrze wiesz, że ją zabił. Wiesz, że jest winny! - A jakie znaczenie ma przed sądem to, co wiemy? - zapytał ostro Don, lecz zaraz złagodniał. - Posłuchaj, Jess, wiem, jak bardzo pragniesz, aby Rick Ferguson został uznany winnym tej zbrodni i wylądował za kratkami. Szczerze mówiąc, też czułbym się pewniej, gdyby siedział w więzieniu, przynajmniej do czasu aż odkryjemy, kto próbuje cię terroryzować. Ale nie mam stuprocentowej pewności, że Ferguson jest osobą, o którą nam chodzi. Nie mogę wycofać się ze zobowiązań wobec klienta dlatego, że cię kocham. - Przerwał i patrzył na nią, szukając w jej oczach cienia zrozumienia, Jess jednak uparcie unikała jego wzroku. - Słuchaj, zawrzyjmy rozejm. Zapraszam cię na obiad. - Wydaje mi się, że w tej sytuacji to nie jest najlepszy pomysł. - Daj spokój, Jess, nie możesz brać wszystkiego do siebie. - Przykro mi, jeśli cię rozczarowuję, ale tak właśnie robię. - Nigdy mnie nie rozczarowujesz. Jess poczuła, że największa fala złości zaczyna mijać. Czy miało sens wściekanie się na Dona, skoro tak naprawdę była zła na siebie? - Nie mogę, Don, umówiłam się już. - Z Adamem? - Z siostrą, szwagrem, ojcem i jego ukochaną. Właściwe zakończenie wspaniałego dnia. Skontaktuję się z tobą wkrótce-mówiąc to, obróciła się na pięcie i stanęła twarzą w twarz z Rickiem Fergusonem. - Jezus, Maria! - zawołała. - Nie-roześmiał się Rick. - To tylko ja. Myślałem, że pójdziemy gdzieś oblać zwycięstwo - dodał, spoglądając na Dona ponad głową Jess. - Obawiam się, że to niemożliwe - odparł Don chłodno. - O, to fatalnie. - Uśmiech nie schodził mu z ust. - A ty, Jess? Moglibyśmy spędzić kilka przyjemnych chwil. - Nie spędzisz z nią żadnej chwili więcej, ani przyjemnej, ani nieprzyjemnej - oznajmił dobitnie Don. - Jasne? Rick Ferguson wycofał się z ręką na sercu, jakby otrzymał właśnie śmiertelny postrzał. - Twardy z pana facet, mecenasie. Ale jeśli pan tak sobie życzy, niech będzie. Po prostu jestem w świetnym nastroju, chciałem się nim z wami podzielić. - Idź do domu, Rick!-polecił Don, po czym chwycił go mocno za łokieć i poprowadził w stronę wind; prawie natychmiast drzwi jednej z nich otworzyły się, lecz nagle Rick wyrwał się i podbiegł do Jess. Jess widząc, jak się zbliża, wstrzymała oddech, ale była zdecydowana nie cofnąć się ani o krok. Wiedziała, że nie zrobi jej krzywdy w środku gmachu sądu i w obecności swego adwokata, który szybko zmierzał w ich kierunku. - Wiesz, jak dobrze się czuję, Jess? - wysyczał Rick, patrząc jej prosto w oczy i zniżając głos do szeptu, który tylko ona mogła słyszeć. - Czuję się jak kot, który właśnie pożarł kanarka. Przez chwilę Jess nie mogła złapać tchu. - Ty sukinsynu - wyszeptała. - Nie martw się - powiedział na chwilę przed tym, jak Don złapał go ponownie. - Nie zobaczysz nawet mojego cienia. 25 Jess podjechała wynajętym samochodem do Evanston i dokładnie za pięć szósta zatrzymała się przed domem siostry. Niebieski buick ojca stał już pod domem. Świetnie, westchnęła, marząc o wypiciu drinka przed spotkaniem z nowym członkiem rodziny. Uspokój się, uśmiechnij. Zrób wesołą minę. Powtarzała sobie te zdania aż do znudzenia. Potem zastąpiła je nowymi: Bądź miła, bądź uprzejma. Nie walcz. Nie walcz, powtórzyła, kiwając głową tak długo, aż poczuła, że zaraz jej odpadnie. Starała się zgromadzić tyle odwagi, by starczyło na wyjście z samochodu. Bądź miła. W drzwiach domu pojawił się Barry, zapraszając ją do środka wyszukanym gestem ręki. Czy to on przysłał ten okropny list? Nie bądź śmieszna, powiedziała do siebie, starając się nie poruszyć ustami. Barry nie wysłał tego listu. Zrobił to Rick Ferguson. Teraz dopiero jesteś śmieszna, argumentował drugi głos. Rick Ferguson nic nie zrobił. Jest niewinny, pamiętasz? Nie ma dowodów na to, że popełnił przestępstwo. Nie udowodniłaś mu winy, jest niewinny. Niewinny i czai się gdzieś, by mnie dopaść, pomyślała, wysiadając i trzaskając drzwiami z całej siły, by odepchnąć strach. Jutro na ostatniej lekcji samoobrony nauczy się, jak rozbrajać przeciwnika. Do jutra nie powinien zaatakować, byłoby to zbyt oczywiste, nawet jak na niego. Policja od razu uznałaby go za pierwszego podejrzanego. Cholera, pomyślała, uświadamiając sobie, że zapomniała przynieść jakąś butelkę lub choćby upominki dla dzieci. Rick Ferguson był jedyną osobą podejrzaną o zamordowanie Connie DeVuono. Jego wina wydawała się oczywista, a jednak sąd nie był w stanie wsadzić go do więzienia. Podobnym sprytem wykazał się, depcząc jej po piętach, ale teraz, kiedy oddalono zarzuty, nie miał powodów, by wyrządzać jej krzywdę. Chyba że zrobi to dla przyjemności, stwierdziła wiedząc, jaką satysfakcję sprawia mu straszenie jej. Da sobie czas, pobawi się z nią w kotka i myszkę, a potem zaatakuje. Żadnych świadków, żadnych dowodów. Nic, co mogłoby go wiązać z przestępstwem. Po prostu któregoś dnia Jess zniknie bez śladu. Tak samo jak mama, pomyślała i poczuła dziwny spokój, uświadamiając sobie tę analogię: jej los miał domknąć otwarty krąg. Kiedy ojciec stanął za plecami zięcia, Jess po raz pierwszy poczuła wdzięczność, że w jego życiu pojawiła się nowa kobieta. Będzie mu łatwiej znieść nieuniknioną tragedię. - Na Boga, Jess! - zawołał Barry. - Nie możesz iść szybciej? Zaraz zamarznę tu na śmierć. Jakby na potwierdzenie jego słów od wody powiał zimny wiatr, poruszając nagimi gałęziami drzew. Jess zauważyła niebieskie światła, porozwieszane wśród krzewów rosnących przed domem, i zastanowiła się, czy zrobiły się takie niebieskie z zimna. Wyglądały żałośnie smutno. W samym wejściu wisiał wieniec z zielonej krepy ozdobiony jaskrawoczerwoną kokardą. - Tyler zrobił go w przedszkolu - oznajmił z dumą Barry, podczas gdy Jess balansowała na nie odśnieżonych schodach, czując się, jakby miała przymocowane do nóg ołowiane kule. - Skąd masz samochód? - Wynajęłam dziś po południu - odparła, wpadając prosto w objęcia ojca. - Cześć, tato. - Cześć, kochanie. Niech ci się przypatrzę. - Odsunął ją od siebie na długość ramion, obejrzał i znów przytulił. - Wyglądasz wspaniale. - Co to za samochód? - zapytał Barry. - Toyota-rzekła Jess wdzięczna czerwonemu samochodzikowi za to, że pozwala im podtrzymać rozmowę. - Nie powinno się jeździć japońskimi samochodami - zbeształ ją szwagier, pomagając zdjąć płaszcz i wieszając go w szafie. Jess kątem oka dostrzegła czarne futro z norek, które na pewno nie należało do jej siostry. - Amerykański przemysł samochodowy potrzebuje wsparcia. - Powiedziałeś to a propos swojego jaguara - zauważyła Jess, upuszczając torebkę na podłogę. - Moim następnym samochodem będzie cadillac - zapewnił ją. - Cadillac to dobry wóz - podsumował Art Koster, dając Jess znak, by zaprzestała dalszej dyskusji na ten temat. Skinęła porozumiewawczo głową. - Przepraszam cię, tato, ostatnio byłam strasznie zajęta, dlatego się tak długo nie odzywałam - tłumaczyła, odwlekając wejście do salonu. - Rozumiem, skarbie - zapewnił, a Jess odnalazła w jego ciepłych piwnych oczach zrozumienie. - Wybacz, jeśli wyrządziłam ci przykrość - szepnęła. - Wiesz, że to ostatnie, co bym chciała zrobić. - Wiem. Wszystko w porządku. Cieszę się, że jesteś. - Przepraszam, że niczego nie przyniosłam - powitała Maureen wchodzącą do holu z jedną bliźniaczką na ręku i uwieszonym u nóg Tylerem. Jess zauważyła, że cały klan Pepplerów ubrany jest w świąteczne czerwono-zielone barwy. Maureen i jej córeczka miały niemal identyczne sukienki z czerwonego aksamitu; Tyler wraz z ojcem nosili ciemnozielone spodnie, czerwone blezery i szerokie zielone krawaty. Wyglądali, jakby właśnie zeszli z kartki świątecznej. Jess czuła się nie na miejscu w biało-czarnym swetrze i czarnych spodniach. - Jestem taka szczęśliwa, że przyszłaś - powiedziała Maureen. - Bałam się, że w ostatniej chwili zadzwonisz i... - Przerwała w pół zdania. - Proszę, wejdź. Art Koster otoczył ramieniem młodszą córkę i wprowadził ją do salonu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła Jess, była ogromna, stojąca przy pianinie choinka. Drugą była postać Madonny siedzącej na różowej kanapie, trzymającej na ręku dziecko w sukience z czerwonego aksamitu. - Sherry - zaczął ojciec, prowadząc Jess w kierunku kanapy - to moja młodsza córka Jess. Jess, poznaj Sherry Hasek. - Cześć, Jess - odparła kobieta i wstała, oddając dziecko Altowi, by móc uścisnąć dłoń Jess. Była tak szczupła, jak opisał ją ojciec, ale niższa, niż Jess myślała. Czarne, wyglądające zaskakująco naturalnie włosy spięte były błyszczącą spinką na wysokości karku. Miała naszyjnik z czarnego onyksu w kształcie serca. Ubrana była w prostą bluzkę z białego jedwabiu i szare spodnie wpuszczone w czarne skórzane buty. Uścisk jej dłoni był mocny, lecz ręce, pomimo ciepła buchającego z rozpalonego w kominku ognia, miała lodowate. Jest tak nerwowa jak ja, pomyślała Jess. - Przepraszam, że nasze pierwsze spotkanie odbywa się tak późno - zagadnęła serdecznie. - Nic nie szkodzi - rzekła Sherry Hasek. - Czego się napijecie? - zapytał Barry. - Wino? Piwo? Coca-cola? - Czy mogę dostać colę? - wtrącił Tyler. - Ty możesz dostać mleko - odparła Maureen. - Poproszę trochę wina - powiedziała Jess, odbierając dziecko z rąk siostry i zgadzając się w duchu z jej opinią, że bliźniaczki urosły przez ostatnie dwa miesiące. - Hej, słoneczko. Jak się masz? Dziecko patrzyło na nią jak na przybysza z kosmosu i zezowało, próbując skoncentrować wzrok na jej nosie. - Są wspaniałe, prawda?