14702
Szczegóły |
Tytuł |
14702 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14702 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14702 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14702 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Don Wollheim Proponuje * 1986
The 1985 Annual World’s Best SF
En, Pl - 1986
WSTĘP
Świat znajduje się w okresie przejściowym. Proces ten trwa już od paru lat, ale obecnie wydaje się, że nadchodzi zmiana jakościowa. Bariera zagradzająca drogę dyskusjom o problemach wojny i pokoju, jak się wydaje, powoli ustępuje i nadchodzi czas rozmów. Oczywiste jest, że nagromadzenie broni jądrowej osiągnęło stan nasycenia, którego jakiekolwiek przekroczenie jest szaleństwem. Szczerze mówiąc, jest tak już od dwudziestu lat, ale przywódcy polityczni - i przedstawiciele kręgów gospodarczych - przyznają to z niechęcią. Tym niemniej taka jest prawda.
Tak zwany plan “gwiezdnych wojen” stanowi wybieg, za pomocą którego kompleks militarny chce odsunąć groźbę nuklearną, a jednocześnie zachować swe nadmierne wpływy. Niektórzy utrzymują, że pieniądze wydane na badania i projekty konstrukcyjne w Kosmosie, choćby miały pozornie wojskowe cele, ostatecznie otworzą przed ludzkością dalsze szlaki kosmiczne. Może to i prawda.
Inni jednak są zdania, że powoduje to dalszą dominację przemysłu zbrojeniowego i że z większym pożytkiem należałoby wydawać pieniądze na poprawę warunków na planecie, na której musimy żyć. Mnóstwo jest do zrobienia w rolnictwie, budownictwie mieszkaniowym, ochronie zdrowia, oświacie, nauce. Praktycznie jednak nie wydaje się możliwe, by działania dobroczynne mogły zyskać pierwszeństwo w realizacji. Wciąż się uważa, że armie świata bronią swego kraju przed nieznanym i obcym, które znajduje się poza jego granicami. Ludzkość więc może nadal podążać drogą ku zagładzie. Istnieje jednak pewna nadzieja i dowód, że nadchodzi zmiana. Nawet samo mówienie o redukcji arsenałów jądrowych to wielki krok.
Przemiany widoczne są również w świecie literatury fantastycznej. Tendencja odchodzenia od science fiction do fantasy nadal trwa; na listach bestsellerów prowadzonych przez księgarnie specjalistyczne znajduje się dwa razy więcej tytułów fantasy niż sf. Dawno już stwierdzono, że trwa stała feminizacja kręgów czytelniczych. Kiedyś składały się one głównie z mężczyzn; obecnie obie płcie są reprezentowane na równi. Także wśród nowych autorów jest wiele kobiet - a to, co piszą, to fantasy, nie science fiction.
Dzisiaj, gdy tak ostro zarysowała się świadomość roli obu płci, nie chciałbym tego spostrzeżenia tłumaczyć jakąś zasadniczą różnicą między mężczyzną a kobietą. Faktem jednak jest, że dawne pozycje społeczne i wychowanie obu płci nadal odgrywają poważną rolę w większości utworów, oba zaś gatunki fantastyki reprezentują odmienne poglądy na przyszłość jednostki i społeczeństwa według tego, jak je przedstawiono w danym utworze.
Zawsze byłem zdania, że fantasy nie spogląda w przyszłość. Zbyt często przybiera postać baśni dla dorosłych, która dzieje się albo we współczesnej krainie fantazji albo w mitycznej przeszłości. Zasadniczym tłem jest tu feudalizm: księżniczki i królowie, smoki i czarownice, legenda i nauka sprzed tysiąca lat. Zbyt często czytamy o przygodach na planetach bliźniaczo podobnych do Ziemi - które wzięły się nie wiadomo skąd, bo nawet nie wspomina się, że jest to jakaś gwiezdna kolonia ludzka czy coś w tym rodzaju. To jest po prostu eskapizm. Jest to również grunt owocujący romantyzmem, romansami czy też opisem dokonań na miarę Amazonek, zaś ich bohaterki to kobiety, które ani trochę nie przypominają dzisiejszych ochotniczek wstępujących do wojska czy policji.
Z drugiej strony science fiction nie zadowala się jedynie teraźniejszością i przeszłością. Zawsze patrzyła przed siebie, zajmowała się przyszłością, próbowała odgadnąć kierunek rozwoju nauki i człowieka, zachwycała się badaniami bezgranicznego Kosmosu.
Powstała tedy sytuacja, gdzie fantasy i science fiction stoją do siebie plecami: pierwsza spogląda w jedną stronę, druga w przeciwną. Istnieją jednak inne jeszcze powody pojawienia się fantasy i jej eskapizmu. Nadal pozostaje istotny dylemat dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku: “Być albo nie być”. Akcja znacznej części science fiction toczy się w dalekiej przyszłości, kiedy to w jakiś sposób, zwykle nieokreślony, dylemat ten został rozwiązany w sposób nie pociągający za sobą zagłady cywilizacji. Wiele lat temu autorzy usiłowali zmagać się z bliską przyszłością - ale w większości z tego zrezygnowali. Spośród opowiadań umieszczonych w niniejszej antologii fantastyki roku minionego tylko dwa zajmują się czasem nam bliskim. Reszta to wizje dalekiej przyszłości.
Zapraszam do czytania, smakowania i... refleksji.
DONALD A. WOLLHEIM
J. BRIAN CLARKE - WROTA ZIEMI
Drzwi prowadzące z jednej planety na inną to wcale nie nowy pomysł; jest to ulubione rozwiązanie techniczne autorów powieści przygodowych, którzy chcą zaoszczędzić czasu zużywanego na wieloletnie podróże w statkach międzygwiezdnych. Drzwi międzyplanetarne są z nami, poczynając od utworów Andre Norton aż po cykl “Morgaine” C. J. Cherryh. Mamy oto wszakże zupełnie nowe potraktowanie tego interesującego tematu. Bowiem jeśli w ogóle możliwe jest istnienie wrót komunikacyjnych, dlaczego nie ma ich na Ziemi?
- Mamy problem - powiedział Peter Digonness.
- Kto ich nie ma - nastrój Gii Mayland nie usposabiał jej do współczucia. Wciąż jeszcze czuła się rozżalona z powodu nagłego nakazu powrotu, który ściągnął ją tutaj z plaży na Bahamach.
- Chodzi o nasze poszukiwania Wrót Ziemi - kontynuował zastępca dyrektora Akceleracji. - Wygląda na to, że ktoś nie chce, żebyśmy je znaleźli.
Gia uniosła delikatnie zarysowane brwi. - Patrzcie, a to ciekawostka.
- Większa niż sobie wyobrażasz - nachmurzył się Digonness. - Jules Evien został wczoraj zamordowany.
- Mój Boże - twarz jej zbielała; usiadła. - Jak?
- Robota zawodowca, bez pudła. Z dużej odległości, strzelbą laserową.
Zapadła cisza. Ogłuszona Gia wspominała dawnego kochanka i dobrego przyjaciela. A potem: - A może chodziło o coś innego? Nie o Wrota Ziemi?
