Don Wollheim Proponuje * 1986 The 1985 Annual World’s Best SF En, Pl - 1986 WSTĘP Świat znajduje się w okresie przejściowym. Proces ten trwa już od paru lat, ale obecnie wydaje się, że nadchodzi zmiana jakościowa. Bariera zagradzająca drogę dyskusjom o problemach wojny i pokoju, jak się wydaje, powoli ustępuje i nadchodzi czas rozmów. Oczywiste jest, że nagromadzenie broni jądrowej osiągnęło stan nasycenia, którego jakiekolwiek przekroczenie jest szaleństwem. Szczerze mówiąc, jest tak już od dwudziestu lat, ale przywódcy polityczni - i przedstawiciele kręgów gospodarczych - przyznają to z niechęcią. Tym niemniej taka jest prawda. Tak zwany plan “gwiezdnych wojen” stanowi wybieg, za pomocą którego kompleks militarny chce odsunąć groźbę nuklearną, a jednocześnie zachować swe nadmierne wpływy. Niektórzy utrzymują, że pieniądze wydane na badania i projekty konstrukcyjne w Kosmosie, choćby miały pozornie wojskowe cele, ostatecznie otworzą przed ludzkością dalsze szlaki kosmiczne. Może to i prawda. Inni jednak są zdania, że powoduje to dalszą dominację przemysłu zbrojeniowego i że z większym pożytkiem należałoby wydawać pieniądze na poprawę warunków na planecie, na której musimy żyć. Mnóstwo jest do zrobienia w rolnictwie, budownictwie mieszkaniowym, ochronie zdrowia, oświacie, nauce. Praktycznie jednak nie wydaje się możliwe, by działania dobroczynne mogły zyskać pierwszeństwo w realizacji. Wciąż się uważa, że armie świata bronią swego kraju przed nieznanym i obcym, które znajduje się poza jego granicami. Ludzkość więc może nadal podążać drogą ku zagładzie. Istnieje jednak pewna nadzieja i dowód, że nadchodzi zmiana. Nawet samo mówienie o redukcji arsenałów jądrowych to wielki krok. Przemiany widoczne są również w świecie literatury fantastycznej. Tendencja odchodzenia od science fiction do fantasy nadal trwa; na listach bestsellerów prowadzonych przez księgarnie specjalistyczne znajduje się dwa razy więcej tytułów fantasy niż sf. Dawno już stwierdzono, że trwa stała feminizacja kręgów czytelniczych. Kiedyś składały się one głównie z mężczyzn; obecnie obie płcie są reprezentowane na równi. Także wśród nowych autorów jest wiele kobiet - a to, co piszą, to fantasy, nie science fiction. Dzisiaj, gdy tak ostro zarysowała się świadomość roli obu płci, nie chciałbym tego spostrzeżenia tłumaczyć jakąś zasadniczą różnicą między mężczyzną a kobietą. Faktem jednak jest, że dawne pozycje społeczne i wychowanie obu płci nadal odgrywają poważną rolę w większości utworów, oba zaś gatunki fantastyki reprezentują odmienne poglądy na przyszłość jednostki i społeczeństwa według tego, jak je przedstawiono w danym utworze. Zawsze byłem zdania, że fantasy nie spogląda w przyszłość. Zbyt często przybiera postać baśni dla dorosłych, która dzieje się albo we współczesnej krainie fantazji albo w mitycznej przeszłości. Zasadniczym tłem jest tu feudalizm: księżniczki i królowie, smoki i czarownice, legenda i nauka sprzed tysiąca lat. Zbyt często czytamy o przygodach na planetach bliźniaczo podobnych do Ziemi - które wzięły się nie wiadomo skąd, bo nawet nie wspomina się, że jest to jakaś gwiezdna kolonia ludzka czy coś w tym rodzaju. To jest po prostu eskapizm. Jest to również grunt owocujący romantyzmem, romansami czy też opisem dokonań na miarę Amazonek, zaś ich bohaterki to kobiety, które ani trochę nie przypominają dzisiejszych ochotniczek wstępujących do wojska czy policji. Z drugiej strony science fiction nie zadowala się jedynie teraźniejszością i przeszłością. Zawsze patrzyła przed siebie, zajmowała się przyszłością, próbowała odgadnąć kierunek rozwoju nauki i człowieka, zachwycała się badaniami bezgranicznego Kosmosu. Powstała tedy sytuacja, gdzie fantasy i science fiction stoją do siebie plecami: pierwsza spogląda w jedną stronę, druga w przeciwną. Istnieją jednak inne jeszcze powody pojawienia się fantasy i jej eskapizmu. Nadal pozostaje istotny dylemat dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku: “Być albo nie być”. Akcja znacznej części science fiction toczy się w dalekiej przyszłości, kiedy to w jakiś sposób, zwykle nieokreślony, dylemat ten został rozwiązany w sposób nie pociągający za sobą zagłady cywilizacji. Wiele lat temu autorzy usiłowali zmagać się z bliską przyszłością - ale w większości z tego zrezygnowali. Spośród opowiadań umieszczonych w niniejszej antologii fantastyki roku minionego tylko dwa zajmują się czasem nam bliskim. Reszta to wizje dalekiej przyszłości. Zapraszam do czytania, smakowania i... refleksji. DONALD A. WOLLHEIM J. BRIAN CLARKE - WROTA ZIEMI Drzwi prowadzące z jednej planety na inną to wcale nie nowy pomysł; jest to ulubione rozwiązanie techniczne autorów powieści przygodowych, którzy chcą zaoszczędzić czasu zużywanego na wieloletnie podróże w statkach międzygwiezdnych. Drzwi międzyplanetarne są z nami, poczynając od utworów Andre Norton aż po cykl “Morgaine” C. J. Cherryh. Mamy oto wszakże zupełnie nowe potraktowanie tego interesującego tematu. Bowiem jeśli w ogóle możliwe jest istnienie wrót komunikacyjnych, dlaczego nie ma ich na Ziemi? - Mamy problem - powiedział Peter Digonness. - Kto ich nie ma - nastrój Gii Mayland nie usposabiał jej do współczucia. Wciąż jeszcze czuła się rozżalona z powodu nagłego nakazu powrotu, który ściągnął ją tutaj z plaży na Bahamach. - Chodzi o nasze poszukiwania Wrót Ziemi - kontynuował zastępca dyrektora Akceleracji. - Wygląda na to, że ktoś nie chce, żebyśmy je znaleźli. Gia uniosła delikatnie zarysowane brwi. - Patrzcie, a to ciekawostka. - Większa niż sobie wyobrażasz - nachmurzył się Digonness. - Jules Evien został wczoraj zamordowany. - Mój Boże - twarz jej zbielała; usiadła. - Jak? - Robota zawodowca, bez pudła. Z dużej odległości, strzelbą laserową. Zapadła cisza. Ogłuszona Gia wspominała dawnego kochanka i dobrego przyjaciela. A potem: - A może chodziło o coś innego? Nie o Wrota Ziemi? - Wątpię. Jules jest trzecim członkiem zespołu poszukującego Wrót Ziemi, który zginął w ostatnich dwóch latach. Heidi Jonson odpadła od ściany w kanadyjskich Górach Skalistych. Lynn Quoa zmarła z pozornie naturalnych przyczyn w szpitalu w Denver. Trzy osoby z pierwszej siódemki, której przydzielono to zadanie. - Digonness potrząsnął głową. - Bardzo to dziwne, Gia. - Ale w takim razie zamordowanie Julesa to gruby i głupi błąd. Teraz nabrałeś wystarczających podejrzeń, by zacząć się zastanawiać, co przydarzyło się pozostałej dwójce. - Morderca miał mało czasu. Zgodnie z planem za trzy dni od dziś Jules miał zostać hibernowany na pokładzie Farway. Powiedziałem mu, że moim zdaniem zbytnio koncentrowaliśmy się na ziemskiej stronie, a on zgodził się z tym. Miał rozpocząć poszukiwania na Krzykaczu. Z pustką w brązowych oczach Gia osunęła się na krześle. Krzykacz - brama, przez którą można dostać się w jednej chwili do blisko dwudziestu tysięcy punktów docelowych w całej galaktyce - oddalony był od Ziemi o sześćset lat świetlnych i dwadzieścia sześć miesięcy podróży. Dla miliardów ludzi stłoczonych do niemożliwości na Ziemi Krzykacz oznaczał drogę do niespełnionych marzeń, na bezludne lądy pod czystym niebem, obmywane przez nie zatrute morza. Lecz czas oczekiwania na miejsce na jednym z kilkudziesięciu fazowców zdolnych do odbycia takiej podróży był długi: wynosił obecnie prawie dwanaście lat. Z całą pewnością zgłosiłyby się miliony więcej, gdyby nie trzeba było czekać przez znaczną część życia po to tylko, by dostać się na statek. Tak długo, dopóki kwestia transportu stanowić będzie wąskie gardło, sen o Ziemi zdolnej do ograniczenia swej populacji do znośnego stanu pozostanie fantazją. Jej wzrok zbłądził w kierunku sławnego tekstu “Wrota Ziemi - Streszczenie”, który, oprawiony w ramki, wisiał nad biurkiem zastępcy kierownika. Został ozdobnie wykaligrafowany i ofiarowany Digonnessowi, zanim przerzucono go z powrotem z Krzykacza na Ziemię. Streszczenie stale przypominało, że: Po pierwsze: Ktoś, kiedyś, jakoś ustanowił stacje błyskawicznego galaktycznego systemu komunikacyjnego niemal dokładnie pomiędzy rodzinnymi planetami jedynych dwóch znanych ras, które sięgnęły do gwiazd. Po drugie: Czas podróży do Krzykacza z obu planet wynosi, nawet dla najszybszych statków, ponad dwa lata. Po trzecie: Wśród blisko dwudziestu tysięcy wrót na Krzykaczu jest dwoje, które prowadzą donikąd. Wniosek: Te SOP 6093 i 11852 są wrotami do Phuili i Ziemi. Pytania: Które z nich prowadzą do Ziemi? Czy na Ziemi istnieją odpowiednie “Wrota Krzykacza”? Jak uruchomić system? Trafne, zwięzłe, skończenie logiczne. Jednakże Gia, tak jak większość jej kolegów z Akceleracji, przyjmowała Streszczenie tyleż na wiarę, co na rozum, ponieważ jeśli istniała we wszechświecie jakaś sprawiedliwość - po prostu musiała być to prawda. Jeśli było inaczej, to zaludnianie tysięcy dostępnych światów dałoby się porównać z przenoszeniem z ziemskich pustyń po parę ziarenek piasku za każdym razem. Nie wiadomo skąd i w sposób zupełnie nie związany z jej rozumowaniem, jak korek z butelki, wystrzeliła w pamięci nazwa. - Transtar - powiedziała. - Co takiego? Jej oczy rozszerzyły się. - Mam. Motyw! Poza paroma statkami, które obsługują stare światy, Transtar przeznaczył niemal wszystkie swoje środki na rejsy do Krzykacza. Jeśli Wrota Ziemi staną otworem, to go zrujnuje. Przewozowy gigant z dnia na dzień stanie się przeżytkiem. Możesz sobie wyobrazić lepszy powód, by powstrzymać nasze poszukiwania Wrót Ziemi? Nawet jeśli miałoby to prowadzić do morderstwa? - Szczerze mówiąc, nie - przyznał gładko Digonness. - Ale mając tak oczywisty motyw, Transtar - jeśli to on jest winien skrył się za fałszywymi śladami i pośrednikami, tak że cała armia inspektorów śledczych utonie w tej robocie na całe lata. Daj sobie spokój, Gia. Nie wezwałem cię, byś robiła za szpicla. - Ani nie wezwałeś mnie po to tylko, żeby mi oznajmić złe nowiny - odcięła się. - A może właśnie po to? Popatrzył na nią. Po paru chwilach spuściła oczy pod jego uporczywym spojrzeniem. - Przepraszam. Nie powinnam tego powiedzieć. - Nie - rzucił krótko - nie powinnaś. - Poruszył czymś za biurkiem i w pokoju zrobiło się ciemno. Pojawił się i rozszerzył krąg światła. W samym środku, na czerwonawej pustyni pod bezkresnym niebem, na szczycie niewiarygodnie smukłego pylonu balansował w pozycji poziomej olbrzymi spodek z bladą sferą drżącego światła ponad nim. - Wiesz, oczywiście, co to jest - powiedział Digonness. Gia uśmiechnęła się w ciemnościach. - Wylałbyś mnie, gdybym nie wiedziała. Nawet przedszkolak rozpozna gwiezdne wrota. - Urzędowo wciąż SOP: Sztuczny Obiekt Obcego Pochodzenia - przypomniał jej. - Tak się składa, że to mój ulubiony SOP Jeden. Gia skinęła głową przypominając sobie całą tę historię. Digonness był jedną z pierwszych osób zwerbowanych do Akceleracji - organizacji powołanej, by “akcelerować”, przyspieszać współpracę naukową. Podobnie jak tłumacz ułatwia słowne porozumienie, tak wyszkolony akcelerant jest w stanie połączyć kakofonię głosów specjalistów od nauk szczegółowych w efektywną całość; często robi to w obliczu wzajemnych podejrzeń i nieporozumień. Młody akcelerant przydzielony do Stałej Ziemskiej Misji Badawczej na Krzykaczu zapoczątkował bieg wydarzeń obejmujących SZMB i pobliską bazę Phuilów, które wciąż jeszcze odzywały się echem na trzech planetach i w dalszych regionach galaktyki. W ciągu paru dni od swego przybycia Digonness nie tylko przekonał nadętych Phuilów, że ludzie to coś więcej niż dzikusy obdarzone pokrętną smykałką do techniki, ale także w partnerstwie z jednym z Phuilów przekonująco zademonstrował prawdziwe przeznaczenie gigantycznych SOP-ów: poleciał w sferę światła nad SOP Jeden i momentalnie znalazł się w uroczym świecie, znanym teraz pod stosownym mianem Jasnogrodu. Oczywiście przyniosło mu to sławę, co sprzeciwiało się upodobaniom tego spokojnego człowieka, który postanowił pozostać na Krzykaczu, podczas gdy załogowe i bezzałogowe pojazdy sondowały tysiące światów kryjących się za SOP-ami. Jednakże talent popycha jednostkę wyżej, niż chciałaby zajść, i w wyniku niesłabnącego nacisku ziemskiej centrali Akceleracji Digonness powrócił w końcu, choć niechętnie, do domu, by objąć kierownictwo nad poszukiwaniami Wrót Ziemi. Digonness wskazał na holograficzny obraz SOP-u. - To głównie z tego powodu jestem przekonany, że tracimy czas po ziemskiej stronie. Wysokość - trzy kilometry, szerokość - dwa; jeśli coś takiego znajduje się na tej planecie, to wszyscy ludzie byli ślepi przez... no, przez ile tysięcy lat? No dobrze, może kryje się pod inną postacią, Bóg wie jaką. Coś tak dużego musiałoby zostać ukryte we wnętrzu góry. Rzecz w tym, że jeśli nie wiemy, czego szukamy, to czego szukamy? Jeśli istnieje odpowiedź na to pytanie, to może być tylko na Krzykaczu. I właśnie tam, młoda damo, się udajesz. Chcę, żebyś zajęła miejsce Julesa. Nie zaskoczyło to Gii. Tylko ona i Jules zostali zwerbowani do Akceleracji ze Służby Bezpieczeństwa Rady Związku Światowego, było więc naturalne, że zastępca kierownika Akceleracji chce wykorzystać jej śledcze zdolności. Jednakże postanowiła zagrać ostrożnie. - I co mam robić? - Sądzę, że to całkiem oczywiste. Chcę, żebyś wykryła, jak otworzyć Wrota Ziemi. Nachmurzyła się. - Nie nazwałabym tego błahym zadaniem. Digonness splótł ręce i pochylił się do przodu za biurkiem. Jego szare oczy patrzyły uważnie i badawczo. - Uwierz mi, że gdybym mógł, nie zawahałbym się przed przydzieleniem sobie tej misji. Na Krzykaczu mam przyjaciół wśród obu ras. Ale obecne władze w swej mądrości uznały, że odpowiedź znajduje się na naszej planecie i że muszę dalej kierować poszukiwaniami. Przynajmniej zdołałem ich przekonać, by przydzielono Akceleracji jedną z komór hibernacyjnych na Farwuy, więc nie będziesz musiała znosić dwuletniej nudy na pokładzie załadowanego ludźmi międzygwiezdnego frachtowca. A ponieważ nie masz bliskiej rodziny... -... ani nie jestem zaangażowana uczuciowo - przerwała mu Gia z uśmiechem. - Ale przecież wiesz o tym, prawda? Digonness wyglądał na lekko speszonego. - Oczywiście nie mogłem mieć pewności, ale cieszę się, że to potwierdzasz. - To miło z mojej strony - powiedziała ze smutkiem dziewczyna. - Do cholery, Gia, proponuję ci życiową szansę! Ktokolwiek lub cokolwiek ustawiło SOP-y na Krzykaczu, chciało oczywiście, żeby ich używano. A to oznacza, że logicznie rzecz biorąc musi istnieć tam przełącznik, którym można uruchomić jeden z dwóch nieczynnych SOP-ów, wiodący na Ziemię. Gotów jestem postawić ciężką forsę, że leży tam na widoku i można go obejrzeć gołym okiem. Więc proszę cię, dziewczyno: skorzystaj ze swoich szczególnych zdolności i znajdź go, dobra? Otwórz Wrota Ziemi! Wyposażenie komór hibernacyjnych było tak skomplikowane i kosztowne, że większość emigrantów udających się do nowych planet wciąż musiała przez ponad dwa lata znosić ciasnotę egzystencji na pokładzie jednego ze statków flotylli zbudowanej specjalnie do rejsów na Krzykacza. Tak więc, gdy Gię Mayland zrewitalizowano na tydzień przed przybyciem Farway na Krzykacza, nie zaskoczyła jej wrogość współpasażerów. Niewielkie miało znaczenie, że była akcelerantką. Zawód ten, niegdyś wielce szacowny, był teraz zaledwie uczciwym, nie różniącym się od innych sposobem zarabiania na niezłe utrzymanie. Ale przejawy wrogości właściwie jej nie dokuczały. Załoga współpracowała z nią chętnie, a w każdym razie Dział Łączności miał zaległe depesze tachjonograficzne. Większość z nich dotyczyła zwykłych spraw porządkowych, ale ostatnia od zastępcy kierownika brzmiała złowieszczo. “NIEMAL DO DZIŚ NIE MIELIŚMY ŻADNYCH POSZLAK W SPRAWIE ŚMIERCI EVIENA, ALE W ZESZŁYM MIESIĄCU ARESZTOWANO POD INNYM ZARZUTEM ZNANEGO ZABÓJCF, CO OSTATECZNIE DOPROWADZIŁO DO PONOWNEGO OTWARCIA SPRAWY. ARESZTOWANY MĘŻCZYZNA NIE TYLKO PRZYZNAŁ SIĘ DO ZABÓJSTWA JULESA, ALE ZEZNAŁ WYSTARCZAJĄCO WIELE O SPOSOBIE, W JAKI PRZEKAZANO MU WYNAGRODZENIE, BY DOPROWADZIŁO TO NAS DO CZŁOWIEKA NAZWISKIEM JOPHREM GENESE, KTÓRY ZATRUDNIONY JEST PRZEZ FIRMĘ HANDLOWĄ. OKAZAŁO SIĘ, ŻE JEST ONA - JAK SIĘ SŁUSZNIE DOMYŚLAŁAŚ - FINANSOWO ZWIĄZANA Z TRANSTAR - INTERSTELLAR. POZA TYM WIADOMO JEDYNIE, ŻE O GENESE NIE SŁYSZANO, ANI NIE WIDZIANO GO OD CZASU NIECO PRZED POBRANIEM NALEŻNOŚCI PRZEZ MORDERCĘ. MOŻE ON BYĆ ZATEM GDZIEKOLWIEK NA ZIEMI, A NIEWYKLUCZONE, ŻE POZA NIĄ. GIA, POWIEDZIAŁEM CI PRZED WEJŚCIEM DO WAHADŁOWCAM ŻE TWOJA PODSTAWOWA MISJA DOTYCZY WROT ZIEMI. ALE MOŻE BYŁOBY ROZSĄDNIE OBEJRZEĆ SIĘ OD CZASU DO CZASU ZA SIEBIE; CHOĆBY PO TO, BY SPRAWDZIĆ LISTY PASAŻERÓW. NIE DAJĘ CI WIĘCEJ RAD, BO W TYCH SPRAWACH MASZ LEPSZE KWALIFIKACJE NIŻ JA. P.D. Młoda akcelerantka wolałaby raczej nie mieć komplikacji tego rodzaju. Ale Gia doceniła ostrzeżenie Digonnessa, by “oglądać się za siebie” co jakiś czas, zwłaszcza przez najbliższe tygodnie, póki kontyngent osadników z Farway nie zostanie wysłany do różnych punktów docelowych w całej galaktyce. Jeśli nic niepomyślnego nie wydarzy się wtedy, gdy setki rodzin będzie się przygotowywać i wyprawiać ku ich wielkiej przygodzie, to prawdopodobnie nic się w ogóle nie stanie. Gdy nie będzie tam tłumu, w który można będzie dać nurka po wykonaniu zadania, to rozważny zabójca będzie najpewniej wolał poczekać na bezpieczniejszą robotę. Na dzień przed zejściem ze statku Gia z determinacją na jakiś czas odsunęła na bok swe kłopoty i usadowiła się w jednej z kopuł obserwacyjnych umieszczonych z boku kadłuba orbitującego statku. W odległości kilkuset kilometrów przesuwał się z wolna podobny do marsjańskiego krajobraz Krzykacza, przetykany rozbłyskami gwiezdnych wrót, przypominającymi rozrzucone przypadkowo świecidełka. Przypatrując się temu Gia wiedziała, że w tym samym czasie samoloty pogrążają się w świetlnych iskrach, by pojawić się setki, tysiące, a nawet setki tysięcy lat świetlnych dalej, na odległym krańcu galaktyki. A może powracają niosąc załogę, która ledwie parę minut wcześniej pożegnała się z tymi, co teraz właśnie rozpoczynają nowe życie pod obcym słońcem. Pogrążona w podziwie nie zauważyła mężczyzny, który cicho wsunął się do kopuły i wraz z nią pogrążył w medytacji nad tym najdziwniejszym ze światów. - Fascynujące - powiedział. - Naprawdę fascynujące. Odwróciła się zaskoczona. Nie zobaczyła przed sobą, jak można się było spodziewać, kogoś z załogi, lecz bezbarwnie ubranego, zażywnego, kompletnie łysego cywila, któremu uśmiech rozszerzał różowe policzki. Niewiarygodne, ale uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. - Oni mnie też nie lubią. Jestem tym drugim komorowcem. Gia zamrugała. Komorowiec? Nagle uchwyciła znaczenie jego wypowiedzi i roześmiała się uradowana. - A więc to pan? Byłam ciekawa, z kim właściwie spałam. Zaczerwienił się jak mały chłopczyk oskarżony o podglądanie dziewczynek. - Szkoda, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Endart Grimes z SWP; Systemów Witalizacyjnych Pendera dodał jakby ze skruchą. - Od czasu do czasu korzystamy z naszej własnej produkcji. Przyjęła wyciągniętą rękę. Uścisk miał energiczny. - Gia Mayland. Z Akceleracji. - O - spojrzał na nią zaciekawiony. - Akceleracja. Czy to nie Peter Digonness... - wskazał ruchem dłoni na planetę. - Tak, to on. Jest teraz moim szefem - powiedziała i zaciekawiona zapytała: - Udaje się pan do jednego z nowych światów? Potrząsnął głową. - Niestety, nie. Jestem po prostu człowiekiem “z zewnątrz”, który może sobie pozwolić na parę lat poza Ziemią, przy sprawdzaniu kilku udoskonaleń w naszej... hm... metodzie. - Zachmurzył się. - Niestety, jest ona piekielnie skomplikowana, nieporęczna, a poza tym droga. - Nie da się tego zmienić? Otyły mężczyzna wzruszył ramionami. - Oczywiście, że próbujemy. Kłopot w tym, że system jest nie tylko zawodny z samej swej natury, ale poza tym nie można go naprawić w warunkach terenowych. Podzieliliśmy go więc na osiem wymiennych modułów. Oznacza to oczywiście, że przy przewidzianym paromiesięcznym okresie żywotności jednego modułu trzeba zabierać masę° zapasowych. Na przykład w tym rejsie mamy trzydzieści wymiennych modułów. Dwie komory hibernacyjne Farway są podłączone przewodami i instalacjami do stu osiemdziesięciu ton sprzętu. Wiedziała pani o tym? - Mój Boże - Gia była wstrząśnięta. - Nic dziwnego, że koloniści nie są życzliwi. Grimes spojrzał na nią zamyślony. - Kilka dni ostracyzmu to chyba niewielka cena. Miał oczywiście rację. Nawet najbardziej zagorzałemu wielbicielowi życia towarzyskiego musiało dokuczyć dwadzieścia sześć miesięcy bytowania w zatłoczonej stalowej puszce. Tak więc Gia odsunęła od siebie poczucie winy, które ustąpiło miejsca wdzięczności za dobry los, jaki się jej trafił, i ponownie usiadła, by popatrzeć na roztaczające się przed nią widoki. - Domyślam się, że nazywają go Krzykaczem, ponieważ emisja gwiezdnych wrót sprawia, że jest to jeden z najłatwiejszych do wykrycia obiektów w Galaktyce. To prawda? - Prawda - przytaknęła Gia. - To dlaczego nie można wykryć Krzykacza z Ziemi? Gia westchnęła. Ach, ta ignorancja niektórych ludzi. Wskazała na skupioną w mgławicę gromadę gwiazd, która wznosiła się ponad krawędzią planety. - Plejady. Proszę przeprowadzić linię prostą stąd do Słońca, a przejdzie ona dokładnie przez środek tych gwiazd. Z jakiegoś powodu ich skupisko nie przepuszcza częstotliwości emitowanych przez gwiezdne wrota. Tak więc Krzykacz pozostawał nie odkryty aż do czasu, gdy Far Seeker okrążył strefę cienia Plejad w roku 2406, trzydzieści lat temu. Grimes przypatrywał się legendarnej gromadzie gwiazd, znajomej mimo odwrócenia konfiguracji słońc. - A może to Plejady są przyczyną - szepnął w końcu - że nie można Krzykacza połączyć z Ziemią linią natychmiastowej komunikacji. Jak pani myśli, pani Mayland? Trzeba było ośmiu kursów wahadłowca, by przewieźć setki pasażerów z Farway na powierzchnię planety, co w dalszym ciągu nie pozwoliło Gii udobruchać tych, którzy wiedzieli, że przejechała się w jednej z komór SWP, a teraz otrzymuje przydział na pierwszy lot. Ale Gia przywykła do ich niechęci, choć żałowała, że nie może ujawnić celu swej misji, by choć w części przemienić wrogość w przyjaźń. Nawet Endart Grimes, choć ugrzeczniony, wydawał się dziwnie daleki: dobroduszna powierzchowność kłóciła się z tym, co - jak wyczuwała - kryło się za bladoniebieskimi oczyma. W każdym razie nie było go na wahadłowcu, więc Gia sądziła, że odstąpił pierwszeństwo, by móc pogrzebać w labiryncie instalacji i urządzeń elektronicznych obsługujących dwie komory hibernacyjne. Po kilku minutach od chwili, gdy wahadłowiec osiadł łagodnie na strumieniach ognia z dysz hamujących, do drzwi wyjściowych przylgnęły dwa hermetyczne autobusy i wszyscy przeszli rzędem do pojazdów o przezroczystych dachach. Gdy autobus toczył się podskakując po żwirowanej drodze w kierunku na poły ukrytego pod ziemią zespołu budynków Centrum Zarządu Odpraw Kolonizacyjnych, Gia przypatrywała się poprzez kamienistą równinę kopułom i piramidom bazy Phuilów. Niektóre z tych pełnych wdzięku konstrukcji liczyły sobie setki lat, ale wciąż połyskiwały świeżą bielą w świetle odległego słońca Krzykacza. W połowie drogi między bazą a Centrum wznosił się na tle nieba czteropiętrowy, pudełkowaty budynek SZMB rażąc swoją ostentacyjną oszczędnością konstrukcji. Gdzieś rozległ się gardłowy ryk i nagle spoza Centrum wyłonił się wielki, skrzydlaty kształt. Przyspieszył gwałtownie, wspiął się wyżej, a potem skręcił ku słońcu. Osłaniając ręką oczy Gia ujrzała nieprawdopodobną konstrukcję, ku której kierował się samolot: ogromny półmisek wsparty na cienkim niby kreska pylonie. Słońce świeciło zbyt jasno, by mogła zobaczyć świetlistą sferę tworzącą właściwe gwiezdne wrota i z tego samego powodu nie dostrzegła, jak wchodzi w nie samolot. Ale dudnienie silników ustało, jakby ktoś przekręcił wyłącznik, i Gia wiedziała, że to kolejna grupa pasażerów przybyła na odległą planetę. - Gdzie on pojechał? - zapiszczał dziecinny głosik. - Mamusiu, gdzie on pojechał? - W miejsce, które nazywają Jasnogrodem, kochanie. - To my tam jedziemy? - Nie, kochanic. My jedziemy do Nowego Kentu. - A dlaczego nie jedziemy do Jasnoglodu? - Dlatego, że to nie Nowy Kent - odpowiedziała z rozdrażnieniem matka i poprzestała na tym. Ale Gia kontynuowała wyjaśnienia w myśli. Ponieważ Jasnogród był pierwszą planetą, do której dotarto przez gwiezdne wrota, ludzie i Phuilowie wspólnie postanowili, że pozostanie on taki, jak w chwili odkrycia: nie zasiedlony i nienaruszony. W samolocie byli naukowcy, być może paru dziennikarzy czy nawet jacyś turyści. Ale nie dostaną pozwolenia na stały pobyt. Po tygodniach, a najwyżej miesiącach będą musieli ponownie wyjść przez SOP jeden, tak jak uczynili to Peter Digonness i jego towarzysz z Phuili osiemnaście lat temu. To naprawdę nie taki zły interes: jeden świat w zamian za tysiące. Genevieve Hagan, wicedyrektorka administracyjno-badawcza SZMB była drobną kobietą o oczach koloru intensywnej zieleni. Chodziły plotki, że było coś między nią a Peterem Digonnessem podczas spędzonych przez niego na Krzykaczu lat i Gii wydało się to całkiem możliwe. Oprócz niewątpliwego uroku i przenikliwej inteligencji była w niej szczera kobiecość, która uzupełniałaby doskonale znaną powściągliwość Digonnessa. Pouczywszy nowo przybyłą, że należy się do niej zwracać po imieniu, wicedyrektorka wróciła za biurko, wyciągnęła parę kartek papieru i nieśmiało zapytała: - Co u Petera? Wciąż się trzyma, mimo że go posadzili za biurkiem? - Stara się. Ale powiedział mi, że wolałby być na Krzykaczu. Jennv skinęła głową. - Żałujemy, że go tu nie ma. - Gia zauważyła nieświadomy nacisk położony na “my”. Chyba wciąż brak jej tego mężczyzny. Po ponad trzech latach! Nagle miękkość ustąpiła miejsca energii i zielonooka kobieta przeobraziła się w chłodną profesjonalistkę. - Do rzeczy. Otrzymałaś od Petem informację o Jophremie Genese? - Przekazano mi ją po zrewitalizowaniu. - Rozumiesz zatem, dlaczego zadam ci następujące pytanie: czy odniosłaś wrażenie, że ktoś na Farway szczególnie się tobą interesuje? Gia uśmiechnęła się. - Drugi komorowiec. - Komorowiec? - Mężczyzna z drugiej komory. Endart Grimes z SWP. - A, rozumiem. Słyszałam o Grimesie. Ale chodziło mi raczej o kogoś związanego z Transtarem. Gia zmarszczyła brwi. - To byłoby raczej mało prawdopodobne, jak myślisz? Jeśli Transtar pragnie uniemożliwić nam znalezienie Wrót Ziemi, to ich agent nie chciałby rozgłaszać swoich powiązań wpisując się na listę pasażerów jako ich człowiek. - Nie miałby wyboru. Poza Grimesem i tobą jedyni ludzie na Farway, którzy nie pracują dla Transtaru, to koloniści. A oni nie wyjdą poza centrum aż do czasu odjazdu. - Jeśli więc Genew - lub ktokolwiek - byłby na pokładzie, musiałby być członkiem załogi. O to ci chodzi? Jenny popchnęła przez biurko skoroszyt. - Masz tutaj dowody tożsamości wszystkich pięćdziesięciu dwóch członków załogi. A także podobiznę Jophrema Genese przesłaną przez Centralę parę miesięcy temu. Gia otworzyła skoroszyt. Na samym wierzchu widniało zdjęcie głowy i ramion mężczyzny o pociągłej twarzy, ciemnej cerze i lekko wyłupiastych oczach. Przerzuciła resztę kart; na każdej mieścił się jednostronicowy opis i niewielki wizerunek opisywanej osoby. Spośród nich tylko jedna kobieta w załodze wykazywała lekkie podobieństwo do mężczyzny o szczupłej twarzy. - Chyba niewiele ci to dało? - powiedziała Jenny. Gia zamknęła akta i wręczyła je z powrotem wicedyrektorce. Jestem tutaj, by odnaleźć Wrota Ziemi - powiedziała stanowczo. - Nie zamierzam odrywać się od tego z powodu jakiegoś hipotetycznego, tajemniczego mężczyzny. Wicedyrektorka przyglądała się młodej akcelerantce uważnie i z zadumą. - Potraktowałabym poważniej ostrzeżenie Petera. Jaki jest, taki jest - ale z pewnością to nie typ paranoidalny. - Wiem o tym. I uwierz mi, zamierzam podjąć wszystkie niezbędne środki ostrożności. Ale poza tym będę zajmować się moim głównym zadaniem. - Cóż, oczywiście decyzja należy do ciebie. - Jenny ważyła przez chwilę skoroszyt w dłoni, po czym wrzuciła go do szuflady, którą zatrzasnęła kończąc tym ostatecznie całą sprawę. - Teraz kiedy mamy to już za sobą, mam nadzieję, przejdźmy do szczegółów. Jak SZMB może pomóc Gii Mayland w poszukiwaniu Wrót Ziemi? - Na początek Gia Mayland potrzebuje najświeższych wiadomości - bezzwłocznie odparła Gia. - Przez ostatnie dwa lata trochę wypadłam z gry. Jenny zachichotała. - W porządku. Starczą dwa słowa: nic nowego. - Nic? Zupełnie nic? - zdziwiła się Gia. - A czego się spodziewałaś? Dig ciągle wydaje państwowe pieniądze szukając tego, czego nie można znaleźć, o czym on dobrze wie - a my na Krzykaczu nie mamy środków nawet na to; by rozpocząć poszukiwania. Ale cieszę się, że jesteś tutaj, bo tak się składa, że zgadzam się z Digiem: rozwiązanie - jeśli w ogóle jakieś jest - znajduje się na Krzykaczu. W ten właśnie, obawiam się, że pokrętny sposób oznajmiłam ci, byś nie oczekiwała od nas zbyt wiele. Już od dawna personel SZMB jest zbyt szczupły dla tych wszystkich zespołów badawczych, które stąd odlatują. Gia wzruszyła ramionami. - Co, jak sądzę, oznacza, że będziemy robić, co się da, z tym, co tutaj mamy. A mamy...? - Będziesz oczywiście korzystać ze środków łączności. Zarezerwowałam już dla ciebie codziennie piętnaście minut na otwartym kanale, o godzinie szesnastej. To drogo kosztuje, ale przynajmniej będziesz w kontakcie z Peterem i resztą naszych nieocenionych specjalistów w Centrali. Poza tym przydzieliłam ci kogoś na przewodnika i pomocnika. Oto Galvic Hagan. Musiał czekać za drzwiami, bo wszedł do środka niemal w tej samej chwili, gdy wicedyrektorka nacisnęła przycisk interkomu. Był młody, mocno zbudowany i rudowłosy. Miał zaraźliwy uśmiech. - To ta dama, mamusiu? Wicedyrektorka westchnęła. - Nie sądzisz, że ten żart się trochę zużył? - Spojrzała przepraszająco na Gię. - Nie jesteśmy nawet krewnymi, ale udało mu się jakoś wmówić połowie miejscowych, że jestem jego matką. - Wzdrygnęła się. - Boże uchowaj. - Biedna kobieta, nie wie nawet, ile traci - powiedział młody człowiek ściskając dłoń Gii. Zrobił krok do tyłu i obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. - Jadłaś coś ostatnio? Gia wiedziała, o co mu chodzi. - Komory hibernacyjne nie są stuprocentowo skuteczne - wyjaśniła. - Zgaduję, że straciłam nieco na wadze. Skinął głową. - Proponuję więc, byśmy poszli do kantyny i dokarmili to urocze ciało. Pomiędzy kęsami możesz zadawać mi wszystkie pytania, a jeśli będziemy mieli szczęście, to może uda mi się dać dobrą odpowiedź na niektóre z nich. - Dobry pomysł - przytaknęła Jenny. - Wiesz co, Gia? Daj sobie spokój na dzisiaj. Niech Vic oprowadzi cię po stacji komunikacyjnej i zapozna z innymi. A potem wyśpij się dobrze. Jutro spotkasz się z Davidem. - Davidem? - Co, nie mówiłam ci o nim? To ktoś taki jak ty - u Phuilów. Ma odszukać Wrota Phuili. “David” był niską istotą człekopodobną; miał wszakże psią głowę pokrytą różową skórą. Pierwszą reakcją Gii na jego obecność była nerwowość połączona z zaciekawieniem, ale negatywne uczucia ulotniły się szybko pod badawczym spojrzeniem wielkich fioletowych oczu, na dnie których kryły się przebłyski humoru. Przyjazny był też uścisk jego dłoni pokrytej szorstką skórą, o dwóch palcach i dwóch przeciwstawnych kciukach. - Nazywam się Davakinapwottapellazanzis - oznajmił, szybko wyrzucając z siebie szereg sylab. - Ale dla ludzkich psyjaciół jestem David. Gia oblizała wargi. Jak tu prowadzić rozmowę z istotą, która wygląda jak stojący na tylnych łapach bullterier? - Hm... jak długo pracujesz nad tym zadaniem? - Psez pięć wasych miesięcy. Ja psyjezdzam na Ksykaca, bo nie znalazłem wrót na Phuili. - Myślisz, że na Phuili znajdują się wrota? - Jeśli są wrota na Ksykacu, to są i na Phuili. Ale Phuilowie nie bardzo mi pomagają. Z początku Gia nie rozumiała. Vic wyglądał, jakby pojmował nie więcej niż ona, a Jenny wzruszyła ramionami i pozwoliła sobie na nieznaczny uśmiech. Znajdowali się w biurze wicedyrektorki; nieziemiec usadowił się niezgrabnie na niskim taborecie, który przyniesiono dla wygody jego drobnego, krótkonogiego ciała. Próbując nie zwracać uwagi na dwoje zaciekawionych obserwatorów młoda akcelerantka spojrzała prosto w fioletowe oczy. Bez mrugnięcia odpowiedziały spojrzeniem na spojrzenie. - Czy to ma znaczyć, że inni Phuilowie nie są zainteresowani w pomocy? Czy też jest to sprzeciw bezpośredni? David wyglądał na zaskoczonego; w każdym razie takie wrażenie sprawiało zwiotczenie jego elastycznego pyska. - Nie rozumiem. Co to jest spseciw? - Jeśli Wrota Phuili zostaną odkryte - wyjaśniła szczegółowo Gia - nie będą już dłużej potrzebne statki i załogi, które latają między Krzykaczem a twoją planetą. Czy ci, którym podlegają statki, nie chcą ci przeszkodzić? “Zaskoczenie” - jeśli to było właśnie to - pogłębiło się jeszcze. - Jeśli wrota znalezione, statki jadą inne miejsce. Załogi jadą, gdzie statki jadą. Czy chciwość to wyłącznie ludzka cecha? - zastanawiała się Gia wstydząc się z powodu złodziejskich instynktów własnej rasy i zazdroszcząc Phuilom niewinności. Ale romantyzm nie popłaca w Akceleracji, więc szybko uświadomiła sobie, że uproszczone sądy są tyleż łudzące, co po prostu głupie. Ponieważ Phuilowie podlegali tym samym naturalnym prawom co ludzkość, więc kiedyś, w przeszłości, odebrali niewątpliwie tę samą lekcję: miejsce dla aniołów jest w innym wszechświecie, a nie w tej brutalnej rzeczywistości. David jakby czytał w jej myślach. - Phuilowie rozwijali się długi cas. Mało młodych Phuilów, więc wciąz duzo miejsca na planecie. Stary poządek nie potsebuje zmian. Ale wrota zmienią stary poządek, bo wiele psyjdzie z zewnąts. Ludzie stłoceni, potsebują nowych światów. Nie Phuilowie. My jedziemy zobacyć, nie zostać. To zaskoczyło nawet Genevieve Hagan. Nie przypominała sobie, by przez tyle lat swoich kontaktów z Phuilami usłyszała wyznanie podobnych obaw: jakby pustelnik lękał się, że hordy turystów zaatakują twierdzę, w której chroni swoją samotność. Bez wątpienia słowa Davida “wiele psyjdzie z zewnąts” odnosiły się do ludzi, tych nieobliczalnych - według oceny Phuilów - istot, bezbożnie wyznających kult Zmiany. Ale zarazem chaotyczne oświadczenie małego nieziemca było wewnętrznie sprzeczne. Nie tylko wicedyrektorka dostrzegła tę sprzeczność. - Jeśli Phuilom nie zależy na wrotach - powiedziała zaintrygowana Gia - to dlaczego próbujesz je otworzyć? - Już zadając to pytanie wyczuła troskę tam, gdzie przedtem kryła się wesołość. Było to dziwne uczucie. W stosunkach z ludźmi nigdy tak nie umiała wyczuwać nastroju, jak się to działo w przypadku małego nieziemca. Odpowiedź Davida wyrażała jego nastrój. - Ludzie uzyją wrót, choćby Phuilowie nie - powiedział ze smutkiem. - Wkrótce potem to będzie ludzka galaktyka. Moze poządek Phuilów ocalony, ale naród Phuilów psegra. Naród Phuflów przegra. Być może David nienajzręczniej posłużył się ludzkimi słowami, ale mimo to wywołały one przejmujący obraz starożytnej rasy zepchniętej do odległego zaułka galaktyki. Gdy Gia zaczynała rozumieć wagę dylematu, przed którym stanęli Phuilowie: sytuację wyboru między “iść”, a “nie iść”, niemalże arystotelesowską w swej straszliwej prostocie. Albo podjąć wyzwanie, jakie stanowią wrota, i w konsekwencji narazić kruche podstawy monolitycznego społeczeństwa na druzgoczące skutki zmiany, albo też zasklepić się w sobie i w końcu doznać upokorzenia przez rasę, która wciąż mieszkała w jaskiniach, kiedy kultura Phuilów dorosła już do stanu zbliżonego do obecnego. Akcelerantka zbliżyła się do Phuila i uczucie zatroskania się nasiliło. Otaczało go niczym obszar niewidzialnej emanacji: forma komunikacji tak obca, jak on sam. Telepatia? - zdziwiła się. David, czy mnie rozumiesz? Czy możesz czytać w moich myślach? Nie było odpowiedzi. Tylko smutek. Pomimo sprzeciwów Vica Hagana Gia wypożyczyła następnego dnia łazik i wyruszyła na własną rękę. Żwirowana droga okrążała lądowisko wahadłowców i kończyła się parę kilometrów dalej, poniżej olbrzymiej misy SOP Jeden. Podtrzymywał ją trzykilometrowy pylon, tak wątły, że zdawało się, iż z trudem sam utrzymuje się w pionie, nie wspominając już o majaczącej w górze potężnej misie. Przez jakiś czas Gia siedziała w cieniu obiektu nie myśląc o niczym szczególnym, pozwalając, by wrażenia sączyły się do jej mózgu. Nie spodziewała się, że na tym etapie dowie się czegokolwiek, o czym już nie wiedzieliby naukowcy trzech planet, ale czuła, że jej misja rozpoczyna się tak naprawdę od tej małej pielgrzymki. W końcu wygramoliła się z pojazdu i połaziła tu i tam przez chwilę; nie było jej wygodnie w ciśnieniowym kombinezonie, ale radośnie doświadczała tego samego uczucia nabożnej czci, którego bez wątpienia doznawał Peter Digonness podczas pierwszej wędrówki. Trudno było wymyślić odpowiednie określenie. Choć z daleka pylon wydawał się niewiarygodnie kruchy, same rozmiary olbrzymiego obiektu, szerokiego na blisko siedemdziesiąt metrów u podstawy, przywodziły na myśl masywność betonowego cokołu. Gia wiedziała już, że niewyraźne znaki wyryte na gładkiej, szarej powierzchni, to efekt wysiłków podejmowanych przez naukowców z Phuili w celu pobrania próbki materiału do analizy. Właśnie gdy podziwiała tę niepojętą odporność na laserowy promień o temperaturze słońca, uświadomiła sobie obecność drugiego pojazdu, który zaparkował obok jej łazika, oraz ludzkiej sylwetki powoli i z trudem człapiącej w jej kierunku. Czekała, zagniewana tym wtargnięciem, a jednocześnie ciekawa, kim jest nieznajomy. - Jak zdrowie? - znajomy głos zasapał w słuchawkach hełmu. - Zdaje się, że oboje robimy to, co wszyscy nowi przybysze, kiedy po raz pierwszy znajdą się na Krzykaczu. Mam rację, pani Mayland? Uśmiechnęła się. - Tak, panie Grimes. Kiedy pan przyjechał? - Rannym wahadłowcem. I proszę mi mówić Endart. Albo nawet En, jeśli ma pani ochotę. Też będzie dobrze. Czy on ze mnie żartuje? - A ja jestem Gia - powiedziała uprzejmie. Czekała obok, gdy Grimes wpatrywał się w SOP, a następnie potakiwała grzecznie, gdy wygłaszał stosowne wyrazy grozy i podziwu. Nagle coś jej przypomniało jego wczorajszą uwagę poczynioną w kopule obserwacyjnej Farway. Dziwne, że nie zauważyła tego wcześniej. Skąd, u licha, wiedział o Wrotach Ziemi? Zapytała go. Zdziwiło go to. - Dlaczego mówimy “niebiosa” na niebiosa? Można w nie nie wierzyć, ale nazwa jest potrzebna, choćby po to, by wskazać to, w co się nie wierzy. Racja? W każdym razie widziałem gdzieś przedtem albo słyszałem jakąś wzmiankę o “Wrotach Ziemi”. Wiesz, mam kręćka na punkcie tych rzeczy. Duchy, Atlantyda, UFO, nawet Trójkąt Bermudzki. Oczywiście to bzdury, ale jakie zabawne. Chyba w głębi serca jestem trochę romantykiem. Było to bardzo ludzkie tłumaczenie. Niezbyt składne, ale dzięki temu wydawało się prawdziwe. Gia postanowiła więc nie drążyć głębiej tej sprawy. W każdym razie Akceleracja nie posiadała prawa własności do tego nieco prozaicznego określenia - “Wrota Ziemi” - które dla laika mogło znaczyć bardzo wiele rzeczy zgodnych z prawdą lub wprost przeciwnie. Wyglądało, że ostrzeżenie Digonnessa o tajemniczym Jophremie Genese podziałało na nią bardziej, niż sobie z tego zdawała sprawę. Zastanowiła się, czy nie opanowała jej mania prześladowcza. Nie dopuszczę do tego, powiedziała sobie zawzięcie. Jednakże nie było łatwo oderwać się od tego tematu; ciekawość Grimesa została podrażniona. - Dlaczego o to pytałaś? Czy to możliwe, że istnieje coś takiego jak Wrota Ziemi? Masz z tym coś wspólnego? Gia starała się opanować swą reakcję. - Oczywiście, że nie. Sam powiedziałeś, że to bzdura. Moja praca to akceleracja, a nie wydawanie państwowych pieniędzy na pogoń za mirażami. Wydawało się, że to go uspokoiło. - Jakże mi to miło słyszeć. A więc, co teraz... hm... akcelerujesz? Facet stawał się nieznośny. - W tej chwili nic szczególnego. Czekam na przyjazd zespołu z Gaylordu. To prawdopodobnie jedna z lepszych planet, ale decyzja o kolonizacji musi poczekać, póki nie dokonamy oceny raportu ekipy. Uwierz mi, Endart, że taka swoista mediacja naukowa to tylko część mojej pracy. Reszta to głównie nudna codzienność; jak w każdym zawodzie. - Gia ruszyła z powrotem w stronę łazika, a Grimes po chwili wahania pośpieszył za nią. Gdy znaleźli się przy pojazdach, Grimes obrócił się ponownie ku niebotycznemu SOP. - Naprawdę, jaka szkoda - wymruczał. - Te tysiące planet - z Krzykacza to tylko jeden krok, jak przez próg. A na naszej biednej, zatłoczonej Ziemi... - Potrząsając głową wgramolił się do łazika i odjechał. Niczym niedbały turysta zapomniał wyłączyć nadajnik i jego mamrotanie dało się słyszeć nawet wtedy, gdy skrył się za chmurą pyłu. -... jaka szkoda, jaka straszna, straszna szkoda... Gia poprosiła o fotografie SOP 1, 6093 i 11852. Przyniósł je Galvic Hagan, który przypatrywał się jej ciekawie, gdy rozkładała je na bibliotecznym stole na trzy grupy. - Porównujesz? - Nie, oglądam tylko ładne obrazki - odpowiedziała zirytowana, gdy posegregowała zbiór zgodnie ze swymi życzeniami. - Wiesz, że ktoś już to robił? Gia podniosła jedną z odbitek i zbliżyła do światła. - No i? Rozłożył ręce. - Nic nie znaleziono. Wszystkie SOP na tej planecie są dokładnie takie same. Te same wymiary, to samo oznakowanie, nawet takie same charakterystyczne cechy widma. - Hmmm. - Gia wiedziała, że młody człowiek ma rację, choć nie zamierzała tego przyznać. Źle spała zeszłej nocy, czuła się ociężała fizycznie i psychicznie. W takim stanie równie dobrze mogła się spodziewać nowego pomysłu jak lodowca na Saharze. Ponownie spojrzała na trzymaną w ręce odbitkę. Był to SOP 6093, jeden z dwóch nie działających. - Vic. - Słucham, pszepani. Wskazała na światło powyżej 6093. - Czy przelatywałeś przez to? Albo nad jedenaście osiemset pięćdziesiąt dwa? Skinął głową. - Parę razy. Przez oba. - Jakie to uczucie? Wzruszył ramionami. - Takie jak przy każdym innym SOP. Tylko nigdzie nie dotarliśmy, to wszystko. - Słuchaj, Vic. Znam to uczucie tylko z opowiadania Diga. Chcę wiedzieć, czy z każdym jest tak samo. Pozwól zatem, że powtórzę pytanie: Jakie to uczucie, kiedy się przelatuje przez gwiezdne wrota? - Dobrze, teraz już rozumiem. - Vic zastanawiał się przez chwilę. - To takie uczucie, jakby rozrywało cię na kawałki, a potem zlepiało na nowo. Ale tak jak do wszystkiego i do tego można się przyzwyczaić. - Jesteś pilotem? Chodzi mi o samolot. Zamrugał, zaskoczony nagłą zmianą tematu. - Jasne. Gdzie chcesz polecieć? Rzuciła okiem na ścienną mapę. - Do sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. On chyba jest najbliżej. - Będzie z sześćset kilometrów. Około siedemdziesięciu minut lotu. - Załatw to jak najszybciej. Na jutro, jeśli można. Chciałabym też zabrać z nami Davida. Vic potrząsnął głową. - Niestety. Oba samoloty są już zarezerwowane na jutro. - Rzucił okiem na zegarek. - Ale co byś powiedziała na teraz? O tej porze będziesz miała dwie, trzy godziny dziennego światła po dotarciu na miejsce. - Mówiąc to zwrócił się w stronę komunikatora i wystukał trzycyfrowy numer. - Phuili - powiedział obcy głos. - Czy to David? - Nie David. - Mówi Hagan. Mam właśnie lecieć z Gią Mayland do sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. Chce, żeby poleciał David. - David leci. - Coś trzasnęło i Phuilowie rozłączyli się. - Tylko tyle? - powiedziała zaskoczona Gia. - Nie zapytają go nawet, czy nie jest zajęty? Hagan zachichotał, przytrzymując otwarte drzwi. - To jeszcze jedno, do czego musisz się przyzwyczaić. Choć wobec nas Phuilowie działają jak jednostki, czasami wydaje się, że są częścią jednego organizmu. Zatrzymała się przy nim. Choć wiedział, że jest starsza o co najmniej dziesięć lat, poczuł nagły przypływ uczuć opiekuńczych. Przełknął ślinę. - To są obcy - powiedział. Skinęła głową zadumana. - Tak obcy dla nas, jak my dla nich. David spotkał się z nimi, gdy wypychali samolot z hangaru. W srebrzystym skafandrze z wydłużonym hełmem przypominał bardziej kosmiczną maskotkę niż przedstawiciela rasy starszej od ludzkości. Jednakże pomagał młodemu człowiekowi rozłożyć i zamocować skrzydła samolotu ze sprawnością doświadczonego zawodowca, co nie było zaskoczeniem, skoro ludzie zaadaptowali oryginalny wzór Phuilów. Wreszcie nie najlepiej dopasowana trójka przymocowała się pasami w kabinie pilota i odrzut silników wyniósł gładko Eloise Trzy w rozrzedzone powietrze. Wyglądała na kruchą konstrukcję rur i napiętej folii, ale w rzeczywistości był to mocny i wytrzymały samolot, który dowiódł już swej wartości podczas setek lotów. Mimo to Gia odetchnęła z ulgą, gdy zbliżyli się już do wysmukłej kolumny poniżej SOP 6093. - Czy możemy zejść spiralą od misy w dół? - zapytała pilota przygotowując kamerę. - Nie ma sprawy - odpowiedział Vic ustawiając odpowiednio stery. Gdy weszli w cień rzucany przez olbrzymią misę, przechylił maszynę schodząc powoli po okręgu. Gia zaczęła fotografować odmierzając starannie ujęcia, by uchwycić wszystkie cztery ściany pylonu, od wazy aż do podstawy. - Myślis, że znajdziesz coś, co inni nie znaleźli, robiąc to samo? - zapytał z zainteresowaniem siedzący z tyłu David. - Wszystkie fotografie, które widziałam, robione były z dołu - odparła Gia trzaskając zawzięcie kamerą. - Żadna z takiego zbliżenia ani z takiego kąta. - Jedno wychodzi - skomentował Phuil. Miał prawdopodobnie rację. Choć jej kamera była prawdziwym cackiem pośród innych wyrobów przemysłu elektrofotograficznego, Gia podejrzewała, że zrobione z dołu hologramy zawierają w czterech ujęciach tyle informacji, ile ona była w stanie zdobyć robiąc dziesiątki fotografii. Lecz był to na tyle dziwaczny świat, że uznała, iż prawda dnia wczorajszego niekoniecznie tożsama jest z prawdą dnia dzisiejszego. Wczesne doświadczenia Digonnessa na Krzykaczu wykazały kruchość paru pewników uznawanych za niepodważalne, a Gia była wystarczająco zarozumiała, by dopuścić możliwość, że jej uda się podważyć parę innych. Zwłaszcza jeśli odnajdzie Wrota Ziemi. Gdy w końcu oddalili się od pylonu pędząc parę metrów ponad jałowym gruntem, Vic wprowadził maszynę w szeroki wznoszący się łuk. - Chcesz przelecieć przez światło? - Oczywiście. Chyba po to tu jesteśmy? - W porządku. Ale uważaj. Nie jest to najprzyjemniejsze dla nowicjusza. - Wiem o tym. - Gia przypomniała sobie opis Digonnessa. “Rozrywa cię na kawałki, rozrzuca po całym wszechświecie, a później - implozja, która składa cię do kupy.” Zwróciła się do drugiego pasażera: - Robiłeś to już przedtem? - Nie z tym. Tylko z SOP-1. Bo ten SOP nie działa, ciekaw jestem, czy boli tak samo. Lecę porównać. Mimo to Gię kusiło, by powiedzieć żartobliwie, że “ból” jest tak samo nieprzyjemny przy przelocie przez dowolny SOP. Opowiadał jej o tym niemal każdy z SZMB. Tak jednak odbierali to ludzie. Być może Phuilowie wyczuwają swoimi zmysłami jakąś różnicę, choć wątpić należy, czy taka świadomość będzie pomocna podczas poszukiwań. A przy tym jak opisać obcemu subiektywne doznania? Wątpiła, by David potrafił zrobić to lepiej niż ona. Znów przypomniała sobie Digonnessa. Założę się o ciężkie pieniądze, że przełącznik jest tam na widocznym miejscu - tak jej powiedział. Lecz jeśli to prawda, to coś się ostatnio zmieniło. Nie miała wątpliwości, że w innym przypadku zaczarowany klucz zostałby znaleziony już dawno temu. Poklepała kamerę. Niewykluczone więc, że fotografowanie nie było całkiem bezsensowne. Znaleźli się w odległości około kilometra powyżej misy i zawracali w kierunku drgającej ponad nią bladej poświaty, podobnej do skoncentrowanej elektryczności. Nigdy nie widziała czerni głębszej niż ta na wewnętrznej powierzchni misy; wrażenie było nieskończenie głębsze niż efekt zwykłego braku oświetlenia. Gia zadygotała mimo ogrzewania w skafandrze. Jednakże fotografowała nadal z nadzieją, że uda się jej uchwycić na zdjęciach niewiarygodny kontrast fantastycznego widoku; robiła zdjęcia nawet na moment przedtem, nim Vic Hagan z okrzykiem “Juhuuu!” rzucił Eloise Trzy w obszar światła. Skupiła się na tym tak głęboko, że unicestwiający wszystko nagły błysk promieniowania nadszedł dla niej prawie nieoczekiwanie. -...oooooo!... Sekundy, minuty, lata później - wydawało się, że jej rozchwiane zmysły na jedną chwilę wypadły poza czas - SOP 6093 znalazł się poza nimi, a samolot terkotał spokojnie w rozrzedzonym powietrzu. Digonness, a teraz Vic próbowali opisać jej to uczucie, ale Gia wiedziała już, że słowa nigdy nie będą w stanie właściwie oddać tego, czego właśnie doświadczyła. Przypuszczała, że w rzeczywistym czasie i przestrzeni znajduje się o kilka kilometrów i dwie lub trzy minuty poza wrotami, pod tym niebem i nad tą pustynią, nad którą w nie weszli. Ale w głębi duszy Gia wiedziała z całkowitą pewnością, że byli gdzieś indziej, że w ułamku sekundy powędrowali poza granice wszechświata i powrócili stamtąd. - Jeszcze raz? - zapytał pogodnie Vic. - Tak - odpowiedziała Gia, sama tym zaskoczona. - Tak! Okręcił się w fotelu; nawet poprzez przyłbicę hełmu widziała zdziwienie na lego twarzy. - Żartujesz! - a potem żałośnie: No, powiedz. Żartujesz? - Ja tez chcę jesce raz - powiedział Dawid. - Ale myślę, ze zatsymać się w świetle psez chwilę. Mas autopilota? Nawet Gię zaszokowało to życzenie. Rozciągnięcie owego ultra-schizoidalnego rozszczepienia na praktyczną nieskończoność momentów czasowych byłoby gorsze niż najstraszniejsze wyobrażenie piekła. Że też ten Phuil może być takim masochistą... - W seśćdziesiąt-dziewięćdziesiąt tsy jesteśmy gdzieś i znów wracamy. Bez pserwy, więc tam i z powrotem, jedna chwila. Ale jeśli autopilot nas psetsyma, to tam i z powrotem rozdzielone na krótki cas. Ból nie rózny, tylko dwa mniejse. Spróbujemy? ... a z drugiej strony dobrze mieć takiego przyjaciela przy sobie. Przydałoby się paru takich w Akceleracji. W głowie jej wirowało pod wpływem przenikliwej logiki Dawida. - Da się zrobić? - zapytała. Mój Boże, możliwe, że to inne miejsce to Ziemia. Dyrektorze Digonnessie, czeka cię niespodzianka! Pilot zaczął ustawiać przełączniki. - Wlot, zatrzymanie, zawieszenie na piętnaście sekund, wylot. Gdybym mógł, nastawiłbym na pięć sekund. Przynajmniej będzie potem lecieć przez chwilę równo; mam nadzieję, że zdążę odzyskać zmysły. Cholera, Dawid, czy spodziewasz się, że to będzie wasz ekspres do Phuili? - Cy to nie logicne? Ale jeśli ludzki świat, to niewazne. Drugi SOP wtedy prowadzi do Phuili. Piętnaście minut później Eloise Trzy wylądowała na pustyni, kilka kilometrów od SOP 6093. Pilot i dwoje pasażerów siedzieli spokojnie w samolocie, ale myśli huczały im w głowach jak błyskawice. -... telepatia, na miłość boską. -... to właśnie przytrafiło się memu bezpośredniemu przodkowi, po tym, jak on i człowiek nazwiskiem Digonness przelecieli po raz pierwszy przez SOP Jeden. -... Dawid! To twój ojciec był towarzyszem Diga? -... tak, ale zdolność do mówienia myślami gwałtownie zanikła po ich powrocie na Krzykacza. Nalegam zatem jak najusilniej, byśmy wymienili nasze wrażenia, zanim i my wrócimy do nieadekwatności mowy. -... zgadzam się. Pytanie: gdzie byliśmy? -... Bóg jeden wie - pomyślał pilot. - Ale z pewnością nie w żadnym miejscu, w którym byłem. Albo będę. -... Galvic, kochany, zbyt łatwo dałeś się na to namówić. Dlatego zaczynam podejrzewać, że znajdowaliśmy się pod czyimś wpływem jeszcze przed drugim wejściem we wrota. -... cholera, masz rację. Wedle wszelkich znanych mi zasad to, co zrobiliśmy, było szaleństwem. Ale przeżyliśmy i teraz jazgoczemy jak trzy ożywione nadajniki. -... widziałeś coś, czułeś? -... czy coś widziałem? Nie. Czułem? Trudno powiedzieć. Ale wiem, że otrzymałem całkiem wyraźną wiadomość od... kogokolwiek. Z jakiegoś powodu mam zbadać część ogonową Eloise. -... ciekawe. Wiesz dlaczego? -... wiem tylko, że mam to zrobić, zanim znów wystartujemy. Nie wierzycie: oni wiedzieli nawet, że wyląduję po drugim przelocie. -... wygląda na to, że oni w ogóle dużo wiedzą - Dawid zastanawiał się przez chwilę. - Gia, czy zgadzasz się ze mną, że to były inne istoty? -... całkowicie. Próbowałam nawet... hm... porozmawiać z nimi. -... i? -... zapytałam ich o Wrota Ziemi. -... coś takiego. Ja zapytałem o wrota na Phuili. -... hohohoho! Odpowiedzieli ci? -... odpowiedzieli obrazem. Bardzo silnym, bardzo wyraźnym. To była para ludzkich dłoni otaczających okrąg. Drobnych, gładkich dłoni. Myślę, że kobiecych. -... moich? -... byłoby to logiczne. -... a mnie przekazano tylko wyobrażenie białej kropki. -... nic poza tym? -... i tak tego nie zrozumiałam. Wydaje mi się, że my... To nie było tak, jakby przekręcono wyłącznik. A przynajmniej nie całkiem tak. Z zapierającą dech szybkością cała trójka znalazła się na powrót w swych osobnych skorupach, a ich parominutowa serdeczna wspólnota zblakła we wspomnienie. Galvic Hagan zszedł z samolotu i zaczął przeglądać druty i wręgi w pajęczej plątaninie ogona. - Ciesę się, ze to dłuzej nie trwało - powiedział w końcu David. Gia obróciła się w fotelu. - Dlaczego? - Teraz niescęśliwy ze straty mowy myślami. Ale teraz w tej chwili wiem, ze cas naprawi. Jeśli mówienie myślami trwa dłuzej, to sądzę, ze cas by nie naprawił. Ja i ty i Hagan mielibyśmy stratę na zawse. - Rozumiem - co więcej, Gia naprawdę zrozumiała. Tak jak w miłości, ich intymna wspólnota była bliska słodkiej agonii. Trochę dłużej i stałaby się na resztę życia nałogiem, niczym potężny narkotyk, na który nie ma odtrutki poza nim samym. A wiedziała, że to odeszło na zawsze. Jej tęskne wspomnienia przerwało wściekłe przekleństwo. - A niech mnie... - Vic podszedł do kabiny mrucząc gniewnie i wręczył Gii płaską gliniastą grudkę wielkości paznokcia u dużego palca. - Przeklęty morderca - warknął. Gia obracała kawałek substancji w osłoniętych rękawicą koniuszkach palców. Ścisnęło jej gardło. - Materiał wybuchowy? - I to jaki! Widzisz te małe złote plamki? To znaczy, że to denzonit, rodzaj plastyku. Jest nieczuły jak kamień; póki się go nie pobudzi precyzyjnie dostrojonym sygnałem radiowym. Nie potrzebuje odbiornika lub detonatora. Sam jest własnym zapalnikiem. - Zabierz to, proszę - powiedziała Gia broniąc się przed mdłościami. Wzdrygnęła się patrząc, jak miażdży i wdeptuje obcasem w ziemię obrzydliwą masę. - Teraz wszystko w porządku? - Mam nadzieję - odpowiedział Vic, gdy wrócił za stery i włączył silniki. - Zaczekaj chwilę. Obrócił się. - Co znowu? - Zdecydowaliśmy się na ten lot w ostatniej chwili. Prawda? Więc skąd ten ktoś - kimkolwiek jest - mógł się o tym dowiedzieć? Nawet o tym, z którego samolotu skorzystamy? Silniki zajęczały i Eloise Trzy skoczyła w górę. - Nie musiał wiedzieć - odpowiedział pilot kładąc maszynę w szeroki łuk wokół SOP 6093 i wprowadzając ją następnie na kurs wiodący do bazy. - Załóżmy, że ty jesteś celem - a to wydaje się całkiem prawdopodobne - nie trzeba wielkiego wysiłku wyobraźni, by przewidzieć, że prędzej czy później potrzebny ci będzie któryś samolot. Tak więc nasz przyjemniaczek skorzystał z pierwszej sposobności i umieścił ładunek na obu Eloizach. A teraz na pewno wie, że gdzieś poleciałaś, i przypuszczam, że czeka z palcem na guziku, aż pojawimy się na horyzoncie. - Vic zachichotał. Wiesz, naprawdę mi głupio, że tak go rozczarujemy. - Moze zabójca Phuil - dobiegły ich słowa z tylnego fotela. Gia i Vic osłupieli. Samolot zatoczył się, gdy zaskoczony pilot szarpnął sterami. - Phuilowie nie robią takich numerów - powiedział. A potem pojawiły się wątpliwości. - Robią? - Nie psedtem - odpowiedział David i dodał ze smutkiem: - Ale teraz zycie Phuilów moze zmienić się bardzo. Sądzę, ze ktoś mógł próbować zabić, zeby zatsymać zmiany. Było to zdumiewające oświadczenie. Ale jednocześnie Gia rozmyślała o istotach, które nie były ani ludźmi, ani Phuilami. Może łatwiej byłoby o nich myśleć jak o wszechwiedzących i wszechmocnych bóstwach, dla których prawa rządzące Kosmosem nie stanowią większej tajemnicy niż fakt umieszczenia ładunku wybuchowego na pokładzie Eloise Trzy. Tajemnicze istoty spoza SOP były najwyraźniej życzliwe. Ale jeśli ludzie i Phuilowie stanowili przedmiot manipulacji - nawet dla ich własnego dobra - to gdzie miejsce dla wolnej woli? Radości sukcesu i odkrycia? Z tyłu słońce kryło się za horyzontem; samolot pędził ponad cienistym krajobrazem, który szybko pogrążał się w ciemnościach. Liczba i jasność pojawiających się gwiazd przewyższały o wiele to, co można było dostrzec na zapylonym ziemskim niebie; ale myśli kobiety z Ziemi zwrócone były do wewnątrz, oddaliły się od świata zewnętrznego. Mimo ich mocy, są przecież śmiertelni. Myśl ta, zrodzona w niej, choć nie od niej pochodząca, była prawdą. Gia nie wiedziała dlaczego, ale bez trudności zgodziła się na nią, jako niepodważalny fakt. Jedno logicznie wynikało z drugiego: skoro to istoty fizyczne, to wyłoniły się - jak większość form życia - z organicznej zupy jakiegoś pierwotnego oceanu. Przewędrowały tę samą drogę, którą teraz idą ludzie i Phuilowie, znały zatem wartość nauki zdobywanej dzięki bolesnym doświadczeniom, która stanowi o prawdziwym postępie. Dlaczego więc przekazały swój komunikat? Ze względu na nas, poza nami nie ma nikogo innego. Osiągnięcie przez te istoty szczebla życia rozumnego w trwającym eony zaraniu galaktyki było kaprysem natury. Życie, choć powstać nie powinno, powstało jednak w świecie, w którym ewolucja uniknęła w jakiś sposób bocznych torów, ślepych uliczek i naturalnych katastrof, które na ogół sprawiają, że jej przebieg stanowi spazmatyczny cykl kolejnych zrywów. A gdy rozejrzeli się za równymi sobie pośród gwiazd, stwierdzili, że przybyli za wcześnie, że wśród tysięcy planet, które nieustannie rodziły się w niezliczonych młodych systemach solarnych, istnieje zaledwie garstka takich, na których powstały prymitywne formy życia. Wraz z “innymi” pojawić się mogła zupełnie nowa sytuacja, podniecająca jedność przeciwieństw. Była to szczególnego rodzaju arytmetyka, w której dwa jest nieskończenie większe od jedności - równanie, które dla tych istot pozostawało tragicznie niespełnione. Podjęły więc decyzję. Skoro nie mogą być częścią równania... ... staną się układającym je matematykiem. W końcu równanie zostało prawie dopełnione. Człowiek plus Phuilowie. Nowa dwoistość. - Interesujące - powiedziała wicedyrektorka, gdy Gia skończyła. Gia nerwowo zagryzała dolną wargę. - Nie sądzisz, że to za mało powiedziane? - Być może - zielone oczy Jenny zamyśliły się; usiadła wygodniej na krześle. - No i jak, Galvic? Co o tym powiesz? Młody człowiek wzruszył ramionami. - Nie mam pewności, gdy chodzi o sam koniec. Ale dam głowę za całą resztę. Zwłaszcza za telepatię. W ten sposób powiedzieli mi o denzonicie. - Interesujące, tak jak powiedziałam. - Jenny podniosła cętkowaną grudkę. - Znaleziono to w części ogonowej Eloise jeden. - Uśmiechnęła się. - Bez obawy; została rozbrojona. - Mam nadzieję - wziął grudkę i popatrzył na nią kwaśno. - Nie wiem, ile się znasz na tym interesie, ale nawet parę molekuł ma swoją moc. - No, tak. - I złośliwie: - Dowodzą tego znaki wypalone na twoim samolocie. Vic wybałuszył oczy. - Więc on... to... - usiadł raptownie. A, do diabła. Gia również zrozumiała, że o włos uniknęli katastrofy. - Wiecie, oni ocalili nam życie. - Zadrżała, - Chciałabym wiedzieć kto. Lub co. I kto... - wskazała na grudkę substancji w dłoni Vica. Rzucił ją na róg biurka wicedyrektorki, jakby nagle zmieniła mu się w ręku w jadowitego skorpiona. Plasnęła tam obrzydliwie. - Najpierw odpowiedź na drugie pytanie - powiedziała Jenny. Pokazała jej