-odezwał się Barry z dumą, nalewając wino i wręczając kieliszek Jess. - Wezmę Chloe - zaproponował, wymieniając kieliszek na córeczkę. - Zawsze chciałam mieć bliźniaczki - powiedziała Sherry Hasek. - Zamiast tego urodziłam po kolei trzech chłopców. - Przyjaciele mi mówią, że chłopcy sprawiają więcej kłopotu w dzieciństwie - skomentowała Maureen, siadając z córeczką na ręku i synkiem tulącym się do kolan - ale dziewczynki są gorsze w okresie dojrzewania. - Co ty na to, Art? - zapytał Barry. - Jakie były twoje córki w tym wieku? Art Koster roześmiał się. - Moje córki zawsze były doskonałe - oznajmił, podczas gdy Jess próbowała wymazać z pamięci obraz zapłakanej twarzy matki. „Nie potrzebuję tego, Jess, nie potrzebuję tego od ciebie." - Nie sądzę, abyśmy były doskonałe - zaprzeczyła Jess, podnosząc szybko szklankę do ust. - Na zdrowie. - Pociągnęła długi łyk, zaraz potem drugi. - Za zdrowie i bogactwo - zawtórował Barry. Jess przyglądała się twarzy Sherry Hasek. Miała ciemne szeroko rozstawione oczy, poza tym jej rysy były tak stłoczone, jakby na twarzy mogło zabraknąć miejsca na wszystkie części. Kiedy mówiła, ożywiała się, dużo gestykulując dłońmi o długich wypielęgnowanych palcach. Była zupełnym przeciwieństwem mamy, która miała błękitnozielone oczy, doskonałe proporcje nosa i ust, miękką skórę - wszystko razem sprawiało wrażenie spokoju udzielającego się otoczeniu. Wewnętrzny spokój promieniował z niej, rzadko traciła panowanie nad sobą, prawie nigdy nie krzyczała, a jednak zawsze było wiadomo, w jakim jest nastroju. Mówiła wprost to, co myślała, i tego samego oczekiwała od innych. Traktowała wszystkich z szacunkiem, nawet jeśli na niego nie zasługiwali. - Wróć na ziemię, Jess - rzucił Barry. Poczuła, jak szklanka z winem wyślizguje jej się z ręki i w ostatniej chwili zacisnęła palce, by uchronić ją od upadku. Kruche szkło pękło i wbiło jej się w dłoń, która zaraz zrobiła się mokra i lepka. Spojrzała w dół, zobaczyła krew mieszającą się z białym winem i usłyszała okrzyki przestrachu. - Mamusiu! - krzyczał Tyler. - O Boże, Jess, twoja ręka! - Jak to, do diabła, zrobiłaś? - Barry podłożył serwetkę pod jej rękę, by krew nie zdążyła nakapać na dywan. - Nic mi nie jest-oświadczyła, chociaż nie była tego pewna. - Masz stalowy uścisk - podsumował ojciec, rozprostowując delikatnie je palce, oglądając ranę i wyjmując z niej dwa kawałki szkła. - Szpony orła - mruknęła. - Co? - Chodzę na lekcje samoobrony. - I uczą cię tam, jak się obronić przed szklanką białego wina? - zakpił Barry. - Przyniosę środek dezynfekujący. - Maureen włożyła bliźniaczki do kojca i wyszła z płaczącym Tylerem uczepionym jej sukni. - Przepraszam - powiedziała Jess. - Dlaczego? - zdziwiła się Sherry. - Przecież nie zrobiłaś tego umyślnie. - Boli mnie jak licho. - Nic dziwnego. - Sherry obejrzała jej dłoń patrząc, jak biegnące na niej linie przecinają się z dwiema ranami. - Masz bardzo wyraźną linię życia. - O czym ty, do diabła, myślisz, Jess? - złościł się Barry, zmywając wodą sodową plamy krwi z dywanu. - Myślałam, że u was w domu się nie przeklina - przypomniała Jess. - Przemyj sobie tym dłoń - poleciła Maureen wchodząc i podała jej buteleczkę ze środkiem dezynfekującym. - Zaraz przyniosę gazę. - Nie potrzebuję gazy. - Podnieś ręce nad głowę - nakazał Barry. - Nie przesadzajcie, to tylko skaleczenie. - Może na wszelki wypadek zadzwonimy po lekarza - zastanawiała się Maureen. Na dźwięk słowa „lekarz" Tyler wybuchnął głośniejszym płaczem. - Nie bój się, Tyler. - Maureen wzięła go w ramiona. - Lekarz potrzebny jest cioci, nie tobie. - Zwróciła się do Jess: - Nienawidzi lekarza, odkąd ostatnim razem, jak wszyscy byli przeziębieni, doktor zajrzał mu w gardło i włożył łyżkę tak głęboko, że Tyler zwymiotował. A on zawsze nienawidził wymiotować. Jess roześmiała się, a Tyler rozpłakał jeszcze mocniej. - Przepraszam, kochanie. - Pochyliła się do siostrzeńca, trzymając ręce uniesione nad głową; Sherry zakładała jej opatrunek z gazy. - Nie śmiałam się z ciebie. Wiem, co czujesz, ja też nienawidzę wymiotowania. - A kto lubi? - wtrącił Barry, stojąc przy telefonie. - Czy mam dzwonić po lekarza? - Dla mnie nie - powiedziała Jess, pozwalając ojcu zaprowadzić się na kanapę, gdzie umieścił ją troskliwie między sobą i Sherry. - Jestem twarda, pamiętasz? - Ale Barry nie dał po sobie poznać, że zrozumiał aluzję do ich poprzedniej sprzeczki. - Czy policja odkryła w końcu, kto zniszczył twój samochód? - zapytała Maureen. Jess potrząsnęła przecząco głową, czując, jak duch Ricka Fergusona wślizguje się do pokoju. Spróbowała przepędzić go dźwiękiem swego głosu. - Tata mówił, że jest pani artystką - zwróciła się do Sherry. Sherry wybuchnęła śmiechem. Wyglądała przy tym uroczo. - Lubię obracać się w kręgu sztuki, ale nie jestem artystką. - Spojrzała na Arta, szukając u niego potwierdzenia swych słów. Jess pomyślała, że mama nigdy tak na ojca nie spoglądała. - Maluje pani pastelami czy olejem? - Lepiej radzę sobie z pastelami. Art jest z kolei lepszy w malowaniu farbami olejnymi. Jess zdziwiła się, że Sherry mówi za ojca, i znowu pomyślała, że mama nigdy by tak nie zrobiła. - Sherry jest zbyt skromna. - Teraz z kolei Art Koster mówił w imieniu swej sympatii. - Jest bardzo utalentowana. - No, powiedzmy, że nieźle mi wychodzą martwe natury. - Jej brzoskwinie są wręcz genialne - zauważył Art z szelmowskim uśmiechem. - Art! - roześmiała się Sherry, pochylając się po przez Jess, by poklepać go po dłoni. Jess poczuła niesmak. - Twój ojciec jest za to bardzo dobry w aktach. - Zaproponowałem, że ją namaluję - powiedział Art, śmiejąc się do niej, jakby nie było między nimi Jess. - Ale mówi, że woli poczekać, aż zrobi to Jeff Koons. Jess nie miała pojęcia, kim jest Jeff Koons, lecz na wszelki wypadek roześmiała się razem z nimi. Cały czas myślała o tym, jak podsumowałaby tę rodzinną scenę mama. Maureen stojąca obok kanapy, obejmowana przez Barry'ego, sama przytulająca syna; Jess wciśnięta na kanapie między ojca a kobietę, której akt chciał namalować; bliźniaczki siedzące w kojcu i patrzące wielkimi oczami na rodziców. Nie spuszczajcie oka z mamy, ostrzegła je w myślach, pilnujcie, żeby wam nie zniknęła. - Wracaj na ziemię, Jess - usłyszała znowu. - Przepraszam - powiedziała szybko, dostrzegając rozdrażnienie w oczach Barry'ego, jakby jej roztargnienie naruszało honor gospodarza. - Co mówiliście? - Sherry pytała, czy lubisz malować? - Przepraszam, nie słyszałam. - Nie mamy co do tego wątpliwości - rzekł Barry, a Jess zauważyła niepokój w oczach Maureen. - Mniejsza o to. - Sherry uśmiechnęła się. - Tak tylko pytałam. - Szczerze mówiąc, nie wiem, czy lubię malować - odparła Jess. - Nie próbowałam od dzieciństwa. - Pamiętam, jak dostałaś pudełko kredek i pomalowałaś wszystkie ściany w salonie - przypomniała Maureen. - Mama się strasznie złościła, bo salon był świeżo odnowiony. - Nie pamiętam tego. - A ja nie zapomnę. Mama chyba nigdy w życiu nie krzyczała tak głośno. - Ona nigdy nie krzyczała. - Wtedy krzyczała. Było ją słychać na ulicy. - Nigdy nie krzyczała - upierała się Jess. - Mówiłaś, że nie pamiętasz tej sytuacji - przypomniał Barry. - Ale pamiętam własną matkę. - Zdarzało jej się krzyczeć dość często - wtrąciła Maureen. Jess wzruszyła ramionami, starając się przezwyciężyć wzbierającą w niej złość. - Na mnie nigdy nie krzyczała. - Krzyczała tylko na ciebie. Jess wstała, podeszła do choinki i dotknęła igieł drżącymi rękoma. - Kiedy zamierzacie ją ubierać? - Zaraz po jedzeniu - odparł Barry. - Nigdy nie wiedziałaś, kiedy trzeba dać spokój - ciągnęła Maureen, nie zwracając uwagi na pytanie Jess. - Zawsze musiałaś mieć ostatnie słowo. Pamiętam, jak mama często żartowała, że dobrze jest mieszkać z kimś takim jak ty, kto wie wszystko najlepiej. Goście wybuchnęli śmiechem. - Moi chłopcy byli tacy sami - odezwała się Sherry. - Zawsze znajdowali na wszystko odpowiedź. Kiedy mieli siedemnaście lat, uważali mnie za najgłupszą istotę na świecie. Dopiero mając dwadzieścia jeden lat, zmieniali zdanie. Znów wszyscy się roześmiali. - Przeżyliśmy kilka trudnych lat - wyznała Sherry. - Szczególnie po odejściu ich ojca. Chłopcy zrobili się niesforni, buntowali się, wszystko, co powiedziałam, było złe. Toczyliśmy nieustanne boje, ciągle dochodziło do konfrontacji, nawet jeśli starałam się ich uniknąć. Mówili, że jestem zbyt surowa, staroświecka, naiwna. Skakaliśmy sobie do oczu o byle co. A potem nagle dojrzeli, poszli na studia, wyprowadzili się. Kupiłam sobie psa, który kocha mnie bez żadnych warunków. Kiedy wychodzę, zawsze siada pod drzwiami i czeka, aż wrócę. Kiedy wchodzę, skacze i całuje mnie z radości. Nie kłóci się ze mną, nie pyskuje, uważa mnie za najwspanialszą osobę na świecie. Takie dziecko zawsze chciałam mieć. - Może powinniśmy kupić psa - rzekł Barry, zerkając na żonę. - Myślę, że każda matka przechodzi przez okres zastanawiania się, czy to wszystko warte jest takiego zachodu i pracy - powiedziała Maureen. Jess raz jeszcze ujrzała twarz matki. „Nie potrzebuję tego, Jess. Nie potrzebuję tego od ciebie." - Bóg mi świadkiem, że kocham moje dzieci - wyznała Maureen. - Ale są takie chwile... - Że chciałabyś wrócić do pracy? - podchwyciła Jess widząc, jak Barry sztywnieje. - Że chciałabym, aby zapanowała niezmącona cisza - dokończyła Maureen. - Myślę, że kupimy psa - uznał Barry. - Świetny pomysł - parsknęła Jess. - Maureen koniecznie potrzebuje jeszcze czegoś, o co musiałaby się troszczyć. - Jess... - ostrzegła Maureen. - Pies Sherry jest najzabawniejszym stworzeniem pod słońcem - podjął szybko Art Koster. - To miniaturowy pudel, ma rudą sierść, rzadkość u pudli. Kiedy Sherry mi powiedziała, że ma pudla, pomyślałem: o nie, nie mogę się wiązać z kobietą, która trzyma coś takiego, wszystko, tylko nie pudel. - Ale potem poznał Caseya - wtrąciła Sherry. - Poznałem Caseya. - I zakochał się od pierwszego wejrzenia. - Raczej od pierwszego spaceru - poprawił Art. - Pewnego popołudnia poszedłem z tym stworzeniem na spacer i nie mogłem się nadziwić, jak każdy przechodzień go oglądał i podchodził, żeby pogłaskać. Jeszcze nigdy nie widziałem, by tylu ludzi uśmiechnęło się w ciągu jednego popołudnia. Poczułem się szczęśliwy, że uczestniczę w takim wybuchu wzajemnej sympatii. Pudle są oczywiście bardzo mądre. Sherry uważa, że pod względem inteligencji pierwsze są pudle, a dopiero potem cała reszta świata. Jess ledwie mogła uwierzyć własnym uszom. Jej ojciec opowiadał z takim zaangażowaniem o jakimś pudlu? - Jess zawsze lubiła zwierzęta - dokończył ojciec. - Naprawdę? Masz jakieś zwierzę w domu? - zapytała Sherry. - Nie - odparła Jess. - Ma kanarka - powiedziała równocześnie Maureen. - Nie? A co z Fredem? - podjęła. - Zdechł w zeszłym tygodniu. - Fred zdechł? Tak mi przykro. Był chory? - Skąd można wiedzieć, czy kanarek jest chory? - parsknął Barry. - Nie mów do niej takim tonem - rzuciła Jess ostro. - Słucham? - zdziwił się Barry. - Jakim tonem? - zapytała Maureen. - A czy chłopcy przyjadą w tym roku na święta do domu? - odezwał się nagle Art Koster. Przez chwilę nikt nie wiedział, o kim mówi. - Tak - odparła Sherry, trochę zbyt głośno i trochę zbyt entuzjastycznie.