- Wątpię. Jules jest trzecim członkiem zespołu poszukującego Wrót Ziemi, który zginął w ostatnich dwóch latach. Heidi Jonson odpadła od ściany w kanadyjskich Górach Skalistych. Lynn Quoa zmarła z pozornie naturalnych przyczyn w szpitalu w Denver. Trzy osoby z pierwszej siódemki, której przydzielono to zadanie. - Digonness potrząsnął głową. - Bardzo to dziwne, Gia.
- Ale w takim razie zamordowanie Julesa to gruby i głupi błąd. Teraz nabrałeś wystarczających podejrzeń, by zacząć się zastanawiać, co przydarzyło się pozostałej dwójce.
- Morderca miał mało czasu. Zgodnie z planem za trzy dni od dziś Jules miał zostać hibernowany na pokładzie Farway. Powiedziałem mu, że moim zdaniem zbytnio koncentrowaliśmy się na ziemskiej stronie, a on zgodził się z tym. Miał rozpocząć poszukiwania na Krzykaczu.
Z pustką w brązowych oczach Gia osunęła się na krześle. Krzykacz - brama, przez którą można dostać się w jednej chwili do blisko dwudziestu tysięcy punktów docelowych w całej galaktyce - oddalony był od Ziemi o sześćset lat świetlnych i dwadzieścia sześć miesięcy podróży. Dla miliardów ludzi stłoczonych do niemożliwości na Ziemi Krzykacz oznaczał drogę do niespełnionych marzeń, na bezludne lądy pod czystym niebem, obmywane przez nie zatrute morza. Lecz czas oczekiwania na miejsce na jednym z kilkudziesięciu fazowców zdolnych do odbycia takiej podróży był długi: wynosił obecnie prawie dwanaście lat. Z całą pewnością zgłosiłyby się miliony więcej, gdyby nie trzeba było czekać przez znaczną część życia po to tylko, by dostać się na statek. Tak długo, dopóki kwestia transportu stanowić będzie wąskie gardło, sen o Ziemi zdolnej do ograniczenia swej populacji do znośnego stanu pozostanie fantazją.
Jej wzrok zbłądził w kierunku sławnego tekstu “Wrota Ziemi - Streszczenie”, który, oprawiony w ramki, wisiał nad biurkiem zastępcy kierownika. Został ozdobnie wykaligrafowany i ofiarowany Digonnessowi, zanim przerzucono go z powrotem z Krzykacza na Ziemię. Streszczenie stale przypominało, że:
Po pierwsze: Ktoś, kiedyś, jakoś ustanowił stacje błyskawicznego galaktycznego systemu komunikacyjnego niemal dokładnie pomiędzy rodzinnymi planetami jedynych dwóch znanych ras, które sięgnęły do gwiazd.
Po drugie: Czas podróży do Krzykacza z obu planet wynosi, nawet dla najszybszych statków, ponad dwa lata.
Po trzecie: Wśród blisko dwudziestu tysięcy wrót na Krzykaczu jest dwoje, które prowadzą donikąd. Wniosek: Te SOP 6093 i 11852 są wrotami do Phuili i Ziemi. Pytania: Które z nich prowadzą do Ziemi? Czy na Ziemi istnieją odpowiednie “Wrota Krzykacza”? Jak uruchomić system?
Trafne, zwięzłe, skończenie logiczne. Jednakże Gia, tak jak większość jej kolegów z Akceleracji, przyjmowała Streszczenie tyleż na wiarę, co na rozum, ponieważ jeśli istniała we wszechświecie jakaś sprawiedliwość - po prostu musiała być to prawda. Jeśli było inaczej, to zaludnianie tysięcy dostępnych światów dałoby się porównać z przenoszeniem z ziemskich pustyń po parę ziarenek piasku za każdym razem. Nie wiadomo skąd i w sposób zupełnie nie związany z jej rozumowaniem, jak korek z butelki, wystrzeliła w pamięci nazwa. - Transtar - powiedziała.
- Co takiego?
Jej oczy rozszerzyły się. - Mam. Motyw! Poza paroma statkami, które obsługują stare światy, Transtar przeznaczył niemal wszystkie swoje środki na rejsy do Krzykacza. Jeśli Wrota Ziemi staną otworem, to go zrujnuje. Przewozowy gigant z dnia na dzień stanie się przeżytkiem. Możesz sobie wyobrazić lepszy powód, by powstrzymać nasze poszukiwania Wrót Ziemi? Nawet jeśli miałoby to prowadzić do morderstwa?
- Szczerze mówiąc, nie - przyznał gładko Digonness. - Ale mając tak oczywisty motyw, Transtar - jeśli to on jest winien skrył się za fałszywymi śladami i pośrednikami, tak że cała armia inspektorów śledczych utonie w tej robocie na całe lata. Daj sobie spokój, Gia. Nie wezwałem cię, byś robiła za szpicla.
- Ani nie wezwałeś mnie po to tylko, żeby mi oznajmić złe nowiny - odcięła się. - A może właśnie po to?
Popatrzył na nią. Po paru chwilach spuściła oczy pod jego uporczywym spojrzeniem. - Przepraszam. Nie powinnam tego powiedzieć.
- Nie - rzucił krótko - nie powinnaś. - Poruszył czymś za biurkiem i w pokoju zrobiło się ciemno. Pojawił się i rozszerzył krąg światła. W samym środku, na czerwonawej pustyni pod bezkresnym niebem, na szczycie niewiarygodnie smukłego pylonu balansował w pozycji poziomej olbrzymi spodek z bladą sferą drżącego światła ponad nim.
- Wiesz, oczywiście, co to jest - powiedział Digonness.
Gia uśmiechnęła się w ciemnościach. - Wylałbyś mnie, gdybym nie wiedziała. Nawet przedszkolak rozpozna gwiezdne wrota.
- Urzędowo wciąż SOP: Sztuczny Obiekt Obcego Pochodzenia - przypomniał jej. - Tak się składa, że to mój ulubiony SOP Jeden.
Gia skinęła głową przypominając sobie całą tę historię. Digonness był jedną z pierwszych osób zwerbowanych do Akceleracji - organizacji powołanej, by “akcelerować”, przyspieszać współpracę naukową. Podobnie jak tłumacz ułatwia słowne porozumienie, tak wyszkolony akcelerant jest w stanie połączyć kakofonię głosów specjalistów od nauk szczegółowych w efektywną całość; często robi to w obliczu wzajemnych podejrzeń i nieporozumień. Młody akcelerant przydzielony do Stałej Ziemskiej Misji Badawczej na Krzykaczu zapoczątkował bieg wydarzeń obejmujących SZMB i pobliską bazę Phuilów, które wciąż jeszcze odzywały się echem na trzech planetach i w dalszych regionach galaktyki. W ciągu paru dni od swego przybycia Digonness nie tylko przekonał nadętych Phuilów, że ludzie to coś więcej niż dzikusy obdarzone pokrętną smykałką do techniki, ale także w partnerstwie z jednym z Phuilów przekonująco zademonstrował prawdziwe przeznaczenie gigantycznych SOP-ów: poleciał w sferę światła nad SOP Jeden i momentalnie znalazł się w uroczym świecie, znanym teraz pod stosownym mianem Jasnogrodu.