fotografię. - Gia, przypominasz sobie tę osobę? Dziewczyna przyjrzała się badawczo podobiźnie. - Pokazywałaś mi to już przedtem. Czy to nie ktoś z załogi Farway? - Właśnie. Tylko Carmen Klaus przypominała wyglądem tajemniczego pana Genese z opisu Diga. - Teraz sobie przypominam. - Gia uniosła wzrok. - Więc? - Parę godzin temu Klaus zamówiła łazik. Ostatnio widziano ją, gdy kierowała się w stronę Pock Hill. - I co? - Pock Hill to znakomite miejsce do obserwacji sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. Gię ścisnęło w dołku. - Interesujące - rzekła, nieświadomie parodiując niedawną wypowiedź wicedyrektorki. Mniej opanowany Galvic gwizdnął przeciągle. - Kobieta, na Boga! - Rozpostarł szeroko ręce. - A czemu by nie? Dobre pytanie. Gia wiedziała, że przeoczając tę możliwość zasłużyła sobie na lanie. Ostatecznie w historii pełno jest kobiet podających się za mężczyzn i ukrywających się dzięki temu, niekiedy przez całe lata. Wyglądało więc na to, że jedna z zagadkowych spraw - wraz z towarzyszącym jej zagrożeniem - doczeka się wkrótce swego końca. Wicedyrektorka pękała z dumy, co można było jej wybaczyć. - Wysłałam patrol policyjny - powiedziała uprzedzając oczywiste pytanie. - Sądzę, że ta dama wypadnie na jakiś czas z obiegu. - Zakładając oczywiście, że to ona jest zabójcą - powiedziała Gia czując wciąż w ustach kwaśny smak winogron. Podniosła się. - Idziesz gdzieś? Akcelerantka skinęła głową. - Muszę pomyśleć przez chwilę. - O tym, jak odróżnić iluzję od rzeczywistości? Gia zawahała się. - Coś w tym guście. - Twój opis dziejów tych istot, pobudzania przez nie “dwoistości” naszej i Phuilów - dlaczego Galvic tego nie wyłapał? - Z tego samego powodu, jak sądzę, dla którego ja nie odebrałam informacji o denzonicie - powiedziała Gia. - To zależało od tego, do kogo mówiono. Galvic zamruczał, zaskoczony, gdy zrozumiał, o co chodzi. - Daję słowo, to prawda! Cokolwiek do nas mówiło, nie robiło tego otwarcie na trzech kanałach... Gia powstrzymała go, kładąc dłoń na ramieniu. - Vic, niepokoi mnie nie to, co zdarzyło się po tamtej, lecz - po tej stronie wrót, podczas lotu powrotnego. O ile to nie były halucynacje, to my i Phuilowie zbliżyliśmy się do czegoś zupełnie niewiarygodnego. Lecz jeśli stałam się tylko ofiarą nadwrażliwej wyobraźni, to jak uniknąć tego, że twardogłowi wśród Phuilów utwierdzą się w przekonaniu, które zawsze żywili - że my ludzie, jesteśmy nie tylko podlejsi gatunkowo, ale mamy też zachwianą równowagę? - Mówiłaś o tym z Davidem? - zapytała Jenny. - A ty zrobiłabyś to? - odparowała Gia. Wicedyrektorka przyglądała się młodej kobiecie w zadumie. - Postaw się w położeniu Davida. Jeśli odebrał to samo przesłanie i miał podobne wątpliwości, to czy myślisz, że dyskutowałby z tobą lub jakimkolwiek człowiekiem, zanim nie rozmówiłby się ze swoimi? Gia spojrzała zaskoczona. - Myślisz, że... - To ty pomyśl o tym - powiedziała Jenny. Gia badała zrobione przez siebie zdjęcia SOP 6093, gdy mały nieziemiec wkroczył do laboratorium. Przyglądał jej się przez chwilę. A potem: - Ja mówił z Jenny. Gia obróciła się i spojrzała na niego. - O czym, Davidzie? - O drugiej stronie SOP. O ludziach i Phuilach, ze razem są więcej niz nie razem. Gia poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg. - Powiedziała ci. - Nieprawda. Ja powiedziałem jej. - Szczęki Phuila wygięły się w odpowiedniku ludzkiego uśmiechu. - Potem ona mi. Podekscytowana akcelerantka strąciła ze stołu parę fotografii. - Chryste Panie - wyszeptała. - Co za dzień. - Nie chciałem ci mówić, póki nie powiem innym Phuilom. Jak juz powiedziałem, mówią mi, ze ludzka kobieta moze słysy to samo. Ale nie mówi mi z tego samego powodu ja nie mówię jej. - W dużych oczach pojawiły się iskierki humoru. - Być moze ludzie i Phuilowie powinni bardziej ufać drudzy jednym. - Tak - powiedziała Gia żarliwie. - O, tak. David przeszedł przez pokój kołyszącym się krokiem charakterystycznym dla jego krótkich i płaskich stóp i podniósł zdjęcia z podłogi. Wręczając je Gii wskazał na to, które znajdowało się na samym wierzchu. - Widziałem to psedtem. Przyjrzała się fotografii, odkładając pozostałe na bok. Ukazywało widzianą z góry misę; właśnie to zdjęcie badała, gdy David wszedł do pokoju. - Połóz zdjęcie na stole - polecił Phuil. - Tsymaj dłońmi, jak właśnie robiłaś. Zaintrygowana Gia zrobiła, o co prosił. - Nie rozumiem... Przerwała z rozszerzonymi oczami. Kciuk i palec wskazujący obu dłoni rozsunęły się bezwiednie, przytrzymując zdjęcie za rogi i otaczając obraz misy. Para ludzkich dłoni otaczających krąg. Drobnych dłoni, gładkich. Była to część serdecznego, milczącego porozumienia, w którym wzięli udział, które utracili, ale którego nigdy nie zapomni. I coś jeszcze. - Biała kropka - wyszeptała. - Pokazali mi białą kropkę. David skinął głową. - Ja pytam o wrota Phuilów, pokazują mi krąg. Ty pytas o wrota Ziemi, pokazują ci małą kropkę. Co znacy? Gia utkwiła wzrok w powiększonym zdjęciu na ścianie laboratorium. Najwyraźniej umieszczono je tam w napadzie uczucia beznadziejności, albo dlatego, że ktoś miał specyficzne poczucie humoru. Był to prostokąt jednostajnej czerni. Wskazała na nie. Chyba wiesz, co to jest? Nieziemiec skinął głową. - Mamy takie same, chociaz nie marnujemy ścian na zdjęcia, które, jak wiemy, nic nie pokazują. Wiele zdjęć zrobionych nad misą SOP Jeden, by znaleźć psekaźnik, z którego płynie energia. To zdjęcie i wiele innych zrobiły latające roboty bardzo blisko środka misy. Wiele casu stracone. - Może dlatego, że badano nie ten SOP, co trzeba - powiedziała akcelerantka przyciągając do siebie głowicę odczytującą powiększającego rzutnika. Starannie umieściła w nim zdjęcie SOP 6093. Włączyła rzutnik i gdy światła w pokoju przygasły, zaczęła obracać gałką transfokatora. Czerń wylała się poza granice dwumetrowego ekranu laboratoryjnego, co sprawiło, że w pokoju zapanowała atmosfera podziemi, jakby jasny pejzaż Krzykacza został pochłonięty przez mrok. Raptem w centrum ekranu pojawił się, a potem, gdy granice powiększenia zostały przekroczone, rozmazał się świetlny punkt. Gia cofnęła pokrętło i blask skupił się w zwartą, błyszczącą kropkę. - Tam! - powiedziała z triumfem. Minęła ponad godzina od czasu, gdy Galvic Hagan opuścił Eloise Jeden, błyskając ogniem aparatu odrzutowego, aż do chwili, gdy zniknął za krawędzią misy. Doniesienia pilota napływały z przerwami, ponieważ krążący samolot to się przybliżał do SOP na tyle, na ile było to możliwe, to wycofywał na odległość, z której jego sygnałów nie tłumiła radiowa interferencja 6093. -... doczołgał się już do brzegu misy, piekielnie wolno, ale pewnie. Wygląda na to, że samoprzylepne podbicie naprawdę zdało egzamin. To coś, co znalazł, musi być naprawdę małe: zostawiony aparat odrzutowy widać o wiele wyraźniej, tam w środku. Wraca teraz. Na pewno widział, jak Vic przekracza krawędź, ale nim zdołał przekazać tę wiadomość, wszyscy na ziemi wpatrywali się już w drobną sylwetkę opadającą w dół pod czaszą spadochronu. Przebycie trzech kilometrów w pionie zajęło nieco czasu, więc Vic wylądował pośrodku tłumu. Jednakże wszyscy cofnęli się, jakby się uprzednio umówili, dopuszczając wpierw do spadochroniarza jednego człowieka i jednego Phuila. - Proszę nie liczyć na to, że zrobię to jeszcze raz - powiedział zziajany Vic, biorąc Gię w objęcia i ściskając wyciągniętą łapę Dawida. - Aparat odrzutowy działał znakomicie, spadochron jeszcze lepiej, ale wspinaczka po pochyłości wazy! - Zadygotał. - Teraz wiem, co to jest brak tarcia. - Odrzucił przyssawki umocowane do kolan i łokci, sięgnął do obszernej kieszeni na piersiach i wyciągnął stamtąd połyskujący przedmiot długości około trzydziestu centymetrów. - Masz tu, damulko, swoje świecidełko. Wziąwszy je Gia oniemiała z zachwytu. Półprzezroczyste jądro płasko zakończonego walca wykonanego z substancji rozszczepiającej światło na żywe kolory zawierało maleńki, trójwymiarowy wizerunek SOP. - Piękne. Ale co to takiego? - To już wyjaśnicie z Dawidem - odpowiedział Vic ze źle skrywanym zadowoleniem, gdy ona przekazywała przedmiot Phuilowi. - Ale stawiam tysiąc przeciw jednemu, że drugie takie coś jest w misie jedenaście-osiemset pięćdziesiąt dwa. - To logicne - zgodził się Dawid badając uwięzioną w krysztale miniaturę. Dokoła nich stłoczyła się już grupa ludzi i Phuilów; okrzyki zdumienia pierwszych przeplatały się z gardłowymi dźwiękami wydawanymi przez drugich. Dawid oddał przedmiot Gii i wyrzucił z siebie serię sylab skierowaną do najbliższego członka jego ekipy. Ten natychmiast obrócił się i puścił truchtem w kierunku niewielkiego, jednoosobowego samolotu zaparkowanego obok innych maszyn. - On wróci do bazy i zorganizuje wyprawę Phuilów do drugiego SOP - wyjaśnił ludziom Dawid. - Wkrótce wiemy, cy taki sam w tamtej misie. - Jeśli jest, a w to nie wątpię - potwierdziła Genevieve Hagan biorąc przedmiot od Gii i unosząc go ku światłu - w takim razie nasi tajemniczy dobroczyńcy włożyli do cylindra dwa króliki. - Spojrzała na Gię. - Zdajesz sobie oczywiście spraw, że tego ślicznego drobiazgu nie było tu dwa miesiące temu? Akcelerantka skinęła głową. - Oglądałam ostatnią serię zdjęć; czyste jak łza. - Zwróciła się do Dawida. - “Zgadzasz się, byśmy to zabrali do SZMB? - Weź - zgodził się Phuil. - Ja psyjdę pomówić później. W tym czasie Eloise Jeden zeszła na dół spiralą i wylądowała w obłoku pyłu. Vic natychmiast przekonał pilota, by wrócił do bazy jako pasażer w innej maszynie, w związku z czym on sam mógł zabrać do SZMB samolot z obiema kobietami i “świecidełkiem”. Jak można było się spodziewać, podczas siedemdziesięciominutowego lotu nic znaleziono żadnego rozwiązania, choć Gia i Jenny kilkanaście razy przekazywały sobie zdobycz, próbując zrozumieć jej przeznaczenie. - Trudno, zobaczymy, co potrafią z tym zrobić w laboratorium - powiedziała w końcu Jenny, gdy na horyzoncie wyrosło skupisko budynków. Westchnęła. - Gia, jeśli to jest “klucz” Petera - rzeczywiście na widoku, jak twierdził - co dalej? Mam niemiłe przeczucie, że zamiast odpowiedzi znaleźliśmy jeszcze poważniejsze pytanie. A właśnie teraz, moja droga, od nadmiaru pytań może mnie rozboleć głowa. Wicedyrektorka nie pomyliła się w swoich przeczuciach. Dwie godziny później spotkali się w jej gabinecie i z ust znękanego technika wysłuchali opisu naukowego niepodobieństwa. - Cokolwiek to jest, z pewnością to nie znana nam materia zakomunikował patrząc na przedmiot z niesmakiem. - Nie daje się wyszczerbić ani zarysować; nie reaguje na żadną częstotliwość, jaką wobec niego zastosowałem. - Zestalona energia - mruknęła Gia próbując zdobyć się na żart. Vic zaczął chichotać, ale uspokoił się, gdy technik powiedział gniewnie: - Dlaczego nie? Niech ktoś mi powie, że ziemski Księżyc zrobiony jest z zielonego sera albo że wszechświat jest mniejszy niż główka szpilki, a nie będę teraz się o to spierał, bo to... ta... rzecz poplątała logikę nauki w sposób zupełnie skandaliczny! - Z poczerwieniałą wciąż twarzą technik ciężko stąpając i wyszedł z pokoju i zatrzasnął drzwi za sobą. - No, tak - powiedziała Jenny po chwili. - Biedny facet, niemal się wściekł. - Vic uniósł przedmiot i ważył go w dłoni. - Energia? Zielony ser? - Położył go z powrotem na biurku. - Skandal! Wicedyrektorka uśmiechnęła się, ale był to słaby uśmiech. - Kontaktowałaś się już z Ziemią, Gia? - Jeszcze nie zdążyłam. - Gia zawahała się. - Poza tym dotąd nie było powodu. - Cóż, teraz go masz, prawda? I jest sprawa zmarłej Carmen Klaus. Vic zerwał się z miejsca. - Nasza podejrzana od denzonitu? - Sądzę, że coś więcej niż podejrzana. Najwidoczniej sama wysadziła się w powietrze i rozerwało ją na kawałki, gdy przelatywaliście nad Pock Hill. Jeden z kawałków, jej ręka, wciąż trzymała przycisk detonatora. - Nie rozumiem... - zaczęła Gia. - A ja chyba tak - powiedział Vic. - Głupia dziwka musiała wciąż mieć przy sobie trochę denzonitu, gdy próbowała nas zdmuchnąć z nieba. - Potrząsnął głową z niedowierzaniem. Nawet najlepsi z nas popełniają błędy, ale... coś takiego? Była to straszna śmierć, nawet dla kogoś, kto pracował zadając śmierć innym. Jednakże Gii wyraźnie poprawiło się samopoczucie, gdy uświadomiła sobie, że ostatecznie uwolniła się od nękającego ją niebezpieczeństwa. Później, po dziesięciominutowym stukaniu na klawiszach konsolety T-Komu, z bólem w palcach nie przywykłych do tej czynności, Gia zadała sobie pytanie, czy nie za długo przebywała poza wywiadowczą grą. W końcu do akceleranta nie należy podejmowanie ryzyka, a jednak zimny palec kostuchy całe dni niemal dotykał jej ramienia. Nagle przez konsoletę przesunął się nowy wzór świateł i na monitorze zaczęła się układać odpowiedź Digonnessa. “TO ŻE JOPHREM GENESE BYŁ KOBIETĄ, WYJAŚNIA NA PEWNO, DLACZEGO TAK ŁATWO UNIKAŁA ARESZTOWANIA. PRZYNAJMNIEJ POZBYLIŚMY SIĘ JEJ NA DOBRE, CHOĆ SZKODA, ŻE JEJ ZGON PRZECIĄŁ NICI PROWADZĄCE DO JEJ MOCODAWCÓW. WIEM, ŻE MAMY PODEJRZENIA W TEJ SPRAWIE, ALE PODEJRZENIA TO NIE DOWODY. WIĘC PROSZĘ CIĘ, ZATRZYMAJ TO NA RAZIE DLA SIEBIE” - Zgoda - wymruczała wicedyrektorka wciskając się w fotel u boku Gii. “TU DENNY” wystukała. “MASZ JAKIŚ POMYSŁ, CO ROBIĆ ZE ŚWIECIDEŁKIEM? JAK DOTĄD TYLE Z NIEGO POŻYTKU, CO Z PRZYCISKU DO PAPIERÓW” “CO Z PHUILAMI? CZY WYCIĄGNFLI DRUGI OBIEKT? “JESZCZE NIE, ALE JESTEM PEWNA, ŻE TAM JEST.” “W TAKIM RAZIE ZAPROPONUJCIE IM, ŻEBY ZATRZYMALI SWÓJ EGZEMPLARZ NA KRZYKACZU. ICH LABORATORIUM JEST WIĘKSZE I LEPIEJ WYPOSAŻONĘ NIŻ NASZE. TO LOGICZNE, ŻE POWINNI ZABRAĆ SIĘ DO ROZWIĄZYWANIA PROBLEMU KORZYSTAJĄC Z DOBRYCH WARUNKÓW NA KRZYKACZU. TYMCZASEM WYŚLIJCIE SWÓJ OBIEKT NA FARWAY. JEŚLI TO NAPRAWDĘ KLUCZ - TO MOŻLIWE, ŻE ZAMEK JEST TU NA ZIEMI” Galvic gwizdnął. - Ale stracimy dwa lata! Phuilowie mogą już fruwać tam i z powrotem, gdy Farway wciąż będzie po tej stronie Plejad! “TO BĘDĄ CZTERY LATA” nadeszła odpowiedź Digonnessa. “BO JEŚLI ROZWIĄZANIE JEST PO WASZEJ STRONIE, TO OBIEKT BĘDZIE MUSIAŁ POLECIEĆ W DROGF POWROTNĄ. NIEMNIEJ JESTEM PRZEKONANY, ŻE MOJA PROPOZYCJA PRZYSŁUŻY SIĘ WIĘKSZEMU DOBRU. WYOBRAŹCIE SOBIE PHUILÓW JAKO CZŁONKÓW RÓWNOLEGŁEGO ZESPOŁU NAUKOWEGO, A NIE RYWALI.” - Cóż za wspaniały pomysł - zachichotała Jenny. - Gdybyśmy tylko mogli przekonać teraz Phuilów, aby myśleli w ten sam sposób. Później spotkali się z Davidem. Dwa egzemplarze, jeden oznaczony etykietką “6093”, drugi hieroglifami Phuilów, stały obok siebie na stole. Były identyczne: ta sama migotliwa, lecz niewrażliwa na nic substancja cylindra, te same osadzone wewnątrz miniaturowe kopie SOP. Jenny przekazała propozycję Digonnessa i usłyszała w odpowiedzi ożywioną wymianę gardłowych dźwięków między Davidem i jego dwoma towarzyszami. - Jeśli odkryjemy psed powrotem statku z was świat, wrota na Phuili otwarte wiele wceśniej - rzekł w końcu David. - Godzimy się z taką możliwością - odpowiedziała wicedyrektorka. David skinął głową. W jego dużych oczach pojawiło się uznanie i cień szacunku. - Na krótką metę ten sposób chyba lepsy dla Phuilów. Ale myślę, ze na długą metę lepsy dla ludzi i PhuiIów wspólnie. Zgadzam się zatem. Tylko tyle. Gia sądziła, że dobrze skrywa swe pomieszane uczucia, ale zapomniała o legendarnym empatycznym zmyśle Phuilów. Dawno temu, w imię harmonii międzygatunkowej, Peter Digonness i jego partner ze strony Phuilów zawarli porozumienie, zgodnie z którym Phuilowie mieli uszanować ludzką potrzebę intymności, w zamian za co ludzie pogodzili się z faktem, że w języku Phuilów nie istnieje słowo “pośpiech”. Z samej definicji ludziom było trudniej dotrzymać umowy, ze względu na rozwlekłe tempo większości wspólnych przedsięwzięć. Gia była więc co najmniej zaskoczona skwapliwością, z jaką David wyraził zgodę na przedstawioną propozycję. Niepokoił ją też fakt, że po przekazaniu egzemplarza pobranego z 11852 do laboratorium badawczego Phuilów jej własna rola na Krzykaczu stanie się zbędna. David wyczuł emanujące z niej pomieszanie uczuć i uznał najwidoczniej, że pora jest odpowiednia po temu, by wykroczyć poza przyjęte reguły; okazał jej więc zrozumienie. - Gia, tobie się to nie podoba. Ty nie myślis, ze robimy słusnie? Gia zamrugała oczami patrząc na małego nieziemca. Może przyszło to samo, a może pozostało z tego, w czym współuczestniczyli po wejściu w SOP, ale nie miała wątpliwości, że David zdaje sobie sprawę z jej uczuć. A z tego, że ona wiedziała, że on wie, mogła się domyślić, iż wciąż łączy ich tamta więź. Ale nie przeszkadzało jej to. - Robicie to, co trzeba zrobić - powiedziała szczerze Davidowi. Zwróciła się do wicedyrektorki. - Tylko właśnie wtedy, gdy zaczyna się tu dziać coś interesującego, ja jestem jakby... -... poza tym wszystkim? - zadała pytanie Jenny. Oczy jej zabłysły. Akcelerantka wzruszyła ramionami. - Gdy chodzi o Wrota Ziemi, to tak. - Cóż, jesteś w błędzie - powiedziała Jenny. Gię zrewitalizowano, gdy Farway ponownie wszedł w normalną przestrzeń, o trzy dni drogi od Ziemi. Po pół godzinie bolesnych ćwiczeń, po których nastąpiła nawet jeszcze boleśniejsza konieczność przełknięcia odżywczej mikstury, została zwolniona - jak ujął to dowcipnie lekarz - “na swe własne żądanie”. Zmusiła chwiejne nogi, by poniosły ją w kierunku mostka; jej kroki odbijały się pustym echem w milczących korytarzach prawie wyludnionego statku. Wkroczyła w końcu na zamieszkałe terytorium bezpośrednio położone pod przepastnym, tętniącym szumem centrum kontrolnym statku. Nagle objęła ją para silnych ramion. - Vic! - powiedziała zdumiona. Galvic Hagan rozluźnił uścisk i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Witam wśród żywych. - Gdzie... jak...? Pogładził ją pod brodą. - Kochanie, wszedłem na pokład tuż potem, jak zamrozili cię na sztywno. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nawiasem mówiąc różnica wieku między nami zmniejszyła się o parę lat. Masz na mnie ochotę? Położyła mu ręce na piersi i odepchnęła się do tyłu. - Dwa nudne lata, co? - Nie tak bardzo. Wracam do domu i do szkoły. Sporo się uczyłem. - Przedmiot? - Planetologia. - Dobry wybór - powiedziała Gia z aprobatą. - Zdobyłeś już doświadczenie terenowe, więc nie będziesz miał problemów... - Na zbawienie mej duszy, obudziła się - Endart Grimes przycwałował do nich i rozpromieniony uchwycił dłoń Gii. Galvic, mój chłopcze, dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Nie pytałeś - westchnął młodszy mężczyzna. - No, a ty, młoda damo? Jak się czujesz po drugim z kolei długim wypoczynku w ciągu ostatnich czterech lat? Gia zauważyła rzucający się w oczy dobry stan zdrowia grubasa. - Podejrzewam, że nie tak dobrze jak ty. Jak to robisz? Grimes zachichotał. - Żaden cud. Wciąż jest wiele do roboty przy sprzęcie, więc kazałem się obudzić parę tygodni temu. Pogłaskał się po brzuchu. - Zdążyłem odrobić zaległości. - Ale między posiłkami cały czas siedzi w warsztacie odezwał się Vic. - Powinnaś to zobaczyć, Gia. Założę się, że gdyby zechciał, zbudowałby przetwornik fazowy. Grimes poczerwieniał. - Błagam was. Jestem tylko mechanikiem, który biedzi się nad paroma skromnymi udoskonaleniami. Niestety - dodał ze smutkiem - ciągle jeszcze nie znalazłem sposobu naprawy zepsutych zespołów. - Człowieku, nie masz się czego wstydzić. Jesteś artystą! Słowa te wypowiedział nowo przybyły, mocno zbudowany mężczyzna w średnim wieku o pobrużdżonej twarzy, z wesołym błyskiem w niebieskich oczach. Podszedł prosto do Gii i ucałował ją mocno. - Dobrze pani wygląda, pani Mayland. - Pan też, kapitanie - odpowiedziała czule Gia. Ich stara przyjaźń nie była tajemnicą, choć kapitan Joel Greshom nie dyskutował zwykle z współpracownikami o swoich osobistych związkach. Trzymając mocno Gię za ramię poprowadził ją ku drzwiom wiodącym do jego prywatnej kwatery. Gdy znaleźli się w środku, usadowił ją na najwygodniejszym fotelu, a potem wezwał stewarda i zamówił lekki posiłek. Gia odprężyła się i rozejrzała po dużym pokoju. Podrabiane antyki, stare, oprawne w skórę książki, ładna reprodukcja Turnera wisząca nad kominkiem udającym prawdziwy. - Gdyby koloniści o tym wiedzieli... Roześmiał się. - Gia, trafiłaś kulą w płot. Wielu z nich było tutaj na kolacji i wszyscy bez wyjątku użalali się nade mną. Pamiętam jak jeden farmer oznajmił mi z namaszczeniem, że te nieliczne rozkosze życia nie zastąpią widoku pól i lasów pod otwartym niebem. Miał oczywiście rację. - Nie byłeś na żadnej planecie od śmierci mojej matki? Kapitan posmutniał na chwilę. - Nie potrafiłem się przemóc. - Podszedł do serwantki i spośród pamiątek z dziesiątków światów wyciągnął połyskujący cylinder. - Trzymaj. Zapomnij o mojej przeszłości i skup się na swojej. Masz tu drobiazg, który odświeży ci pamięć. Podziałało jak krzepiący nektar. Gia uczuła przywracający życie żar, gdy uniosła obiekt do światła i przyjrzała się uważnie umieszczonej wewnątrz delikatnej konstrukcji. - To nie kwestia pamięci. Dla mnie to tak, jakbym dopiero wczoraj przyniosła go na pokład. A w ogóle, dlaczego nie leży w sejfie? Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jaki jest ważny? Potężny mężczyzna roześmiał się ponownie. - A po co? Tak się składa, że osoba, która ma dostęp do sejfu, jest także lojalnym pracownikiem i udziałowcem spółki, która znajduje się na czele listy podejrzanych, jeśli chodzi o twoje kłopoty. Dlaczego miałbym więc napytać sobie biedy chroniąc to bawidełko przed podstępnymi machinacjami Transtaru - ja, który jestem jego lojalnym pracownikiem i udziałowcem? Noo? Oczywiście stroił sobie z niej żarty. Ale kwestia została dobrze postawiona; mimo to niepokój nie opuścił Gii od razu. - Więc wszyscy o tym wiedzą? To znaczy co to jest i gdzie to było trzymane? - Tak przypuszczam. Oczywiście wiedzą moi oficerowie, którzy często mnie tutaj odwiedzają. Młody Hagan. I z pewnością Endart Grimes. - No, tak, Endart Grimes - Gia z ociąganiem umieściła niewielki SOP w serwantce i zamknęła drzwiczki. Kapitan obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem. - Nie lubisz go? Wzruszyła ramionami. - Ledwie go znam. - Podejrzewam, że w tym cały problem. Zachowuje się jak czuły wujaszek, a ciebie to złości. Prawda? - Bardzo jesteś spostrzegawczy. - Ależ nie. Po prostu za dobrze cię znam. W każdym razie to dość porządny facet. Może trochę samotny, ale czas wypełnia mu praca. Wiesz, że jest bardzo oddany swojej robocie. - Tak jak my wszyscy - powiedziała Gia posępnie, uświadamiając sobie, że w jej zawodzie trudno będzie o tak podniecające i ciekawe zadanie, jak to na Krzykaczu. Jenny podsunęła jej co prawda myśl, że tkwi w tej sprawie dzięki uwięzionemu w krysztale obiektowi aż do spodziewanego rozwiązania problemu na Ziemi. Brzmiało to wtedy sensownie, ale gdyby spojrzeć na to chłodno i rozsądnie, najprawdopodobniej zagoniona wicedyrektorka miała co innego na głowie niż wynajdywanie pracy dla akcelerantki, która lepiej dawała sobie radę z wykrywaniem niż z akcelerowaniem. - Nad czym się tak zadumałaś? - Nic ważnego - skłamała Gia. Zmusiła się do uśmiechu. Sądzę, że powinnam wrócić do przerwanych wakacji. Mówiła serio o wakacjach. Parę, dni odpoczynku mogłoby ją ożywić, zwłaszcza póki SOP będzie badany w laboratorium Akceleracji. Ale pierwsze bezpośrednie połączenie Ziemi z olbrzymim statkiem krążącym po orbicie sprawiło, że zdecydowanie odsunęła na bok myśli o słońcu i plaży. - Lądujesz pierwszym wahadłowcem - powiedział jej Peter Digonness. Na ekranie jego postarzała o cztery lata twarz ściągnięta była tłumionym napięciem. - Jeśli to, co masz, jest tym, czego się spodziewam, możesz odtąd sama wybierać sobie zadania. Jeśli nie, to ty i ja skończymy zapewne razem przy tej samej końcówce, w tym samym centrum komputerowym. Gia skinęła głową. Wiedziała, że zastępca dyrektora nie przesadzał, jeśli chodziło o konsekwencje porażki. - Nie będzie tak źle - powiedziała. - Obiekt został umieszczony tam, gdzie miał zostać znaleziony. Musi więc w tym być jakiś cel. Digonness zgodził się z powagą. - Być może. Wiemy, że jak dotąd Phuilom nie udało się nic osiągnąć z ich obiektem. Możliwe więc, że przewiezienie naszego na Ziemię było właściwym posunięciem. Ciekaw jestem po tych wszystkich latach... Dzieliły ich miliony kilometrów, ich obrazy przekazywała sieć komunikacyjna obejmująca Ziemię i przestrzeń kosmiczną. Ale nagle oboje odczuli uczestnictwo w związku, który wykraczał daleko poza możliwości laserów i mikrofal. Gia przeżyła to już wcześniej; wtedy powitała to uczucie z zadowoleniem i doznała poczucia straty, gdy zanikło równie nagle, jak nadeszło. Digonness zdumiał się; zdumienie ustąpiło miejsca rodzącej się świadomości, a następnie - wewnętrznemu spokojowi. - Wydaje mi się, moja droga - powiedział łagodnie - że mamy sobie do powiedzenia więcej, niż myślałem. Okazało się, że pierwszy wahadłowiec nie był przeznaczony do przewozu pasażerów. Przestrzeń pod pokładem lotniczym była zatłoczona; Gia, Galvic Hagan i Endart Grimes wcisnęli się w kąt nie większy niż w zwykłym samochodzie. Większą część trzydziestometrowej ładowni za nimi wypełniały dwie rozmontowane komory hibernacyjne i cztery nie zużyte moduły. Wszystko to skierowano do zakładów SWP w Seattle w celu ulepszenia konstrukcji. Obiekt został załadowany do komory sąsiadującej z fotelem Gii i gdy tylko zakończono manewry cumowania i hamowania, wygrzebała zamknięty w krysztale model i obróciła go w dłoniach. - Niczego sobie pamiątka - stwierdził poważnie Vic. - Owszem - zgodziła się Gia spoglądając na kruchą miniaturę w środku. Zapał osłabł w niej jakoś i zadała sobie pytanie, czy to nie z powodu przeciążenia - za wiele i za szybko. Dla niej samej wypadki na Krzykaczu toczyły się dopiero wczoraj i nawet dwudziestosześciomiesięczny stan hibernacji nie mógł załagodzić efektów skumulowanego stresu. W czasie rzeczywistym tylko parę godzin temu dotyk tej lodowatej, jedwabisto gładkiej powierzchni rozbudził w niej uczucie niebotycznego sukcesu. Nie było wątpliwości, w ogóle żadnych wątpliwości, że marzenie o Wrotach Ziemi znalazło się w końcu w przededniu realizacji. A teraz nic nie czuła. Marzenie zapadło w stan uśpienia. Raptem Gia przestała obracać model. Uniosła go spodem do góry i spojrzała wzdłuż dolnej krawędzi kryształowego cylindra. Ostrożnie powiodła kciukiem po krawędzi i spojrzała jeszcze raz. - To nie jest to - wyszeptała. - To nie jest co? - zapytał Galvic z zaciekawieniem. Obróciła się ku niemu. Młody człowiek wzdrygnął się patrząc na jej zmartwiałą twarz. - To fałszywka - powiedziała akcelerantka. Raptem schwyciła go za rękę i pociągnęła dłonią po krawędzi cylindra. - Patrz. Czy krwawi? Uwolnił rękę i spojrzał na znikający ślad na skórze. - Nie, nie krwawi. A powinno? - Gdyby to był prawdziwy obiekt, dłoń zostałaby przecięta do kości! Widzisz małą szczerbę na krawędzi? Nawet diament nie mógłby tego zrobić. W porównaniu z oryginałem to plastelina! Spojrzała na drugiego pasażera. - Mam rację, Endart? Otyły mężczyzna, który, jak się wydawało, drzemał, spróbował się rozbudzić. -... aa... co proszę? - Endart, kiedy zrobiłeś falsyfikat? - Chwileczkę! - zdumiony Vic przenosił wzrok to na jedno z nich, to na drugie. - Do czego zmierzasz, Gia? Jaki falsyfikat? - Jego zapytaj! - wybuchnęła. Pochylając się do przodu napotkała ciężkie spojrzenie Grimesa. - Kim jesteś naprawdę w SWP, Endart? Grimes skromnie skłonił głowę. - Założycielem, kierownikiem działu badań, prezesem rady nadzorczej. - Podniósł wzrok; jego twarz wciąż miała dobroduszny wyraz, ale blade oczy stały się czujne. I zimne. - Endart Pender Grimes. To moje pełne nazwisko. - O mój Boże. - Galvic Hagan potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Transtar. - Możesz mu wierzyć - powiedziała Gia. - SWP to niewielka wyspecjalizowana firma uzależniona w wysokim stopniu od rządowych subwencji na ulepszenie produktu, który odkrycie Wrót Ziemi zdezaktualizuje z dnia na dzień. I to jest motyw. Kobieta znana w męskim wcieleniu jako Jophrem Genew pracowała dla Grimesa przez cały czas. To nie przypadek, że powędrowała na tamten świat naciskając guzik, który miał nas wysadzić w powietrze podczas lotu. Jedna mała grudka denzonitu reagująca na tę samą częstotliwość, co ładunek, który sama Genese ukryła na naszym samolocie, i Grimes ma prawie wszystko, czego chciał. Nie ma nas, nie ma świadków, nie ma, jak dobrze pójdzie, Wrót Ziemi i nie ma płatnego mordercy. Mam rację, panie Grimes? Prezes Systemów Witalizacyjnych Pendera przyglądał się swej oskarżycielce z zadumą. - Bardzo pomysłowe, ale oczywiście zupełna bzdura. Na przykład: dlaczego miałbym podrabiać coś, cap po pierwsze nigdy nie istniało? - Wskazał na obiekt. Gdzie to naprawdę wykonano, pani Mayland? Zapewne w warsztatach SZMB? Wydaje mi się, że wysoce naganny jest pani plan, ocalić swą reputację kosztem biednego grubasa, który nigdy ile uczynił pani nic złego. Przykro mi, ale po wylądowaniu zamierzam donieść o tej nikczemności odpowiednim władzom. Było to znakomite przedstawienie. Wbrew samej sobie Gia uczuła niechętny podziw dla ukrytego pod gładką czaszką przebiegłego umysłu. Ale Grimes znalazł się najwyraźniej w defensywie więc wykorzystywała swoją przewagę. - A donoś sobie. Ja za to jestem pewna, że analiza próbek materiałów z twoich warsztatów wykryje coś dziwnie podobnego do tego tworzywa. - Uniosła obiekt. - A może nie? Na Grimesie nic wywarło to wrażenia. - Używam ogólnie dostępnych materiałów. Więc analizujcie sobie. Nie dowiedzie to niczego. - I nie odzyskamy Wrót Ziemi! - powiedział gniewnie Vic okręcając się w fotelu i chwytając Grimesa za klapy obszernej kurtki. - Mów zaraz, łobuzie, co zrobiłeś z oryginałem, albo, na Boga, jak cię... oooch... Stracił dech i zwolnił uchwyt, gdy Gia walnęła go między łopatki. - Jesteś osłem, Vic - powiedziała zimno. Potem głos jej złagodniał. - Obiekt jest niezniszczalny, więc musiał go gdzieś ukryć. Podejrzewam, że prawdopodobnie na Farway. Załatwimy po prostu, że nic nie zostanie przewiezione na Ziemię, póki nie przeszukamy statku. Nawet jeśli zajmie to całe tygodnie. - Albo lata? - zapytał chytrze Grimes wygładzając pomiętą kurtkę. - Tak więc gra toczy się dalej, co, pani Mayland? Uśmiechnął się. - Oczywiście niczego nie znajdziecie. Wiemy przecież o tym oboje, prawda? On prawdopodobnie ma rację, uświadomiła sobie Gia myśląc posępnie o olbrzymiej kubaturze pokładów mieszkalnych i magazynów trzystumetrowego statku. Ale jedno było pewne: niezależnie od wyniku poszukiwań Grimes musi zapłacić za to, co zrobił. Nawet jeśli nie uda się posłać go do jednego z orbitalnych więzień, to można z pewnością dyskretnie przekazać akcjonariuszom SWP wystarczające dowody, by pozbawić zażywnego dyrektora jakichkolwiek korzyści materialnych z popełnionych przestępstw. A to z pewnością w równym stopniu nadweręży jego dumę jak i rachunek bankowy. Do diabła z nim! Żadna kara nie zastąpi utraty Wrót Ziemi. Patrząc żałośnie przed siebie Gia niemal nie zauważyła przez boczne okno płomienia z dyszy sterowej, a później opadania ziemskiego horyzontu, gdy dziób wahadłowca wzniósł się przed wejściem w atmosferę. Słyszała lekkie bębnienie, gdy szerokie skrzydła zaczęły się zderzać z powietrzem; czuła stopniowy przyrost wagi, gdy spadek szybkości wcisnął ją w fotel. Bębnienie nasiliło się i przeszło w wibrację, gdy wahadłowiec ześlizgiwał się w dół po wąskiej, bezpiecznej ścieżce w kierunku gęstych warstw atmosfery. Reagując na polecenia komputera, z obudowy wysunęły się płaty sterów. Rozległ się jakby przerywany kaszlem ryk, gdy włączyły się silniki pomocnicze. - Eksplozja na pokładzie! Nawet w dolnym pomieszczeniu usłyszeli okrzyk pilota, gdy wahadłowiec zadygotał, a potem zaczął rozpadać się na kawałki. - Odpalić dziób! Huk - i coś wyparło im powietrze z płuc, pchnęło ku tylnej ściance działowej. Podobna do powiększonej wersji kapsuły Apolla sekcja dziobowa natychmiast weszła na trajektorię schodzenia w atmosferę i przez chwilę Gia widziała, jak powyginany wahadłowiec opada za nimi. Porzucony, bezskrzydły kikut opadał samotnie, otoczony niebieskim migoczącym światłem. To implozja! Ledwie starczyło czasu na zdumione niedowierzanie; z tyłu otworzył się spadochron kierunkowy, łagodząc wstrząsy towarzyszące opadaniu. Gdzieś włączył się przekaźnik i olbrzymia czasza głównego spadochronu wystrzeliła w ślad za kierunkowym, ponownie wtłaczając ich ciała głęboko w amortyzujące poduszki, gdy boczne liny szarpnęły, naprężyły się i... nie puściły. - Wszystko w porządku, tam na dole? - krzyknął pilot. Zapewne interkom uległ zniszczeniu, tak samo jak wszystkie inne urządzenia. - Chyba tak - odkrzyknął Vic. - Co się stało, do diabła? - Coś gruchnęło w ładowni, tylko tyle wiadomo. Dzięki Bogu, że to stary prototypowy model z odłączalną kapsułą. Inaczej bylibyśmy tam, z tyłu, w tym całym bałaganie. Tak czy owak, zapnijcie pasy. Zaraz uderzymy o ziemię. Uderzyli i to gwałtownie. Kapsuła odbiła się i opadła ponownie, przechyliła się, a potem koziołkowała, aż stanęła wśród dygotu wstrząsów i zgrzytu rozdzieranego metalu. Wystarczyła chwila, by zwolnić zatrzaski luku ratunkowego; niewiele więcej czasu zabrało trojgu pasażerom i dwóm członkom załogi wygramolenie się z powyginanego pudła. Znaleźli się na piaszczystym zboczu pokrytym z rzadka kępkami ostrej trawy walczącej o życie między zwietrzałymi odłamkami skalnymi. Słońce stało nisko, niebo było czyste, powietrze - chłodne. Dobrze było odprężyć się przez chwilę, odetchnąć głęboko i zadumać się nad tym, że przeszli przez to wszystko kosztem ledwie paru zadrapań i siniaków. Nawet Endart Grimes, mimo swego wieku i nadwagi, wyglądał na niemal zadowolonego, gdy rozglądał się po okolicy. - Gdzie jesteśmy? Pilot odnotował położenie słońca i spojrzał na zegarek. - Jest już dobrze po południu, a podchodziliśmy do Bazy Kennedy’ego po orbicie biegunowej. Sądzę więc, że jesteśmy gdzieś na sześćdziesiątym stopniu szerokości północnej. W zbocze zaczęły uderzać podmuchy wiatru i zdawało się, że niebo ciemnieje. Gia miała wrażenie, że gdzieś w oddali usłyszała grzmot. - Mam nadzieję, że nie przemokniemy do suchej nitki - zauważyła wspinając się wraz z Vikiem ku krawędzi zbocza. Wiatr zaczął już szaleć, więc szli pochyleni, póki nie zbliżyli się do skraju nadbrzeżnej skały górującej ponad wzburzonym morzem. Gia osunęła się bez tchu na kolana. - Gdybyśmy spadli tutaj... -... nie byłoby po nas śladu - powiedział z pobladłą twarzą Galvic, gdy uświadomił sobie, jak niewiele dzieliło ich od wieczności. Rozległ się chrzęst kroków i pozostali dołączyli do nich. Wiatr nasilił się tak, że trzeba było krzyczeć, by zostać usłyszanym; mewy trwożnie skrzeczały; mozolnie bijąc skrzydłami odlatywały w głąb bezpiecznego lądu. Był to osobliwy sztorm i stawał się coraz bardziej niezwykły. Parę kilometrów od brzegu, nad powierzchnią wody zawisła jak gdyby ciemna, mętna chmura. W jej wnętrzu i wokół niej nieprzerwanie migotały błyskawice; rozlegało się bezustanne dudnienie grzmotów. Rozszalała się wichura: cała piątka musiała rozciągnąć się płasko, twarzą do ziemi. Gii wydawało się, że drugi pilot krzyknął coś, ale wiatr porwał jego słowa, które zginęły w kakofonii ryczących odgłosów. - Co tam jest? Jasne pytanie, ale nie było odpowiedzi. Po raz pierwszy w życiu Gia poczuła prawdziwy lęk przed nieznanym, niczym dziecko, które nagle pozostawiono samo w ciemnym pokoju. Wiatr wył i zacinał w pobliżu tego czegoś nad wodą, w pobliżu pienistej kolumny, która sięgała do podstawy chmury niczym ciekły piedestał. Wewnątrz samej chmury kryło się coś zagadkowego, mglisty kształt, który unosił się w górę, by tuż u jej wierzchołka rozszerzyć się w gigantyczne “T”. - To być nie może - wyszeptała Gia. - To po prostu nie może być. Ależ może, wyszeptał jej w myślach drwiący głos. I jest! Wraz ze świadomością tego faktu dobiegł ją odgłos wysokiego i bez wątpienia histerycznego śmiechu. Wiatr ucichł już na tyle, że Endart Grimes mógł wydyszeć między dwoma napadami śmiechu: - Widzisz, dziewczyno? Widzisz? Dałem ci Wrota Ziemi! - Dał co? - zapytał zdumiony Vic, próbując patrzeć jednocześnie na chmurę i charczącego Grimesa. - O czym ten facet gada? - To całkiem jasne - odpowiedziała Gia z oczyma utkwionymi w łatwy do rozpoznania kształt, spowity w kokon z chmur. - Chciałem zlikwidować nawet najmniejszą szansę, że obiekt zostanie odnaleziony - ciągnął Grimes ochryple. Przyciskając kurczowo ręce do brzucha kiwał się w przód i w tył, jakby w boleściach. - Więc ukryłem go w jednej z komór SWP tuż przed rozmontowaniem i załadowaniem ekwipunku na wahadłowiec. Skąd mogłem wiedzieć, że to potrzebuje ziemskiego powietrza do zasilania? Że naprawdę to był tylko szablon? Grubego mężczyznę ogarnął nowy paroksyzm śmiechu. Pomyślcie tylko o tym! Gdyby ta rzecz w kabinie była prawdziwa, nie stalibyśmy tutaj, co? - Charcząc straszliwie wskazał drżącą ręką na to coś ponad morzem. - Bylibyśmy częścią... Nie dokończył zdania. Endart Pender Grimes osunął się na bok z wytrzeszczonymi oczyma, zadygotał i znieruchomiał. Po chwili Gia poszukała pulsu. Nie znalazła go. Była to Akimiski, duża wyspa w Zatoce Jakuba rozszerzającej się na północ w Zatokę Hudsona: ocean rozlewający się w sercu kontynentu. Dziesięć kilometrów od brzegów Akimiski zarodek sięgnął po miliony ton materii i znalazł je. Zaczęło się od paru setek ton kosmicznej maszynerii zwanej wahadłowcem transportowym; później wchłaniał materię cieczy i gazów nad powierzchnią planety. Niczym miniaturowa czarna dziura był bezstronny: wraz z powietrzem i wodą pobrał ogromną liczbę ryb i ptaków, kilka fok, parę wielorybów i jednego polarnego niedźwiedzia. Nie sprawiło mu żadnej różnicy, gdzie wyląduje: na pustyni czy w oceanie, w mieście czy na szczycie góry. Potrzebował tylko materii. W odróżnieniu od czarnej dziury zarodek nie był nienasycony. Umierający mężczyzna słusznie powiedział, że był to tylko szablon, model samoodtwarzający się w niewiarygodnie powiększonych rozmiarach. Co nastąpiło. Proces przekształceń zakończył się dokładnie w dwie godziny i trzynaście minut od początku implozji w ładowni wahadłowca i nowy SOP wznosił się już ponad płytkimi wodami Zatoki Jakuba. Wir zanikł, powietrze i woda uspokoiły się, i helikopter ratunkowy wylądował bez trudności w pobliżu ocalałej czwórki. Po dwóch godzinach i trzydziestu dwóch minutach, gdy helikopter uniósł się nad Akimiski, ponad SOP pojawił się nagle szeroki obszar migoczącego światła. Nie towarzyszyło temu ciepło ani dźwięk, a powietrze pozostało spokojne. Po trzydziestu godzinach i trzech minutach z południa nadleciał duży samolot i spokojnie zniknął w sferze światła. Z grubsza biorąc po jednej dziesiątej sekundy rzeczywistego czasu samolot wyłonił się nad SOP znanym wśród miejscowych jako “6093” i wkrótce potem wylądował na zapylonej nawierzchni pospiesznie przygotowanej drogi lądowania. Przebycie sześciuset lat świetlnych zajęło mniej czasu niż trzeba dla zaczerpnięcia tchu. Z samolotu wyszło dwoje pasażerów. Młoda kobieta trzymała się z tyłu, podczas gdy jej starszy towarzysz szedł, z pewnym wahaniem, w kierunku oczekującej w pobliżu grupy ludzi i nieziemców. Z grupy wystąpiła ludzka postać, spotkali się w pół drogi, przywitali uściskiem dłoni i popatrzyli na siebie badawczo. I w końcu uśmiech. - Witaj w domu, Peter - powiedziała miękko Genevieve Hagan. Przełożyła Dorota Lutecka IAN WATSON STOWARZYSZENIE SENNEJ TELEWIZJI Rozważania na temat przyszłości reklam i ogłoszeń sięgają czasów powieści Welha Gdy śpiący się zbudzi, a może jeszcze dalej. Oto najnowszy pogląd na tę najnowszą ze sztuk pięknych, przedstawiony przez autora powieści The Book of The River oraz The Embedding. Zawsze uważałem, że mam interesujące sny, ale mimo to byłem zdumiony, kiedy zaczęły je przerywać ogłoszenia reklamowe. Właśnie wspinałem się po drabince sznurowej na dach latarni morskiej, żeby zdążyć na samolot, który miał stamtąd zaraz wystartować - w moim śnie, oczywiście - gdy nagle wszystko zniknęło i wokół mnie zaczęły tańczyć puszki konserw w takt wesołej muzyczki, głównie instrumentów perkusyjnych. Etykiety ukazywały jakiś dziwny owoc czy warzywo; najpierw wziąłem to za kukurydzę, ale zaraz zdecydowałem, że bardziej przypomina włochatego banana. Za moment puszki otworzyły się same i parująca zawartość wypadła na unoszące się w powietrzu talerze. Musiały to więc być samoogrzewające się konserwy, tylko że, jak na razie, nikt nie wprowadził samoogrzewających się konserw na rynek. Pozbawione włochatej, żółtej skórki wnętrza “owoców” wyglądały raczej na parówki. Chór bezcielesnych głosów zaśpiewał radośnie: “Strzel sobie puszkę kalopków!” - i już byłem z powrotem na drabince sznurowej. Śniłem dalej... - Słyszałaś kiedyś o tropikalnych owocach, które nazywają się kalopki? - spytałem następnego ranka Phyllis, kiedy przyszedłem do szkoły. Phyllis uczy geografii. - W Centrum Handlowym Trzeciego Świata można kupić każdy egzotyczny owoc - powiedziała. - Kwiaty hibiskusa, bulwy pochrzynu, owoce chlebowca. Może tam uda ci się to kupić. - Ale słyszałaś o nich kiedyś? - Nie - przyznała. - Co to jest? Skąd to się sprowadza? Nie z Trzeciego Świata, pomyślałem, tylko ze świata moich snów. Tylko od kiedy w snach są przerwy na ogłoszenia? Uchwyciłem się tej myśli. Tak się złożyło, że komercyjną sieć telewizyjną od tygodnia paraliżowała fala strajków; a chociaż raczej nie uważałem się za tak zagorzałego telewidza, by cierpieć z tego powodu, to może jednak nieświadomie byłem nim? Czyż nie jesteśmy wszyscy przyzwyczajeni, w mniejszym lub większym stopniu, do reklam? Czy nie jest smutną prawdą, że ogłoszenia są często lepsze od samego programu? Pewnie dlatego moja podświadomość czuła potrzebę zapełnienia luki... Przyznaję, że była to bardzo daleko idąca hipoteza, ale naprowadziła mnie na myśl, że skoro ja, rzadko oglądający telewizję, widzę we śnie ogłoszenia reklamowe, to o ile silniejsze objawy muszą wystąpić u uczniów - z których każdy to nałogowy telewidz? W tym dniu na drugiej lekcji było wychowanie obywatelskie; zdecydowałem więc, że omówimy rolę środków masowego przekazu. Kto wie, może byłem pierwszym dorosłym, który zaobserwował to dziwaczne zjawisko? W trakcie zajęć zapytałem klasę: - Czy komuś z was śniło się kiedyś, że ogląda telewizję? Na przykład wczoraj. Spróbujcie sobie przypomnieć. Niestety, nikt niczego nie pamiętał, co nie było w końcu takie niezwykłe. A więc zadałem im proste zadanie domowe: położyć przy łóżkach papier i ołówek i zapisać pierwszą myśl, jaka im przyjdzie do głowy po przebudzeniu - ponieważ jest to niezawodny sposób na przypomnienie sobie snu. Jakkolwiek absurdalną, oderwaną i zupełnie pozbawioną znaczenia wydaje się taka myśl, to jednak uświadomienie jej sobie prowadzi do wydobycia wszystkich szczegółów z mroków amnezji na światło dnia - niczym sznura powiązanych jedwabnych chustek wyłaniających się z rękawa magika. Moje własne sny znów zostały przerwane tej nocy. Spałem w swoim kawalerskim mieszkaniu, biorąc udział we wspaniałej, skomplikowanej historii szpiegowskiej, wyprodukowanej przez mój zamroczony umysł, gdy nagle pojawiła się reklama krucli najwidoczniej jakiejś chrupiącej zakąski rozkosznie drażniącej kubki smakowe. Następnego ranka miałem uczyć tę samą klasę historii Rewolucji Francuskiej, ale najpierw sprawdziłem zadanie. Okazało się, że prawie połowa uczniów zrobiła to, o co prosiłem - zapewne ze względu na niezwykłość polecenia. Zapytałem wprost: - Czy ktoś z was miał sen, w trakcie którego pojawiły się jakieś reklamy, tak jak w telewizji? Klasowa piękność, seksowna piętnastolatka Mitzi Hayes podniosła rękę. Ona jedna. - Jakiś głos proponował mi coś chrupkiego i smacznego. - Jak się to nazywało? - Precle. Wybuchła powszechna wesołość; reszta klasy była przekonana, że dziewczyna stroi sobie ze mnie żarty. - Pomyśl, Mitzi. - Nie... to były krucle; na pewno tak! - Czy ktoś jeszcze? Nikt się nie odezwał, więc szybko przeszedłem do Robespierre’a, zdecydowany uniknąć typowej nauczycielskiej pułapki, by zaprosić Mitzi po lekcjach do kawiarni i porozmawiać o jej nocnych przeżyciach... Zamiast tego umieściłem w lokalnej gazecie niewielkie ogłoszenie: “Krucle i kalopki! Każdy, kto o nich śni, proszony jest o odpowiedź. Skrytka pocztowa 17. Dyskrecja zapewniona.” Dla dobra sprawy sięgnąłem głębiej do kieszeni i umieściłem podobne anonsy w czterech gazetach o zasięgu ogólnokrajowym. Po tygodniu miałem już jedenaście odpowiedzi. Znamienne, że większość nadeszła z Appleby, a żaden z nadawców nie zamieszkiwał dalej niż dwadzieścia mil od miasta. Tak więc cała nasza dwunastka - bo z uwagi na dyskrecję wyłączyłem Mitzi - zebrała się razem któregoś wieczoru w moim mieszkaniu. Był emerytowany dentysta, antykwariusz, fryzjerka damska, rzeźnik, sprzedawczyni hamburgerów, ekspedientka, sekretarka, bezrobotny hydraulik, mechanik samochodowy, pani w średnim wieku zarabiająca jako medium, listonosz i nauczyciel (ja). Założyliśmy Stowarzyszenie Sennej Telewizji - ze mną jako prezesem - i próbowaliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie zagadki, a także osobę odpowiedzialną za przerywanie naszych snów. Dentysta nazywał się Max Edmunds; jego zdaniem w naszym przeciętnym, a przez to idealnie się do tego celu nadającym Appleby wielka agencja reklamowa ulokowała laboratorium badawcze mające skonstruować prototyp nadajnika snów, który mógłby zakłócać rytm fal mózgowych śpiących ludzi i przekazywać im określone informacje. Jako dowód wskazał brak odpowiedzi na moje anonsy umieszczone w prasie krajowej, świadczący o ograniczonym zasięgu oddziaływania aparatu. Na razie nadawano próbnie tylko żartobliwe reklamy wymyślonych produktów, ale wkrótce taki napastliwy sposób reklamy stanie się groźną rzeczywistością. Nawiasem mówiąc, do tej pory ukazało się nam podczas nocnych fantazji kolejnych parę produktów oprócz powtórzeń krucli i kalopków; wszystkie były egzotycznymi i apetycznie wyglądającymi artykułami spożywczymi: kalakik, proszek, po posypaniu którym kromka chleba natychmiast wypuszczała liczne kapelusze brązowych grzybków; humbisz, oleisty płyn, który w oczach zmieniał pół litra wody w homara w auszpiku; ampatuza, musujące złote wino w samochłodzących się butelkach... Po co mówić dalej? Tymczasem telewizja znów zaczęła pokazywać reklamy, lecz nasze senne wizje się nie skończyły. Mary Gallagher, medium, początkowo była zdania, że to żartobliwe przesłanie od duchów z tamtego świata. Jednak gdy Elsie Levin, sprzedawczyni hamburgerów u MacDonalda, zasugerowała, że może to wcale nie reklama, lecz jakieś eksperymenty wojskowe lub próby z kontrolą umysłów, Mary dolała oliwy do ognia, mówiąc: - A może wśród nas jest jeden z nich? Jeśli to sprawka ludzi, a nie duchów, no to przecież mogli przeczytać pańskie ogłoszenie tak samo jak my, panie Peck. Wzajemnie udowadnianie sobie naszych uczciwych zamiarów ubrało nam prawie pół godziny i dopiero Glenda Scott, fryzjerka, skierowała dyskusję na właściwy tor. - A może nie ma żadnego nadajnika snów - powiedziała. W każdym razie nie w Appleby i nie w naszym świecie? A jeżeli istnieje świat równoległy do tego; świat, w którym ludzie naprawdę jedzą takie rzeczy? I potrafią nadawać sny tak jak my programy telewizyjne? Może natrafiliśmy jakoś na ich kanał, na którym nadają wyłącznie reklamy? Kiedyś jedna z suszarek do włosów w naszym salonie odbierała rozmowy radiowe pogotowia ratunkowego. “Doktor Muhammed wzywa karetkę!”. Max Edmunds skinął głową. - Plomby w zębach też mogą czasem odbierać programy radiowe. Glenda rozpromieniła się. - A więc przechwytujemy audycje z innego świata. To nie znaczy, że z tamtego - dodała pod adresem Mary. - Ale gdzie on jest? - spytał Tom Pimm, rzeźnik. - Nie widać go. - Jasne, że nie. W jaki sposób? Przecież nie śpi pan, a ponadto znajduje się w naszym świecie. Max strzelił palcami. - Aha! Chyba trafiliście w sedno sprawy! Od dawna wiadomo, że jeśli pozbawi się kogoś snu przez odpowiednio długi okres czasu, to ten ktoś zacznie mieć halucynacje. Człowiek musi śnić, a jeżeli nie śpi i nie może tego robić, zaczyna śnić na jawie. Pozwólcie, że zaproponuję, by ktoś z nas zgłosił się na ochotnika i nie spał przez kilka dni, podczas gdy pozostali będą na zmianę pilnować, żeby nie zasnął. Zobaczymy, co się stanie. Jon Rhys Jones, nasz bezrobotny hydraulik, podniósł rękę. - Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli ja się zgłoszę. I tak nie mam nic do roboty, no nie? A żona wyjechała w odwiedziny do matki. - Decyzja należy do ciebie, Brian - zwrócił się do mnie Max, jako do prezesa. - Z początku wystarczy jedna osoba towarzysząca, ale po pierwszych paru dniach potrzeba będzie kilku opiekunów. Poddałem wniosek głosowaniu; został przyjęty jednogłośnie, więc natychmiast ułożyliśmy plan dyżurów. - Pokój się kołysze - mamrotał pięć dni później Jon, gdy Glenda i Rog (nasz listonosz) spacerowali z nim wokół saloniku w jego domu. - Nie mogę ustać. Podprowadzili go do sofy i Max sprawdził mu puls; potem Glenda usiadła przy nim i miarowo waliła go po twarzy, jak czarujący gliniarz, od czasu do czasu urozmaicając to szczypaniem i potrząsaniem. Był późny sobotni wieczór. Oprócz Glendy, Roga i Maxa byłem też ja oraz. Mary Gallagher i Tom Pimm. Puste puszki po piwie walały się po dywanie, chociaż nie pozwoliliśmy naszemu ochotnikowi na spożywanie żadnego alkoholu, który mógłby mu pomóc stracić przytomność. Telewizor był włączony i radio w kuchni grało muzykę pop. Wszystko po to, by nie zasnąć. O dwunastej miała przyjść nocna zmiana. Przez cały tydzień nękały nas senne reklamy - wszystkich oprócz Jona - zachwalając ostatnio między innymi sklesz, słoiczek fioletowej pasty do smarowania kalopków. Była jedenasta trzydzieści, kiedy się to stało. Nagle część sufitu zaczęła się świecić - i sypnęło jak z rogu obfitości. Albo jakby jednoręki bandyta wypłacił w produktach żywnościowych. W powietrzu pojawiły się puszki, słoiki, flakoniki, butelki - i spadały na dywan. Jedna uderzyła Mary w nogę; nasze medium pisnęło przeraźliwie. Wszyscy odskoczyliśmy pod ściany, ciągnąc Jona za sobą. W rzeczy samej deszcz produktów nie padał dłużej niż minutę, ale to wystarczyło, by środek pokoju pokryła gruba warstwa kalopków, skleszu, kalakiku, humbiszu i innych rzeczy - dość, by zapełnić pół tuzina lodówek. Gdy tylko grad żywności przestał padać, Max podskoczył, porwał puszkę kalopków i oderwał wieczko. Natychmiast odstawił ze stłumionym okrzykiem i zaczął dmuchać na palce. Później pospieszył do kuchni i wrócił ze sztućcami i talerzami. Po chwili wszyscy zajadali się skwierczącymi owoco-parówkami; wszyscy oprócz biednego Jona, który padł jak długi na sofę i zaraz zasnął. Bóg mi świadkiem, że już same kalopki smakowały przewybornie; ale posmarowane skleszem były wprost niebiańskie. - Trzeba im to przyznać - nadmienił Tom Pimm, oblizując palce. - Pierwsza klasa. W życiu nie jadłem lepszych parówek. - Nasza pierwsza dostawa z zaświatów, co? - Glenda mrugnęła do Mary. Właśnie wtedy rozległ się dzwonek. Nocna zmiana przybyła w samą porę, by przyłączyć się do uczty. Jednak nie zdołaliśmy zjeść nawet połowy. Dyżury pochłaniały mnóstwo czasu, a jeśli chodzi o dobrowolną bezsenność, to tylko niektórzy z nas mogli poświęcić kilka dni pod rząd. Następnym ochotnikiem był antykwariusz Don Thwaite, potem Glenda wzięła tydzień urlopu w salonie, a potem zgłosiła się Mary Gallagher. Do tej pory zgromadziliśmy już spory zapas żywności w moim mieszkaniu, które wybraliśmy na kwaterę główną i miejsce czuwania kolejnych ochotników. Osobiście zająłem się inwentaryzacją dóbr. Jednak wszyscy byliśmy rozdrażnieni i wyczerpani, gdy po czterech tygodniach całe Stowarzyszenie Sennej Telewizji zebrało się, by dokonać podziału wpływów. Ponadto w powietrzu wisiało kilka kryzysów domowych, z powodu długich godzin, na jakie niektórzy członkowie stowarzyszenia tajemniczo znikali współmałżonkom. Lecz w naszych snach pojawiały się nowe reklamy, kusząc jeszcze wspanialszymi przysmakami. Mary stłumiła ziewnięcie. - Z pewnością musi być lepszy sposób! Cała jestem w sińcach! - Ale jak inaczej sprawić, by produkty się zmaterializowały? - spytał Rog. Mary spojrzała wokół; większość nas siedziała na podłodze. - Dwanaścioro - powiedziała w zadumie. - Gdyby tylko było nas trzynaścioro... - Trzynastka przynosi pecha - sprzeciwiła się Elsie. - Czemu trzynaścioro? - zapytał Tom. - To liczba uczestników sabatu - powiedział Don Thwaite. - Do tego zmierzasz, prawda? - Zachichotał drwiąco. - Niestety, tak się składa, że nie jestem czarownicą! - Ja też nie! - warknęła obrażona Mary. - Medium to nie czarownica! - W średniowieczu nie zauważyliby tej różnicy - rzekł Max. - Jeśli o mnie chodzi - powiedział Don - to medium może sobie być, czym chce. Ta żywność z pewnością nie została sprowadzona czarami Mary i nie jest z ektoplazmy. Wątpię, czy pochodzi z krainy czarów lub z piekła. - Mówię tylko - nie ustępowała Mary - że wcieliliśmy już w życie jeden dziwny pomysł, podsunięty przez pana Edmundsa, i wypalił. Jednak to wcale nie znaczy, że ten sposób jest jedyny lub najlepszy. Liczba trzynaście musi się jakoś... Po namyśle wyznałem: - Prawdę mówiąc, naprawdę jest nas trzynaścioro. W szkole mam uczennicę, której także śnią się reklamy. - No, to czemu nie powiedziałeś wcześniej? - wrzasnął Tom Pimm. - Na miłość boską, żeby tylko istniał jakiś łatwiejszy sposób! - Uważałem, że jest za młoda, żeby ją w to wciągać. - Ile ma lat? - Piętnaście. - Właśnie w tym wieku - wtrącił uczenie Don Thwaite - u dzieci ujawniają się zdolności paranormalne. Ze względu na rozliczne stresy okresu dojrzewania i wzbierający wulkan seksualizmu... - Teraz lepiej ją wciągnij - stwierdził Tom. - Taki jest głos ogółu - przytaknął Rog, z podkrążonymi oczami. - Nie mogę tego zrobić! Jestem nauczycielem. Jak mogę zaprosić uczennicę do udziału w czymś, co wygląda na sabat? - Całkiem po prostu - powiedziała Glenda, podrzucając słoiczek skleszu. - To jej pochlebi. - Odmawiam. To zbyt ryzykowne. Jednak zostałem przegłosowany. - To jest Mitzi - powiedziałem w następną sobotę, wprowadzając dziewczynę do pokoju. Starałem się żeby moje zaproszenie nie zabrzmiało zbyt dwuznacznie, mimo że prosiłem, by nikomu o nim nie wspominała; podkreśliłem z naciskiem, że chodzi o spotkanie z grupą moich znajomych, których interesują jej sny. Mimo to Mitzi zjawiła się u moich drzwi ubrana w mini spódniczkę i ażurową bluzeczkę, z włosami upiętymi w koński ogon, roztaczając dyskretny zapach perfum. Jeżeli rozczarowała się odkrywając u mnie Stowarzyszenie Sennej Telewizji w pełnym składzie, to uczucie to rozwiało się bez śladu, kiedy skosztowała kalopków ze skleszem i schrupała parę krucli - podczas gdy ja wyjaśniałem jej, co wydarzyło się w czasie kilku ostatnich tygodni. - Więc co mam robić? - zapytała, sadowiąc się na środku pokoju. - No właśnie o to chodziło - powiedziała Mary. - Moim zdaniem powinniśmy wszyscy chwycić się za ręce i zamknąć oczy. - Jeżeli ona ma robić za wiedźmę-dziewicę - powiedział Rog mierząc Mitzi łakomym spojrzeniem - to może potrzebny byłby ołtarz, świece i czarny kogut? I chyba powinna się rozebrać. - Nie trzeba - powiedziałem stanowczo. - Spróbujemy tak, jak mówi Mary. I zaśpiewamy chórem “Strzel sobie puszkę kalopków” oraz inne piosenki. Po chwili, czując się dziwnie nieswojo, jakbyśmy przenieśli się z powrotem w czasy dzieciństwa i zabaw w kółko graniaste, wszyscy kręciliśmy się w koło, śpiewając kuplety. Niespecjalnie wyglądało to na sabat czarowników-złodziejaszków. Jednak szybko ogarnęło nas jakieś prymitywne poczucie wspólnoty i zmieszanie ustąpiło; naprawdę wczuliśmy się w swoje role... I sufit znowu zaświecił. Jednak nie posypały się kalopki, ani krucle. Zamiast nich, z góry opuściło się coś, co mogę opisać tylko jako “drabinę ze światła”. Jej szczeble i boki były jak z neonowych rurek, ale bez szkła. - Och - westchnęła Elsie. - Och! Przez chwilę wydawało się, że nikt nie zdoła wygłosić lepszego komentarza, ale nagle odezwała się Mary: - Trzynaście szczebli; policzcie sami. Zrobiliśmy to; miała rację. - Ale co to jest? Drabina Jakubowa? - spytał zdumiony Jon Rhys Jones. - Nie widzę jakoś mnóstwa wchodzących i schodzących aniołów - mruknął Don Thwaite. - Ponieważ nic po niej nie schodzi - poddał myśl Tom Pimm - to może ktoś z nas wdrapie się do góry i sprawdzi? Wszystkie oczy zwróciły się na autora pomysłu, który wykręcił się pospiesznie: - Jestem trochę za ciężki, no nie? A to wydaje się kruche. Obrzucił Mitzi fachowym spojrzeniem. - Dziewczyna jest z nas najlżejsza. - I gdyby nie ja, nie byłoby drabiny, no nie? - powiedziała. Nie zważając, że światło może ją poparzyć lub porazić prądem, chwyciła się drabinki. Szybko wspięła się na górę, zatrzymując się tylko raz, by obciągnąć spódniczkę - co i tak na niewiele się zdało - i zniknęła w blasku. Minutę później ukazała się jej twarz i jedna dłoń. Mitzi spojrzała na nas z wysoka, wołając: - Hej, tu czeka na nas prawdziwa uczta! Chodźcie tu, wszyscy! - i znów zniknęła nam z oczu. - Nie wiem, czy powinniśmy iść wszyscy - zastanawiał się Joh Rhys Jones. - Czytałem tę książkę o tajemniczych zniknięciach, wiecie... No, może ktoś z nas powinien zostać tutaj. Jeżeli Tom uważa, że jest zbyt ciężki... Jednak twarz Toma przybrała wyraźnie głodny wyraz. Tak więc w końcu to nasza ekspedientka Sandra - nieśmiałe stworzenie - została na dole z Bobem mechanikiem. Jako prezes, pierwszy poszedłem w ślady Mitzi. W chwilę potem wynurzyłem się z podłogi w obszernej budowli bez ścian. Białe, stojące kręgiem kolumny podtrzymywały kopulasty strop, szerokie schody prowadziły na rozpościerający się wokół trawnik, a kilkaset metrów dalej zielenił się las. Dwie fontanny tryskały strumieniami wody padającej z pluskiem do alabastrowych mis. W powietrzu słychać było śpiew ptaków, chociaż żadnych nie dostrzegłem. Natomiast zauważyłem kalejdoskop wirujących barw między fontannami. Z początku sądziłem, że to po prostu tęcza pyłu wodnego; ale zmiany były zbyt szybkie, a kolory zbyt intensywne. Wokół rozchodził się zapach lilii i róż, chociaż na zielonej murawie nie zauważyłem żadnych kwiatów. Inne kuszące aromaty unosiły się znad długiego stołu zastawionego przysmakami, które Mitzi właśnie degustowała. Niebawem my też. - Ale gdzie jesteśmy? - zastanawiała się Glenda, skubiąc wafel posmarowany humbiszem. Tom Pimm dostojnie podniósł w górę otwartą butelkę ampatuzy i pewnie miał zamiar wygłosić swoje zdanie na ten temat... gdy po polanie przeleciał dźwięk gongu. Prawie sto metrów dalej powietrze zaczęło świecić i pałac Aladyna - coś pośredniego między Taj Mahal a chińską pagodą - wyłonił się z nicości jak obraz na zdjęciu robionym Polaroidem. Grupa ludzi w kusych tunikach wyszła na trawnik, boso, i radośnie ruszyła w kierunku naszej rotundy i oczekującej uczty. Kiedy nas zauważyli, stanęli jak wryci. Podszedł do nas tylko jeden mężczyzna oraz kobieta. Ona była wierną kopią Brigitte Bardot, on zaś przypominał Cary Granta w średnim wieku. Pozostali wyglądali jak Omar Sharif, Greta Garbo, Sophia Loren - wszyscy w swoich najlepszych latach... Dałem spokój - O rany! - wykrzyknęła Mitzi. Tylko ona jedna wśród nas była ubrana jak tamci. Pewnie dlatego Bardotka zwróciła się do niej. - Skąd tu? - Wspięliśmy się po drabinie z mieszkania pana Pecka... zaczęła Mitzi. - Mieszkania? - Mnóstwo domów w jednym - skomentował Cary Grant. - Dwudziesty, dwudziesty pierwszy. Ulubiony okres. Z przeszłości. Niesamowite. - Tam zaświecił się sufit. Tak jak tu - Mitzi wskazała