-Takie przynajmniej są najświeższe wiadomości. - Gdzie twoi synowie teraz mieszkają? - zapytała Jess, próbując włączyć się do rozmowy. Uśmiechaj się, myślała, zaciskając zęby. Bądź miła, uprzejma, nie daj się wciągnąć w kłótnię. - Warren jest nauczycielem gimnastyki w szkole średniej w Rockford. Colin jest w Nowym Jorku w szkole filmowej, chce zostać reżyserem. A Michael jest przedsiębiorcą. - Trzech młodych, wspaniałych mężczyzn - podsumował z dumą ojciec Jess. - Maureen skończyła Harvard, uzyskała MBA - wtrąciła Jess. - Poznałeś ich już, tato? - zapytała Maureen, ignorując wtrącenie Jess. - Jeszcze nie - odparł ojciec. - Chciałam zaproponować, żebyście do mnie przyszli na świąteczny obiad - powiedziała Sherry. - Mogłabym was wszystkich poznać ze sobą. - Świetny pomysł - podchwyciła natychmiast Maureen. - Możesz na nas liczyć - dodał Barry. - A ty, Jess? - Dobra propozycja - odparła. Uśmiechaj się, bądź miła, pomyślała patrząc na kobietę, która miała zająć miejsce jej matki. 26 - Pyszna pieczeń - powiedziała Sherry Hasek, delikatnie wycierając kąciki ust różową serwetką. - Rzadko jadam ostatnio wołowinę, zapomniałam już, jaka to rozkosz. - Usiłowałem oduczyć Maureen spożywania wołowiny - oświadczył Barry - ale bezskutecznie. Twierdzi, że wyrosła na mleku matki i starej, dobrej chicagowskiej pieczeni. Cóż mogłem na to poradzić? - Tylko to polubić - powiedział Art Koster. - Każda przesada jest niedobra, prawda? - zagadnęła Sherry. - Wszystko można, byle z umiarem, tak mówią. - Tyle rzeczy mówią, nie można za tym wszystkim nadążyć - poskarżyła się Maureen. - Jednego dnia radzą, żeby nie jadać wołowiny, a wkrótce potem, że jest zdrowa i niezbędna. To samo z alkoholem: raz mówi się, że szkodzi zdrowiu, innym razem że kieliszek czerwonego wina dziennie zapobiega zawałom. Wczoraj dobre, dzisiaj niedobre. Teraz jarzyny są zdrowe, tłuszcz niezdrowy. Za rok pewnie będzie odwrotnie. - Za umiar - wzniósł toast Art Koster. - Za zdrowie i bogactwo - dodał Barry. - Parę dni temu w poczekalni u lekarza czytałem artykuł - zaczął Art Koster. - Reporter pytał jakąś gwiazdę o jej ulubiony napój i trzy przyczyny, dla których lubi go najbardziej. Potem okazało się, że to taka gra. Może się w nią zabawimy? Odpowiedzcie na te pytania. - Ulubiony napój?-zamyślił się Barry. - Czerwone wino. Jest w dobrym guście, pięknie pachnie, nie jest odurzające. - A ja lubię sok pomarańczowy - stwierdziła Maureen. - Zdrowy, pokrzepiający, odświeżający. - Sherry? - zapytał Art. - Myślę, że szampan. Jest zabawny, uroczysty, poza tym lubię bąbelki. - Jess? - podjął Barry. - Co? - Twoja kolej. - Mówiłeś, że byłeś u lekarza? - zwróciła się do ojca. - Nie słuchałaś, o czym mówimy? - zdenerwował się Barry, ale Jess go zignorowała. - Coś nie w porządku, tato? Źle się czułeś? - Wszystko gra, to tylko coroczna kontrola. Gdzie idziesz, mamo? Nigdzie. - No, Jess, odpowiedz. - Na co? Barry potrząsnął głową. - Nie rozumiem, Jess, po co przyjmujesz zaproszenie na obiad, jeśli nie raczysz brać udziału w rozmowie. - Barry, proszę - powiedziała miękko Maureen. - Jaki jest twój ulubiony napój? - powtórzył Art Koster. - O tym rozmawiacie? - To taka zabawa - wyjaśniła uprzejmie Sherry. - Nie wiem. - Jess wzruszyła ramionami. - Chyba czarna kawa. - Zauważyła, że wszyscy czekają, aż dokończy. - Dlaczego? Bo ożywia mnie rano, jest trochę gorzka i dobrze smakuje aż do ostatniej kropli. - A ty, tato? - zapytała Maureen. - Piwo - oznajmił. - Jest proste, spontaniczne, wprawia mnie w dobry nastrój. - A na czym polega gra? - Oto rozwiązanie - rzekł Art Koster z zadowoleniem. - Napoje odzwierciedlają stosunek do seksu. Jeśli chodzi o mnie, lubię seks, bo jest prosty, spontaniczny i wprawia mnie w dobry nastrój. Każdy próbował przypomnieć sobie, jakie przyczyny sympatii do ulubionego napoju podał, i wybuchał śmiechem, odtwarzając odpowiedź. - A więc twoim zdaniem seks jest w dobrym guście, pięknie pachnie, nie jest odurzający - przypomniała Maureen mężowi. - Chyba mi to pochlebia. - Jestem szczęściarzem - odparł Barry, patrząc na Jess. - Trochę gorzki, co? Nie odpowiedziała, starając się pozostać miła i uśmiechnięta. Nie walcz, bądź grzeczna, upomniała się. - A ty lubisz bąbelki. - Art Koster przytulił Sherry. Jess zastanawiała się, jaki napój wymieniłaby mama. Pewnie białe wino, bo jest czyste, bezpośrednie, prowadzi prosto do celu. Albo mleko z tych samych powodów, dla których tata wybrał piwo. - Wracaj na ziemię, Jess - zwrócił jej znów uwagę Barry. - To nie jest zabawne, Barry - odparła ostrzej, niż zamierzała. - Prawdę mówiąc, robi się dosyć męczące. - Tak jak twoje zachowanie. Usiłuję po prostu zgadnąć, czy jesteś taka zamyślona czy też naumyślnie chcesz być nieuprzejma. - Barry - ostrzegła Maureen. - Niby dlaczego miałabym być naumyślnie nieuprzejma? - Ty nam powiedz. Ja nie mam pojęcia. - Doprawdy? - Jess... - zaczął Art Koster. - Myślę, że Barry doskonale wie dlaczego. Nie cierpimy się nawzajem, to chyba jasne, nie? Barry wyglądał na zaskoczonego, jakby niespodziewanie został uderzony w twarz. - Ja wcale tak nie myślę, Jess. - Tak? A skąd w takim razie ten uroczy liścik, który mi przysłałeś? To nie był wyraz twoich uczuć? - List? - wtrąciła Maureen. - Jaki list? Jess ugryzła się w język, nie chcąc wygadać więcej, ale było za późno. Słowa już padły. - Twój mąż przysłał mi list nasączony moczem, pełen włosów łonowych. - Co? O czym ty mówisz? - zawołali wszyscy naraz. - Zwariowałaś?! - krzyczał Barry. - Co ty pleciesz? Podniesione głosy spowodowały wybuch płaczu bliźniaczek. Jess zastanawiała się, czy naprawdę jest pewna, że Barry był autorem listu. - Chcesz powiedzieć, że to nie byłeś ty? - Chcę powiedzieć, że nie mam najmniejszego pojęcia, co za cholerne bzdury wygadujesz. - Znów przeklinasz - zauważyła Jess. Barry mruknął coś pod nosem. - Dostałam w zeszłym miesiącu anonimowy list - wyjaśniła Jess. - Był pełen włosów łonowych i nasiąknięty moczem. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon, zapytałeś, czy dostałam list. Zgadza się? - Nic się nie zgadza. Jedynym listem, jaki ci wysłałem, była informacja na temat ubezpieczeń. Jess mgliście przypomniała sobie list pełen papierów o ubezpieczeniu emerytalnym, który wyrzuciła, nawet nie przeglądając. Na Boga, czy Barry mówił przez telefon o tym liście? - Tylko to mi wysłałeś? - Jestem księgowym, co innego mógłbym ci wysłać? Jess poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg. Co się z nią dzieje? Jak mogła oskarżyć szwagra o takie zboczone działania? A nawet jeśli go posądzała, jak mogła wyskoczyć z tym teraz? W jego własnym domu, przy obiedzie, na oczach całej rodziny? Maureen była tego samego zdania. - Nie mogę uwierzyć, że mogłaś powiedzieć coś takiego. - Płakała, przytulając syna. - Nie mogę uwierzyć, że w ogóle mogło ci to przyjść na myśl. - Przepraszam - powiedziała Jess bezradnie. Tyler płakał w ramionach matki, bliźniaczki krzyczały z kojca. - Dzieci, uspokójcie się - zwrócił się do swoich dorosłych córek Art Koster. - Pokłóciliśmy się z Barrym - próbowała wyjaśniać Jess. - Wiedziałam, że jest na mnie wściekły, że lubi się rewanżować. I jak krótko potem dostałam ten list, a Barry przez telefon zapytał, czy dostałam list od niego... - Wpadłaś na to, że rozsyła swoje włosy łonowe? Że jest zboczeńcem o zdeprawowanym umyśle, a ja wyszłam za kogoś takiego! - To nie miało nic wspólnego z tobą, Maureen! - Tak sądzisz? Kiedy atakujesz mojego męża, jakbyś atakowała mnie. - Nie przesadzaj - próbowała się spierać Jess. Bliźniaczki zawodziły coraz głośniej. Tyler wyrwał się matce i pobiegł na górę. - Nie dałaś mu żadnej szansy od dnia ślubu! - krzyczała Maureen wściekła, wymachując rękami w powietrzu. - Nieprawda - zaprzeczyła Jess. - Lubiłam go, dopóki nie zrobił z ciebie Donny Reed. - Donny Reed! - Jak mogłaś mu na to pozwolić? - skoro już do tego doszło, postanowiła wygarnąć wszystko, co czuła. - Jak mogłaś rzucić wszystko, żeby dać z siebie zrobić „kobietę totalną"? - Może zajmę się bliźniaczkami? - zaproponowała Sherry, wyjmując je z kojca i niosąc na górę, po jednej pod każdą pachą. - Dzieci, przestańcie, zanim powiecie coś, czego będziecie żałować - interweniował Art Koster z westchnieniem, zdając sobie sprawę, że jest już za późno. - A co ja takiego twoim zdaniem rzuciłam, z czego zrezygnowałam? Z pracy? Zawsze mogę dostać nową. Z wykształcenia? Zdobyłam je i nikt mi tego nie odbierze. Czy do twojej zakutej głowy nie dociera, że robię dokładnie to, na co mam ochotę? To była moja decyzja, nie Barry'ego, to ja postanowiłam zostać w domu i zająć się dziećmi, dopóki są małe. Respektuję twoje wybory, Jess, chociaż często się z nimi nie zgadzam, więc może byś mi si zrewanżowała tym samym? Co niby takiego złego robię? - Co złego? Nie zdajesz sobie sprawy, że całe twoje obecne życie jest dokładnym zaprzeczeniem tego, czego uczyła nas mama? - Co?! - Maureen wyglądała, jakby nagle poraził ją