Oczywiście przyniosło mu to sławę, co sprzeciwiało się upodobaniom tego spokojnego człowieka, który postanowił pozostać na Krzykaczu, podczas gdy załogowe i bezzałogowe pojazdy sondowały tysiące światów kryjących się za SOP-ami. Jednakże talent popycha jednostkę wyżej, niż chciałaby zajść, i w wyniku niesłabnącego nacisku ziemskiej centrali Akceleracji Digonness powrócił w końcu, choć niechętnie, do domu, by objąć kierownictwo nad poszukiwaniami Wrót Ziemi.
Digonness wskazał na holograficzny obraz SOP-u. - To głównie z tego powodu jestem przekonany, że tracimy czas po ziemskiej stronie. Wysokość - trzy kilometry, szerokość - dwa; jeśli coś takiego znajduje się na tej planecie, to wszyscy ludzie byli ślepi przez... no, przez ile tysięcy lat? No dobrze, może kryje się pod inną postacią, Bóg wie jaką. Coś tak dużego musiałoby zostać ukryte we wnętrzu góry. Rzecz w tym, że jeśli nie wiemy, czego szukamy, to czego szukamy? Jeśli istnieje odpowiedź na to pytanie, to może być tylko na Krzykaczu. I właśnie tam, młoda damo, się udajesz. Chcę, żebyś zajęła miejsce Julesa.
Nie zaskoczyło to Gii. Tylko ona i Jules zostali zwerbowani do Akceleracji ze Służby Bezpieczeństwa Rady Związku Światowego, było więc naturalne, że zastępca kierownika Akceleracji chce wykorzystać jej śledcze zdolności. Jednakże postanowiła zagrać ostrożnie.
- I co mam robić?
- Sądzę, że to całkiem oczywiste. Chcę, żebyś wykryła, jak otworzyć Wrota Ziemi.
Nachmurzyła się. - Nie nazwałabym tego błahym zadaniem.
Digonness splótł ręce i pochylił się do przodu za biurkiem. Jego szare oczy patrzyły uważnie i badawczo. - Uwierz mi, że gdybym mógł, nie zawahałbym się przed przydzieleniem sobie tej misji. Na Krzykaczu mam przyjaciół wśród obu ras. Ale obecne władze w swej mądrości uznały, że odpowiedź znajduje się na naszej planecie i że muszę dalej kierować poszukiwaniami. Przynajmniej zdołałem ich przekonać, by przydzielono Akceleracji jedną z komór hibernacyjnych na Farwuy, więc nie będziesz musiała znosić dwuletniej nudy na pokładzie załadowanego ludźmi międzygwiezdnego frachtowca. A ponieważ nie masz bliskiej rodziny...
-... ani nie jestem zaangażowana uczuciowo - przerwała mu Gia z uśmiechem. - Ale przecież wiesz o tym, prawda?
Digonness wyglądał na lekko speszonego. - Oczywiście nie mogłem mieć pewności, ale cieszę się, że to potwierdzasz.
- To miło z mojej strony - powiedziała ze smutkiem dziewczyna.
- Do cholery, Gia, proponuję ci życiową szansę! Ktokolwiek lub cokolwiek ustawiło SOP-y na Krzykaczu, chciało oczywiście, żeby ich używano. A to oznacza, że logicznie rzecz biorąc musi istnieć tam przełącznik, którym można uruchomić jeden z dwóch nieczynnych SOP-ów, wiodący na Ziemię. Gotów jestem postawić ciężką forsę, że leży tam na widoku i można go obejrzeć gołym okiem. Więc proszę cię, dziewczyno: skorzystaj ze swoich szczególnych zdolności i znajdź go, dobra? Otwórz Wrota Ziemi!
Wyposażenie komór hibernacyjnych było tak skomplikowane i kosztowne, że większość emigrantów udających się do nowych planet wciąż musiała przez ponad dwa lata znosić ciasnotę egzystencji na pokładzie jednego ze statków flotylli zbudowanej specjalnie do rejsów na Krzykacza. Tak więc, gdy Gię Mayland zrewitalizowano na tydzień przed przybyciem Farway na Krzykacza, nie zaskoczyła jej wrogość współpasażerów. Niewielkie miało znaczenie, że była akcelerantką. Zawód ten, niegdyś wielce szacowny, był teraz zaledwie uczciwym, nie różniącym się od innych sposobem zarabiania na niezłe utrzymanie. Ale przejawy wrogości właściwie jej nie dokuczały. Załoga współpracowała z nią chętnie, a w każdym razie Dział Łączności miał zaległe depesze tachjonograficzne. Większość z nich dotyczyła zwykłych spraw porządkowych, ale ostatnia od zastępcy kierownika brzmiała złowieszczo.
“NIEMAL DO DZIŚ NIE MIELIŚMY ŻADNYCH POSZLAK W SPRAWIE ŚMIERCI EVIENA, ALE W ZESZŁYM MIESIĄCU ARESZTOWANO POD INNYM ZARZUTEM ZNANEGO ZABÓJCF, CO OSTATECZNIE DOPROWADZIŁO DO PONOWNEGO OTWARCIA SPRAWY. ARESZTOWANY MĘŻCZYZNA NIE TYLKO PRZYZNAŁ SIĘ DO ZABÓJSTWA JULESA, ALE ZEZNAŁ WYSTARCZAJĄCO WIELE O SPOSOBIE, W JAKI PRZEKAZANO MU WYNAGRODZENIE, BY DOPROWADZIŁO TO NAS DO CZŁOWIEKA NAZWISKIEM JOPHREM GENESE, KTÓRY ZATRUDNIONY JEST PRZEZ FIRMĘ HANDLOWĄ. OKAZAŁO SIĘ, ŻE JEST ONA - JAK SIĘ SŁUSZNIE DOMYŚLAŁAŚ - FINANSOWO ZWIĄZANA Z TRANSTAR - INTERSTELLAR. POZA TYM WIADOMO JEDYNIE, ŻE O GENESE NIE SŁYSZANO, ANI NIE WIDZIANO GO OD CZASU NIECO PRZED POBRANIEM NALEŻNOŚCI PRZEZ MORDERCĘ. MOŻE ON BYĆ ZATEM GDZIEKOLWIEK NA ZIEMI, A NIEWYKLUCZONE, ŻE POZA NIĄ.
GIA, POWIEDZIAŁEM CI PRZED WEJŚCIEM DO WAHADŁOWCAM ŻE TWOJA PODSTAWOWA MISJA DOTYCZY WROT ZIEMI. ALE MOŻE BYŁOBY ROZSĄDNIE OBEJRZEĆ SIĘ OD CZASU DO CZASU ZA SIEBIE; CHOĆBY PO TO, BY SPRAWDZIĆ LISTY PASAŻERÓW. NIE DAJĘ CI WIĘCEJ RAD, BO W TYCH SPRAWACH MASZ LEPSZE KWALIFIKACJE NIŻ JA.
P.D.