palcem na posadzkę rotundy. Bardotka weszła w blask. Tymczasem zacząłem wyjaśniać Cary Gramowi nasze sny o kalopkach i kruclach, ale Bardotka wróciła, zanim opowiedziałem wszystko. - Prawda. Zajrzałam. Niespodzianka dla dwojga na dole! - Ludzie, czy wy musicie mówić hasłami z krzyżówek? mruknął Don Thwaite. - Krzyżówek? - Bardot wyglądała na lekko zdziwioną. Nie, bez gniewu. Odkryty słaby punkt psychofizyczny. Może nadmierna zmiana rzeczywistości? Cary Grant szturchnął ją łokciem. - Podróżnicy w czasie zwabieni przez snożyw. Wielka aprobata! - Nie wiem, czy to prawda, czy sen - powiedziała Mitzi. Cary Grant przyłożył jej dłoń do czoła, jak gdyby sprawdzając, czy nie ma gorączki. - Siódmy stopień frustracji - powiedział do kobiety. Dwunasty stopień pożądania! Dziesiąty stopień wyobraźni. Zgadza się! - Dziura w czasie - rzekła Bardotka. - Kłopotliwe. - Nonsens. Nieszkodliwe. Można przyzwać przodków z czasów przed Snem. Na przykład Spearshakera. “W tym śnie śmiertelnym marzenia przyjść mogą, kiedy zrzucimy z siebie więzy ciała”, pamiętasz? A potem wymazać pamięć. Bezpiecznie. - Przypominam: nie można wymazać pamięci podświadomej. Poza tym najprawdopodobniej przyzwie się czarne sny, a nie białe. Czarodziejów, czarownice, dzikusów. Pamiętaj: liczba trzynaście. - A co ma z tym wspólnego liczba trzynaście? - przerwałem im. - Proste - powiedziała Bardotka. - Trzynastoboczne kryształy rezonansowe wszczepione tutaj - dotknęła swojego czoła. Pomagają nam podłączyć się do Siły. Strumienia Rzeczywistości. Energia w materię; materia w energię. Wszechświat przez cały czas oscyluje między rzeczywistością a snem, jak jeden gigantyczny mózg. Uchwyć moment przejścia i dowolnie formuj fragmenty. Zmień swoją postać. Jedz snożyw, jakby nigdy nic. Wszystko skomercjalizowane, oczywiście. Wielki Komózg koordynuje wszystkie umysły przez kryształki. Sny opatentowane i zastrzeżone. Inaczej anarchia. - Chcesz powiedzieć, że możecie dowolnie zmieniać rzeczywistość? Bardotka skinęła głową. - Wszystko jest snem. To naukowo uzasadnione. I wyjaśniła mi, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa z jej wyjaśnień. Właśnie doszła do aspektów ekonomicznych - siła nabywcza rynku, psychofizyczny popyt i podaż - kiedy Cary Grant ulitował się wreszcie. - Jedzcie, pijcie, weselcie się - powiedział i zachęcił gestem resztę swoich gości, którzy wyglądali jak gwiazdy filmowe z naszych czasów. - Czekaj - rzekł Max Edmunds - jeżeli to jest świat ze snów, to jak on wygląda naprawdę? - Głębiej? Pod wszystkimi warstwami snów? Gdyby je usunąć? - Cary Grant wzruszył ramionami. - Kto wie? Może jest martwy. Tylko nagie skały... W tej chwili tłum gości z Gretą Garbo na czele ruszył do stołu i porwał nas ze sobą. Tom Pimm poklepał się po brzuchu. - Pełny - oznajmił poufnie. - A więc pora na afro - powiedziała Bardotka. - Deser? Nie przełknę już ani okrucha. - Afro. Afrodyzjak - odparła i zagwizdała melodyjnie. Z wirującego między fontannami kalejdoskopu zaczęły się rozchodzić opary odurzającego zapachu. Muszę opuścić zasłonę milczenia na wydarzenia, jakie miały miejsce na zielonej murawie. Wystarczy, jeśli powiem, że byliśmy bardzo zmęczeni, kiedy ludzie z przyszłości odprowadzili nas z powrotem do świecącego miejsca w posadzce rotundy. Odprowadzili? Niemalże zapędzili. - Możecie przynajmniej powiedzieć, który to wiek? - Maxowi Edmundsowi przyszło do głowy, by o to zapytać, gdy doprowadzali go do otworu; ale Bardotka tylko poklepała go po głowie i wepchnęła w blask. Tom Pimm oblizał wargi. - Czy wasze posiłki zawsze się tak kończą? Bardotka mrugnęła porozumiewawczo i Pimm też zniknął w otworze. Następna była Mitzi, ale Cary Grant najpierw dotknął jej czoła. - Zerowy stopień frustracji. Pierwszy stopień pożądania rzekł do Bardotki. Zaśmiała się. - Niech idzie ostatnia. Dziura może się zamknąć wcześniej. Jeden po drugim zostaliśmy pospiesznie wepchnięci do otworu. Na dole zobaczyliśmy, że nieśmiała Sandra i Bob ubierają się szybko, odwróceni do nas plecami. Gaz afro musiał dotrzeć i tu... Ostatnia zeszła Mitzi. Gdy tylko dotknęła stopami dywanu, drabina zaczęła znikać i sufit przygasł. Wkrótce mieliśmy nad głowami zwykły tynk. Świecący okrąg znikł razem z drabinką. Tom Pimm zatarł ręce. - Dobra! To w następną sobotę spotykamy się znowu! Jednak w ciągu następnego tygodnia nie śniło mi się nic ciekawego, a w sobotę okazało się, że pozostałym też nie. Cała nasza trzynastka chwyciła się za ręce, tańcząc wokoło pokoju i wyśpiewując kuplety. Mimo to nic nie zabłysło. Nic nie spadło z sufitu. W końcu zrezygnowaliśmy. - To przez Mitzi - stwierdziła Mary Gallagher. - Powinna była pozostać czysta. Dziewicą. Tak jak mówił kiedyś pan Edmunds... Jak oni ją tam nazwali? Czynnik spółkujący? - Czynnik zespalający - autorytatywnie pokiwał głową Max Edmunds. - To kwestia energii psychicznej dojrzewającego libido. Ona była tym paranormalnym kanałem łączącym nasze sny ze światem przyszłości. Była seksualnym wulkanem, lecz wyładowała kipiącą w niej energię. - A czyja to wina? - Tom spojrzał na mnie oskarżycielsko. - Widziałem, coście robili po jedzeniu. Zacząłem się bronić. Zaciekle. W dużym stopniu dlatego, że minął już tydzień i znowu rządziły nami normalne reguły zachowania. - Nie wińcie mnie! Bardotka zaaranżowała to specjalnie, żeby załatać dziurę czasową! - I teraz już nigdy nie będziemy tak dobrze jadać. Wszystko przez pana. Żaden z nas nie dotknąłby Mitzi - Tom stał się płomiennym obrońcą moralności. - Pan był zbyt zajęty Gretą Garbo - wytknąłem. Jednak stałem na straconej pozycji, bo Glenda zauważyła mściwie: - A co to było mówione na początku o dwunastym stopniu pożądania, a potem o pierwszym? Ależ narobił pan bigosu. Zresztą czego można się spodziewać po zaprzysięgłym starym kawalerze? Prawdopodobnie dziewczyna straciła zdolności na zawsze. Odwróciłem się do Mitzi, która wpatrywała się uparcie w widok za oknem. Zastanawiałem się, dlaczego ma na sobie workowaty sweter i stare dżinsy; ale to z pewnością nie miało z tym nic wspólnego. - Lepiej podzielmy zapasy - powiedział Tom, jakby to on był prezesem. Nikt się nie sprzeciwił. Pimm ruszył grabić moją spiżarnię. - Czy nie moglibyśmy spróbować innego sposobu? - spytałem. Jon Rhys Jones obrzucił mnie złym spojrzeniem. - To już koniec, nie rozumiesz, chłopie? Szczególnie nie spodobało mi się to “chłopie”. Jednak to nie był koniec. Dwa miesiące później Mitzi stwierdziła, że jest w ciąży. Nic mi nie powiedziała. Dowiedziałem się o tym po raz pierwszy, kiedy przyszli do mniej dwaj policjanci. Mitzi była nieletnia i kontakty seksualne z nią stanowiły przestępstwo. Nawet sugerowano delikatnie, że rzecz nie odbyła się za jej przyzwoleniem. Coś jakby gwałt, a nie uwiedzenie. Myślę jednak, że to tylko policja chciała mnie nakłonić, abym przyznał się do czegoś poważniejszego, co by lepiej wyglądało w raportach. Oczywiście opowiedziałem o wszystkich wydarzeniach, które doprowadziły do tej kłopotliwej sytuacji, i odesłałem policjantów do Glendy, Dona, Maxa i innych członków Stowarzyszenia po potwierdzenie. Do tej pory zjadłem już wszystkie produkty z przyszłości i wyrzuciłem puste puszki na śmietnik. Poradziłem policjantom, by poszukali tych opakowań na wysypisku za miastem. Może nawet znajdą je jeszcze na wierzchu. Jeżeli dobrze się przyłożą... - A więc - powiedział pierwszy policjant, ignorując moje dobre rady i pracowicie skrobiąc coś w notesiku - przyznaje się pan dobrowolnie do odbycia stosunku płciowego z Mitzi Hayes tu, w tym mieszkaniu... - Nie, nie tu; tam na górze - pokazałem palcem. - Na suficie? Jak muchy? - Wyżej... - Na strychu? - Nie, w przyszłości... I to popsuło wszystko. - Ja też tak sądzę - zgodził się policjant numer dwa. Mimo to byli bardzo uprzejmi; aresztowali mnie tylko i obiecali sprawdzić moje zeznania - między innymi u Mitzi, która najwidoczniej podczas przesłuchania zapomniała powiedzieć o stowarzyszeniu. No, to było zrozumiałe. Ponadto powiedziałem im o ogłoszeniach, jakie umieściłem przed kilkoma miesiącami w gazetach. Po cóż miałbym to robić, gdyby cała historia nie była szczerą prawdą? Obiecali to też sprawdzić. Czy uwierzycie, że nikt z byłych członków Stowarzyszenia Sennej Telewizji nie potwierdził moich zeznań? Kilku przyznało, że zna mnie z widzenia, inni przysięgali, że nigdy w życiu mnie nie widzieli. Kiedy znalazłem się na wolności za kaucją, oczekując procesu za seksualne wykorzystanie nieletniej i pozbawiony pracy do czasu wyjaśnienia sytuacji - John Rhys Jones pewnej nocy wśliznął się do mojego mieszkania. - Strasznie mi przykro, chłopie - tak w skrócie brzmiało to, co miał do powiedzenia - ale wiesz, jak to jest, kiedy ma się rodzinę, o której trzeba myśleć, i interes, taki jak sklep mięsny. Nie mogliśmy pozwolić się zamieszać w orgię! Dobrze, że mała Mitu była na tyle rozsądna, by wybrać doświadczonego człowieka, takiego jak Tom... Tak to było. Najśmieszniejsze w całej tej historii okazało się to, że na początku mogłem dostać tylko kilka miesięcy, a nawet wyrok w zawieszeniu. Niestety, nie po tym, co powiedziałem policji. Skierowano mnie na obserwację psychiatryczną. Czytałem o takich przypadkach jak mój. Ktoś popełnia błahe wykroczenie i na bliżej nieokreślony czas zostaje wydany na pastwę zapracowanych psychiatrów więziennych. Ponieważ uznaje się go za szaleńca, może odsiedzieć pięć lat, zanim podejmą jakąś decyzję. Albo dziesięć. Natychmiast schowałem dumę do kieszeni i przysiągłem, że złożyłem fałszywe zeznania. Nikt mi nie uwierzył. To przez te ogłoszenia w gazetach. Najbardziej rozwścieczające było to, że przecież wcale nie musiałem o nich wspominać. Tylko jak inaczej mogłem wyjaśnić historię powstania Stowarzyszenia Sennej Telewizji? Tyle, że ono nigdy nie powstało, zgodnie z zeznaniami innych członków - których nazwiska na pewno wybrałem na chybił trafił z książki telefonicznej lub adresowej. Jedno było w tym wszystkim pocieszające. Nie uznano mnie za niebezpiecznego wariata. Tak więc nie wysłano mnie do surowo strzeżonego zakładu dla stukniętych kryminalistów gdzieś na smaganym wiatrem odludziu. Zamiast tego zamknięto mnie w zakładzie dla umiarkowanie groźnych przypadków, gdzie pensjonariusze mogą wyplatać koszyki i hodować kapustę dla dyrektora lub też zajmować się innymi użytecznymi zajęciami. Mija już sześć miesięcy, a tak jak się obawiałem, mój przypadek nie doczekał się wyjaśnienia. Więzienne jedzenie jest okropne, jeśli zakosztowało się skleszu i kalopków. Gotowana kapusta, tłuczone kartofle, żylasty stek; to wystarczy, żeby wywrócić żołądek każdego szanującego się smakosza. Jednak robię postępy. Ponieważ jestem w grupie pensjonariuszy uznawanych za nieszkodliwych, pielęgniarze czasem pozwalają nam pracować bez nadzoru. Korzystam z tej sposobności, by opowiedzieć moim współtowarzyszom o przysmakach przyszłości. Nie zapominając też o orgii, która miała miejsce po uczcie. Wybieram wtedy dwunastu uczniów, by tańczyli wokół mnie, śpiewając: “Prosimy ze łzami, sypnijcie kruclami!” oraz: “Chcemy dzban duży - ampatuzy!” Oczywiście nie ma tu Mitzi. Trzymają nas z daleka od kobiet. Rozważcie jednak: trzech z moich uczniów nie ma jeszcze dwudziestu lat. Morris, Martin i Paul. Morris znalazł się tu za ekshibicjonizm. Mamin to podglądacz. Paul kradł damską bieliznę suszącą się na sznurach. Na swój sposób są oni wulkanami seksu i z konieczności dziewiczo czystymi. Wszyscy mamy niepokojące sny, od kiedy namówiłem moich uczniów, by wypluwali swoje nocne porcje largactilu i chlorpromazyny, jak tylko pielęgniarze się odwrócą. Śpimy niespokojnie, chociaż jeszcze nie ze względu na reklamy kalopków i krucli. Wystarczy jednak, że przeprowadzę małą kampanię propagandową i że więzienna kuchnia nadal będzie nas karmiła klajstrowatą kapustą... Pomyślcie. Dziesiąty stopień frustracji. Dziesiąty stopień pożądania. Dziesiąty stopień wyobraźni! Dziś po południu prawie nam się udało. Cała trzynastka tańczyła w warsztacie pośród porzuconych koszyków. Morris aż się spocił; i nie tylko z wysiłku. Paulowi ślina ciekła z ust. Marlinowi oczy wyszły na wierzch. I pojawiło się świecące miejsce na suficie. Nie jakaś plama słonecznego światła. To była Dziura. - Nie zatrzymujcie się! - krzyknąłem - “Strzel sobie puszkę kalopków! Chcemy humbiszu! Ampatuzy!” Właśnie w tej chwili stojący na czujce Sparky Jones, alkoholik, dostrzegł przez dziurkę od klucza zbliżającego się szybko pielęgniarza Turnera. Tak więc musieliśmy przerwać taniec. Blask zagasł natychmiast. Jednak jutro na pewno nam się uda. Albo za tydzień. Stowarzyszenie Sennej Telewizji wznowiło obrady. Krucle i kalopki, jakże za wami tęsknię! Przełożył Zbigniew A. Królicki Nominacja do nagrody “Nebula” w roku 1986 GARDNER DOZOIS, JACKDANN, MICHAEL SWANWICK BOGOWIE MARSA Percival Lowell był jednym z najbystrzejszych astronomów swojego czasu, a jego dzieło Mars jako środowisko życia, stało się z pewnością natchnieniem dla znakomitych opowieści marsjańskich, a w szczególności, jak się wydaje, autorstwa Edgara Rice’a Burroughsa. Niestety, sondy marsjańskie wysłane siedemdziesiąt lat po napisaniu książki Lowella udowodniły, że obraz planety jest jakże inny... i rozczarowujący. Nadzieja jednak pozostaje... a dowodzi tego choćby to opowiadanie napisane przez trzech autorów, z których każdy urodził się wiele lal po czasach Lowella. Kiedy zerwała się burza, byli na zewnątrz i odczepiali lądownik marsjański. Mając przy sobie Woody’ego i Johnboya, którzy przytrzymywali go za ramiona, Thomas przeciął ostatnią linę. Prostując się po kolei ściągnęli ostrożnie z lądownika oba jej końce. Na komendę Thomasa - wypuścili z rąk. Metalowa lina odleciała połyskując w jaskrawym blasku słońca i wijąc się jak zraniony wąż. Schodziła z ich orbity i oddalała się topniejąc w oczach. Lądownik unosił się swobodnie w przestrzeni przywiązany do Lemiesza pojedynczym, cienkim przewodem. Johnboy uchwycił kluczem sześciokątną śrubę wystającą nad górną rozporą nogi lądownika i przekręcił go. Wysunęła się spod korpusu jak powolna, pełna gracji pajęcza noga. Uderzył lekko w następną śrubę i szarpnął, ale nie przytwierdził się jak należy, stopy mu uciekły i wszedł w powolny ruch obrotowy. Kręcąc salta i śmiejąc się odpłynął na odległość rozciągniętej linki. Klucz wyślizgnął mu się z ręki, uderzył w metalowy kadłub statku i poszybował w przestrzeń. - Wy patałachy! - krzyknął Thomas przez otwarty kanał interkomu. Aparat miał ostry, przenikliwy dźwięk z powodu zakłóceń słonecznych, lecz mimo to Thomas usłyszał śmiech Woody’ego i Johnboya. - Dosyć tego, przestańcie błaznować! Kończmy robotę. - Wszystko u was w porządku? - zapytał kapitan Redenbaugh ostrym tonem z wnętrza statku i Thomas skrzywił się. Poprzednim razem, kiedy wyszli we trzech na symulator przećwiczyć ten manewr, Johnboy zaczął się wygłupiać i przypadkowo walnął nakrętką prosto w obudowę materiału krystalicznego, niszcząc laserowy łącznik z Ziemią. I czy kapitan nie ochrzanił ich za to? NASA też się nieźle wściekła - pozbawieni lasera musieli zdać się na radio, które było podatne na zakłócenia w czasie wysokiej aktywności słonecznej, jak tego roku. Trudno było mieć do nich pretensje, że trochę rozrabiali na symulatorze po mieniących grożącego klaustrofobią zamknięcia w ciasnym statku, ale odpowiedzialność za gładki bieg spraw ponosił jedynie on: tutaj dowodzenie należało do niego. Odczuwał przez to osamotnienie i izolację, ale w końcu dlatego wyciskał z siebie siódme poty od pierwszych dni przygotowań do lotu. To była jego załoga, jego szansa na chwałę i nie pozwoli nikomu ani niczemu jej zaprzepaścić. - Wszystko w porządku, kapitanie - powiedział Thomas. Odcumowaliśmy lądownik i jesteśmy prawie gotowi do drogi. Myślę, że do rozłączenia pozostało około dwudziestu minut. Mówił spokojnie, rzeczowo, tak jak nakazywała tradycja, mimo że czuł narastające z każdą chwilą podniecenie. Miał nadzieję, że jego przyśpieszone tętno nie było zbyt widoczne na czujnikach. Już za kilka minut nastąpi pierwsze lądowanie człowieka na Marsie! Nim upłynie godzina, znajdzie się tam - o czym zawsze marzył. Na Marsie. I będzie dowodził. Co ty na to, ojczulku? pomyślał z nutą ironii. Czy teraz ci starczy? Nareszcie? Johnboy przyciągnął się z powrotem do burty statku. - No, już dobrze - powiedział surowo Thomas - jeśli jesteś gotowy, to wracajmy do pracy. Ty i Woody wyrzućcie te graty z lądownika; ja tu zostanę i przypilnuję wszystkiego. - Wedle rozkazu, panie kapitanie - odparł Johnboy z uprzejmą drwiną. Thomas westchnął. Johnboy to porządny chłop, ale jest trochę narwany i czasami trzeba go usadzić. Woody i Johnboy zaczęli wyciągać skrzynki z lądownika, który dla zaoszczędzenia miejsca w Lemieszu służył za przechowalnię prowiantu na drogę powrotną. Żartowali sobie, że powinno się pozwolić paru skrzyniom mrożonej mięsnej brei, którą NASA bezczelnie nazywała jedzeniem, uciec w przestrzeń kosmiczną, ale w końcu dwie postacie w skafandrach, obładowane skrzynkami, wgramoliły się do śluzy powietrznej i zniknęły w środku. Thomas został sam, zawieszony w przestrzeni. Tu było się naprawdę samemu z rozwierającym się ogromem Wszechświata otaczającego cię ze wszystkich stron. Ogarniał człowieka lekki strach, ale miało to jakiś smak po długich miesiącach stłoczenia wraz z trzema innymi mężczyznami na pokładzie Lemiesza. Na statku nie można było mówić o intymności, lecz tutaj, w pojedynkę, miało się idealny spokój. Tylko ty, gwiazdy, próżnia kosmiczna... i, oczywiście, Mars. Thomas odpoczywał na końcu liny unosząc się swobodnie i patrzył, jak Mars, ogromny i czerwony, obraca się pod nim jak jakiś gigantyczny, wolno wirujący rdzawy bąk. Mars! Leniwie błądził wzrokiem po znajomych miejscach. Kasei Vallis, dolina wyschniętej rzeki i kratery po uderzeniach meteorytów znaczące jej dno... czerwonawy brąz oraz szarość mgły i szronu w Noctis Labyrinthus, Labiryncie Nocy... ogromna blizna Vallis Marineris, największej ze szczelin, rozciągająca się przez dwie trzecie drogi wzdłuż równika... wielkie twory wulkaniczne na Tharsis... i dolina Chryse, gdzie wkrótce będą spacerować. Mars był Thomasowi tak znany jak ulice rodzinnego miasta; bardziej nawet, bo kiedy był dzieckiem, jego rodzina przenosiła się stale z miejsca na miejsce, a Mars był wciąż ten sam. W młodości Thomas był opętany Kosmosem, a szczególnie Marsem... jakby zawsze skądś wiedział, że pewnego dnia znajdzie się tutaj, unosząc się bezcieleśnie jak antyczny bóg nad powoli obracającą się czerwoną planetą. Kiedy chodził do szkoły średniej, napisał referat o tektonice kontynentów Marsa. Jeszcze jako chudy, wątły chłopiec ze szkoły podstawowej, mając dziesięć, może jedenaście lat, nauczył się na pamięć wszystkich dostępnych map Marsa, przestudiował każdy krater, każdą dolinę i każde pasmo górskie. W półśnie jego myśli cofnęły się jeszcze dalej, do tego dnia na poddaszu starego domu w Wrightstown, niedaleko bazy lotniczej McGuire - gdzie dźwięk startujących odrzutowców miesza się z odgłosami leniwego sobotniego popołudnia, kiedy dzieci grają w baseball i wrzeszczą, buczą kosiarki do trawy i szczekają psy, a przez okno wraz z łagodnym powietrzem wiosennym dolatuje rdzawa woń pyłków kwiatowych - w którym Thomas znalazł stary, postrzępiony egzemplarz Księżniczki na Marsie Edgara Rice’a Burroughsa. Spędził tam kilka godzin na lekturze, a dzień mijał niepostrzeżenie, aż zrobiło się tak ciemno, że już nie widział liter. Tej samej nocy czytał ją potajemnie w łóżku, przy świetle miniaturowej latarki. W końcu zapadł w sen. Śnił o olbrzymich czwororęcznych, zielonych ludziach, thoatach i zitidarach, herosach wymachujących długimi mieczami i pięknych księżniczkach... bliźniaczych miastach Helium... wyschniętych dnach mórz, oświetlonych opalizującym światłem dwu śmigłych księżyców... nomadzkich pieczarach Tharków, barbarzyńskich jeźdźców zdobiących się błyszczącymi klejnotami i kosztownymi, jedwabnymi strojami do konnej jazdy. Przez chwilę, wpatrując się w Marsa, doznał dziecięcego uczucia żalu, że to wszystko w rzeczywistości nie czekało na niego, i wtedy roześmiał się gorzko z samego siebie. Nie można było wątpić, że tamte dziecięce sny posiadały swą moc; w końcu przyprowadziły go tutaj, tak czy nie? W tym samym momencie rozpętała się burza piaskowa. Nadciągnęła od strony skamieniałych pustyń i równin; Thomas patrzył z przerażeniem, jak zaczęła powoli ogarniać całą planetę niczym obrus naciągany na okrągły stół. Tam w dole wiatry, poruszając się z prędkością setek kilometrów na godzinę, ścigały się po powierzchni wypełniając niebo kotłującymi się, żółtobiałymi chmurami piasku. Piaskowa kurtyna. - Thomas, widzisz to? - pytanie kapitana zabrzmiało w uszach Thomasa. - Tak - odpowiedział ponuro. - Widzę. - Wygląda paskudnie. Przyglądali się, jak burza powoli i bezlitośnie zamazywała całą widoczną powierzchnię planety. Drobne szczegóły terenu, doliny i kamieniste pola zniknęły pierwsze, po nich zaś czapy polarne. W końcu zniknął szczyt wulkanu Olympus - najwyższego wzniesienia w całym Układzie Słonecznym. - To już koniec - powiedział kapitan ze smutkiem. - Załatwiła nas. Lądowania dzisiaj nie będzie. - Kurwa mać! - wybuchnął Thomas, czując, jak mu się flaki wywracają z żalu i wściekłości. Był tak blisko. - Uważaj co mówisz, Thomas - ostrzegł go kapitan. - To jest kanał otwarty. Chciał mu przypomnieć, że nie wolno gorszyć przysłuchującego się im Wielkiego Ziemskiego Audytorium. O, do diabła, jasne, że nie! - Gdyby zaczekała chociaż parę godzin, zdążylibyśmy zejść... - Powinieneś się cieszyć, że nie zaczekała - odparł łagodnie kapitan. - Siedzielibyście tam teraz z założonymi rękami, a piasek zasypywałby was po uszy. Podczas takiej burzy wichura może sięgać dwustu kilometrów na godzinę. Wolałbym nie stawiać jej czoła na powierzchni Marsa. Spokojnie, Thomas, mamy mnóstwo czasu. Jak się wypogodzi, natychmiast schodzicie. Nie może trwać wiecznie. Pięć tygodni później burza w końcu ucichła. To były trudne dni dla Thomasa, naładowanego bezużyteczną energią jak tygrys w klatce. Stał się przewrażliwiony na punkcie wszystkiego, co go otaczało - kwaśnego, przenikliwego zapachu ludzkiego ciała i lekko metalicznego smaku powietrza. Czuł się jak w kotłowni - wszędzie plątanina rur, wąskie i zagracone korytarze o blaszanych ścianach, których widoku nie można uniknąć. Pierwszy raz od początku wyprawy zaczynał poważnie odczuwać klaustrofobię. Ale prawdziwym wrogiem był czas. Thomas miał gorzką świadomość bezlitosnego tykania zegara mechaniki nieba. Wiedział, że wkrótce otworzy się optymalne okno startowe dla podróży powrotnej i że wtedy muszą skierować się ku Ziemi albo nigdy nie wrócą do domu. Nie miało znaczenia, czy burza ucichnie i wylądują na Marsie, a Thomas otrzyma w końcu szansę popisania się tym, co mu się słusznie należało - czy też to wszystko nie nastąpi; kiedy otworzy się okno startowe, muszą odlecieć. Mogli być jeszcze tylko parę dni na orbicie Marsa, a burza piaskowa ciągle szalała. Bezczynność wszystkim działała na nerwy. Thomas stwierdził, że szczególnie trudno mu znieść maniacką pilność Johnboya. Coraz częściej przyłapywał się na tym, że wydziera się na niego przy jedzeniu i w czasie wolnym od zajęć. W końcu kapitan musiał zwrócić mu uwagę na osobności. Thomas bąknął jakieś “przepraszam”, a dowódca zmierzył go wzrokiem i powiedział: - Stary, mamy kupę czasu. Nie martw się, jeszcze cię tam zawieziemy po czym uśmiechnęli się do siebie. Kapitan Redenbaugh, rodem z Nowej Anglii, był dobrym oficerem, spokojnym i rzeczowym; stawał się coraz bardziej stanowczy i flegmatyczny, w miarę jak rosło napięcie i wszystkim zaczynały puszczać nerwy. Johnboy zwykle mówił o nim: kapitan Ahab. Dowódcy przezwisko właściwie się podobało, co między innymi sugerowało, że za kamienną maską na jego twarzy kryje się istotnie poczucie humoru. Kapitan uścisnął Thomasowi dłoń, by go podtrzymać na duchu, i skierował się ku pulpitowi łączności radiowej. Thomas patrzył za nim przełykając nagły potok gorzkich słów, których i tak by nigdy nie wymówił... w każdym razie nie tutaj, gdzie ściany dosłownie miały uszy. Od czasu Skylabów astronauci lecieli ze świadomością, że wszystko, co się powie na statku, będzie podsłuchane i ocenione przez NASA. Nim dzień upłynie, ktoś w Houston postawi zapewne czarny krzyżyk przy jego nazwisku w karcie wytrzymałości psychicznej wyłącznie dlatego, że nerwowo nie wytrzymał oczekiwania. Ale, niech to szlag trafi, tamtym było łatwiej, nie ciążyła na nich odpowiedzialność za pełnienie symbolicznej funkcji “Czarnucha na Niebie” NASA wobec wszystkich białych ludzi, którzy tylko czekają, żebyś coś spieprzył. W czasie lotu czuł, że jest trzecim w hierarchii - Woody i kapitan mogliby z łatwością sami pokierować statkiem i przeprowadzić większość podstawowych eksperymentów naukowych ale grupa lądująca miała być na jego rozkazy, stanowiła dla niego szansę na zrobienie wreszcie czegoś innego niż odgrywanie roli czarnej twarzy na wszystkich fotosach NASA z serii “Nasi Dzielni Astronauci”. Pamiętał, co mu w młodości setki razy mówił ojciec, ten wymagający, narzucający swoją wolę, twardy człowiek: “Tam, w górze, jest świat białych ludzi. Jeśli chcesz odnieść sukces, musisz im pokazać, że jesteś najlepszy. Wduś im siebie w gardło, spraw, żebyś był im potrzebny. Musisz być dwa razy lepszy od każdego z nich...” “Tak, tato. Żebyś wiedział”, powiedział teraz do siebie, myśląc jak zawsze o jednym, jedynym przypadku, kiedy widział swego ojca, jak leżał na ziemi pijany, cały obśliniony i cuchnący, tego wieczoru, gdy po raz trzeci pominęli starego przy awansach na generałów brygady, zmuszając go do natychmiastowego odejścia na emeryturę. “Najpierw trzeba mieć tę szansę, tato”. Przypomniał sobie karykaturę Rona Cobba, którą widział w dzieciństwie i która odtąd nie dawała mu spokoju: rysunek pokazujący Murzynów w skafandrach kosmicznych na Księżycu - zamiatających teren lądowiska Apolla 58. - Znów tracimy kontakt z Houston - powiedział Woody. Nie mogę utrzymać łączności. - Pokręcił gałką odbiornika i do kabiny dotarł głos kogoś z Kontroli Lotów, przerywany i prawie całkiem zagłuszony przez gwizdy i trzaski. Brzmiało to jak smażenie jajek na patelni. -... słyszysz?... nie słyszę cię... Lemiesz... tracę łączność... Przez wiele tygodni aktywność słoneczna była niezwykle wysoka, a właśnie przed kilkoma godzinami NASA ostrzegła ich o bardzo silnym rozbłysku na Słońcu, który miał niebawem zalać szumem radiowym połowę Układu Słonecznego. Nawet w trakcie tego nasłuchu głos ludzki tonął już w zakłóceniach, a gwizdy i trzaski były coraz silniejsze. - Noo, to po herbacie - rzekł posępnie Woody. - Ta erupcja słoneczna załatwiła nas na cacy. Gdybyśmy nie stracili lasera - spojrzał znacząco na Johnboya, który miał choć tyle przyzwoitości, że spuścił oczy - nie byłoby chyba kłopotów. Ale bez niego... no cóż, cholera, upłynie wiele dni, zanim odbiór się poprawi. Może tygodni. W złości uderzył palcem w wyłącznik radiowy; trzaski i gwizdy ustały. Wszyscy czterej mężczyźni milczeli przez chwilę, świadomi nagle, jak powiększyła się ich izolacja. Od miesięcy jedynym kontaktem z Ziemią, jaki im pozostał, był cichy głos z radia, a teraz i to zostało brutalnie przerwane. Poczuli się strasznie samotni, jakby się znaleźli jeszcze dalej od domu. Thomas odwrócił się od pulpitu radiowego i przez wielki iluminator machinalnie spojrzał na Marsa. Starczyła jedna chwila, żeby zauważyć, że coś się w nim zmieniło. Jednolita, brudnożółtawa pokrywa chmur rozstępowała się i przechodziła w szereg pasm, przeobrażając planetę w gigantyczną pisankę, umożliwiając od czasu do czasu obserwację powierzchni. - Hej! - zawołał Thomas, a w tym samym momencie Johnboy krzyknął piskliwie: - Patrzcie no! Nie zgadniecie, chłopcy, kto do nas wrócił! Wszyscy stłoczyli się wokół iluminatora przepychając się z zapałem. Burza, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ucichła w jednej chwili i cała powierzchnia Marsa była ponownie widoczna. Johnboy zaniósł się ogłuszającym rykiem; każdemu poprawił się humor - śmiali się, żartowali, klepali się nawzajem po plecach, a następnie, jeden po drugim, ucichli. Coś było nie w porządku. Thomas czuł, jak mu się włosy jeżą na głowie; zgiął go skurcz żołądka. Coś było nie tak. Ale co? Co...? Dostrzegł, że kapitan wstrzymuje oddech i wówczas do jego przytomnego umysłu wtargnęła prawda i poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Woody odezwał się pierwszy. - Ale... - powiedział obrażonym tonem, jak rozkapryszone dziecko - ale... to nie jest Mars. Na Marsie atmosfera jest rzadka, tak rzadka, że nie może utrzymać w górze pyłu - chyba, że wiatr wieje z wielką prędkością. Kiedy wiatr zamiera, cały pył opada szybko, jak drobne kamienie. Po pięciu tygodniach burzy wiatr ustał. Pył opadł. Ukazując całkiem inną planetę. Na powierzchni nadal przeważały kolory czerwony i pomarańczowy, ale teraz widać tam było wielkie płaty zielonego i szarawego ugru. Planeta wydawała się bardziej miękka, gładsza, o znacznie łagodniejszej rzeźbie terenu. Po chwili stało się jasne dlaczego: kratery - podobne do księżycowych, zarówno co do kształtu jak i rozmieszczenia - zniknęły, podobnie jak większość gór, stromizn, szczelin i wielkich tworów wulkanicznych. Ich miejsce zajęły dziesiątki cienkich, idealnie prostych niebieskich linii. Obwiedzione pasmami zieleni rozciągały się po całej planecie tworząc deseń krzyżujących się linii - od jednej czapy polarnej do drugiej. - Nie mogę niczego znaleźć - mówił Woody z rozgoryczeniem. - Co się ze wszystkim stało? Nie widać nawet Olympusa, na miłość boską! Największego, cholera, wulkanu w Układzie Słonecznym! Gdzie on się podział? Co to za cholerne linie? Thomas znów doznał nieprawdopodobnego olśnienia. Gapił się na planetę niezdolny do mówienia, niezdolny do udzielenia odpowiedzi, lecz Johnboy uczynił to za niego. Johnboy stał nachylony do okna z ustami otwartymi ze zdumienia, ale teraz jego twarz nabrała dziwnego, rozmarzonego wyglądu, a kiedy przemówił, miał głos człowieka wędrującego w krainie fantazji. - To są kanały - powiedział. - Kanały, guzik prawda! - warknął kapitan, pierwszy raz tracąc panowanie nad sobą. - Na Marsie nie ma żadnych kanałów! Ten pogląd odszedł razem z Schiaparellim i Lowellem. Johnboy wzruszył ramionami. - Więc co to jest? - zapytał spokojnie celując kciukiem w planetę, a Thomas poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po krzyżu. Naprędce przeprowadzone oględziny nie ujawniły żadnych szczegółów powierzchni możliwych do rozpoznania, żadnych punktów orientacyjnych znanych im z map fotograficznych próbników Mariner 9 i Viking, poza tym, że Johnboy zirytował kapitana twierdzeniem, iż największe posiadające nazwy kanały, które Percival Lowell opisał i naniósł na mapę w dziewiętnastym wieku - Strymon, Charontis, Erebus, Orcus i Dis - znajdowały się na swoich miejscach. - Musiała to zrobić burza piaskowa - stwierdził Thomas, rozpaczliwie szukając jakiegoś racjonalnego wyjaśnienia. - Może wiatr przeniósł piasek z miejsca na miejsce, zakrywając jedną część powierzchni, a odkrywając inną... Zawahał się i umilkł spostrzegłszy luki w swojej argumentacji, kiedy Johnboy parsknął śmiechem i powiedział: - Nieźle, stary. Naprawdę nieźle. Tylko, że nigdzie nie ma Olympusa, trzy razy wyższego od Mount Everestu! Nawet gdyby udało ci się schować go pod piaskiem, to wówczas mielibyśmy cholerną wydmę, trzy razy wyższą od Everestu... ale zdaje się, że tam nie ma już większych wzniesień. - Ja wiem, co się stało - oznajmił VZ’oody, zanim Thomas zdołał odpowiedzieć. Głos Woody’ego zabrzmiał tak dziwnie, że wszyscy zwrócili się w jego stronę. Do tej pory oglądał uważnie powierzchnię globu przez mały teleskop przeznaczony do badań nad satelitami Marsa, ale teraz, wsparty o jego statyw, patrzył błędnym wzrokiem na zebranych. Oczy miał błyszczące i rozgorączkowane, jakby zapadnięte w głąb czaszki. Lekko drżał cały, twarz mu pobladła, a skóra na niej była jak z wosku. On się przestraszy, uświadomił sobie Thomas. Woody umiera ze strachu. - To wszystko zdarzyło się już przedtem - dokończył ochryple Woody. - Co ty pleciesz? - zapytał Thomas. - Nie uczyłeś się historii? Woody był człowiekiem raczej małomównym, powoli i z namysłem cedzącym każde słowo, jak większość programistów. Teraz słowa wylatywały mu z ust coraz szybszym strumieniem, prawie że zderzając się ze sobą w pragnieniu wydostania się na zewnątrz. Głos miał cieńszy niż zazwyczaj i czuło się w nim histerię. - Lot Marinera 9, automatycznej sondy z 1971 roku. Pamiętacie? Weszła na orbitę Marsa, lecz nim zdołała wysłać choć jedno zdjęcie, nadciągnął wielki, gruby parawan z piasku, taki sam jak u nas. Ogromny, gigantyczny sukinsyn. Zakrył wszystko, pochłonął całą planetę na kilka tygodni. Żadnej widoczności. Na Ziemi uczeni rwali sobie włosy z głowy. Ale gdy burza w końcu ucichła i zdjęcia zaczęły napływać, wszystkich zatkało ze zdumienia. Żadnych szczegółów terenu w rodzaju tych opisanych przez Lowella, żadnych kanałów, nic - same kratery i szczeliny, wulkany i cały ten kram, który spodziewaliśmy się zobaczyć tym razem. Zatrząsł się ze śmiechu. - No i wszyscy wzruszyli ramionami i stwierdzili, że Lowell się pomylił: słaba widoczność, naciągane fakty, on tylko myślał, że widzi kanały. Może łączył ze sobą różne istniejące szczegóły powierzchni wyimaginowanymi liniami. Widział to, co chciał widzieć. Woody zamilkł, oblizał wargi, a potem zaczął mówić jeszcze szybciej i jeszcze cieńszym głosem. - Ale nie mieli racji, no nie? My wiemy lepiej, prawda, chłopcy? Dowody widzimy tuż zą oknem! Mój stary, zwariowany wuj Barry, on miał rację w tej sprawie od samego początku, a wszyscy inni jej nie mieli! Opowiedział mi, co się stało, ale ja byłem zwyczajnie za głupi, żeby mu uwierzyć! To byli kosmici, ci z UFO! Marsjanie! Zobaczyli nadlatującą sondę i rozpętali tę burzę, żebyśmy nie mogli dostrzec powierzchni - i wtedy wszystko pozmieniali. Pod osłoną burzy piaskowej przeobrazili całą cholerną planetę, żeby nas oszukać, żebyśmy nie mogli odkryć, że oni tam są! Tutaj mamy dowody! Zmienili ją z powrotem! Oni tam teraz są, faceci z latających talerzy! Oni tam są... - Gówno - powiedział kapitan ostrym, podniesionym głosem, którym trzasnął jak z bicza; ale najbardziej wszystkich zaskoczyło niespodziewane użycie wulgarnego słowa. Odwrócili się, żeby spojrzeć na niego tam, gdzie się unosił, w pobliżu pulpitu dowodzenia. Nawet Woody, który zdawał się być na krawędzi załamania jęknął z wrażenia i ucichł. Kiedy kapitan nabrał pewności, że skupia na sobie uwagę wszystkich, uśmiechnął się lodowato i powiedział: - Kiedy wy mieliście swoją małą psychodramę, ja w tym czasie zrobiłem niewielki sprawdzian. Tu są dane telemetryczne, i wiecie co? Wszystko wygląda tak samo jak przed burzą. I - den - tycz - nie! Radar dalekosiężny, podczerwień, wszystko... bębnił palcami po pulpicie -... wszystko jest takie samo, jakie było zawsze. Powietrze, które nie nadaje się do oddychania, niskie ciśnienie atmosferyczne, ujemne temperatury. Tylko piach i sterty cholernych, rdzawoczerwonych skał. Żadnego życia, żadnych wód powierzchniowych, żadnych kanałów. Przełączył monitor pokładowy na obraz z zewnętrznych kamer telewizyjnych, żeby każdy mógł zobaczyć Marsa znanego wszystkim ze zdjęć Marinera i Vikinga: skalistego, nierównego, podziurawionego kraterami; martwego. Bez zielonych oaz, bez kanałów. Wszyscy milczeli, oszołomieni dwoma sprzecznymi wizerunkami planety. - Nie mam pojęcia, co powoduje te dziwne halucynacje, których wszyscy doznajemy - ciągnął kapitan wskazując na iluminator, mówiąc powoli i spokojnie - ale wiem na pewno, że są to halucynacje. Tego nie pokazują kamery telewizyjne ani pomiary telemetryczne. Po prostu to wszystko jest nieprawdziwe. Z dyskusją przenieśli się do baru. Kaczor Donald - pomarańczowa, nadmuchiwana zabawka z osobistego ekwipunku Johnboya - uśmiechał się do nich życzliwie z sufitu, kiedy popijali z torebek lemoniadę sporządzoną z proszku rozpuszczonego w wodzie (NASA nie dowierzała im na tyle, by przydzielić każdemu rację alkoholu, a piersiówkę, którą Woody przemycił na pokład, dawno wysuszyli). Roztrząsali problem na wszystkie strony nie osiągnąwszy ani razu zgodnej opinii. “Wytłumaczenia” stawały się coraz bardziej naciągane, aż w końcu kapitan zaproponował klasyczną formułę: “zbiorowa hipnoza”, na co Johnboy zareagował głośnym śmiechem. Nastała długa, nieprzyjemna cisza. Raptem Johnboy, w odmienionym nastroju, powiedział spokojnie: - To i tak nie ma znaczenia. Stąd się nie dowiemy nigdy, co to jest. - Spojrzał na wszystkich trzeźwym wzrokiem. - Musimy podjąć tylko jedną decyzję: lądujemy albo nie. No więc? Nawet kapitan był zaskoczony. - Po tym wszystkim chcesz nadal lądować? Johnboy wzruszył ramionami. - Dlaczego nie? Czy nie po to przelecieliśmy taki kawał drogi? - To zbyt niebezpieczne. Nie wiemy nawet, co się tam dzieje. - Myślałem, że to tylko zbiorowa hipnoza! - powiedział przekornie Johnboy. - Tak uważam - odrzekł zdecydowanie kapitan, nie zbity z tropu uszczypliwością Johnboya. - Ale nawet jeśli to prawda, to ciągle nie wiemy, dlaczego ulegamy halucynacjom, no nie? Może jest to objaw choroby lub zaburzeń jakichś czynności organicznych, powodowanych przez Bóg wie co. Może mamy do czynienia z jakimś silnym polem elektromagnetycznym, którego nie wykryliśmy i które zakłóca działanie układów nerwowych, może nieprzewidziana usterka układu uzdatniania wody i tlenu powoduje coś w rodzaju nagromadzenia się substancji trujących, oddziałujących na metabolizm mózgu... Problem polega na tym, że nie funkcjonujemy normalnie - widzimy coś, czego nie ma. - To wszystko się nie liczy - powiedział Johnboy. Pochylił się do przodu mówiąc teraz gwałtownie, z wielką pasją. Nikt go dotąd nie widział takim poważnym i tak czymś przejętym. - Musimy lądować. Bez względu na ryzyko. Dostatecznie ciężko było zgromadzić fundusze na ten lot. Jeśli tutaj spieprzymy całą sprawę, następny może się już nie odbyć. Nawet sama NASA mogłaby się z tego nie podnieść. Potoczył wzrokiem po zebranych. - Jak to będzie wyglądało, co, Woody? Wpadamy na ślad największej tajemnicy, z jaką spotkał się kiedykolwiek rodzaj ludzki, i natychmiast wszyscy uciekamy do domu z podwiniętymi ogonami, nie podjąwszy próby jej rozwikłania? Ładnie to wygląda według ciebie? Woody chrząknął i potrząsnął głową. - Jasne, że nie, stary. Rozejrzał się wokół stołu i powiedział obojętnie: - Lećmy tam. Teraz, gdy najwyraźniej przestał brać pod uwagę groźbę przybycia piratów na latających talerzach, można było sądzić, że Woody zdecydował się być zimnym, twardym supermenem, na ile mu sił starczy. Jak gdyby chciał udowodnić, że naprawdę to wcale się nie przestraszył. Znów nastała cisza i Thomas poczuł na sobie wzrok każdego z osobna. Teraz wszystko spadło na niego. Jego głos będzie miał znaczenie decydujące. Rzucił okiem na Johnboya, a ten odpowiedział mu niewzruszonym spojrzeniem. Pytania nie trzeba było wypowiadać głosem - wisiało w powietrzu pomiędzy nimi i nasycało napięciem przedłużającą się ciszę. Pod ciężarem wpatrujących się w niego oczu Thomas poruszył się niespokojnie. Jak się czuł? Naprawdę nie wiedział - dziwnie, lepiej już nie można było tego określić... zawieszony pomiędzy strachem a jakąś inną, powoli budzącą się emocją, której nie umiał rozpoznać i o której wolał nie myśleć. Ale była jedna rzecz, której stał się nagle pewien: nie mogą zrezygnować z jego części tej wyprawy, nie teraz, kiedy zaszedł tak daleko! Na pewno nie otrzyma drugiej szansy na wejście do podręczników historii. Możliwe, że taki był również prawdziwy powód Johnboya, o niebo ważniejszy niż to ględzenie o przetrwaniu NASA. Johnboy miał w sobie dość rozsądku, by doskonale wiedzieć, że jeśli wrócą do domu nie podejmując próby lądowania, staną się pośmiewiskiem, śmierdzącymi tchórzami zamiast bohaterami, a ktoś inny, z jakiejś przyszłej wyprawy okryje się chwałą. Egocentryzm Johnboya był zbyt silny, aby pozwolił mu na takie ryzyko. I miał rację! A Thomas mógł się jeszcze bardziej obawiać pominięcia: kiedy się jest czarnym, okazja taka jak ta nie trafia się częściej niż raz w życiu. - Zostało nam prawie trzy dni do otwarcia się okna startowego - powiedział Thomas z całkowitym spokojem. - Sądzę, że powinniśmy wykorzystać ten czas do maksimum, lądując na Marsie i wyjaśniając tyle, ile można. Podniósł wzrok i spojrzał kapitanowi w twarz. - Moim zdaniem, lądujemy. Redenbaugh uparł się, żeby zapytać Houston, ale po kilku godzinach wysiłków stało się oczywiste, że nie uda mu się połączyć z Ziemią. Tym razem nie dało się zwalić z siebie odpowiedzialności. Kapitan ciężko wzdychał i przebierał palcami we włosach. Czuł się stary, zmęczony i bezradny. Wiedział i tak, jaka byłaby prawdopodobnie decyzja Houston. Z wyjątkiem samego kapitana (osoby zbyt znanej, by ją pominąć) dobór załogi do tej ekspedycji sprowadzał się do wyselekcjonowania mężczyzn nieżonatych, bez bliskich powiązań osobistych i rodzinnych z Ziemią. Już samo to miało ogromną wymowę. Oczekiwano od nich podjęcia ryzyka. W tym celu się tutaj znajdowali. Ryzyko było nieodłączną częścią ich pracy. Kiedy nad Chryse zaczęło świtać, polecieli. Jako dowódca grupy lądującej Thomas pierwszy opuścił kabinę. Poruszając się niezgrabnie w skafandrze kosmicznym wysunął się z luku tyłem i zszedł na dół po zewnętrznej drabince. Dostrzegł przebłyski marsjańskiego nieba, pomarańczowego, takiego jak trzeba. Jego pierwszą instynktowną reakcją była ulga, po której doznał silnego uczucia rozczarowania, co go zdziwiło. Zwisając z ostatniego szczebla, jedną stopą prawie dotykając gruntu, zatrzymał się, żeby wypowiedzieć słowa, które na tę okazję ułożył jakiś facet zajmujący się w NASA kontaktami z prasą. - W imieniu całej ludzkości poświęcamy tę planetę wojny służbie dla pokoju. Tak nam dopomóż Bóg. Postawił stopę na ziemi, a potem spojrzał z drabinki w dół, kręcąc się w lewo i prawo, by obejrzeć miejsce, na którym stoi. - Jezu Chryste! - mruknął pobożnie. Niebo pomarańczowe czy nie, rosły tu jakieś rośliny. Stał w nich prawie po kolana, w gęstwinie sprężystej, szarożółtej roślinności. Ukląkł i dotknął jej bardzo ostrożnie. - Wygląda na jakiś mech - zameldował. - Jest giętki, poddaje się przy dotknięciu, a potem wyprostowuje. Można go złamać ręką. Łączność radiową z Lemieszem zakłócały trzaski i gwizdy. Thomas - głos kapitana odezwał się w jego uszach - o czym ty mówisz? Dobrze się czujesz? Thomas wstał i po raz pierwszy rozejrzał się powoli. We wszystkie strony aż po pomarańczowy horyzont rozciągał się żółtawy mech, pokrywając zarówno płaskie kotliny leżące bezpośrednio wokół nich, jak i rząd delikatnie pofałdowanych wzgórz nieopodal po stronie północnej. Tu i ówdzie mech porastały zwarte kępy ciernistych, rosochatych krzaków, przeważnie brązowych albo błyszcząco-czarnych i ciemnopurpurowych. Stały tam również pojedynczo rosnące drzewa. Były koloru szkarłatnego, prawie czterometrowe, z pniami o barwie świeżej, wilgotnej krwi, a ich gładkie, szkliste liście lśniły jak płytki ametystu. Thomas w myślach nazwał je drzewami płomienistymi. Lądownik spoczywał zaledwie kilkaset metrów od kanału. Kanał był szeroki, a jego ciche, czyste wody odbijały niebo tak ciemne jak wino, tak czerwone jak krew. Drobne, żółte kwiaty wpuszczały swoje delikatne włoski do wody z okalających go wałów, które były stare, obsypujące się i poprowadzone zakosami układającymi się, zapewne przypadkowo, we wzór pisma runicznego. To przecież nie może być prawdziwe, pomyślał oszołomiony Thomas. Johnboy i Woody schodzili po drabince. Niekształtni w ogromnych skafandrach, podobni do wielkoludów z bajek, pojawili się obok Thomasa, który przesunął się, by zrobić im miejsce. - Psia mać! - westchnął ze zdziwienia Woody, kiedy rozejrzał się dokoła. - Co za widok! - Położył Thomasowi dłoń na ramię. - To jest to, co widzieliśmy z góry, prawda? - Ale to niemożliwe - odparł Thomas. Woody wzruszył ramionami. - Jeśli mamy halucynacje, to z całą pewnością niezwykle piękne. Johnboy poszedł przed siebie bez słowa, aż znalazł się kilka metrów od statku. Zatrzymał się i patrzył oniemiały na równinę aż po odległe wzgórza pokrytą mchem. - Jakby się człowiek drugi raz narodził - wyszeptał. W słuchawkach znów się rozległ głos kapitana trzeszczący od zniekształceń: - Meldujcie! Co się tam u was dzieje? Thomas pokręcił głową. - Sam chciałbym wiedzieć, kapitanie! Odczepił od lądownika przenośną kamerę telewizyjną, ustawił ją na statywie i zdjął osłonę obiektywu. - Proszę mi powiedzieć, co pan widzi. - Widzę piach, pył i kamienie... Co byś chciał, żebym jeszcze widział? - Żadnych kanałów? - spytał Thomas ze smutkiem. - Ani drzew? Mchu? - Boże, znów macie halucynacje - jęknął kapitan. - Tego się właśnie obawiałem. Słuchajcie mnie, wy wszyscy! Słuchajcie dobrze! Nie ma tam żadnych cholernych kanałów. Woda może i jest: kilkadziesiąt metrów niżej, w postaci wiecznej zmarzliny, ale powierzchnia jest sucha jak Księżyc. - Tu wszędzie rośnie jakiś mech - powiedział Thomas. Takiego szarożółtego koloru, wysoki na pół metra. Są też kępy krzaków. I nawet jakieś drzewa. Niczego pan nie widzi? - Macie halucynacje. Uwierz mi, kamera nie pokazuje niczego poza piaskiem i kamieniami. Stoisz na samym środku cholernej pustyni przypominającej księżycową i bredzisz mi o drzewach, na miłość boską! To mi wystarczy. Zarządzam natychmiastowy powrót. W ogóle nie powinienem dać się na to namówić. Niech wszystko wyjaśnią w Houston, to już nie jest nasz problem. Woody, wracaj! Trzymajcie się razem, do diabła! Johnboy nadal stał tam, gdzie się zatrzymał, jak gdyby wpadł w trans, ale Woody oddalał się w stronę kanału rozglądając się, badając nogami podłoże. - Słuchajcie! - krzyknął kapitan. - Wszyscy natychmiast z powrotem do lądownika! Zabieram was stamtąd, zanim któremuś stanie się coś złego. Wszyscy natychmiast wracajcie! To jest rozkaz! Kategoryczny! Woody zawrócił niechętnie i zaczął powoli kierować się w stronę lądownika, przystając co kilka kroków, żeby spojrzeć przez ramię na kanał. Thomas ciężko westchnął nie wiedząc, czy ma czuć ulgę, że zabierają go stąd, czy rozdarcie serca, że już musi stąd odejść. - Dobrze, kapitanie - odrzekł. - Zrozumieliśmy, już wracamy. Zrobił kilka lekkich, zwinnych kroków do przodu walcząc z tendencją do odbijania się od powierzchni jak kangur i delikatnie dotknął Johnboya w ramię. - Chodź. Musimy już wracać. Johnboy odwrócił się powoli. - Musimy? - zapytał. - Naprawdę musimy? - To rozkaz kapitana - odparł z wysiłkiem Thomas, czując, jak mu się coś zaczyna gotować w głębi duszy. - Ja też nie chcę jeszcze wracać, ale kapitan dobrze nam radzi. Jeśli mamy halucynacje... - Nie pieprz głupot! - odrzekł z pasją Johnboy. - Halucynacje, cholera! Dotykałeś mchu? Czułeś go pod palcami, co? To nie jest halucynacja ani zbiorowa hipnoza, ani nic z tych pozostałych bredni. To jest świat, nowy świat i on jest nasz! - Johnboy, wejdź natychmiast do lądownika - włączył się kapitan. - To rozkaz! - Mam cię w dupie, Ahab - powiedział Johboy. - Razem z twoimi rozkazami! Thomas był oburzony, a jednocześnie doznał pewnej radości z powodu tej niesubordynacji. Nie spodziewał się tego u siebie, więc zaraz szybko zareagował: - Johnboy, ty się źle czujesz! Posłuchaj mnie dobrze... - Nie, to ty mnie słuchaj. Rozejrzyj się! Wiem, że czytałeś Burroughsa. Wiesz, gdzie jesteś! Dno wyschniętego morza, pokryte ciemnożółtym mchem. Pofałdowane wzgórza. Kanał. - Właśnie dlatego ten świat nie może być prawdziwy - odrzekł Thomas. - On jest prawdziwy, jeśli chcemy, żeby był prawdziwy. Jest tutaj z naszego powodu. Powstał dla nas. Powstał z nas. - Przestańcie gadać i wejdźcie do lądownika! - krzyknął kapitan. - Szybciej! Ruszajcie tyłkami! Woody dołączył do kolegów. - Może byśmy lepiej... - zaczął mówić, ale przerwał mu Johnboy: - Coś wam powiem. Wiedziałem, co się dzieje, od chwili, w której wyjrzałem przez okno i zobaczyłem Marsa Schiaparellego i Lowella, starego Marsa. Powiedziałeś, Woody, że Lowell widział to, co chciał widzieć. I tak jest! - ale inaczej niż myślisz. Wiesz, że inni współcześni astronomowie patrzyli na Marsa w tym samym czasie, co Lowell, przez takie same przyrządy, i w ogóle nie widzieli kanałów? Słyszeliście kiedyś o rzeczywistości współczulnej? Ponieważ Lowell chciał to zobaczyć - to dla niego istniało! Tak samo jak istnieje dla nas - ponieważ chcemy tego. Nie musimy się godzić na szarą rzeczywistość Ahaba i wszystkich innych małych, szarych ludzi z NASA. Oni chcą, żeby tu były kamienie, pył i martwota, brudna pustynia; im się podoba taki Mars... - Na miłość boską! - krzyknął kapitan. - Niech ktoś wepchnie tego wariata do środka! -... ale nam się nie podoba. W głębi duszy, Thomas, Woody, my nie wierzymy w takiego Marsa. My wierzymy w tego, w prawdziwego. Dlatego on dla nas tutaj istnieje! On powstał z naszych marzeń. Kto wie, co jest za tymi wzgórzami: baśniowe miasta z białego marmuru? Czwororęczni, zieloni ludzie? Piękne księżniczki? Bliźniacze miasta Helium? Tam przecież może być wszystko! - Thomas! - zawołał kapitan. - Wepchnij go natychmiast do środka. Użyj siły, jeśli trzeba, ale wepchnij go tam. Johnboy! Jesteś psychicznie niezrównoważony, uważaj się za zamkniętego w areszcie domowym. - Ja całe swoje życie spędziłem w areszcie domowym - odparł Johnboy. - Teraz jestem wolny. Z całkowitym spokojem sięgnął do hełmu i odpiął go. Thomas rzucił się w jego stronę z okrzykiem przerażenia, próbując go powstrzymać, lecz było za późno. Johnboy zdjął już hełm i potrząsał głową, żeby rozpuścić potargane, jasne włosy, na lekkim wietrze. Głęboko odetchnął, potem drugi raz i spojrzał na Thomasa. - Powietrze pachnie wprost znakomicie - powiedział. - I, mój Boże, jakie jest czyste! - Johnboy? - odezwał się z wahaniem Thomas - dobrze się czujesz? - Boże! - szepnął kapitan. - O mój Boże! O mój Boże kochany! - Czuję się świetnie - odrzekł Johnboy. - Mówiąc prawdę, czuję się wspaniale. Uśmiechnął się do nich szeroko, potem powąchał wnętrze hełmu i skrzywił się. - Fe! Cuchnie jak pod pachami! - Zaczął zdejmować skafander. - Thomas, Woody - mówił z wysiłkiem kapitan - włóżcie jego ciało do lądownika, a potem szybko wejdźcie sami, zanim znów coś się stanie. - Przecież... - odparł Thomas -...Johnboyowi nic się nie stało. Rozmawiamy z nim. - Cholera jasna! Spójrz na czujniki medyczne! Thomas spojrzał na mały kwadracik z prawej strony szybki, w której odbijał się zestaw czujników umieszczonych w pasku jego hełmu. Na czujniku Johnboya paliło się małe czerwone światełko. - Chryste Panie! - szepnął Thomas. - On nie żyje, Thomas, on nie żyje. Widzę jego ciało. Padł jak ścięty, od razu gdy otworzył hełm. Krew wyciekła mu z płuc na piasek. Słuchajcie, Johnboy nie żyje! Reszta to halucynacja! Johnboy wyszczerzył zęby i zrzucił z siebie skafander. - Możliwe, że nie żyję, chłopcy - mówił do nich z kpiną w głosie. - Ale wam powiem: umarłem czy nie, czuję się sto razy lepiej teraz, kiedy pozbyłem się tego nędznego garniturka, możecie mi wierzyć. Powietrze jest chłodnawe, ale jakież cudowne. Uniósł ramiona do góry i przeciągnął się leniwie jak kot. - Johnboy...? - spytał niepewnie Woody. - Słuchajcie! - wrzeszczał kapitan. - Macie halucynacje! Mówicie sami do siebie! Wchodźcie do kabiny! To rozkaz! - Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział złośliwie Johnboy salutując do nieba. - Naprawdę posłuchacie tego idioty? Podszedł do nich, ujął każdego za rękę i potrząsnął ze złością. - No co, zakute łby, wyglądam na martwego? Thomas poczuł dłoń zaciskającą się na jego ramieniu i przeszył go dziwny, głęboki dreszcz - częściowo z niedowierzania, częściowo z przerażenia, a częściowo z nagłej, niezwykłej radości. - Czuję jego dłoń - powiedział ze zdumieniem Woody i dotknął Johnboya rękawicą. - Ciało ma normalne. On tu jest. Byłbym najgorszym sukinsynem, gdybym... - Byłbyś? - powiedział z uśmiechem Johnboy. - Już dawno jesteś, stary wariacie! Woody roześmiał się. - Halucynacja by tego nie powiedziała - rzekł do Thomasa. - Ten osioł jest prawdziwy, cały i zdrowy. - Ale czujnik... - zaczął Thomas. - Na pewno się myli. Musi tam być jakaś usterka... Woody zaczął odpinać hełm. - Nie! - krzyknął kapitan; w tym samym momencie Thomas rzucił się naprzód wołając: - Woody, stój! - i próbował go chwycić, lecz ten przesunął się na bok, zwinnie odskoczył poza zasięg ramion Thomasa i ostrożnie zdjął hełm z głowy. Nieufnie powąchał powietrze, z chudą twarzą zesztywniałą z napięcia, lecz w chwilę później twarz rozluźniła się i pojawił się na niej uśmiech. - Nooo! - powiedział z przejęciem. - Nałóż mu hełm z powrotem, szybko! - wołał kapitan. Ale medyczny czujnik Woody’ego był już pomarańczowy, a zanim kapitan skończył, zrobił się czerwony. - Za późno - wyjęczał dowódca. - Och, mój Boże, za późno! Woody popatrzył do hełmu na światełko swojego czujnika; przez chwilę na jego twarzy malowało się zdumienie, ale zaraz się roześmiał. - No, no, no. Więc skoro oficjalnie jestem trupem - mówił powoli - nie będzie mi to już potrzebne. - Odrzucił na bok hełm, który koziołkując potoczył się po gąbczastym mchu. - Thomas - ciągnął Woody - ty rób, co chcesz, ale ja byłem zamknięty w tej śmierdzącej puszce konserw przez całe miesiące i wiesz, co teraz zrobię? Umyję sobie twarz w najprawdziwszej w świecie, nie filtrowanej wodzie! - Uśmiechnął się do Thomasa i poszedł w stronę kanału. - Może nawet popływam. - Thomas... - kapitan mówił urywanym głosem. - Nie martw się o ciała, nie martw się o nic. Tylko wejdź do lądownika. Jak znajdziesz się w środku, włączę program startowy. Johnboy utkwił w Thomasie pytająco-litościwy wzrok i czekał. - Johnboy... - powiedział Thomas -... skąd mogę wiedzieć, co jest realne? - Ty o tym decydujesz - odrzekł cicho Johnboy. - Każdy z nas o tym decyduje. - Posłuchaj mnie, Thomas - błagał kapitan z paniką w głosie. - Znów mówisz sam do siebie. Jeśli ci się zdaje, że coś widzisz i słyszysz lub nawet dotykasz - to nie istnieje. Wiesz, halucynacje dotykowe także się zdarzają. Thomas, tego nie ma! - Stary Ahab na orbicie także podjął decyzję - powiedział Johnboy. - Dla niego, w świecie jego własnych pojęć, Woody i ja nie żyjemy. To też jest rzeczywistość - dla niego. Nie musisz wybierać tamtej rzeczywistości. Możesz wybrać tę. - Nie wiem - szepnął Thomas. - Po prostu nie wiem... Woody wskoczył do kanału wzbijając fontannę wody. Przepłynął kilka metrów coś wykrzykując, potem odwrócił się i płynął dalej na plecach. - Chodźcie do wody, chłopcy! - zawołał do nich. Johnboy uśmiechnął się, potem odwrócił, zbliżył twarz do hełmu Thomasa i zajrzał przez szybę do środka. Wciąż miał na twarzy ten dziwny, rozmarzony wyraz tak niepodobny do niego, a jego oczy były spokojne, czyste i współczujące. - Potrzebny jest akt wiary, Thomas. Może w ten sposób zaczyna się każdy świat. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Na razie chyba też sobie popływam. - Poszedł w stronę kanału podskakując przy każdym kroku. Thomas stał nieruchomo; na jego pasku paliły się dwa czerwone światełka. - Teraz obaj pluszczą się w wodzie - powiedział zduszonym głosem. - Thomas! Słyszysz mnie? Thomas! - Słyszę - mruknął. Bawili się w swoim nowym świecie, sam na to patrzył. Jak małe dzieci... dla których jest to coś niezwykłego. Radość z dokonanego odkrycia, ze wszystkiego, co nowe... radość, którą się powoli zatracało w bezbarwnym marszu ku dorosłości, wyrzekając się jej krok po kroku. - Musisz mi zaufać! Thomas, zaufaj mi. Daję ci słowo, że wiem, co mówię. Musisz to przyjąć na wiarę. A teraz słuchaj: bez względu na to, co myślisz o tym wszystkim - nie zdejmuj hełmu! Ojciec miał zwyczaj przemawiania do niego tym samym tonem, wymagającym, narzucającym swą wolę... a jednocześnie protekcjonalnym. Pogardliwym. Tatuś wie najlepiej. Słuchaj mnie, chłopcze, wiem, co mówię. Rób, co ci każę. - Słyszysz mnie? Nie zdejmuj hełmu! W żadnym wypadku! To rozkaz! Thomas kiwnął potakująco głową, zanim zdołał się powstrzymać. Oto i on: grzeczny chłopiec, mały Tommy, stojący na uboczu, przyjmujący polecenia, wykonujący to, co mu kazano. Znów pominięty. A co z tego ma? Coś przeleciało w oddali, kierując się w stronę wzgórz. Wielkością przypominało dużego ptaka, ale jak ważka miało sześć długich, błoniastych skrzydeł, którymi poruszało na przemian w skomplikowany sposób - jakby wiosłowało w powietrzu. - Thomas, wejdź do kabiny i zamknij luk. Nigdy żadnej radości. Musisz być dwa razy lepszy od każdego z nich, musisz z siebie żyły wypruwać... - Thomas, wydałem ci kategoryczny rozkaz. Musisz sprawić, żeby cię te sukinsyny szanowały, musisz zapracować na ich szacunek. Ojciec mówił to miliony razy, a jak niewiele czasu potrzebował, żeby się wykończyć i umrzeć, kiedy tylko przestał się starać, bo uświadomił sobie, że nie można zdobyć tego, czego ludzie nie chcą oddać. Czerwonożółta jaszczurka przebiegła mu po bucie, cicho i szybko jak łaskotka. Miała sześć nóg. Zaczął odpinać zatrzaski hełmu jeden po drugim. - Nie! Posłuchaj, jak zdejmiesz hełm, to zginiesz. Nie rób tego! Na miłość boską - nie rób tego! Ostatni zatrzask. Stawiał opór, ale Thomas szarpnął jeszcze mocniej. - Odbierasz sobie życie! Przestań! Proszę cię, nie rób tego! Ty cholerny, głupi czarnuchu! Nie... Thomas uśmiechnął się. Nie wiedzieć czemu w tym momencie czuł się tak bliski kapitanowi jak nigdy przedtem. - Za późno - powiedział radośnie. Przekręcił hełm o ćwierć obrotu i zdjął go z głowy. Gdy zapaliło się trzecie czerwone światełko, kapitan Redenbaugh oparł ciężko głowę na tablicy rozdzielczej i zaczął płakać. Płakał szczerze i głośno, bo to byli dobrzy ludzie, a on ich zawiódł, - nawet Thomasa - najlepszego, najsolidniejszego ze wszystkich. Nie potrafił uratować ani jednego z tych drani! W końcu jakoś się opanował. Zmusił się, żeby ponownie spojrzeć na ekran, na którym widać było trzy ciała w skafandrach kosmicznych, leżące bez życia na czerwonym piasku. Złożył dłonie, pochylił głowę i odmówił modlitwę za dusze zmarłych towarzyszy. Potem wyłączył monitor. Nadszedł czas, by ułożyć plan działania. Ponieważ w drodze powrotnej na Ziemię Lemiesz będzie niósł ładunek o wiele lżejszy niż przewidywano, miał wystarczająco dużo paliwa na wcześniejszy start - gdyby tego chciał. A on chciał. Zaczął wprowadzać do komputera niezbędne liczby uśmiechając się gorzko z ironii losu. Jeszcze wczoraj żałował, że zostało im tak niewiele czasu na orbicie Marsa. A teraz śpieszy się do domu... lecz nieważne, ile mocy wyciśnie z silnika statku, i tak ma przed sobą kilka ciężkich miesięcy lotu - i sąd wojskowy, czekający go prawdopodobnie z chwilą przybycia na Ziemię. Nawet kapitańska dusza zadrżała przez chwilę na myśl o strasznej podróży, ale natychmiast znów się opanował. Czeka go trudny i nieprzyjemny okres, niewątpliwie, ale człowiek zdecydowany zawsze potrafi dać sobie radę i zrobić to, co należy. Nawet jeśli musi zrobić to sam. Plazmowy napęd Lemiesza utworzył na marsjańskim niebie gwiazdę widoczną za dnia. Była to jakby spadająca gwiazda na odwrót: pojawiła się w momencie rozbłysku i szybko ciemniała w miarę wznoszenia się do góry i oddalania. Thomas widział odlatujący statek. Opierał się właśnie na wykonanej przez siebie włóczni - gałęzi płomienistego drzewa z grotem zaostrzonym nad ogniem przyglądając się, jak Johnboy preparuje skórę hieno-pantery, kiedy przypadkowo spojrzał w górę. - Patrz - powiedział. Johnboy poszedł za wzrokiem Thomasa i też zobaczył statek. Uśmiechnął się zjadliwie, chwycił łapę zwierzęcia i pomachał nią na pożegnanie. - Do widzenia, Ahab. Życzę powodzenia - powiedział i wrócił do przerwanej pracy. Hieno-pantera - trochę większe od rysia, sześcionogie zwierzę o szablastych kłach i ciemnopurpurowym, cętkowanym futrze - zaatakowała ich znienacka i walczyła tak zajadle, że dopiero we trzech zdołali ją zabić. Woody spojrzał na niebo z miejsca, na którym kawałkami kabla wyjętymi z lądownika związywał konary płomienistego drzewa, budując prowizoryczną tratwę. - Jestem pewien, że sobie poradzi - stwierdził spokojnie. Thomas westchnął. - Jasne - powiedział i dodał energicznie: - Pomogę ci przy tratwie. Jak ją szybciej poskładamy, będziemy rano gotowi do drogi. Poprzedniego wieczoru, gdy wspięli się na najwyższe ze wzgórz rozciągających się na północy, ujrzeli światła odległego miasta. Lśniło srebrzyście, żółto i pomarańczowe na dalekim horyzoncie, przebłyskując zza pogrążonej w nocy rozległej przestrzeni dna wyschniętego morza niczym brylantowa kolia na tle czarnego aksamitu. Thomas wciąż nie mógł się zdecydować, czy chciałby tu znaleźć czerwonoskórych arystokratów i olbrzymich, czwororękich zielonych Tharków oraz piękne księżniczki marsjańskie... przekład: Wiesław Lipowski Nominacja do nagrody “Nebula” w roku 1986 LUCIUS SHEPARD ŁOWCA JAGUARÓW Lucius Shepard jest najszybciej wschodzącą nową gwiazdą w nowelistyce science fiction - wiele zaś jego opowieści wykazuje znajomość Ameryki Łacińskiej, jej mieszkańców i ich życia. Niniejsze opowiadanie nie jest wyjątkiem. Czy jednak mamy do czynienia z fantasy, czy też jest to kolejna wersja historii o świecie znajdującym się w innym wymiarze? Autor wyboru skłania się ku tej drugiej hipotezie. To dług jego żony wobec Onofria Estevesa, handlarza sprzętem elektrycznym, po raz pierwszy od niemal roku sprowadził Estebana Caaxa do miasta. Był to z natury człowiek ceniący nade wszystko rozkosze wiejskiego życia; niespieszny rytm rolniczego dnia dodawał mu sił, a noce spędzone przy ognisku na żartach i pogawędkach albo u boku żony, Incarnación, sprawiały wielką przyjemność. Zdominowane przez spółkę owocową Puerto Morada ze swymi zgrajami ponurych psów i knajpami dudniącymi amerykańską muzyką było miejscem, którego unikał jak zarazy; w istocie z jego domu na szczycie góry, której zbocza tworzyły najdalej na północ wysuniętą granicę Bahia Onda, okalające zatokę przerdzewiałe blaszane dachy przypominały skorupę zakrzepłej krwi, jaką można niekiedy zobaczyć na ustach umierającego. Tego jednak konkretnie ranka nie miał innego wyboru i musiał odwiedzić miasto. Incarnación - bez jego wiedzy - nabyła u Onofria na kredyt zasilany bateryjnie odbiornik telewizyjny, Onofrio zaś groził zajęciem na poczet długu wynoszącego osiemset lempirów trzech mlecznych krów Estebana; nie godził się na zwrot aparatu, przekazał natomiast wiadomość, że jest skłonny przedyskutować inną formę płatności. Gdyby Esteban utracił krowy, jego dochód spadłby poniżej poziomu zapewniającego utrzymanie; z konieczności musiałby w takim przypadku wrócić do dawnej profesji, daleko bardziej uciążliwej niż rolnictwo. Schodząc z góry ścieżką wijącą się wśród spalonych słońcem zarośli, nad którymi królowały drzewa bananowców, obok chat z chrustu i słomy takich samych jak jego własna, nie myślał o Onofriu, lecz o Incarnación. Skłonność do pustoty leżała w jej naturze i wiedział o tym, kiedy się z nią żenił; a przecież telewizor był symbolem różnic, jakie powstały między nimi, odkąd ich dzieci osiągnęły dojrzałość. Zaczęła przybierać wystudiowane pozy, naigrawać się z wieśniaczych obyczajów Estebana i stanęła na czele grupy starszych niewiast, przeważnie wdów, z których wszystkie siliły się na przemądrzałość. Siadały co noc wokół telewizora próbując przelicytować się w mądrych uwagach na temat amerykańskich filmów kryminalnych, jakie zwykle oglądały; i co noc Esteban siadywał przed chatą, smętnie dumając nad stanem swego małżeństwa. Był przekonany, że Incarnación przez swą zażyłość z wdowami chce mu powiedzieć, że wygląda chwili, w której przywdzieje czarną suknię i szal, że teraz, skoro wypełnił już swe zadania jako ojciec, jest dla niej tylko ciężarem. Choć miała dopiero czterdzieści jeden lat, trzy lata mniej niż Esteban, rezygnowała stopniowo ze świata zmysłów; rzadko się teraz kochali i był pewien, że wynika to po części z jej niechęci wobec faktu, iż z nim wiek obszedł się łaskawie. Wyglądał jak jeden z Dawnych Patuków - wysoki, o ostro rzeźbionych rysach twarzy i szeroko osadzonych oczach; jego miedziana skóra była niemal wolna od zmarszczek, włosy zaś miał kruczoczarne. Włosy Incarnación przetykała siwizna, a czyste piękno jej członków utonęło w zwałach tłuszczu. Nigdy nie oczekiwał, że pozostanie piękna, i próbował ją przekonać, że kocha w niej kobietę, jaką jest, nie zaś dziewczynę, jaką była. Ale ta kobieta umierała, zarażona tą samą chorobą, jaka toczyła Puerto Morada, i być może umierała także jego miłość do niej. Pylista ulica, przy której mieścił się sklep ze sprzętem elektrycznym, biegła na tyłach kina oraz hotelu Circo Del Mar; z jej drugiej strony Esteban widział dwie dzwonnice kościoła Santa Maria del Onda wystające nad dachem hotelu jak rogi wielkiego kamiennego ślimaka. Jako młodzieniec, postępując zgodnie z życzeniem matki, która pragnęła, by został księdzem, spędził trzy lata w gmachu pod owymi wieżami, przygotowywany przez ojca Gonsalvo do seminarium. Tej cząstki swego życia żałował najbardziej, akademickie bowiem dyscypliny, które wówczas opanował, uczyniły zeń jakby rozbitka rzuconego gdzieś między świat Indian a świat ludzi współczesnych; w duszy dochował wierności naukom ojca - o magii, historii plemienia, tajnikach przyrody a przecież nie mógł oprzeć się wrażeniu, że mądrości te są albo przesądami, albo czymś po prostu nieistotnym. Cienie dzwonnic legły na jego duszy równie wyraziście, jak na wybrukowanym dziedzińcu przed kościołem; ich widok kazał mu przyspieszyć kroku i opuścić oczy. Nieco dalej mieściła się przy tej ulicy Cantina Atomica, punkt zborny dobrze sytuowanej młodzieży miasta, a po drugiej stronie - sklep ze sprzętem elektrycznym, parterowy budynek wykończony żółtym stiukiem, ze spuszczanymi na noc żaluzjami z giętego metalu. Fasadę zdobił fresk mający przedstawiać znajdujące się w środku towary: połyskliwe lodówki, telewizory i pralki, którym ogromu przydawali wymalowani u dołu maleńcy ludzie z rękami wzniesionymi do góry w geście zachwytu. Rzeczywisty towar był o wiele mniej imponujący i składał się głównie z radioodbiorników i używanego sprzętu kuchennego. Niewielu mieszkańców Puerto Morada mogło sobie pozwolić na coś więcej, ci zaś, którzy mogli, zaopatrywali się z zasady gdzie indziej. Większość klienteli Onofria stanowili biedacy z wielkim trudem wywiązujący się z narzuconego przezeń systemu spłat; jego bogactwo wywodziło się w znacznym stopniu ze sprzedawania na okrągło tych samych odzyskiwanych przedmiotów. Raimundo Esteves, blady młody człowiek o nabrzmiałych policzkach, ciężkich powiekach i złośliwie skrzywionych ustach, stał wsparty o ladę, kiedy wszedł Esteban; uśmiechnął się z niechęcią, gwizdnął przenikliwie i parę sekund później z pokoju na zapleczu wyłonił się jego ojciec: wielka bryła ludzkiego mięsa, bledsza nawet niż Raimundo. Jego plamistą łysinę kryły miejscami zaczesane do tyłu pasemka ulizanych szarych włosów, a brzuch rozpierał przód nakrochmalonej guayabery. Rozpromienił się i wyciągnął dłoń. - Jakże miło cię widzieć - powiedział. - Raimundo, przynieś nam kawę i dwa krzesła. Mimo swej niechęci do Onofria Esteban nie mógł pozwolić sobie na grubiaństwo: uścisnął podaną dłoń. Raimundo rozlewał kawę na spodeczki, łomotał krzesłami i patrzył spode łba, zły, że kazano mu usługiwać Indianinowi. - Dlaczego nie dasz mi zwrócić telewizora? - spytał Esteban, kiedy już usiadł. A potem, nie zdążywszy ugryźć się w język, dodał: - Czy naciąganie mojego ludu przestało być twoją zasadą? Onofrio westchnął, jak gdyby wielce go wyczerpywało wyjaśnianie spraw takiemu głupcowi jak Esteban. - Nie naciągam was. Wykraczam poza literę umów, pozwalając zwrócić towar, zamiast dochodzić swego w sądzie. W twoim jednak przypadku wpadłem na sposób, który pozwoli ci zatrzymać telewizor bez dalszych spłat, a jednak wyrównać rachunki. Czy to ma być naciąganie? Dyskusja z człowiekiem, którego logika była równie giętka i egoistyczna jak Onofria, mijała się z celem. - Powiedz, czego żądasz - rzekł Esteban. Onofrio zwilżył swe wargi koloru surowej kiełbasy. - Chcę, żebyś zabił jaguara z Barrio Carolina. - Już nie poluję - odparł Esteban. - Indianin się boi - wtrącił Raimundo, wystawiając głowę zza ramienia Onofria. - Mówiłem ci. Onofrio zbył go gestem dłoni i powiedział do Estebana: - To nierozsądne. Jeśli zabiorę ci krowy, znów będziesz polować na jaguary. Ale jeśli teraz się zgodzisz, będziesz musiał upolować tylko jednego jaguara. - Jednego, który zabił już ośmiu łowców - Esteban odstawił swoją filiżankę i podniósł się. - To nie jest zwykły jaguar. Raimundo roześmiał się obelżywie i Esteban przeszył go wzrokiem. - Ach! - powiedział Onofrio ze swym uśmieszkiem pochlebcy. - Ale żaden z tych ośmiu nie stosował twojej metody. - Za pańskim pozwoleniem, don Onofrio - rzekł Esteban z udaną grzecznością. - Mam jeszcze do załatwienia inne sprawy. - Prócz wymazania długu zapłacę ci pięćset lempirów - zaproponował Onofrio. - Dlaczego? - spytał Esteban. - Zechciej wybaczyć, ale nie mogę uwierzyć, że powoduje tobą troska o dobro publiczne. Tłusta twarz Onofria pulsowała, a jego twarz okryła się mrokiem. - Mniejsza o to - powiedział Esteban. - I tak za mało. - Więc dobrze. Tysiąc - obojętne zachowanie Onofria nie mogło skryć żądzy w jego głosie. Zaintrygowany, ciekaw, jakich granic sięgnie determinacja Onofria, Esteban wziął sumę z powietrza. - Dziesięć tysięcy - oświadczył. - I to z góry. - Śmieszne! Za tyle mogę nająć dziesięciu myśliwych. Dwudziestu! Esteban wzruszył ramionami. - Ale ani jednego z moją metodą. Przez moment Onofrio siedział ze splecionymi dłońmi i wyłamywał palce, jakby borykając się z jakimś oszukańczym pomysłem. - W porządku - wydusił wreszcie. - Dziesięć tysięcy. Powód zainteresowania Onofria Barrio Carolina stał się nagle oczywisty dla Estebana; zrozumiał, że zyski, o które tu idzie, uczynią jego zapłatę czymś żałośnie małym. Ale opętała go myśl, co może dlań oznaczać dziesięć tysięcy lempirów: stado krów, niewielką ciężarówkę do przewozu plonów albo - i po przemyśleniu sprawy pojął, że to możliwość najszczęśliwsza - ów mały domek w Barrio Clarin, którego Incarnación pożądała całym sercem. Może zmięknie wobec niego, gdy go kupią. Zauważył, że Raimundo wpatruje się weń z chytrym uśmieszkiem i że nawet Onofrio, choć wciąż wzburzony wysokością wynagrodzenia, poczyna zdradzać oznaki satysfakcji poprawiając fałdy swej guayabery i przygładzając ulizane już włosy. Esteban czuł się upodlony faktem, iż mogą go kupić, przeto by zachować ostatnią drobinę godności, odwrócił się i wyszedł ze sklepu. - Rozważę to - rzucił przez ramię - i dam wam odpowiedź rano. “Nowojorski Departament Zabójstw” z łysym amerykańskim aktorem w roli głównej był tego wieczoru atrakcją programu telewizyjnego; wdowy siedziały po turecku na podłodze, zapełniając chatę tak kompletnie, że kuchenkę na węgiel drzewny i hamak wyniesiono na zewnątrz, by później przybyłym zapewnić możliwość oglądania. Stojącemu w drzwiach Estebanowi wydawało się, że jego dom padł ofiarą inwazji stada wielkich czarnych ptaków o zakapturzonych głowach, którym jądro migotliwego szarego klejnotu śle szatańskie nauki. Niechętnie przeciskając się między kobietami dotarł do półek zawieszonych na ścianie za aparatem i sięgnąwszy ku najwyższej, wydobył podłużny pakunek w przesyconych oliwą gazetach. Kątem oka dostrzegł, że Incarnación wpatruje się weń, a jej wargi wyciągają się i krzywią w uśmiechu; ów bazyliszkowy uśmiech zostawił ślad w sercu Estebana. Wiedziała, co zamierza uczynić, i radowała się! Nie czuła najmniejszej obawy! Być może wiedziała o uknutym przez Onofria planie zabicia jaguara, być może spiskowała z Onofriem, by jego, Estebana, wciągnąć w pułapkę! Rozwścieczony przepchnął się przez wdowy, które zaczęły mamrotać, podążył do swego gaju bananowego i siadł na kamieniu wśród drzew. Noc była pochmurna i tylko garstka gwiazd przezierała spomiędzy postrzępionych, ciemnych liści, które - kołysane wiatrem - zbijały się w gęstwę i ocierały o siebie. Słyszał chrapanie jednej ze swoich krów i czuł intensywny odór corralu. Było tak, jakby cała trwałość jego życia zawarła się w tej wyizolowanej perspektywie, i gorzko to odczuwał. Mógł przyznać, że jego małżeństwo było pomyłką, ale nie potrafił przypomnieć sobie żadnego swojego uczynku, który stanowiłby dostateczne źródło nienawistnego uśmiechu Incarnación. Po chwili rozwinął pakunek z gazet i dobył maczetę o wąskim ostrzu. Była z tego rodzaju, jakiego używa się do obcinania kiści bananów, on jednak zabijał nią jaguary. Trzymał ją w dłoni i to starczyło, by wróciła mu pewność i poczucie siły. Minęły cztery lata, odkąd polował po raz ostatni, a przecież wiedział, że nie utracił swego kunsztu. Niegdyś - jak przedtem jego ojca - okrzyknięto go największym myśliwym prowincji Nueva Esperanza i łowów nie porzucił z powodu wieku albo niedołęstwa, ale dlatego, że jaguary były piękne, a ich uroda zaczęła przeważać nad powodami, dla których je zabijał. Nie miał też wcale lepszego powodu, żeby zabić jaguara z Barrio Carolina. Stanowił zagrożenie tylko dla tych, którzy nań polowali, którzy pragnęli wtargnąć na jego terytorium;.jego śmierć miała przynieść korzyść tylko niegodziwemu człowiekowi i jędzowatej żonie, roznieść zarazę z Puerto Morada. A poza tym był to czarny jaguar. - Czarne jaguary - mówił mu ojciec - to istoty księżycowe. Mają również inne formy i magiczne cele, w które nie możemy się mieszać. Nigdy nie poluj na nie! Jego ojciec nie mówił, że jaguary żyją na księżycu, a tylko że korzystają z jego mocy; będąc jednak dzieckiem Esteban śnił o księżycu lasów z kości słoniowej i łąk ze srebra, przez które jaguary mkną szparko jak czarna woda; gdy opowiedział ojcu o swych snach, ten odparł, że są odbiciami prawdy i że wcześniej czy później tę skrytą pod nimi prawdę pozna. Esteban nigdy nie przestał wierzyć w sny, nawet wobec skalistego, pozbawionego powietrza globu, jaki pokazywały audycje naukowe w telewizorze Incarnación; księżyc, którego tajemnicę rozszyfrowano, był jedynie niewiele wyjaśniającym rodzajem snu, stwierdzeniem faktu, który redukował rzeczywistość do spraw poznanych. W miarę jednak rozmyślań Esteban zaczął nagle pojmować, że zabicie jaguara może przynieść rozwiązanie jego problemów; że postępując wbrew naukom ojca, zabijając swe sny, swą indiańską koncepcję świata, może znaleźć porozumienie z żoną; zbyt długo trwał w pół drogi między dwiema koncepcjami i oto nadszedł czas wyboru. I nie był to prawdziwy wybór. W tym świecie zamieszkiwał, nie w świecie jaguarów; jeśli niezbędna była śmierć istoty magicznej, by pozwolić mu uznać za radości telewizję, wyprawy do kina i domek w Barrio Clarin - cóż, w takim razie wierzył w swoją metodę. Machnął maczetą przecinając nocne powietrze i roześmiał się. Próżność Incarnación, jego kunszt myśliwski, pazerność Onofria, telewizor... wszystkie te rzeczy splatały się ciasno jak elementy zaklęcia, którego owocem będzie zadanie kłamu magii i umocnienie tym aktem niemagicznych doktryn, co w Puerto Morada rodzą zgniliznę. Roześmiał się ponownie, ale sekundę później zbeształ się za to: taki dokładnie sposób myślenia zamierzał wykorzenić. Następnego ranka Esteban wcześnie obudził Incarnación i zmusił ją” by towarzyszyła mu do sklepu Estevesa. Maczeta w skórzanej pochwie kołysała się u jego boku, niósł również jutową sakwę zawierającą żywność i zioła niezbędne podczas łowów. Milcząca Incarnación z twarzą okrytą szalem kroczyła obok niego. Gdy dotarli do sklepu, Esteban kazał Onofriowi przystawić na rachunku stempel ZAPŁACONO, a potem rachunek i pieniądze wręczył Incarnación. - Jeśli zabiję jaguara albo on zabije mnie - powiedział szorstko - wszystko będzie twoje. Gdybym nie wrócił w ciągu tygodnia, możesz uznać, że nie wrócę nigdy. Cofnęła się o krok, a na jej twarzy odbiła się trwoga, jak gdyby ujrzała go w nowym świetle i pojęła skutki swego postępowania; kiedy jednak wyszedł prżez drzwi, nie uczyniła żadnego ruchu, by go powstrzymać. Po drugiej stronie ulicy, wsparty o ścianę Cantina Atomica Raimundo Esteves rozmawiał z dwiema dziewczynami w dżinsach i falbaniastych bluzkach; dziewczęta wymachiwały rękami, podrygiwały w rytm muzyki dobiegającej z lokalu i Estebanowi wydały się bardziej obce od zwierzęcia, na które miał zapolować. Raimundo dostrzegł go i szepnął coś dziewczynom; zerknęły przez ramię i wybuchły śmiechem. Zagniewany już z powodu Incarnación, Esteban poczuł teraz przypływ zimnej furii. Przeszedł przez ulicę, a zbliżywszy się do grupki wsparł dłoń na rękojeści maczety i wbił wzrok w Raimunda; nigdy przedtem nie zwrócił uwagi, jak miękki jest ten chłopak, jak wyprany z osobowości. Mnogość pryszczy pleniła się na jego brodzie, skóra pod oczami pocętkowana była maleńkimi wgłębieniami, jakie mógłby zostawić młoteczek jubilerski, a oczy, nie mogąc znieść spojrzenia Estebana, przebiegały od jednej dziewczyny do drugiej. Wściekłość Estebana roztopiła się w odrazie. - Jestem Esteban Caax - powiedział. - Zbudowałem swój własny dom, orałem swoją ziemię i spłodziłem czworo dzieci. Dzisiaj idę zapolować na jaguara z Barrio Carolina, by ciebie i twego ojca uczynić jeszcze bardziej spasionymi niż jesteście. Omiótł spojrzeniem ciało Raimunda od stóp do głów, a potem, zaprawiając swój głos niesmakiem, zapytał: - A ty, kim jesteś? Nabrzmiałe oblicze Raimunda skurczyło się z nienawiści, chłopak jednak nic nie odrzekł. Dziewczęta zachichotały i wbiegły do knajpy; Esteban słyszał, jak opisują incydent, słyszał śmiech i nadal wpatrywał się w Raimunda. Kilka innych dziewcząt wystawiło głowy przez drzwi, chichocząc i szepcząc. Esteban odwrócił się na pięcie i odszedł. Za jego plecami rozbrzmiewał chóralny niepohamowany śmiech, a dziewczęcy głos zawołał kpiąco: - Raimundo! Kim jesteś? Dołączyły wnet inne głosy i okrzyk powtarzano już chórem. Barrio Carolina nie było naprawdę dzielnicą Puerto Morada; leżało za Punta Manabique zamykając zatokę od południa, oddzielone od morza lekkim wzniesieniem z gajem palmowym i najpiękniejszą plażą w całej prowincji, półksiężycem białego piasku przechodzącym dalej w jaspisowo-zielone płycizny. Czterdzieści lat temu była tu kwatera główna farmy eksperymentalnej założonej przez spółkę owocową, projektu na tak olbrzymią skalę, że wzniesiono na miejscu całe miasteczko: rzędy białych krytych gontem domów o osłoniętych werandach, jakie można zobaczyć w czasopismach na zdjęciach z prowincjonalnej Ameryki. Spółka lansowała ten projekt jako kamień węgielny przyszłości kraju, obiecując uprawy intensywne, które zlikwidują głód; w roku 1947 jednak epidemia cholery spustoszyła wybrzeże i miasto zostało porzucone. Gdy zaś zanikła już obawa przed cholerą, spółka zajmowała w polityce narodowej pozycję na tyle silną, by móc przestać się troszczyć o swój filantropijny wizerunek, z projektu tedy zrezygnowano, a gospodarstwo porzucono aż do chwili, gdy - w tym samym roku, w którym Esteban przestał polować - kupili je inwestorzy z zamiarem budowy dużego kurortu. To wtedy pojawił się jaguar. Choć nie zabił żadnego z robotników, przeraził ich do tego stopnia, że odmówili rozpoczęcia pracy. Wysłano myśliwych i tych jaguar zabijał. Ostatnia grupa wyposażona była w broń automatyczną i sprzęt techniczny wszelkiego rodzaju, ale jaguar łuskał myśliwych jednego po drugim; tego projektu również więc poniechano. Chodziły słuchy, że grunta ponownie zostały sprzedane (teraz Esteban wiedział komu) i że znów rozważa się myśl o budowie kurortu. Marsz w upale z Puerto Morada był nader męczący, dotarłszy więc na miejsce Esteban siadł pod palmą i posilił się zimnymi placuszkami z bananów. Grzywacze, białe jak pasta do zębów, rozbijały się o brzeg, nie niosły jednak żadnych odpadków cywilizacji, a tylko zwiędłe liście palmowe, kawałki drewna i kokosy. Ze wszystkich domów tylko cztery uniknęły połknięcia przez dżunglę, lecz i z tych widać było tylko fragmenty osadzone na kształt butwiejących wrót w czarnozielonej ścianie roślinności. Nawet w jaskrawym blasku słońca sprawiały wrażenie upiorne: siatki w oknach były poszarpane, deski zszarzały od zmian pogody, kaskady pnączy spływały z fasad. Na jednej z werand wyrósł mangowiec i dzikie papugi dziobały jego owoce. Nie odwiedzał barria od dzieciństwa: widok ruin przeraził go wówczas, ale teraz przemówił silnie do jego wyobraźni, dowodząc wszechwładzy praw przyrody. Trapiła go myśl, że przy jego pomocy to wszystko przekształci się w miejsce, gdzie papugi będą przykute do żerdek, a jaguary staną się wzorami na obrusach; miejsce pełne basenów i turystów popijających ze skorup orzechów kokosowych. Niemniej skończywszy posiłek wyruszył, by zbadać dżunglę, i rychło odkrył szlak nawiedzany przez jaguara: wąską ścieżynę wijącą się między oblepionymi winoroślą łupinami domów przez jakieś pół mili i urywającą się nad Rio Dulce. Zieleń rzeki płynącej zakosami między ścianami dżungli była ciemniejsza od zieleni morza; tropy jaguara, widoczne na całym brzegu, szczególnie zagęszczały się jednak na trawiastym urwisku wznoszącym się pięć czy sześć stóp nad poziomem wody. Zastanowiło to Estebana. Z urwiska jaguar nie mógł pić i z całą pewnością tu nie spał. Dumał przez chwilę nad tą zagadką, lecz w końcu skwitował ją wzruszeniem ramion i wrócił na plażę; ponieważ zaś zamierzał nocą czuwać, zdrzemnął się w cieniu palm. Kilka godzin później, wczesnym popołudniem, wyrwały go ze snu słowa pozdrowienia. Kroczyła w jego stronę wysoka, smukła, miedzianoskóra kobieta ubrana w odsłaniającą wyniosłość jej piersi ciemnozieloną suknię. Gdy podeszła bliżej, spostrzegł, że choć jej rysy mają cechy patukańskie, to przecież charakteryzują się nietypową dla plemienia prostą subtelnością; rzekłbyś: wycyzelowano je na kształt przepięknej maski. Miała policzki układające się w subtelne dołeczki, pełne, rzeźbione usta, stylizowane piórka z hebanu w miejsce brwi, oczy z dżetu i białego onyksu, a wszystko to rozjaśnione człowieczym blaskiem. Cieniutka warstewka potu pokrywała jej piersi, a jeden pukiel czarnych włosów spoczywał na obojczyku wyglądając tak kunsztownie, jakby umieszczono go tam celowo. Uklękła obok Estebana i patrzyła nań beznamiętnie, roztaczając jednak tak gorącą aurę zmysłowości, że ogarnęło go pożądanie. Bryza morska przyniosła mu jej zapach, słodki aromat, który przypominał dojrzewające w słońcu owoce mango. - Nazywam się Esteban Caax - powiedział, boleśnie świadom odoru swego własnego potu. - Słyszałam o tobie - odparła. - Łowca jaguarów. Czy przybywasz zabić jaguara z barria? - Tak - odrzekł i to wyznanie zawstydziło go. Zaczerpnęła garść piasku i patrzyła, jak przecieka między jej palcami. - A jak ty się nazywasz? - zapytał. - Powiem ci, jeśli zostaniemy przyjaciółmi - odpowiedziała. - Dlaczego musisz zabić jaguara? Opowiedział jej o odbiorniku telewizyjnym, a potem, ku swemu zaskoczeniu, stwierdził, że opisuje swoje problemy z Incarnación i wyjaśnia, jak zamierza przywyknąć do jej obyczajów. Nie były to najlepsze tematy do omawiania z kimś obcym, a przecież dał się skłonić do wynurzeń; zdawało mu się, że między sobą a nią wyczuwa powinowactwo i to właśnie sprawiło, iż swe małżeństwo począł przedstawiać jako bardziej smętne, niż było w istocie, choć bowiem nigdy dotąd nie zdradził Incarnación, chętnie widziałby możliwość uczynienia tego obecnie. - To jest czarny jaguar - ptiwiedziała. - Wiesz zapewne, że nie są to zwykłe zwierzęta, że mają swe drogi, na które nie powinniśmy wkraczać? Esteban słuchał oszołomiony powtarzanych przez nią słów ojca, ale zbagatelizował ten fakt jako zbieg okoliczności i odparł: - Możliwe. Ale nie są to moje drogi. - Tak naprawdę, to są - powiedziała. - Postanowiłeś je po prostu ignorować. Zaczerpnęła następną garść piasku. - Jak to zrobisz? Nie masz strzelby. Tylko maczetę. - Mam również to - odrzekł, podając jej wydobytą z sakwy małą paczuszkę ziół. Rozwinęła ją i powąchała zawartość. - Zioła? Ach! Zamierzasz oszołomić jaguara. - Nie jaguara. Siebie. - Odebrał paczuszkę. - Zioła zwalniają pracę serca i nadają ciału pozór śmierci. Wywołują trans, który jednak momentalnie można przerwać. Kiedy je przeżuję, położę się w miejscu, przez które jaguar będzie musiał przejść podczas swych nocnych łowów. Pomyśli, że jestem martwy, ale nie zacznie się pożywiać, dopóki nie zyska pewności, że duch opuścił już ciało. Siądzie więc na mnie, by poczuć, jak unosi się dusza. Gdy tylko zacznie się sadowić, przerwę trans i dźgnę go między żebra. Jeśli ma dłoń będzie pewna, umrze natychmiast. - A jeśli twoja dłoń zawiedzie? - Zabiłem niemal pięćdziesiąt jaguarów - odparł. - Przestałem obawiać się niepewności. Metoda przeszła na moją rodzinę od Dawnych Patuków i nigdy, o ile wiem, nie zawiodła. - Ale czarny jaguar... - Czarny czy cętkowany, rzecz obojętna. Jaguary to zwierzęta instynktu i jeden przypomina drugiego, gdy przychodzi czas żeru. - Cóż - powiedziała - nie mogę życzyć ci szczęścia, ale nieszczęścia też nie życzę. Podniosła się na nogi, strząsając piasek z sukni. Chciał poprosić, by została, duma jednak nie pozwoliła mu tego uczynić. Ona zaś, jakby znając jego myśli, roześmiała się. - Może będziemy znów ze sobą rozmawiać, Estebanie rzekła. - Szkoda, gdyby do tego nie doszło, więcej nas bowiem łączy, niżeśmy sobie dzisiaj powiedzieli. Odeszła śpiesznie plażą, stając się w końcu maleńką ciemną figurką, która zafalowała w słonecznej mgle i wreszcie znikła. Tego wieczoru, poszukując miejsca dogodnego do czuwania, Esteban wyważył drzwi jednego ze zwróconych w stronę plaży domów i wszedł na werandę. Kameleony rozbiegły się po kątach, ze spowitego w pajęczynę przerdzewiałego krzesła ogrodowego ześlizgnęła się iguana i zniknęła w szczelinie podłogi. Wnętrze domu było odpychające i mroczne, a wyjątek stanowiła pozbawiona dachu łazienka, do której przez plątaninę winorośli sączyło się szarozielone światło. Pęknięty sedes pełen był wody deszczowej i martwych owadów. Czując się nieswojo Esteban wrócił na werandę, oczyścił krzesło i usiadł. W dali, na horyzoncie, niebo i morze stapiały się w szarosrebrną mgłę; wiatr zamarł i palmy trwały nieruchomo jak wyrzeźbione; lecący nisko nad falami klucz pelikanów zdawał się zapisem zdania składającego się z czarnych hieroglifów. Do Estebana nie docierało jednak przedziwne piękno tego obrazu. Nie mógł przestać myśleć o tamtej kobiecie. Powracało raz za razem wspomnienie jej ud pulsujących pod tkaniną sukni, kiedy się oddalała, a ilekroć próbował skupić uwagę na czekającym go zadaniu, niewolilo go tym mocniej. Wyobrażał ją sobie nagą, widział grę mięśni napinających skórę jej pośladków i wszystko to rozpaliło go do takiego stopnia, że począł krążyć po werandzie, niepomny na fakt, iż trzeszczące deski zdradzają jego obecność. Nie potrafił wytłumaczyć sobie wrażenia, jakie na nim wywarła. Może, rozmyślał, to jej obrona jaguara, ukazanie wszystkiego, co odpychał od siebie... i wtedy olśnienie spadło nań jak lodowy baldachim. Powszechnie mniemano wśród Patuków, że człowieka, którego ma rychło spotkać samotna i nieoczekiwana śmierć, odwiedza jej posłaniec, aby - w zastępstwie rodziny i przyjaciół - przygotować go na to wydarzenie. Miał teraz Esteban zupełną pewność, że taką posłanką były kobieta; kobieta celowo powabna, bo służyło to pogodzeniu jego duszy z nieuchronnym losem. Opadł na krzesło porażony swym odkryciem. Jej znajomość słów jego ojca, ów osobliwy nastrój rozmowy, napomknienia, że łączy ich coś więcej - wszystko składało się w całość doskonale zgodną z tradycyjnym przeświadczeniem Patuków. Wypłynął księżyc w trzeciej kwadrze, srebrząc piaski barria, a on wciąż siedział, przykuty do miejsca swym lękiem przed śmiercią. Obserwował jaguara od dobrych kilku sekund, nim uświadomił sobie jego obecność. Zdawało mu się zrazu, że to popychany kapryśną bryzą strzęp nocnego nieba, który opadł na piasek, wnet jednak rozpoznał sunącego cal po calu, jakby podchodzącego ofiarę jaguara. A potem jaguar podskoczył wysoko, wykonując zarazem skręt i obrót, i zaczął przemierzać plażę tam i z powrotem, niczym wstążka czarnej wody płynąca po srebrzystym piachu. Nigdy dotąd nie widział igrającego jaguara i już to wystarczyło, by go zadziwić; najbardziej jednak zdumiewał go fakt, że oto ożyły jego dziecięce sny. Patrzył, zda się, na srebrzyste łąki księżyca, podglądając jedną z tamtejszych magicznych istot. Widok ów zniszczył w nim lęk; jak dziecko przycisnął nos do siatki, starając się nawet nie mrugnąć okiem w obawie, że uroni choćby jedną chwilę. W końcu jaguar przerwał zabawę i oddalając się od morza ruszył w stronę dżungli. Pozycja jego uszu i pełen skupienia, rozkołysany chód powiedziały Estebanowi, że zwierz poluje. Zatrzymał się pod palmą jakieś dwadzieścia stóp od domu, uniósł łeb i zaczął badać powietrze. Blask księżyca przedarł się przez listowie, kładąc płynne smugi światła na jego zadzie; roziskrzone żółtozielone ślepia były jak dwa węgle wyrwane z serca płomienia. Piękno jaguara, istne wcielenie praw idealnych, zapierało dech w piersiach i Esteban, przeciwstawiający to piękno larwie] szpetocie swego pracodawcy i ułomności praw, przez które dał się zwerbować, wątpił, czy kiedykolwiek zdoła się zmusić do zabicia zwierzęcia. Rozważał ten problem przez cały następny dzień. Miał nadzieję, że kobieta powróci, odrzucił bowiem myśl, że mogła być wysłanniczką śmierci - taką, jak sądził, interpretację podsunęła mu tajemnicza atmosfera bania - i czuł, że gdyby wciąż chciała z nim mówić o sprawie jaguara, pozwoliłby się przekonać. Ale nie przyszła i kiedy siedział na plaży, obserwując jak przedwieczorne słońce w swej wędrówce skroś warstwy ciemnopomarańczowych i lawendowych obłoków krzesze z morza szaleńcze błyski, zrozumiał raz jeszcze, że nie ma wyboru. Bez względu na to, czy jaguar był piękny, czy nie, czy kobieta była nadprzyrodzoną posłanką, czy nią nie była, musi traktować te sprawy jako nieistotne. Sedno polowania w tym leżało, by odrzucić podobne przesądy, on zaś, pod wrażeniem powrotu dawnych snów, stracił to z pola widzenia. Czekał z przyjęciem ziół do wschodu księżyca, a potem legł pod palmą, gdzie jaguar zatrzymał się minionej nocy. W trawie szeleściły sunące obok niego gady, pchły piaskowe wskakiwały na jego twarz, ale tonąc w powodowanym ziołami oszołomieniu prawie tego nie czuł. Unoszone wiatrem, szumiące liście były bladozielone w świetle księżyca, a gwiazdy między ich postrzępionymi krawędziami migotały opętańczo, jakby wiatr rozniecał z nich ogień. Stapiał się z otoczeniem w jedność, smakował niesiony od plaży zapach morza i gnijącego listowia i dryfował wraz z nim; kiedy jednak posłyszał stąpnięcia łap jaguara, stał się czujny. Przez zmrużone powieki dostrzegł, że zwierz siedzi kilkanaście stóp od niego jak masywny cień i wyciągając szyję bada jego woń. Po chwili począł obchodzić go w koło, zacieśniając kręgi; ilekroć ginął z pola widzenia, Esteban musiał tłumić w sobie łaskotliwe poczucie lęku. A potem, kiedy jaguar był już blisko i przechodził między nim a morzem, poczuł w nozdrzach jego zapach. Słodki zapach piżma, przypominający dojrzewające w słońcu owoce mango. Narastał w nim strach, który próbował zwalczyć, mówiąc sobie, że zapach ów nie jest w żadnym razie tym, o czym myśli. Jaguar warknął i warknięcie to przecięło jak brzytew tkaną przez wiatr i fale pajęczynę cichego poszumu; Esteban uświadomił sobie, że zwierzę poczuło jego strach, porwał się tedy na nogi machając maczetą. W wirze obrazów dostrzegł, że jaguar odskakuje, ponownie więc świsnął maczetą i pognał do domu, w którym czuwał ubiegłej nocy. Prześlizgnął się przez drzwi i wbiegł potykając się do pokoju frontowego. Usłyszał za sobą trzask i odwróciwszy się dostrzegł kątem oka, jak wielki czarny kształt usiłuje wywikłać się z plątaniny zalanych światłem księżyca winorośli i postrzępionych siatek. Rzucił się w stronę łazienki i usiadłszy na muszli klozetowej, wsparty plecami o rezerwuar, zablokował nogami drzwi. Zamilkły odgłosy szamotaniny i Esteban myślał przez chwilę, że jaguar dał za wygraną. Waliło mu serce i czuł na żebrach zimne strużki potu. Nasłuchując wstrzymywał oddech i zdawało się, że również cały świat przestał oddychać. Dźwięki wiatru, przyboju i owadów zlały się w słabiutkie bzyczenie; księżyc sączył chorobliwie białą poświatę przez splątane pnącza nad jego głową, a obok drzwi, wśród oderwanych płatów tapety, zamarł kameleon. Esteban westchnął z ulgą i otarł pot z oczu. Przełknął ślinę. A potem eksplodowała roztrzaskana czarną łapą górna płycina drzwi. Wrzasnął, gdy uderzyły go w twarz drzazgi z przegniłego drewna. Jaguar wraził w otwór smukły klin swego łba; paszczę furtę z połyskliwych białych kłów strzegącą czerwonej gardzieli - rozdarł ryk. Na wpół sparaliżowany grozą Esteban dźgnął słabo swą maczetą. Jaguar cofnął łeb i wsunąwszy w otwór łapę, próbował sięgnąć szponami jego nogi. Dzięki przypadkowi raczej niż celowemu działaniu Esteban zdołał ciąć jaguara i łapa znikła. Usłyszał łomotaninę we frontowym pokoju, a potem, parę sekund później, ciężkie uderzenie o ścianę za swymi plecami. Nad jej górną krawędzią ukazał się łeb jaguara, który zwisając na przednich łapach usiłował zyskać punkt oparcia, skąd mógłby skoczyć do wnętrza łazienki. Esteban stanął na nogi i począł rąbać na oślep, przecinając pnącza. Jaguar spadł z wyciem. Przez chwilę parskając buszował wzdłuż ściany. W końcu zapadła cisza. Gdy blask słońca zaczął przeciekać przez winorośla, Esteban wyszedł z domu i skierował się plażą w stronę Puerto Morada. Kroczył z opuszczoną głową, samotny, rozmyślając o ponurej przyszłości, jaka go czeka, kiedy odda Onofriowi pieniądze: życiu złożonym z prób ugłaskania coraz bardziej jędzowatej Incarnación i zabijaniu pomniejszych jaguarów za znacznie mniejszą zapłatę. Tak głęboko pogrążył się w przygnębieniu, że nie zauważył kobiety, dopóki ta doń nie przemówiła. Stała oparta o palmę w odległości jakichś trzydziestu stóp, ubrana w przeźroczystą białą suknię, przez którą widział ciemne wypukłości jej sutek. Dobył maczety i odstąpił o krok. - Dlaczego się mnie boisz, Estebanie? - zapytała idąc w jego stronę. - Podstępem skłoniłaś mnie do wyjawienia mojej metody, a potem usiłowałaś mnie zabić - odparł. - Czy to nie wystarczający powód do obaw? - W tamtej postaci nie znałam ani ciebie, ani twojej metody. Wiedziałam tylko, że na mnie polujesz. Ale teraz łowy skończone i możemy być ze sobą jak mężczyzna z kobietą. Wciąż mierzył w nią maczetą. - Kim jesteś? - spytał. Uśmiechnęła się: - Na imię mam Miranda. Jestem z Patuków. - Patukowie nie przywdziewają czarnej sierści i kłów. - Jestem z Dawnych Patuków - odrzekła. - Ta moc jest nam dana. - Trzymaj się z daleka! - Uniósł maczetę jakby zamierzając uderzyć, ona zaś odsunęła się na bezpieczną odległość. - Możesz mnie zabić, Estebanie, jeśli takie jest twoje życzenie. - Rozłożyła ramiona, a jej piersi naprężyły materię sukni. Teraz jesteś silniejszy ode mnie; ale najpierw posłuchaj... Nie opuścił maczety, lecz jego lęk i złość ustąpiły pod wpływem innych, słodszych doznań. - Dawno temu - zaczęła - żył wielki szaman, który przewidział, że pewnego dnia Patukowie stracą swoje miejsce na ziemi, z pomocą tedy bogów otworzył wrota w inny świat, gdzie plemię może rozkwitnąć. Wielu naszych bało się jednak i nie ruszyło za nim. I od tego czasu wrota pozostają otwarte dla tych, co zechcą przyjść później - skinieniem głowy ukazała zrujnowane domy. - Barrio Carolina to miejsce, gdzie znajdują się wrota, a jaguar jest ich strażnikiem. Atoli wkrótce zarazy toczące świat spadną na banio i wrota zatrzasną się na wieki. Choć bowiem nasze polowanie dobiegło kresu, wciąż będą myśliwi i nie skończy się ich zachłanność. - Postąpiła krok do przodu. - Jeśli wsłuchasz się w bicie swego serca, pojmiesz, że to prawda. Prawie jej uwierzył, ale był zarazem przekonany, że słowa te kryją prawdę boleśniejszą, mieszczącą się w tej pierwszej tak dobrze, jak jego maczeta w pochwie. - O co chodzi? - zapytała. - Co cię gnębi? - Myślę, że przyszłaś przygotować mnie na śmierć - odparł - i twoje wrota wiodą tylko do śmierci. - Dlaczego więc nie uciekasz przede mną? - Wskazała Puerto Morada. - Oto jest śmierć, Estebanie. Krzyk mew jest śmiercią, a gdy w chwili największego uniesienia zamierają serca kochanków, to też jest śmierć. Ten świat nie jest niczym więcej, jak tylko cienką oponą życia rozciągniętą na fundamentach śmierci, na kształt przegniłych alg okrywających skałę. Może masz rację, może mój świat jest dalej niż śmierć. Te dwa pojęcia nie są ze sobą sprzeczne. Ale jeśli ja jestem dla ciebie śmiercią, Estebanie, tedy kochasz śmierć. Odwrócił wzrok ku morzu, nie chcąc, by zobaczyła jego twarz. - Nie kocham cię - odrzekł. - Miłość czeka na nas - powiedziała. - I któregoś dnia złączysz się ze mną w moim świecie. Spojrzał na nią ponownie, gotów zaprzeczyć, ale szok pozbawił go słów. Jej suknia opadła na piasek, ona zaś stała naga i uśmiechnięta. Wszystko w jej postaci było odbiciem gibkiej doskonałości jaguara; tajemne włosy były tak czarne, że zdawało się, iż w tym miejscu brakuje fragmentu ciała. Przysunęła się bliżej, odsuwając maczetę na bok. Dotknęły go czubki jej piersi, gorące przez szorstką tkaninę koszuli; ujęła w dłonie jego twarz i oto pogrążył się w jej rozpalonym aromacie, słabnący z lęku i pożądania. - Jesteśmy jednej duszy, ty i ja - powiedziała. - Jednej krwi i jednej prawdy. Nie możesz mnie odepchnąć. Minęły dni, choć Esteban nie miał jasności, ile ich było. Noce i dnie stały się ledwie mało istotnym tłem jego związku z Mirandą, gwiaździstym albo słonecznym płaszczem, który okrywał chwile ich złączeń; a za każdym razem, gdy się kochali, było tak, jakby jego zmysły uczyły się rozpoznawać tysiąc nowych barw. Nigdy nie był równie szczęśliwy. Czasami, spozierając na upiorne fasady barria, poczynał wierzyć, że z powodzeniem mogą kryć mroczne szlaki wiodące w inny świat; ilekroć jednak Miranda próbowała przekonać go, by z nią podążył, odmawiał - nie był w stanie pokonać lęku ani przyznać, nawet wobec samego siebie, że ją kocha. Usiłował skupić myśli na Incarnación, mając nadzieję, że zniweczy to jego opętanie Mirandą i pozwoli wrócić do Puerto Morada; przekonał się jednak, że nie potrafi wyobrazić sobie swej żony inaczej, niż jako czarnego ptaka przycupniętego przed migotliwym szarym klejnotem. A przecież Miranda wydawała się chwilami równie nierzeczywista. Pewnego dnia, kiedy siedzieli na brzegu Rio Dulce obserwując płynące po falach odbicie niedalekiego już pełni księżyca, wskazała je dłonią i rzekła: - Mój świat jest tak bliski, Estebanie. Aż tak dotykalny. Możesz sobie myśleć, że prawdziwy jest księżyc na niebie, a ten, to tylko odbicie; ale czymś najbardziej rzeczywistym, czymś najlepiej ukazującym rzeczywistość, jest powierzchnia zdolna tworzyć złudę odbicia. Przejść przez tę powierzchnię jest tym, czego obawiasz się najbardziej, a przecież to rzecz tak nieuchwytna, iż prawie nie spostrzeżesz, że już przeszedłeś. - Mówisz jak stary ksiądz, który uczył mnie filozofii - powiedział Esteban. - Jego świat... jego niebo - to były też pojęcia filozoficzne. Czy tym jest twój świat? Czystą ideą? A może są tam ptaki, dżungle i rzeki? Wyraz jej twarzy, na poły oświetlonej, na poły skrytej w cieniu, był jak zaćmienie słońca, a głos również nie zdradzał uczuć. - Nie bardziej niż tu - odparła. - Co to ma znaczyć? - zapytał gniewnie. - Dlaczego nie dasz mi jasnej odpowiedzi? - Gdybym próbowała opisać ci mój świat, wziąłbyś mnie po prostu za sprytnego łgarza. - Wsparła głowę na jego ramieniu. - Zrozumiesz wcześniej czy później. Nie znaleźliśmy się wzajem tylko po to, by poczuć ból rozłąki. W tym momencie jej piękność - tak samo jak jej słowa wydawała się rodzajem kamuflażu skrywającego inne, mroczne i przerażające piękno; a przecież wiedział, że Miranda ma rację, że ani jeden dowód, jaki mogłaby przytoczyć, nie pokona mieszkającego w nim lęku. Pewnego popołudnia, popołudnia tak oślepiająco jasnego, że nie sposób było patrzeć na morze bez zmrużenia oczu, popłynęli na łachę widoczną na zielonym tle wody jako wąska, sierpowata wysepka. Esteban brnął i potykał się, Miranda natomiast płynęła, jakby woda była jej żywiołem: śmigała pod nim jak ryba, łaskotała i pociągała go za stopy, wywijając się, nim zdołał ją pochwycić. Potem wędrowali po piasku, przewracali stopami rozgwiazdy, zbierali małże na obiad, aż Esteban dostrzegł sunącą pod wodą od strony otwartego morza ciemną plamę średnicy kilkuset stóp: wielką ławicę królewskiej makreli. - Szkoda, że nie mamy łodzi - powiedział. - Makrele byłyby smaczniejsze od małży. - Nie potrzebujemy łodzi - odparła. - Pokażę ci dawny sposób połowu ryb. Jęła kreślić na piasku skomplikowany wzór, a kiedy go ukończyła, powiodła Estebana na płyciznę i kazała mu stanąć w odległości kilku stóp twarzą do siebie. - Patrz na dzielącą nas wodę - poleciła. - Nie podnoś wzroku i stój zupełnie nieruchomo, póki ci nie powiem. Zaczęła śpiewać pieśń o nierównym rytmie; rytmie, który przywiódł mu na myśl kapryśne bryzy tej pory roku. Większości słów nie pojmował, ale pozostałe uznał za patukańskie. Po minucie ogarnęły go zawroty głowy, tak jakby jego nogi stały się długie i cienkie, on zaś sam spoglądał w dół z wielkiej wysokości, oddychając rozrzedzonym powietrzem. Potem pod powierzchnią rozciągającego się między nim a Mirandą fragmentu morza zmaterializował się maleńki ciemny punkt. Esteban przypomniał sobie opowieści dziadka o Dawnych Patukach, o tym, jak z pomocą bogów potrafili kurczyć świat, ściągać z oddali wrogów i w jednej chwili przemierzać olbrzymie dystanse. Ale bogowie byli martwi, a ich moce zniknęły ze świata. Pragnął obejrzeć się na brzeg i zobaczyć, czy są teraz z Mirandą parą wyższych od palm miedzianoskórych olbrzymów. - Teraz - powiedziała przerywając pieśń - musisz za ławicą, od strony morza, włożyć dłonie do wody i bardzo delikatnie przebierać palcami. Bardzo delikatnie! Pod żadnym pozorem nie wzburz powierzchni. Ale kiedy Esteban zaczął postępować w myśl jej wskazówek, poślizgnął się i spowodował pluśnięcie. Miranda krzyknęła. Podniósł wzrok i zobaczył opadającą na nich ścianę zielonej wody gęsto naszpikowanej ksztakami umykających makreli. Nim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, fala przetoczyła się nad łachą, przydusiła go do dna, powlokła i w końcu wyrzuciła na brzeg. Plażę zaścielały podskakujące makrele, a Miranda leżała na mieliźnie i śmiała się z niego. Esteban też się roześmiał, ale tylko po to, by ukryć swój rozbudzony na nowo lęk przed tą kobietą, która czerpała z potęgi umarłych bogów. Nie pragnął wysłuchiwać jej wyjaśnień; był pewien, że powiedziałaby, iż w jej świecie bogowie żyją nadal, a to tylko pogłębiłoby panujący w jego umyśle zamęt. Nieco później tego samego dnia, kiedy Esteban patroszył ryby, a Miranda ruszyła po banany mające dopełnić posiłku - te małe, słodkie, które rosły na brzegu rzeki - od strony Puerto Morada nadjechał plażą podskakujący land rover, a promienie zachodzącego słońca tańczyły na jego przedniej szybie. Gdy stanął obok Estebana, z siedzenia obok kierowcy wygramolił się Onofrio. Chorobliwe wypieki pokrywały jego policzki, wycierał chusteczką zapocone czoło. Raimundo wylazł z drugiej strony i wsparty o drzwiczki nienawistnie wpatrywał się w Estebana. - Dziewięć dni i ani jednego słowa - rzekł burkliwie Onofrio. - Myśleliśmy, że nie żyjesz. Jak idzie polowanie? Odłożywszy rybę, którą skrobał, Esteban wstał. - Nie udało mi się - powiedział. - Zwrócę ci pieniądze. Raimundo prychnął głuchym, zdławionym chichotem, a zdumiony Onofrio chrząknął. - Nie da rady - oświadczył. - Incarnación wydała te pieniądze na domek w Barrio Clarin. Musisz zabić jaguara. - Nie mogę - rzekł Esteban. - Jakoś cię spłacę. - Indianin stracił ikrę, ojcze - Raimundo splunął na piasek. - Pozwól mnie i moim przyjaciołom zapolować na jaguara. Wizja Raimunda i jego gburowatych kumpli miotających się po dżungli była tak groteskowa, że Esteban nie mógł pohamować śmiechu. - Uważaj, Indianinie! - Raimundo rąbnął dłonią w dach samochodu. - To raczej ty powinieneś uważać - odparł Esteban. - Jest bardzo prawdopodobne, że jaguar zapoluje na was. - Ujął swą maczetę. - A każdy, kto zechce upolować to zwierzę, będzie miał również ze mną do czynienia. Wziąwszy coś z siedzenia kierowcy, Raimundo obszedł maskę wozu. Miał w dłoni srebrzysty pistolet automatyczny. - Czekam na twoją odpowiedź - rzekł. - Odłóż to! - Onofrio mówił tonem, jakim dorosły zwraca się do dziecka wykrzykującego gołosłowne pogróżki, ale rysująca się na obliczu Raimunda determinacja wcale nie była dziecięca. Tik skaził pulchną wypukłość jego policzka, zawęźliły się mięśnie szyi, a wargi wyciągnęły w ponurym uśmiechu. Było to, pomyślał Esteban, osobliwie zafascynowany tą przemianą, jakby obserwowanie demona, który zrzuca swą fałszywą skórę, by spod rozlazłej powłoki ukazać kanciastą drapieżność prawdziwych rysów. - Ten skurwysyn znieważył mnie w obecności Julii! - Dłoń, w której Raimundo trzymał pistolet, drżała. - Twoje osobiste rachunki mogą poczekać - rzekł Onofrio. - Tu chodzi o interesy. - Wyciągnął dłoń. - Oddaj mi pistolet. - Jaki z niego pożytek, skoro nie zamierza zabić jaguara? spytał Raimundo. - Może zdołamy go namówić, by zmienił zdanie - Onofrio obdarzył Estebana promiennym uśmiechem. - No i co powiesz? Mam pozwolić synowi spłacić dług honorowy, czy też wywiążesz się z umowy? - Ojcze...! - zaczął Raimundo tonem skargi, strzelając oczami na boki - On... Esteban rzucił się w stronę dżungli. Huknęła broń; rozpalony do białości pazur szarpnął jego bok i Esteban runął przed siebie. Przez moment nie wiedział, co się z nim dzieje, ale potem jego wrażenia poczęły stopniowo się porządkować. Leżał na zranionym boku, który boleśnie pulsował. Piach zgrzytał mu w ustach i drażnił oczy. Leżał zwinięty w kłębek wokół swej maczety, którą wciąż ściskał w dłoni. W górze rozbrzmiewały głosy, pchły piaskowe skakały mu po twarzy. Chciał je spędzić, ale powstrzymał się i leżał nieruchomo. Ta sama rozwścieczona siła potęgowała szarpiący ból rany i ożywiała jego nienawiść. ...zaniesiemy go do rzeki - mówił Raimundo głosem rozedrganym z podniecenia. - Wszyscy pomyślą, że to jaguar go zabił. - Głupcze! - odparł Onofrio - byłby zabił jaguara, a ty mógłbyś zakosztować słodszej zemsty. Jego żona... - To było wystarczająco słodkie - rzekł Raimundo. Cień padł na Estebana, który wstrzymał oddech. Nie potrzebował ziół, by zwieść tego bladego, rozlazłego jaguara, który pochylał się nad nim, by go przewrócić na wznak. - Uważaj! - wrzasnął Onofrio. Esteban pozwolił się przewrócić i wtedy dźgnął maczetą. Jego wzgarda dla Incarnación i Onofria, jego nienawiść do Raimunda znalazły się w tym ciosie i ostrze zatonęło głęboko w boku Raimunda, by wreszcie zazgrzytać o kość. Raimundo skrzeknął i byłby upadł, ale maczeta utrzymywała go w pozycji pionowej; jego dłonie trzepały wokół klingi, jakby pragnąc jej nadać wygodniejsze położenie, a oczy rozszerzone były niedowierzaniem. Rękojeść maczety przeniosła drżenie - zmysłowe, rzekłbyś, jak spazm rozładowanej namiętności - i Raimundo osunął się na kolana. Z jego ust pociekła krew, przydając kącikom warg tragicznego wyrazu. Padł w przód, nie na płask jednak, a w pozycji klęczącej; jego twarz dotknęła piasku i trwał tak, jak rozmodlony Arab. Esteban wyszarpnął maczetę, obawiając się ataku Onofria, wszelako handlarz sprzętem elektrycznym umykał w kierunku land rovera. Zawarczał silnik, zabuksowały koła i samochód wystrzelił z miejsca, by zakręciwszy na skraju wody pomknąć w stronę Puerto Morada. Na tylnej szybie rozbłysł oślepiający, pomarańczowy refleks, jakby demon, który zwabił wóz do barria, skłaniał go teraz do ucieczki. Esteban niepewnie podniósł się na nogi. Zerwał koszulę z rany, która obficie krwawiła, choć była tylko draśnięciem. Starając się nie patrzeć na Raimunda poszedł na brzeg morza i wbił wzrok w fale; jego myśli kołysały się jak one, choć były nie tyle myślami, co przypływami i odpływami emocji. Szarzało już, gdy z naręczem bananów i dzikich fig powróciła Miranda. Nie słyszała wystrzału. Opowiedział jej, co się stało, ona zaś opatrzyła jego ranę okładem z ziół i liści bananowca. - To się zagoi - powiedziała o ranie - ale to... - wskazała na Raimunda - nie. Musisz iść ze mną, Estebanie. Żołnierze zabiją cię. - Nie - odparł. - Prawda, przybędą, ale są Patukami... z wyjątkiem kapitana, który jest pijakiem, ludzkim strzępem. Wątpię, czy w ogóle zostanie powiadomiony. Wysłuchają mojej wersji i dojdziemy do porozumienia. Bez względu na to, jakie łgarstwa opowie Onofrio, nikt nie da mu wiary, jeśli oni będą twierdzić inaczej. - A potem? - Może pójdę do więzienia na jakiś czas, może będę musiał opuścić prowincję. Ale nie zostanę zabity. Przez minutę siedziała bez słowa, a białka jej oczu jarzyły się w półmroku. Wreszcie wstała i zaczęła odchodzić plażą. - Dokąd idziesz? - zawołał. Odwróciła się. - Mówisz tak obojętnie o porzuceniu mnie... - zaczęła. - Wcale nie obojętnie! - Nie - roześmiała się gorzko. - Też sądzę, że nie. Tak boisz się życia, nazywasz je śmiercią i wolałbyś iść do więzienia lub na wygnanie niż je przeżyć. To chyba nie jest obojętność. Patrzyła nań, ale z tej odległości wyraz jej twarzy był nieodgadniony. - Nie utracę cię, Estebanie - powiedziała. Znów zaczęła się oddalać i tym razem nie odwróciła się, kiedy ją wołał. Zmierzch począł ustępować miejsca zmrokowi, powolnej inwazji cieni topiących świat w coraz głębszych szarościach, a wreszcie w czerni, i Esteban czuł, że szarość okrywa także jego duszę, a myśli stają się głuchym powtórzeniem uderzeń słabnącego przyboju. Zmrok zapadał z ociąganiem i przyszło mu do głowy, że noc nie przyjdzie nigdy, że akt przemocy wbił gwóźdź w tkankę jego rozchwianego żywota, by przytwierdzić go na zawsze do tej spopielałej chwili i wyludnionego brzegu. Kiedy był dzieckiem, przerażała go możliwość takiego magicznego osamotnienia, ale teraz widział w nim ukojenie bólu spowodowanego nieobecnością Mirandy, przypomnienie jej czarów. Mimo jej pożegnalnych słów nie sądził, by miała powrócić - jej głos pobrzmiewał smutkiem i ostatecznością - i to wzbudziło w nim uczucie na równi ulgi i samotności, uczucie, które nakazało mu wędrować tam i z powrotem po zalewanym falami skrawku plaży. Wstał księżyc w pełni, piaski barria zapłonęły srebrzyście i wnet potem z Puerto Morada nadjechało jeepem czterech żołnierzy. Byli to karzełkowaci miedzianoskórzy mężczyźni w granatowych jak nocne niebo mundurach bez jakichkolwiek dystynkcji czy ozdób. Choć nie należeli do jego bliskich przyjaciół, znał ich wszystkich z imienia. Sebastian, Amador, Carlito i Ramón. W reflektorach ich wozu zwłoki Raimunda - przeraźliwie białe, o twarzy, na której zastygająca krew nakreśliła skomplikowane spirale - wyglądały jak wyrzucone przez morze egzotyczne zwierzę i w ich badaniu ciała więcej było ciekawości niż poszukiwania dowodów. Amador wygrzebał z piasku broń Raimunda, wymierzył ją w stronę dżungli i spytał Ramona, ile jego zdaniem jest warta. - Może Onofrio da ci dobrą cenę - odparł Ramón i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Z wyrzuconych na brzeg kawałków drewna i łupin kokosa rozpalili ognisko, siadłszy zaś wokół niego wysłuchali opowieści Estebana; nie wspomniał o Mirandzie i jej związku z jaguarem, bowiem ci ludzie - wyobcowani z plemienia przez swą służbę dla rządu - wykształcili w sobie skłonność do niedowierzania, a nie chciał, by podejrzewali go o irracjonalizm. Słuchali bez komentarzy, a blask ognia nadawał ich skórom kolor czerwonozłoty i połyskiwał na lufach karabinów. - Jeśli nic nie uczynimy, Onofrio pojedzie ze skargą do stolicy - powiedział Amador, kiedy już Esteban skończył. - Może to zrobić tak czy owak - zauważył Carlito. - A wtedy Esteban znajdzie się w opałach. - No a jeśli do Puerto Morada zostanie wysłany agent - dodał Sebastian - i przekona się, jak stoją sprawy z kapitanem Portalesem, przyślą na pewno kogoś innego i wtedy to my będziemy w opałach. Gapili się w płomienie rozważając problem i w tym właśnie momencie Esteban zdecydował się spytać Amadora, który był jego sąsiadem na górze, czy widział Incarnación. - Będzie zdumiona, kiedy się dowie, że żyjesz - odparł Amador. - Widziałem ją wczoraj u krawca. Podziwiała w lustrze krój swojej nowej czarnej spódnicy. Esteban poczuł się tak, jakby czarna fałda sukni Incarnación spowiła jego myśli. Opuścił głowę i czubkiem maczety kreślił w piasku linie. - Mam! - oznajmił Ramón. - Bojkot! Inni nie chwytali, o co mu chodzi. - Jeśli my nie będziemy kupować u Onofria, to kto będzie? - wyjaśnił Ramón. - Straci dochody. Zagrożony czymś takim nie ośmieli się wciągać w sprawę rządu. Pozwoli Estebanowi dowieść, że działał w obronie własnej. - Ale Raimundo był jego jedynym synem - zaoponował Amador. - Może się okazać, że tym razem rozpacz będzie silniejsza od pazerności. Znów zamilkli. Niewiele obchodziło Estebana, co postanowią. Zaczynał pojmować, że przyszłość bez Mirandy kreśli wyłącznie nieinteresujące perspektywy; zwrócił wzrok ku niebu i zauważył, że gwiazdy na niebie migocą w tym samym rytmie, co ognisko; wyobraził sobie, że każdą z nich otacza grupka karzełkowatych miedzianoskórych ludzików debatujących nad jego losem. - Aha! - rzekł Carlito. - Wiem, co zrobimy. Całą kompanią zajmiemy Barrio Carolina i to my zabijemy jaguara. Chciwość Onofria nie oprze się pokusie. - Tego nie możecie uczynić - powiedział Esteban. - Niby dlaczego? - spytał Amador. - Może nie zabijemy jaguara, ale w tylu na pewno go przepędzimy. Nim Esteban zdołał odpowiedzieć, rozległ się ryk jaguara. Skradał się plażą ku ognisku, jak czarny płomień sunący po rozjarzonym piachu: uszy położył po sobie, a srebrzyste drobiny księżycowego blasku połyskiwały w jego ślepiach. Amador porwał swój karabin, przyklęknął i strzelił; kula wzniosła fontannę piasku kilkanaście stóp na lewo od jaguara. - Zaczekaj! - wrzasnął Esteban, powalając Amadora na ziemię. Ale również inni zaczęli już strzelać i jedna z kul trafiła jaguara. Podskoczył wysoko, jak owej pierwszej nocy podczas zabawy, tym razem jednak opadł bezwładnie i z warknięciem próbował sięgnąć zębami barku; potem wstał i pokusztykał w stronę dżungli wyraźnie oszczędzając przednią lewą łapę. Podnieceni sukcesem żołnierze podbiegli za nim kilka kroków i zatrzymali się, by ponownie dać ognia. Carlito przyklęknął i starannie wymierzył. - Nie! - krzyknął Esteban, a kiedy ciskał maczetą w Carlita rozpaczliwie próbując zapobiec wyrządzeniu Mirandzie dalszej krzywdy, zdał sobie sprawę, w jaką wpada pułapkę i jakie będą jej konsekwencje. Ostrze przebiło udo Carlita, powalając żołnierza na bok. Zawył, zaś Amador, widząc, co się stało, strzelił na oślep w kierunku Estebana i począł wołać pozostałych. Esteban pędził ku dżungli, w stronę ścieżki jaguara. Usłyszał za plecami salwę, a kule świsnęły mimo jego uszu. Ilekroć jego stopy ślizgały się w miękkim piachu, odnosił wrażenie, iż oblane światłem księżyca fasady barria skaczą na boki, jakby próbując zastawić mu drogę. A potem, kiedy docierał do skraju dżungli, został trafiony. Kula, zdawało się, pchnęła go w przód, by zwiększyć szybkość biegu, zdołał jednak utrzymać się na nogach. Zataczał się po ścieżce wymachując ramionami, a świszczący oddech rozdzierał mu krtań. Liście palm chłostały go po twarzy, pnącza oplątywały nogi. Nie czuł bólu, a tylko osobliwe odrętwienie pulsujące gdzieś nisko w plecach; wyobrażał sobie ranę otwierającą się i zamykającą jak otwór gębowy morskiego anemona. Żołnierze wywrzaskiwali jego imię. Pójdą za nim, ale ostrożnie z obawy przed jaguarem i sądził, że zdąży przekroczyć rzekę, nim go dopadną. Kiedy jednak dotarł na brzeg, zobaczył, że jaguar czeka. Przycupnięty na trawiastym wzniesieniu, wyciągał nad wodą szyję, a w dole, jakieś sześć stóp od brzegu, płynęło odbicie księżyca w pełni, wielki, srebrzysty, nieskalany krąg światła. Krew połyskiwała szkarłatnie na barku jaguara, niczym przypięta róża, i bardziej niż kiedykolwiek dotąd zwierzę wydawało się wcieleniem zasady doskonałej: taki kształt mógłby wybrać bóg, w taką postać mógłby się oblec jakiś pewnik uniwersalny. Jaguar popatrzył spokojnie na Estebana, warknął głucho i gardłowo, a potem skoczył do rzeki i zniweczywszy odbicie księżyca, znikł pod powierzchnią. Woda wygładziła się, odbicie księżyca odzyskało dawny kształt. I tam, na jego tle, dojrzał Esteban sylwetkę płynącej kobiety, którą każdy ruch ramion czynił mniejszą i mniejszą, aż wreszcie zdawała się jedynie ornamentem wygrawerowanym na srebrnej misie. I nie tylko Mirandę zobaczył Esteban, ale całą tę tajemniczość i piękno, które przed nim umyka; i pojął, jak był ślepy na ową prawdę skrytą w prawdzie śmierci, skrytej z kolei w jej prawdzie innego świata. Teraz było to dlań jasne. Śpiewała o tym jego rana, każda sylaba bijącego serca. Było to wypisane w zamierających falach, kołysało się z liśćmi palm, wzdychało z wiatrem. Było wszędzie, było czymś, o czym Esteban wiedział zawsze: jeśli odrzucasz tajemnicę - nawet pod postacią śmierci - odrzucasz życie i będziesz jak widmo przemierzał swoje dni, nie znając sekretów ostatecznych. Głębokich smutków, absolutnych radości. Wciągnął w płuca gęste powietrze dżungli, a zarazem powietrze świata, który nie był już jego światem - świata dziewczęcej Incarnación, dzieci, przyjaciół, wiejskich nocy... wszystkich utraconych rozkoszy. Jego pierś ścisnęła się narastającym płaczem, uczucie to wnet jednak ustąpiło i zrozumiał, że zapach mango jest czymś ważniejszym od rozkoszy przeszłości, że dziewięć owych magicznych dni - magiczna liczba dni, tyle bowiem potrzeba czasu, by ukołysać duszę do snu - legło między nim a płaczem. Wolny od tych skojarzeń poczuł, jak dokonuje się w nim subtelna przemiana ku doskonałości, przepoczwarzenie, i przypomniał sobie, że zupełnie tak samo czuł się tego dnia, gdy wybiegł z drzwi Santa Maria del Onda zostawiając za sobą mroczną geometrię kościoła, jego spowite w pajęczyny katechizmy i pokolenia jaskółek, które nigdy nie wyleciały poza mury, gdy zrzuciwszy habit nowicjusza popędził przez plac w stronę góry i czekającej Incarnación. To ona go wówczas zwabiła - jak przedtem matka zwabiła go do kościoła, jak Miranda wabi go teraz. Roześmiał się na myśl o tym, z jaką łatwością te trzy kobiety zawracały strumień jego życia i jak jest pod tym względem podobny do tylu innych mężczyzn. Osobliwa roślina odrętwienia, rozkwitająca w jego plecach, słała swe pędy ku ramionom i nogom; okrzyki żołnierzy były coraz głośniejsze. Miranda stała się maleńką kropką ginącą w srebrnym bezmiarze. Wahał się przez moment, doświadczając ponownego przypływu strachu; potem twarz Mirandy zmaterializowała się przed oczyma jego