prąd. - Na litość boską, Jess - wtrącił się Art Koster. - O czym ty mówisz? - Mama wychowywała nas na kobiety niezależne, kierujące swoim życiem. Ostatnie, czego by pragnęła Maureen, to wpakowanie jej w małżeństwo, w którym nie będzie miała miejsca na jakikolwiek rozwój. - Jak śmiesz mnie krytykować?! - zawołała Maureen z gniewem w oczach. - Jak śmiesz mieszać w mamę?! To ty zawsze kłóciłaś się z nią, ty chciałaś wychodzić za mąż, nie kończąc studiów, mimo jej sprzeciwu. Ty przyprawiałaś ją o łzy i zmartwienia. „Poczekaj, aż skończysz studia", powtarzała ci mama. „Don jest miły, ale nie pozwoli ci dorosnąć, poczekaj", błagała cię. Ale nie słuchałaś, pozjadałaś wszystkie rozumy. Tak było wtedy i tak samo jest dzisiaj. Przestań uspokajać swoje sumienie i zagłuszać winę mówieniem wszystkim, jak mają żyć! - Jaką winę, co ty opowiadasz? - Jess ledwie mogła złapać dech ze złości. - Wiesz, o czym mówię. - Co ty, do diabła, pleciesz? - Mówię o awanturze, jaką urządziłaś mamie w dniu jej zniknięcia. Zadzwoniłam wtedy do domu z biblioteki, zaraz po tym, jak wyszłaś. Mama płakała. Spytałam, co się stało, powiedziała, że nic, w końcu przyznała, że znowu się pokłóciłyście. Chciałam przyjechać do domu, ale powiedziała, że nie potrzeba, i tak zamierzała wyjść. To była moja ostatnia rozmowa z nią. - Maureen była wściekła, twarz miała mokrą od łez. Jess, która w trakcie sprzeczki wstała, opadła teraz z powrotem na fotel. Słyszała krzyki, rozejrzała się wokół i zobaczyła kuchnię ich domu na Burling Street, a zamiast zapłakanej twarzy siostry łzy spływające po twarzy mamy. Przypomniała sobie całą tę rozmowę. - Jesteś ubrana do wyjścia, gdzie idziesz? - Nigdzie. - I tak się ubrałaś? - Miałam ochotę włożyć coś ładnego - powiedziała mama i dodała niedbale: - Mam po południu wizytę u lekarza. Masz jakieś plany na popołudnie? - Jaką wizytę u lekarza? - Nic specjalnego. - Daj spokój, mamo, zawsze poznam po tobie, kiedy kłamiesz. - Dlatego będzie z ciebie dobry prawnik. - Prawda nie ma nic wspólnego z prawem. - To brzmi jak cytat z Dona. - Mamo, znowu zaczynasz? - Niczego nie zaczynam, po prostu tak uważam. - Nie podobają mi się twoje uwagi. Laura Koster nie odpowiedziała. - Więc co to za wizyta u lekarza? - Nie ma co niepokoić się na zapas, prawdopodobnie to nic groźnego. - Ale jesteś zaniepokojona, widzę to po tobie. Co to jest? - Odkryłam mały guz. - Guz? - Nie ma się czym martwić, to pewnie drobiazg. Większość takich guzów kończy się drobnym zabiegiem. - Gdzie masz tego guza? - W lewej piersi. - O Boże! - Nie przejmuj się. - Kiedy go odkryłaś? - Dziś rano, kiedy brałam prysznic. Zadzwoniłam do lekarza. Sądzi, że to nic poważnego, powiedział jednak, że chce to zbadać. - A jeśli to będzie coś poważnego? - Wtedy będziemy się martwić. - Boisz się? Laura nie odpowiedziała. - Powiedz prawdę, mamo. - Tak, boję się. - Chcesz, żebym poszła z tobą? - Tak. Mama zrobiła kawę i podała Jess razem z ciastkiem jagodowym. - Jestem umówiona dopiero na czwartą. Nie zepsuję twoich planów? - Zadzwonię do Dona i powiem mu, że musimy zmienić plany. - To by było świetnie - powiedziała mama, a Jess zrozumiała, że ma na myśli nie tylko plany dotyczące popołudnia. - Co masz przeciwko Donowi, mamo? - Nic nie mam przeciwko niemu. - Więc dlaczego ciągle się sprzeciwiasz naszemu małżeństwu? - Nie sprzeciwiam się małżeństwu. Uważam, że Don jest wspaniałym mężczyzną, mądrym, pełnym inwencji, zakochanym w tobie. - To w czym problem? - W tym, że jest o jedenaście lat starszy od ciebie, doświadczył już tego wszystkiego, czego ty dopiero spróbujesz. - Jedenaście lat to nie epoka. - Miał jedenaście lat więcej, aby zastanowić się, co chce osiągnąć w życiu. - Chce mnie. - A czego ty chcesz? - Jego. - A twoja kariera? - Zrobię karierę. Don też chce, żebym odnosiła sukcesy jako prawnik. Może mi pomóc, jest świetnym nauczycielem. - Potrzebny ci partner, Jess, nie nauczyciel. Don nie pozwoli ci dojrzeć. - Jak możesz tak mówić? - Kochanie, nie zabraniam ci wychodzić za niego. - Właśnie że tak. Ciągle tylko o tym mówisz. - Radzę jedynie, żebyś poczekała parę lat. Jesteś dopiero na pierwszym roku, poczekaj, aż zdasz egzamin końcowy i zorientujesz się, czego pragniesz i kim chcesz zostać. - Wiem, czego pragnę i kim jestem. Pragnę Dona i wyjdę za niego bez względu na to, czy ci się to podoba czy nie. Mama westchnęła i nalała sobie filiżankę kawy. - Chcesz kawy? - Nic od ciebie nie chcę - odparła Jess z uporem. - Dobrze, dajmy temu spokój. - Nie. Myślisz, że możesz sobie wysuwać te wszystkie zarzuty, a potem po prostu powiedzieć: „Dajmy już spokój", bo akurat nie masz ochoty o tym rozmawiać. - Nie powinnam była poruszać tego tematu. - Właśnie. - Przepraszam, kochanie. Żałuję, że tak powiedziałam, chyba jestem trochę zdenerwowana. Boję się bardziej, niż mi się wydawało. - Nie płacz, proszę. Zawsze musisz wzbudzać we mnie poczucie winy. - Nie zamierzałam wywoływać u ciebie poczucia winy. - Przestań wtrącać się w moje życie. - Nie chcę się wtrącać - powiedziała, a łzy spływały jej po policzkach. - Chcę, abyś sama brała odpowiedzialność za swoją przyszłość. - Więc nie wtrącaj się!... Proszę - dodała, chcąc złagodzić ostrość tonu, lecz było za późno. - Nie potrzebuję tego, Jess. - Potrząsnęła głową. - Nie potrzebuję tego od ciebie. Coraz ostrzejsze słowa, coraz bardziej gniewny ton. Jess czuła się jak zabawka na prąd, która zatrzyma się dopiero po wyczerpaniu baterii. Obie dały się ponieść dumie. - Nie musisz jechać ze mną do lekarza. Sama sobie poradzę. - Rób, jak uważasz. Wybiegła z domu i nigdy więcej nie widziała matki. Jess wstała z fotela i ruszyła w kierunku wyjścia. - Przepraszam, Jess - zawołała za nią Maureen. - Nie odchodź, nie chciałam tego wszystkiego powiedzieć. - Czemu nie? - zapytała Jess, ciągle mając przed oczami twarz matki. - To prawda. Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą. - To nie była twoja wina. Cokolwiek stało się z mamą, nie z twojej winy. - Gdybym pojechała z nią do lekarza, jak obiecałam, nie zniknęłaby. - Nie wiemy tego. - Ja wiem i ty też. Gdybym z nią poszła, byłaby teraz z nami. - Ktoś musiał ją sobie upatrzyć i to, że z nią wtedy nie poszłaś, nie miało większego znaczenia - rzekł ojciec, wychodząc z Barrym na korytarz. - Jeśli ktoś postanowił ją skrzywdzić, nie zapobiegłabyś temu. Wiesz lepiej ode mnie, że w takich sytuacjach jest się bezradnym. Jess pomyślała o Ricku Fergusonie i wtedy zadzwonił telefon. - Odbiorę - oznajmił Barry i wyszedł; nikt nie ruszył się z miejsca. - Chodźmy do jadalni i usiądźmy - zaproponowała Maureen. - Myślę, że powinnam już iść - odparła Jess. - Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy - powiedziała Maureen. - Rozmawiałyśmy o faktach, o szczegółach, ale nigdy nie opowiadałyśmy sobie o naszych uczuciach. Wiele byłoby do powiedzenia, nie sądzisz? - Chciałabym porozmawiać, ale teraz nie mogę. Kiedy indziej, nie dziś. Jestem zmęczona, marzę, żeby wrócić do domu i wskoczyć do łóżka. - Telefon do ciebie, Jess - oznajmił Barry. - Do mnie? Nikt nie wiedział, że tu będę. - Twój były mąż wiedział. - Don? - Przypomniała sobie, że nopomknęła mu o obiedzie u siostry. - Mówi, że to bardzo ważne. - Będziemy w jadalni - rzuciła Maureen, nie chcąc przeszkadzać w rozmowie. - Coś się stało? - zapytała Jess zamiast powitania. - Rick Ferguson przyznał się do czegoś? - Rick Ferguson jest w drodze do Los Angeles. Kupiłem mu bilet i osobiście wsadziłem do samolotu o siódmej po południu. Nie o Ricka Fergusona mi chodzi. - A o kogo? - Będziesz się dziś widziała z Adamem? - Z Adamem? Nie, nie ma go w mieście. - Jesteś pewna? - O co ci chodzi? - Chciałbym, żebyś została dziś na noc u siostry. - Co? Dlaczego? O czym ty mówisz? - Jess, kazałem u siebie w biurze sprawdzić tego faceta. Dzwonili do rejestru prawników, nie ma tam nikogo o nazwisku Adam Stohn. - Co? - Słyszałaś, co mówię. Nigdy o nim nie słyszeli. Jeśli kłamie na temat tego, kim jest, to równie dobrze może kłamać, kiedy mówi, że wyjechał. Wyświadcz mi tę przysługę i zostań u siostry, przynajmniej na tę jedną noc. - Nie mogę - oświadczyła Jess, myśląc o ostatnich wydarzeniach, o tym wszystkim, co zostało powiedziane. - Dlaczego, na litość boską? - Nie mogę. Proszę, nie pytaj mnie dlaczego. - W takim razie przyjadę. - Nie! Proszę. Jestem już dorosła, potrafię sama dbać o siebie. - Możesz dbać o siebie, gdy nie będzie ci groziło niebezpieczeństwo. - Nie grozi mi niebezpieczeństwo - odparła, czując w całym ciele odrętwienie, jakby dostała zastrzyk nowokainy. - Adam nie wyrządzi mi krzywdy - dodała, mówiąc obok słuchawki. - Co powiedziałaś? - Powiedziałam, żebyś się nie martwił. Zadzwonię do ciebie rano. - Jess... - Zadzwonię rano - obiecała i odłożyła słuchawkę. Stała przez chwilę przy telefonie, próbując ocenić znaczenie tego, co usłyszała. Nie ma prawnika nazwiskiem Adam Stohn? Nikt taki nie zarejestrował praktyki prawniczej w stanie Illinois? Dlaczego kłamał? Czy wszystko inne też było kłamstwem? Czy już nic w jej życiu nie miało sensu? Popatrzyła na choinkę czekającą cierpliwie na przyozdobienie, słyszała ciche głosy dochodzące z jadalni. „Wiele byłoby do powiedzenia" - stwierdziła Maureen i miała rację. Wiele rzeczy trzeba było powiedzieć i wiele zrobić. Może zadzwoni w poniedziałek rano do Stephanie Banack i umówi się na spotkanie. Muszę przestać być jednocześnie swoim sędzią i ławą przysięgłych, myślała idąc do wyjścia. Najwyższy czas, bym pozbyła się poczucia winy, które okrywało mnie przez ostatnich osiem lat jak dodatkowa skóra. Wzięła torebkę, płaszcz, po cichutku otworzyła drzwi i wyszła na zimne, ostre powietrze. Chwilę potem siedziała już za kierownicą wynajętego samochodu i pędziła Sheridon Road z policzkami mokrymi od łez. Z radia płynęła muzyka, a Jess marzyła tylko o wśliznięciu się do łóżka i pogrążeniu we śnie aż do