Młoda akcelerantka wolałaby raczej nie mieć komplikacji tego rodzaju. Ale Gia doceniła ostrzeżenie Digonnessa, by “oglądać się za siebie” co jakiś czas, zwłaszcza przez najbliższe tygodnie, póki kontyngent osadników z Farway nie zostanie wysłany do różnych punktów docelowych w całej galaktyce. Jeśli nic niepomyślnego nie wydarzy się wtedy, gdy setki rodzin będzie się przygotowywać i wyprawiać ku ich wielkiej przygodzie, to prawdopodobnie nic się w ogóle nie stanie. Gdy nie będzie tam tłumu, w który można będzie dać nurka po wykonaniu zadania, to rozważny zabójca będzie najpewniej wolał poczekać na bezpieczniejszą robotę.
Na dzień przed zejściem ze statku Gia z determinacją na jakiś czas odsunęła na bok swe kłopoty i usadowiła się w jednej z kopuł obserwacyjnych umieszczonych z boku kadłuba orbitującego statku. W odległości kilkuset kilometrów przesuwał się z wolna podobny do marsjańskiego krajobraz Krzykacza, przetykany rozbłyskami gwiezdnych wrót, przypominającymi rozrzucone przypadkowo świecidełka. Przypatrując się temu Gia wiedziała, że w tym samym czasie samoloty pogrążają się w świetlnych iskrach, by pojawić się setki, tysiące, a nawet setki tysięcy lat świetlnych dalej, na odległym krańcu galaktyki. A może powracają niosąc załogę, która ledwie parę minut wcześniej pożegnała się z tymi, co teraz właśnie rozpoczynają nowe życie pod obcym słońcem.
Pogrążona w podziwie nie zauważyła mężczyzny, który cicho wsunął się do kopuły i wraz z nią pogrążył w medytacji nad tym najdziwniejszym ze światów.
- Fascynujące - powiedział. - Naprawdę fascynujące.
Odwróciła się zaskoczona. Nie zobaczyła przed sobą, jak można się było spodziewać, kogoś z załogi, lecz bezbarwnie ubranego, zażywnego, kompletnie łysego cywila, któremu uśmiech rozszerzał różowe policzki. Niewiarygodne, ale uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej.
- Oni mnie też nie lubią. Jestem tym drugim komorowcem.
Gia zamrugała. Komorowiec? Nagle uchwyciła znaczenie jego wypowiedzi i roześmiała się uradowana. - A więc to pan? Byłam ciekawa, z kim właściwie spałam.
Zaczerwienił się jak mały chłopczyk oskarżony o podglądanie dziewczynek. - Szkoda, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Endart Grimes z SWP; Systemów Witalizacyjnych Pendera dodał jakby ze skruchą. - Od czasu do czasu korzystamy z naszej własnej produkcji.
Przyjęła wyciągniętą rękę. Uścisk miał energiczny.
- Gia Mayland. Z Akceleracji.
- O - spojrzał na nią zaciekawiony. - Akceleracja. Czy to nie Peter Digonness... - wskazał ruchem dłoni na planetę.
- Tak, to on. Jest teraz moim szefem - powiedziała i zaciekawiona zapytała: - Udaje się pan do jednego z nowych światów?
Potrząsnął głową. - Niestety, nie. Jestem po prostu człowiekiem “z zewnątrz”, który może sobie pozwolić na parę lat poza Ziemią, przy sprawdzaniu kilku udoskonaleń w naszej... hm... metodzie. - Zachmurzył się. - Niestety, jest ona piekielnie skomplikowana, nieporęczna, a poza tym droga.
- Nie da się tego zmienić?
Otyły mężczyzna wzruszył ramionami. - Oczywiście, że próbujemy. Kłopot w tym, że system jest nie tylko zawodny z samej swej natury, ale poza tym nie można go naprawić w warunkach terenowych. Podzieliliśmy go więc na osiem wymiennych modułów. Oznacza to oczywiście, że przy przewidzianym paromiesięcznym okresie żywotności jednego modułu trzeba zabierać masę° zapasowych. Na przykład w tym rejsie mamy trzydzieści wymiennych modułów. Dwie komory hibernacyjne Farway są podłączone przewodami i instalacjami do stu osiemdziesięciu ton sprzętu. Wiedziała pani o tym?
- Mój Boże - Gia była wstrząśnięta. - Nic dziwnego, że koloniści nie są życzliwi.
Grimes spojrzał na nią zamyślony. - Kilka dni ostracyzmu to chyba niewielka cena.
Miał oczywiście rację. Nawet najbardziej zagorzałemu wielbicielowi życia towarzyskiego musiało dokuczyć dwadzieścia sześć miesięcy bytowania w zatłoczonej stalowej puszce. Tak więc Gia odsunęła od siebie poczucie winy, które ustąpiło miejsca wdzięczności za dobry los, jaki się jej trafił, i ponownie usiadła, by popatrzeć na roztaczające się przed nią widoki.
- Domyślam się, że nazywają go Krzykaczem, ponieważ emisja gwiezdnych wrót sprawia, że jest to jeden z najłatwiejszych do wykrycia obiektów w Galaktyce. To prawda?
- Prawda - przytaknęła Gia.
- To dlaczego nie można wykryć Krzykacza z Ziemi?
Gia westchnęła. Ach, ta ignorancja niektórych ludzi. Wskazała na skupioną w mgławicę gromadę gwiazd, która wznosiła się ponad krawędzią planety. - Plejady. Proszę przeprowadzić linię prostą stąd do Słońca, a przejdzie ona dokładnie przez środek tych gwiazd. Z jakiegoś powodu ich skupisko nie przepuszcza częstotliwości emitowanych przez gwiezdne wrota. Tak więc Krzykacz pozostawał nie odkryty aż do czasu, gdy Far Seeker okrążył strefę cienia Plejad w roku 2406, trzydzieści lat temu.
Grimes przypatrywał się legendarnej gromadzie gwiazd, znajomej mimo odwrócenia konfiguracji słońc.
- A może to Plejady są przyczyną - szepnął w końcu - że nie można Krzykacza połączyć z Ziemią linią natychmiastowej komunikacji. Jak pani myśli, pani Mayland?
Trzeba było ośmiu kursów wahadłowca, by przewieźć setki pasażerów z Farway na powierzchnię planety, co w dalszym ciągu nie pozwoliło Gii udobruchać tych, którzy wiedzieli, że przejechała się w jednej z komór SWP, a teraz otrzymuje przydział na pierwszy lot. Ale Gia przywykła do ich niechęci, choć żałowała, że nie może ujawnić celu swej misji, by choć w części przemienić wrogość w przyjaźń. Nawet Endart Grimes, choć ugrzeczniony, wydawał się dziwnie daleki: dobroduszna powierzchowność kłóciła się z tym, co - jak wyczuwała - kryło się za bladoniebieskimi oczyma. W każdym razie nie było go na wahadłowcu, więc Gia sądziła, że odstąpił pierwszeństwo, by móc pogrzebać w labiryncie instalacji i urządzeń elektronicznych obsługujących dwie komory hibernacyjne.