duszy i unicestwiając cały lęk eksplodowało w nim tłumione przez dziewięć dni uczucie. Było to uczucie srebrzyste i nieskalane: oszołomiło go, uczyniło nieważkim; było jak grom i ogień scalone w jeden żywioł, który go rozpalał. Ogarnęła go potrzeba nadania mu wyrazu, zawarcia w formie zdolnej oddać jego moc i czystość. Nie był jednak pieśniarzem ani poetą i tylko jednym sposobem mógł je wyrazić. Mając nadzieję, że nie jest za późno, że wrota Mirandy nie zatrzasnęły się na zawsze, Esteban skoczył do rzeki rozcinając odbicie księżyca w pełni. I z oczami wciąż zamkniętymi w chwili skoku, dobywając ostatka swych ziemskich sił, popłynął za nią. Przełożył Andrzej Ziembicki Nagroda “Nebula” w roku 1986 Nominacja do nagrody “Hugo” w roku 1986 ROBERT SILVERBERG POŻEGLOWAC DO BIZANCJUM Oto opowiadanie, które może wejść do klasyki gatunku; zrazu wydaje się, że jest to fantasy, ale ostatecznie czytelnik dochodzi do wniosku, że ma do czynienia z science fiction. Silverberg, wybitny stylista, wychodzi tu z założenia, że to co wczoraj zdawało się magią, jutro może być wytworem nauki. Dodajmy do tego obeznanie autora ze starożytnymi cywilizacjami, a otrzymamy coś bardzo niezwykłego, co sprawi nam ogromną satysfakcję przy lekturze. Wstawszy o świcie zszedł na patio, by po raz pierwszy przyjrzeć się Aleksandrii, jedynemu miastu, którego dotąd nie widział. Na tegoroczną piątkę miast składały się: Czang-an, Asgard, Nowe Chicago, Timbuktu i Aleksandria, zwykła mieszanina epok, kultur, rzeczywistości. Gdy ubiegłej nocy po długim locie przybyli tu z Gioią z leżącego na głębokiej północy Asgardu, panował już mrok i poszli prosto do łóżka. Teraz, w delikatnym brzoskwiniowym blasku poranka, srogie wieżyce i flanki Asgardu zdały mu się ledwie obrazem ze snu. Chodziły słuchy, że czas Asgardu tak czy owak dobiegał końca. Wnet, jak mówiono, miasto zostanie zrównane z ziemią i w innym miejscu zastąpione przez Mohendżo-daro. Miasta zmieniały się nieustannie, choć nigdy nie było ich więcej niż pięć. Pamiętał czasy, gdy mieli Rzym cezarów zamiast Czang-an i Rio de Janeiro zamiast Aleksandrii. Ci ludzie nie widzieli sensu w utrzymywaniu czegokolwiek na dłuższą metę. Po lodowatym dostojeństwie Asgardu nie było mu łatwo przywyknąć do parnej, zgęszczonej atmosfery Aleksandrii. Nadlatujący znad wody wiatr był rześki i gorący zarazem. Łagodne turkusowe falki chlupotały o pomosty. Wszystkimi zmysłami odczuwał bliskość rozpalonego ciężkiego nieba, gryzący zapach unoszonego bryzą czerwonego piasku nizin, posępny, bagienny odór nieodległego morza. Wszystko drgało i migotało w świetle poranka. Ich hotel położony był pięknie - w górnej części północnego stoku wielkiego sztucznego wzniesienia, które znane było jako Paneum, miejsce poświęcone kozionogiemu bogu. Mieli stąd pełny widok miasta: szerokich szlachetnych bulwarów, wyniosłych obelisków i pomników, leżącego u stóp wzgórza pałacu Hadriana, majestatycznej i groźnej Biblioteki, rojnego bazaru, królewskiej willi, którą wzniósł Marek Antoniusz po swej klęsce pod Akcjum. I, oczywiście, Latarni Morskiej, cudownej Latarni o wielu oknach, siódmego cudu świata, owego bezmiernego spiętrzenia marmuru, wapnia i czerwonawopurpurowego granitu z Assuanu, pnącego się dostojnie w górę na końcu swej milowej grobli. Czarny dym z ognia sygnałowego na szczycie wił się leniwie ku niebu. Miasto budziło się ze snu. Tymczasowi w krótkich białych spódniczkach jęli przycinać gęste ciemne żywopłoty okalające gmachy publiczne. Po ulicach przechadzało się kilku obywateli odzianych w luźne tuniki kroju przypominającego grecki. Tu i ówdzie widać było zjawy, chimery, fantazje. Dwa smukłe eleganckie centaury, samiec i samica, pasły się na stoku wzgórza. Zwalisty, gruboudy wojownik pojawił się w portyku świątyni Posejdona i z szerokim uśmiechem na twarzy począł wymachiwać trzymaną w dłoni odciętą głową Gorgony. Na ulicy poniżej wrót hotelu trzy małe różowe sfinksy, nie większe od kotów domowych, przeciągały się i ziewały, by zacząć wreszcie harce na chodniku. Inny, większy - rozmiarów lwa - przyglądał się im uważnie z alei; niewątpliwie matka. Nawet z tej odległości słyszał jej donośne pomrukiwanie. Osłaniając oczy wbił wzrok w dal - za Latarnię, za morze. Miał nadzieję dostrzec na północy niewyraźne wybrzeża Cypru albo Krety, lub może ogromny mroczny garb Anatolii. Ku wielkiemu nieś mnie Bizancjum, pomyślał, gdzie prawiekami wszystko wkoło. Ale widział tylko niezmierzone puste morze, oślepiające w słonecznym blasku, choć dzień ledwie się zaczynał. Nic, ale to nic nie tkwiło tam, gdzie się spodziewał. Kontynenty nie zajmowały już swych właściwych miejsc. Dawno pokazała mu to Gioia, gdy wznieśli się w jej maleńkim śmigaczu. Wierzchołek Ameryki Południowej przesunął się daleko w Pacyfik; Afryka osobliwie pogrubiała i przypłaszczyła się; szeroki jęzor oceanu oddzielał Europę od Azji. Australii zaś, jak się zdawało, nie było w ogóle. Może wykopano ją i zużyto do innych celów. Po świecie, który niegdyś znał, zaginął wszelki ślad. To był pięćdziesiąty wiek. - Pięćdziesiąty wiek po czym? - pytał wielokrotnie, ale nikt z pozoru nie wiedział albo może nie raczył powiedzieć. - Czy Aleksandria jest bardzo piękna? - zawołała ze środka Gioia. - Wyjdź, to zobaczysz. Naga i rozespana przydreptała na wyłożone białymi płytkami patio i przytuliła się do niego. Idealnie mieściła się pod jego ramieniem. - Och, tak, tak! - wyszeptała. - Jakże piękna, prawda? Spójrz tam, pałace, Biblioteka, Latarnia Morska! Gdzie najpierw pójdziemy? Do Latarni, myślę. Zgoda? A potem na bazar... chcę zobaczyć magów egipskich... a potem na hipodrom, obejrzeć wyścigi - jak myślisz, będą dzisiaj wyścigi? Och, Charles, chcę zobaczyć wszystko! - Wszystko? Pierwszego dnia? - Wszystko pierwszego dnia, tak - odparła. - Wszystko. - Ależ mamy mnóstwo czasu, Gioio. - Tak uważasz? Uśmiechnął się i mocno ją przytulił. - Dość czasu - powiedział czule. Kochał ją za tę niecierpliwość, za ten pogodny, wrzący zapał. Pod tym względem Gioia niezbyt przypominała innych, choć pod wszystkimi innymi wydawała się identyczna. Niewysoka, giętka, smukła, ciemnooka miała oliwkową skórę i wąskie biodra przy nader szerokich ramionach i płaskich mięśniach. Wszyscy tacy byli, każdy nie do odróżnienia od pozostałych, jak milionowa horda sióstr i braci - cały świat pełen małych gibkich dzieciaków w typie śródziemnomorskim, stworzonych do żonglerki i popisów z bykami, do słodkiego białego wina w dzień i cierpkiego czerwonego wieczorem. Te same szczupłe ciała i szerokie usta, te same wielkie, szkliste oczy. Nie widział nikogo, kto zdawał się mieć mniej niż dwanaście i więcej niż dwadzieścia lat. Gioia była w czymś odrobinę odmienna, choć niezupełnie pojmował w czym; wiedział jednak, że kocha ją właśnie za tę niedostrzegalną, lecz ważną różnicę. I prawdopodobnie z tego samego powodu ona kochała jego. Wzrok jego przesunął się z zachodu na wschód, od Bramy Księżyca przez szeroką ulicę Canopus do portu, a stąd do grobowca Kleopatry na krańcu wąskiego Przylądka Lochias. Było tu wszystko i było doskonałe - obeliski, posągi, marmurowe kolumnady, dziedzińce, świątynie, gaje i sam wielki Aleksander w sarkofagu z kryształu i złota; wspaniały, jaśniejący pogański gród. Zdarzały się jednak dziwactwa: niewątpliwy meczet w pobliżu ogrodów publicznych, a obok Biblioteki coś, co wyglądało na kościół chrześcijan. A statki w porcie, ze swymi czerwonymi żaglami i sterczącymi masztami, bez wątpienia były średniowieczne, i to późnośredniowieczne na dodatek. Już przedtem w innych miejscach widywał podobne anachronizmy. Ci ludzie uważali je z pewnością za zabawne. Życie było dla nich zabawą; uczestniczyli w niej nieustannie. Rzym, Aleksandria, Timbuktu - czemu nie? Stworzyć Asgard o przeźroczystych mostach i opasanych lodem pałacach, a potem pozbyć się go? Zastąpić przez Mohendżo-daro? Czemu nie? Ogromnie żałował, że te wyniosłe nordyckie hale biesiadne zostaną zburzone po to, by mogło powstać przysadziste, brutalne, spalone słońcem miasto z brązowej cegły; ci ludzie patrzyli jednak na sprawy inaczej niż on. Ich miasta były jedynie tymczasowe. Ktoś w Asgardzie mówił, że następne pójdzie na rozkurz Timbuktu, a w jego miejsce powstanie Bizancjum. Cóż, dlaczego nie? Dlaczego nie? Mogli mieć wszystko, na co przychodziła im ochota; był to, w końcu, pięćdziesiąty wiek. Obowiązywała jedynie zasada, że na raz nie może być więcej niż pięć miast. - Ograniczenia - uroczyście poinformowała go Gioia, gdy tylko zaczęli razem podróżować - są bardzo ważne. Ale nie wiedziała dlaczego lub nie uznała za stosowne, by mu powiedzieć. Raz jeszcze spojrzał ku morzu. Wyobraził sobie nowo narodzone miasto wyłaniające się nagle z dalekiej mgły: lśniące wieże, ogromne pałace o kopulastych dachach, złote mozaiki. Nie byłby to dla nich wielki wysiłek. Mogli po prostu przywołać je w całości z właściwego czasu - z Cesarzem na tronie i pijanym żołdactwem Cesarza hałasującym na ulicach, z przetaczającym się przez bazar spiżowym dźwiękiem gongów katedry, ze skaczącymi delfinami za rzędem nadmorskich pawilonów. Czemu nie? Mieli Timbuktu. Mieli Aleksandrię. Pożądasz Konstantynopola? Tedy patrz: oto Konstantynopol! Albo Avalon, albo Lyonesse, albo Atlantyda. Mogli mieć wszystko, czego chcieli. Czysty Schopenhauer: świat jako wola i wyobraźnia. Tak! Ci smukli, ciemnoocy ludzie podróżujący niestrudzenie od cudu do cudu! Dlaczegóżby nie Bizancjum w następnej kolejności? Tak. Dlaczego nie? To nie dla starców świat, pomyślał. Dla młodych, wzajem w swych ramionach, dla ptaków na gałęziach drzew - tak! Tak! Na co tylko mieli ochotę. Nawet jego mają. Poczuł nagły lęk. Pytania, których nie zadawał od tak dawna, wdarły się w jego świadomość. Kim jestem? Dlaczego tu jestem? Kim jest ta kobieta u mego boku? - Zamilkłeś tak niespodziewanie, Charles - powiedziała Gioia, która nie potrafiła znieść zbyt długiej ciszy. - Czy będziesz ze mną rozmawiać? Chcę, żebyś ze mną rozmawiał. Powiedz, czego tak wypatrujesz? Wzruszył ramionami. - Niczego. - Niczego? - Niczego w szczególności. - Ale widzę, że coś widzisz. - Bizancjum - odparł. - Wyobrażałem sobie, że mogę za morzem dostrzec Bizancjum. Próbowałem zerknąć na mury Konstantynopola. - Och, ale stąd nie zdołasz sięgnąć wzrokiem tak daleko. Naprawdę nie. - Wiem. - I, tak czy owak, Bizancjum nie istnieje. - Jeszcze nie. Ale będzie. Jego czas przyjdzie później. - Naprawdę? - spytała. - Czy wiesz to z pewnością? - Z dobrego źródła. Słyszałem w Asgardzie - odrzekł. Ale nawet gdybym nie wiedział, Bizancjum jest nieuniknione, jak sądzisz? Jego czas musi przyjść. Jakże moglibyśmy nie zrobić Bizancjum, Gioio? Z pewnością zrobimy Bizancjum, wcześniej czy później. Wiem, że zrobimy. To tylko kwestia czasu. A mamy przecież cały czas świata. Cień przemknął przez jej twarz. - Czy naprawdę? Naprawdę? Mało wiedział o sobie, ale wiedział, że nie jest jednym z nich. Tego był pewien. Wiedział, że nazywa się Charles Phillips i że zanim znalazł się wśród tych ludzi, żył w roku 1984, kiedy były jeszcze takie rzeczy, jak komputery, telewizory, baseball, odrzutowce; kiedy świat roił się od miast, których było nie pięć, ale tysiące - Nowy Jork, Londyn, Johannesburg, Paryż, Liverpool, Bangkok, San Francisco, Buenos Aires i wielka mnogość innych, a wszystkie jednocześnie. Żyło wówczas na świecie cztery i pół miliarda ludzi; wątpił, czy teraz jest ich choćby cztery i pół miliona. Niemal wszystko zmieniło się nad pojęcie. Księżyc nadal wydawał się taki sam, i słońce, ale nocą daremnie szukał znajomych konstelacji. Nie miał najmniejszego pomysłu, jak przenieśli go z “dawniej” do “teraz” i dlaczego. Pytania były stratą czasu; nikt mu nie odpowiadał - nikt chyba nie pojmował, czego właściwie pragnie się dowiedzieć. Po pewnym czasie przestał pytać; po pewnym czasie stracił prawie zupełnie chęć dowiedzenia się. Wspinał się z Gioią na Latarnię. Pędziła przodem, w zwykłym pośpiechu, on zaś podążał za nią stateczniej. Dziesiątki innych turystów, przeważnie w dwu i trzyosobowych grupkach, sunęły w górę po szerokich brukowanych rampach, śmiejąc się i przekrzykując. Dojrzawszy go, niektórzy z nich zatrzymywali się na chwilę, patrzyli, pokazywali sobie dłońmi. Był do tego przyzwyczajony. Uśmiechał się, gdy go sobie pokazywali. Czasem kiwał im głową. Na poziomie najniższym, wysokiej na dwieście stóp, masywnej kwadratowej konstrukcji z wielkich marmurowych bloków, nie potrafił dopatrzeć się niczego interesującego. Były tu, wśród zapleśniałych, chłodnych arkad, setki małych mrocznych pomieszczeń: izby dozorców i mechaników latarni, koszary jej garnizonu i stajnie dla trzystu osłów wnoszących na górę paliwo. Nic tu nie wyglądało zachęcająco. Parł bez zatrzymania naprzód, aż wyszedł na balkon prowadzący na następny poziom. Tu Latarnia zwężała się i przechodziła w ośmiokąt: jej fasada, granitowa teraz i pięknie żłobkowana, pięła się majestatycznie nad jego głową. Tu czekała nań Gioia. - To dla ciebie - rzekła, wręczając mu kulkę mięsa na drewnianej tacce. - Pieczone jagnię. Absolutnie wspaniałe. Jadłam już, kiedy na ciebie czekałam. Podała mu również kubek jakiegoś chłodnego zielonego sorbetu i odskoczyła w bok, by kupić owoc granatu. Dziesiątki tymczasowych zaludniały taras, sprzedając przekąski i napoje wszystkich rodzajów. Nadgryzł mięso. Było zwęglone po wierzchu, apetycznie różowe i delikatne w środku. Kiedy jadł, podszedł doń jeden z tymczasowych i uprzejmie zajrzał mu w twarz. Był to krępy smagły mężczyzna, odziany tylko w przepaskę z czerwono-żółtej materii. - Sprzedaję mięso - powiedział. - Bardzo delikatne jagnię z rusztu. Tylko pięć drachm. Phillips pokazał mu kawałek, który spożywał. - Już mam odrzekł. - To wyborne mięso, bardzo mięciutkie. Przez trzy dni moczyło się w sokach... - Proszę - powiedział Phillips. - Nie chcę kupować żadnego mięsa. Mógłbyś łaskawie się stąd zabrać? Zrazu tymczasowi zbijali go z tropu i zaskakiwali; nadal nie wiedział o nich wielu rzeczy. Nie byli maszynami - wyglądali jak istoty z krwi i kości - ale również nie wydawali się ludźmi i nikt ich jako takich nie traktował. Sądził, że są konstrukcjami sztucznymi, produktami technologii tak wyrafinowanej, że aż niedostrzegalnej. Jedni, jak się zdawało, byli inteligentniejsi od innych, ale wszyscy zachowywali się tak, jakby nie mieli więcej samodzielności niż osoby ze sztuki, którymi w zasadzie byli. W każdym z pięciu miast ich niezliczone rzesze odgrywały role wszelkiego rodzaju: pastuchów i świniarków, zamiataczy ulic, kupców, wioślarzy, sprzedawców pieczonego mięsa i zimnych napojów, przekupniów na targowiskach, uczniów, woźniców, gwardzistów, stajennych, gladiatorów, mnichów, rękodzielników, ulicznic i rzezimieszków, żeglarzy - wszystkich, innymi słowy, którzy byli niezbędni dla podtrzymania iluzji kwitnącego, ludnego miasta. Ciemnoocy - naród Gioi - nie wykonywali nigdy żadnej pracy. Nie było ich tylu, by utrzymać miasta przy życiu, a tak czy owak występowali tylko w rolach turystów wędrujących z wiatrem, przenoszących się z miasta do miasta wedle kaprysu z Czang-an do Nowego Chicago, z Nowego Chicago do Timbuktu, z Timbuktu do Asgardu, z Asgardu do Aleksandrii, dalej, wciąż dalej. Tymczasowy nie zamierzał dać mu spokoju. Phillips odszedł, a ten podążył za nim, osaczając go pod ścianą tarasu. Kiedy kilka minut później z ustami pobrudzonymi uroczo sokiem granatu powróciła Gioia, tymczasowy wciąż kręcił się wokół niego, próbując z maniacką natarczywością sprzedać mu miskę jagnięciny. Stał aż za blisko Phillipsa, prawie nos w nos, wlepiając w jego twarz swe wielkie smutne krowie oczy, i z żałośnie płaczliwym naleganiem zachwalał jakość swego towaru. Phillips miał wrażenie, że podobne kłopoty z tymczasowymi zdarzyły się mu już dwukrotnie. Gioia trąciła łokieć tamtego i powiedziała ostrym, urywanym tonem, jakiego nie słyszał u niej nigdy dotąd: - Nie jest zainteresowany. Zabieraj się stąd! Odszedł natychmiast. - Musisz być z nimi stanowczy - wyjaśniła Phillipsowi. - Próbowałem. Nie chciał mnie słuchać. - Kazałeś mu odejść i nie posłuchał? - Poprosiłem, żeby odszedł. Grzecznie. Może aż za grzecznie. - Mimo to... - powiedziała. - Człowieka powinien posłuchać nawet wtedy. - Może nie sądził, że jestem człowiekiem - zasugerował Phillips. - Wnioskował z mojego wyglądu. Wzrostu, koloru oczu. Mógł pomyśleć, że jestem jakimś rodzajem tymczasowego. - Nie - oświadczyła Gioia marszcząc czoło. - Tymczasowy nie będzie nagabywać innego tymczasowego. Ale również nie sprzeciwi się obywatelowi. Są bardzo wyraźne granice. Nigdy nie ma żadnego zamieszania. Nie rozumiem, dlaczego nie przestawał zawracać ci głowy. Był zaskoczony widząc, jak wydawała się zakłopotana; daleko bardziej, pomyślał, niż uzasadniał to incydent. Głupie urządzenie, może trochę rozkalibrowane, z nadmiernym entuzjazmem wpychające swój towar - no i co z tego? Co z tego? Gioia doszła chyba po chwili do tego samego wniosku. Wzruszając ramionami powiedziała: - Myślę, że jest zepsuty. Prawdopodobnie takie rzeczy zdarzają się częściej niż podejrzewamy, nie sądzisz? Zaniepokoiło go coś wymuszonego w tonie jej głosu. Uśmiechnęła się i podała mu swój granat. - Masz, ugryź, Charles. Jest cudownie słodki. Granaty były kiedyś gatunkiem wymarłym, wiesz? No i co, ruszamy do góry? Środkowa, ośmiokątna część Latarni musiała mieć kilkaset stóp wysokości; od wewnątrz przedstawiała się jako posępna, przyprawiająca o klaustrofobię rura wypełniona niemal bez reszty przez dwie spiralne rampy wijące się wokół potężnej studni centralnej. Wspinaczka była powolna; poprzedzała ich na rampie sunąca w górę karawana osiołków obładowanych wiązkami drewna opałowego dla latarni. Ale w końcu, kiedy Phillips był już zdyszany i odczuwał zawroty głowy, wyszli z Gioią na drugi balkon, który dzielił część ośmiokątną od najwyższego, cylindrycznego i bardzo smukłego piętra Latarni. Wychyliła się głęboko przez balustradę. - Och, Charles, spójrz, jaki widok! Tylko popatrz! Był zadziwiający. Z jednej strony mieli przed sobą całe miasto, bagniste jezioro Mareotis i w głębi piaszczystą egipską równinę, z drugiej zaś sięgali wzrokiem głęboko w szare i niespokojne Morze Śródziemne. Wskazał dłonią plagę tutejszych wód - niezliczone rafy i mielizny rozciągające się przed wejściem do portu. - Nic dziwnego, że potrzebują latarni morskiej - powiedział. - Bez jakiegoś gigantycznego punktu orientacyjnego nigdy by tu nie dotarli z otwartego morza. Głośny ryk, rodzaj wściekłego parsknięcia, eksplodował tui przed nim. Zaskoczony podniósł wzrok. Na tym poziomie z rogów Latarni sterczały olbrzymie posągi dmących w trąby Trytonów; ów nagły potężny dźwięk szedł od najbliższego z nich. Sygnał, pomyślał. Ostrzeżenie dla statków pokonujących to trudne wejście. Dźwięk, zorientował się rychło, został wytworzony przez jakiś zasilany parą mechanizm, obsługiwany przez brygady spoconych tymczasowych skupionych wokół ognisk u podstawy każdego z Trytonów. Raz jeszcze poczuł przypływ podziwu dla zręcznych metod, jakimi ci ludzie realizowali swe kopie starożytności. Ale czy były to kopie, zastanawiał się. Wciąż nie rozumiał, jak tworzą swe miasta. Z tego, co wiedział, mógł wnioskować, że to miasto było najprawdziwszą Aleksandrią wyszarpniętą ze swego właściwego czasu, tak jak on został wyszarpnięty. Może więc była to prawdziwa i oryginalna Latarnia, nie zaś kopia. Nie miał pojęcia, jak w rzeczywistości sprawy stoją i co byłoby cudem większym. - Jak mamy dostać się na szczyt? - zapytała Gioia. - Tędy, myślę. Tymi drzwiami. Tu urywały się spiralne rampy dla osłów. Ładunki paliwa dla latarni wędrowały stąd na górę windą w szybie centralnym. Zwiedzający zaś mogli użyć klatki schodowej tak w swej ostatniej części wąskiej, że podczas wspinaczki nie sposób było zawrócić. Niestrudzona Gioia mknęła przodem. Phillips uchwycił się poręczy i z trudem brnął w górę, wciąż w górę, licząc maleńkie świetliki, by zmniejszyć nudę wspinaczki. Naliczył ich prawie sto, nim w końcu postawił stopę w przedsionku komory latarni. Tłoczyło się tam kilkunastu zwiedzających. Gioia stała w przeciwnym końcu, przy ścianie otwierającej się na morze. Odniósł wrażenie, że tu, w górze, budowla chwieje się na wietrze. Jak byli wysoko? Pięćset stóp, sześćset, siedemset? Komora latarni była wysoka, wąska i przedzielona galeryjką na część górną i dolną. Na samym dole sztafeta tymczasowych odbierała z windy drewno i ciskała je w gorejący ogień. Z miejsca, w którym stał na krawędzi platformy; gdzie zawieszono gigantyczne zwierciadło z polerowanego metalu - Phillips czuł intensywny żar. Języki ognia skakały w górę i tańczyły przed lustrem, które miotało daleko w morze oślepiający snop swego blasku. Z wywietrznika unosił się dym. Na samym szczycie Latarni piętrzył się kolosalny posąg srogiego, gniewnego Posejdona. Gioia boczkiem przesuwała się przez galeryjkę, aż znalazła się u jego boku. - Zanim przyszedłeś, mówił przewodnik - rzekła wyciągając dłoń. - Widzisz to miejsce, tam, przed zwierciadłem? Ktoś, kto tam stanie i spojrzy w lustro, zobaczy statki na morzu, których nie da się dojrzeć gołym okiem. Zwierciadło przybliża przedmioty. - Wierzysz w to? Skinęła w stronę przewodnika. - Tak mówił. I jeszcze dodał, że jeśli patrzeć w określony sposób, można zajrzeć przez morze do Konstantynopola. Jest jak dziecko, pomyślał. Oni wszyscy są tacy. - Sama mi mówiłaś nie dalej niż dziś rano, że nie można niczego zobaczyć z takiej odległości. A poza tym Konstantynopol teraz nie istnieje - powiedział. - Ale będzie istniał - odparła. - Ty mi to mówiłeś nie dalej, jak dziś rano. A kiedy będzie, zostanie odbity w zwierciadle Latarni. Taka jest prawda. Jestem tego absolutnie pewna. Odwróciła się gwałtownie w stronę wejścia do komory latarni. - Och, popatrz, Charles! Idą Nissandra i Aramayne! A tam jest Hawk! Tam Stengard! - Gioia roześmiała się i zaczęła wykrzykiwać imiona. - Och, wszyscy są tutaj! Wszyscy! Zaczęli wciskać się do izby, tak wielu nowo przybyłych, że ci, którzy już byli na miejscu, zostali zmuszeni do zejścia po parę stopni w dół z drugiej strony komory. Gioia kręciła się wśród nich, ściskając ich i całując. Phillips ledwie mógł ich rozróżnić trudno mu było nawet powiedzieć, kto jest mężczyzną, a kto kobietą, wszyscy bowiem mieli na sobie luźne szaty tego samego kroju - ale rozpoznał niektóre imiona. To byli specjalni przyjaciele Gioi, jej paczka, z którymi jeszcze w dawnych czasach, nim pojawił się w jej życiu, podróżowała od miasta do miasta w nie kończącym się radosnym objeździe. Kilku z nich poznał już wcześniej - w Asgardzie, Rio, w Rzymie. Przewodnik z komory latarnianej, krępy stary tymczasowy o szerokich barach i przyozdobionej wieńcem łysej głowie, znów się pojawił i zaczął swój tekst, ale nikt go nie słuchał; wszyscy byli zanadto zajęci pozdrawianiem się, obejmowaniem, chichotaniem. Niektórzy z przybyłych przecisnęli się do Phillipsa, by sięgnąwszy w górę dotknąć czubkami palców jego policzka w tym swoim “cześć”. - Charles - mówili uroczyście, rozbijając jego imię na dwie sylaby, jak zresztą ludzie czynili tu często. - Jakże miło znów cię widzieć. Taka przyjemność. Ty i Gioia - jakaż piękna para. Jak świetnie do siebie pasujecie. Czy było tak w istocie? Sądził, że tak. Izba szumiała od rozmów; przewodnika nie było już wcale słychać. Stengard i Nissandra odwiedzili Nowe Chicago dla tańców na wodzie... Aramayne przyniosła opowieść o ucztach w Chang-an, które ciągnęły się tygodniami... Hawk z Hekną byli w Timbuktu, żeby obejrzeć przybycie karawany z solą, i wracają tam niedługo... uroczystości dla uczczenia końca Asgardu, których absolutnie nie można opuścić... plany związane z nowym miastem Mohendżo-daro... mamy zarezerwowane miejsca na otwarcie, nie oddamy ich za żadne skarby... i tak, potem definitywnie biorą się za Konstantynopol, planiści siedzą już głęboko w swoich studiach bizantyńskich... jak miło cię widzieć, cały czas taka piękna... byłaś już w Bibliotece? W zoo? W świątyni Serapisa? Phillipsa zaś spytali: - Co sądzisz o Aleksandrii, Charles? Oczywiście, w swoich czasach musiałeś ją dobrze znać. Czy wygląda tak, jak ją pamiętasz? Zawsze pytali o takie rzeczy. Zdawali się nie pojmować, że w jego czasach Aleksandria Latarni Morskiej i Biblioteki była czymś od dawna utraconym i legendarnym. Dla nich, jak podejrzewał, wszystkie miejscowości, które powołali na powrót do istnienia, były sobie w większym czy mniejszym stopniu współczesne. Rzym cezarów, Aleksandria Ptolemeuszy, Wenecja dożów, Czang-an dynastii Tang, Asgard Azów, żadna nie mniej ani bardziej realna czy też nierealna od innych, każda refleksem tej samej odległej, fantastycznie niepamiętnej przeszłości, piórem wyrwanym z owych mrocznych, prymitywnych otchłani czasu. Nie mieli kontekstu, który by im umożliwiał oddzielenie jednej ery od drugiej. Przeszłość była dla nich jedną tylko bezgraniczną i bezczasową krainą. Czemu tedy nie miałby widzieć Latarni już wcześniej, on, który wskoczył w tę epokę z Nowego Jorku 1984? Nigdy im tego nie zdołał wytłumaczyć. Juliusz Cezar i Hannibal, Helena Trojańska i Karol Wielki, Rzym gladiatorów i Nowy Jork Jankesów i Metsów... Gilgamesz, Tristan, Otello, Robin Hood, Jerzy Waszyngton i królowa Wiktoria - dla nich to wszystko postaci jednakowo realne i nierealne, nic więcej niż jasne figury poruszające się na malowanym płótnie. Przeszłość, przeszłość, ta ulotna i płynna przeszłość była dla nich jednym tylko, nieskończenie łatwo dostępnym i nieskończenie wiele zawierającym miejscem. Oczywiście, mogą myśleć, że już wcześniej znał Latarnię. Wolał nie podejmować kolejnej próby wyjaśnień. - Nie - odparł po prostu. - W Aleksandrii jestem pierwszy raz. Spędzili tam całą zimę, a może również i część wiosny. Aleksandria nie była miejscem, gdzie odczuwało się wyraźnie zmianę pór roku, a i sam upływ czasu nie był szczególnie widoczny dla tych, co spędzali całe swe życie w rolach turystów. W ciągu dnia było zawsze coś nowego do obejrzenia. Ogród zoologiczny, na przykład: bajeczny park, cudownie bujny i zielony jak na tutejszy suchy klimat, gdzie zdumiewające zwierzęta żyły w zagrodach tak obszernych, że aż nie sprawiających wrażenia zagród. Były tu wielbłądy, nosorożce, gazele, strusie, lwy, dzikie osły; były także inne stwory, zwyczajnie współistniejąc z tymi znanymi afrykańskimi zwierzętami: gryfy, jednorożce, bazyliszki i ziejące ogniem smoki o tęczowych łuskach. Czy oryginalne aleksandryjskie zoo miało gryfy i jednorożce? Phillips powątpiewał. To jednak miało; najoczywiściej wyprodukowanie mitycznych bestii nie sprawiało anonimowym majstrom większych kłopotów niż stworzenie wielbłądów czy gazeli. Dla Gioi i jej przyjaciół wszystkie one zresztą były równie bajkowe i nosorożec budził w nich taką samą grozę jak gryf. Ten pierwszy nie był ani bardziej, ani mniej osobliwy od drugiego. Na ile Phillips zdołał się zorientować, prócz paru psów i kotów żaden ze ssaków czy ptaków jego ery nie przetrwał do czasów współczesnych, choć wiele zrekonstruowano. No i Biblioteka! Te wszystkie utracone skarby wyrwane ze szponów czasu! Oszałamiające kolumnady marmurowych ścian, przestronne, wysoko sklepione czytelnie, ciągnące się w nieskończoność spirale regałów. Wykonane z kości słoniowej rękojeści siedmiuset tysięcy zwojów papirusowych sterczące z półek. Sunący to tu, to tam bibliotekarze i uczeni, z przylepionymi wprawdzie do twarzy bladymi akademickimi uśmieszkami, ale z umysłami najoczywi§ciej zajętymi poważnymi kwestiami ducha. Wszyscy byli tymczasowymi, spostrzegł Phillips. Ledwie rekwizytami, cząstką iluzji. Ale czy złudą były również zwoje? - Mamy tu komplet dramatów Sofoklesa - oświadczył przewodnik, radosnym gestem dłoni ukazując rząd półek. Tylko siedem ze stu dwudziestu trzech sztuk Sofoklesa przetrwało kolejne pożary Biblioteki w czasach starożytnych, wywołane przez Rzymian, chrześcijan i Arabów: czy były tu więc te utracone, Triptolemus, Nauzykaa, gazon i wszystkie pozostałe? I czy znajdą się tu także, cudownie wskrzeszone, inne przepadłe skarby literackie starożytności - pamiętniki Odyseusza, Katona historia Rzymu, Tukidyda żywot Peryklesa, brakujące tomy Liwiusza? Gdy jednak zapytał, czy mógłby poszperać w stosach, przewodnik uśmiechnął się przepraszająco i powiedział, że w tej chwili bibliotekarze są zajęci. Może innym razem? Może, powiedział przewodnik. Rzecz bez znaczenia, uznał Phillips. Nawet gdyby ci ludzie ocalili jakimś sposobem owe utracone arcydzieła starożytności, jak miałby je przeczytać? Nie znał greki. Życie miasta szumiało i pulsowało wokół niego. Było to miejsce olśniewającej urody: olbrzymia zatoka, gęsta od żagli, szerokie aleje biegnące prostopadle ze wschodu na zachód i z północy na południe, blask słońca odbijający się niemal słyszalnie od jasnych ścian pałaców królów i bogów. Wykonali to bardzo dobrze, osądził Phillips, naprawdę bardzo dobrze. Na targu kupcy o twardym wzroku w pół tuzinie tajemniczych języków wykłócali się o ceny hebanu, arabskiego kadzidła, jaspisu i lamparcich skór. Gioia kupiła drachmę białawych egipskich perfum z piżma w delikatnej zwężającej się flaszeczce. Magicy, żonglerzy i skrybowie przeraźliwie nawoływali przechodniów błagając o chwilę uwagi i garstkę monet za swe trudy. Wystawianych na licytację rosłych niewolników - czarnych, brązowych a także kilku, którzy mogli być Chińczykami - zmuszano do napinania mięśni, szczerzenia zębów i obnażania klatek piersiowych, by zachęcić ewentualnych nabywców. W gimnazjonie nadzy atleci miotali oszczepy i dyski, a także mocowali się z przerażającym zapamiętaniem. Przyjaciel Gioi, Stengard, pospieszył do niej z upominkiem, złotym naszyjnikiem, jakiego nie powstydziłaby się Kleopatra. Godzinę później Gioia zgubiła go, albo może oddała komuś, gdy Phillips patrzył w inną stronę. Nazajutrz kupiła nowy, jeszcze piękniejszy. Każdy mógł dostać tyle pieniędzy, ile mu było trzeba, po prostu o nie prosząc; pieniądze były dla tych ludzi równie łatwo dostępne jak powietrze. Pobyt tutaj, mówił sobie Phillips, przypomina chodzenie do kina. Co dzień inny seans; akcja niezbyt bogata, ale efekty specjalne znakomite, zaś troska o detale trudna do przewyższenia. Superfilm, olbrzymia, trwająca bez przerwy impreza rozrywkowa z udziałem całej populacji Ziemi. I było to tak niewymuszone, tak spontaniczne! Kiedy chodził do kina, nie zadawał sobie nigdy trudu myślenia o miriadach techników za każdym ujęciem, kamerzystów, kostiumologów, scenografów, elektryków, modelarzy, operatorów mikrofonów; tu również nie pytał o środki, jakimi postawiono przed jego oczyma Aleksandrię. Czuło się w niej autentyzm. Była autentyczna. Kiedy pił mocne czerwone wino, przyjemnie szumiało mu w głowie. Miał podejrzenie, że gdyby wyskoczył ze szczytowej izby Latarni, pewnie by zginął, choć nie na długo pozostał wśród martwych: niewątpliwie dysponowano tu sposobem, by ożywiać go tak często, jak się okaże konieczne. Śmierć nie wydawała się istotnym czynnikiem życia tych ludzi. W ciągu dnia zwiedzał. Wieczorami chodzili z Gioią na biesiady - urządzane w ich hotelu, w nadmorskich willach, pałacach arystokracji. Bywali tam zawsze ci sami goście - Hawk i Hekna, Aramayne, Stengard i Shelimir, Nissandra, Aśoka, Alfonso, Protay. Podczas owych biesiad na jednego obywatela przypadało pięciu do dziesięciu tymczasowych: po części w charakterze służby, po części występujących artystów lub nawet zastępczych gości, którzy swobodnie, a niekiedy śmiało, mieszali się z tymi prawdziwymi. Ale wszyscy wiedzieli zawsze, kto jest obywatelem, a kto tylko tymczasowym. Phillips poczynał myśleć, że jego status jest jakby pośredni. Oczywiście, traktowali go z kurtuazją, jakiej nikt nie okazałby tymczasowemu, a przecież była wich zachowaniu jakaś protekcjonalność, która nie mówiła mu po prostu, że nie jest jednym z nich, ale kimś lub czymś przynależącym do zasadniczo innego porządku egzystencji. Fakt, że był kochankiem Gioi, dawał mu w ich oczach niejaką, niezbyt jednak wysoką, pozycję: jasne, że raz na zawsze przypadła mu rola outsidera, osobnika prymitywnego, starożytnej osobliwostki. A skoro o tym mowa, zauważył, iż sama Gioia, której przynależność do paczki nie podlegała wątpliwości, jest chyba traktowana jako rodzaj outsidera, jak prawnuczka kupca w towarzystwie Plantagenetów. Nie zawsze dowiadywała się w porę o najlepszych przyjęciach, nie zawsze jej wylewne powitania przyjaciele odwzajemniali równie gorąco, czasem widywał, jak nastawiała ucha, by usłyszeć ploteczki niekoniecznie przeznaczone dla siebie. Czy było tak dlatego, że uczyniła zeń kochanka? A może właśnie na odwrót: wybrała go na kochanka właśnie dlatego, że nie należała w pełni do swojej kasty? Statut prymitywa pozwalał mu przynajmniej zabierać głos na ich przyjęciach. - Opowiedz nam o wojnie - mówili. - Opowiedz nam o wyborach. O pieniądzach. O chorobach. Chcieli wiedzieć wszystko, choć zdawało się, że nie słuchają zbyt uważnie: ich oczy szybko stawały się szkliste. A jednak pytali. Opisywał im korki uliczne, politykę, dezodoranty, witaminy w pigułkach. Mówił o papierosach, gazetach, metrze, książkach telefonicznych, kartach kredytowych i koszykówce. - Z jakiego byłeś miasta? - pytali. - Z Nowego Jorku - odpowiadał. - A kiedy to było? Siódmy wiek, zdaje się? - Dwudziesty - mówił. Wymieniali spojrzenia, potakiwali. - Musimy to zrobić - oznajmiali. - World Trade Center, Empire State Building, Citicorp Center, katedra św. Jana Bożego: jakie fascynujące! Yankee Stadium. Most Verrazzano. Zrobimy wszystko. Ale najpierw Mohendżo-dato. A potem chyba Konstantynopol. Czy w twoim mieście żyło wielu ludzi? Siedem milionów, odpowiadał. Tylko w pięciu dzielnicach. Kiwali głowami i uśmiechali się przyjaźnie, wcale nie zbici z tropu wymienioną przezeń liczbą. Siedem milionów, siedemdziesiąt milionów - dla nich, odnosił wrażenie, była to rzecz obojętna. Po prostu ściągną tymczasowych w takiej ilości, jaka będzie potrzebna. Zastanawiał się, na ile dobrze wywiążą się z zadania. W końcu nie był kompetentnym ekspertem od Asgardów i Aleksandrii. Tu mogli trzymać w zoo jednorożce i gryfy, mogli mieć żywe sfinksy myszkujące po rynsztokach, nic go to nie obchodziło. Ich dziwaczna Aleksandria była równie dobra jak historyczna albo nawet lepsza. Ale jakiegoż doznałby smutku i rozczarowania, gdyby stworzony przez nich Nowy Jork miał Greenwich Village gdzieś na wytwornych przedmieściach albo Times Square w Bronxie, a nowojorczycy, mili i uprzejmi, mówili z przesłodzonym akcentem Savannah albo Nowego Orleanu. Cóż, nie był to problem, nad którym musiał dumać akurat teraz. Bardzo prawdopodobne, że mówiąc o zbudowaniu Nowego Jorku okazywali mu po prostu kurtuazję. Mieli do wyboru cały bezmiar przeszłości: Niniwę, Memfis faraonów, Londyn królowej Wiktorii, Szekspira albo Ryszarda III, Florencję Medyceuszy, Paryż Abelarda i Heloizy albo Ludwika XIV, Tenochitlan Montezumy, Cuzco Atahualpy, Damaszek, Sankt Petersburg, Babilon, Troję. A poza tym wszystkie te miasta, które - jak Nowe Chicago - pochodziły z czasów będących dlań nie narodzoną jeszcze przyszłością, ale dla nich - starożytną historią. Wśród takiego bogactwa, takiej nieskończoności wyborów, nawet potężny Nowy Jork mógł spotkać los długiego oczekiwania na swą kolejność. Czy będzie jeszcze wśród nich, gdy się za to zabiorą? Może do tego czasu, znudziwszy się nim, odeślą go na powrót do jego właściwej epoki. Albo może zestarzeje się po prostu i umrze. Nawet tu, przypuszczał, czeka go w końcu śmierć, choć nikogo, jak się zdawało, poza nim. Nie wiedział. Uświadomił sobie, że w istocie nie wie nic. Wiatr północny wiał przez cały dzień. Ukazywały się nad miastem klucze ibisów umykających przed żarem interioru i skrzeczały na niebie, lecąc z wyciągniętymi czarnymi szyjami i szczudłowatymi nogami. Lądowały całe tysiące tych świętych ptaków, rozbieganą hałastrą okupywały każde skrzyżowanie ulic, wydziobując pająki, myszy, żuki, resztki z rzeźni i piekarni. Były piękne, lecz dokuczliwie wszędobylskie i ochlapywały marmurowe gmachy swym guanem; każdego ranka zmywały je starannie szwadrony tymczasowych. Gioia niewiele z nim teraz rozmawiała. Sprawiała wrażenie oziębłej, zamkniętej w sobie, przygnębionej; działo się z nią coś niepojętego - jakby stopniowo stawała się przeźroczysta. Czuł, że pytając, co ją gnębi, dokonałby naruszenia jej sfery intymnej. Może był to tylko niepokój. Stała się religijna i złożyła kosztowne dary w świątyniach Serapisa, Izydy, Posejdona i Pana. Poszła do nekropolu na północ od miasta, by w katakumbach położyć na grobowcach wieńce. W ciągu jednego tylko dnia trzykrotnie wspięła się na Latarnię, nie okazując potem najmniejszego zmęczenia. Kiedy indziej znów, gdy wrócił z wizyty w Bibliotece, zastał ją na patio nagą; namaściła się cała jakimś aromatycznym zielonym balsamem. I powiedziała nagle: - Myślę, że czas wyjechać z Aleksandrii, nie sądzisz? Chciała jechać do Mohendżo-daro, ale Mohendżo-daro nie było jeszcze gotowe na przyjęcie gości, polecieli więc zamiast tego na wschód do Czang-an, którego nie widzieli od lat. To był pomysł Phillipsa: miał nadzieję, że stara, kosmopolitycznie wielobarwna stolica T’angów poprawi jej samopoczucie. Mieli być tym razem gośćmi Cesarza: niezwykły przywilej, o który zazwyczaj należało ubiegać się z wyprzedzeniem; Phillips jednak powiedział kilku wysoko postawionym przyjaciołom Gioi, że jest nieszczęśliwa, i ci szybko załatwili, co trzeba. Trzech bijących nieustanne pokłony oficjeli w powiewających żółtych szatach i purpurowych szarfach powitało ich u Bramy Olśniewającej Cnoty, by poprowadzić do przeznaczonego dla nich pawilonu nieopodal pałacu cesarskiego i Zakazanych Ogrodów. Była to lekka przestronna budowla o cienkich otynkowanych ścianach z cegły, ujętych w pełne wdzięku kolumny z jakiegoś ciemnego aromatycznego drewna. Na dachu z zielonych i żółtych płyt szemrały fontanny, źródło nieustającego chłodnego dżdżu z krążącej w cyklu zamkniętym wody. Balustrady były z rzeźbionego marmuru, ościeżnice ze złota. I jemu, i jej przypadły osobne apartamenty prywatnych pokojów, choć mieli dzielić piękną, udrapowaną adamaszkiem sypialnię w sercu pawilonu. Gdy tylko przybyli, Gioia oznajmiła, że musi iść do swych komnat, by umyć się i przebrać. - Wieczorem idziemy do pałacu na uroczystą audiencję powiedziała. - Mówią, że cesarskie audiencje są wspanialsze niż wszystko, co mógłbyś sobie wyobrazić. Chcę wyglądać jak najlepiej. Cesarz i wszyscy ministrowie, powiedziała, przyjmą ich w Sali Najwyższej Ostateczności. Odbędzie się tam bankiet dla tysiąca gości; wystąpią perskie tancerki i słynni żonglerzy z Czung-nan. A potem wszyscy poprowadzeni zostaną do Zakazanych Ogrodów, by wśród ich fantastycznych krajobrazów podziwiać wyścigi smoków i fajerwerki. Poszedł do swoich pokojów. Dwie drobne delikatne dziewki służebne rozebrały go i obmyły aromatycznymi gąbkami. Do wyposażenia pawilonu należało jedenastu tymczasowych, którzy mieli być ich służącymi - nienatrętnych, cichych jak koty, przemawiających łagodnie Chińczyków o prostych czarnych włosach, zarumienionej cerze i scenicznie pofałdowanych szatach. Wykonano ich z doskonałym realizmem. Phillips zastanawiał się często, jaki los spotyka tymczasowych, kiedy dni ich miasta dobiegają kresu. Czy ogromni nordyccy herosi Asgardu są w tej właśnie chwili przetwarzani w żylastych ciemnoskórych Drawidów z Mohendżo-daro? A czy wtedy, gdy minie czas Timbuktu, jego czarni wojownicy w białych burnusach zostaną przemienieni w Bizantyńczyków, którzy zaludnią arkady Konstantynopola? A może starych tymczasowych rzuca się w kąt jak tyle innych zbędnych rekwizytów, by wypuścić odpowiednio wielką serię nowego modelu? Nie wiedział, a raz, kiedy spytał Gioię, zbita z tropu zaczęła coś mętnie odpowiadać. Nie lubiła, gdy drążył w poszukiwaniu informacji, a to dlatego, jak podejrzewał, że sama nie wiedziała zbyt wiele. Ci ludzie zdawali się nie wnikać w funkcjonowanie swego własnego świata; jego ciekawość, mówili mu często w ten swój protekcjonalny sposób, była z natury bardzo dwudziestowieczna. Gdy dwie drobne pokojówki tarły go swymi gąbkami, przyszło mu na myśl, by je zapytać, gdzie służyły przed Czang-an. W Rio? W Rzymie? Bagdadzie Haruna al-Raszyda? Ale, jak wiedział, te filigranowe dziewczęta zachichoczą tylko i umkną, gdy zacznie je wypytywać. Wypytywanie tymczasowych było w równym stopniu niestosowne, co bezcelowe; taki sam skutek przyniosłoby indagowanie swojego bagażu. Wykąpany i obleczony w bogate czerwone jedwabie, spacerował przez chwilę po pawilonie podziwiając migotliwe wisiorki z zielonego jaspisu zdobiące portyk, wypolerowane brązowe kolumny, tęczowe barwy podtrzymującej dach gmatwaniny wiązarów i kroksztynów. Potem, odczuwając znużenie samotnością, podszedł do bambusowej kotary w drzwiach apartamentu Gioi. Tuż za nią stał odźwierny i jedna z pokojówek. Dali mu do zrozumienia, że nie powinien wchodzić, spojrzał tedy na nich spode łba, a oni stopnieli pod jego wzrokiem jak płatki śniegu. Zapach kadzidła prowadził go przez izby pawilonu do położonej w głębi gotowalni Gioi. Tu zatrzymał się przed samymi drzwiami. Gioia zwrócona doń plecami, siedziała nago przy zdobnej toaletce z jakiegoś rzadkiego drewna o barwie płomieni, intarsjowanego wstęgami z pomarańczowej i zielonej porcelany. Uważnie badała swoją twarz w podtrzymywanym przez garderobianą zwierciadle z polerowanego brązu i rozdzielała palcami włosy, tak jak czyni to kobieta szukająca śladów siwizny. To jednak wydawało się dziwne. Siwe włosy, u Gioi? U obywatelki? Tymczasowy mógł zdradzać oznaki starzenia się, ale z pewnością nie obywatel. Obywatele na zawsze pozostawali młodzi i Gioia wyglądała jak dziewczynka. Jej twarz była gładka, wolna od zmarszczek, czoło jędrne, a włosy czarne; odnosiło się to zresztą do nich wszystkich, do każdego obywatela, jakiego widział. A przecież nie można było się mylić co do wykonywanej przez Gioię czynności. Wybrała jeden włos, napięła go marszcząc twarz i wyrwała z lekkim szarpnięciem głową. I następny. Następny. Dotknęła czubkiem palca swoich policzków, jakby badając ich sprężystość. Uszczypnęła skórę pod oczami, odciągnęła ją w dół. Tak dobrze znane drobne gesty próżności, tak jednak niezwykłe tu, pomyślał, w świecie wiecznej młodości. Gioia zatroskana starzeniem? Czy po prostu nie dostrzegł w niej był oznak wieku? A może za jego plecami starała się ze wszystkich sił, by je ukryć? Może tak właśnie było. Czyżby więc mylił się w sprawie obywateli? Może więc starzeli się jak ludzie z mniej błogosławionych epok, dysponując tylko lepszymi sposobami ukrycia tego faktu? A w ogóle, ile miała lat? Trzydzieści? Sześćdziesiąt? Trzysta? Gioia wyglądała na usatysfakcjonowaną. Skinieniem dłoni kazała zabrać lustro, a podniósłszy się, poleciła przynieść strój bankietowy. Stojący u drzwi, wciąż nie zauważony Phillips przyglądał się jej z podziwem: małe, krągłe pośladki, prawie - lecz nie ze wszystkim - chłopięce, elegancka linia pleców, zaskakująco szerokie ramiona. Nie, pomyślał, ona się wcale nie starzeje. Jej ciało jest wciąż dziewczęce. Wygląda równie młodo, jak owego dnia, gdy się spotkali po raz pierwszy, choć nie potrafiłby powiedzieć, jak dawno temu to było; prowadzenie rachuby czasu nie należało tu do rzeczy łatwych, ale miał pewność, że minęły lata, odkąd są razem. Te siwe włosy, zmarszczki, te fałdy pod oczami, których szukała tak rozpaczliwie, muszą być urojeniami, tworami wyobraźni. Więc próżność nie wymarła nawet w tej odległej epoce. Zastanawiał się, dlaczego tak silnie przenika ją lęk przed starością. Afektacja? Czy wszyscy ci trwający ponad czasem ludzie znajdują jakąś perwersyjną przyjemność w dręczeniu się myślą, że być może nie ominie ich starość? Czy był to prywatny lęk Gioi, kolejny symptom tej tajemniczej depresji, która ogarnęła ją w Aleksandrii? Nie chcąc, by myślała, że ją podglądał, kiedy on chciał jej tylko złożyć wizytę, wymknął się cicho. Musiał przebrać się na wieczór. Godzinę później przyszła doń w przepysznych szatach, spowita od stóp do głów w olśniewający barwami brokat przetkany złotą nicią, z makijażem na twarzy, włosami gładko zaczesanymi do tyłu i ujętymi w grzebienie z kości słoniowej: istna dama dworu. Słudzy i jego przyodziali wspaniale: w połyskliwy czarny kaftan haftowany w złote smoki, narzucony na obszerną, sięgającą ziemi szatę ze lśniącego białego jedwabiu, naszyjnik i medalion z czerwonego koralu oraz w pięciokątny stożkowaty kapelusz piętrzący się na jego głowie jak zigurat. Uśmiechnięta Gioia dotknęła palami jego policzka. - Wyglądasz wspaniale - powiedziała. - Jak wielki mandaryn. - A ty - odparł - jak cesarzowa jakiejś odległej krainy Persji, Indii - która przybyła tutaj w celu złożenia Synowi Niebios oficjalnej wizyty. Serce jego przepełnił ogrom miłości; uchwyciwszy lekko nadgarstek Gioi, przyciągnął ją do siebie tak blisko, jak tylko mógł, zważywszy na wyszukaną formę ich kostiumów. Ale gdy się pochylił, by lekko i gule musnąć ustami czubek jej nosa, dostrzegł coś obcego, anomalię: makijaż z białej barwiczki, miast tuszować, zdawał się dziwacznie wyolbrzymiać rysunek jej skóry, wydobywając na światło dzienne i bezlitośnie podkreślając szczegóły, których dotąd nie zauważył. Dojrzał więc siatkę wyraźnych linii promieniujących z kącików oczu; na policzku, tuż na lewo od ust, niewątpliwą zmarszczkę i być może zapowiedź innych zmarszczek na jej gładkim czole. Dreszcz przebiegł mu po karku. Nic afektacja więc skłoniła ją do tak namiętnego wpatrywania się w lustro. Wiek naprawdę począł domagać się od niej wyrównania rachunków mimo jego coraz silniejszej wiary w wieczną młodość tych ludzi. Ale już chwilę później nie był tak pewny. Gioia odstąpiła miękko pół kroku w tył - jego spojrzenie musiało ją zmieszać i zmarszczki, które, jak mu się zdawało, widział, zniknęły. Szukał ich, znowu znajdując tylko dziewczęcą gładkość skóry. Gra świateł? Igraszka nadwrażliwej wyobraźni? Był zbity z tropu. - Chodź - powiedziała. - Cesarz nie może na nas czekać. Pięciu wąsatych wojowników w białych pikowanych zbrojach i pięciu muzykantów grających na dudach i cymbałach zaprowadziło ich do Sali Najwyższej Ostateczności. Znaleźli tam cały dwór: książęta i ministrów, wysokich urzędników, mnichów w żółtych szatach, rój cesarskich konkubin. W najzaszczytniejszym miejscu, na prawo od tronów cesarskich, które na kształt złocistych szafotów wznosiły się ponad wszystko na sali, stała grupka kamiennolicych mężów w cudzoziemskich strojach - ambasadorowie Rymu i Bizancjum, Arabii i Syrii, Korci, Japonii, Tybetu, Turkiestanu. W emaliowanych koszykach dymiły kadzidła. Akompaniując sobie na niewielkiej harfie, poeta nucił delikatną, brzękliwą melodię. A potem wkroczyli Cesarz i Cesarzowa: dwoje maleńkich wiekowych ludzi przypominających woskowe figurki, którzy poruszali się nieskończenie wolno, czyniąc kroczki nie dłuższe od dziecięcych. Rozległ się dźwięk trąb, gdy się pięli na wyniesienie. Kiedy już Cesarz zasiadł - a wyglądał na tronie jak lalka, stara, wyblakła, pomarszczona, choć przecież emanująca jakąś niezwykłą mocą - i wyciągnął przed siebie obydwie dłonie, rozbrzmiały gongi. Była to chwila o zdumiewającym splendorze, monumentalna i przytłaczająca. To wszystko tymczasowi, uświadomił sobie nagle Phillips. Widział tylko garść obywateli - ośmiu, dziesięciu, najwyżej tuzin - rozrzuconych to tu, to tam w olbrzymiej komnacie. Poznał ich po oczach, ciemnych, ruchliwych, rozumiejących. Obserwowali nie tylko cesarski spektakl, ale także Gioię i jego, a Gioia, uśmiechając się skrycie, kiwała ku nim prawie niezauważalnie, przyjmując do wiadomości ich obecność i zainteresowanie. Ale tylko ta garstka była obdarzona samodzielnym istnieniem. Wszyscy pozostali - cały ten wspaniały dwór, wielcy mandaryni i paladyni, urzędnicy, chichoczące konkubiny, pyszni i olśniewający ambasadorowie, sam wiekowy Cesarz i Cesarzowa - byli po prostu elementem scenografii. Czy kiedykolwiek widział świat rozrywkę na tak imponującą skalę? Całą tę pompę i przepych wyczarowywaną każdego wieczora dla uciechy jakiegoś tuzina widzów? Podczas uczty grupka obywateli siedziała razem przy osobnym stole, okrągłej bryle onyksu udrapowanej przeźroczystym zielonym jedwabiem. Okazało się, że z Gioią jest ich siedemnastu; Gioia zdawała się znać ich wszystkich, choć żaden, o ile Phillips mógł się zorientować, nie należał do paczki, którą dotąd widywał. Nie podjęła próby przedstawienia kogokolwiek, a i rozmowa podczas posiłku nie była absolutnie możliwa: sala rozbrzmiewała nieustannym, oszałamiającym jazgotem. Trzy orkiestry grały jednocześnie, a wtórowały im trupy muzyków wędrownych; nieprzerwana rzeka mnichów i ich akolitów sunęła między stołami to tu, to tam, głośno wykrzykując sutry i machając kadzielnicami przy akompaniamencie bębnów i gongów. Cesarz nie opuścił swego tronu, by wziąć udział w biesiadzie: zdawało się, że śpi, choć od czasu do czasu machał dłonią w rytm muzyki. Olbrzymi półnadzy niewolnicy o wystających kościach policzkowych i ustach jak puste kieszenie roznosili jadło: pawie języczki i piersi feniksów na stertach barwionego szafranem ryżu podawanego w delikatnych alabastrowych misach. Do jedzenia służyły cienkie pałeczki z ciemnego jaspisu. Wino, serwowane w lśniących kryształowych pucharach, było gęste i słodkie z lekkim posmakiem rodzynków; nie pozwalano, by jakikolwiek puchar stał pusty dłużej niż przez chwilę. Phillips czuł rosnące oszołomienie i kiedy pojawiły się wreszcie perskie tancerki, nie potrafił powiedzieć, czy było ich pięć, czy pięćdziesiąt, a kiedy rozpoczęły swój skomplikowany wirujący rytuał, zdawało mu się, że te sylwetki w muślinowych welonach tracą kontury i przenikają się wzajem. Ich zręczność napawała go lękiem i pragnął odwrócić wzrok, ale nie potrafił tego uczynić. Żonglerzy z Czung-nan byli równie zręczni i równie niepokojący; wypełnili powietrze szablami, płonącymi głowniami, żywymi zwierzętami, rzadkimi wazami z porcelany, toporami z różowego jaspisu, srebrnymi dzwonkami, złoconymi filiżankami, kołami od wozu i brązowymi naczyniami, i niczego nie upuścili na ziemię. Obywatele zaklaskali uprzejmie, ale nie wydawali się poruszeni. Po żonglerach wróciły tancerki, występując tym razem na szczudłach; słudzy przynieśli tymczasem półmiski parującego mięsiwa barwy jasnej lawendy, o nieznanym smaku i fakturze; filety z wielbłąda, być może, szynka z hipopotama, ewentualnie wyborowy kąsek z młodego smoka. I więcej wina. Phillips niepewnie próbował się przed nim bronić, słudzy jednak byli niewzruszeni. To wino było innego rodzaju - wytrawne, zielonozłote, prostsze, szczypiące w język. Towarzyszyły mu srebrne misy zawierające płatki lodu przesycone jakąś mocną wódką o dymnym posmaku. Żonglerzy, spostrzegł, mieli swe drugie wejście. Sądził, że zbiera mu się na wymioty. Spojrzał bezradnie na Gioię, która sprawiała wrażenie trzeźwej, ale szalenie podekscytowanej - prawie do obłędu. Jej oczy płonęły jak rubiny. Czule dotknęła jego policzka. Przez salę przemknął chłodny przeciąg: rozsunięto całą ścianę ukazując ogród, noc i gwiazdy. Tuż za ścianą tkwiło olbrzymie koło z przesyconego oliwą papieru rozciągniętego na drewnianych wspornikach. Musieli wznieść je w ciągu ubiegłej godziny; miało sto pięćdziesiąt lub więcej stóp wysokości i wisiały na nim tysiące lampionów migocących jak gigantyczne świetliki. Goście zaczęli opuszczać salę. Phillips dał się im unieść do ogrodu, gdzie pod żółtym księżycem czaiły się złowieszczo drzewa o dziwacznie poskręcanych gałęziach i gęstych ciemnych igłach. Gioia wsunęła dłoń pod jego ramię. Zbliżyli się do jeziora z musującą purpurową cieczą i obserwowali podobne do flamingów ptaki dziesięciostopowej wysokości niedbale wydziobujące turkusowe węgorze o diabelskich oczach. Stali w zachwycie przed siedemdziesięciostopowym opasłym Buddą z połyskliwych bloków błękitnego kamienia. Przygalopował koń o złotej grzywie, krzesząc, gdziekolwiek jego kopyta tknęły ziemi, fontanny jasnoczerwonych iskier. W gaju drzew cytrynowych, które posiadły, zda się, moc gestykulowania swoimi smukłymi członkami, Phillips natknął się na stojącego samotnie, kołyszącego się łagodnie w przód i w tył Cesarza. Starzec chwycił Phillipsa za rękę i wsunął mu coś w dłoń, zaciskając jego palce na upominku; gdy Phillips rozwarł je parę chwil później, znalazł pełną garść szarych nieregularnych pereł. Gioia zabrała mu te perły i cisnęła je w powietrze; rozbłysły jak eksplodujący fajerwerk, siejąc plamy wielobarwnego światła. Zaraz potem Phillips spostrzegł, że nie ma już na sobie kaftana ani białej jedwabnej szaty. Gioia, również naga, pociągnęła go łagodnie na dywan wilgotnego błękitnego mchu, gdzie kochali się do samego świtu, szaleńczo zrazu, a potem wolno, ospale, sennie. O wschodzie słońca spojrzał na nią czule i dostrzegł, że coś jest nie w porządku. - Gioia? - zapytał niepewnie. Uśmiechnęła się. - Och, nie. Gioia jest dziś z Fenimonem. Mam na imię Belilala. - Z... Fenimonem? - Są starymi przyjaciółmi. Nie widziała go od lat. - Ach, rozumiem. A ty jesteś... - Belilala - powtórzyła, dotykając opuszkami palców jego policzka. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, wyjaśniła Belilala. Takie rzeczy zdarzały się ciągle, a jedyna niezwykłość polega na tym, że nie spotkało go to dotychczas. Pary tworzyły się, przez jakiś czas podróżowały razem, rozstawały się, w końcu schodziły się na nowo. Odejście Gioi wcale nie znaczy, że porzuciła go na zawsze. Znaczy tylko to, że w tej chwili woli być z Fenimonem. Gioia wróci. Przez ten czas on nie będzie sam. - Poznaliśmy się już w Nowym Chicago - powiedziała - a potem spotkaliśmy w Timbuktu. Zapomniałeś? Och, tak, widzę, że zapomniałeś. Ładnie się śmiała; wcale nie wyglądała na urażoną. Była do Gioi podobna jak siostra. Ale w końcu, wszyscy obywatele byli dlań w większym czy mniejszym stopniu jednakowi. Szybko jednak doszedł do wniosku, że mimo fizycznego podobieństwa Gioia i Belilala były nader różne. Był w Belilali spokój, wielkie zasoby łagodności, których Gioia - zmienna, żywa, zawsze przepełniona niecierpliwością - chyba nie miała. Krocząc z Belilalą rojnymi ulicami Czang-an, nie wyczuwał w niej nic z powodującej Gioią gorączkowej potrzeby sprawdzenia, co jest dalej, dalej, a nawet jeszcze dalej. Gdy zwiedzali pałac Hsing-Ch’ing, Belilala nie zaczęła po pięciu minutach - jak z pewnością uczyniłaby Gioia - szukać drogi do Fontanny Hsuang-tung albo Pagody Dzikiej Gęsi. Ciekawość nie pożerała Belilali w takim stopniu jak pożerała Gioię. Wierzyła najoczywiściej, że zawsze będzie mieć dość czasu, by zobaczyć wszystko, co tylko zechce. Były dni, kiedy w ogóle nie chciała wychodzić, zadowalając się pozostaniem w pawilonie, samotną grą porcelanowymi żetonami lub oglądaniem kwiatów w ogrodzie. Przekonał się zdumiony, że rozkoszuje się wytchnieniem od emanującej z Gioi żądzy wchłaniania świata; a przecież pragnął jej powrotu. Belilala - piękna, spokojna, cicha, cierpliwa - była dlań zbyt idealna. W swej świetlistej nieskazitelności zdawała się równie nierzeczywista, jak jedna z owych seledynowych waz z dynastii Sung, zbyt doskonałych, odnosiło się wrażenie, by kształt i połysk mogły jej nadać ludzkie dłonie. Było w niej coś bezdusznego: puste wnętrze pod powłoką bez skazy. Belilala nieomal mogła należeć do tymczasowych, choć - jak wiedział - nie należała. Mógł z nią myszkować po pawilonach i pałacach Czang-an, mógł z nią wieść podczas kolacji pełne polotu rozmowy, mógł, bez wątpienia, czerpać radość z sypiania z nią, ale nie mógł jej pokochać ani nawet zastanawiać się nad taką ewentualnością. Trudno było wyobrazić sobie Belilalę szukającą z niepokojem przed lustrem zmarszczek i siwych włosów. Belilala nigdy nie będzie starsza, niż jest w tej chwili, i nigdy nie będzie młodsza. Doskonałość nie wędruje w żadnym kierunku po osi czasu. Ale też doskonałość świetlistej powłoki Belilali czyniła dlań nieprzeniknioną jej istotę wewnętrzną. Słabe punkty Gioi były bardziej oczywiste, ułomności - niecierpliwość, uleganie nastrojom, próżność, lęki - bardziej widoczne i przez to była Gioia łatwiej dostępna poznaniu przez jego wysoce niedoskonałą dwudziestowieczną wrażliwość. Czasami wędrując po mieście widywał Gioię albo sądził, że ją widuje. Mignęła mu wśród handlarzy cudownościami na Perskim Bazarze, pod świątynią Zaratustry, a potem obok stawu ze złotymi rybkami w Wężowym Parku. Ale nigdy nie miał zupełnej pewności, że kobieta, którą dostrzega, jest naprawdę Gioią, a nie udawało mu się dotrzeć do niej na tyle blisko, by tę pewność zyskać. Zwykła znikać, ilekroć się zbliżał, jak tajemnicza jakaś Lorelei, wabiąca go dalej i dalej w beznadziejnej pogoni. Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że nie znajdzie jej, póki ona sama nie będzie na to gotowa. Stracił poczucie czasu. Tygodnie, miesiące, lata? Nie miał pojęcia. W tym mieście egzotycznego luksusu, tajemnicy i magii wszystko podlegało nieustającym zmianom i w spędzanych tu dniach było coś niestałego, coś kapryśnego. Gmachy, a nawet całe ulice rozbierano jednego popołudnia i w ciągu paru dni wznoszono na powrót w odległym jakimś miejscu. Wspaniałe nowe pagody wyrastały przez jedną noc jak muchomory. Obywatele napływali z Asgardu, Timbuktu, Nowego Chicago, zostawali na jakiś czas, znikali, wracali. Trwała nieustanna karuzela niewiele różniących się od siebie audiencji, uczt, wydarzeń teatralnych. Festiwale ku czci dawnych cesarzy i cesarzowych mogłyby ująć rok w jakieś karby, ale, jak się zdawało, następowały przypadkowo; i tak ceremonia związana ze śmiercią T’ai Tsunga, odniósł wrażenie, miała miejsce dwukrotnie w ciągu roku, raz w porze śniegu i raz w środku lata, uroczystość zaś upamiętniającą koronację Cesarzowej Wu urządzono dwa razy w ciągu jednej tylko pory roku. Może opacznie coś pojmował, ale wiedział, że nie ma sensu kogokolwiek pytać. Pewnego dnia Belilala spytała nieoczekiwanie: - Pojedziemy do Mohendżo-daro? - Nie wiem, czy jest gotowe na przyjęcie gości - odparł. - Och, tak. Już od jakiegoś czasu. Zawahał się. Nie był przygotowany na tę propozycję. Powiedział ostrożnie: - Wiesz, mieliśmy tam jechać razem z Gioią. Belilala uśmiechnęła się uroczo, jakby dyskutowany problem dotyczył najwyżej wyboru restauracji na dzisiejszy wieczór. - Czyżby? - spytała. - To zostało ustalone, kiedyśmy jeszcze byli w Aleksandrii. Jechać zamiast tego z tobą... nie wiem, co ci mam powiedzieć, Belilalo. Phillips czuł, że strasznie się rumieni. - Wiesz, że chciałbym tam pojechać. Z tobą. Ale z drugiej strony nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie powinienem jechać, dopóki znów nie będę z Gioią. Jeśli kiedykolwiek będę. Jak głupio to brzmi, pomyślał. Jak niezgrabnie, jak szczeniacko. Stwierdził, że ma kłopoty ze spojrzeniem jej w oczy. - Obiecałem jej... - wydusił wreszcie z jakąś desperacją w głosie -... to było zobowiązanie... kategoryczna umowa, że do Mohendżo-daro pojedziemy razem. - Och, ale Gioia już tam jest - powiedziała najzupełniej obojętnie Belilala. Otworzył usta, jakby uderzyła go w twarz. - Co takiego? - Była jedną z pierwszych, którzy pojechali tam po otwarciu. Wiele miesięcy temu. Nie wiedziałeś? - zaskoczenie w jej głosie nie brzmiało przekonująco. - Naprawdę nie wiedziałeś? To go zdumiało. Czuł się oszołomiony, zdradzony, wściekły. Paliły go policzki, rozdziawiał usta. Raz za razem potrząsał głową, próbując wrócić do równowagi. Minęła dobra chwila, nim odzyskał głos. - Już tam jest? - powiedział w końcu. - Nie czekając na mnie? Po tym, jak mówiliśmy, że wyruszymy razem... jak uzgodniliśmy... Belilala roześmiała się. - Ależ jak mogła oprzeć się chęci zobaczenia najnowszego miasta? Wiesz, jak jest niecierpliwa! - Tak. Tak. Był ogłuszony. Prawie nie mógł myśleć. - Jest jak wszyscy krótkoczasowcy - powiedziała Belilala. Pędzi tu, pędzi tam. Musi mieć to wszystko, teraz, zaraz, natychmiast, już, błyskawicznie. Nie powinieneś był zakładać, że z czymkolwiek zaczeka na ciebie dłużej; napada ją kaprys i już jej nie ma. Do tej pory musiałeś się w tym zorientować. - Krótkoczasowiec? - nie słyszał dotąd tego określenia. - Tak. Wiedziałeś to. Musiałeś wiedzieć - Belilala obdarzyła go najsłodszym ze swych uśmiechów. Nic nie wskazywało, że właściwie ocenia jego rozpacz. Żywo machnęła dłonią i spytała: - Więc cóż, pojedziemy razem, ty i ja? Do Mohendżo-daro? - Oczywiście - odparł Phillips ponuro. - Kiedy chciałbyś wyruszyć? - Wieczorem - odparł. Zamilkł na chwilę. - Kto to jest krótkoćzasowiec, Belilalo? - zapytał. Rumieniec wypłynął na jej policzki. - Czy to nie oczywiste? - spytała. Czy na obliczu Ziemi było kiedykolwiek miejsce bardziej odpychające niż gród Mohendżo-daro? Phillips uznał, że tylko z trudem mógłby je sobie wyobrazić. Ani też nie rozumiał, dlaczego, ze wszystkich miast, jakie istniały w przeszłości, to właśnie postanowiono powołać do istnienia. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd wydali mu się ci ludzie obcy, niezgłębieni, niepojęci. Z tarasu na szczycie cytadeli o wielu wieżach zajrzał w serce posępnego, przyprawiającego o klaustrofobię Mohendżo-daro i wzdrygnął się. Jeśli owo nieruchome, niegościnne miasto przywodziło coś na myśl, to chyba tylko prehistoryczną kolonię karną. Przysadziste i zwarte jak zaniepokojony żółw, piętrzyło się na monotonnym szarym tle równiny rzeki Indus; całe mile murów z palonej cegły otaczające całe mile przerażająco zdyscyplinowanych ulic wytyczonych na wzór potwornego rusztu z maniakalnie prostych linii. Domy, skupiska ceglanych sześcianów ściśniętych wokół maleńkich dusznych podwórek, również były ponure i przygnębiające. Pozbawione okien, miały tylko małe drzwi otwierające się nie na główne bulwary, a na wąziutkie tajemnicze alejki biegnące między budynkami. Kto zaprojektował tę okropną metropolię? Jakież szorstkie, zgorzkniałe dusze musiał mieć ów przerażający i przerażony lud, który na bogatych, żyznych równinach Indii wzniósł to miasto-Reichstag?. - Jakie piękne - zaszemrała Belilala. - Jakież fascynujące! Patrzył na nią zdezorientowany. - Fascynujące? Tak - odparł. - Myślę, że tak. Równie fascynujące jak uśmiech kobry. - Co to jest kobra? - Jadowity wąż - wyjaśnił Phillips. - Gatunek prawdopodobnie wymarły, lub, co bardziej możliwe, do niedawna wymarły. Nie byłbym zaskoczony, gdybyście odtworzyli parę sztuk i puścili je swobodnie do Mohendżo-daro, żeby było weselej. - Sprawiasz wrażenie zagniewanego, Charles. - Czyżby? Wcale się tak nie czuję. - Jak więc się czujesz? - Nie wiem - odparł po dłuższej przerwie. Wzruszył ramionami. - Zagubiony, sądzę. Z dala od domu. - Biedny Charles. - Kiedy stoję w tym upiornym koszarowym mieście i słyszę, że zachwycasz się jego urodą, czuję się taki samotny, jak nigdy dotąd. - Bardzo tęsknisz za Gioią, prawda? Znowu obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem. - Gioia nie ma z tym nic wspólnego. Prawdopodobnie piękno Mohendżo-daro wprawia ją w ekstazę, tak jak ciebie. Tak jak was wszystkich. Przypuszczam, że jestem jedynym, który nie dostrzega tu piękna ani uroku. Jestem jedynym, który patrzy, widzi okropieństwo i zastanawia się, dlaczego nikt inny go nie dostrzega, dlaczego miejsce takie jak to stworzono dla rozrywki i przyjemności... Jej oczy błyszczały. - Och, jesteś zły! Naprawdę jesteś! - Czy to cię również fascynuje? - warknął. - Demonstracja prawdziwie pierwotnych emocji? Typowy, oryginalny dwudziestowieczny wybuch? - Począł przemierzać mur obronny krótkimi, szybkimi, pełnymi udręki krokami. - Aha. Tak, myślę, że teraz już rozumiem, Belilalo. Oczywiście, jestem częścią waszego cyrku, gwiazdorem intermedium. Pierwszym eksperymentem, w istocie, który ma przygotować scenę pod następny program główny. Jej oczy były rozszerzone. Szorstkie i gwałtowne nuty pobrzmiewające w jego głosie niepokoiły ją, jak się zdawało, i podniecały jednocześnie. Zwiększyło to tylko jego gniew: Mówił dalej z wściekłością: - Ściąganie z przeszłości całych miast było zabawne na początek, ale odczuwaliście niedosyt autentyczności, co? Z jakiegoś powodu nie potrafiliście sprowadzić również mieszkańców: nie mogliście porwać po prostu z Egiptu, Grecji czy Indii paru milionów prehistorycznych facetów i wysadzić ich w tej epoce, a to, przypuszczam, dlatego, że utrzymanie ich w ryzach sprawiłoby wam zbyt wiele kłopotów i że trudno by się było ich pozbyć, kiedy już was znudzą. Więc postawiliście na robienie tymczasowych dla zaludnienia waszych starożytnych miast. Ale teraz macie mnie. Jestem czymś bardziej realnym od tymczasowego i to dla was emocjonująca nowość, a nowości to coś, czego pożądacie nade wszystko; może nawet to wszystko, czego pożądacie. I oto jestem, skomplikowany, nieobliczalny, drażliwy, zdolny do gniewu, strachu, smutku, miłości i wszystkich tych niegdyś wymarłych rzeczy. Czemu zadowalać się malowniczą architekturą, skoro można również podziwiać malownicze uczucia? Jaką frajdą muszę być dla was wszystkich! A jeśli uznacie, że byłem naprawdę interesujący, może odeślecie mnie tam, skąd przyszedłem, i wrzucicie do swego koszyka na zakupy paru innych prastarych typów - rzymskiego gladiatora na przykład, albo renesansowego papieża, albo Neandertalczyka czy dwóch... - Charles - powiedziała czule. - Och, Charles, Charles, jakże musisz być samotny, jak zagubiony, jak udręczony. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz? Czy wybaczysz nam wszystkim? Zaskoczyła go raz jeszcze. Jej głos brzmiał absolutnie szczerze, współczująco. Czy była szczera? Czy naprawdę współczuła? Nie miał pewności, czy ze strony któregoś z nich, nawet Gioi, spotkał go kiedyś gest autentycznej troski. - I teraz nie potrafił obudzić w sobie ufności wobec Belilali. Lękał się jej, lękał się ich wszystkich - ich kruchości, przebiegłości, ich elegancji. Chciałby móc podejść do niej i skłonić ją, by wzięła go w ramiona, ale zbyt mocno czuł się w tej chwili kudłatym małpoludem, by zdobyć się na ryzyko proszenia o taką pociechę. Odwrócił się i ruszył wzdłuż krawędzi masywnego muru cytadeli. - Charles? - Zostaw mnie na chwilę samego - powiedział. Szedł przed siebie. Pulsowały mu skronie, serce waliło w piersi. Wszystkie systemy zabezpieczające poszły w drzazgi, pomyślał. Tajemne gruczoły pompują do krwioobiegu galony łatwopalnej cieczy. Gorąco, depresja, odpychający wygląd tego miejsca... Spróbuj zrozumieć, myślał. Rozluźnij się. Staraj się znaleźć przyjemność w swych wakacjach w Mohendżo-daro. Zachowując ostrożność wychylił się daleko poza krawędź muru. Nigdy dotąd takiego muru nie widział; musiał mieć u podstawy czterdzieści stóp grubości, zgadywał, może nawet więcej, a każda cegła była doskonale uformowana i precyzyjnie osadzona. Rozciągnięte za wielkim obwarowaniem bagna sięgały niemal do skraju miasta, choć pod samymi murami poprzedzielano je groblami i osuszono pod uprawę. Widział w dole gibkich brązowoskórych rolników zajętych swoją pszenicą, jęczmieniem i fasolą. Krowy i bawoły pasły się nieco dalej. Powietrze było ciężkie, wilgotne, parne. Panował spokój. Gdzieś z bliska dobiegł zawodzący, jękliwy dźwięk instrumentu strunowego i jednostajny, natrętny śpiew. Stopniowo, wypierając złość, począł go ogarniać swoisty spokój. Czuł, że zaczyna wracać do równowagi. Znów spojrzał ku miastu, na sztywną siatkę ulic, labirynt alejek, miliony rzędów precyzyjnie ułożonych cegieł. To cud, powiedział sobie, że to miasto jest właśnie tu, w tym czasie i miejscu. To cud, że ja tu jestem, by je oglądać. Uderzony przez chwilę tą magią zamkniętą w niegościnnej skorupie pomyślał, że zaczyna pojmować zdumienie i zachwyt Belilali; żałował, iż odezwał się do niej tak ostro. Miasto żyło. Fakt, czy było to prawdziwe Mohendżo-daro sprzed wielu tysięcy lat wyłowione z przeszłości jakimś czarodziejskim haczykiem, czy tylko zręczna reprodukcja, nie miał żadnego znaczenia. Rzeczywiste czy nie, było prawdziwym Mohendżo-dano. Niegdyś martwe, teraz przez tę jedną chwilę - żyło znowu. Ci ludzie, ci obywatele mogli być trywialni, ale zrekonstruowanie Mohendżo-daro nie było dziełem trywialnym. I nie miał znaczenia fakt, że zrekonstruowane miasto było z wyglądu tak złowieszcze i przygnębiające. Nikogo nie zmuszano teraz do mieszkania w Mohendżo-daro. Jego czas przyszedł i minął dawno temu; ci drobni, ciemnoskórzy wieśniacy tam w dole, ci rzemieślnicy i kupcy to ledwie tymczasowi, ledwie bezduszne przedmioty, wyczarowane, jak żywe trupy, dla wzbogacenia iluzji. Niepotrzebna im jego litość. I on nie musi litować się nad sobą. Wiedział, że powinien być wdzięczny za szansę zobaczenia tego wszystkiego. Któregoś dnia, gdy skończy się sen, a gospodarze zwrócą go światu metra, komputerów, podatków i sieci telewizyjnych, pomyśli o tym Mohendżo-daro, które niegdyś widział, o spiętrzonych pod ciężkim niebem wyniosłych murach z ciasno ułożonej ciemnej cegły, i będzie pamiętać tylko jego piękno. Odwróciwszy wzrok rozejrzał się za Belilalą, ale przez chwilę nie mógł jej dostrzec. Wreszcie zobaczył: schodziła ostrożnie po wąskich schodach w dół opadającej wewnętrznej części muru. - Belilala! - zawołał. Zatrzymała się i spojrzała w jego stronę, dłonią przysłaniając oczy przed słońcem. - Dobrze się czujesz? - Dokąd idziesz? - Do łaźni - odparła. - Chcesz iść ze mną? Przytaknął. - Zaczekaj na mnie, dobrze? Zaraz będę. Zaczął biec ku niej szczytem muru. Łaźnie tuliły się do cytadeli: jeden wielki otwarty zbiornik rozmiaru dużego basenu wyłożony cegłami związanymi na brzegach zaprawą gipsową i zabezpieczony przed wodą asfaltem oraz osiem mniejszych, tuż na północ od niego, pod osłoniętymi dachem arkadami. Phillips sądził, że w starożytności cały kompleks służył celom rytualnym - lud używał wielkiego zbiornika, małe zaś komory przeznaczono dla prywatnych ablucji kapłanów i nobilów. Teraz, jak się zdawało, łaźnie utrzymywano wyłącznie dla przyjemności odwiedzających miasto obywateli. Kiedy Phillips docierał do końca pasażu wiodącego ku łaźni głównej, dostrzegł ich piętnastu czy dwudziestu wylegujących się w wodzie albo leniwie łażących po brzegu, podczas gdy tymczasowi, tej ciemnoskórej odmiany z Mohendżo-daro, roznosili napoje i kawałki aromatycznego mięsiwa; ta scena przywiodła mu na myśl luksusowy kurort. Z czym zresztą, pojął, ma właśnie do czynienia. Biodra tymczasowych okalały białe bawełniane przepaski, obywatele zaś byli nadzy. W swoim dawniejszym życiu kilkakrotnie spotkał się z tym rodzajem niedbałej publicznej nagości podczas wyjazdów do Kalifornii i na południe Francji; czuł wówczas umiarkowane skrępowanie. Tu począł się do niej przyzwyczajać. Garderoby okazały się maleńkimi ceglanymi klatkami połączonymi z okalającym basen dziedzińcem rzędami ciasno utkanych stopni. Weszli do jednej z nich i Belilala szybko wyślizgnęła się z obszernej bawełnianej szaty, którą miała na sobie, odkąd przybyli dziś rano do miasta. Skrzyżowawszy ręce czekała na niego wsparta o ścianę. Po chwili zrzucił swoją togę i podążył za nią na dziedziniec. Czuł się trochę niepewnie, spacerując tak w miejscu publicznym, jak go Pan Bóg stworzył. Po drodze do kąpieliska głównego mijali łaźnie prywatne. Wyglądało, że żadna nie była zajęta. Były to elegancko zaprojektowane izby o pięknie fugowanych posadzkach z cegły i starannie zaprojektowanym systemie odprowadzania nadmiaru wody do kanału, który łączył się z drenem głównym. Phillipsa ogarnął podziw dla pomysłowości pradawnych inżynierów. Zaglądał to do jednej izby, to do drugiej, by zobaczyć, jak przebiegają rury i przewody wentylacyjne; kiedy dotarł do ostatniego z rzędu pomieszczenia, odkrył ku swemu zaskoczeniu i zakłopotaniu, że jest zajęte. Krzepki uśmiechnięty mężczyzna o potężnych muskułach, szerokiej piersi, sięgającej ramion rudej grzywie i strzelistej, ostro zwężającej się brodzie, radośnie taplał się z dwiema kobietami w małym zbiorniku. Phillips dostrzegł kątem oka ożywioną plątaninę ramion, nóg, piersi, pośladków. - Przepraszam - wymamrotał zarumieniony i wycofał się szybko, bełkotliwie powtarzając przeprosiny: - Nie miałem pojęcia, że zajęte... nie chciałem przeszkadzać... Belilala bez zatrzymania szła korytarzem i Phillips popędził za nią. Zza jego pleców dobiegały grzmiące salwy beztroskiego chrapliwego śmiechu, cienki chichot i odgłosy rozchlapywanej wody. Prawdopodobnie nawet go nie zauważyli. Stropiony przystanął na chwilę i odtworzył w myśli tę widzianą przez moment zaskakującą scenę. Coś tu nie grało. Te kobiety, miał zupełną pewność, były obywatelkami: drobne, smukłe, zjawiskowe, ciemnowłose i dziewczęce istoty - model standardowy. Ale mężczyzna? Ta kędzierzawa ogromna ruda grzywa? Obywatele nie zapuszczali włosów do ramion. W dodatku rudych. Ani też nie widział nigdy obywatela tak masywnego, tak potężnie umięśnionego. Albo brodatego. Ale przecież nie mógł to być tymczasowy. Phillips nie potrafił wyobrazić sobie powodu, dla którego miałby w Mohendżo-daro znaleźć się tymczasowy o równie anglosaskim wyglądzie; tak czy owak nie było do pomyślenia, żeby tymczasowy figlował sobie po prostu z obywatelkami. - Charles? Spojrzał przed siebie. Obwiedziona jaśniejącym nimbem słonecznego blasku Belilala stała w wylocie pasażu. - Charles powtórzyła - zgubiłeś drogę? - Jestem tu, za tobą - odparł. - Już idę. - Kogo tam spotkałeś? - Człowieka z brodą. - Z czym? - Z brodą - powiedział. - Rudymi włosami rosnącymi na twarzy. Zastanawiam się, kto to taki. - Nikt z tych, których znam - odparła Belilala. - Jedynym znanym mi człowiekiem z włosami na twarzy jesteś ty. Ale twoje są czarne i golisz je codziennie. - Roześmiała się. - Chodź już! Koło basenu widzę kilku przyjaciół. Dogonił ją i trzymając się za ręce wyszli na dziedziniec. Natychmiast znalazł się obok nich kelner, służalczy drobny tymczasowy z tacą pełną napojów. Phillips zbył go machnięciem dłoni i skierował się ku basenowi. Czuł się straszliwie obnażony; wyobrażał sobie, że wypoczywający tu obywatele wpatrują się weń natarczywie, studiując jego włochate prymitywne ciało, jak gdyby był mitologiczną jakąś bestią, Minotaurem czy wilkołakiem, przyzwanym dla ich rozrywki. Belilala pożeglowała w bok, by z kimś porozmawiać, i Phillips wślizgnął się do wody, rad, że kryje jego nagość. Woda była głęboka, ciepła, przyjemna. Szybkimi mocnymi ruchami ramion przepłynął na drugi brzeg. Obywatel, elegancko upozowany na krawędzi basenu, obdarzył go uśmiechem. - Ach, przybyłeś w końcu, Charles! - Char-less. Dwie sylaby. Ktoś z paczki Gioi: Stengard, Hawk? Nie mógł sobie przypomnieć. Byli tak podobni. Bez przekonania, nieobowiązująco, odwzajemnił uśmiech. Szukał czegoś, co mógłby powiedzieć, i w końcu spytał: - Jak długo juź jesteś? - Wiele tygodni. Może miesięcy. Jakże wspaniałym osiągnięciem jest to miasto, co, Charles? Taka absolutna jedność nastroju... tak totalna artykulacja wyjątkowo prostolinijnej estetyki... - Tak. Prostolinijnej to właściwe słowo - odparł Phillips poważnie. - Termin Gioi, w istocie. Jej zdanie. Tylko cytowałem. Gioia. Poczuł ukłucie. - Rozmawiałeś ostatnio z Gioią? - Właściwie nie. To Hekna ją spotkała. Pamiętasz Heknę, prawda? - Wskazał w stronę dwóch nagich kobiet, które stojąc na otaczającej basen ceglanej platformie gwarzyły i delikatnie skubały kawałki mięsa. Mogły uchodzić za bliźniaczki. - Tam jest Hekna, z twoją Belilalą. - Hekna, tak. Więc to musi być Hawk, pomyślał Phillips, o ile ostatnio nie doszło wśród par do jakiejś roszady. - Jakaż jest słodka ta twoja Belilala - powiedział Hawk. Gioia postąpiła bardzo mądrze wybierając ją dla ciebie. Następne ukłucie. Głębsze. - Czy tak się to odbyło? - zapytał. - Gioia wybrała dla mnie Belilalę? - No, oczywiście - Hawk wydawał się zaskoczony. Rzecz, najwyraźniej, nie wymagała komentarzy. - A co sobie myślałeś? Że Gioia po prostu odejdzie i zostawi cię samemu sobie? - Raczej nie. Nie Gioia. - Jest bardzo czuła, bardzo łagodna, prawda? - Masz na myśli Belilalę? Tak, bardzo - powiedział Phillips ostrożnie. - Kochana, cudowna kobieta. Ale mam, oczywiście nadzieję, jak najszybciej znów zejść się z Gioią. Mówią, że jest w Mohendżo-daro niemal od otwarcia? - Była tu, tak. - Była? - Och, znasz Gioię - powiedział Hawk lekko. - Naturalnie już się stąd zabrała. Phillips pochylił się do przodu. - Naturalnie - rzekł. Głos miał ochrypły z napięcia. - A dokąd tym razem? - Do Timbuktu, myślę. Albo do Nowego Chicago. Zapomniałem. Mówiła, że ma nadzieję być w Timbuktu podczas uroczystości zamknięcia. Ale potem jakieś naglące powody wezwały Fenimona do Nowego Chicago. Nie pamiętam, co postanowili Hawk ze smutkiem machnął ręką. - Tak czy owak, szkoda, że opuściła Mohendżo-daro przed przybyciem nowego gościa. W końcu czas spędzony z tobą był dla niej tak owocny, że i tamten, mam zupełną pewność, mógłby jej dać niejedno. Nieznane określenie uruchomiło w głębi świadomości Phillipsa dzwonek alarmowy. - Gość? - zapytał wyciągając głowę w stronę Hawka. Jakiego gościa masz na myśli? - Nie spotkałeś go jeszcze? Och, oczywiście, dopiero przyjechałeś. Phillips zwilżył wargi. - Chyba jednak go widziałem. Długie rude włosy? Takaż broda? - Ten sam! Willoughby, tak się nazywa. Jest... czym?... Wikingiem, piratem albo kimś w tym rodzaju. Zdumiewająca witalność i siła. Postać godna uwagi. Myślę, że powinniśmy mieć dużo więcej gości. Wszyscy się zgadzają, że są znacznie doskonalsi od tymczasowych. Rozmowa z tymczasowym jest w pewnym sensie mówieniem do siebie, nie sądzisz? Nie jest; w sposób znaczący, instruktywna. Ale gość - ktoś taki, jak ów Willoughby... albo jak ty, Charles - gość może okazać się prawdziwie pouczający, gość może przewartościować nasz ogląd rzeczywistości... - Wybacz - powiedział Phillips, który poczuł pulsowanie w skroniach. - Czy nie moglibyśmy wrócić do tej rozmowy później, co? - Wsparł dłonie na rozgrzanych cegłach platformy i szybko wydźwignął się z basenu. - Przy kolacji może... albo potem... dobrze? W porządku? Prawie biegiem ruszył ku pasażowi wiodącemu do prywatnych łaźni. Gdy wkraczał do osłoniętej dachem części budowli, poczuł, że zaschło mu w gardle i zaczęło brakować powietrza. Szybko minął sień i zajrzał do małej komory kąpielowej. Brodaty mężczyzna wciąż tam był, siedząc po pierś w wodzie i każdym ramieniem obejmując jedną kobietę. W półmroku jego oczy gorzały intensywnie. Uśmiechał się z ogromnym samozadowoleniem, zdawał się kipieć żywiołowością, pewnością siebie, werwą. Niech będzie tym, za kogo go uważam, modlił się Phillips. Zbyt długo byłem samotny wśród tych ludzi. - Mogę wejść? - spytał. - A tak, bracie! - grzmiąco ryknął mężczyzna w wannie. Wchodźże, na miły Bóg, i swoją dziewkę też przywiedź! Miejsca, wiem, starczy w tej bani dla sporszej niż nasza kompanii! Ów stentorowy okrzyk obudził w duszy Phillipsa potężny przypływ radości. Cóż za wspaniały awanturniczy głos! Jak bogaty, zmysłowy, jak całkowicie nie-obywatelski! I ten osobliwie archaiczny sposób mówienia! “Na miły Bóg, wiera”! Cóż to za język? - Jakiż inny, jeśli nie stary, dźwięczny elżbietański? Miał w sobie coś z potoczystości Szekspira. A wymowa - czyżby irlandzka? Nie, niezupełnie, była angielska, ale taka, jakiej Phillips nigdy nie słyszał. Obywatele nie mówią w ten sposób, ale “gość” może... Więc była to prawda. Na duszę Phillipsa spłynęło poczucie ulgi. Nie samotny więc! Inny relikt minionych epok... inny wędrowiec... towarzysz w chaosie, brat w nieszczęściu... kompan w podróży ciśnięty przez burzę czasu nawet dalej niż on. Brodaty mężczyzna uśmiechał się serdecznie, zapraszając Phillipsa ruchem głowy: - Ano, dołącz do nas, dołącz, człecze! Dobrze to jest ujrzeć znowu angielskie oblicze pośród wszystkich tych Maurów i portugalskich hultajów! Cóżeś atoli uczynił ze swoją panną? Dziewek nigdy nadto, jak mniemasz? Jego moc i wigor były niezwykłe: prawie do przesady. Ryczał, grzmiał, huczał. Był tak bardzo tym, kim być powinien, że sprawiał raczej wrażenie postaci ze starego filmu o piratach niż kogokolwiek innego. Tak zawadiacki, tak prawdziwy, że aż nierzeczywisty. Przerysowany sceniczny Anglik z czasów Elżbiety, hałaśliwy młody Falstaff bez brzucha. - Kim jesteś? - spytał ochryple Phillips. - Ha, jam jest Neda Willoughby’ego syn Francis, z Plymouth. Ostatnio w służbie Jej Wielce Protestanckiej Wysokości, atoli podle uprowadzony przez siły nieczyste, ciśnięty zostałem między onych czarnogębych Hindusów czy jak im tam. A tyś kto? - Charles Phillips - i po chwili wahania - z Nowego Jorku. - Nowy Jork? Cóż to za miejsce? Wiera, człecze, takiego nie znam. - Miasto w Ameryce. - Miasto w Ameryce, zaiste! A cóż to za krotofila?! W Ameryce, powiadasz, a nie na księżycu lub, jakowymś przypadkiem, pod morzem? - Zwrócił się do kobiet: - Słyszycież go? Jest z miasta w Ameryce! Z obliczem prawego Anglika, atoli nie obyczajem takowego ani też z mową! Miasto w Ameryce! Miasto. Na krew Pana naszego, co jeszcze posłyszę? Phillips zadrżał. Począł ogarniać go lęk. Ten człowiek, być może, przemierzał ulice Londynu Szekspira. Stukał się kuflami z Marlowe’em, Essexem, Walterem Raleighem, oglądał błądzące po Kanale okręty Wielkiej Armady. Umysł Phillipsa ogarniał to z największym wysiłkiem. Dziwaczny sen, którego stał się bohaterem, potęgował teraz swoją niezwykłość. Odczuwał otępienie jak wyczerpany walką z przybojem pływak. Gorąca, duszna atmosfera łaźni przyprawiała go o zawroty głowy. Zniknęły ostatnie wątpliwości. Nie był jedynym prymitywem - jedynym gościem - wędrującym swobodnie po tym pięćdziesiątym stuleciu. Przeprowadzano również inne eksperymenty. Wparł dłonie w ramę drzwi, by odzyskać równowagę, i zapytał: - Mówiąc o Jej Wielce Protestanckiej Wysokości masz na myśli Elżbietę Pierwszą, czyż nie tak? - Elżbietę, zaiste! A że pierwszą, to i prawda, atoli po cóż takie przydawać jej miano? Jest tylko jedna, Pierwsza, jak tuszę, i Ostatnia, zaczem chroń ją Boże, bo innej nie ma. Phillips obserwował go ostrożnie. Wiedział, że musi działać delikatnie. Jeden fałszywy krok na tym etapie i straci wszelkie szanse na to, że Willoughby potraktuje go poważnie. Ileż w końcu metafizycznego zamętu może wchłonąć ten człowiek? Cóż on wie - cóż wie ktokolwiek z jego epoki - o przeszłości, teraźniejszości, przyszłości i możliwościach przenoszenia się z jednej do drugiej równie łatwo, jak z Surrey do Kentu? To była idea dwudziestowieczna, z końca dziewiętnastego wieku w najlepszym razie, fantastyczna spekulacja, której nikt prawdopodobnie nie brał nawet pod rozwagę, póki Wells nie wysłał swego podróżnika w czasie, by kazać mu patrzeć na poczerwieniałe słońce zmierzchu ziemi. Świat Willoughby’ego był światem protestantów i katolików, królów i królowych, maleńkich żaglowych statków, rapierów u boku, wozów zaprzężonych w woły na traktach; lecz świat ten zdał się Phillipsowi odleglejszy i bardziej obcy od świata obywateli i tymczasowych. Ryzyko, że Willoughby nawet nie zacznie go rozumieć, było wielkie. Ale ten człowiek i on byli naturalnymi sprzymierzeńcami przeciwko światu, który nie należał do nich. Phillips postanowił podjąć ryzyko. - Elżbieta I jest królową, której służysz - powiedział. - W swoim czasie będzie w Anglii inna władczyni jej imienia. W istocie już była. Willoughby potrząsnął głową jak lew w rozterce. - Inna Elżbieta, powiadasz? - Druga i wcale nie podobna do pierwszej. Wiele lat po twojej Królowej-Dziewicy. Będzie władać w czasach, o których myślisz jako o tych, co dopiero nadejdą. Wiem to ponad wszelką wątpliwość. Anglik wbił weń wzrok i zmarszczył czoło. - Widzisz przyszłość? Tedyś jest wróżbita? A może nekromanta? Jeden z owych demonów, co mię tu przyniosły? - Wcale nie - odparł Phillips łagodnie. - Tylko zagubiona dusza, jak ty. Wszedł do małej salki i kucnął obok zbiornika. Dwie obywatelki wpatrywały się weń z uprzejmą fascynacją. Zignorował je i spytał Willoughby’ego: - Czy wiesz w ogóle, gdzie jesteś? Anglik przypuszczał, zupełnie trafnie, że jest w Indiach. - Widzi mi się, że owi mali Maurowie są z hinduskiego rodzaju. Dalej jego zrozumienie losu, jaki go spotkał, nie sięgało. Nie docierał doń fakt, że nie żyje już w szesnastym stuleciu. I, oczywiście, nawet nie podejrzewał, że to osobliwe posępne ceglane miasto, w którym się znalazł, jest przybyszem z epoki odleglejszej nawet w czasie niż jego własna. Czy istnieje, zastanawiał się Phillaps, jakiś sposób wyjaśnienia mu tych rzeczy? Był w Mohendżo dopiero trzy dni. Sądził, że to diabeł go tu przyniósł. - Przyszli po mnie, kiedym spał - oświadczył - i pojmali mnie, owi sługusi Mefistofela Szatana, lubo Bóg jeden wie czemu, i w jednej chwili przenieśli w tę skwarną dziedzinę z Anglii, gdziem zażywał wywczasu śród rodziny i druhów. Jako żem był między jedną wyprawą a drugą, pojmujesz, oczekując Drake’a i jego okrętu - znasz-że Drake’a, sławnego Francisa? Na krew Pana naszego, to ci jest żeglarz! Mieliśmy ruszać na powrót w Ocean, on i ja, ale otom jest tu, w tym innym miejscu... - Willoughby przysunął głowę do Phillipsa i rzekł: - Pytam cię, wróżbito, jak to być może, iż człek do snu idzie w Plymouth, a budzi się w Indiach? Wielce to osobliwe, czyż nie? - Ano tak - odparł Phillips. - Ale ów, który w tan poproszon, tańcować winien, choćby jeno podskoki miał czynić, co? Tak ja tuszę - ukazał gestem dwie obywatelki. - Tedym, by zaś pociechę znaleźć w tej pogańskiej krainie, zabaw jął szukać wśród owych małych portugalskich niewiast. - Portugalskich? - zdziwił się Phillips. - Ba, a kimże innym być mogą, jeśli nie Portugalkami, co? Zali nie Portugalczycy władają tym wybrzeżem Indii? Pomyśl, dwa są tu rodzaje ludzi - czarni i ci drudzy, jasnoskórzy, panowie i władcy, co polegują w onych łaźniach. Jeśli to nie Hindusi, którymi, jak tuszę, nie są, tedy Portugalczykami być muszą. Wybuchł śmiechem i przyciągnąwszy do siebie kobiety począł międlić dłońmi ich piersi, jakby były owocami na gałęzi. - Czyż nie tym właśnie jesteście, wy małe, nagie, bezwstydne papistki? Parą Portugalek, co? Zachichotały, ale nic nie odparły. - Nie - powiedział Phillips. - To Indie, ale nie te, które, jak sądzisz, są ci znane. A ci ludzie to nie Portugalczycy. - Nie Portugalczycy? - spytał zbity z tropu Willoughby. - Nie bardziej niż ty czy ja. Jestem tego zupełnie pewien. Willoughby pogładził swą brodę. - Przyznaję, żem znalazł ich dziwnymi jak na Portugalczyków. Anim jednej sylaby portugalskiej mowy nie słyszał z ich ust, goli latają w tych łaźniach jak Adam i Ewa, płazem mi puścili, żem ich niewiasty zabrał, co w rodzinnych stronach obyczajem Portugalczyków nie jest. Bóg jeden wie. Alem sobie pomyślał, że to Indie i że wolą tu żyć, na inną modłę... - Nie - powtórzył Phillips. - Powiadam ci, że nie są to ani Portugalczycy, ani żaden inny znany ci naród Europy. - Rzeknij mi tedy, kim są? Rób to delikatnie, ostrzegł się Phillips. De1ikatnie. - Nie będziemy w wielkim błędzie - powiedział - myśląc o nich jako o rodzaju duchów, a nawet demonów lub czarnoksiężników, którzy z pomocą magii wyrwali nas z właściwych nam miejsc w świecie - przerwał, szukając sposobu, jakim mógłby podzielić się z Willoughbym (i który Willoughby zdołałby pojąć) tą spowijającą ich tajemnicą. Głęboko zaczerpnął powietrza. Przenieśli nas nie tylko przez morza, ale także przez lata. Zostaliśmy obaj, ty i ja, porwani daleko w dni, które mają przyjść. Willoughby obdarzył go spojrzeniem pełnym całkowitego oszołomienia. - Dni, które mają przyjść? Czas, powiadasz, jeszcze nie zrodzony? Pojąć nic z tego nie mogę. - Spróbuj zrozumieć. Obaj jesteśmy rozbitkami w tej samej łódce, człowieku! Ale nie będziemy mogli pomóc sobie w żaden sposób, jeśli nie zdołam ci wytłumaczyć... Potrząsając głową Willoughby wymamrotał: - Zaiste, cny przyjacielu, twe słowa mam za najzwyklejsze szaleństwo. Dziś to dziś, a jutro to jutro, i jakże człek może przejść z jednego w drugie, nim jutro przemieni się w dzisiaj? - Nie mam pojęcia - odparł Phillips. Rozterka odbijała się na twarzy Willoughby’ego, ale oczywisty był fakt, że Anglik ogarnia ledwie w najbardziej mglistym stopniu to, do czego zmierza Phillips, jeśli w ogóle ogarnia. - Ale wiem - ciągnął - że twój świat i wszystko, co na nim było, umarło i odeszło i że taki sam los spotkał mój świat, choć urodziłem się czterysta lat po tobie, w czasach drugiej Elżbiety. Willoughby parsknął wzgardliwie: - Czterysta... - Musisz mi uwierzyć! - O, nie! Nie! - To jest prawda. Dla mnie twój czas jest tylko historią. A i twój, i mój jest historią dla nich - starożytną historią. Nazywają nas gośćmi, ale w istocie jesteśmy jeńcami - Phillips poczuł, że intensywność wysiłku przyprawia go o dreszcze. Był świadom, jak obłędnie musi brzmieć to wszystko w uszach Willoughby’ego. Zaczynało brzmieć obłędnie nawet w jego uszach. - Skradli nas naszym czasom - porwali jak Cyganie nocą... - Wstyd, człecze! Bredzisz w gorączce! Phillips pokręcił głową. Wyciągnął dłoń i mocno ścisnął nadgarstek Willoughby’ego. - Błagam, posłuchaj! - Obywatelki patrzyły uważnie, szeptały do siebie zakrywając usta dłońmi i śmiały się. - Spytaj je! - wrzasnął Phillips. - Zmuś, żeby ci powiedziały, które jest stulecie! Szesnaste, myślisz? Spytaj! - A które może być, jeśli nie szesnaste po Panu Naszym, Chrystusie? - Powiedzą ci, że jest pięćdziesiąte! Willoughby popatrzył nań z politowaniem. - Człowiecze, człowiecze, jakżeś żałosny! Pięćdziesiąte, zaiste! - roześmiał się. - Słysz teraz, bracie. Tylko jedna jest Elżbieta, bezpieczna na tronie swym w Westminsterze. To są Indie, a rok - Anno 1591. Skradnijmy Portugalczykom owym statek i ruszajmy do Anglii; stamtąd, jak Bóg zdarzy, i do swej Ameryki może się dostaniesz. - Nie ma żadnej Anglii. - Ach, jak możesz coś takiego gadać, nie będąc szaleńcem? - Miasta i narody, które znaliśmy, nie istnieją. Ci ludzie, Francis, żyją jak czarnoksiężnicy. - Nie ma już sensu czegokolwiek ukrywać, tępo pomyślał Phillips. Wiedział, że przegrał. Wyczarowują miasta dawnych czasów, budują je to tu, to tam, by zaspokoić swe zachcianki, a kiedy się nimi znudzą, burzą je i zaczynają od nowa. Nie ma Anglii. Europa jest pusta, nijaka, żadna. Wiesz, jakie są tu miasta? Tylko pięć na całym świecie! Jest egipska Aleksandria. Timbuktu w Afryce. Nowe Chicago w Ameryce. Jest wielkie miasto w Chinach albo w Kitaju, jak - myślę - ty byś powiedział. I jest to właśnie miasto, które zwie się Mohendżo-daro i które jest o wiele bardziej starożytne niż Grecja, niż Rzym, niż Babilon. Willoughby powiedział spokojnie: - Nie. To zwykłe banialuki. Powiadasz, żeśmy w dalekim jutrze, a potem, że w jakimś mieście z dawniejszych czasów. - Tylko wyczarowanym - odrzekł zrozpaczony Phillips. W wizerunku takiego miasta, który ci ludzie stworzyli dla własnej zabawy. I my dlatego tu jesteśmy, i ty, i ja: żeby ich zabawiać. Tylko zabawiać. - Zupełnieś szalony. - Chodź więc ze mną. Pomów z obywatelami nad wielkim basenem. Spytaj ich, jaki mamy rok, spytaj, jak się tu znalazłeś. - Raz jeszcze Phillips schwycił rękę Willoughby’ego. - Powinniśmy się sprzymierzyć. Jeśli będziemy współdziałać, może wynajdziemy jakiś sposób wyrwania się z tego miejsca i... - Poniechaj mnie, bracie. - Może... - Poniechaj! - ryknął Willoughby i wyrwał dłoń. Jego oczy pociemniały z wściekłości. Podniósłszy się w zbiorniku powiódł dzikim wzrokiem dokoła w poszukiwaniu jakiejś broni. Obywatelki odsunęły się odeń, choć jednocześnie wydawały się zafascynowane jego nieopanowanym wybuchem. - Do czubków z tobą! Poniechaj mnie, szaleńcze, poniechaj! Godzinami przemierzał samotny, przygnębiony Phillips niebrukowane, pełne kurzu ulice Mohendżo-daro. Niepowodzenie z “Willoughbym uczyniło go posępnym i niepocieszonym: miał nadzieję stanąć z Anglikiem ramię w ramię przeciwko obywatelom, ale przekonał się, że nic z tego nie wyjdzie. Spaprał robotę albo, co bardziej prawdopodobne, ukazanie Willoughby’emu prawdy o ich niełatwym położeniu było rzeczą od początku niemożliwą. W duszącym upale wędrował na chybił trafił rojnymi ulicami wśród rzędów płaskodachych domów i jednostajnych gładkich ścian, aż wyszedł na obszerny plac targowy. Opętańczo wirowało wokół niego życie miasta, a raczej pseudo-życie, skomplikowana sieć poczynań setek tymczasowych, którzy nie byli niczym innym, jak tylko nakręcanymi lalkami puszczonymi w ruch dla stworzenia iluzji, że w przedwedyjskich Indiach wciąż się coś dzieje. Tu przekupnie sprzedawali piękne maleńkie kamee z rzeźbionego kamienia przedstawiające tygrysy, małpy i dziwne garbate bydło, a kobiety wrzaskliwie targowały z rękodzielnikami ozdoby z kości słoniowej, złota, miedzi i brązu. Niewiasty o znudzonym wyglądzie siedziały w kucki nad olbrzymimi stertami świeżo wypalonej ceramiki, różowoczerwonej w czarne wzory. Nikt nań nie zwracał uwagi. Był obcym - ani obywatelem, ani tymczasowym. To oni tu przynależeli. Szedł dalej, mijając olbrzymie spichlerze, gdzie na wielkie koliste platformy z cegły robotnicy niestrudzenie rozładowywali wozy pszenicy i innego wymłóconego ziarna. Potem trafił do jadłodajni publicznej zatłoczonej milczącymi niewesołymi ludźmi stojącymi ramię w ramię przy małych ceglanych ladach; tam dostał płaski okrągły placek, rodzaj tortilli albo chapani z kawałeczkami mielonego mięsa w środku, tak pieprznego, że paliło jego wargi jak ogień. Potem ruszył dalej, w dół szerokich niskich schodów z desek, ku niższej części miasta, gdzie w przypominających cele i izbach żyło ubite jak w ulu chłopstwo. Było to miasto przygnębiające, lecz nie plugawe. Zdumiewała go troska o higienę: studnie, fontanny i toalety publiczne były wszędzie, a z każdego domu biegły do zakrytych szamb ceglane dreny. Nie było tu nic z owych odkrytych ścieków i zapowietrzonych rynsztoków, które, jak wiedział, można wciąż zobaczyć w Indiach jego własnego czasu. Zastanawiał się, czy starożytne Mohendżo-daro istotnie było tak wymyślne. Być może obywatele dokonali w mieście korekt, by uczynić zadość swym ideałom czystości. Nie, uznał: to, co widzi, jest najprawdopodobniej autentyczne, będąc funkcją tej samej obsesyjnej dyscypliny, która nadała miastu tak sztywną formę. Gdyby Mohendżo-daro było zarobaczywioną plugawą dziurą, obywatele odtworzyliby je w tej samej prawdopodobnie postaci i byliby zachwyceni jego fascynującym smrodliwym brudem. Co nie znaczy, że kiedykolwiek dostrzegł u obywateli przesadną troskę o autentyczność i Mohendżo-dero, jak wszystkie inne wskrzeszone miasta, pełne było zwykłych, rzuconych mimochodem anachronizmów. Tu i ówdzie na murach budowli, które miał za świątynie, dostrzegł Phillips wizerunki Sziwy i Kriszny, a na placach widać było dobrotliwe oblicze bogini-matki Kali. Bóstwa te, rzecz jasna, zrodziły się w Indiach wiele lat po upadku cywilizacji Mohendżo-daro. Czy kwestie chronologiczne były obywatelom obojętne? Czy może znajdowali przewrotną uciechę w mieszaniu epok - meczet i kościół w greckiej Aleksandrii i hinduscy bogowie w prehistorycznym Mohendżo-daro? Być może tysiąclecia poplątały materię ich historycznych źródeł. Wcale by się nie zdziwił, widząc na ulicach procesję niosącą sztandary z portretami Gandhiego i Nehru. I znów hasały tu na swobodzie fantasmagorie i chimery, jak gdyby obywatele nie kłopotali się rozgraniczaniem historii od mitu: małe Ganesze o głowach słoni radośnie nurzały trąby w zbiornikach fontann, trzygłowa niewiasta o sześciu ramionach opalała się na tarasie z cegły. Czemu nie? Z pewnością tak właśnie brzmiało motto tych ludzi: “Czemu nie, czemu nie, czemu nie?” Mogli postępować, jak chcieli, i czynili to. A przecież dawno powiedziała mu Gioia: “Ograniczenia są bardzo ważne”. W czym, dumał Phillips, prócz liczby miast jeszcze się ograniczają? Czy może istnieje norma “gości”, jakich pozwalają sobie porwać z dawnych czasów? Aż do dziś myślał, że jest jedynym; teraz wiedział, że jest przynajmniej jeszcze jeden, może nawet kilku, w innych miejscach, krok przed nim lub za nim, uczestnicząc wespół z obywatelami w nieustającym objeździe - z Nowego Chicago do Czang-an, do Aleksandrii. Powinniśmy połączyć siły, myślał, i zmusić ich, by wysłali nas z powrotem do właściwych epok. Zmusić! Jak? Wystąpić może ze zbiorowym pozwem cywilnym? Demonstrować na ulicach? Rozmyślał ze smutkiem o swej zakończonej niepowodzeniem próbie sprzymierzenia się z Willoughbym. Jesteśmy naturalnymi sojusznikami; razem zdołalibyśmy może wycisnąć z tych ludzi jakieś współczucie. Ale dla Willoughby’ego jest dosłownie nie do pomyślenia, że Dobra Królowa Elżbietka ze wszystkimi swoimi poddanymi tkwi teraz za barierą o grubości wielu stuleci. Woli myśleć, że Anglia jest tylko o parę miesięcy żeglugi wokół Przylądka Dobrej Nadziei i że wszystko, co musi uczynić, to zdobyć statek i postawiwszy żagle ruszyć do domu. Biedny Willoughby, prawdopodobnie już nigdy nie zobaczy domu. I ta oto myśl przyszła Phillipsowi do głowy niespodziewanie: Ani ty nie zobaczysz. A potem, chwilę później: Czy mogąc wrócić do domu, chciałbyś tego naprawdę? Jedną z pierwszych rzeczy, jakie uświadomił sobie, gdy się tu znalazł, był fakt, że o swym dawniejszym życiu nie wie prawie nic istotnego. Jego umysł był nieźle obeznany ze szczegółami życia w dwudziestowiecznym Nowym Jorku, prawda; ale o sobie niewiele potrafiłby powiedzieć ponad to, że nazywa się Charles Phillips i że przybył z roku 1984. Zawód? Wiek? Imiona rodziców? Czy miał żonę? Dzieci? Kota, psa, hobby? Żadnych danych: nic. Obywatele obdarli go zapewne z tych rzeczy w chwili porwania, by mu oszczędzić bólu rozłąki. Mogli być zdolni do wrażliwości tego rodzaju. Czy mógł uczciwie powiedzieć, że tęskni za tym, o czym wie tak mało? Willoughby zdawał się ze swego uprzedniego życia pamiętać o wiele więcej i tym mocniej za nim tęsknił. Jemu zostało to oszczędzone. Dlaczego więc tu nie zostać i wędrując od miasta do miasta nie przyglądać się czasom minionym w miarę powoływania ich do powtórnego istnienia? Czemu nie? Czemu nie? Wiele wskazywało na to, że tak czy owak nie ma żadnego wyboru. Ruszył z powrotem ku cytadeli i łaźniom. Czuł się jak duch straszący w mieście duchów. Belilala sprawiała wrażenie nieświadomej, że był nieobecny przez większą część dnia. Siedziała sama na tarasie kąpieliska, pogodnie sącząc mleczny napój posypany jakąś czarną przyprawą. Pokręcił głową, gdy mu go zaproponowała. - Pamiętasz, jak wspominałem dziś rano, że widziałem rudego brodatego mężczyznę? - rzekł. - Jest gościem. Hawk mi to powiedział. - Czyżby? - zapytała Belilala. - Z czasów jakieś czterysta lat dawniejszych niż moje. Rozmawiałem z nim. Sądzi, że został tu przeniesiony przez demony - Phillips popatrzył na nią badawczo. - Ja też jestem gościem, czyż nie tak? - Oczywiście, kochany. - A jak zostałem tu przeniesiony? Też robota demonów? Belilala uśmiechnęła się obojętnie. - Musisz spytać kogoś innego. Może Hawka. Nie wgłębiałam się specjalnie w te sprawy. - Rozumiem. Wiesz może, czy jest wielu gości? Leniwie wzruszyła ramionami. - Niewielu, naprawdę niewielu. Słyszałam tylko o trzech albo czterech poza tobą. Choć, sądzę, teraz mogą być następni. - Lekko wsparła dłoń na jego ręce. Czy dobrze się bawisz w Mohendżo-daro, Charles? Udał, że nie słyszy. - Pytałem Hawka o Gioię - powiedział. - Ach, tak? - Mówił, że już jej nie ma, że pojechała do Timbuktu albo Nowego Chicago, nie był pewien. - To bardzo prawdopodobne. Jak wszystkim wiadomo, Gioia rzadko pozostaje dłużej w jednym miejscu. Phillips przytaknął. - Powiedziałaś kiedyś, że Gioia to krótkoczasowiec. To znaczy, że zestarzeje się i umrze, czy tak? - Sądziłam, że to dla ciebie zrozumiałe, Charles. - Podczas gdy wy nie starzejecie się? Ani Hawk, ani Stengard, ani nikt inny z waszej paczki? - Będziemy żyć tak długo, jak tylko zapragniemy - odparła. - Ale nie starzejąc się, nie. - Dlaczego ktoś staje się krótkoczasowcem? - Jest się nim od urodzenia, myślę. Brak lub nadwyżka jakiegoś genu - naprawdę nie wiem. To skrajnie rzadkie przypadki. Nic nie można uczynić, by im pomóc. Starzenie... jest bardzo powolne. Ale nie można go zatrzymać. Phillips skinął głową. - To chyba okropnie przykre - powiedział - okazać się jednym z kilku zaledwie starzejących się ludzi w świecie wiecznie młodych. Nic dziwnego, że Gioia jest tak niecierpliwa. Nic dziwnego, że pędzi z jednego miejsca w inne. Nic dziwnego, że przylgnęła tak szybko do włochatego barbarzyńskiego gościa z dwudziestego wieku, który pochodzi z czasów, kiedy wszyscy byli krótkoczasowcami. Ona i ja mamy ze sobą coś wspólnego, zgadzasz się z tym? - W pewnym sensie tak. - Rozumiemy starzenie się. Rozumiemy śmierć. Powiedz, Belilalo, czy jest prawdopodobne, że Gioia wkrótce umrze? - Wkrótce? Wkrótce? - patrzyła nań dziecięco rozszerzonymi oczami. - Co to znaczy “wkrótce”? Jak mogę powiedzieć? “Wkrótce”, o którym ty myślisz, Charles, i “wkrótce”, o którym ja myślę, nie są tymi samymi pojęciami. - Potem jej zachowanie zmieniło się, jakby po raz pierwszy usłyszała, co do niej mówi. Powiedziała miękko: - Nie, nie, Charles, nie sądzę, że umrze wkrótce. - Czy w Czang-an opuściła mnie dlatego, że była mną znudzona? Belilala pokręciła głową. - Była po prostu niecierpliwa. Z tobą nie miało to nic wspólnego. Wcale jej nie nudziłeś. - Więc chcę ją znaleźć. Gdziekolwiek jest, w Timbuktu, w Nowym Chicago, znajdę ją. Gioia i ja należymy do siebie. - Może tak jest - rzekła Belilala. - Tak, tak, myślę, że tak naprawdę jest. - Nie sprawiała wcale wrażenia poruszonej, urażonej, odepchniętej. - Za wszelką cenę, Charles. Ruszaj do niej, szukaj, znajdź ją. Gdziekolwiek jest. Zaczynali już rozbierać Timbuktu, kiedy Philiips tam dotarł. Gdy wciąż był jeszcze wysoko, w śmigaczu unoszącym się nad pylistą brązową równiną, gdzie rzeka Niger dotyka piasków Sahary, i spojrzał w dół na płaskodache, wzniesione z suszonego błota budynki wielkiej pustynnej stolicy, uczuł gorący przypływ podniecenia. Ale kiedy wylądował, znalazł wszechobecny rój połyskliwych robotów w metalowych pancerzach, które rozbiegane na kształt hordy wielkich błyszczących owadów rozrywały miasto na strzępy. Do tej chwili nic o robotach nie wiedział. Więc to tak, uświadomił sobie, realizowano wszystkie te cuda: armia posłusznych maszyn. Wyobraził sobie, jak zawsze, gdy potrzeba ich usług, wypełzają spod ziemi, z jakiegoś sterylnego magazynu, by starannie, do najdrobniejszego szczegółu, modelować Wenecję, Teby, Knossos, Houston czy jakiekolwiek inne pożądane miasto, a potem, nieco później, wracają, by zniweczyć wszystko, co zrobiły. Obserwował je teraz, jak pracowicie zwalają mury z suszonej w słońcu cegły, niszczą ciężkie, nabijane metalem wrota, zrównują z ziemią zadziwiający labirynt alej i pasaży, niwelują targowisko. Podczas jego ostatniej wizyty w Timbuktu targ roił się od hord Tuaregów w zawojach, buńczucznych Maurów, czarnych Sudańczyków, przebiegłolicych kupców syryjskich targujących pracowicie wielbłądy, konie, osły, bryły soli, wielkie zielone melony, srebrne bransolety, wspaniałe Korany na welinie. Wszyscy zniknęli, cały ów malowniczy tłum ciemnoskórych tymczasowych. I nie było też widać obywateli. Kurz rozbiórki przepełniał powietrze. Jem z robotów zbliżył się do Phillipsa i powiedział suchym, trzeszczącym owadzim głosem: - Nie powinieneś tu być. Miasto zamknięte. Patrzył na błyskające, brzęczące obiektywy i czujniki na lśniącym, zwężającym się ryju mechanizmu. - Próbuję kogoś znaleźć, obywatelkę, która mogła tu być ostatnio. Nazywa się... - Miasto zamknięte - niewzruszenie powtórzył robot. Nie pozwolił mu zostać nawet godzinę. - Nie ma żywności - rzekł robot - wody, schronienia. To już nie jest miasto. Nie możesz zostać. Nie możesz zostać. To już nie jest miasto. Może więc zdoła ją odnaleźć w Nowym Chicago. Wzniósł się znów w powietrze, szybując ku północnemu zachodowi nad ogromną pustką. Ziemia pod nim, naga, jałowa, umykała łukiem ku zamglonemu horyzontowi. Co uczynili z pozostałościami minionego świata? Czy rozpuścili swe połyskliwe metalowe żuki, by wszystko uprzątnęły? Czyż nie ma nigdzie ruin autentycznie starożytnych? Kawałka Rzymu, strzępu Jerozolimy, kikuta Piątej Alei? Wszystko w dole było tak nagie: pusta scena czekająca na nowe dekoracje. Przeleciał wielkim łukiem nad sterczącym garbem Afryki i pomknął dalej, nad czymś, co uważał za południową Europę; maleńki wehikuł brał na siebie całą pracę, pozwalając Phillipsowi czynić to, na co miał ochotę - drzemać, wyglądać. Od czasu do czasu widział w oddali inny przelatujący śmigacz, ciemną skrzydlatą łzę wyraźną na tle ostrej jasności nieba. Miewał wówczas ochotę nawiązać z nim kontakt radiowy, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać. Nie w tym rzecz, iż chciał cokolwiek powiedzieć; pragnął tylko usłyszeć ludzki głos. Był całkowicie osamotniony. Mógł być z powodzeniem ostatnim żywym mieszkańcem Ziemi. Zamknął oczy i rozmyślał o Gioi. - W ten sposób? - spytał Phillips. W wyłożonym kością słoniową owalnym pokoju, sześćdziesiąt pięter nad łagodnie rozjarzonymi ulicami Nowego Chicago, przytknął do swej górnej wargi niewielki chłodny pojemnik z plastyku i przycisnął występ w jego podstawie. Usłyszał pienisty szum, a potem ku jego nozdrzom uniósł się błękitny opar. - Tak - powiedziała Cantilena. - Właśnie tak. Poczuł lekki aromat goździków, cynamonu i czegoś, co mogłoby niemal ujść za gotowanego homara. Potem ogarnęły go spazmatyczne zawroty głowy i lawina wizji przetoczyła się przez jego umysł: katedry gotyckie, piramidy, Central Park pod świeżo spadłym śniegiem, odrażające ceglane mrowisko Mohendżo-daro i pięćdziesiąt tysięcy innych miejsc jednocześnie, szaleńcza przejażdżka przez czas i przestrzeń. Zdawało się, że minęły stulecia. Ale w końcu jego umysł odzyskał jasność i gdy mrugając oczami Phillips rozejrzał się dokoła, pojął, że wszystko to trwało tylko chwilę. Cantilena wciąż stała u jego boku. Inni znajdujący się w pokoju obywatele - piętnastu, dwudziestu - prawie się nie poruszyli. Stojący pod przeciwną ścianą osobliwy maleńki mężczyzna o seledynowej skórze wciąż wpatrywał się w niego. - Cóż? - spytała Cantilena. - No i co myślisz? - Niewiarygodne. - I bardzo prawdziwe. To autentyczny narkotyk z Nowego Chicago. Wedle dokładnej recepty. Masz ochotę na inny? - Nie teraz - odparł zakłopotany Phillips. Zachwiał się i tylko z trudem odzyskał równowagę. Niuchanie tego towaru nie było chyba szczególnie mądrym pomysłem, uznał. Był w Nowym Chicago od tygodnia, a może dwóch i wciąż dokuczało mu szczególne uczucie zagubienia, jakie zawsze budziło w nim to miasto. Przebywał tu czwarty raz i zawsze czuł się tak samo. Nowe Chicago było jedynym ze zrekonstruowanych na tym świecie miast, które swe pierwotne wcielenie miało po jego macierzystej epoce. Gdy on odbierał je jako wysuniętą placówkę niepojętej przyszłości, obywatele dostrzegali w nim tylko interesującą imitację odległej przeszłości. Paradoks ów przyprawiał Phillipsa o pełen rozterek i napięć chaos pojęciowy. Jaki zaś los spotkał stare Chicago, nie mógł, oczywiście, wykryć. Zniknęło bez śladu, to było jasne: ani Water Tower, ani Marina City, ani Hancock Center, ani budynku Tribune, ani fragmentu, ani atomu. Ale nie było sensu pytać o poprzednika ich miasta jednego z przeszło miliona mieszkańców Nowego Chicago. Byli tymczasowymi i wiedzieli tylko tyle, ile powinni wiedzieć, a powinni wiedzieć tylko tyle, ile należało wiedzieć, by dla podtrzymania iluzji żyjącego miasta pokonać bezbłędnie rytuał gestów odpowiadających rolom poszczególnych jego mieszkańców. Znajomość historii starożytnej nie była tu potrzebna. I, rzecz jasna, mało prawdopodobne, by mógł się czegoś dowiedzieć od obywateli. Obywatele nie sprawiali wrażenia szczególnie zainteresowanych kwestiami naukowymi. Phillips nie miał żadnego powodu sądzić, że świat, z ich punktu widzenia, jest czymś więcej niż lunaparkiem. Gdzieś musieli być z pewnością ci, którzy specjalizowali się w poważnych studiach nad zaginionymi cywilizacjami, bo jak w przeciwnym razie miałyby zostać powołane do istnienia owe niesamowite rekonstrukcje miast? Planiści, posłyszał kiedyś słowa Nissandry albo Aramayne, zagłębili się już w swych bizantyńskich studiach. Ale kim byli planiści? Nie miał pojęcia. Z tego, co wiedział, mógł nawet sądzić, że robotami. Może roboty są prawdziwymi władcami całej epoki, tworzą zaś miasta nie tylko ku rozrywce obywateli, lecz w pracochłonnej próbie zrozumienia życia świata, który minął. Obłędna spekulacja, pomyślał, ale nie pozbawiona elementów prawdopodobieństwa. Deprymowała go wesołość towarzystwa. - Potrzebuję powietrza - powiedział Cantilenie i skierował się ku oknu. Było ledwie wąziutką sierpowatą szczeliną, ale przepuszczało powiew. Spojrzał na rozciągnięte w dole niezwykłe miasto. Prócz nazwy Nowe Chicago nie miało ze starym nic wspólnego, ale przynajmniej zostało wzniesione wzdłuż zachodniego brzegu wielkiego śródlądowego jeziora, które mogło nawet być jeziorem Michigan, choć kiedy nad nim przelatywał, wydało mu się szersze i dłuższe niż to zapamiętane. Samo zaś miasto było koronkową fantazją z wysmukłych pastelowych budynków, które sterczały pod dziwacznymi kątami spięte siecią falistych mostów wiszących. Ulice, jak długie nawiasy obejmujące jezioro, dotykały jego brzegów swymi północnymi i południowymi końcami, w środku zaś wdzięcznie wybrzuszały się ku zachodowi. Oś każdego z wielkich bulwarów stanowiła oflankowana bujnym parkiem linia dla środków transportu publicznego - wysmukłych pojazdów-bąbli w kolorze akwamaryny sunących na bezgłośnych kołach. Było to miasto zadziwiająco piękne, ale jakieś niematerialne, rzekłbyś: utkane z jedwabiu i promieni słońca. Za plecami Phillipsa rozległ się cichy głos: - Zbiera ci się na wymioty? Obejrzał się. Stał za nim seledynowy mężczyzna: zwarta, precyzyjna sylwetka, nieco orientalna z wyglądu. Skóra... Phillips dotąd takiej nie widział: miała odcień szarozielony i była tak gładka, jakby wykonano ją z najdelikatniejszej porcelany. - Lekkie mdłości - odparł. - To miasto zawsze mnie rozstraja. - Sądzę, że może niepokoić - rzekł człowieczek. Mówił pluszowo miękkim, nie zdradzającym uczuć, osobliwie modulowanym głosem. Odnosiło się wrażenie, że jest muskularny; miał w sobie coś kociego, nieustępliwego, prawie groźnego. - Jesteś gościem, prawda? Phillips przez moment badał go wzrokiem. - Tak - odparł. - Ja, oczywiście, też. - Naprawdę? - W rzeczy samej. - Człowieczek uśmiechnął się. - Jaką masz lokalizację? Dwudziesty wiek? Rzekłbym, najpóźniej dwudziesty pierwszy. - Jestem z 1984. A.D. 1984. Następny uśmiech, samozadowolenia. - Więc nieźle trafiłem. - Energiczne skinięcie głową. - Y’ang-Yeovil. - Słucham? - powiedział Phillips. - Y’ang-Yeovil... Tak się nazywam. Niegdyś pułkownik Y’ang-Yeovil z Trzeciej Septentriady. - Czy to na jakiejś innej planecie? - zapytał z lekka oszołomiony Phillips. - Och, nie, wcale nie - powiedział grzecznie Y’ang-Yeovil. - Na dokładnie tej samej, zapewniam cię. Jestem całkowicie ludzkiego pochodzenia. Obywatel Republiki Górnego Han, mieszkaniec miasta Port Ssu. A ty... wybacz... jak się nazywasz...? - Przepraszam. Phillips. Charles Phillips. Z Nowego Jorku... dawno, dawno temu. - Ach, Nowy Jork! - powiedział Y’ang-Yeovil z ożywieniem, które po chwili ustąpiło miejsca zmieszaniu. - Nowy Jork... Nowy Jork... był bardzo sławny, o ile wiem... To okropnie dziwne, pomyślał Phillips. Poczuł teraz silniejsze współczucie dla biednego Francisa Willoughby’ego. Seledynowy człowiek pochodzi z czasów tak odległych od moich własnych, że ledwie słyszał o Nowym Jorku - musi być, w istocie, współczesny prawdziwemu Nowemu Chicago (ciekawe, czy ta wersja wydaje mu się autentyczna) - a przecież dla obywateli jest tylko prymitywnym, starożytnym kuriozum... - Nowy Jork był największym miastem Stanów Zjednoczonych Ameryki - powiedział. - Oczywiście. Tak. Bardzo sławnym. - Ale, jak rozumiem, właściwie zapomnianym, kiedy na arenę dziejów weszła Republika Górnego Han? - Między twoim czasem a moim doszło do pewnych zaburzeń - odparł zakłopotany Y’ang-Yeovil. - Ale w żadnym wypadku nie powinieneś z moich słów wyciągać wniosku, że twoje miasto zostało... W pokoju rozbrzmiał nagły śmiech: na przyjęcie przybyła piątka czy szóstka nowych gości. Phillips wytrzeszczał oczy, pocił się, dyszał. Był tam z pewnością Stengard... i Aramayne u jego boku... i ta druga kobieta, na poły skryta za ich plecami... - Zechciej na chwilę wybaczyć - powiedział, odwracając się raptownie od Y’ang-Yeovila. - Przepraszam, ktoś właśnie wszedł... osoba, którą próbowałem odnaleźć od... Popędził do niej. - Gioia! - krzyknął. - To ja! Zaczekaj! Czekaj! Na drodze stał mu Stengard. Zablokowała go również Aramayne, odwracając się ku Cantilenie, żeby wziąć garść wąchadełek. Phillips przepychał się, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi. Gioia przechodząca właśnie przez drzwi, zatrzymała się i popatrzyła nań jak przerażona sarna. - Nie odchodź - powiedział. Ujął jej dłoń. Jej wygląd zaskoczył go. Jak wiele minęło czasu od ich osobliwego rozstania owej nocy misteriów w Czang-an? Rok? Półtora roku? Tak oceniał. A może stracił rachubę czasu? Czyż jego poczucie mijania dni i miesięcy stało się w tym świecie tak zawodne? Wyglądała na starszą o przynajmniej dziesięć albo dwadzieścia lat. Może naprawdę była, może lata mijały mu jak we śnie, a on nic o tym nie wiedział? Sprawiała wrażenie wyczerpanej, zszarzałej, zniszczonej. Ze szczuplejszej teraz i dziwnie zmienionej twarzy jej oczy gorzały ku niemu prawie wyzywająco, jakby chciały powiedzieć: Widzisz? Widzisz, jaka jestem teraz brzydka? - Scigałem cię przez... nie wiem, jak długo to trwało, Gioio - powiedział. - W Mohendżo, w Timbuktu, teraz tutaj. Chcę być znów z tobą. - To niemożliwe. - W Mohendżo Belilala wszystko mi wyjaśniła. Wiem, że jesteś krótkoczasowcem... i wiem, co to znaczy, Gioio. Ale co z tego? Zaczynasz się trochę starzeć. No to co? Więc masz tylko trzysta albo czterysta lat zamiast wieczności. Czy nie sądzisz, że wiem, co to znaczy być krótkoczasowcem? Jestem prostym starożytnym człowiekiem z dwudziestego wieku, pamiętasz? Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat to wszystko, co jest nam dane. Cierpimy oboje na tę samą ułomność, Gioio. Oto co przyciągnęło cię ku mnie przede wszystkim. Jestem tego pewien. I oto dlaczego należymy teraz do siebie. Bez względu na to, ile zostało nam czasu, możemy spędzić go razem, czy nie pojmujesz? - To ty nie rozumiesz, Charles - powiedziała miękko. - Może... Może wciąż nie rozumiem ani jednej cholernej rzeczy o tym świecie. Z wyjątkiem tego, że ty i ja... że cię kocham... i myślę, że ty kochasz mnie... - Kocham cię, tak. Ale nie rozumiesz. Właśnie dlatego, że cię kocham, ty i ja... ty i ja nie możemy... Z westchnieniem rozpaczy wysunęła dłoń z jego uścisku. Sięgnął znowu, ale odtrąciła go i wycofała się szybko do korytarza. - Gioia? - Proszę - powiedziała. - Nie. Gdybym wiedziała, że tu będziesz, nigdy bym nie przyszła. Nie idź za mną. Proszę. Odwróciła się i umknęła. Stał długą chwilę, patrząc w ślad za nią. Pojawiły się Cantilena i Aramayne, uśmiechnęły się doń, jakby nic absolutnie nie zaszło. Cantilena podała mu fiolkę jakiejś roziskrzonej złocistej cieczy. Odmówił brutalnym gestem. Dokąd mam teraz iść, zastanawiał się. Co robić? Wrócił na przyjęcie. Y’ang-Yeovil bezszelestnie znalazł się obok niego. - Jesteś bardzo strapiony - zaszemrał. Phillips spojrzał nań wściekle. - Daj mi spokój! - Może potrafiłbym ci pomóc. - Nic tu nie pomoże - odparł Phillips. Obrócił się. Chwycił z tacy jedną z fiolek i wychylił ją do dna. Doznał uczucia rozdwojenia, jakby z każdej strony Y’ang-Yeovila stał jeden Phillips. Wypił następną. Teraz było go czterech. - Kocham obywatelkę - wymamrotał. Odnosił wrażenie, iż mówi chóralnie. - Miłość. Ach. A czy ona kocha ciebie? - Tak myślałem. Tak myślę. Ale jest krótkoczasowcem. Wiesz, co to znaczy? Nie jest nieśmiertelna jak inni. Starzeje się. Zaczyna wyglądać staro! I dlatego ode mnie ucieka. Nie chce, bym widział, jak się zmienia. Myśli, że wzbudzi to mój wstręt; tak przypuszczam. Próbowałem jej właśnie przypomnieć, że ja też nie jestem nieśmiertelny, że ona i ja możemy starzeć się razem, ale ona... - Och, nie - powiedział cicho Y’ang-Yeovil. - Dlaczego sądzisz, że się zestarzejesz? Czy przez cały czas, jaki tu jesteś, postarzałeś się choć trochę? Phillips się zmieszał. - Oczywiście, że tak. Ja... ja... - Czyżby? - Y’ang-Yeovil uśmiechnął się. - Więc spójrz na siebie. Uczynił palcami jakiś skomplikowany gest i między nimi pojawił się migotliwy krąg lustrzanego światła. Phillips patrzył na swe odbicie. Spoglądała nań młodzieńcza twarz. Więc to prawda. Po prostu nie przyszło mu do głowy. Ile lat spędził już w tym świecie? Czas po prostu przemykał obok: wiele czasu, choć nie potrafił ocenić ile. Nie wyglądało na to, by przejmowano się tutaj mierzeniem upływu czasu, on więc również tego nie czynił. Ale musiało minąć wiele lat, pomyślał. Ta nie kończąca się podróż wzdłuż i w poprzek globu, tak wiele pojawiających się i znikających miast - Rio, Rzym, Asgard, te trzy przyszły mu do głowy jako pierwsze, a były przecież inne; prawie ich wszystkich nie pamiętał. Lata. Jego twarz wcale się nie zmieniła. Czas okazał się brutalny wobec Gioi, prawda, ale nie wobec niego. - Nie rozumiem - powiedział. - Dlaczego się nie starzeję? - Bo nie jesteś prawdziwy - odparł Y’ang-Yeovil. - Czyżbyś nie był tego świadom? Phillips zamrugał powiekami. - Nie... prawdziwy? - Sądzisz, że porwano cię z twego czasu cieleśnie? - zapytał mały człowieczek. - Ach nie, nie, nie mają sposobu, żeby uczynić coś takiego. Nie jesteśmy prawdziwymi podróżnikami w czasie, ani ty, ani ja, ani żaden inny z gości. Sądziłem, że to wiesz. Ale być może pochodzisz z epoki zbyt wczesnej, by pojmować te sprawy. Jesteśmy bardzo przemyślnie zrobieni, przyjacielu. Jesteśmy sztucznymi tworami cudownie nafaszerowanymi myślami, poglądami i wydarzeniami naszych czasów. Ich najdoskonalszym osiągnięciem, wiesz; daleko bardziej złożonym niż którekolwiek z tych miast. Jesteśmy krokiem dalej względem tymczasowych więcej niż krokiem, daleko więcej. Ci robią tylko to, co się im każe, są wąsko wyspecjalizowani. To w istocie tylko maszyny. Podczas gdy my jesteśmy autonomiczni: poruszamy się wedle własnej woli, myślimy, rozmawiamy, a nawet, tak to wygląda, zakochujemy się. Ale nie podlegamy starzeniu. Jak mielibyśmy się starzeć? Nie jesteśmy prawdziwi. Jesteśmy ledwie sztuczną siecią reakcji psychicznych. Ledwie złudą, wykonaną tak doskonale, żeśmy zwiedli nawet samych siebie. Nie wiedziałeś tego? Naprawdę nie wiedziałeś? Leciał, przyciskając guziczki kierunkowe na chybił trafił. Zorientował się, że jakimś sposobem zmierza do Timbuktu. “To miasto jest zamknięte. Nie jest już miastem”. Nic go tu nie obchodziło. Dlaczego miałoby go cokolwiek obchodzić? Narastała w nim wściekłość i dławiące uczucie rozpaczy. Jestem programem, myślał. Tylko programem. “Nieprawdziwy. Bardzo przemyślnie zrobiony. Sztuczny twór. Zwykła złuda.” Z powietrza nie było widać ani śladu Timbuktu. Wylądował jednak. Szara piaszczysta gleba wyglądała na taką gładką i nieporuszoną, jak gdyby nic tu nigdy nie było. Kręciło się wciąż parę robotów, zajętych wykonywaniem ostatnich prac związanych z zamknięciem miasta. Dwa z nich przydreptały do Phillipsa. Wielkie połyskliwe srebrnoskóre owady, uprzejme, ale nie przyjazne. - Nie ma tu miasta - powiedziały. - Nie jest to miejsce udostępnione. - Udostępnione przez kogo? - Nie ma powodu, dla którego miałbyś tu przebywać. - Nie ma powodu, dla którego miałbym przebywać gdziekolwiek - rzekł Phillips. Roboty zaczęły się wiercić i wydając z siebie pełne zakłopotania pomruki i złowieszcze trzaski wymachiwały antenami. Wyglądają na zbite z tropu, pomyślał. Chyba moja postawa nic budzi w nich zachwytu. Może narażam się na ryzyko odstawienia do szpitala dla zbuntowanych programów, na wyczyszczenie? - Już odlatuję - powiedział. - Dzięki. Serdeczne dzięki. Wycofał się z ich towarzystwa i wsiadł do śmigacza. Przycisnął następne guziczki kierunkowe. “Poruszamy się wedle własnej woli. Myślimy, mówimy, a nawet zakochujemy się.” Wylądował w Czang-an. Tym razem u Bramy Olśniewającej Cnoty nie czekał nań komitet powitalny. Miasto wydawało się większe i bardziej oszałamiające: nowe pagody, nowe pałace. Czuło się zimę: wiał zimny, szczypiący wiatr. Niebo było bezchmurne i oślepiająco jasne. Na stopniach Srebrnego Tarasu spotkał Francisa Willoughby’ego: wielkiego, potężnego, we wspaniałych szatach z brokatu, z ginącymi w ramionach dwiema filigranowymi tymczasowymi, ślicznymi jak jaspisowe statuetki. - Cuda i dziwy! Szalony lunatyk takoż tu jest! - ryknął Willoughby. - Pomyśl, pomyśl, do dalekiegośmy trafili Kitaju, ty i ja! Trafiliśmy donikąd, pomyślał Phillips. Jesteśmy ledwie złudą wykonaną tak doskonale, że zwiedliśmy samych siebie. Do Willoughby’ego zaś powiedział: - Wyglądasz w tych szatach jak cesarz, Francis. - Ano, jak Prester John! - wrzasnął Willoughby. - Jak Tamerlan we własnej osobie! Ano! Czym nie jest majestatyczny!? - Radośnie klepnął Phillipsa w ramię, który zgięty niemal w pół tym przyjaznym choć ciężkim klapsem począł kaszleć i krztusić się. - W powietrzuśmy lecieli, jak orły czynią, jak demony, jak aniołowie! Jak aniołowie! - Przysunął się do Phillipsa i pochylił głowę. - Zemknąłbym do Anglii, jeno mi rzekła ta dziewka Belilala, że zaklęcie na mnie ciąży i do Anglii nie puści; więceśmy ruszyli do Kitaju. Powiedz, bracie, rzecz taką: będziesz mi świadkiem, kiedy na powrót Anglię ujrzymy? Przysięgniesz, że wszystko, co nas spotkało, po prawdzie się działo? Albowiem lękam się, że mnie szalonym okrzykną jak Marco Polo, kiedy opowiem, jakem do Kitaju leciał. - Jeden szaleniec świadczący za drugim? - spytał Phillips. - I co ci mam powiedzieć? Ciągle myślisz, że dotrzesz do Anglii, co? - Dochodziła w nim do głosu wrząca rozpalona wściekłość. - Ach, Francis, Francis, czy znasz waszego Szekspira? Chadzasz do teatru? Nie jesteśmy prawdziwi. Nie jesteśmy prawdziwi! Jesteśmy taką materią, z której utkane są sny, my obaj. Niczym więcej! O nowy, wspaniały świecie! Jaka Anglia? Gdzie? Nie ma Anglii. Nie ma Francisa Willoughby’ego. Nie ma Charlesa Phillipsa. Jesteśmy tylko... - Daj mu spokój, Charles - wtrącił nagle chłodny głos. Odwrócił się. Belilala w szatach cesarzowej schodziła ze stopni Srebrnego Tarasu. - Znam prawdę - rzekł z goryczą. - Y’ang-Yeovil mi powiedział. Gość z dwudziestego piątego wieku. Spotkałem go w Nowym Chicago. - Czy widziałeś tam również Gioię? - zapytała Belilala. - Przez moment. Wygląda na dużą starszą. - Tak, wiem. Była tu ostatnio. - I ruszyła dalej, przypuszczam. - Tak, znów do Mohendżo. Jedź za nią, Charles. Daj biednemu Francisowi spokój. Powiedziałam jej, żeby zaczekała na ciebie. Powiedziałam, że jesteś jej potrzebny i że ona jest potrzebna tobie. - Bardzo to z twojej strony ładnie. Ale jaki z tego pożytek, Belilalo? Ja nawet nie istnieję, a ona umrze. - Istniejesz. Jak możesz wątpić w to, że istniejesz? Czujesz, prawda? Cierpisz. Kochasz. Kochasz Gioię: czy tak nie jest? I jesteś kochany przez Gioię. Czy Gioia mogłaby kochać coś nierzeczywistego? - Myślisz, że mnie kocha? - Wiem, że kocha. Jedź do niej, Charles! Jedź! Powiedziałam, żeby czekała na ciebie w Mohendżo. Otępiały Phillips przytaknął. Cóż było do stracenia? - Jedź do niej - powtórzyła Belilala. - Zaraz. - Tak - odparł Phillips. - Ruszę natychmiast. Zwrócił się ku Willoughby’emu: - Jeśli kiedykolwiek spotkamy się w Londynie, przyjacielu, będę za tobą świadczyć. O nic się nie martw. Wszystko będzie w porządku, Francis. Opuścił ich i wziął kurs na Mohendżo-daro, na poły oczekując, że znajdzie roboty niszczące już miasto. Mohendżo-daro jednak wciąż istniało, wcale nie piękniejsze niż uprzednio. Poszedł do łaźni sądząc, że może znajdzie tam Gioię. Nie znalazł, ale natknął się na Nissandrę, Stengarda i Fenimona. - Poleciała do Aleksandrii - rzekł Fenimon. - Chce ją zobaczyć jeszcze raz przed zamknięciem. Są już prawie gotowi z Konstantynopolem. Stolicą Bizancjum, wiesz? Wielkim miastem nad Złotym Rogiem. Kiedy otworzy się Bizancjum, zabiorą Aleksandrię, rozumiesz. Mówią, że będzie cudowne. Naturalnie zobaczymy się podczas otwarcia? - Naturalnie - odparł Phillips. Poleciał do Aleksandrii. Czuł się zagubiony i strudzony. To wszystko jest beznadziejnym szaleństwem, mówił sobie. Jestem tylko kukiełką podrygującą na sznurkach. Ale gdzieś nad lśniącymi falami Morza Arabskiego poczęły przenikać do jego umysłu głębsze implikacje czegoś, co powiedziała mu Belilala, i poczuł, jak gorycz, gniew i rozpacz wyciekają zeń stopniowo. “Istniejesz. Jak możesz wątpić w to, że istniejesz? Czy Gioia kochałaby coś nierzeczywistego?” Oczywiście. Oczywiście. Y’ang-Yeovil się mylił: goście byli czymś więcej niż zwykłą iluzją. W rzeczy samej Y’ang-Yeovil ujął w słowa prawdę o ich kondycji, nie rozumiejąc, co właściwie mówi: “Myślimy, mówimy, zakochujemy się...” Tak, tu tkwiło sedno sprawy. Goście mogli być sztuczni, ale nie byli nierzeczywiści. To właśnie ubiegłej nocy próbowała powiedzieć mu Belilala. “Cierpisz. Kochasz. Kochasz Gioię. Czy Gioia pokochałaby coś nierzeczywistego?” Z pewnością był prawdziwy, a przynajmniej dostatecznie prawdziwy. Był czymś niezwykłym, czymś, zapewne, całkowicie niepojętym dla tych ludzi dwudziestego wieku, których miał uosabiać. Ale nie znaczyło to wcale, że jest nierzeczywisty. Czy trzeba się zrodzić z kobiety, żeby być rzeczywistym? Nie. Nie. Nie. Nie musiał się tego wstydzić. A zrozumiawszy to, pojął zarazem, że Gioia nie musi zestarzeć się i umrzeć. Był sposób, w jaki można ją uratować. Gdyby tylko zechciała zeń skorzystać. Gdyby zechciała. Gdy tylko wylądował w Aleksandrii, podążył do hotelu na zboczu Paneum, gdzie zatrzymali się podczas swej pierwszej, tak bardzo dawnej wizyty; i była tam, siedząc na patio z widokiem na port i Latarnię. Biły z jej postawy jakieś uspokojenie i rezygnacja. Poddała się. Nie miała już nawet sił, by przed nim umykać. - Gioia - powiedział miękko. Wyglądała na starszą niż w Nowym Chicago. Jej twarz była ściągnięta i ziemista, a oczy zapadły się; przestała nawet czynić starania, by skryć białe pasma ostro kontrastujące z czernią jej włosów. Usiadł obok niej, położył dłoń na jej dłoni i spojrzał na obeliski, pałace, świątynie, Latarnię. I w końcu powiedział: Wiem już, kim naprawdę jestem. - Tak, Charles? - Głos jej brzmiał tak, jakby dochodził z bardzo daleka. - W mojej epoce nazywaliśmy to programem. Jestem tylko zespołem nakazów, reakcji, odsyłaczy - sterującym rodzajem sztucznego ciała. Jest to program nieskończenie doskonalszy, niż my mogliśmy sobie wyobrazić. Ale, w końcu, zaczynaliśmy wówczas dopiero poznawać te rzeczy. Napompowano mnie do pełna dwudziestowiecznymi odruchami, właściwymi nastrojami, apetytami, irracjonalizmami, wojowniczością odpowiedniego typu. Kto; mnóstwo wie o tym, co znany być człowiekiem dwudziestego stulecia. Willoughby to też dobra robota, ta cała elżbietańska retoryka i junakieria. I sądzę, że trafili też z Y’ang-Yeovilem. On zdaje się tak myśleć, a któż może osądzić lepiej? Dwudziesty piąty wiek, Republika Górnego Han, ludzie o szarozielonej skórze, pół-Chińczycy, pół-Marsjanie, na ile mogę ocenić. Ktoś wie. Ktoś tu jest bardzo dobry w programowaniu, Gioio. Nie patrzyła na niego. - Czuję strach, Charles - powiedziała w ten sam nieobecny sposób. - Przede mną? Przed tym, co mówię? - Nie, nie przed tobą. Czy nie widzisz, co się ze mną stało? - Widzę. Są zmiany. - Żyłam długi czas, zastanawiając się, kiedy nastąpią. Myślałam, że może nie nastąpią, nie naprawdę. Kto chciałby wierzyć, że będzie stary? Ale zaczęły się, kiedy byliśmy w Aleksandrii po raz pierwszy. W Czang-an pogłębiły się. A teraz... teraz... - Stengard mówi, że wkrótce otwierają Konstantynopol powiedział gwałtownie. - No i...? - Nic chcesz tam być podczas otwarcia? - Robię się stara i brzydka, Charles. - Pojedziemy do Konstantynopola razem. Wyruszymy jutro, co? Co powiesz? Wynajmiemy łódź. To szybki krótki skok wprost przez Morze Śródziemne. Pożeglować do Bizancjum! Był kiedyś wiersz, w moich czasach. Nie zapomniany, sądzę, bo włączono go w mój program: minęły wszystkie te tysiąclecia, a ktoś pamięta starego Yeatsa! “Dla młodych, wzajem w swych ramionach, dla ptaków wśród gałęzi drzew.” Jedź ze mną do Bizancjum, Gioio. Wzruszyła ramionami. - Z takim wyglądem? Wstrętniejsza z godziny na godzinę? Gdy oni pozostaną młodzi na zawsze? Gdy ty... - zająknęła się, jej głos załamał się i umilkł. - Skończ zdanie, Gioio. - Proszę. Daj mi spokój. - Chciałaś powiedzieć “Gdy ty też, Charles, zostaniesz na zawsze młody”, nieprawdaż? Wiedziałaś przez cały czas, że ja nie zmienię się nigdy. Ja nie wiedziałem, ale ty - tak. - Tak. Wiedziałam. Udawałam, że jest inaczej, że gdy ja się starzeję, ty starzejesz się również. W Czang-an, kiedy zobaczyłam pierwsze prawdziwe oznaki... to wtedy pojęłam, że dłużej nie mogę z tobą zostać. Bo patrząc na ciebie, zawsze młodego, zawsze w tym samym wieku, patrzyłabym na siebie i... - uniosła rozłożone dłonie. - Więc dałam cię Belilali i uciekłam. - Tak niepotrzebnie, Gioio. - Wówczas nie sądziłam... - Ale nie musisz się starzeć. Jeśli tylko zechcesz! - Nie bądź okrutny, Charles - powiedziała bezbarwnie. Przed tym, co mnie czeka, nie ma ucieczki. - Ależ jest! - zaprzeczył. - Nic nie wiesz o tych sprawach. - Niezbyt wiele, zgoda - przyznał. - Ale wiem, jak to można zrobić. Może to prymitywny, dwudziestowieczny, toporny rodzaj rozwiązania, ale myślę, że skuteczny. Ten pomysł chodził mi po głowie, odkąd opuściłem Mohendżo. Powiedz mi taką rzecz Gioio: dlaczego nie możesz do nich iść, do tych programistów, twórców, planistów, kimkolwiek są, do tych, co stwarzają miasta, tymczasowych i gości, i kazać się przerobić na coś takiego jak ja? Zdumiona podniosła wzrok. - O czym ty mówisz? - Dysponując jedynie fragmentarycznymi dokumentami mogą wykombinować z nicości dwudziestowiecznego człowieka i jeszcze uczynić go przekonującym, prawda? Albo szesnastowiecznego, albo z jakiejkolwiek innej ery... i jest autentyczny, sugestywny. Dlaczego więc z tobą nie miałoby się im udać jeszcze lepiej? Stworzyć Gioię tak realną; że nawet Gioia nie zdoła odróżnić jej od tej pierwotnej? Ale Gioię, która nigdy się nie zestarzeje - Gioię-wytwór, Gioię-program, Gioię-gościa? Dlaczego nie? Powiedz, Gioio, dlaczego nie? Dygotała. - Nigdy nie słyszałam, by zrobiono coś podobnego! - Czy jednak nie sądzisz, że to możliwe? - Skąd mam wiedzieć? - Oczywiście, to możliwe! Jeśli mogą tworzyć gości, mogą, tym bardziej, wziąć obywatela i stworzyć taki jego duplikat, który... - Nigdy tego nie robiono. Jestem pewna. Nie wyobrażam sobie obywatela, który by się na to zgodził. Oddać swoje ciało... pozwolić przekształcić się w... w... Pokręciła głową; sprawiało to wrażenie gestu po równi oszołomienia, co negacji. - Jasne - powiedział. - Oddać ciało. Twoje naturalne ciało, twoje starzejące się, marszczące, coraz bardziej ułomne ciało krótkoczasowca. Co w tym strasznego? Była bardzo blada. - To szaleństwo, Charles. Nie chcę już o tym mówić. - Dla mnie to wcale nie wydaje się szaleństwem. - Nie możesz tego zrozumieć. - Nie mogę? Ale mogę z całą pewnością zrozumieć lęk przed śmiercią. Nie ram wielkich kłopotów ze zrozumieniem, jak to jest, gdy należy się do garstki podlegających starzeniu ludzi w świecie, gdzie nikogo to nie dotyczy. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie chcesz nawet rozważyć tej możliwości. - Nie - odparła. - Powiadam ci, to szaleństwo. Będą się ze mnie śmiać. - Kto? - Wszyscy moi przyjaciele. Hawk, Stengard, Aramayne... raz jeszcze odwróciła odeń wzrok. - Bywają okrutni nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Gardzą wszystkim, co uważają za pozbawione wdzięku, wymęczone, rozpaczliwe i tchórzliwe. Obywatele nie robią wymęczonych rzeczy. A tak to będzie wyglądać, zakładając, że jest wykonalne. Będą okropnie protekcjonalni. Och, i bardzo mili, fakt: kochana Gioio, jakże się cieszymy... ale za moimi plecami wybuchną śmiechem. Będą o mnie wygadywać najokropniejsze złośliwości. Nie zniosę tego. - Mogą sobie pozwolić na śmiech - rzekł Phillips. - Łatwo być dzielnym i opanowanym w obliczu śmierci, gdy się ma gwarancję wiecznego życia. W jakimże są szczęśliwym położeniu; ale dlaczego jedyną, która zestarzeje się i umrze, masz być ty? I, tak czy owak, nie będą się śmiać. Nie są tak okrutni, jak sądzisz. Płytcy, może, ale nie okrutni. Będą radzi, że znalazłaś drogę ratunku. Przynajmniej przestanie ich dręczyć związane z tobą poczucie winy i to ich ucieszy. Możesz... - Przestań - poprosiła. Wstała i podszedłszy do balustrady patio zapatrzyła się w morze. Stanął za nią. Czerwone żagle w porcie, słońce migocące na ścianach Latarni, pałace Ptolemeuszy doskonale białe na tle nieba. Lekko położył dłoń na jej ramieniu. Drgnęła, jak gdyby chcąc się odsunąć, ale pozostała na miejscu. - Więc mam inny pomysł - powiedział cicho. - Jeśli ty nie pójdziesz do planistów, ja to zrobię. Przeprogramujcie mnie, powiem. Ustawcie mnie tak, żebym starzał się w tym samym tempie, co ona. Będzie to przynajmniej bardziej autentyczne, jeśli mam już odgrywać rolę człowieka dwudziestowiecznego. W miarę upływu lat na mojej twarzy pojawią się zmarszczki, posiwieją włosy, zacznę chodzić trochę wolniej - zestarzejemy się razem, Gioio. Do diabła z twymi pięknymi nieśmiertelnymi przyjaciółmi! Mamy siebie. Nie będą nam potrzebni. Odwróciła się gwałtownie. Jej oczy rozszerzone były przerażeniem. - Czy mówisz poważnie, Charles? - Oczywiście. - Nie - wyszeptała. - Nie. Wszystko, co mi dziś powiedziałeś, jest monstrualnym nonsensem. Czy tego nie pojmujesz? Sięgnął po jej dłoń i zamknął w swojej czubki jej palców. Próbuję tylko dla ciebie i mnie znaleźć jakiś sposób, żeby... - Nie mów nic więcej - powiedziała. - Proszę. Szybko, jakby cofając się przed nagle rozgorzałym płomieniem,. wyszarpnęła palce i schowała dłoń za plecami. Choć ich twarze odległe były od siebie ledwie o parę cali, poczuł, jak otwiera się między nimi niezgłębiona przepaść. Patrzyli na siebie przez chwilę, a potem Gioia zwinnie obróciła się w lewo, przemknęła obok Phillipsa i wypadła z patio. Oszołomiony patrzył, jak biegnie długim marmurowym korytarzem, a potem znika z pola widzenia. Pomyślał, że pościg byłby szaleństwem. Utracił ją. To było jasne, to było niewątpliwe. Przerażał ją. Czemu przysparzać jej udręki? Ale mimo to przekonał się, że biegnie przez sale hotelu, a potem wąską ogrodową ścieżką ku chłodnym zielonym gajom Paneum. Sądził, że dostrzega ją w portyku pałacu Hadriana, ale kiedy tam dotarł, pełne ech kamienne sienie były puste. - Czy widziałeś przechodzącą tędy kobietę? - spytał tymczasowego, który zamiatał schody. Jedyną odpowiedzią było puste posępne spojrzenie. Phillips zaklął i zawrócił. - Gioia! - zawołał. - Czekaj! Wróć! Czy to ona weszła do Biblioteki? Minął oszołomionych, mamroczących bibliotekarzy i popędził między regałami, zaglądając w mroczne korytarze za stosami zwojów o podwójnych rączkach. Gioia! Gioia! Profanował swym rykiem to ciche miejsce, ale nic go to nie obchodziło. Wypadłszy z bocznych drzwi, pognał do portu. Latarnia! Ogarnęło go przerażenie. Mogła już przejść po rampie sto kroków w drodze ku parapetowi, z którego zamierza rzucić się w dół. Roztrącając obywateli i tymczasowych jak źdźbła trawy, wbiegł do środka. I w górę, nie zatrzymując się dla złapania oddechu, choć jego syntetyczne płuca błagały o chwilę ulgi, a przemyślnie zaprojektowane serce waliło rozpaczliwie. Mignęła mu, sądził, na pierwszym balkonie, ale nie znalazł jej, gdy go okrążył. Dalej, do góry. Dostał się na szczyt, do samej komory latarnianej: ani śladu Gioi. Czy wyskoczyła? Czy może zeszła drugą rampą, gdy on wspinał się pierwszą? Przylgnął do krawędzi i wbił wzrok w dół, przeszukując podstawę Latarni, skały przybrzeżne, groblę. Ani śladu Gioi. Gdzieś ją odnajdę, pomyślał. Będę szukać, aż znajdę. Zbiegał w dół, wykrzykując jej imię. Gdzie teraz? Do świątyni Posejdona? Do grobowca Kleopatry? Chwiejąc się na nogach, oszołomiony, stanął na środku ulicy Canopus. - Charles? - usłyszał. - Gdzie jesteś? - Tu. Obok ciebie. Rzekłbyś, zmaterializowała się z powietrza. Jej twarz nie była zarumieniona, suknia nie miała śladu potu. Czy pędził przez miasto za ułudą? Podeszła bliżej i ująwszy jego dłoń powiedziała miękko: - Czy naprawdę myślałeś o tym, by uczyniono cię kimś, kto może się starzeć? - Tak. Gdyby nie było innej drogi. - Ta inna droga jest tak przerażająca, Charles. - Naprawdę? - Nawet nie możesz pojąć jak. - Bardziej przerażająca niż starzenie się? Niż śmierć? - Nie wiem - odparła. - Myślę, że nie. Jedyną rzeczą, co do której mam pewność, jest to, że nie chcę, byś ty się starzał, Charles. - Ależ nie muszę. - Utkwił w niej wzrok. - Nie - powiedziała. - Nie musisz. Nie musi żadne z nas. Phillips uśmiechnął się. - Zabierzmy się stąd - powiedział po chwili. - Jedźmy do Bizancjum, dobrze, Gioio? Pokażemy się w Konstantynopolu na otwarciu. Będą tam twoi przyjaciele. Powiemy im, cośmy postanowili. Będą wiedzieć, jak to zaaranżować. Ktoś będzie wiedzieć. - To brzmi tak niezwykle - powiedziała Gioia. - Przekształcić się w... w gościa? W gościa w moim własnym świecie? - A jednak zawsze byłaś kimś takim. - Tak sądzę. W pewnym stopniu. Ale przynajmniej dotychczas byłam prawdziwa. - Podczas gdy ja nie jestem? - A jesteś, Charles? - Tak. Równie prawdziwy jak ty. Zrazu byłem zły, kiedy poznałem prawdę o sobie. Ale zacząłem ją akceptować. Gdzieś między Mohendżo a tym miastem zacząłem rozumieć, że dobrze jest być tym, kim jestem: że postrzegam rzeczy, formułuję myśli, wyciągam wnioski. Zostałem znakomicie zaprogramowany, Gioio, wiesz o tym. Nie potrafię dostrzec różnicy między “być sobą” a “być zupełnie żywym”, i to “być sobą” jest dla mnie dostatecznie prawdziwe. Myśłę, czuję, doświadczam bólu i radości. Jestem akurat tak prawdziwy, jak być powinienem. I ty też będziesz. Nigdy nie przestaniesz być Gioią, wiesz? Tylko swe ciało odrzucisz, to ciało, które w każdym bądź razie tak cię okropnie zawiodło. - Musnął dłonią jej policzek. - Powiedziano to za nas już wcześniej, dawno temu: Kiedy się z ciała ma dusza wywikła Już nigdy żywych nie oblecze kształtów, Raczej w pracowni greckiego złotnika W emaliowany zamknie się medalion, Aby ospała Cesarza powieka W podziwie ciężkie rzęsy podźwignęła... - Czy to ten sam wiersz? - spytała. - Tak, ten sam. Starożytny wiersz, który nie został jeszcze zupełnie zapomniany. - Dokończ, Charles. Albo zakuta w szeleszczące listki Złotej gałęzi dworom bizantyńskim Zanuci długą pieśń o przemijaniu. - Jakże piękny! Co to znaczy? - Że śmierć nie jest koniecznością. Że możemy pozwolić się wchłonąć tworom wiecznym, że możemy ulec przeistoczeniu, możemy iść dalej, porzuciwszy swą cielesną powłokę. Yeats nie miał na myśli dokładnie tego samego, co ja - nie pojąłby nawet w części tego, o czym rozmawiamy, ani słowa... a przecież... a przecież jego przesłanie jest takie same. Żyj, Gioio! ze mną! Zwrócił się ku niej i zobaczył, że rumieniec okrywa jej blade policzki. - To, co sugeruję - powiedział - nie jest pozbawione sensu, prawda? Spróbujesz, zgoda? Jak sądzisz: czy tego, kto tworzy gości, można nakłonić do przetworzenia ciebie, Gioio? Jak sądzisz? Zdoła to uczynić? Prawie niedostrzegalnie skinęła głową. - Tak myślę - powiedziała cicho. - To zupełnie niezwykłe. Ale sądzę, że możliwe. Czemu nie, Charles? Czemu nie? - Właśnie - odparł. - Czemu nie? Rankiem wynajęli w porcie łódź - niskie wąskie czółno z krwistoczerwonym żaglem - której szyprował tymczasowy o łotrzykowatym wyglądzie i zaraźliwym uśmiechu. Phillips przysłonił oczy i spojrzał ponad morzem ku północy. Miał wrażenie, iż dostrzega niemal sylwetkę wielkiego miasta rozciągniętego na siedmiu swych wzgórzach, Nowy Rzym Konstantyna nad Złotym Rogiem, potężną kopułę Hagii Sophii, posępne mury cytadeli, pałace, kościoły, Hippodrom i górującego nad wszystkim Chrystusa w chwale, rozświetloną złociście słoneczną mozaikę. - Bizancjum - powiedział Phillips. - Wieź nas tam najkrótszą i najszybszą drogą. - Z wielką przyjemnością - odparł przewoźnik z nieoczekiwaną galanterią. Gioia uśmiechnęła się. Równego ożywienia nie widział w niej od czasu cesarskiej uczty w Czang-an. Wziął ją za rękę - smukłe palce lekko drżały - i pomógł wsiąść do łódki. Przełożył Andrzej Ziembicki JAYGE CARR PAJĘCZARKA To chyba Edgar Rice Burroughs wymyślił dla Johna Cartera to, co ja nazywam “podróżami kosmicznymi metodą spełniania życzeń”. W swej powieści Contact Carl Sagan wynalazł, jak się wydaje, nową wersję tej metody w postaci niewidzialnego “metra” międzygwiezdnego. A w poniższym, niezwykłym opowiadaniu mamy do czynienia z kolejnym systemem tego rodzaju, “pajęczyną”, która łączy planety. Ach, gdybyż to było możliwe! Wieczysta Sekunda skończyła się; jeszcze raz wyszłam z tego cało. Na stacji oczekiwał komitet powitalny. Nie na mnie - na to, z czym przybyłam. Zanim zdążyłam zrobić dwa kroki do wyjścia, otoczyło mnie kilkanaście osób z niepokojem w oczach. - Lewe udo - powiedziałam. Odwróciłam do nich lewy bok i trzej mężczyźni klęknęli z takim pośpiechem, że zderzyli się ze sobą. Nacisnęłam przycisk ukryty pod skórą brzucha i moje lewe udo pękło równo i bezboleśnie. Niecierpliwe palce zagłębiły się w odsłoniętej jamie o ściankach z organisyntetyku. To, czego szukali, było tam; przenoszenie w udzie to naprawdę bezpieczny sposób, chociaż szalenie uciążliwy dla przenoszącego. Gdyby to coś-czego-potrzebowali miało mniejsze rozmiary, użyłabym do transportu ust. Należę do tych, którzy umieją trzymać usta zamknięte w czasie jazdy. Wyjęli cztery nietłukące fiolki i umknęli w pośpiechu. Reszta komitetu powitalnego zajęła się ściskaniem moich rąk i wpychaniem mi kielichów z nieznanymi napojami oraz półmisków z równie egzotycznym jadłem, mamrocząc jednocześnie podziękowania z szybkością tysiąca na sekundę. Jestem leworęczna, więc wystawiłam prawe ramię. - Odżywka. Natychmiast - takie było moje trzecie i czwarte słowo na tej planecie, której nigdy przedtem nie widziałam i pewnie więcej nie zobaczę, kiedy mnie odwołają. Byli powiadomieni. Medyk - niewysoka, lecz szykowna ona o spojrzeniu pt. “Chodź-się-zabawić” - przycisnęła mi nieznanego typu aparacik do ramienia. Poczułam, jak coś się w nie wbija, naruszając integralny obszar mego ciała, by wprowadzić odżywkę. Metoda była prymitywna, lecz szybka. Czułam, jak opuszcza mnie zmęczenie i wszędzie rozchodzi się mile ciepło. - Dzięki - powiedziałam. - Dobra rzecz. - Zawsze do usług, szanowna Pajęczarko. Jestem medyk Miyoshi Alnasr. Jeśli podczas pobytu na naszej planecie będziesz potrzebowała mojej pomocy... Przycisnęła nie większy od paznokcia mini hologram swojej głowy do mojego przegubu. Przylepił się mocno. - Wystarczy zedrzeć pierwszą warstwę, by uaktywnić wzywacz. Dyżuruję - dodała ciszej - dwadzieścia osiem godzin na dobę. Groupie*,[* groupie (ang.) - nazwa odnosząca się (jak dotąd) do fanatycznej wielbicielki grupy rockowej, podróżującej z zespołem podczas koncertów nhjiizdowych i świadczącej muzykom usługi natury seksualnej (przyp. tłum.)] pomyślałam, ale nie zerwałam wzywacza z przegubu. Turismus to chroniczna choroba pajęczarzy; prawdopodobnie będę jeszcze potrzebowała fachowej opieki lekarskiej. A jeśli chodzi o inne sprawy... Jej oczy, tak samo jak oczy wszystkich pozostały, zdradzały nieomylnie, że dopóki to, co przywiozłam, nie spełni swojego zadania, może zażądać połowy ich świata - i otrzymać ją. Jednak jej oczy mówiły więcej. Widniała w nich nie tylko chciwość, jaką widywałam o wiele za często. Udzielanie pomocy pajęczarce było zaszczytem i powodem do dumy - im więc częściej tym lepiej - a w jaki sposób, to już znaczyło dla niej tyle, co zeszłoroczny śnieg. Pajęczarze przyzwyczajają się do tego - i do zazdrości. Pajęczarzom nigdy nie pozwala się zapomnieć o tym, że są prawdziwą elitą, nielicznymi, którzy mogą wejść na stację na jednej planecie i wyjść - żywi! - na innej. Dla reszty pozostają tylko macice statków wolniejszych od światła oraz miesiące i lata podróży - nawet biorąc pod uwagę efekt relatywistyczny - z jednego świata do innego. Nasza jest nie tylko wolność gwiazd, ale i niewypowiedziana chwała jazdy po sieci. Wieczysta Sekunda. Najpełniejsze przeżycie. Jazda. Pływanie wśród gwiazd niczym iskry płomieni przelatujące przez ręce, które nie są rękami; psychiczne Ja związane z Ja fizycznym będącym zaledwie wzorem przesuwającym się po pajęczynie sieci; utrzymywane razem i egzystujące tylko dzięki sile woli pajęczarza. Żeglowanie w zamierających powiewach myśli przez kosmiczne prądy energii i materii, od jednego wątłego pasma sieci do drugiego. Uczucie rozdarcia, gdy wzór twego Ja rozprasza się na parseki przestrzeni, rozmazuje wśród gwiazd; a mimo to boska euforia zaznawania tych gwiazd, wyczuwania psychicznymi “oczami” całego widma czasoprzestrzeni, tak że światło pulsarów jest jak bicie serca Wszechświata... Nasza jest chwała, a cena, jaką za nią płacimy, to między innymi groupie. Nie żebym się martwiła lekarką; ona należała do bezpiecznego rodzaju groupie. Tylko takich miejscowy rząd mógł i chciał dopuścić do pajęczarza. Chciwych, lecz samolubnych; chcących być blisko, żeby otrzeć się o czar - ale nie za blisko, żeby przypadkiem nie zaryzykować swojej cennej skóry. Niebezpieczni są groupie innego rodzaju - prawdziwi groupie. Tacy, którzy zrobią wszystko, aby dostać się na sieć. Niezwykle groźni dla pajęczarza, dla spokoju jego umysłu - tak niezbędnego do bezpiecznej jazdy. Próbują niepostrzeżenie zbliżyć się do pajęczarza i... Och, groupie są potrzebni. Inaczej skąd bralibyśmy rekrutów? Jednak trzeba ich trzymać z dala od pajęczarzy, ponieważ to zbyt bolesne, kiedy traci się kogoś, kto stał się nam bliski. Podwójnie bolesne dla mnie, bo moja siostra i ja też kiedyś byłyśmy groupie. Ja teraz jeżdżę, lecz nasze drzewo straciło nas obie. Ona, tak podobna do mnie jak hologram, jest teraz chmurą atomów rozrzuconych w Galaktyce. Opłakuję tę stratę na nowo ze śmiercią każdego niedoszłego pajęczarza - a tak wielu z nich ginie. To inna cena, jaką płacimy. A oni, mieszkańcy planet, próbują nam to wynagrodzić, zapominając, że coś nieskończenie cennego na jednej planecie, na drugiej może być równie powszechne jak tlen. Zresztą i tak nie mogłabym niczego ze sobą wziąć. W udzie lub ustach przenoszę to, czego gdzieś rozpaczliwie potrzebują. Dla siebie - nigdy. Są inne korzyści; rzeczy, których nie trzeba przenosić. W otaczającym mnie tłumie ludzi gadających gorączkowo lub czekających, aż wypowiem swoje zdanie, były co najmniej cztery osoby umieszczone specjalnie, abym mogła sobie wybrać. Muskularny siłacz; najśliczniejszy chłoptaś, jakiego kiedykolwiek widziałam; superszykowna babka przyćmiewająca urodą lekarkę o kilka rzędów wielkości; wspaniała nimfetka. Sama śmietanka - według kryteriów tego świata. Co w tym wypadku oznaczało “niski, przysadzisty, bezogoniasty, niebieskoskóry o białym, prawie bezbarwnym futrze porastającym drobnymi kłaczkami każdy nieosłonięty ubraniem skrawek ciała - czyli prawie wszystko! - z wyjątkiem okolic oczu i ust”. Widziałam brzydszych, o wiele, a poza tym prawdopodobnie wydawałam się im stworzeniem równie dziwnym, jeżeli nie dziwniejszym. Jestem hetero, a muskularny wyglądał na nieźle obdarzonego tym, co taki chłop powinien posiadać - jego strój nie pozostawił wiele dla mojej bogatej wyobraźni - więc nie tracąc czasu wzięłam go w posiadanie: położyłam mu rękę na ramieniu i poprosiłam, żeby się nie zmywał. Jednocześnie uprzejmie dałam do zrozumienia pozostałej trójce, że z pewnościa wybrałabym ich, gdybym gustowała w takich specjalnościach. Nimfetka nadęła się, lecz siłacz zmierzył mnie bardzo nieprofesjonalnym spojrzeniem, w którym odczytałam trochę zadowolenia z tego, że został wybrany, ale w większości nie wypowiedziane “mniam-mniam, będzie radocha!” Bardzo mi to wszystko pochlebiło. Mój Liściu, jak ten tłum dookoła mnie gadał i gadał. Pajęczarz potrzebuje dwóch rzeczy, by odnowić swoje siły psychofizyczne po jeździe; jak na razie, dostałam tylko jedną z nich. Kiedy kolana zaczęła się pode mną uginać, pozwoliłam na to. Złapał mnie z łatwością i wziął na ręce jak dziecko, chociaż byłam o głowę od niego wyższa. Owinęłam go ogonem w talii. - Medyka - zawołał głosem przepojonym troską. - Ciebie - powiedziałam i uśmiechnęłam się. Dotarło do niego; chwytny ogon przydaje się czasem. Przedarł się przez tłum niosąc mnie w ramionach, jakbym nic nie ważyła, jakbym była tylko pustą czarną dziurą w sercu Galaktyki. W zupełności mi to odpowiadało. Miał miejsce dziwny incydent. Jakaś babka - starsza, jeżeli zmarszczki i przerzedzone futro oznaczały to, co zwykle oznaczają - dostrzegła mojego siłacza i jej twarz przybrała głęboko niebieską barwę. - Malachi - syknęła, lecz mój siłacz nie zwolnił kroku. W myślach wzruszyłam ramionami: krewna czy kochanka, odzyska go z powrotem, jak tylko odlecę. W pełni zregenerowałam swoje siły psychofizyczne. Był też miłym rozmówcą, chętnie opowiadającym o swoim egzotycznym - dla mnie - świecie płytkich mórz i nie kończących się łańcuchów wysp. To nie jego wina, że nieostrożnie napomknąwszy o swojej rodzinie przypomniał mi znów o mojej utraconej siostrze. Czując, jak zamykam się w sobie, roześmiał się i zmienił temat nie pozwalając mi wspominać dzieciństwa spędzonego wśród gałęzi gigantycznych drzew, ani utraty więcej-niż-siostry. Nie przestając mówić zaprowadził mnie na balkon o przezroczystej podłodze, zawieszony nad kryształowymi wodami laguny, pełnymi ruchliwych pstrągów śmigających po dziwacznych labiryntach głazów. Szybko potwierdził, że nazywa się Malachi. Czułam, że coraz bardziej interesuje go moje imię. Chętnie bym mu wyjawiła, ale... Nie mam żadnego... Gałązka nie może przybrać imienia, dopóki nie jest zapylona lub nie wypuści pączków (stare zwyczaje mają długie życie - teraz rodzimy dzieci tak jak inni ludzie, choć zawsze seriami bliźniaczych osobników, lecz identyfikujemy się według naszych drzew, na przykład...). Ja jestem - a raczej byłam - gałązką drzewa zwanego Tamaryszkiem, z 243 generacji urodzonej w cieniu Jego listowia. Jednak przychodząc do sieci nie zdążyłam wypuścić pączków - byłam na to za młoda - i muszę bez pączków pozostawać, dopóki nie umrę lub z jakiegoś powodu spadnę z sieci, co wychodzi prawie na to samo. Pączkując nie można jeździć po sieci, a ja jestem pajęczarką, ja muszę jeździć. W rejestrach sieci noszę imię “Gałązka Tamaryszku z Sekwoi Górnej”, lecz to tylko dla wygody innych. Nigdy nie wybrałam sobie imienia i nigdy tego nie zrobię. Powiedziałam mu, żeby nazywał mnie “Gałązką”. Obrzucił mnie spojrzeniem i stłumił śmiech. Sądzę, że dla kogoś tak szerokiego w barach jak on naprawdę wyglądałam jak chodząca gałąź. Gestem wskazał niebo i zamglone słońce, próbując odwrócić moją uwagę i zapanować nad wyrazem twarzy. Z tyłu dosłyszałam jakiś szmer; przygryzłam wargę. Mieliśmy być sami, ale maniaków można spotkać na każdej planecie. Wypaczone umysły, nienawidzące wszystkiego i wszystkich. Fanatycy atakujący najdogodniejsze lub najwybitniejsze cele. Nic nie powiedziałam. Cokolwiek to było, Malachi również mógł być w to zamieszany. Po prostu odeszłam trochę dalej, jakby chcąc lepiej przyjrzeć się widokowi, jaki mi pokazywał. W końcu Malachi również usłyszał ten dźwięk... Intruz nie miał żadnych szans. Bez broni, o szczupłych ramionach i smukłym ciele dorastającego chłopca, został zaskoczony gwałtownym atakiem. W ciągu sekundy Malachi obalił go na podłogę, wykręcił ręce na plecy i zaczął rozglądać się za czymś, czym można by go związać. Przybysz szamotał się rozpaczliwie, lecz daremnie, aż w końcu udało mu się odwrócić głowę i nasze spojrzenia spotkały się. Twarz miał jeszcze młodszą niż wciąż dorastające ciało, a niebieskie oczy mocno podpuchnięte; ich źrenice tylko trochę ciemniejsze od błękitu białek. - Pajęczarko, proszę - rzekł błagalnie. Znałam ten wyraz twarzy w jego oczach, wszyscy pajęczarze się z tym spotykają. - Puść go, Malachi. - Nie powinien tu przychodzić. Może chciał zaatakować... Słowa te dowodziły, że na tej planecie także słyszano o pewnych sprawach. - Nie, Malachi, to groupie. Nieprawdaż, kolego? - Nie wiem, co to jest groupie - odparł ponuro. - Chcesz sam jeździć po sieci, czy tylko o tym posłuchać i o innych światach? Każdy kłaczek futra miał związany wstążką innego koloru. Otworzył szeroko usta ukazując czarne (może pomalowane?) zęby - i wiedziałam, że zgadłam. - Skąd wiesz? Roześmiałam się. - Czyżbyś myślał, że jesteś jedynym? - wyciągnęłam jedną rękę do Malachiego, a drugą do chłopca, pomagając im się podnieść. - No dalej, rozluźnijcie się, odprężcie. Jak...? Z przyzwyczajenia chciałam zapytać, jak się nazywa jego drzewo, ale opanowałam się w porę. - Jak masz na imię, kolego? Malachi pozwolił mu wstać, lecz wciąż przyglądał się podejrzliwie; chłopiec odpowiadał ponurym spojrzeniem. - No więc - mówiłam sadowiąc się na barierce balkonu i pozwalając ożywczym podmuchom wiatru rozwiewać moją sierść - czy mamy cię nazywać Incognit, bracie? - Inco... jak? - Incognit. To znaczy “nieznany” w jednym z kilku języków systemu Ascety. Nawet nazwali tak jedną z planet, stąd znam to słowo. Dziwne miejsce; grunt wygląda solidnie, ale jeżeli będziesz tak głupi, że staniesz na nim, to wpadniesz po uszy - albo jeszcze głębiej. Cała powierzchnia planety - przynajmniej w pobliżu stacji - jest taka. Myślę, że to widok waszej piaszczystej plaży - wskazałam ruchem głowy na złotą łachę otoczoną falującym błękitem - przypomniał mi tamtą planetę i włożył w usta “Incognit”. - Chcesz powiedzieć - jego ogromne oczy wpatrywały się we mnie z hipnotyczną intensywnością - że istnieje zamieszkała planeta bez skrawka stałego gruntu? - Zgadza się. Byłam głupia i wiedziałam o tym. Tylko to rozrzewniające uwielbienie, ta straszliwa nadzieja w błękitnych oczach. Może jeśli podkreślę negatywne strony... - Nawet więcej niż jedna. Planety lotnych piasków jak Incognit i planety pokryte wodą. Byłam na takiej, którą całkowicie pokrywała woda, lecz stało na niej tyle budynków na fundamentach z pali wpuszczonych w dno, że można się było o tym przekonać dopiero wtedy, kiedy się zeszło kilkaset pięter niżej. Są światy, na których nie ma żadnej różnicy między powierzchnią a wnętrzem oprócz zmiany gęstości stopniowego wzrostu ciśnienia w miarę opadania w dół, do jądra planety. A i ono można uznać za ciało stałe tylko wtedy, jeżeli uznamy za takie supersprasowaną materię bez struktury krystalicznej. I są planety... - A jak ludzie mogą żyć na takiej planecie bez stałego lądu? - Dzięki tratwom. Uporczywe swędzenie między łopatkami, na lewo od grzywy, zmusiło mnie do wyciągnięcia ogona i podrapania się chwytnym koniuszkiem. - Wielkim i małym tratwom - ciągnęłam uśmiechając się na samo wspomnienie - a wszystkie z podwieszonymi kapsułami mieszkalnymi. Śmiertelnie przeraziłam mieszkańców tej planety. Wnętrza kapsuł wyglądały zupełnie zwyczajnie, tyle że czuło się kołysanie. Jednak od zewnątrz... Liny, maszty i drabinki przypominały mi pnącza i konary drzewa, na którym się urodziłam i wychowałam. Oczywiście drzewo było znacznie wyższe... Nie stanęłam na gruncie, dopóki nie rozpoczęłam szkolenia. Na mojej planecie tylko zwierzęta żyją wśród podszycia, w zalegającym tam wiecznym mroku; w każdym razie nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo brakuje mi huśtania się na gałęziach i zjazdów po pnączach, dopóki nie znalazłam się na tym zalanym wodą świecie. Jednak musiałam przestać, bo obawiałam się, że ktoś może przeze mnie dostać ataku serca. To był niesamowity widok, te tysiące tratw powiązanych ze sobą; nigdy się nie dowiedziałam, z czego je robili, te tratwy. Czy powstawały sztucznie, czy naturalnie, może z martwych organizmów... Nie przestając mówić próbowałam odgadnąć po jego reakcjach czy jest tylko słuchaczem, czy też potencjalnym pajęczarzem. Powinnam była jednak wiedzieć. Każdy, kto miał dość odwagi, by zjawić się tu tak jak on, nie mógł być tylko słuchaczem. Opowiadając włączyłam się do sieciomózgu, tego prawie żywego tworu powstałego ze wszystkich informacji zgromadzonych na wszystkich stacjach sieci. Nikt nie wie, w jaki sposób pajęczarz potrafi podłączyć się wcześniej czy później, jeżeli nie od razu, do sieciomózgu. Ja umiałam to robić już podczas pierwszej jazdy, wystarczyło tylko, żebym chciała, i nie wymagało większego wysiłku niż pamiętanie widoku liści rozwijających się każdej wiosny w koronie mego rodzinnego drzewa albo tęczowych ciał Podwodospadowców na planecie zwanej Ultraniagarą. Zadałam sieciomózgowi proste pytanie: jaki procent powodzenia uzyskał ten świat. Zaraza! Żadnych sukcesów, nigdy; centrum szkoleniowe zamknięte dawno temu, wszelkie próby jazdy nielegalne. (A jednak chętnie używali sieci, byle tylko inni podejmowali ryzyko!) Paru fanatyków próbowało mimo zakazu i strażników; żadnemu się nie udało. Mówiłam dalej i w końcu groupie zadał nieuniknione pytanie: - Co się czuje, kiedy się jedzie po pajęczynie? - A co się czuje, kiedy się żyje? Tylko pajęczarz wie... Próbowałam opisać nieopisane. Ostrzegałam. - Większość ludzi nie ma dość siły. Próbują, lecz ich psychiczne Ja nie może utrzymać Ja fizycznego, które zaczyna się rozszerzać i rozszerzać, coraz cieniej i cieniej, aż wreszcie staje się tylko chmurą atomów rozsianych wśród mgławic, niewykrywalną nawet przez najczulsze instrumenty... - Nazywamy to rozpryśnięciem. - Dziewięciu z każdej dziesiątki, bracie. Pamiętaj o tym. Powtarzaj sobie. Dziewięciu z każdej dziesiątki wyszkolonych. U nie szkolonych jeszcze gorzej. Nie uwierzył mi. Myślał, że kłamię. I kłamałam, ale nie tak, jak myślał. To nie dziewięciu na dziesięciu - to dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu. Jednak gdybym mu powiedziała prawdę, że mniej niż jeden procent wychodzi cało z pierwszej jazdy, to nawet nie próbowałby mi uwierzyć. Musiałam go ostrzec, zmusić, by zrozumiał ryzyko, swoje nikłe szansę. Przy odrobinie szczęścia mogłam go zupełnie zniechęcić. Jeśli jednak pragnął sieci naprawdę mocno, to wiedziałam, że nic go nie powstrzyma - cokolwiek bym powiedziała czy zrobiła. Lecz przynajmniej będzie ostrzeżony. Czy też tak sobie wmawiałam. Ścieżki Zarazy, jak mówią, są usłane dobrymi chęciami. Wreszcie wygoniłam go, zaspokoiwszy (miałam nadzieję, że na długo!) jego żądzę przygód. Dopiero wtedy przyszła zwykła reakcja. Stałam bez ruchu, dopóki nie poczułam nieśmiałego dotyku ręki na ramieniu. - Mogę w czymś pomóc? - Chrapliwy oddech i ciemna chmura niepokoju z tyłu za mną. Potrząsnęłam głową, wciąż patrząc niewidzącymi oczami na błękit błękitnych dali. W końcu zdałam sobie sprawę, że zaraz wpadnie w panikę. - To boli, Malachi, nic więcej. Nie twoja wina. Nikt nie zdoła utrzymać z daleka dostatecznie zdecydowanego groupie, niezależnie od przedsięwziętych środków ostrożności. Tylko że... Starajcie się, musicie się starać. Trzymajcie groupie z daleka ode mnie, Malachi. Z daleka! - Jesteśmy tu sami, ale wszyscy usłyszą twoje słowa i usłuchają, jak tylko zdecydujesz się wrócić do miasta. Jednak - jego dłoń na moim ramieniu drżała lekko - nie rozumiem cię. Byłaś... bardzo uprzejma dla tego młodzieńca. Czemu odmawiasz innym tego, czego pragną? Trzymasz się na uboczu, aby odzyskać siły, rozumiem to. Jednak później, trochę nieszkodliwych rozmów... - Nieszkodliwych! - odwróciłam się gwałtownie, zwijając i rozwijając ogon w sposób, jaki w koronie mojego rodzinnego drzewa zapowiadał walkę na śmierć i życie. - To mnie rani, Malachi! Przypomina mi, że zbyt wielu zginęło. A jeśli chodzi o nich - czy tego nie widzisz, nie rozumiesz? - oni chcą sieci. I dla niektórych spotkanie pajęczarza jest ostateczną zachętą. Widzą pajęczarza - pajęczarza, któremu się powiodło, i myślą, że im też się powiedzie. Próbują więc. I giną. Giną, Malachi. Nie można temu zapobiec, nikt tego nie dokona. Jednak można ich przynajmniej zniechęcić... Oblał się błękitnym rumieńcem i czuł się winny jak Zaraza. Ale to nie przez niego - a chłop był z niego na schwał. Chwyciłam go za ręce, oparłam głowę na ciepłym, solidnie umięśnionym ramieniu i westchnęłam. - Nigdy tego nie zrozumiesz, prawda, mój solidny, twardo stojący na pniu przyjacielu? Jesteś zadowolony ze swojego życia i nigdy nie zaraziłeś się szaleństwem, nigdy niczego nie pragnąłeś tak rozpaczliwie, że sprzedałbyś swoją duszę, swoje drzewo, wszystko, żeby to coś mieć. Ja wiem, ja zaraziłam się taką chorobą i nigdy nie wyzdrowiałam - pajęczarzom nigdy to nie przechodzi. Lecz ty... cieszysz się dniem dzisiejszym, nie myślisz o jutrze, co, siłaczu? Zaryzykowałbyś pewną śmierć próbując zostać pajęczarzem? Zesztywniał jak mieszkaniec drzewa ukąszony przez złożmija, po czym wstrząsnął nim głęboki chichot. Jeszcze raz pokazał mi, jak przyjemne mogą być radości dnia dzisiejszego. W ciągu następnych dni obwożono mnie po planecie. Mój Malachi zniknął, kiedy tylko opuściliśmy nasz domek nad wodą, ale dostałam go z powrotem, gdy o to poprosiłam. Jego twarz zdradzała zadowolenie z siebie, a twarze innych prawie namacalną dezaprobatę. Jednak robiłam to, na co miałam ochotę. Jeśli w jakiś sposób obrażałam tutejsze poczucie moralności - trudno. Nie zadałam sobie trudu i nie podłączyłam się do sieci, by poznać zwyczaje tego świata i dowiedzieć się, czy coś robię źle i dlaczego. Na każdej z planet, jakie widziałam, jest zawsze coś nowego. Jakiś widok, sport, rozrywka. Tu wypróbowałam je z Malachim. Czasem on był mistrzem, a ja uczennicą, czasem oboje byliśmy uczniami. Jednak nie oddawałam się tylko biernie rozkoszom. Pajęczarz, który potrafi się podłączyć do sieci, może być użyteczny na wiele sposobów. Pracując czy bawiąc się, zmęczona lub smutna, czy z jakiegoś powodu przygnębiona, zawsze mogłam wyciągnąć rękę i ująć jego silną, pomocną dłoń. Malachi zjawiał się, kiedy go potrzebowałam, i nigdy się nie narzucał. Jego obecność przypominała mi, że istnieje codzienne życie i codzienne przyjemności, a nawet ludzie, dla których jazda po sieci nie jest wszystkim. Mogłam tylko dziękować Liściowi, że są tacy, których życie jest wypełnione po brzegi i którzy nie potrzebują sieci. Żyj długo i szczęśliwie, Malachi, mój słodki siłaczu. Żyj długo pełnią życia! Och, byłam użyteczna na tej planecie, a Malachi towarzyszył mi wszędzie jak cień. Wiedziałam od sieciomózgu, ile czasu trwało, zanim zdecydowali się poprosić o naszą pomoc. Czekali z tym tak długo, aż znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Teraz byłam pewna, że z niecierpliwością czekają, aż wrócę, skąd przybyłam. Jednak jestem lojalna wobec sieci. Chciałam, żeby tubylcy zrozumieli, jakie przynosi korzyści; jakie my wszyscy przynosimy. Oczywiście nie mogłam zostać na dłużej; pajęczarz musi wciąż jeździć, żeby nie stracić wprawy. Lecz powiedziałam sieciomózgowi, by nie wzywał mnie, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Tak więc byłam tam, kiedy rozprysnął się Incognit. Wezwali mnie natychmiast, ale za późno. Znajdowałam się poza siecią, a i tak w ciągu sekundy było po wszystkim. Wiedziałam, co się stało, od razu wiedziałam, że nic nie można zrobić. Rozprysnął się w ciągu Sekundy - i już. Mimo wszystko pojechałam na stację, chociaż dotarcie do niej zabrało mi kilkanaście standardowych godzin. Oprócz zwykłego zestawu Bardzo Ważnych Osobistości, techników, medyków i ciekawskich zastałam tam wściekłą babę, która rzuciła się na mnie, jak tylko weszłam do holu stacji. - Sprowadź go, cudzoziemko! - warknęła. - Nie mogę. Nie wiedziałam, czy była jego matką, siostrą czy kochanką, ale naprawdę to przeżywała. Nie podejrzewałam, że ci flegmatycy są do tego zdolni. Była niższa ode mnie, ale solidnie umięśniona. Rąbnęła mnie tak, że wyleciałam w powietrze i silnie uderzyłam w ścianę, przygryzając sobie wargę, po czym osunęłam się bezładnie na ziemię. Sześciu ludzi, wzajemnie sobie przeszkadzając, pomogło mi wstać, a kiedy przejaśniło mi się w oczach, zobaczyłam Malachiego tarzającego się po podłodze z moją przeciwniczką. Dusili się nawzajem miotając przekleństwa w lokalnym, niezrozumiałym dla mnie dialekcie. Otarłam krew z warg, podczas, gdy widzom udało się rozdzielić dwoje walczących. Napastniczka, choć powstrzymywana za ręce, przeszywała mnie wzrokiem jak laserem. - Wy... - zaklęła wściekle. - A wy? Wezwaliście naszej pomocy. Chcecie, by sieć była otwarta, by pajęczarze jeździli. Na każdego, któremu się udaje, przypada blisko stu martwych. Ja też mogłam zginąć. Zaakceptowałam ryzyko - ten chłopiec także. I wy wszyscy ponosicie za to odpowiedzialność, tak długo, jak długo wasz świat jest połączony z siecią. Widziałam, że moje słowa trafiły do niej. Powiedziała: - I te sto innych ofiar nic was nie obchodzi? Kiedy jedną z nich była moja siostra, moje drugie ja? - Potrzebuję medyka, mam rozciętą wargę. Trzeba zatamować krwawienie, zanim znowu wyruszę - powiedziałam. Sieciomózg poinformował mnie już, że chłopiec nie dotarł nawet do pierwszego splotu, lecz mimo to wyruszyłam. Pędziłam z pasma na pasmo, w górę i w dół, zwalniając przy węzłach i przyspieszając na prostych, znowu i znowu. Robiłam to niemal za długo, w końcu wróciłam na stację - z pustymi rękami. - Pamiętaj, jeżeli musisz pamiętać, o szczęśliwych chwilach jakie spędziliście razem - powiedziałam. - Przecież nie było cię tylko sekundę! Wieczystą Sekundę. - W ciągu tej sekundy mogłam nawet dotrzeć do innego ramienia. Sprowadziłabym go z powrotem, gdybym go znalazła. Na całej sieci nie ma śladu chłopca. Znów podniosła zaciśniętą pięść - i uwierzyła mi. Zgarbiła się, opuściła rękę i odeszła; ze stacji, z mojego życia. Malachi zaczekał, aż wstrzykną mi odżywkę, po czym zabrał mnie do siebie. Od tej pory, mimo że ten świat miał wiele do zaoferowania, czekałam tylko na Wezwanie. Nie dlatego, że nie mogłam się oswoić ze śmiercią Incognita i swoją winą. To by z czasem przeszło. Jednak nie tu, nie na jego planecie, gdzie każdy krok przypominał mi o tym, że zabiłam tego niewinnego chłopca tak samo, jakbym zepchnęła go z niskiej gałęzi i patrzyła, jak spada na śmiercionośne podszycie. W końcu przyszło Wezwanie. Należało dostarczyć multiprogramy ratunkowe z pobliskiej planety na inną, w odległym Ramieniu. Krótki skok, a potem długa, długa jazda. Nie mówiłam “do widzenia” - pajęczarze nigdy tego nie robią. Nie ma szans, byśmy dwukrotnie odwiedzili tę samą planetę. Odchodzimy cicho jak koty (czasem zastanawiałam się, które z wielu zwierząt, jakie widziałam na różnych planetach, jest kotem z tego powiedzenia). Będzie mi brakowało Malachiego. Był dla mnie kimś więcej niż chwilowym towarzyszem życia. Może nie potrafię żyć tak jak on, ale nie mogę się powstrzymać od podziwiania go, chociażby za upór, jaki czasem wyczuwałam pod maską dobroduszności. Na stacji było ciepło i jasno. Stałam, oddychając głęboko. Raz... dwa... trzy... Zrobiłam gigantyczny krok i... Nie byłam sama! Czułam jak się rozpryskuje - on, Malachi! - więc chwyciłam go instynktownie i trzymałam mocno, z siłą psychiczną, o jaką nawet się nie podejrzewałam. Przeszłość i teraźniejszość zmieszały się ze sobą, na wiele różnych sposobów połączyliśmy nasze serca, umysły i dusze, zespoliliśmy się, staliśmy się sobie bliscy, śmialiśmy się, płakali, kochali - i żeglowali po sieci, razem. Wieczysta Sekunda, rozciągająca się w tobie przestrzeń, galaktyki wirujące jak diademy, pulsowanie słońc jak pulsowanie serc, swędzenie mgławic, ostre ukłucia dziur, miłe ciepło gwiezdnego łona. Śmiał się i płakał i tryskał radością, tak słodką, jak nowo otwarty kwiat kielichowca. Byliśmy tam, dwoje w jednym, omotani siecią i pędzący po niej, po nie kończącej się linie rozciągniętej ku wieczności. Aż wynurzyliśmy się na stacji, znów rozdzieleni na dwie osobowości. Szczerząc zęby upadł bezsilnie na chromowaną podłogę, śmiejąc się, śmiejąc się bez końca. Nie byłam w lepszej formie od niego, ale złość dodała mi sił. Pochyliłam się i uderzyłam go tak mocno, że ślad jego zębów pozostał mi na dłoni. - Nie rób tego więcej! - warknęłam. Nie przestając się śmiać przyciągnął mnie do siebie i pocałował; a w oczach miał głód, który tak często widywałam u innych. Tak cicho i spokojnie stał za mną, gdy opowiadałam o innych światach; cierpliwie, nigdy nie przerywając; za mną, tak że nie mogłam dostrzec żądzy i w jego oczach. - Ty draniu - powiedziałam, kiedy mnie puścił i zdołałam nabrać tchu. - Ty podstępny wężu, ty... Znowu się roześmiał i nagle zrozumiałam. - To było celowe! Zaplanowałeś to od samego początku! Jego śmiech mógł zagłuszyć łoskot rozpadającej się planety. - Wykorzystałeś mnie! Byłam naprawdę wściekła; w takim stanie lepiej nie wyruszać na sieć. Technik przyglądał się nam ze zdziwieniem, w wyciągniętej dłoni trzymając pojemnik, który miał schować w moim udzie. - Trzymajcie go! - wskazałam na Malachiego - Zrzućcie go z drzewa na pożarcie trogom... Ciśnijcie go do najgłębszego, najciemniejszego lochu, jaki macie, i nigdy... - Pajęczarko - powiedział Malachi siadając, z twarzą rozciągniętą w szerokim uśmiechu - masz mi za złe, że wykorzystałem cię, by uzyskać to, czego zawsze pragnąłem. Przecież sama też chciałaś... nie, nie chciałaś, uważałaś się za uprawnioną - by wykorzystać mnie lub kogoś takiego jak ja, tylko dlatego, że jesteś pajęczarką. A winisz mnie za to, że posłużyłem się tobą. Nie można było nie dostrzec humorystycznej strony zdarzenia. - A lepiej udawać - spytałam - i budzić nadzieje, których się nie może spełnić? A może uważasz, że pajęczarze powinni żyć w celibacie? - Och, ty nie - mrugnął porozumiewawczo. - A jeśli chodzi o nadzieje... Wiem, że twoja następna podróż jest zbyt daleka, zbyt trudna dla początkującego. Jednak spodziewam się, że wrócisz po mnie tak szybko, jak będziesz mogła. - Ty próżny... Miałam stu albo więcej lepszych od ciebie! Wstał, wciąż niższy ode mnie, wciąż uśmiechnięty. - Ty też nie byłaś moją pierwszą. Stałam spokojnie tylko dlatego, że medyk zamykał skrytkę w udzie. - Wrócisz do mnie. Widzisz, poznałem twój słaby punkt. - Naprawdę? - znów zaczęłam głęboko oddychać. - Tak pajęczarko. Znam twoją słabość. Wiesz dobrze, że jeśli nie wrócisz, pojadę za tobą. A twoją słabością jest to, że masz sumienie. Wyruszanie w gniewie to najlepszy sposób, żeby się rozprysnąć. Oddychałam wolno, odmówiłam w myśli uspokajające mantry, przygotowałam się. Wiedziałam, że ma rację, ale nie miałam zamiaru powiedzieć mu o tym. Niech się trochę pomartwi - mimo pozornej arogancji nie był taki pewny, że wrócę. Jednak wrócę po niego, nie z powodu jakichś nonsensownych, niemodnych wyrzutów sumienia - chociaż miał rację, że je mam, niech go Zaraza! - ale dlatego, że teraz należał do sieci. Nigdy jeszcze nie udało się pojechać dwóm osobom na raz. Nigdy. Dlatego też zabroniono takich jazd. A więc czemu nam się udało? Czyżbyśmy byli lepsi? A może - może po prostu silnie związana, mieszana para pajęczarzy jest potrzebna do uzyskania równowagi na sieci? Za dawnych dni pajęczarze byli pełni uprzedzeń, tak jak ich planety. Zapomnieliśmy już o tym, że słowo “inny”, określające podróżujących straszliwie powolnymi, skazującymi ich na śmierć w Kosmosie statkami, było wyrażeniem pogardliwym tak samo jak “parias”. Za dawnych dni, przed Abednego Jonesem i wielką wspólnotą, dwoje pajęczarzy pochodziłoby z tej samej planety; albo jeszcze gorzej: z różnych - lecz połączeni wbrew swym chęciom i uprzedzeniom, w najlepszym razie głęboko skrywanym. Może teraz, kiedy zapomnieliśmy już o dawnych urazach, wystarczy tylko para związanych ze sobą uczuciowo istot? A gdyby tak było, gdyby nowicjusz wyruszył z doświadczonym już pajęczarzem, to może nie musielibyśmy już płacić życiem dziewięćdziesięciu dziewięciu za każdego nowego pajęczarza? Aż do tej pory groupie byli kategorycznie odsuwani. Krótka wymiana słów, przelotny kontakt w razie konieczności, ale nigdy bliższa znajomość. Nie byłam jedynym pajęczarzem, który miał sumienie i nie może znieść, jak rozpryskuje się ktoś, kto stał się nam bliski. Teraz Malachi udowodnił, że można jeździć we dwoje. A więc pozwólmy groupie robić, co chcą, niech łączą się emocjonalnie, fizycznie, jak tylko mogą z doświadczonymi pajęczarzami. Może... Czy to możliwe, by skończyła się ta wieczna samotność, udręka jazdy... Czułam ją; przenikającą do szpiku kości, tnącą jak lancet, aż przyjdzie pokusa do ostatecznej wspaniałej podróży na koniec Wszechświata i dalej... Wieczysta Sekunda - i śmierć. Zaryzykowałam jeszcze jedno spojrzenie, zanim opuściłam stację. Otaczali go strażnicy w mundurach koloru mchu, ale uśmiechał się. Miał rację. Wrócę. Po raz ostatni wyruszyłam w drogę sama. Przełożył Zbigniew A. Królicki HARLAN ELLISON Z VIRGILEM ODDUMEM NA BIEGUNIE WSCHODNIM Harlan Ellison, choć zdobył tyle nagród Hugo, że mógłby z nich zbudować parkan, nie lubi, gdy go nazywają pisarzem sf. Przykładem jego szerszego wykorzystania wyobraźni jest inicjatywa, która doprowadziła do wznowienia serialu TV “The Twilight Zone”. Choć wiele z jego najnowszych opowieści zawiera element fantastyki, rzadko jest to czysta sf. Jednak poniższe opowiadanie, jedna z pozycji jego eksperymentalnej antologii Medea, jest wyjątkiem: to międzyplanetarka najczystszej wody. W dniu, w którym wypełzł z zamarzniętych Lodowych Krain, schodzące po stokach skały lodowce miały zieloną barwę morza: nie kończące się rzeki jakby szlifowanych szmaragdów podświetlone od spodu. Lód błyszczał wspomnieniem przegranej szansy. Był to dzień - a pamiętam to doskonale - w którym purpurowe niebo Gorących Krain pełne było zarodków ouranidów opadających ku ziemi; zarodki były martwe - zabiła je emanacja lamp ultrafioletowych ochraniających pola fistaszkowe. W tym dniu świetnie to pamiętam - Argo przycupnęła na horyzoncie Gorących Krain, niczym odwrócona misa z rubinowego szkła. Przypełzł do miejsca, gdzie siedziała wraz ze starym dromidem o imieniu Amos Mądry; przypełzł, dosłownie przypełzł po grobli na Wyspę Medytacji. Poprzez muł i szlam i bursztynowe błoto największej wyspy leżącej na terminatorze Medei. Jego ubiór termiczny był brudny i rozłaził się w szwach; podpełzłszy do kępki zbutwiałych wodorostów oderwał velcronowy płat zwykle zakrywający usta, jakby przestało mu już zależeć na całości jego ubrania. Kiedy zdałem sobie sprawę, że zabiera się do jedzenia owych wodorostów, podszedłem szybko i nachyliłem się przed nim, tak że nie mógł po nie sięgnąć. - Nie radziłbym brać tego do ust - powiedziałem. - To może zaszkodzić. Nie odpowiedział nic, ale spojrzał na mnie do góry, wciąż skulony na rękach i kolanach. Jego twarz mówiła wszystko: był wygłodzony i jeśli natychmiast nie dam mu czegoś innego, zje te wodorosty, nawet jeśli miałoby to go zabić. Było to zaledwie sto dziewiętnaście lat po tym, jak rodzaj ludzki trafił na Medeę i choć odbywałem wówczas karę penitencji na Wyspie Medytacji, nie byłem taki pewien, że zależy mi na towarzystwie innego człowieka. Zanadto męczyły mnie próby rozmów z dromidami. A już na pewno nie miałem zamiaru troszczyć się o jego życie... nawet w tak niewielkim zakresie, jak odpowiedzialność za jego uratowanie. Śmieszne, jak w takich chwilach różne myśli przelatują człowiekowi przez głowę. Przypomniałem sobie wówczas, gdy tak patrzył na mnie rozpaczliwie, jeden z tych żartów rysunkowych o człowieku pełznącym po pustyni. Za wycieńczonym, brodatym podróżnikiem ciągnie się długi sznur śladów, aż po sam horyzont. Natomiast na pierwszym planie znajduje się koń, na koniu człowiek spoglądający na owego nieszczęśnika wyciągającego dłoń błagalnym gestem i ten facet na koniu uśmiecha się i pyta spragnionego wędrowca: “Może kanapeczkę z szynką?” Nie był to chyba najlepszy żart. Wyrwałem więc wodorosty i odrzuciłem, by nie mógł się do nich dobrać, dopóki nie powrócę, po czym pobiegłem do mojego szałasu i przyniosłem mu kawałek sera oraz plastykową butelkę z wodą, po czym pomogłem mu usiąść do jedzenia. Jedzenie zabrało mu trochę czasu; zanim skończył, różowe i białe zarodki zdążyły nas całkowicie obsiąść. Smród był przeraźliwy. Pomogłem mu wstać. Ledwie trzymał się na nogach. I cały czas opierał się na mnie, gdy szliśmy w kierunku szałasu. Położyłem go na dmuchanym materacu; natychmiast zamknął oczy i usnął. Może zresztą zemdlał, nie wiem. Nazywał się Virgil Oddum, ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałem. W ogóle się o nim wiele nie dowiedziałem, wtedy, później, nawet teraz. Ciekawe, że wszyscy wiedzą, co zrobił, ale nie wiedzą dlaczego ani nawet, kim był. Do niedawna nie znano jego nazwiska, nic o nim. Na swój sposób jestem z tego niezadowolony. Mnie dlatego tylko niektórzy znają, bo ja znałem jego, Virgila Odduma. Ale nie obchodzę ich, ani to, przez co przeszedłem, tylko on, z powodu tego, co zrobił. Nazywam się Pogue, William Ronald Pogue i też jestem ważny. Nazwiska powinno się znać. Jazon ścigał Tezeusza po wieczornym niebie prosto nad terminatorem, gdy przybysz się obudził. Odleciały już chmary martwych zarodków i niebo było znów bursztynowe, a tarczę Argo omywały pasma kolorów. Próbowałem rozmawiać z Amosem Mądrym. Zazwyczaj rozmowa z Amosem Mądrym była właściwie jej próbą. Ksenoantropologowie z bazy głównej w Perdue Farm w srebrnym półksiężycu nazywają rozmowę z dromidami “ekstazą” w jej dosłownym znaczeniu, czyli “stanem poza sobą”. Jest to jakby rodzaj wzbogaconej empatii, która przekazuje pojęcia i stany emocjonalne, ale w żadnym razie słowa czy obrazy. Siadywałem wpatrując się w jednego z dromidów, ten zaś przysiadał na tylnych łapach i też patrzył na mnie, a jednocześnie obaj staraliśmy się poznać, jakie są myśli drugiego. Coś w tym rodzaju. Przeważały niejasne uczucia, ogólne zabarwienia emocjonalne... wspomnienia o czasie, gdy dromid był łowcą, kiedy miał jeszcze jeden człon, który odrzucił wydając na świat potomstwo; wizja wysokiej na kilometr fali przypływu widzianej ongiś nieopodal Siedmiu Słupów na Pierścieniu; gonitwa za samicami i bezustanna kopulacja. Wszystko tu było; każdy moment życia, które jak na dromida trwało bardzo długo: całe piętnaście medeańskich lat. Ale strasznie płaskie. Jak sztuka odgrywana przede mną z ogromnym artyzmem, lecz bez ducha. Układ myśli był przypadkowy, bez ciągłości, bez przepływu. Brakowało