rana. 27 Przyjechała do domu zapłakana. Przestań, ganiła samą siebie, wyłączając stacyjkę razem z mizoginicznymi przechwałkami Micka Jaggera dochodzącymi z radia. Dlaczego jeszcze ryczę? zastanawiała się, podchodząc do domu, otwierając bramę i zamykając ją starannie na zamek. Chyba dlatego, że zachowałam się jak skończona idiotka, nazwałam siostrę Donną Reed, szwagra zboczeńcem, ukochaną ojca wprawiłam w osłupienie, wymknęłam się z domu jak złodziej, a poza tym dlatego, że Adam Stohn jest kimś innym, niż utrzymuje, Rick Ferguson zaś siedzi w samolocie do Kalifornii zamiast na krześle elektrycznym... Nie, w Illinois nie używa się już krzeseł elektrycznych, przypomniała sobie, wchodząc po dwa stopnie. Skazańcom daje się zastrzyk, usypia się ich jak psy, dodała pomna zakończenia „Procesu" Kafki. W drodze na górę nie towarzyszyły jej dźwięki trąbki ani saksofonu, nie było też widać światła spod drzwi Walta Frasera. Pewnie wyjechał na weekend, pomyślała i doszła do wniosku, że zadzwoni do Dona i zaproponuje wyjazd na parę dni do Union Pier. Niech szlag trafi Adama Stohna, kimkolwiek jest. Przekręciła klucz w drzwiach mieszkania i weszła, witana przez ciszę i ciemność, które czekały na nią jak starzy przyjaciele. Nie trzeba już było zostawiać włączonego światła ani radia. Nie było radosnego śpiewu na powitanie. Starannie zamknęła za sobą drzwi na zamek. Światło ulicznych latarni wpadało do środka przez staroświeckie firany, tworząc niesamowite refleksy na pustej klatce. Nie miała odwagi usunąć jej, wyrzucić czy schować gdzieś na dnie szafy. Biedny Fred, pomyślała, dając upust nowemu potokowi łez. I ja też jestem biedna, dodała, upuszczając torebkę na podłogę i ruszając w kierunku sypialni. Podszedł do niej od tyłu. Nie zauważyła go, nic nie słyszała, dopóki drut nie owinął się wokół jej szyi, wyginając ją brutalnie do tyłu. Odruchowo podniosła ręce, próbując włożyć palce między drut a ciało. Drut przeciął dłoń, poczuła na palcach świeżą krew, usłyszała własne rzężenie, nie mogła złapać tchu. Drut odcinał dopływ powietrza, wrzynając się w gardło. Straciła władzę w nogach, czuła, jak palce stóp unoszą się nad podłogę. Z całych sił walczyła, by stać prosto i oderwać się od napastnika. I nagle, w ogarniającej ją panice, przypomniała sobie: nie wyszarpywać się, nie walczyć, poddać się. Wykorzystać siłę napastnika przeciwko niemu, uderzyć we właściwym momencie. Przestała walczyć. Poddała się, zadając gwałt swemu instynktowi i woli walki. Rozluźniła ciało, pozwoliła, by głowa opadła na pierś napastnika, który ciągnął ją do siebie. Czuła pulsowanie w karku, bała się, że może już być za późno, że zaraz straci przytomność. Przez chwilę wydało jej się to najlepszym wyjściem, po co miała jeszcze cierpieć i odwlekać nieuniknioną śmierć? Przed oczami zaczęły jej wirować ciemne plamy. Dlaczego nie zanurzyć się w otchłani, nie zniknąć na zawsze? Znów podjęła walkę, nagle zdecydowana wyrwać się z otaczającego mroku, uderzyła, wykorzystując ciężar napastnika i siłę swego ciała, przewróciła go i upadła wraz z nim na podłogę. Napastnik krzyknął, uderzając o posadzkę, a Jess kopała go, drapała, waliła łokciami po żebrach. Poczuła, że drut wokół szyi rozluźnił się na tyle, by mogła złapać oddech. Zerwała się na równe nogi, próbując zaczerpnąć powietrza; wydało jej się, że od tego wysiłku pękną jej płuca. Drut nadal okręcał szyję, wrzynając się w ciało. Było to jak egzekucja na szubienicy, jeszcze chwila, a musi nastąpić rozerwanie kręgosłupa. Naraz usłyszała jego jęk, obróciła się, dojrzała oszołomioną muskularną postać rozciągniętą na ziemi, czarne okute buty, obcisłe dżinsy, ciemny podkoszulek, skórzane brązowe rękawice na dłoniach, a także brudne jasne włosy zasłaniające twarz, na której majaczył szyderczy uśmiech. „To ja, śmierć", zdawał się mówić nawet teraz. „Przychodzę zabrać cię ze sobą." Rick Ferguson. Nie zdołała powstrzymać okrzyku. Czy rzeczywiście uwierzyła, że wsiądzie potulnie w samolot do Kalifornii i zniknie z jej życia? Dzisiejszy wieczór był tylko dopełnieniem tego, co przeczuwała od ich pierwszej konfrontacji sprzed kilku miesięcy. Dziesiątki obrazów przemknęły jej przez myśl, kiedy patrzyła, jak próbuje wstać. Przypomniała sobie o orlich szponach, uderzeniach pięścią jak młot, wszystkich chwytach poznanych na kursie wen-do. A zaraz potem przyszła refleksja, że najlepsza jest ucieczka poza zasięg niebezpieczeństwa. Trzeba zapomnieć o bohaterstwie, o teatralnych gestach, dla kobiet ucieczka z rejonu zagrożenia jest najskuteczniejszym sposobem ratowania się z opresji. Rick Ferguson zdołał już jednak wstać i ciężkim krokiem ruszył w jej kierunku, blokując drogę do drzwi wejściowych. Krzycz, rozkazał jej wewnętrzny głos, wrzeszcz na cały głos! - Hohh! - zawołała i ujrzała, jak zatrzymuje się zaskoczony. - Hohh! - ryknęła jeszcze głośniej, myśląc o rewolwerze leżącym w szufladzie koło łóżka, zastanawiając się gorączkowo, jak do niego dotrzeć, przeczesując wzrokiem pokój w poszukiwaniu jakiejś broni. Rick Ferguson parsknął głośnym śmiechem. - Podoba mi się to. Toczymy niezłą walkę. - Trzymaj się z dala ode mnie - ostrzegła Jess. - Connie nie była taka bojowa. Trochę się poszamotała i to wszystko, nic zabawnego. Z tobą będzie o wiele przyjemniej. - Na pewno - odparła Jess, skacząc w przód, chwytając pustą klatkę i ciskając z całej siły w głowę Ricka Fergusona. Trafiła, rozcinając mu głęboko czoło, z rany zaraz popłynęła szeroka struga krwi. Jess obróciła się i wybiegła z pokoju nie wiedząc, dokąd zmierza i co chce zrobić. Sypialnia jeszcze nigdy nie wydawała się jej tak daleko. Przebiegła korytarz słysząc, jak ruszył za nią. Musi dotrzeć do rewolweru i zrobić z niego użytek, zanim znów dostanie się w jego łapy. Rzuciła się ku nocnemu stolikowi, wyszarpnęła szufladę, desperacko szukając broni. Nie było jej jednak. - Cholera, gdzie jesteś? - krzyknęła, wysypując zawartość szuflady na podłogę. Materac! przypomniała sobie, rzucając się na kolana, wkładając pod niego ręce, pamiętając o naleganiach Dona, by nie trzymać broni w takim miejscu. Ale czy go posłuchała? Nie było go tam. Do jasnej cholery, nie ma go! - Tego szukasz? - zapytał Rick Ferguson, stojąc w drzwiach i kołysząc rewolwerem na palcu ręki odzianej w brązową rękawiczkę. Jess wstała powoli, czując dygotanie kolan, a Rick Ferguson wymierzył broń w jej głowę. Serce waliło jej jak młotem, łzy spływały po policzkach. Gdyby tylko zdołała zebrać myśli, powstrzymać ich oszalałą gonitwę, jakby chciały przebić czaszkę i wydostać się na zewnątrz. Gdyby tylko zdołała powstrzymać rozdygotane nogi... - To ładnie z twojej strony, że zapraszasz mnie do sypialni-powiedział, zbliżając się z wolna. - Oczywiście już wiem, gdzie trzymasz majtki. - Wynoś się stąd! - zawołała, czując, jak krew spływająca z szyi wsiąka w ubranie. - Masz temperament. - Roześmiał się. - Powiedzieć mężczyźnie z nabitą bronią, żeby się wynosił, to naprawdę coś. Teraz pewnie dodasz, że zapłacę za to. - Zapłacisz. - Jasne. Ale nie zapominaj, że mam dobrego adwokata. Jess spojrzała na okno. Zasłony były rozsunięte, światło latarni wpadało do środka, tworząc niesamowite cienie. Może ktoś z zewnątrz dojrzy, co się tu dzieje? Jeśli zdoła nakłonić Ricka Fergusona do mówienia i odwróci jego uwagę na tyle, by podejść do okna... To co wtedy? Rzuci się w dół? Zacznie wrzeszczeć? Cóż może zdziałać krzyk przeciwko nabitej broni? Dopiero jutro miała się uczyć obezwładniania uzbrojonego napastnika, ale teraz zmalały szansę, że pójdzie na ten trening. Pot spływał jej z czoła i mieszał się ze łzami na policzkach. Gdzieś z zewnątrz dochodziły zniekształcone głosy, jak gdyby odtwarzane z płyty puszczonej ze złą prędkością. Wszystko działo się w zwolnionym tempie, jakby było filmem wyświetlanym komuś innemu. Pewnie tak samo czuła się Connie, pomyślała Jess. W ten sposób poznaje się smak śmierci. - Sądziłam, że Don wsadził cię w samolot do Kalifornii. - Poczuła się jak aktorka, której kwestia została zdubbingowana przez obcy głos. - Jasne. To bardzo szlachetne z jego strony. Ale stwierdziłem, że Kalifornia może trochę poczekać. Wiedziałem, jak za mną tęsknisz. Zdejmuj sweter. Powiedział to tak niedbale, że ledwo dotarło do niej znaczenie tych słów. - Co? - Zdejmuj sweter - powtórzył. - Majtki też. Pora zacząć zabawę. Potrząsnęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa. - Chcesz powiedzieć „nie"? - Roześmiał się. - Nieprawidłowa odpowiedź, Jess. Poczuła się, jakby już była naga i stała przed nim demonstrując swe wdzięki; zadrżała przeszyta nagłym chłodem. W wyobraźni widziała już, jak ściska jej ramiona, gryzie piersi, brutalnie przygniata ciało. Zdawała sobie sprawę, że będzie jej zadawał ból, by cierpiała jak najbardziej, zanim wreszcie umrze. - Nie zrobię tego. - Więc będę musiał cię zastrzelić. - Wzruszył ramionami, jakby to było zupełnie oczywiste. Serce waliło jej, jakby miało wyskoczyć z piersi. Przypomniała sobie film „Obcy, ósmy pasażer Nostromo", zdziwiona, że jest w stanie wymyślać teraz takie skojarzenia. Robiło jej się na przemian zimno i gorąco. Jak on może być taki spokojny? Co kryją mętne piwne oczy, które niczego nie zdradzają? - I tak mnie zastrzelisz - powiedziała. - Niekoniecznie. Zamierzałem wykończyć cię rękami, ale jeśli będę musiał, to cię postrzelę. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej, mierząc ją wzrokiem. - Może w ramię, a może w kolano. Albo w wewnętrzną część uda. Nie za mocno, tylko tyle, żeby skłonić cię do współpracy. Jess już się czuła, jakby kula trafiła ją w udo, chociaż wiedziała, że nie wystrzelił. Ledwo mogła ustać na drżących nogach. Skurcze żołądka w każdej chwili mogły upokorzyć ją jeszcze bardziej. Gdyby zdołała skłonić go do mówienia, tak jak w filmach, gdy ofiara rozmawia z przestępcą do momentu nadejścia odsieczy, to może... - Jak wystrzelisz, zaalarmujesz wszystkich sąsiadów. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. - Myślisz? Jak wchodziłem, nie wyglądało na to, aby prócz nas ktoś jeszcze był w domu. A teraz ściągaj ciuchy. Zaczynam się nudzić, a jak jestem znudzony, bywam brutalny w miłości. O Boże, pomyślała Jess. O Boże. - Jak się tu dostałeś? - zapytała. Nie mogła się nadziwić, skąd dobywa się ten głos, był zupełnie niezależny od ciała, unosił się swobodnie gdzieś w pokoju. - Ten zamek nie jest w stanie mnie powstrzymać. - Roześmiał się, wyraźnie zadowolony z siebie. - Myślę, że to samo mógłbym powiedzieć o kobietach. Masz trzydzieści sekund, żeby się rozebrać i położyć na łóżku - dodał, bawiąc się spustem rewolweru. Jess milczała, nagła suchość w gardle uniemożliwiała jej wypowiedzenie choćby jednego słowa. Gdzieś z tyłu budzik odmierzał sekundy jak bomba, która ma eksplodować. A więc tak wygląda koniec, myślała, niezdolna przełknąć śliny ani odetchnąć, obezwładniona przerażeniem. Jak to będzie? zastanawiała się. Czy to wybuch białego światła, długi tunel, uczucie spokoju i szczęścia, coś z tych rzeczy, które opisywali ludzie twierdzący, że umarli i powrócili do życia? Czy będzie to ciemność, nicość? Po prostu przestanę istnieć? Kiedy już będzie po wszystkim, ocknę się sama czy wśród tych, których kochałam? Myślała o matce, o tym, czy zobaczy ją znowu, czy dowie się, jakie fatum ją spotkało. Czy matka przed śmiercią przeżywała podobną zgrozę i ból? A jak to odczują ojciec i siostra? Kiedy nie będzie się odzywała, Barry zapewni ich, że jest zbyt zakłopotana, aby się z nimi kontaktować, że pewnie wzięła parę dni wolnego, a w swoim egoizmie nawet nie zauważyła, jaką przykrość im wyrządziła, i że podświadomie uważa nawet, iż nie odzywając się do nich, wymierza im karę. Minie wiele dni, zanim potraktują poważnie jej zniknięcie i wezwą policję, by przeszukała mieszkanie. Odkryją oczywiste ślady walki, dadzą krew do analizy i stwierdzą, że należała do Jess. Nie będzie oznak włamania ani odcisków palców. Don wskaże Adama jako podejrzanego. Zanim prawda wyjdzie na jaw, Rick Ferguson będzie już daleko. - Nie będę drugi raz powtarzał - przerwał jej rozmyślania Ferguson. Jess odetchnęła głęboko i ściągnęła przez głowę sweter. Delikatne włoski na ramionach stanęły, skóra pulsowała, jakby zrywała ją razem z ubraniem. Rzuciła sweter na podłogę. - Bardzo ładnie - powiedział. - Zawsze lubiłem czarne koronki. - Skierował lufę w stronę majtek. - A teraz resztę. Jess widziała tę scenę jakby z wielkiego dystansu. Znów przyszły jej na myśl wspomnienia tych, którzy rzekomo wrócili po przekroczeniu granicy życia i śmierci. Opowiadali o tym, jak opuszczali swe ciała, szybowali w powietrzu, obserwując wydarzenia z oddali. Może teraz właśnie doświadczała tego samego, może wcale nie zdążyła wybiec do sypialni, a drut przeciął jej gardło i jest już martwa? A może mam jeszcze szansę? pomyślała, czując przypływ adrenaliny, który przekonał ją, że jeszcze żyje i musi próbować walczyć. „Użyj broni, którą masz w zasięgu ręki", mówił Dominik. Ale jakiej? zastanawiała się, wsuwając palce pod gumkę od majtek. Miała się bronić stanikiem, udusić napastnika koronkowym biustonoszem albo kaszmirem? A co z butami? Wolno wysunęła ręce zza gumki. Ferguson niecierpliwie uniósł broń. - Muszę zdjąć buty. Nie mogę zdjąć majtek w butach. - Nie ma problemu - odparł, rozluźniając się. - Im mniej masz na sobie, tym lepiej. Tylko się pospiesz. Pochyliła się, myśląc, co u licha ma teraz zrobić. Wolno ściągnęła lewy but; to było szalone, nie miała żadnych szans, zabije ją na amen. Wiedziała, że ma tylko parę sekund, podniosła czarny pantofel, zrobiła ruch, jakby chciała go odrzucić na bok, ale nagle zacisnęła dłoń i z całej siły, na jaką było ją stać, cisnęła w rękę trzymającą rewolwer. Chybiła. - O Boże! - zawołała. Ta nagła akcja zaskoczyła Ricka Fergusona. Cofnął się. Co miała teraz zrobić? Przebiec koło niego do drzwi wejściowych? Zaryzykować skok z trzeciego piętra? Było za późno, odzyskał równowagę i broń już była wymierzona prosto w jej serce. - Mam wrażenie, że zabijanie ciebie będzie naprawdę o wiele przyjemniejsze niż gotowanie kanarka - powiedział, opuszczając wolno lufę ku jej piersiom, potem ku żebrom i brzuchowi i zatrzymując ją na kroczu. Nie było już na co czekać, zaraz ją postrzeli. Obezwładni, by móc bezkarnie zgwałcić, a potem udusi gołymi rękoma. O Boże, pomyślała, przypominając sobie martwego kanarka, pragnąc zemdleć, chociaż wiedziała, że ją ocuci, by czuła ból w każdej sekundzie umierania. I nagle, bez zastanowienia, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, skoczyła przez łóżko w stronę okna, krzycząc ze wszystkich sił. Huk strzału wypełnił pokój i wiedziała, że jest już martwa. Było to o wiele głośniejsze, niż się spodziewała, jak grzmot tuż nad uchem. Ciało wydało jej się lekkie, jakby zawieszone w powietrzu, pokój nabrał ostrzejszych barw. Zastanawiała się, gdzie trafiła ją kula, jak długo będzie jeszcze spadała na podłogę. Zerwie resztki ubrania z jej umierającego ciała, wejdzie w nią, przydusi swoim ciężarem, zliże krew. Jego twarz będzie ostatnią rzeczą, jaką zobaczy na tym świecie, weźmie ze sobą do grobu ten charakterystyczny szyderczy śmiech. Obróciła się, zobaczyła, że Rick Ferguson idzie do niej, wyciąga ręce z twarzą bladą z wściekłości, pozbawioną uśmiechu. I zaraz potem ujrzała, jak chwieje się, pochyla, pada przed nią na podłogę - a ona była żywa, nietknięta. Rick Ferguson leżał na ziemi, dotykając jej stopy odzianej w pończochę, leżał nieruchomy i martwy. Z tyłu głowy miał wielką dziurę, z której płynęła krew, wsiąkając w podkoszulek i spływając na dywan. Jess poczuła, że zaraz zemdleje, i złapała się stolika, by nie upaść. I wtedy zobaczyła go w drzwiach z bronią w ręku. - Don! - zawołała. - Powiedziałem, że jeśli ten sukinsyn spróbuje zrobić ci krzywdę, zastrzelę go własnoręcznie - odezwał się spokojnie i upuścił rewolwer na podłogę. Jess rzuciła mu się w ramiona. Objął ją mocno i przytulił. Przycisnęła głowę do jego ramienia, wdychając przyjemny, ciepły zapach ciała. Poczuła ogromną ulgę, była bezpieczna. - Jesteś bezpieczna - rzekł, jakby czytając w jej myślach; całował ją po policzku. - Jestem przy tobie, nigdy cię nie opuszczę. - Czekał na mnie w mieszkaniu - opowiadała po chwili, starając się odtworzyć wydarzenia z ostatnich minut. - Miał ze sobą drut, taki sam jak ten, którym zabił Connie. Próbował mnie udusić, ale się wyrwałam. Pobiegłam po broń, ale nie znalazłam, on ją miał. Musiał przeszukać mieszkanie, zanim przyszłam. Powiedział, że nie ma zamka, który mógłby go powstrzymać. - Już dobrze - uspokajał ją Don kojącym głosem. - Teraz jesteś bezpieczna, nie skrzywdzi cię już. - Tak się bałam, chciał mnie zabić. - On nie żyje, Jess. - Myślałam o mamie. - Nie myśl, kochana. - O tym, jakie znaczenie moja śmierć będzie miała dla ojca i siostry. - Masz to już za sobą, jesteś bezpieczna. - Dzięki Bogu, że przyszedłeś. - Nie mogłem zostawić cię samej. - Nie odleciał do Kalifornii - powiedziała i roześmiała się. - No tak, to chyba jasne. - Cieszę się, że zdążyłem na czas. - Przytulił ją mocniej. - Wprost nie do wiary. Jesteś moim aniołem stróżem - oświadczyła, coraz bardziej przekonana, że tak jest naprawdę. Jak mogła ranić go tak mocno, odejść, skoro nie potrafiła się bez niego obejść? - To wszystko było jak w kinie. -Roześmiała się nerwowo, pamiętając, że bardzo często w filmach morderca uważany za zabitego wstaje niespodziewanie i rusza do ataku. - Jesteś pewien, że on nie żyje? - Nie żyje. Jak chcesz, mogę go jeszcze raz zastrzelić. Zaśmiała się, zdziwiona dźwiękiem własnego głosu. Dopiero co została brutalnie zaatakowana, prawie uduszona kawałkiem drutu, niemal zgwałcona, a teraz najzwyczajniej w świecie parska sobie śmiechem! To pewnie rodzaj nerwowego odreagowania, dzięki któremu jej umysł próbuje poradzić sobie z tym wszystkim. Spoglądała na nieruchome zwłoki Ricka Fergusona, zdawała sobie sprawę, że niewiele brakowało, aby to jej ciało leżało rozciągnięte na podłodze. Don pojawił się we właściwej chwili, niczym bohater niemego filmu w ostatniej sekundzie przybywający na galopującym rumaku, by wyrwać nieszczęsną heroinę z rąk złego losu. Niesamowite, jak dobrze Don mnie zna, pomyślała, tuląc się do niego. Wiedział, kiedy jest jej potrzebny, nawet jeśli zaprzeczała temu do upadłego. Powiedziała mu przez telefon, że wszystko jest w porządku, nie ma żadnego niebezpieczeństwa i odezwie się jutro, a jednak nie zważał na jej głupi upór, przyjechał, zapanował nad sytuacją i ocalił ją od okropnej śmierci. Nie było w tym nic dziwnego. Przez cały okres małżeństwa ignorował jej opinie, robił to, co uważał dla niej za najlepsze. Złościła się, sprzeciwiała, próbowała walczyć w obronie swej wolności i prawa do popełniania błędów. Wysłuchiwał, próbował zrozumieć, ale w końcu zawsze robił po swojemu. W efekcie na ogół okazywało się, że miał słuszność, zupełnie jak dziś. Jess jeszcze raz analizowała wydarzenia ostatnich godzin, przeglądając je jak w telewizji w zwolnionym tempie. Otwierała bramę wejściową, zamykała ją starannie na klucz, biegła po dwa stopnie na górę, znów otwierała drzwi i przekręcała zamek po wejściu do środka. Szła kilka kroków i nagle czuła na szyi zaciskający się drut, szarpała się, oswobadzała z rąk napastnika, widziała drzwi, zastanawiała się, czy zdoła do nich dobiec, nim dopadnie ją Rick Ferguson. Skupiła się na zamkniętych drzwiach mieszkania, jakby regulując ostrość. Co w tym obrazie przyciągało jej uwagę, co tu było nie w porządku? Nagle zrozumiała i aż ją zatkało. Drzwi mieszkania były zamknięte na klucz, tak samo jak brama na dole. Zatem w jaki sposób Don dostał się do środka? - Jak dostałeś się do środka? - Słucham? Jess lekko wysunęła się z jego objęć. - Jak