Po kilku minutach od chwili, gdy wahadłowiec osiadł łagodnie na strumieniach ognia z dysz hamujących, do drzwi wyjściowych przylgnęły dwa hermetyczne autobusy i wszyscy przeszli rzędem do pojazdów o przezroczystych dachach. Gdy autobus toczył się podskakując po żwirowanej drodze w kierunku na poły ukrytego pod ziemią zespołu budynków Centrum Zarządu Odpraw Kolonizacyjnych, Gia przypatrywała się poprzez kamienistą równinę kopułom i piramidom bazy Phuilów. Niektóre z tych pełnych wdzięku konstrukcji liczyły sobie setki lat, ale wciąż połyskiwały świeżą bielą w świetle odległego słońca Krzykacza. W połowie drogi między bazą a Centrum wznosił się na tle nieba czteropiętrowy, pudełkowaty budynek SZMB rażąc swoją ostentacyjną oszczędnością konstrukcji.
Gdzieś rozległ się gardłowy ryk i nagle spoza Centrum wyłonił się wielki, skrzydlaty kształt. Przyspieszył gwałtownie, wspiął się wyżej, a potem skręcił ku słońcu. Osłaniając ręką oczy Gia ujrzała nieprawdopodobną konstrukcję, ku której kierował się samolot: ogromny półmisek wsparty na cienkim niby kreska pylonie. Słońce świeciło zbyt jasno, by mogła zobaczyć świetlistą sferę tworzącą właściwe gwiezdne wrota i z tego samego powodu nie dostrzegła, jak wchodzi w nie samolot. Ale dudnienie silników ustało, jakby ktoś przekręcił wyłącznik, i Gia wiedziała, że to kolejna grupa pasażerów przybyła na odległą planetę.
- Gdzie on pojechał? - zapiszczał dziecinny głosik. - Mamusiu, gdzie on pojechał?
- W miejsce, które nazywają Jasnogrodem, kochanie.
- To my tam jedziemy?
- Nie, kochanic. My jedziemy do Nowego Kentu.
- A dlaczego nie jedziemy do Jasnoglodu?
- Dlatego, że to nie Nowy Kent - odpowiedziała z rozdrażnieniem matka i poprzestała na tym. Ale Gia kontynuowała wyjaśnienia w myśli.
Ponieważ Jasnogród był pierwszą planetą, do której dotarto przez gwiezdne wrota, ludzie i Phuilowie wspólnie postanowili, że pozostanie on taki, jak w chwili odkrycia: nie zasiedlony i nienaruszony. W samolocie byli naukowcy, być może paru dziennikarzy czy nawet jacyś turyści. Ale nie dostaną pozwolenia na stały pobyt. Po tygodniach, a najwyżej miesiącach będą musieli ponownie wyjść przez SOP jeden, tak jak uczynili to Peter Digonness i jego towarzysz z Phuili osiemnaście lat temu. To naprawdę nie taki zły interes: jeden świat w zamian za tysiące.
Genevieve Hagan, wicedyrektorka administracyjno-badawcza SZMB była drobną kobietą o oczach koloru intensywnej zieleni. Chodziły plotki, że było coś między nią a Peterem Digonnessem podczas spędzonych przez niego na Krzykaczu lat i Gii wydało się to całkiem możliwe. Oprócz niewątpliwego uroku i przenikliwej inteligencji była w niej szczera kobiecość, która uzupełniałaby doskonale znaną powściągliwość Digonnessa.
Pouczywszy nowo przybyłą, że należy się do niej zwracać po imieniu, wicedyrektorka wróciła za biurko, wyciągnęła parę kartek papieru i nieśmiało zapytała:
- Co u Petera? Wciąż się trzyma, mimo że go posadzili za biurkiem?
- Stara się. Ale powiedział mi, że wolałby być na Krzykaczu.
Jennv skinęła głową. - Żałujemy, że go tu nie ma. - Gia zauważyła nieświadomy nacisk położony na “my”. Chyba wciąż brak jej tego mężczyzny. Po ponad trzech latach! Nagle miękkość ustąpiła miejsca energii i zielonooka kobieta przeobraziła się w chłodną profesjonalistkę. - Do rzeczy. Otrzymałaś od Petem informację o Jophremie Genese?
- Przekazano mi ją po zrewitalizowaniu.
- Rozumiesz zatem, dlaczego zadam ci następujące pytanie: czy odniosłaś wrażenie, że ktoś na Farway szczególnie się tobą interesuje?
Gia uśmiechnęła się. - Drugi komorowiec.
- Komorowiec?
- Mężczyzna z drugiej komory. Endart Grimes z SWP.
- A, rozumiem. Słyszałam o Grimesie. Ale chodziło mi raczej o kogoś związanego z Transtarem.
Gia zmarszczyła brwi. - To byłoby raczej mało prawdopodobne, jak myślisz? Jeśli Transtar pragnie uniemożliwić nam znalezienie Wrót Ziemi, to ich agent nie chciałby rozgłaszać swoich powiązań wpisując się na listę pasażerów jako ich człowiek.
- Nie miałby wyboru. Poza Grimesem i tobą jedyni ludzie na Farway, którzy nie pracują dla Transtaru, to koloniści. A oni nie wyjdą poza centrum aż do czasu odjazdu.
- Jeśli więc Genew - lub ktokolwiek - byłby na pokładzie, musiałby być członkiem załogi. O to ci chodzi?
Jenny popchnęła przez biurko skoroszyt.
- Masz tutaj dowody tożsamości wszystkich pięćdziesięciu dwóch członków załogi. A także podobiznę Jophrema Genese przesłaną przez Centralę parę miesięcy temu.
Gia otworzyła skoroszyt. Na samym wierzchu widniało zdjęcie głowy i ramion mężczyzny o pociągłej twarzy, ciemnej cerze i lekko wyłupiastych oczach. Przerzuciła resztę kart; na każdej mieścił się jednostronicowy opis i niewielki wizerunek opisywanej osoby. Spośród nich tylko jedna kobieta w załodze wykazywała lekkie podobieństwo do mężczyzny o szczupłej twarzy.
- Chyba niewiele ci to dało? - powiedziała Jenny.
Gia zamknęła akta i wręczyła je z powrotem wicedyrektorce. Jestem tutaj, by odnaleźć Wrota Ziemi - powiedziała stanowczo.
- Nie zamierzam odrywać się od tego z powodu jakiegoś hipotetycznego, tajemniczego mężczyzny.
Wicedyrektorka przyglądała się młodej akcelerantce uważnie i z zadumą. - Potraktowałabym poważniej ostrzeżenie Petera. Jaki jest, taki jest - ale z pewnością to nie typ paranoidalny.
- Wiem o tym. I uwierz mi, zamierzam podjąć wszystkie niezbędne środki ostrożności. Ale poza tym będę zajmować się moim głównym zadaniem.
- Cóż, oczywiście decyzja należy do ciebie. - Jenny ważyła przez chwilę skoroszyt w dłoni, po czym wrzuciła go do szuflady, którą zatrzasnęła kończąc tym ostatecznie całą sprawę. - Teraz kiedy mamy to już za sobą, mam nadzieję, przejdźmy do szczegółów. Jak SZMB może pomóc Gii Mayland w poszukiwaniu Wrót Ziemi?
- Na początek Gia Mayland potrzebuje najświeższych wiadomości - bezzwłocznie odparła Gia. - Przez ostatnie dwa lata trochę wypadłam z gry.
Jenny zachichotała. - W porządku. Starczą dwa słowa: nic nowego.
- Nic? Zupełnie nic? - zdziwiła się Gia.
- A czego się spodziewałaś? Dig ciągle wydaje państwowe pieniądze szukając tego, czego nie można znaleźć, o czym on dobrze wie - a my na Krzykaczu nie mamy środków nawet na to; by rozpocząć poszukiwania. Ale cieszę się, że jesteś tutaj, bo tak się składa, że zgadzam się z Digiem: rozwiązanie - jeśli w ogóle jakieś jest - znajduje się na Krzykaczu. W ten właśnie, obawiam się, że pokrętny sposób oznajmiłam ci, byś nie oczekiwała od nas zbyt wiele. Już od dawna personel SZMB jest zbyt szczupły dla tych wszystkich zespołów badawczych, które stąd odlatują.
Gia wzruszyła ramionami. - Co, jak sądzę, oznacza, że będziemy robić, co się da, z tym, co tutaj mamy. A mamy...?
- Będziesz oczywiście korzystać ze środków łączności. Zarezerwowałam już dla ciebie codziennie piętnaście minut na otwartym kanale, o godzinie szesnastej. To drogo kosztuje, ale przynajmniej będziesz w kontakcie z Peterem i resztą naszych nieocenionych specjalistów w Centrali. Poza tym przydzieliłam ci kogoś na przewodnika i pomocnika. Oto Galvic Hagan.
Musiał czekać za drzwiami, bo wszedł do środka niemal w tej samej chwili, gdy wicedyrektorka nacisnęła przycisk interkomu. Był młody, mocno zbudowany i rudowłosy. Miał zaraźliwy uśmiech.
- To ta dama, mamusiu?
Wicedyrektorka westchnęła. - Nie sądzisz, że ten żart się trochę zużył? - Spojrzała przepraszająco na Gię. - Nie jesteśmy nawet krewnymi, ale udało mu się jakoś wmówić połowie miejscowych, że jestem jego matką. - Wzdrygnęła się. - Boże uchowaj.
- Biedna kobieta, nie wie nawet, ile traci - powiedział młody człowiek ściskając dłoń Gii. Zrobił krok do tyłu i obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. - Jadłaś coś ostatnio?
Gia wiedziała, o co mu chodzi. - Komory hibernacyjne nie są stuprocentowo skuteczne - wyjaśniła. - Zgaduję, że straciłam nieco na wadze.
Skinął głową. - Proponuję więc, byśmy poszli do kantyny i dokarmili to urocze ciało. Pomiędzy kęsami możesz zadawać mi wszystkie pytania, a jeśli będziemy mieli szczęście, to może uda mi się dać dobrą odpowiedź na niektóre z nich.
- Dobry pomysł - przytaknęła Jenny. - Wiesz co, Gia? Daj sobie spokój na dzisiaj. Niech Vic oprowadzi cię po stacji komunikacyjnej i zapozna z innymi. A potem wyśpij się dobrze. Jutro spotkasz się z Davidem.
- Davidem?
- Co, nie mówiłam ci o nim? To ktoś taki jak ty - u Phuilów. Ma odszukać Wrota Phuili.
“David” był niską istotą człekopodobną; miał wszakże psią głowę pokrytą różową skórą. Pierwszą reakcją Gii na jego obecność była nerwowość połączona z zaciekawieniem, ale negatywne uczucia ulotniły się szybko pod badawczym spojrzeniem wielkich fioletowych oczu, na dnie których kryły się przebłyski humoru. Przyjazny był też uścisk jego dłoni pokrytej szorstką skórą, o dwóch palcach i dwóch przeciwstawnych kciukach.
- Nazywam się Davakinapwottapellazanzis - oznajmił, szybko wyrzucając z siebie szereg sylab. - Ale dla ludzkich psyjaciół jestem David.
Gia oblizała wargi. Jak tu prowadzić rozmowę z istotą, która wygląda jak stojący na tylnych łapach bullterier?
- Hm... jak długo pracujesz nad tym zadaniem?
- Psez pięć wasych miesięcy. Ja psyjezdzam na Ksykaca, bo nie znalazłem wrót na Phuili.
- Myślisz, że na Phuili znajdują się wrota?
- Jeśli są wrota na Ksykacu, to są i na Phuili. Ale Phuilowie nie bardzo mi pomagają.
Z początku Gia nie rozumiała. Vic wyglądał, jakby pojmował nie więcej niż ona, a Jenny wzruszyła ramionami i pozwoliła sobie na nieznaczny uśmiech. Znajdowali się w biurze wicedyrektorki; nieziemiec usadowił się niezgrabnie na niskim taborecie, który przyniesiono dla wygody jego drobnego, krótkonogiego ciała. Próbując nie zwracać uwagi na dwoje zaciekawionych obserwatorów młoda akcelerantka spojrzała prosto w fioletowe oczy. Bez mrugnięcia odpowiedziały spojrzeniem na spojrzenie.
- Czy to ma znaczyć, że inni Phuilowie nie są zainteresowani w pomocy? Czy też jest to sprzeciw bezpośredni?
David wyglądał na zaskoczonego; w każdym razie takie wrażenie sprawiało zwiotczenie jego elastycznego pyska.
- Nie rozumiem. Co to jest spseciw?
- Jeśli Wrota Phuili zostaną odkryte - wyjaśniła szczegółowo Gia - nie będą już dłużej potrzebne statki i załogi, które latają między Krzykaczem a twoją planetą. Czy ci, którym podlegają statki, nie chcą ci przeszkodzić?
“Zaskoczenie” - jeśli to było właśnie to - pogłębiło się jeszcze. - Jeśli wrota znalezione, statki jadą inne miejsce. Załogi jadą, gdzie statki jadą.
Czy chciwość to wyłącznie ludzka cecha? - zastanawiała się Gia wstydząc się z powodu złodziejskich instynktów własnej rasy i zazdroszcząc Phuilom niewinności. Ale romantyzm nie popłaca w Akceleracji, więc szybko uświadomiła sobie, że uproszczone sądy są tyleż łudzące, co po prostu głupie. Ponieważ Phuilowie podlegali tym samym naturalnym prawom co ludzkość, więc kiedyś, w przeszłości, odebrali niewątpliwie tę samą lekcję: miejsce dla aniołów jest w innym wszechświecie, a nie w tej brutalnej rzeczywistości.
David jakby czytał w jej myślach. - Phuilowie rozwijali się długi cas. Mało młodych Phuilów, więc wciąz duzo miejsca na planecie. Stary poządek nie potsebuje zmian. Ale wrota zmienią stary poządek, bo wiele psyjdzie z zewnąts. Ludzie stłoceni, potsebują nowych światów. Nie Phuilowie. My jedziemy zobacyć, nie zostać.
To zaskoczyło nawet Genevieve Hagan. Nie przypominała sobie, by przez tyle lat swoich kontaktów z Phuilami usłyszała wyznanie podobnych obaw: jakby pustelnik lękał się, że hordy turystów zaatakują twierdzę, w której chroni swoją samotność. Bez wątpienia słowa Davida “wiele psyjdzie z zewnąts” odnosiły się do ludzi, tych nieobliczalnych - według oceny Phuilów - istot, bezbożnie wyznających kult Zmiany. Ale zarazem chaotyczne oświadczenie małego nieziemca było wewnętrznie sprzeczne.