dostałeś się do środka? - Brama nie była zamknięta na klucz. - Była. Zamknęłam ją, jak weszłam. - Kiedy wchodziłem, była otwarta. - A moje mieszkanie? Po wejściu przekręciłam zamek dwa razy. - Jess, o co ci chodzi? - To proste pytanie. - Odsunęła się kilka kroków, potykając o nogę Ricka Fergusona. - Jak dostałeś się do mojego mieszkania? Przez chwilę milczał, w końcu wyznał z rezygnacją: - Otworzyłem swoimi kluczami. - O czym ty mówisz? Jakimi twoimi kluczami? - Przy wymienianiu zamków dałem dorobić dodatkowy komplet kluczy - przyznał się, patrząc w podłogę. Jess potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Po co ci klucze do mojego mieszkania? - Bałem się o ciebie. Musiałem dbać, żeby ci się nic nie stało. Jess spojrzała na zwłoki Fergusona i rewolwer zaciśnięty w dłoni. Don ocalił jej życie, na litość boską, dlaczego czuje złość? Co za różnica, że miał dodatkowe klucze do jej mieszkania? Gdyby ich nie dorobił, byłaby teraz trupem leżącym na podłodze. Jak może być zła za to, że ją uratował? Czuła drażniące łaskotanie w gardle, próbowała je zlekceważyć jako uboczny efekt pokaleczenia szyi i prawie zdołała o nim zapomnieć, dopóki nie poczuła, jak pełznie w dół niczym wielki pająk schodzący ku jej piersiom. Nabierał prędkości i mocy, trujący jad obejmował ręce i nogi, w których zaczęła tracić czucie. Czyżby zbliżał się atak paniki, teraz, kiedy było już po wszystkim i nic jej nie groziło? Poddaj się, pogrąż w panice, usłyszała głos Adama. Adam, któremu Don nie ufał i przed którym ją ostrzegał, Adam, który nie był tym, za kogo się podawał. Co miał z tym wszystkim wspólnego? - Nie rozumiem - powiedziała, patrząc na Dona i zastanawiając się, czy jest jeszcze coś, czego jej nie powiedział. - O nic się nie martw, Jess. Jesteś bezpieczna, Rick Ferguson nie żyje i więcej cię nie skrzywdzi. - Ale nie o Ricka Fergusona ci chodziło - nalegała, pamiętając o jego telefonie do siostry i próbując ułożyć wszystko w logiczną całość. - Mówiłeś, że niebezpieczeństwo grozi mi ze strony Adama, że nie ma go w rejestrze prawników. - Jess, co to ma do rzeczy? - Adam Stohn nigdy nie był dla mnie zagrożeniem w przeciwieństwie do Ricka Fergusona, więc dlaczego kłamał? - Raz jeszcze w zwolnionym tempie przesunęły się w jej wyobraźni różne obrazy. - A może nie kłamał? Może to ty kłamałeś? Wcale nie dzwoniłeś do rejestru prawników, przyznaj się. Bo gdybyś zadzwonił, dowiedziałbyś się, że Adam jest tym, za kogo się podaje. Prawda? Nastała długa chwila ciszy. - On nie jest odpowiednim partnerem dla ciebie, Jess. Co się tu dzieje? O czym on mówi? - A czy to nie ja powinnam o tym decydować? - Nie wtedy, kiedy podejmujesz złe decyzje, które mogą wpłynąć na mnie, na ciebie, na naszą wspólną przyszłość - rzekł spokojnie. - A możemy spędzić ją razem, jeśli tylko przestaniesz ze mną walczyć. Potrzebujesz mnie i mojej opieki, zawsze potrzebowałaś. Dzisiejszy wieczór tego dowiódł. Jess spoglądała na przemian to na byłego męża, to na zwłoki leżące na podłodze, a film w jej umyśle wciąż się przewijał. - Dlaczego tu przyszedłeś? Wiedziałeś, że Adama nie ma w mieście, a Rick Ferguson powinien być w samolocie lecącym do Kalifornii, więc dlaczego przyszedłeś? Jakim cudem miałeś akurat ze sobą broń? Skąd wiedziałeś, że grozi mi niebezpieczeństwo... chyba że sam to wszystko uknułeś? - zapytała drżącym głosem. Słowa zawisły w powietrzu, a kiedy zdała sobie sprawę z ich znaczenia, poczuła ból, jakby drut znów zagłębiał się w jej szyję. - Zrobiłeś to, prawda? Zaplanowałeś to wszystko! - Jess... - Przeszkoliłeś go, poinstruowałeś, co ma mówić, jakie guziki naciskać, od samego początku. - Użyłem go, abyśmy znów byli razem - powiedział po prostu. - Czy to aż tak źle? - Na litość boską, on mnie omal nie zabił! - Nigdy bym mu na to nie pozwolił. Jess potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Przygotowałeś to wszystko od początku. Za pierwszym razem czekał na mnie i szedł za mną dokładnie jak w moich koszmarach sennych, które dobrze znałeś, szlag by cię trafił! Nie przypadkiem używał słowa „znikać". Opowiedziałeś mu o mojej matce, o tym, co się z nią stało. Wiedziałeś, jakie to wywrze na mnie wrażenie, jaki niepokój wywoła. - Kocham cię, Jess. Pragnąłem tylko, abyśmy zawsze byli razem. - Opowiedz mi. - Co ci opowiedzieć? - Wszystko. - Jess, mniejsza o szczegóły. Chodzi o to, że jesteśmy stworzeni dla siebie. - Zrobiłeś to, żebyśmy mogli być razem? - Wszystko, co robiłem, odkąd cię spotkałem, było tylko po to, żebyśmy zawsze byli razem. - Opowiedz - powtórzyła. Westchnął głęboko. - Co chcesz wiedzieć? - Jaki miałeś układ z Rickiem Fergusonem? - Wiesz jaki. Był moim klientem, ja byłem jego adwokatem. - Wiedziałeś, że zabił Connie DeVuono? - Nigdy go nie pytałem. - Ale wiedziałeś. - Podejrzewałem. - I zaoferowałeś mu, że go z tego wyciągniesz, jeśli w zamian wyświadczy ci przysługę? - Kiedy zgodziłem się wziąć tę sprawę, Connie jeszcze żyła. Nie miałem pojęcia, że zamierza ją zamordować. - Ale wiedziałeś, że włamał się do niej, zgwałcił ją, pobił, napastował. - Znałem zarzuty przeciwko niemu. - Nie wykręcaj się. - Zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie jest winny. - I zaproponowałeś układ? - Zasugerowałem, że możemy sobie nawzajem wyświadczyć pewne przysługi. - Opowiedziałeś mu wszystko o mnie, nauczyłeś, jak ma się zachowywać i co mówić - powiedziała beznamiętnie, jakby już znała odpowiedź na wszystkie swe pytania. - Coś w tym rodzaju. - Ale dlaczego? Dlaczego teraz? - Myślałem o tym już od dłuższego czasu, chciałem ci udowodnić, jak bardzo mnie potrzebujesz. I nagle pojawił się on, szansa, która sama zastukała do drzwi. Wtedy też przemówiła do mnie pewna symetria: cztery lata byliśmy razem, cztery osobno. Wiedziałem, że nie mogę już czekać dłużej. Pojawił się też Adam Stohn, wtedy już naprawdę musiałem się spieszyć. - Co dokładnie kazałeś zrobić Fergusonowi? - Dałem mu wolną rękę pod warunkiem, że nie zrobi ci krzywdy. - Krzywdy? On mnie omal nie zabił! - Stałem cały czas blisko, Jess. Ani przez chwilę nie groziło ci prawdziwe niebezpieczeństwo. Jess potarła szyję, krew jeszcze nie zaschła. - Kazałeś mu włamać się do mnie i pociąć moje majtki! Kazałeś mu zniszczyć samochód! - Kazałem mu cię przestraszyć. Nie wnikałem w szczegóły. - Zabił Freda! - Kanarka, na litość boską. Kupię ci sto kanarków, jeśli to ma takie znaczenie. Jess czuła, jak pająk w jej wnętrzu zaczyna dosięgać mózgu. Niemożliwe, żeby prowadziła taką rozmowę, słuchała takich rzeczy. - A dzisiaj? - zapytała. - Co miał zrobić dzisiaj? - Powiedziałem mu, znając twoją słynną wytrwałość, że nie spoczniesz, dopóki nie doprowadzisz do skazania go za zamordowanie Connie. Wiedziałem, że ma na ciebie ochotę, a chciałem mieć pewność, że będę kontrolował miejsce i czas. Po prostu zachęciłem go, żeby załatwił sprawę najszybciej, jak to możliwe. - Przysłałeś go tu, żeby mnie zabił. - Przysłałem go, aby tu zginął - powiedział i roześmiał się. - Do licha, nawet dałem mu klucze. Użyłem go, by doprowadzić do tego, czego oboje pragniemy. - Oboje pragniemy? - Nie bądź obłudna, Jess, przecież żądałabyś kary śmierci. Wyręczyłem prokuraturę. Zrobiłem to dla ciebie, dla nas - dodał, znowu się śmiejąc. - Wykorzystałeś go. - Był zwierzęciem, szumowiną, sama tak mówiłaś. Zabił Connie DeVuono, chciał zabić ciebie. - Ale dzwoniłeś do mojej siostry, chciałeś, żebym spędziła u niej noc. Kazałeś mi nie wracać do domu. Znowu wybuchnął śmiechem. - Wiedziałem, że zrobisz dokładnie na odwrót, duma nie pozwoli ci zostać. Nie słuchasz nakazów męża. - Byłego męża - poprawiła szybko. - Tak, byłego - zgodził się. - Który cię kochał, kocha i nigdy nie przestanie... Jess uniosła dłonie ku skroniom, aby powstrzymać nagłe wirowanie. Nie, to wszystko nie dzieje się naprawdę, to majaki, myślała. To przecież jest Don, mężczyzna, który zawsze dbał o nią, był jej nauczycielem, mężem, kochankiem, przyjacielem. Zatroszczył się o nią po śmierci matki i pielęgnował w trakcie ataków paniki. A teraz oświadcza jej, że dokładnie zaplanował ich nowe życie razem. Przyznaje, że stał za kampanią terroru, jaką toczył przeciwko niej Rick Ferguson. Oświadcza, że przyszedł tu z zamiarem zabicia Fergusona. I wszystko to w imię miłości do niej. Boże, do czego jeszcze jest zdolny? Jess cofnęła się myślami o osiem lat. Ataki paniki zaczęły się po zniknięciu matki, trwały przez cały okres małżeństwa z Donem, zniknęły dopiero po rozwodzie. Czyżby miało to ze sobą jakiś związek? „Nie pozwoli ci dojrzeć", mówiła mama. Moja piękna mama, pomyślała Jess, podchodząc do ciała Ricka Fergusona, klękając przy nim z wysiłkiem, czując, że jej zmaltretowane ciało zaraz rozpadnie się na części. Unikała widoku wielkiej rany z tyłu, starała się ignorować słodki zapach śmierci, który unosił się już w powietrzu. - Kocham cię, Jess. Nikt nie będzie cię kochał tak, jak ja cię kochałem przez te wszystkie lata. Nigdy nie pozwolę, by ktoś wszedł pomiędzy nas. Różne wydarzenia z przeszłości, które przemykały jej przez myśl, nagle rozprysły się niby szkiełka z rozbitego kalejdoskopu i z przerażającą jasnością wiedziała już, do czego jeszcze jest zdolny. Obróciła się i spojrzała na byłego męża, którego piwne oczy nie wyrażały nic prócz miłości. - To ty - wypowiedziała obcym głosem myśli, których istnienia nawet nie podejrzewała. - Ty zabiłeś moją mamę. Gdy padły te słowa, wiedziała już z całkowitą pewnością, że to prawda. Z wolna wstała i wyprostowała się. - Opowiedz mi - powtórzyła jak przedtem, dziwnym, ledwie słyszalnym głosem. - Nie zrozumiesz tego. - Więc mi wytłumacz. -Zmuszała się do spokojnego, miękkiego tonu. - Proszę, Don, wiem, że mnie kochasz, chcę to zrozumieć. - Chciała nas rozłączyć - powiedział, jakby to wyjaśniało wszystko. - I dopięłaby swego. Ty tego nie wiedziałaś, ale ja wiedziałem. Zawsze podkreślała, że