Nie tylko wicedyrektorka dostrzegła tę sprzeczność. - Jeśli Phuilom nie zależy na wrotach - powiedziała zaintrygowana Gia - to dlaczego próbujesz je otworzyć? - Już zadając to pytanie wyczuła troskę tam, gdzie przedtem kryła się wesołość. Było to dziwne uczucie. W stosunkach z ludźmi nigdy tak nie umiała wyczuwać nastroju, jak się to działo w przypadku małego nieziemca.
Odpowiedź Davida wyrażała jego nastrój. - Ludzie uzyją wrót, choćby Phuilowie nie - powiedział ze smutkiem. - Wkrótce potem to będzie ludzka galaktyka. Moze poządek Phuilów ocalony, ale naród Phuilów psegra.
Naród Phuflów przegra. Być może David nienajzręczniej posłużył się ludzkimi słowami, ale mimo to wywołały one przejmujący obraz starożytnej rasy zepchniętej do odległego zaułka galaktyki. Gdy Gia zaczynała rozumieć wagę dylematu, przed którym stanęli Phuilowie: sytuację wyboru między “iść”, a “nie iść”, niemalże arystotelesowską w swej straszliwej prostocie. Albo podjąć wyzwanie, jakie stanowią wrota, i w konsekwencji narazić kruche podstawy monolitycznego społeczeństwa na druzgoczące skutki zmiany, albo też zasklepić się w sobie i w końcu doznać upokorzenia przez rasę, która wciąż mieszkała w jaskiniach, kiedy kultura Phuilów dorosła już do stanu zbliżonego do obecnego.
Akcelerantka zbliżyła się do Phuila i uczucie zatroskania się nasiliło. Otaczało go niczym obszar niewidzialnej emanacji: forma komunikacji tak obca, jak on sam. Telepatia? - zdziwiła się. David, czy mnie rozumiesz? Czy możesz czytać w moich myślach?
Nie było odpowiedzi. Tylko smutek.
Pomimo sprzeciwów Vica Hagana Gia wypożyczyła następnego dnia łazik i wyruszyła na własną rękę. Żwirowana droga okrążała lądowisko wahadłowców i kończyła się parę kilometrów dalej, poniżej olbrzymiej misy SOP Jeden. Podtrzymywał ją trzykilometrowy pylon, tak wątły, że zdawało się, iż z trudem sam utrzymuje się w pionie, nie wspominając już o majaczącej w górze potężnej misie. Przez jakiś czas Gia siedziała w cieniu obiektu nie myśląc o niczym szczególnym, pozwalając, by wrażenia sączyły się do jej mózgu. Nie spodziewała się, że na tym etapie dowie się czegokolwiek, o czym już nie wiedzieliby naukowcy trzech planet, ale czuła, że jej misja rozpoczyna się tak naprawdę od tej małej pielgrzymki. W końcu wygramoliła się z pojazdu i połaziła tu i tam przez chwilę; nie było jej wygodnie w ciśnieniowym kombinezonie, ale radośnie doświadczała tego samego uczucia nabożnej czci, którego bez wątpienia doznawał Peter Digonness podczas pierwszej wędrówki.
Trudno było wymyślić odpowiednie określenie. Choć z daleka pylon wydawał się niewiarygodnie kruchy, same rozmiary olbrzymiego obiektu, szerokiego na blisko siedemdziesiąt metrów u podstawy, przywodziły na myśl masywność betonowego cokołu. Gia wiedziała już, że niewyraźne znaki wyryte na gładkiej, szarej powierzchni, to efekt wysiłków podejmowanych przez naukowców z Phuili w celu pobrania próbki materiału do analizy. Właśnie gdy podziwiała tę niepojętą odporność na laserowy promień o temperaturze słońca, uświadomiła sobie obecność drugiego pojazdu, który zaparkował obok jej łazika, oraz ludzkiej sylwetki powoli i z trudem człapiącej w jej kierunku. Czekała, zagniewana tym wtargnięciem, a jednocześnie ciekawa, kim jest nieznajomy.
- Jak zdrowie? - znajomy głos zasapał w słuchawkach hełmu. - Zdaje się, że oboje robimy to, co wszyscy nowi przybysze, kiedy po raz pierwszy znajdą się na Krzykaczu. Mam rację, pani Mayland?
Uśmiechnęła się. - Tak, panie Grimes. Kiedy pan przyjechał? - Rannym wahadłowcem. I proszę mi mówić Endart. Albo nawet En, jeśli ma pani ochotę. Też będzie dobrze.
Czy on ze mnie żartuje? - A ja jestem Gia - powiedziała uprzejmie. Czekała obok, gdy Grimes wpatrywał się w SOP, a następnie potakiwała grzecznie, gdy wygłaszał stosowne wyrazy grozy i podziwu. Nagle coś jej przypomniało jego wczorajszą uwagę poczynioną w kopule obserwacyjnej Farway. Dziwne, że nie zauważyła tego wcześniej. Skąd, u licha, wiedział o Wrotach Ziemi? Zapytała go.
Zdziwiło go to. - Dlaczego mówimy “niebiosa” na niebiosa? Można w nie nie wierzyć, ale nazwa jest potrzebna, choćby po to, by wskazać to, w co się nie wierzy. Racja? W każdym razie widziałem gdzieś przedtem albo słyszałem jakąś wzmiankę o “Wrotach Ziemi”. Wiesz, mam kręćka na punkcie tych rzeczy. Duchy, Atlantyda, UFO, nawet Trójkąt Bermudzki. Oczywiście to bzdury, ale jakie zabawne. Chyba w głębi serca jestem trochę romantykiem.
Było to bardzo ludzkie tłumaczenie. Niezbyt składne, ale dzięki temu wydawało się prawdziwe. Gia postanowiła więc nie drążyć głębiej tej sprawy. W każdym razie Akceleracja nie posiadała prawa własności do tego nieco prozaicznego określenia - “Wrota Ziemi” - które dla laika mogło znaczyć bardzo wiele rzeczy zgodnych z prawdą lub wprost przeciwnie. Wyglądało, że ostrzeżenie Digonnessa o tajemniczym Jophremie Genese podziałało na nią bardziej, niż sobie z tego zdawała sprawę. Zastanowiła się, czy nie opanowała jej mania prześladowcza. Nie dopuszczę do tego, powiedziała sobie zawzięcie.
Jednakże nie było łatwo oderwać się od tego tematu; ciekawość Grimesa została podrażniona. - Dlaczego o to pytałaś? Czy to możliwe, że istnieje coś takiego jak Wrota Ziemi? Masz z tym coś wspólnego?
Gia starała się opanować swą reakcję. - Oczywiście, że nie. Sam powiedziałeś, że to bzdura. Moja praca to akceleracja, a nie wydawanie państwowych pieniędzy na pogoń za mirażami.
Wydawało się, że to go uspokoiło. - Jakże mi to miło słyszeć. A więc, co teraz... hm... akcelerujesz?
Facet stawał się nieznośny. - W tej chwili nic szczególnego. Czekam na przyjazd zespołu z Gaylordu. To prawdopodobnie jedna z lepszych planet, ale decyzja o kolonizacji musi poczekać, póki nie dokonamy oceny raportu ekipy. Uwierz mi, Endart, że taka swoista mediacja naukowa to tylko część mojej pracy. Reszta to głównie nudna codzienność; jak w każdym zawodzie. - Gia ruszyła z powrotem w stronę łazika, a Grimes po chwili wahania pośpieszył za nią.
Gdy znaleźli się przy pojazdach, Grimes obrócił się ponownie ku niebotycznemu SOP. - Naprawdę, jaka szkoda - wymruczał. - Te tysiące planet - z Krzykacza to tylko jeden krok, jak przez próg. A na naszej biednej, zatłoczonej Ziemi... - Potrząsając głową wgramolił się do łazika i odjechał. Niczym niedbały turysta zapomniał wyłączyć nadajnik i jego mamrotanie dało się słyszeć nawet wtedy, gdy skrył się za chmurą pyłu.
-... jaka szkoda, jaka straszna, straszna szkoda...
Gia poprosiła o fotografie SOP 1, 6093 i 11852. Przyniósł je Galvic Hagan, który przypatrywał się jej ciekawie, gdy rozkładała je na bibliotecznym stole na trzy grupy. - Porównujesz?
- Nie, oglądam tylko ładne obrazki - odpowiedziała zirytowana, gdy posegregowała zbiór zgodnie ze swymi życzeniami.
- Wiesz, że ktoś już to robił?
Gia podniosła jedną z odbitek i zbliżyła do światła. - No i?
Rozłożył ręce. - Nic nie znaleziono. Wszystkie SOP na tej planecie są dokładnie takie same. Te same wymiary, to samo oznakowanie, nawet takie same charakterystyczne cechy widma.
- Hmmm. - Gia wiedziała, że młody człowiek ma rację, choć nie zamierzała tego przyznać. Źle spała zeszłej nocy, czuła się ociężała fizycznie i psychicznie. W takim stanie równie dobrze mogła się spodziewać nowego pomysłu jak lodowca na Saharze. Ponownie spojrzała na trzymaną w ręce odbitkę. Był to SOP 6093, jeden z dwóch nie działających.
- Vic.
- Słucham, pszepani.
Wskazała na światło powyżej 6093. - Czy przelatywałeś przez to? Albo nad jedenaście osiemset pięćdziesiąt dwa?
Skinął głową. - Parę razy. Przez oba.
- Jakie to uczucie?
Wzruszył ramionami. - Takie jak przy każdym innym SOP. Tylko nigdzie nie dotarliśmy, to wszystko.
- Słuchaj, Vic. Znam to uczucie tylko z opowiadania Diga. Chcę wiedzieć, czy z każdym jest tak samo. Pozwól zatem, że powtórzę pytanie: Jakie to uczucie, kiedy się przelatuje przez gwiezdne wrota?
- Dobrze, teraz już rozumiem. - Vic zastanawiał się przez chwilę. - To takie uczucie, jakby rozrywało cię na kawałki, a potem zlepiało na nowo. Ale tak jak do wszystkiego i do tego można się przyzwyczaić.
- Jesteś pilotem? Chodzi mi o samolot.
Zamrugał, zaskoczony nagłą zmianą tematu. - Jasne. Gdzie chcesz polecieć?
Rzuciła okiem na ścienną mapę. - Do sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. On chyba jest najbliżej.
- Będzie z sześćset kilometrów. Około siedemdziesięciu minut lotu.
- Załatw to jak najszybciej. Na jutro, jeśli można. Chciałabym też zabrać z nami Davida.
Vic potrząsnął głową. - Niestety. Oba samoloty są już zarezerwowane na jutro. - Rzucił okiem na zegarek. - Ale co byś powiedziała na teraz? O tej porze będziesz miała dwie, trzy godziny dziennego światła po dotarciu na miejsce. - Mówiąc to zwrócił się w stronę komunikatora i wystukał trzycyfrowy numer.
- Phuili - powiedział obcy głos.
- Czy to David?
- Nie David.
- Mówi Hagan. Mam właśnie lecieć z Gią Mayland do sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. Chce, żeby poleciał David.
- David leci. - Coś trzasnęło i Phuilowie rozłączyli się.
- Tylko tyle? - powiedziała zaskoczona Gia. - Nie zapytają go nawet, czy nie jest zajęty?
Hagan zachichotał, przytrzymując otwarte drzwi. - To jeszcze jedno, do czego musisz się przyzwyczaić. Choć wobec nas Phuilowie działają jak jednostki, czasami wydaje się, że są częścią jednego organizmu.
Zatrzymała się przy nim. Choć wiedział, że jest starsza o co najmniej dziesięć lat, poczuł nagły przypływ uczuć opiekuńczych. Przełknął ślinę. - To są obcy - powiedział.
Skinęła głową zadumana. - Tak obcy dla nas, jak my dla nich.
David spotkał się z nimi, gdy wypychali samolot z hangaru. W srebrzystym skafandrze z wydłużonym hełmem przypominał bardziej kosmiczną maskotkę niż przedstawiciela rasy starszej od ludzkości. Jednakże pomagał młodemu człowiekowi rozłożyć i zamocować skrzydła samolotu ze sprawnością doświadczonego zawodowca, co nie było zaskoczeniem, skoro ludzie zaadaptowali oryginalny wzór Phuilów. Wreszcie nie najlepiej dopasowana trójka przymocowała się pasami w kabinie pilota i odrzut silników wyniósł gładko Eloise Trzy w rozrzedzone powietrze.
Wyglądała na kruchą konstrukcję rur i napiętej folii, ale w rzeczywistości był to mocny i wytrzymały samolot, który dowiódł już swej wartości podczas setek lotów. Mimo to Gia odetchnęła z ulgą, gdy zbliżyli się już do wysmukłej kolumny poniżej SOP 6093.
- Czy możemy zejść spiralą od misy w dół? - zapytała pilota przygotowując kamerę.
- Nie ma sprawy - odpowiedział Vic ustawiając odpowiednio stery. Gdy weszli w cień rzucany przez olbrzymią misę, przechylił maszynę schodząc powoli po okręgu. Gia zaczęła fotografować odmierzając starannie ujęcia, by uchwycić wszystkie cztery ściany pylonu, od wazy aż do podstawy.
- Myślis, że znajdziesz coś, co inni nie znaleźli, robiąc to samo? - zapytał z zainteresowaniem siedzący z tyłu David.
- Wszystkie fotografie, które widziałam, robione były z dołu - odparła Gia trzaskając zawzięcie kamerą. - Żadna z takiego zbliżenia ani z takiego kąta.
- Jedno wychodzi - skomentował Phuil.
Miał prawdopodobnie rację. Choć jej kamera była prawdziwym cackiem pośród innych wyrobów przemysłu elektrofotograficznego, Gia podejrzewała, że zrobione z dołu hologramy zawierają w czterech ujęciach tyle informacji, ile ona była w stanie zdobyć robiąc dziesiątki fotografii. Lecz był to na tyle dziwaczny świat, że uznała, iż prawda dnia wczorajszego niekoniecznie tożsama jest z prawdą dnia dzisiejszego. Wczesne doświadczenia Digonnessa na Krzyka