jestem znacznie starszy, bardziej doświadczony. Byłaś do niej przywiązana, miała na ciebie wpływ, przekonałaby cię, żebyś poczekała z małżeństwem do ukończenia studiów. A gdybyśmy czekali, mógłbym cię stracić. Nie mogłem ryzykować. - Bo tak bardzo mnie kochałeś. - Kochałem cię bardziej niż cokolwiek na świecie. Nie chciałem jej zabijać, Jess. Możesz mi wierzyć lub nie, ale na swój sposób lubiłem ją. Miałem nadzieję, że zmieni zdanie. Ale nie zmieniła i w końcu zrozumiałem, że nigdy tego nie zrobi. - I wtedy postanowiłeś ją zabić. - Wiedziałem, że trzeba to zrobić, ale czekałem na sprzyjające okoliczności. - Wzruszył ramionami w geście ironicznej niewinności, jakby wszystko, co się wydarzyło, było zupełnie niezależne od niego. - Podobna sytuacja jak z Rickiem Fergusonem. - Ponownie wzruszył ramionami i niewinność zniknęła. - Któregoś ranka zadzwoniłaś i opowiedziałaś o sprzeczce, jaką miałyście, że wybiegłaś z domu i powiedziałaś mamie, by sama sobie poszła do lekarza. Słyszałem poczucie winy w twoim głosie. Wiedziałem, że już żałujesz tej kłótni i że jeśli guz w piersi okaże się złośliwy, odłożysz ślub. Zrozumiałem, że muszę działać, zanim będzie za późno. Pojechałem do ciebie do domu, wyznałem Laurze, że dzwoniłaś i opowiedziałaś mi wszystko. Dodałem, że jest mi przykro, że nie chcę być źródłem nieporozumień i dlatego zaproponuję ci, żebyśmy odłożyli ślub, aż skończysz studia. Matka była niezmiernie ucieszona, wyglądała, jakby jej zdjęto ogromny ciężar z barków. Podziękowała mi, nawet mnie pocałowała. Zapewniła, że nigdy nie miała nic przeciwko mnie osobiście, ale że jesteś taka młoda... - I wtedy zaoferowałeś się, że odwieziesz ją do lekarza. - Nalegałem na to-podkreślił.-Zaproponowałem, że w taki piękny dzień możemy najpierw pojechać na małą przejażdżkę. Uznała, że to świetna propozycja. Pojechaliśmy do Union Pier. - Co? - Wszystko zaplanowałem. Kiedy znalazła się w samochodzie, reszta była już fraszką. Poprosiłem ją o opinię na temat pewnych zmian, jakie chciałem wprowadzić w domku. Chętnie udzielała rad, trochę nawet poplotkowała. Obeszliśmy dom, potem wróciliśmy i staliśmy, patrząc na urwisko. - O Boże. - Niczego się nie spodziewała i nie cierpiała, Jess. Jeden celny strzał w tył głowy i po wszystkim. Jess zachwiała się, omal nie straciła równowagi. - Zamordowałeś ją - wyszeptała. - Ona już była u kresu życia. Według wszelkiego prawdopodobieństwa w ciągu pięciu lat i tak umarłaby na raka. Pomyśl, ile cierpień zaoszczędziłem jej i wszystkim, których by to dotyczyło. A tak umarła w piękny słoneczny dzień, spoglądając na urwisko i po raz pierwszy od wielu miesięcy nie martwiąc się o córkę. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale umierając, była szczęśliwa. Możesz to docenić? Jess otworzyła usta, lecz przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. - A co zrobiłeś... potem? - Pochowałem ją na skarpie. Patrzyłaś na ten grób niedawno. Przypomniała sobie, jak stała przy oknie w chatce Dona, spoglądając poprzez sypiący śnieg na stromą skarpę. - Zastanawiałem się nawet wtedy, czy nie powiedzieć ci prawdy. Sądziłem, że w ten sposób pozbędziesz się poczucia winy, dowiesz się, że twoja kłótnia nie miała żadnego wpływu na zaginięcie matki, bo jej śmierć była postanowiona od momentu, kiedy zaczęła stawać między nami. Doszedłem jednak do wniosku, że okoliczności nie sprzyjają takiemu wyznaniu. Jess przypomniała sobie, jak stała w jego objęciach, całowała go, kochała się z nim. Czuła się bezpieczna w obłudnym komforcie, jakim przez tyle lat ją otaczał. Czyżby jakaś najgłębsza część jej umysłu podejrzewała go o fałsz i stąd brały się wszystkie te ataki paniki i niepokoju? - A co z moim ojcem? On też był przeciwny naszemu małżeństwu. - Ojciec nie stanowił problemu. Wiedziałem, że jak tylko Laura zniknie, Art zgodzi się na wszystko. - Co zrobiłeś z bronią? Don uśmiechnął się, a Jess wydało się, że ten uśmiech jest stokroć bardziej przerażający niż Ricka Fergusona. - Dałem ci ją w prezencie, kiedy ode mnie odeszłaś. Złapała się za żołądek. Spoglądała na rewolwer w wyciągniętej ręce Ricka Fergusona, ten sam, który Don wmusił jej dla bezpieczeństwa po rozwodzie. Rewolwer, z którego zabił jej matkę. - Podobała mi się ironia, jaka w tym tkwiła - mówił takim tonem, jakby omawiał jakiś aspekt prawny, a nie przyznawał się do morderstwa. Kiedy jego obsesja przekroczyła granicę szaleństwa? Jak mogła przez tak długi czas nie poznać, że oszalał? Spała z mordercą matki. Na litość boską, czy i ona pogrąża się w obłędzie? Zrobiło jej się słabo, nie była pewna, czy zaraz nie zemdleje. - Sama widzisz, jak cię kocham - oznajmił. - Jak bardzo zależało mi, żeby się tobą zaopiekować. Głowa Jess kołysała się na boki, nie była w stanie skoncentrować wzroku. Czy ją też zamierza zabić? - A co teraz? - zapytała. - Zadzwonię na policję i powiem, co się stało. Rick czekał na ciebie w mieszkaniu, próbował cię zabić, a ja przyszedłem w samą porę i musiałem go zastrzelić, żeby cię uratować. To wszystko-mówił uspokajająco, a Jess czuła, jak głowa opada jej na prawe ramię, oczy błądzą bez celu. - Potem pojedziemy do mnie do domu, tam jest twoje miejsce, zawsze było. Będziemy żyli razem, jesteśmy do tego stworzeni. Mdłości wzbierały w Jess wielką falą. Poczuła skurcz, upadła na kolana, wydawało jej się, że jest w środku morskiej kipieli, która ją zaraz pochłonie. Zaczęła panicznie szukać czegoś, czego mogłaby się chwycić i uratować przed pójściem na dno i unicestwieniem. Dłoń natrafiła na jakiś przedmiot, chwyciła go, zacisnęła w palcach. Po chwili zdała sobie sprawę, że trzyma rękojeść rewolweru, próbuje za jej pomocą wydostać się ze śmiertelnych odmętów, utorować sobie drogę ku wolności i bezpieczeństwu. Jednym szybkim ruchem uniosła broń, wymierzyła w serce byłego męża i pociągnęła za spust. Don wpatrywał się w nią zdumiony, kiedy kula trafiła go w pierś. Pochylił się do przodu i runął na podłogę. Jess wolno wstała i podeszła do niego. - Strzał w dziesiątkę - stwierdziła spokojnie. Nie zdawała sobie sprawy, jak długo stała patrząc na byłego męża, z rewolwerem wymierzonym w jego głowę na wypadek, gdyby się poruszył. Dopiero po pewnym czasie dotarły do niej dźwięki ulicy i uporczywy dzwonek telefonu. Spojrzała na zegar. Dziesiąta. Adam dzwoni, by dowiedzieć się, jak jej minął dzień, jak się czuje, życzyć dobrej nocy. Omal nie wybuchnęła śmiechem. Nie pójdzie dziś spać, to pewne. Musi skontaktować się z policją, z rodziną, opowiedzieć im o Ricku Fergusonie, o Donie, o tym, co wydarzyło się dzisiaj i przed ośmioma laty. Całą prawdę. Tylko czy jej uwierzą? A czy sama w to wierzy? Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. - Adam? - Kocham cię - odezwał się. - Mógłbyś przyjechać? - zapytała opanowanym głosem. - Będę potrzebowała dobrego adwokata. W serii „Książnica kieszonkowa" ukazały się następujące tytuły: Berling, Peter Dzieci Graala Krew królów Bidwell, George Diabelski pomiot Najcenniejszy klejnot Rubaszny król Hal Biclecki, Michał Stara klasa Burt, Guy Bunkier Sophie Byrne, Beverly Wieczny płomień Chater, Lynda Mefisto i ja Christensen, Lars Saabye Jubel Clarke, Marcus Dożywotnie zesłanie Cross, Donna Woolfolk Której imię wymazano Dali, Salvador Moje sekretne życie Delsol, Chantal Wariatki Dickey, James Wybawienie Dored, Elisabeth Kochałam Tyberiusza Piłat i Nazarejczyk Dumas, Alexandre Ascanio Fielding, Joy Brakujący element Dobre intencje Grandę Avenue Granice uczuć Już nie płacz Nie zdradzaj żadnych tajemnic Patrz, jak Jane ucieka Ta druga Fossum, Karin Oko Ewy Gertler, Stephanie Dziewczyna Jimmy'ego Gordon, Noah Diament Jerozolimski Lekarze Medicus Medicus z Saragossy Rabin Spadkobierczyni Mediana Szaman Grań Christine Córka dziwki Graves, Robert Ja, Klaudiusz Klaudiusz i Messalina Greeley, Andrew M. Grzechy kardynalne Pan tańca Wrześniowe anioły Greer, Luanshya Kto sieje wiatr Po burzy spokój Groult, Benotte Słony smak miłości Henriksen, Vcra Córka wikingów T. 1: Srebrny młotek T. 2: Znak T. 3: Święty król Hilton, James Zaginiony horyzont James, P.D. Niewinna krew Jones, James Stąd do wieczności. T. 1/2 Leger, Jack-Alain Godzina Tygrysa Leroux, Gaston Upiór Opery Lindsay, Joan Piknik pod Wiszącą Skałą Manfredi, Valerio Massimo Ostatni legion McCarthy, Pete Bar McCarthy'ego McMurtry, Lany Czułe słówka Modignani, Sveva Casati Każda szczęśliwa chwila Kobieta honoru Nahai, Gina B. Księżyc i anioł Niedzielna cisza Pawi krzyk Niznansky, Joźo Pani na Czachticach Paretti, Sandra A zimą nastało lato Pilcher, Robin Za oceanem Pilcher, Rosamunde Dziki tymianek Fiesta w Cala Fuerte Odgłosy lata Wrzesień Rice, Luanne Barwy lata Riley, Judith Merkle Czara wyroczni Księga Małgorzaty Tajemnica Nostradamusa W poszukiwaniu Szmaragdowego Lwa Sabato, Ernesto Tunel Sagan, Francoise Pewien uśmiech Witaj, smutku Shaw, Irwin Chleb na wody płynące Dopuszczalne straty Dwa tygodnie w innym mieście Lucy Crown Pogoda dla bogaczy. T. 1/2 Szus Wieczór w Bizancjum Zakłócenia w eterze Shaw, Patricia Nad wielką rzeką Ognie fortuny Pióro i kamień Rzeka Słońca Smid, Jan Czyste radości mojego życia Steel, Danielle Kalejdoskop Pierścionki Raz w życiu Rytm serca Wszystko co najlepsze Samotny orzeł Zwiastun miłości Taillandier, Francois Pamiętniki hrabiego Monte Christo Uhnak, Dorothy Policjanci Śledztwo Venturi, Maria Moja na zawsze Szept wspomnień Waltari, Mika Czarny Anioł Egipcjanin Sinuhe. T. 1/2 Karin, córka Monsa Mikael Hakim Mikael Karvajalka Mój syn Juliusz Rzymianin Minurus Tajemnica Królestwa Turms, nieśmiertelny Weldon, Fay Diablica Wilson, Robert McLiam Autopsja Ulica marzycieli Zaułek łgarza Zweig, Stefan Maria Antonina Lwie Serce Michał i Pat Gaston, Bili Kamerzysta Hochsztaplerka Pilcher, Robin Zacząć od nowa Shaw, Patricia Zatoka Orchidei Tyler, Annę Obiad w restauracji dla samotnych Przypadkowy turysta