barwy, interpretacji, jakiegokolwiek pojęcia, co to wszystko oznacza dla dromidów. Brakowało w tym wdzięku i piękna; były to tylko dane. Tak więc próby “rozmowy” z Amorem równały się próbom zaprogramowania komputera na tworzenie oryginalnej, znaczącej poezji. Czasem miałem wrażenie, że Amora “przydzielono” do mnie, bym nie popadł w depresję, by dać mi jakieś zajęcie. Kiedy przybysz pojawił się u wejścia do mego szałasu próbowałem właśnie skłonić Amora, by opisał mi wizualną naturę postawy religijnej wobec Kastora C, gwiazdy podwójnej, którą Amor i jego rasa znali jako Dziadek Ze Strony Matki i Dziadek Ze Strony Ojca. Dla ludzi z kolonii były to po prostu Fryksos i Helle. Próbowałem wytłumaczyć Amorowi zjawisko kontaktu oraz ładunek emocjonalny związany ze zmianami barw, kiedy padł na nas podwójny cień, a gdy podniosłem głowę, zobaczyłem, że facet stoi za mną. Jednocześnie poczułem osłabnięcie ekstazy między mną i dromidem. Tak jakby jakaś inna stacja odbiorcza podkradała nam energię. Człowiek stał niepewnie, wymachując rękami i usiłując zachować równowagę. Patrzył na Amosa, a ten gapił się na niego. Wyraźnie porozumiewali się między sobą, lecz jakie informacje sobie przekazywali, tego nie wiedziałem. Potem Amos wstał i odszedł, tym płynnym, kołyszącym się krokiem, jakiego nabywają starzy dromidzi, kiedy odrzucą swe tylne człony. Ja podniosłem się z pewną trudnością; od chwili przybycia na Medeę rozwinął się u mnie pewien artretyzm kolan, które sztywniały, gdy siedziałem po turecku. Gdy wstałem, on zaczął się przewracać; nadal był ogromnie wycieńczony tym czołganiem się aż z Lodowych Krain. Upadł mi w ramiona; przyznaję, że pierszą moją myślą była złość, bo wiedziałem, że będę miał z nim kłopoty. - Powoli, powoli - powiedziałem. Pomogłem mu wejść do szałasu i położyłem go’na dmuchanym materacu. - Słuchaj, stary - rzekłem - nie chcę wyjść na sknerę, ale jestem tu sam i mam jeszcze nieco do odsiedzenia. Nowe zapasy dostanę dopiero za cztery miesiące, więc nie mogę cię tu trzymać. Nie powiedział nic, tylko patrzył na mnie. - Kim jesteś, do diabła? Skąd się tu wziąłeś? Patrzył na mnie. Kiedyś bardzo dokładnie potrafiłem odczytywać myśli człowieka z wyrazu jego twarzy. No więc patrzył na mnie - z nienawiścią. Nie znałem go nawet. Nie mógł wiedzieć, o co idzie, co ja tu robię na Wyspie Medytacji; nie miał żadnego powodu, by mnie nienawidzić. - Skąd się tu wziąłeś? Patrzył. Ani słowa z ust. - Słuchaj, ojciec, wyłożę ci to jak analfabecie. Nie ma jak się z kimś skontaktować, by ciebie stąd zabrali. A nie mogę cię tu trzymać, bo mam za mało zapasów. I nie dam ci tu siedzieć i głodować na moich oczach, bo po pewnym czasie na pewno poleziesz po moje żarcie, a ja się będę bronił i jeden z nas tego nie przeżyje. A ja nie mam zamiaru dopuścić do czegoś takiego, kapujesz? Wiem, że robię jak świnia, ale musisz sobie pójść. Odpocznij parę dni, zbierz siły. Jak pójdziesz prosto przez Kotlinę Wschodnią i dalej przez Gorące Krainy, może zobaczy cię ktoś spryskujący pola. Wątpię, ale może. Ani dźwięku. Tylko patrzył na mnie i mnie nienawidził. - Skąd tu przyszedłeś? Przecież nie z Lodowych Krain. Nic tam nie może żyć. Trzydzieści stopni poniżej zera. Właśnie tam. - Cisza. - Tylko lodowce. Właśnie tam. Cisza. Poczułem, jak wzbiera we mnie nieopanowany gniew. - Słuchaj no, baranie, mam tego dosyć. Kapujesz? Mam tego dosyć. Musisz odejść. Gówno mnie obchodzi, czy jesteś hrabią Monte Crespo, czy może zaginionym Delfinem Threx; wypieprzasz stąd od razu, jak będziesz mógł iść. - Wciąż patrzył na mnie, a ja miałem ochotę walnąć sukinsyna tak mocno, jak tylko mogłem. Musiałem się opanować. W końcu za coś takiego trafiłem na Wyspę Medytacji. Zamiast tego więc ukucnąłem i przez dłuższy czas gapiłem się na niego. Nawet nie mrugnął; patrzył tylko na mnie. W końcu zapytałem, bardzo cicho: - Co powiedziałeś dromidowi? Przez drzwi wpadł do wnętrza szałasu podwójny cień i podniosłem wzrok. Był to Amos Mądry. Ogonem podwinął klapę zakrywającą wejście, bo ręce miał zajęte. Trzymał sześć świeżo złowionych błyskawic, po jednej na każdym z trzech palców obu rąk. Stał w drzwiach, a krwawy blask z nieba tworzył koronę prześwietlającą jego pokrytą niebieską sierścią postać; i wyciągał dłonie z rybami. Sześć miesięcy siedziałem już na Wyspie Medytacji i codziennie próbowałem upolować ościeniem błyskawicę. Serek arachidowy i inne paczkowane jedzenie prędko się nudzi; człowiek aż się dławi na widok sreberka z opakowania. Potrzebowałem świeżego jedzenia. Każdego dnia przez sześć miesięcy próbowałem złowić coś żywego. Ryby były zbyt szybkie; nie darmo nazwano je błyskawicami. Dromidzi cały czas mi się przyglądali, ale ani jeden się nie poruszył, by mi pokazać, jak oni to robią. A teraz ten stary bezpłciowiec Amos przynosi mi pół tuzina. I wiedziałem już, co ten facet mu przekazał. - Kim jesteś, do diabła? - Nigdy w życiu nie byłem na nikogo bardziej cięty, jak wtedy na niego. Miałem ochotę mu przylać, zetrzeć ten nienawistny wyraz z jego twarzy, tak go ustawić, żebym nie musiał się nim zajmować. On się nadal nie odzywał, tylko patrzył na mnie; ale dromid wszedł do szałasu - po raz pierwszy to zrobił, niech go szlag trafi - i wsunął się między nas, wyciągając ręce z rybami. Ten facet umiał jakoś kontrolować tubylców! Nic nie powiedział, ale wystarczyło, żeby dromid wszedł między nas i nakłaniał mnie do wzięcia ryb. Więc zrobiłem to, klnąc obu pod nosem. Kiedy zacząłem patroszyć błyskawice, poczułem, że stary dromid nawiązuje ze mną kontakt i to o wiele silniejszy niż podczas ekstazy. Amos Mądry przekazał mi, że przybysz jest niezwykle świątobliwą osobą i albo będę go dobrze traktował, albo... Ani się zająknął na temat tego, co może to drugie “albo” oznaczać, ale był to silny kontakt, bardzo silny kontakt. Więc wziąłem ryby i włożyłem je do spiżarni, a dromidowi przekazałem, że jestem niewymownie wdzięczny, on zaś nie poświęcił mi nawet odrobiny uwagi; kontakt się urwał. Amos Mądry nawiązał ekstazę z moim gościem leżącym sobie wygodnie na moim łóżku; po chwili wyśliznął się z szałasu i już go nie było. Przesiedziałem prawie całą noc przyglądając się mu. On zaś w jednej chwili jeszcze patrzył na mnie, w następnej już spał; a ja spędziłem tę pierwszą noc z moim gościem patrząc, jak się rozwalił tam, gdzie ja powinienem leżeć, gdyby się on nie pojawił. Nawet przez sen mnie nienawidził. Ale był zbyt słaby, by nie zasnąć i rozkoszować się tym uczuciem. Patrzyłem więc na niego, zastanawiając się, kim u diabła może być. I tak było prawie przez całą noc, aż końcu nie wytrzymałem i przed świtem sprałem go jak jasna cholera. Dromidzi przynosili żywność. Nie tylko ryby, ale rośliny, których nigdy przedtem nie widziałem, co rosły w Gorących Krainach na wschód od nas - tam, gdzie zawsze śmierdziało jak na wysypisku śmieci. Niektóre rośliny trzeba było gotować; inne były znakomite na surowo. Ale wiedziałem, że w życiu by mi ich nie przynieśli, gdyby nie on. Nie odezwał się do mnie ani razu, ale też nie powiedział dromidom, że zlałem go tamtej pierwszej nocy. Jego zachowanie nie uległo zmianie. Och, wiedziałem, że potrafi mówić, bo we śnie rzucał się i miotał wykrzykując różne rzeczy. Nie rozumiałem tego; musiał to być jakiś obcy język. Co by to jednak nie znaczyło, pamięć o tym przyprawiała go o mdłości. Nawet we śnie cierpiał. Zdecydował się zostać. Wiedziałem to od drugiego dnia. Złapałem go, jak kradł mi zapasy. Nie, to nie tak. Robił to całkiem otwarcie, a ja nie musiałem go łapać. Przeglądał rzeczy złożone w szopie; głównie te, których na razie nie potrzebowałem albo które nie były mi już potrzebne. Kiedy odkryłem, że szpera w moich zapasach, zdążył już wyciągnąć parę rzeczy: namiot używany przeze mnie, dopóki nie zbudowałem szałasu ze zwalonych przez burzę drzew fellnerowych, zapasowy materac dmuchany, holoprojektor, który był w użyciu przez pierwszy miesiąc prezentując zabrane przeze mnie paciorki laserowe głównie z nagraniami teatru no i dramatów kalamburowych. Rozrywki mi się szybko znudziły; jakoś nie pasowały do odbywanej penitencji. Gość zawładnął projektorem, ale paciorki zostawił w spokoju. Wszystko leżało powyciągane i ułożone w stosy. - Co ty wyrabiasz? - stanąłem za nim z zaciśniętymi pięściami i czekałem, żeby tylko coś odszczeknął. Wyprostował się z niejaką trudnością, trzymając się za bok w miejscu, gdzie kopnąłem go poprzedniej nocy. Obrócił się i popatrzył na mnie spokojnie. Zdziwiłem się: wydawało mi się, że nie nienawidzi mnie tak bardzo, jak poprzedniego dnia. Nie bał się mnie, choć byłem większy i udowodniłem mu już, że potrafię go stłuc, jeśli mi się zechce, albo zostawić go w spokoju, jeśli taka będzie moja wola. Po prostu gapił się na mnie czekając, abym zrozumiał. A zrozumieć miałem, że facet zamierza zostać na jakiś czas. Czy mi się to podoba, czy nie. - Tylko nie właź mi w drogę - powiedziałem. - Nie lubię cię i to się nie zmieni. Zrobiłem błąd zabierając ci te wodorosty, ale więcej błędów nie będzie. Odwal się od moich zapasów, odwal się ode mnie i nie mieszaj się do moich spraw z dromidami. Mam tu coś do zrobienia, a ty mi przeszkadzasz... Przywiążę ci kamień do nóg i wrzucę do rzeki, a czego ryby nie zjedzą, woda wyniesie w Lodowni. Kapujesz? Tylko zdzierałem sobie gardło. A gorsze jeszcze od mojego nieracjonalnego zachowania, które już raz złamało mi życie, było to, że on wiedział o tym, że blefuje. Popatrzył na mnie dostatecznie długo, bym nie mógł udawać, że moja godność ucierpiała, a potem wrócił do przeszukiwania moich rzeczy. Wyszedłem, aby rozpytać się wśród dromidów, ale tego dnia schodziły nam z drogi. Do nocy facet urządził już sobie własną siedzibę. Następnego zaś dnia Amos Mądry sprowadził mi dwie samice, które spoczęły na swych ośmiu nogach w taki sposób, że niemal wydawało się, iż siedziały. I ten stary bezpłciowiec objaśnił mnie, że te dwie - użył pojęcia ekstatycznego, które oznaczało “pierworódki” - złączą się ze mną w kontakcie, by wyjaśnić ich stosunek do Dziadka Ze Strony Matki. Był to pierwszy akt pomocy z własnej woli, jaki spotkał mnie ze strony plemienia przez te całe sześć miesięcy. Wiedziałem więc, że mój nieproszony gość płaci za swe niebogate utrzymanie. A później tego samego dnia znalazłem wetkniętą w jeden z masztów szałasu ciernistą gałązkę krzewu szmaragdowego, całą okryta owocami. Gdzie znaleźli ją tubylcy na tym kamienistym terenie, tego nie wiem. Jagody zaczęły już przejrzewać, ale zrywałem je łakomie drapiąc ręce o ciernie i wyciskałem do ust ich zielony jak morze sok. Wiedziałem więc, że mój nieproszony gość płaci za swe niebogate utrzymanie. I trwało tak dalej: on pętał się po okolicy albo gadał godzinami z Amosem Mądrym i całym jego plemieniem, a ja zgrywałem Pana na Zamku i bez skutku usiłowałem wpoić pojęcia filozoficzne rasie stworzeń, które przysłuchiwały się z uwagą, by zaraz potem dać mi wyraźnie do zrozumienia, że jestem ograniczony, bo nie potrafię pojąć potrzeb Dziadka Ze Strony Matki. I nagle jednego dnia facet zniknął. Było to na początku pory przejściowej i z Gorących Krain wiały silne wiatry. Wyszedłem z szałasu i poznałem, że jestem sam. Ale poszedłem zajrzeć do jego szałasu. Był pusty, tak jak się spodziewałem. Na pobliskim pagórku dwie samice dromidów i jeden stary bezpłciowiec zajmowali się poklepywaniem ziemi. Podszedłem do nich i zapytałem, gdzie jest drugi człowiek. Łowczynie odmówiły nawiązania ze mną kontaktu i nadal poklepywały ziemię, jakby był to jakiś obrzęd. Stary dromid podrapał się w swe gęste niebieskie futro i oświadczył, że świątobliwa osoba udała się do Lodowych Krain. Znowu. Poszedłem na groblę i spojrzałem ku lodowym bezkresom. Zrobiło się już ciepło, ale tam w dalszym ciągu panowała pustka. Dostrzegłem niewyraźne ślady pozostawione przez jego płozy, ale ani mi w głowie było pójść za nim.. Jeśli chciał zginąć, to pies z nim. Poczułem irracjonalne uczucie straty. Trwało ono przez jakieś trzydzieści sekund; potem się uśmiechnąłem. Wróciłem do starego dromida i spróbowałem nawiązać rozmowę. Osiem dni później facet wrócił. Teraz ja zacząłem się jego bać. Jakoś ponaprawiał ubiór termiczny. Był on nadal popękany i nieomal się nie nadawał do użytku, ale facet przymaszerował z dala krokiem pewnym, a płozy na jego butach niosły go śmiało naprzód aż do granicy roślinności. Wtedy się schylił i nieomal w marszu zrzucił płozy i szedł dalej. Prosto ku obozowisku, w górę grobli. Kaptur miał odrzucony do tyłu; oddychał głęboko i nawet się zbyt nie zmęczył, a jego długa końska twarz nie była zaczerwieniona od marszu. Miał na twarzy prawie dwutygodniowy zarost i jak Boga kocham, wyglądał na jednego z tych poszukiwaczy szczęścia, których można zobaczyć palących fajki i zapijających się gorzałą w barach wokół Port Medea. Bohater. Łowca przygód. Przyszedł tu przez bagno i doły wypełnione wodorostami; pomaszerował prosto do swego namiotu i wlazł do środka, gdzie zniknął na resztę dnia. Tej nocy jednak, siedząc na zewnątrz szałasu i “słuchając” opowieści zapachów, jakie wiatr niósł z Gorących Krain, ujrzałem Amosa Mądrego i jeszcze dwóch starych dromidów, jak schodzą z pagórka i zaglądają do namiotu faceta. Widziałem, jak bohaterski łowca przygód wyszedł z namiotu i usiadł z nimi w kręgu. Nie poruszali się, nie gestykulowali, nic w ogóle nie robili; zespolili się tylko w kontakcie i przekazywali sobie wrażenia niczym Indianie fajkę pokoju. A następnego ranka obudził mnie jakiś łoskot; narzuciłem ubiór termiczny i wyszedłem z szałasu. Zobaczyłem, że facet składa z różnych gratów coś w rodzaju sani. Zużył do tego płozy do butów i palety towarowe, a także wszystkie co do jednej liny, którymi związane były moje zapasy. Sanie wyglądały przeraźliwie, ale chyba po lodzie by pojechały, jeśli wyniósłby je poza granicę roślinności. Wówczas zaświtało mi, że on ma zamiar zabrać to wszystko do Lodowych Krain. - Zastopuj, ojciec - powiedziałem. Nie przerwał pracy. Podszedłem do niego i kopnąłem go w biodro. Mówiłem, zastopuj! Facet wysunął w tył prawą rękę, schwycił mnie za lewą nogę i uniósł w powietrze. Zorientowałem się, że lecę, a kiedy się podniosłem z ziemi o dwa metry od niego, nie mogłem złapać tchu. A facet nadal pracował, odwrócony tyłem do mnie. Popędziłem w jego kierunku. Nie przypominam sobie, żeby spojrzał na mnie, ale chyba musiał to zrobić, bo jak inaczej wyliczyłby trajektorię mojego następnego lotu? Kiedy przestałem dyszeć i wypluwać ziemię, chciałem się podnieść, ale przeszkodziła mi stopa wsparta o mój grzbiet. Myślałem, że to on, ale kiedy nacisk zelżał i mogłem spojrzeć przez ramię, zobaczyłem niebieską sylwetkę łowczyni z włócznią w muskularnej lewej ręce. Włócznia nie była wymierzona we mnie, ale mało co brakowało. Nie przeszkadzaj świątobliwemu mężowi przesłanie było aż nazbyt wyraźne. Godzinę później pociągnął sanie za trzy liny opasujące go w piersi i powlókł się po grobli i przez błoto. Szedł mocno pochylony do przodu, uważając, by sanie nie zapadły się w grzęzawisku. Wyglądał jak jeden z tych starych hologramów przedstawiających chłopa na roli, ciągnącego pług za pomocą skórzanych rzemieni opasujących go wokół głowy. Odszedł; nie byłem na tyle głupi, by sądzić, że już go więcej nie zobaczę. Ostatecznie były to puste sanie. Co na nich będzie, gdy facet wróci? Była to gruba, wieloelementowa rura długości z półtora metra. Gość odłupał prawie cały lód, który ją okrywał przez dwadzieścia lat - a ja wiedziałem, co to za rura i skąd się wzięła, czyli więcej, niż mogłem o nim samym powiedzieć. Był to laser rdzeniowy z rozbitego satelity energetycznego, którego orbita nie wiadomo czemu oszalała dwa lata po tym, jak Rejon Energetyczny Bieguna Północnego go wystrzelił. Satelita miał służyć do dzielenia, a następnie rozpuszczania lodowców, które zanadto się zbliżyły do osad przybrzeżnych; rozbił się w Lodowych Krainach gdzieś między Biegunem Wschodnim i Lodownią - a było to niemal dwadzieścia lat temu. Przelatywałem nad tym miejscem, gdy mnie tu wieźli z Enrique, a pilot uznał, że trzeba mi trochę pokazać okolicę. Obejrzeliśmy wrak satelity, obecnie stanowiący fragment skomplikowanej rzeźby lodowej ukształtowanej przez wiatr i burze. A ten łobuz, który najpierw zakłócił mi spokój, a potem tam polazł, jakoś wygrzebał laser i jego zasilacz - jeśli nie myliłem się co do przeznaczenia grubej obręczy na jednym końcu rury i ciągnął go przez cholera wie ile kilometrów... po co? Dwie godziny później zobaczyłem go w jednym z włazów prowadzących do siłowni termojądrowej mojego obozowiska. Zapas deuteru trzeba było uzupełniać co półtora roku, bo nie miałem rafinerii. Facet oglądał emitery dostarczające mi ciepła i elektryczności. Nie miałem pojęcia, co kombinuje, ale wściekłem się i zacząłem wrzeszczeć, by zabierał się stamtąd, nim obaj zamarzniemy na śmierć z powodu jego głupoty. Po jakimś czasie facet wylazł i zamknął właz, po czym poszedł majstrować przy swoim złomowanym laserze. W ciągu następnych tygodni omijałem go z daleka. Siedział przy laserze, do którego podkradał różne niepotrzebne na razie duperele, jakie mógł znaleźć w obozowisku. Stało się jasne, że choć rozłożyste skrzydła baterii słonecznych opóźniły upadek satelity, nawet one jednak nie zapobiegły poważnemu uszkodzeniu miotacza. Nie miałem pojęcia, po co facet w ogóle przy nim grzebie, ale marzyło mi się, że jeśli go uruchomi, to może pójdzie sobie do diabła. A ja będę znowu w punkcie wyjścia, sam pośród stworzeń, które nie malowały obrazów, nie śpiewały pieśni, nie układały tańców ani nie stwarzały bogów; którym obce było pojęcie sztuki, które odpowiadały na moje próby porozumienia się na poziomie estetycznym z tą samą niewzruszoną obojętnością, z jaką zachowują się wnuki zmuszane do zabawiania stukniętej babci. Była to faktycznie penitencja. I przyszedł dzień, gdy robota była ukończona. Załadował wszystko na sanie: laser, jakiś zaimprowizowany odbiornik energii podłączony do rury, mój holoprojektor, pasy i liny oraz trójnożny statyw, po czym wlazł do siłowni i siedział tam przez godzinę. Kiedy wrócił, porozumiał się z Amosem, który zjawił się, jakby wezwany bez słów; a gdy rozmowa się skończyła, facet zaprzągł się do sani i powoli pociągnął wszystko za sobą. Chciałem iść za nim, tylko po to, żeby zobaczyć, dokąd się wybiera, ale Amos mnie zatrzymał. Stanął przede mną i wszedł w ekstazę, by udzielić mi rady, że świątobliwego męża nie należy niepokoić, podobnie jak nie należy ruszać nowych połączeń, które ów mąż zrobił w siłowni. Oczywiście owe rady nie zostały udzielone w słowach; były to jedynie niejasne uczucia i niedoskonałe wizje. Aluzje, wrażenia, sugestie, intuicyjne zachęty. Ale zrozumiałem, o co idzie. Byłem sam na Wyspie Medytacji, na łasce dromidów, która będzie trwała, dopóki nie zacznę przeszkadzać świętemu łowcy przygód, który zjawił się znikąd, by wywołać we mnie tę wściekłość, przed którą uciekałem w gwiazdy. Odwróciłem się więc plecami do lodowca (oby pochłonął tego faceta) i spróbowałem znaleźć jakiś sens w bezsensie mojego życia. Kimkolwiek on był, wiedziałem, że nie wróci, i nienawidziłem go za to, że uświadomił mi moją bezużyteczność. Tej samej nocy miałem niewiele wnoszącą rozmowę z dromidem-samicą o turkusowej sierści. Następnego dnia zgoliłem brodę i zacząłem się zastanawiać nad powrotem. Przez następne dwa lata facet przychodził i odchodził jedenaście razy. Nigdy się nie dowiedziałem, gdzie i jak tam mieszkał. Za każdym powrotem był chudszy, bardziej zmęczony, ale coraz bardziej podekscytowany. Tak jakby spotkał samego Boga. Dromidzi zaczęli tam chodzić już w pierwszym roku; szli do niego przez mroczne bezkresy Lodowych Krain. Nie było ich przez wiele tygodni, a gdy wracali, mówili coś między sobą. Pytałem Amosa, co tam robili, na co odpowiedział poprzez ekstazę: - On musi przecież żyć, prawda? - na co odpowiedziałem: - No, chyba tak - choć właściwie to chciałem powiedzieć: - Niekoniecznie. Wrócił raz po nowy ubiór termiczny. Ja dostałem najnowszy model w niedawnym transporcie zapasów, więc się nie sprzeciwiałem, gdy wziął mój poprzedni. Wrócił i na ceremonię pogrzebową Amosa Mądrego i, jak mi się wydawało, sprawował cały obrzęd. Ja stałem w wielkim kręgu i nie mówiłem nic, bo mnie nikt nie prosił. Wrócił też po to, by sprawdzić połączenia w siłowni. Ale po dwóch latach już nie powrócił. Za to rozpoczęły się wędrówki dromidów z ogromnych, wyglądało, odległości przez Wyspę Medytacji, groblę, do Lodowych Krain. Przychodzili setkami, potem tysiącami; mijali mnie, by zniknąć w krainie wiecznej nocy. Aż pewnego dnia jedna z grup zbliżyła się do mnie, a ich przywódca, Ben z Dawnych Czasów, połączył się ze mną w ekstazie i rzekł: - Chodź z nami do świątobliwego męża. - Dotąd zawsze mnie zatrzymywali, gdy chciałem tam iść. - Po co? Dlaczego teraz chcecie, żebym tam poszedł? Nigdy przedtem mi nie pozwalaliście! - Czułem, jak krew gotuje mi się w żyłach, mięśnie w piersiach się zaciskają, podobnie jak pięści. Prędzej ich wszystkich bagno pochłonie, nim pójdę do tego starego łobuza! I wtedy stary dromid zrobił coś, co mnie zdumiało. Przez te trzy lata niczym mnie nie zadziwili poza przynoszeniem mi pożywienia na żądanie faceta. Teraz zaś tubylec wyciągnął w prawo rękę o smukłych palcach, a jeden z samców, wielki łowca o jasnoniebieskim futrze, podał mu jego włócznię. Ben skierował ostrze ku ziemi i kilkoma ruchami narysował w zeschniętym błocie dwie sylwetki. Był to wizerunek dwóch ludzi stojących obok siebie, trzymających się za ręce. Z głowy jednego z nich rozchodziły się promieniście linie, a podobne linie wychodziły z koła, które dromid narysował u góry. Rysunek był pierwszym tworem artystycznym wykonanym przez istotę z Medei, jaki kiedykolwiek widziałem. A o ile się nie myliłem, w ogóle pierwszym wykonanym przez jakiegokolwiek tubylca. I stało się to w mojej obecności. Serce zabiło mi mocniej. To ja spowodowałem! Wpoiłem pojęcie sztuki przynajmniej jednemu z tych stworzeń. - Pójdę z wami do niego - powiedziałem. Może mój czas oczyszczenia zbliżał się do końca. Może choć w pewnej mierze zasłużyłem na przebaczenie. Sprawdziłem generator dostarczający energii mojemu ubiorowi termicznemu, wydostałem płozy i raki, wypchałem produktami w sreberku zasobnik na żywność i poszedłem za nimi. Tam, gdzie nie wolno mi nawet było chodzić, a co dopiero przeszkadzać świątobliwemu mężowi. No, zobaczymy, który z nas dwóch jest ważniejszy: bezimienny intruz, który przyszedł i odszedł bez choćby “dziękuję”, czy William Ronald Pogue, człowiek, który dał Medeańczykom sztukę. Po raz pierwszy od wielu lat czułem się lekki, swobodny, ważny. Na ten rysunek w błocie natrysnąłem utrwalacz; w końcu może się on okazać najcenniejszym eksponatem Muzeum Sztuki Tubylczej Williama Ronalda Pogue. Zachichotałem z tego dowcipu i pomaszerowałem w głąb Lodowych Krain za grupą dromidów. Z bliżało się przesilenie i wiatry wiały coraz mocniej, a burze były coraz bardziej nieprzyjemne. Nie tak nieznośne jak te, które przyjdą w miesiąc później, ale też paskudne. Minęliśmy już pierwszy lodowiec widoczny jeszcze z Wyspy Medytacji, ów lodowy grzbiet nazwany przez kartografów Seuratem. Potem wspinaliśmy się przez Bezimienną Przełęcz; dromidzi wykuwali sobie uchwyty włóczniami i pazurami, ja zaś zaczepiałem się rakami. Przez przełęcz wpływały zielone cienie. W jednej chwili mogliśmy jeszcze w zmroku dostrzec drogę, w następnej zaś nie było już nic widać. Przez całą godzinę leżeliśmy rozpłaszczeni na lodowej płaszczyźnie, smagani podmuchami szalejącego wichru, który usiłował oderwać nas i cisnąć w leżącą w dole przepaść. Wokół nas tańczyły i migotały podwójne cienie; nagle wszystko poczerwieniało, wiatr ucichł i doszliśmy przez krwawe teraz cienie do grzbietu masywu ciągnącego się za Seuratem. Przed nami opadało długie zbocze, przechodzące w lodową równinę pełną dołów śniegowych, całkowicie odmienną od pól lodowych leżących dalej na zachód. Dzień Słoneczny szybko ustępował miejsca Dniowi Ciemnemu. Widok tego, co było po drugiej stronie równiny, przesłaniała wielka ściana mroźnej mgły unoszącej się nad tundrą. Poprzez jej kłęby dostrzegałem słabo zarysowane kontury wielkiego, połyskującego masywu Rio de Luz, owej potężnej, długiej na wiele kilometrów góry lodowej stanowiącej granicę pomiędzy krainami terminatora oraz zamarzniętą nicością tej strony Medei, która nigdy nie zwracała się ku Argo. Rio de Luz - Rzeka Światła. Pospieszyliśmy w dół zbocza; niektórzy dromidzi po prostu podwijali pod siebie swe dwie, cztery czy sześć nóg i ześlizgiwali się ku równinie koziołkując. Dwa razy i ja upadłem, potoczyłem się, ześliznąłem na zadku; spróbowałem się podnieść i w końcu zdecydowałem się zjechać na plecaku jak na sankach. Kiedy dotarliśmy do równiny, był już prawie Dzień Ciemny i okolicę przesłoniła mgła. Postanowiliśmy przeczekać, dopóki nie nadejdzie Dzień Mroczny; wykopaliśmy sobie w porostach tundry miejsca do spania i zagrzebaliśmy się w nich. Nad głowami wściekłą czerwienią, zielenią i purpurą jaśniała zorza polarna. Zamknąłem oczy i zatonąłem w cieple ubioru termicznego. Czegóż jeszcze po tym wszystkim mógł chcieć ode mnie “świątobliwy mąż”? Przeszliśmy przez zasłonę mgieł, a Rio de Luz słabo błyskała odbitym światłem za swą maską z szarozielonej pary. Oceniałem, że przebyliśmy ponad trzydzieści kilometrów w drodze z Wyspy Medytacji. Było wyraźnie chłodniej; w niebieskiej sierści dromidów połyskiwały, niczym rubiny i szmaragdy, kryształki lodu. Dziwna sprawa; tubylców ogarnęło uczucie jakby wyczekiwania z zapartym tchem. Szli teraz szybciej, niepomni na siekący wiatr i kałuże śniegu, w których zapadały się ich stopy. Popędzali jeden drugiego chcąc jak najszybciej dotrzeć do Rzeki Światła i tego, do czego facet potrzebował mojej pomocy. Marsz trwał długo i prawie przez cały czas widziałem z tej lodowej ściany niewiele ponad jej okrutny kształt unoszący się co najmniej półtora kilometra ponad tundrę. Kiedy jednak mgła zaczęła się rozwiewać, im bardziej się zbliżaliśmy do stóp wielkiej góry lodowej, tym częściej musiałem odwracać wzrok od tego, co leżało na przedzie: nieustanna zorza oświetlała lód odbijając się od niego niemożliwym do zniesienia blaskiem. Dromidzi pognali do przodu, a ja zostałem sam, maszerując przez tundrę ku Rio de Luz. Wyszedłem z mgły. I spojrzałem na to, co unosiło się przede mną, dotykało gniewnego nieba i ciągnęło się jak okiem sięgnąć na prawo i lewo. Zdawało się, że ma wiele kilometrów długości, ale to było niemożliwe. Usłyszałem własny jęk. Nie mogłem jednak odwrócić wzroku, nawet jeśli oznaczało to ślepotę. Oświetlona przez nieustannie zmieniającą się kurtynę medeańskiego nieba Rio de Luz stała cała odmieniona. Facet spędził tu trzy lata topiąc, tnąc i kształtując kilometry żywego lodu (nie potrafię powiedzieć, ile ich było) w dzieło sztuki najwyższej klasy. Konie najgorętszej krwi pędziły dolinami srebrnego światła. Gwiazdy rodziły się, oddychały i zamierały w jednym, przelotnym momencie. Strzępy bursztynowego blasku rozbijały się o szlifowaną jak brylant ścianę lodu. Bajkowe wieżyce, zbyt cienkie, by mogły istnieć naprawdę, unosiły się z ocienionych głębin i zmieniały barwę co każdy metr ich długości. Legiony tęcz pędziły od szczytu do szczytu, niczym kaskady najcenniejszych klejnotów. Kształty, formy i przestrzenie stapiały się i znikały, nim oko zdążyło się na nich zatrzymać. W rozpadlinie facet utworzył intaglio, czarne i złowieszcze jak widmo śmierci. Kiedy jednak światło uderzyło w nie niespodziewanie, roztrzaskując się i spadając w umieszczoną poniżej misę, widmo stało się wielkim ptakiem wieszczącym złotą obietnicę. I niebo też tam było; całe, odbite i zupełnie nowe, bo ściągnięte na dół i pojmane. Argo i dalekie słońce, Fryksos i Helle, Jazon i Tezeusz, oraz wspomnienia słońc, które kiedyś panowały w obecnie pustych miejscach, a teraz nawet pamięć po nich nie pozostała. Śniłem o czasach dawno minionych, gdy patrzyłem w jedno pole zmieniających się barw, które bulgotało śpiewem. Serce moje przepełniały uczucia, których nie znałem od dzieciństwa. I nie było końca temu wszystkiemu. Punkty jasnoniebieskiego światła ślizgały się po falujących ścianach rzeźbionego lodu, mknęły ku zagładzie w głębi większego rytu, zatrzymywały się przez moment na jego skraju, by zaraz rzucić się w zieloną nicość. Znowu usłyszałem własny jęk i odwróciłem się patrząc na tundrę i mgłę, i nie zobaczyłem nic, zupełnie nic! Zbyt wielkim bólem było nieoglądanie tego dzieła. Czułem, jak gardło ściska mi strach, że umknie mej uwadze choć chwila tego wspaniałego widowiska rozgrywającego się na lodowym gobelinie. Znowu się doń odwróciłem, a on był zupełnie nowy, oglądałem go na nowo i zawsze, tak jak to było przed chwilą... czy to tylko chwila... jak długo patrzę na to bajeczne widowisko... ile minęło lat... i czy będę miał tyle szczęścia, że spędzę resztę życia stojąc tu i wdychając to oszałamiające piękno przed mymi oczami? Nie potrafiłem zebrać myśli; wdychałem powietrze w płuca tylko wtedy, gdy już się dusiłem. I nagle poczułem, jak mnie stamtąd odciągają; krzykiem zaprotestowałem przeciwko trzymającym mnie siłom, które chciały pozbawić mnie choć jednej sekundy owego niebotycznego narkotyku. Odciągnięto mnie jednak i sprowadzono do stóp Rzeki Światła; tym, który to zrobił, był Ben z Dawnych Czasów. Zmusił mnie, bym usiadł plecami do góry i dopiero po bardzo długim czasie, gdy łkałem i chwytałem ustami powietrze, zacząłem rozumieć, że było już prawie po mnie, że to miejsce oczarowało mnie niemal na śmierć. Nie czułem jednak wdzięczności do Bena; dusza moja rwała się, by patrzeć na owo piękno bez końca. Dromid wszedł ze mną w kontakt ekstatyczny i wtedy dopiero się trochę uspokoiłem. Barwy przed moimi oczami zbladły nieco. Ben trzymał mnie w silnym kontakcie, aż z powrotem stałem się Williamem Pogue. Nie jedynie instrumentem, za pomocą którego lodowa góra śpiewała swą pieśń, ale sobą samym, znów sobą samym. I podniosłem wzrok, i ujrzałem dromidów zgromadzonych wokół ciała “świątobliwego męża”, pazurami rysujących coś w lodzie. Domyśliłem się teraz, że to nie ja dałem im sztukę. On leżał twarzą w dół na lodzie, jedną ręką wciąż ściskając rurę lasera. Holoprojektor był połączony z komputerem; na jego ekranie widniał obraz rzeźby. Prawie cały narysowany liniami czerwonymi, migocący, zanikający i powracający w miarę napływu energii dostarczanej z siłowni w moim obozowisku. Ale jeden fragment w pobliżu mostu o niemożliwym kształcie oraz minaretu był wyrysowany na niebiesko. Patrzyłem na to przez dłuższy czas. Wtedy Ben oznajmił mi, że po to mnie tu sprowadzono. Świątobliwy mąż umarł, nie dokończywszy swego dzieła. Zaś oni tutaj, przy rzeźbie, po raz pierwszy zrozumieli, czym jest piękno, czym sztuka i że są jednym z Dziadkami na niebie. Potem Ben przekazał mi jasny, czysty obraz: wizerunek człowieka ulatującego, by się połączyć z Argo. Był to ten sam wizerunek z paru kresek, jaki przedtem narysował w błocie; był to mój nieproszony gość z liniami rozchodzącymi się promieniście z jego głowy. W ekstazie dromida był jakiś błagalny ton. Zrób to dla nas. Zrób to, czego on nie zdążył. Dokończ dzieła. Spojrzałem na leżący laser, na niedokończony hologram błyskający czerwienią i błękitem. Laser był wielki i ciężki; półtora metra długości. I nadal włączony; facet umarł przy pracy. Widziałem, jak wydrapują swe pierwsze rysunki, nawet najmniejszy z dromidów; i zapłakałem w duchu nad Williamem Pogue, który doszedł tak daleko, jak mógł, by odkryć, że to było za mało. I nienawidziłem tego człowieka, bowiem osiągnął to, czego mnie się nie udało osiągnąć. I wiedziałem, że gdyby dokończył dzieła, odszedłby w krainę wiecznego lodu i tam szybko umarł w ciemnościach odpokutowawszy już swoje - i jeszcze więcej. Dromidzi przestali wyskrobywać rysunki, tak jakby Ben nakazał im poniewczasie zwracać na mnie więcej uwagi. Patrzyli na mnie swymi lisimi oczyma, teraz wypełnionymi napięciem i zadziwieniem. W odpowiedzi obrzuciłem ich ponurym spojrzeniem. Dlaczego miałbym to zrobić? Dlaczego, do cholery? Dla kogo? Przecież nie dla mnie, to pewne! Siedzieliśmy tak przy sobie i z dala od siebie, przez długi czas, a wszechświat słał swą najlepszą jasność, by oddać hołd dziełu. Ciało penitenta leżało u moich stóp. Od czasu do czasu zerkałem na uprząż, która podtrzymywała laser w pozycji do cięcia. Na pasach do ramion była zastygła krew. Po chwili wstałem i podniosłem urządzenie. Było znacznie cięższe, niż myślałem. Teraz przychodzą zewsząd, by to obejrzeć. Nadali mu nową nazwę: Gobelin Odduma i nikt już nie pamięta o Rzece Światła. Teraz wszyscy mówią o czarodziejstwie. Może dawno temu ten człowiek spowodował gdzieś indziej śmierć tysięcy, ale mówią, że nieumyślnie; to zaś, co dał Medeańczykom, było w pełni świadome. Więc prawdopodobnie słuszne jest, by wszyscy wiedzieli, kto to był Virgil Oddum i co stworzył na Biegunie Wschodnim. Ale powinni wiedzieć i o mnie. Byłem tam! Też trochę zrobiłem. Nazywam się William Ronald Pogue i też byłem ważny. Nazwiska powinno się znać. Przełożył Wiktor Bukato CONNIE WILLIS KLĄTWA KRÓLÓW KOLCHIDY Dyscyplina zwana ksenoarcheologią jeszcze nie istnieje, głównie dlatego, że na razie nie miałaby się czym zajmować. Z pewnością jednak powstanie w przyszłych wiekach, gdy natrafimy na ślady życia rozumnego na innych planetach naszej galaktyki. Poniższe niezwykłe i wzruszające opowiadanie oparte jest na takim właśnie założeniu: odnalezienia planety, na której znajduje się społeczeństwo z bogatą historią. W jaki sposób badacze z Ziemi, mający w pamięci swe własne dzieje, potraktują taki przypadek? To była klątwa. Ciążyła na nas wszystkich, chociaż o tym nie wiedzieliśmy. W każdym razie Lacau nie wiedział. Kiedy siedziałem w klatce, a on stał przede mną czytając mi na głos inskrypcje z pieczęci grobowej, nie miał pojęcia, do kogo było adresowane ostrzeżenie. A Sandalnik, stojąc nad czarnym urwiskiem i obserwując, jak płoną ciała, nie zdawał sobie sprawy, że już padł jej ofiarą. Księżniczka wiedziała, gdy dziesięć tysięcy lat temu opierała z rezygnacją głowę o ścianę swego grobowca. I Evelyn, żywcem pożarta przez klątwę - ona też wiedziała. Próbowała mi to powiedzieć ostatniego dnia na Kolchidzie, kiedy czekaliśmy na statek. Elektryczność znowu wysiadła; Lacau zapalił lampę fotoseniczną i przysunął ją blisko do translatora, żebym mógł widzieć skale. Głos Evelyn tak się pogorszył, że nastawienie wymagało ciągłych poprawek. Płomień lampy oświetlał tylko przestrzeń wokół mnie; pochylony nad hamakiem Lacau tkwił w kompletnej ciemności. Bejka Evelyn przysiadła koło lampy gapiąc się z otwartymi ustami na czerwony płomień, a jej czarne zęby lśniły w jego świetle. Spodziewałem się, że lada moment włoży rękę w płomień, ale nie włożyła. Powietrze było gęste i pełne pyłu. Płomień lampy nawet nie zamigotał. - Evie - powiedział Lacau - nie mamy już czasu. Żołnierze Sandalnika będą tu przed świtem. Nigdy nas stąd nie puszczą. Evelyn coś powiedziała, ale translator tego nie odebrał. - Przysuń bliżej mikrofon - powiedziałem. - Nie złapałem tego. - Evie - rzekł ponownie - musisz nam powiedzieć, co się stało. Możesz to dla nas zrobić, Evie? Powiesz nam, co się stało? Spróbowała jeszcze raz. Regulację wzmocnienia miałem podbitą, ile się tylko dało, i tym razem translator odebrał to, ale tylko jako trzaski. Evelyn zaczęła kaszleć - ostry, okropny dźwięk, który translator przekształcił we wrzask. - Na litość boską, podłącz ją do respiratora - powiedziałem. - Nie mogę - odparł. - Zasilanie wysiadło. A trzeba było podłączyć także drugi respirator, pomyślałem, lecz ty zużyłes wszystkie przedłużacze. Ale nie powiedziałem tego. Bo gdyby podłączył ją do respiratora, musiałby wyłączyć lodówkę. - To daj jej napić się wody - powiedziałem. Wziął butelkę po Coke ze skrzynki koło hamaka, włożył do niej słomkę i pochylił się w ciemność, żeby unieść głowę Evelyn tak, by mogła pić. Wyłączyłem translator. Słuchanie, jak ona próbuje mówić, było wystarczająco przykre. Chyba nie zdołałbym wytrzymać przysłuchiwania się, jak próbuje pić. Mogło się zdawać, że upłynęła godzina, zanim z powrotem postawił butelkę na skrzynce. - Evelyn - odezwał się - spróbuj nam powiedzieć, co się stało. Czy weszliście do grobowca? Włączyłem z powrotem translator i trzymałem palec w pogotowiu na przycisku zapisywania. Rejestrowanie niezbornych dźwięków, jakie wydawała, nie miało sensu. - Klątwa - powiedziała wyraźnie Evelyn; a ja wcisnąłem guzik. - Nie otwierajcie tego. Nie otwierajcie. Jaiisiaeń? - Jaki dzisiaj dzień? - przełożył translator. Spróbowała znowu przełknąć; Lacau sięgnął po butelkę od Coke, wyjął słomkę i dał butelkę bejce. - Idź, przynieś jeszcze trochę wody. Nie spuszczając płomienia z oczu mała bejka wstała i wzięła butelkę. - Pośpiesz się - dodał Lacau. - Śpieszyć się - odezwała się Evelyn. - Zanim bejka. - Czy otworzyliście grobowiec, kiedy bejka poszła po Sandalnika? - Ach, nie otwierajcie tego. Nie otwierajcie. Przepraszam. Nie wiedziałam. - Czego nie wiedziałaś, Evelyn? - zapytał Lacau. Bejka wciąż gapiła się na płomień, zafascynowana, z otwartymi ustami, tak że mogłem dostrzec jej czarne, błyszczące zęby. Spojrzałem na butelkę z grubego, zielonego szkła, którą trzymała w rękach wyglądających, jakby były brudne. Wyjęta z niej słomka była także ze szkła, grubego, nierównego i pełnego pęcherzyków; zapewne wykonano ją w fabryce butelek. Jej powierzchnię pokrywały długie rysy; zrobiła je Evelyn, kiedy wysysała wodę przez słomkę. Jeszcze dzień i potnie ją na strzępy, pomyślałem, i w tym momencie przypomniałem sobie, że nie mieliśmy już tego następnego dnia. Chyba że bejka Evelyn nagle padnie do przodu w czerwone płomienie, naznaczona pęcherzami twardniejącymi na jej skórze o barwie brudnego brązu, wewnątrz jej krtani, wewnątrz jej płuc. - Pośpieszcie się - odezwała się w hipnotycznej ciszy Evelyn, a mała bejka zerknęła na hamak, jak gdyby obudziła się w tej chwili, i wypadła z pokoju unosząc butelkę po Coke. - Pośpieszcie się. Jaki dziś jest dzień? Trzeba uratować skarb. On ją zamorduje. - Kto, Evelyn? Kto ją zamorduje? Kogo zamorduje? - Nie powinniśmy byli wchodzić - powiedziała i wypuściła powietrze z westchnieniem, które zabrzmiało, jak zgrzyt piasku po szkle. - Strzeżcie się. Klątwa królów. - Cytuje tekst z pieczęci na drzwiach - wyjaśnił Lacau. Wyprostował się. - Jednak weszli do grobowca. Przypuszczam, że zarejestrowałeś to. - Nie - odparłem i nacisnąłem przycisk kasowania. - Ciągle jest pod wpływem dilaudidu. Będę rejestrować, kiedy zacznie mówić do rzeczy. - Komisja rozstrzygnęłaby sprawę na korzyść Sandalnika powiedział Lacau. - Howard przysięgał, że nie wchodzili, że czekali na Sandalnika. - Jaka to różnica? - odparłem. - Evelyn nie dożyje, żeby zeznawać na przesłuchaniu Komisji, a i my też nie, jeśli Sandalnik i jego żołnierze dotrą tu szybciej niż statek, no to jaką do cholery różnicę to robi? Do czasu, kiedy Komisja tu dotrze, i tak nic już ze skarbu nie zostanie, no to po jaką cholerę robimy te nagrania? Kiedy Komisja je przesłucha, będzie za późno, żeby ją uratować. - A jeśli to jednak było coś z grobowca? Jeśli to rzeczywiście był wirus? - Nie był - odparłem. - Sandalnik ich otruł. Jeśli to był wirus, to dlaczego bejka nie jest chora? Przecież była z nimi w grobowcu, no nie? - Szybko - ktoś się odezwał i przez chwilę myślałem, że przemówiła Evelyn, ale to była bejka. Wpadła biegiem do pokoju rozlewając po wszystkim wodę z butelki po Coke. - O co chodzi? - spytał Lacau. - Czy wylądował statek? Szarpnęła go za rękę. - Szybko - powiedziała i pociągnęła go przez długą salę wypełnioną skrzynkami. - Szybko - powiedziała miękko Evelyn, jak echo, a ja wstałem i podszedłem do hamaka. Ledwie ją widziałem, co czyniło rzecz nieco łatwiejszą. Rozwarłem zaciśnięte pięści i odezwałem się: - To ja, Evelyn. To ja, Jack. - Jack - powtórzyła; ledwo ją słyszałem. Lacau przypiął mikrofon do plastikowej siatki przyciągniętej na wysokość jej szyi, ale Evelyn szybko opadała z sił i znowu zaczynała już rzęzić. Powinna dostać zastrzyk z morfiny. To by jej ułatwiło oddychanie, ale otrzymawszy go tak szybko po dawce dilaudidu zgasłaby po nim jak świeczka. - Dostarczyłem wiadomość Sandalnikowi - powiedziałem, pochylając się, by ją słyszeć, gdyby coś powiedziała. - Co to była za wiadomość, Evelyn? - Jack - odezwała się. - Jaki dzisiaj jest dzień? Musiałem się zastanowić. Czułem się, jak bym tu był całe lata. - Sroda - odparłem. - Jutro - powiedziała. Zamknęła oczy i najwyraźniej odprężyła się, nieomal zapadając w sen. I tak niczego już bym się od niej nie dowiedział. Naniosłem z aerozolu rękawice ochronne na dłonie. Wziąłem zestaw do zastrzyków i otworzyłem opakowanie. Morfina zapewne uśpi ją w ciągu niewielu minut, ale przez ten czas nie powinna odczuwać bólu i może nawet zacznie mówić z sensem. Jej ramię opadło poza krawędź hamaka. Przysunąłem trochę bliżej lampę i spróbowałem znaleźć miejsce do zrobienia zastrzyku. Całe ramię pokrywały bąblowate białe pręgi, niektóre wysokie już teraz prawie na dwa centymetry. Od chwili, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, zrobiły się grubsze i zmiękły. Wtedy były cienkie i ostre jak brzytwa. Nie było mowy, żebym znalazł pomiędzy nimi żyłę, ale w miarę jak się przyglądałem, ciepło od lampy fotosenicznej zmiękczyło kolisty skrawek skóry na jej przedramieniu i pięcioboczne pręgi wokół niego zapadły się, tak że mogłem wbić igłę. Dziobnąłem dwukrotnie, zanim krew wypełniła miękkie wgłębienie w miejscu, gdzie wnikła igła. Krople krwi kapnęły na podłogę. Rozejrzałem się, ale nie było niczego, czym mógłbym ją zetrzeć. Lacau zużył rano resztkę waty. Wyrwałem kartkę ze swojego notesu i wytarłem nią krew. Weszła z powrotem bejka. Zanurkowała pod moim łokciem, wysuwając rozpostarty na płask skrawek plastykowej siatki. Złożyłem papier i upuściłem go na środek plastyku. Bejka owinęła siatkę wokół niego i złożyła rogi do góry robiąc coś w rodzaju paczki, ostrożnie, by nie dotknąć krwi. Wstałem i przyjrzałem się temu. - Jack - odezwała się Evelyn - ją zamordowano. - Zamordowano? - powiedziałem i pochyliłem się, by ponownie skorygować nastawienie translatora. Uzyskałem tylko sprzężenie. - Kogo zamordowano, Evelyn? - Księżniczkę. Oni ją zabili. Dla skarbu. Morfina zaczynała działać. Z łatwością mogłem zrozumieć jej słowa, choć nie miały sensu. Nikt nie zamordował księżniczki. Była martwa od dziesięciu tysięcy lat. Pochyliłem się nad nią niżej. - Powiedz mi, Evelyn, co było w liście, który mi dałaś do doręczenia Sandalnikowi? Włączyły się światła. Zakryła dłonią twarz, jakby chcąc ją schować. - Zamordowałam bejkę Sandalnika. Musiałam. Żeby ocalić skarb. Zerknąłem w stronę małej bejki. Wciąż trzymała plastykową paczkę, obracając ją ciągle na nowo w dłoniach sprawiających wrażenie przybrudzonych. - Nikt nie zamordował bejki - powiedziałem. - Jest tu, obok. Nie usłyszała mnie. Zastrzyk zaczynał działać. Jej ręka rozluźniła się, a potem ześlizgnęła na piersi. Tam, gdzie była przyciśnięta do czoła i policzka, palce zostawiły głębokie odciski w skórze miękkiej niczym wosk. Nacisk dłoni spłaszczył pęcherzowato wezbrane pręgi na czubkach jej palców i zsunął je tak, że wystawały czubki kości. Otworzyła oczy. - Jack - powiedziała wyraźnie, a jej głos brzmiał tak beznadziejnie, że odchyliłem się i wyłączyłem translator. - Za późno. Lacau przecisnął się obok mnie i uniósł muślinową draperię. - Co powiedziała? - zapytał ostro. - Nic - odparłem, zdzierając natryśnięte rękawiczki i wrzucając je do otwartej skrzynki używanej przez nas na rzeczy dotknięte przez Evelyn. Bejka nadal bawiła się plastykowym pakiecikiem owiniętym wokół skrwawionego papieru. Odebrałem jej paczuszkę i wrzuciłem do skrzynki. - Majaczy - powiedziałem. - Dałem jej zastrzyk. Czy statek już jest? - Nie - odparł. - Ale jest Sandalnik. - Klątwa - rzekła Evelyn. Ale ja jej nie uwierzyłem. Odpalałem właśnie osiem kolumn o klątwie, kiedy przechwyciłem wiadomość od Lacau. Byłem z zespołem eksplorującym Lisii, w połowie drogi przez pustynny kontynent Kolchidy. Wyprztykałem się z historyjek o rewelacyjnym znalezisku zespołu, które składało się z dwóch glinianych garnków i kilku czarnych kości. Dwa garnki, to było więcej, niż zespół Howarda w Spine uzyskał przez pięć lat, i po mojej gorącej linii nadchodziły mętne aluzje na temat odwołania mnie następnym trampem. Nie sądziłem, żeby naprawdę mogli to zrobić, dopóki Associated Press trzymała na planecie Bradstreeta. Jeśli kiedykolwiek ktoś znalazłby skarb, którego wszyscy szukali, rewelacyjny materiał dostanie tylko gorąca linia mająca kogoś na Kolchidzie. A przez ten czas atrakcyjne historyjki miały zadbać o to, żebym znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie, kiedy w końcu wypali historia stulecia, toteż gorliwie pośpieszyłem na północ, żeby zrobić reportaż z niewiele wartej masakry dokonanej przez suhundulów, a potem tu, do Lisii. Kiedy wydusiłem już ze sprawy garnków wszystko, co się dało, wymyśliłem klątwę. Jak na klątwę, to nie była nawet zbytnio sensacyjna - żadnych morderstw, lawin czy tajemniczych pożarów - ale za każdym razem, kiedy ktoś skręcił nogę w kostce albo został ukąszony przez trasznika, wyciskałem z tego najmarniej cztery kolumny. Kiedy ukazał się mój pierwszy kawałek zatytułowany “Klątwa królów znowu atakuje”, Howard, siedzący dalej w Spine, pchnął do mnie ziemia-ziemia taki tekst: “Klątwa musi być w tym samym miejscu co skarb, Jacusiu!” Odpaliłem w odpowiedzi: “Skoro skarb jest tam, to co ja robię tutaj? Znajdźcie coś, żebym mógł wrócić!” Nie dostałem na to odpowiedzi, zespół w Lisii nie znalazł już więcej kości, a klątwa zataczała coraz szersze kręgi. Sześć kamyków wielkości mojego paznokcia sturlało się po zboczu z zastygłej lawy, po którym przed chwilą zeszła ekipa z Lisii, a ja już miałem nagłówek “Tajemnicza lawina nieomal pogrzebała archeologów! Czy to wina klątwy królów?” i właśnie wprowadzałem tekst do odpalacza, kiedy usłyszałem brzęczyk zainstalowany po to, żeby zawiadamiał mnie o transmisjach konsula. Reporterom gorących linii nie było wolno podsłuchiwać urzędowych transmisji, a Lacau, konsul w Spine, dodatkowo preparował swoje, żeby mieć pewność, że tego nie robimy, ale odpalacze dysponują skończoną ilością kanałów, a ja miałem w Lisii dość czasu, żeby sprawdzić wszystkie. Było to wezwanie do wszystkich statków w rejonie. Zakończył je słowem “Pilne!” Tramp był tylko o miesiąc drogi, a on nie mógł na niego czekać. Coś znaleźli. Odpaliłem resztę mojego tekstu. Potem przełączyłem na ziemia-ziemia i przesłałem Howardowi kopię dodając: “Czy coś już znaleźliście?” Nie dostałem odpowiedzi. Wyszedłem na dwór, odszukałem ekipę i zapytałem, czy ktoś czegoś potrzebuje z głównego obozu, bo zepsuł mi się resor i jadę do bazy. Zrobiłem spis rzeczy, których potrzebowali, załadowałem swój sprzęt do dżipa i ruszyłem w stronę Spine. Przez całą drogę odpalałem artykuły, przesyłając je ziemia-ziemia do przekaźnika, który zostawiłem w namiocie w Lisii, tak by Bradstreet myślał, że moje teksty nadal wychodzą stamtąd. Za każdym razem musiałem zatrzymywać dżipa i rozstawiać sprzęt do odpalania, ale nie chciałem, żeby się ruszył w stronę Spine. Nadal tkwił na północy oczekując na kolejną masakrę, ale miał Jaskółkę, która mogła go przerzucić do Spine w półtora dnia. Wysłałem zatem artykuł zatytułowany “Traszniki zagrażają życiu zespołu - emisariusze klątwy?” o przypominających kleszcze trasznikach, które wysysały krew każdemu, kto był na tyle głupi, żeby wetknąć rękę do dziury. Ponieważ członkowie zespołu z Lisii zarabiali na życie właśnie obszukiwaniem dziur, ramiona mieli poznaczone białymi kółkami martwej skóry w miejscach, gdzie jad wnikał do krwi. Ukąszenia źle się goiły i przez tydzień miało się trującą krew, co zainspirowało kogoś do umieszczenia na ścianie szopy znaku ostrzegawczego z napisem “Nie gryźć!” nad trupią czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami. Oczywiście o tym w moim artykule nie wspomniałem. Uznałem traszniki za agentów śmiercionośnej klątwy, wywierających zemstę na każdym, kto poważył się zakłócić sen starożytnych królów Kolchidy. Na drugi dzień po opuszczeniu obozu przechwyciłem odpowiedź ze statku. Był to frachtowiec z Amenti i miał jeszcze do pokonania spory szmat drogi, ale już leciał w stronę Kolchidy. Mógł tu dotrzeć w ciągu tygodnia. Odpowiedź Lacau zawierała tylko dwa słowa: “Spieszcie się!” Jeśli miałem być na miejscu przed statkiem, nie mogłem już tracić czasu na odpalanie tekstów. Wyciągnąłem kilka taśm na tematy ogólne, rozmyślnie nagranych kiedyś bez datowania, i wysłałem je: schlebiający kawałek o Lacau, wytrwałym konsulu, który będzie musiał utrzymać pokój i podzielić skarb, wywiady z Howardem i Borchardtem, już nie tak pochlebny kawałek o Sandalniku, czyli jakby miejscowym dyktatorze, przypomnienie o przypadkowym odkryciu splądrowanych grobowców w Spine, które od razu ściągnęło tam Howarda z jego ferajną. Podejmowałem ryzyko zestawiając artykuł tylko o Spine, ale miałem nadzieję, że Bradstreet sprawdzi, skąd nadawano, i uzna, że próbuję go wpuścić w kanał. Przy dobrym układzie z miejsca wystartuje do Lisii na swojej cholernej Jaskółce, przeświadczony, że ekipa trafiła na cenne znaleziska, a ja próbuję utrzymać to w tajemnicy do czasu, aż zrobię z tego pierwszorzędny materiał. Sześć dni po wyjeździe z Lisii wjechałem poślizgiem do wioski Sandalnika. Do Spine było stąd jeszcze półtora dnia drogi, ale skoro statek miał przybyć za dwa dni, powinni być tutaj, gdzie miał lądować, a nie w terenie, koło Spine. W osadzie zbudowanej z białej gliny panowała grobowa cisza, która przypomniała mi, że zastałem już gdzieś podobną atmosferę. Było parę minut po piątej. Czas popołudniowej drzemki. Zapewne nikt się nie ruszy co najmniej do szóstej, ale mimo to zapukałem do drzwi konsula. Nikogo nie było w domu, a wszystko dokładnie pozamykane. Zapuściłem wzrok przez firanki, ale nie udało mi się wiele zobaczyć. Zauważyłem tylko, że na biurku Lacau nie było sprzętu do odpalania i to mnie zaniepokoiło. W niskim budynku używanym przez ekipę ze Spine jako koszary także nikogo nie było - zatem gdzie do cholery wszyscy się podziali? Nie powinni być w terenie, skoro jutro miał przylecieć statek. A może statek już przyleciał i odleciał na dwa dni przed terminem. Od przedwczoraj nie odpaliłem ani jednego tekstu. Skończyły mi się taśmy i nie odważyłem się ryzykować tracenia czasu na postój i zmontowanie sprzętu, skoro mogło to oznaczać dotarcie na miejsce poniewczasie. Siedząc w Lisii pamiętałem, żeby raz na jakiś czas dopuścić do spiętrzenia się tekstów z dwóch czy trzech dni, a potem wysyłać je na raz, żeby Bradstreet od razu się czegoś nic domyślił, gdyby kiedyś zdarzyło mi się nie nadać transmisji o zwykłej porze. Mimo to i tak pewnie wkrótce się połapie, co jest grane, a poza tym i tak nie miałem nic innego do roboty. Nie miałem zamiaru zapychać do Spine, dopóki z kimś nie pogadam i nie upewnię się, że są właśnie tam; a poza tym i tak nie mógłbym jechać nocą, zasiadłem więc na ganku przed barakiem, na niskim glinianym schodku, rozstawiłem odpalacz i sprawdziłem, co się dzieje ze statkiem. Nadal w drodze. Powinien tu dotrzeć pojutrze. Zatem gdzie się podziała ekipa? “Ponowny atak klątwy”? “Zniknięcie zespołu”? Takiego artykułu nie mogłem napisać, machnąłem więc parę kolumn o jedynej osobie z zespołu Howarda, której nie poznałem osobiście - o Evelyn Herbert. Dołączyła do zespołu zaraz po tym, jak pojechałem na północ, żeby robić reportaż z masakry, i nie wiedziałem o niej zbyt wiele. Bradstreet mówi, że jest piękna. Mówiąc ściślej, sformułował to inaczej. Powiedział, że była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział, ale gadał tak dlatego, że tkwiliśmy w Khamsin i wypiliśmy już niezliczone kolejki Coke z dżinem. - Tę twarz to ma - mówił - jak Helena Trojańska. Twarz, która może rozpętać... Porównanie było chybione, bo jeśli nawet na Kolchidzie można by cokolwiek rozpętać, to żaden z nas nie był dostatecznie trzeźwy, żeby o tym pomyśleć. - Nawet Sandalnik za nią szaleje - ciągnął. Nie chciałem w to wierzyć. - Poważnie - zaprotestował rzewnie Bradstreet. - Nadawał jej prezentów, nawet swoją własną bejkę i chciał, żeby przeprowadziła się do jego osobistej warowni, ale ona odmówiła. Koniecznie musisz ją zobaczyć. Jest cudna. Nadal mu nie wierzyłem, ale to był dobry materiał. Odpaliłem to jako romans stulecia, co mi załatwiło sprawę tekstu za wczoraj. Ale co z dzisiejszym? Obszedłem wioskę stukając znowu do wszystkich drzwi. Nadal było paskudnie cicho i teraz skapowałem, co mi to przypomina: Khamsin bezpośrednio po masakrze. A jeśli histeryczne “Spieszcie się!” Lacau miało coś wspólnego z Sandalnikiem? Jeśli Sandalnik zerknąwszy na skarb uznał, że chce mieć wszystko dla siebie? Usiadłem ponownie i odpaliłem artykuł o Komisji. Kiedykolwiek dochodziło do sporu na temat znalezisk archeologicznych, przybywała Komisja do spraw Starożytności i siedziała nad sprawą tak długo, aż wszyscy mieli już dość i gotowi byli do ustępstw. Traktowano ich znacznie poważniej, niż na to zasługiwali. Raz zostali nawet wezwani, żeby rozstrzygnąć, do kogo należy planeta, bo wykopaliska dostarczyły dowodów, że tak zwani tubylcy tak naprawdę to przylecieli statkiem kosmicznym przed paroma tysiącami lat. Komisja potraktowała sprawę zupełnie poważnie, chociaż było to tak, jakby Neandertalczycy zażądali zwrotu Ziemi; wysłuchiwali argumentacji stron przez coś ponad cztery lata, jakby rzeczywiście mieli zamiar coś zrobić, po czym zawiesili postępowanie i rozjechali się, żeby zbadać nagromadzone sterty oświadczeń i dowodów i zarazem pozwolić stronom sporu, aby same wywalczyły rozstrzygnięcie sprawy. Dziesięć lat później nadal badali dowody, ale o tym w artykule nie wspomniałem. Opisałem Komisję jako ramię archeologicznej sprawiedliwości, bezstronne, ale i surowe - czyli biada każdemu, kogo poniesie chciwość. Może to zdoła przekonać Sandalnika, żeby się dobrze namyślił, czy warto masakrować ekipę Howarda i zagarnąć cały skarb dla siebie - jeśli już tego nie zrobił. Nadal nie dostrzegałem żadnych oznak życia; a może znaczyło to tyle, że po prostu żadnych oznak życia tu nie było? Obszedłem znowu drzwi, w strachu, że któreś uchylą się ukazując stertę ciał. Ale w przeciwieństwie do Khamsin tu nie było żadnych śladów zniszczeń. Czyli że tu nie dokonano masakry. Prawdopodobnie wszyscy byli u Sandalnika, zajęci podziałem skarbu. Do wnętrza ogrodzonej wysokim murem warowni nie dało się w żaden sposób zajrzeć. Załomotałem ozdobną żelazną bramą i wyszła nieznajoma bejka. Niosła latarnię fotoseniczną, żeby wystawić ją na zewnątrz do zapalenia, zanim zajdzie słońce; nie byłem pewien, czy słyszała, jak waliłem w bramę. Wyglądała staro. U bejów trudno to ocenić, bo przestają rosnąć w wieku dwunastu lat. Włosy im nie siwieją; zwykle też nie tracą swych czarnych zębów. Ta jednak zamiast długiej koszuli miała na sobie czarną szatę, co oznaczało, że chociaż jej nie pamiętałem, zajmowała wysoką pozycję wśród służby Sandalnika; ramiona miała pokryte śladami po ukąszeniach traszników. Albo była wyjątkowo ciekawska nawet jak na bejkę, albo od niedawna w tej okolicy. - Czy jest tu Sandalnik? - zapytałem. Nie odpowiedziała. Powiesiła latarnię na haku wystającym po wewnętrznej stronie bramy i obserwowała, jak zapala się lustro fotochemicznego płynu w zbiorniku u podstawy. - Muszę się widzieć z Sandalnikiem - powiedziałem głośniej. Najwyraźniej była głuchawa. - Nikogo - odezwała się z beznamiętnym wyrazem płaskiej twarzy. Czy to oznaczało, że Sandalnika nie było, czy że miała nikogo nie wpuszczać? - Czy Sandalnik tu jest? - spytałem. - Chcę się z nim widzieć. - Nikogo - powtórzyła. Z tamtej drugiej bejki Sandalnika wyciągało się informacje znacznie łatwiej. Podarowałem jej lusterko kieszonkowe i staliśmy się przyjaciółmi do grobowej deski. Skoro jej tu nie było, prawdopodobnie oznaczało to, że i Sandalnika tu nie ma. Ale dokąd ich poniosło? - Jestem reporterem - powiedziałem i wetknąłem jej w łapy moją kartę identyfikacyjną. - Pokaż mu to. Sądzę, że zechce ze mną porozmawiać. Spojrzała na kartę i przeciągnąwszy brudnawo wyglądającym paluchem po gładkim plastyku odwróciła ją na drugą stronę. - Gdzie on jest? Gdzieś koło Spine? Bejka z powrotem odwróciła kartę frontową stroną do góry. Tym samym paluchem dziobnęła w bolo-godło gorącej linii, jak gdyby chciała go wetknąć pomiędzy trójwymiarowe litery. - Gdzie jest Lacau? Gdzie Howard? Gdzie Sandalnik? Podniosła kartę bokiem do góry i przyjrzała się jej wzdłuż krawędzi. Przekręciła ją dookoła, gapiąc się na litery, i znowu odwróciła bokiem, powoli, obserwując jak zanika efekt trójwymiarowości. - Słuchaj - odezwałem się - możesz sobie ją zatrzymać. Daję ci ją w prezencie. Tylko powiedz swojemu szefowi, że tu jestem. Usiłowała wydłubać trójwymiarowe litery czubkiem swego czarnego paznokcia. Nie powinienem był w ogóle dawać jej tej karty do ręki. Rozpiąłem plecak, wydostałem butelkę Coke i wyciągnąłem rękę ku bejce, tak że flaszka zawisła po tej stronie, tuż przy bramie. Rzeczywiście, podniosła wzrok znad karty, na tyle czasu, ile potrzebowała, żeby wyciągnąć łapę po flaszkę. Cofnąłem się o krok. - Gdzie są kopacze? - zapytałem i w tym momencie przypomniałem sobie, że u bejów wszystkie sprawy załatwiają osobniki żeńskie - o ile wykonywanie poleceń suhundulów i spijanie Coca-Coli można nazwać sprawami - a w każdym razie większą część dnia spędzały na nogach. Osobnicy męscy spali, a bejki ignorowały ich i wszystkich innych mężczyzn, którzy nie wydawali im bezpośrednich poleceń - ale kobietę mogły zauważyć. - Gdzie jest Evelyn Herbert? - spytałem więc. - Wielka chmura - powiedziała bejka. Wielka chmura? Co to mogło znaczyć? Pora gwałtownych burz, nasycających pustynne piaski wodą, już minęła. Pożar? Statek? - Gdzie? - spytałem. Wyciągnęła rękę po butelkę Coke. Pozwoliłem jej prawie dosięgnąć flaszki. - Gdzie wielka chmura? Wskazała na wschód, tam, gdzie wylew lawy uformował niski, podłużny grzbiet. W płaskiej niecce poza nim lądowały statki. A jeśli jakiś inny statek odpowiedział na wezwanie Lacau? Jakiś statek, który już przyleciał i odleciał, a z nim skarb i ekipa? - Statek? - zapytałem. - Nie - odrzekła i próbowała chwycić Coke przez kratę. Wielka chmura. Dałem jej. Wycofała się na frontowe schody głównego budynku i usiadła. Łapczywie pociągnęła haust Coke, a drugą ręką obracała w kółko kartę prasową, tak żeby błyszczała w świetle słońca. - Od jak dawna ona tam jest? - zapytałem. Zachowywała się tak, jakby mój głos w ogóle do niej nie dotarł. Po drodze na grzbiet doszedłem do przekonania, że bejka widziała trąbę powietrzną. Nie chciałem uwierzyć w to, że statek już był i odleciał z zespołem i ze skarbem. Jeśli chodziło jej o statek, to możliwe, że wciąż tam jeszcze był. Nie było statku. Nawet zanim dotarłem na sam wierzch grzbietu, mogłem dojrzeć półmilowy okrąg spieczonego pyłu tam, gdzie zawsze lądowali statkami, i było tam pusto, ale szedłem dalej pod górę. I wielka chmura tam była. Kopuła w plastikowego muślinu pośrodku niecki. Po jej dalszej stronie stał zaparkowany land rover konsula i kilka pojazdów gąsienicowych, których zapewne używali do przewiezienia skarbu ze Spine. Ukryłem dżipa za blokiem lawy i dopóty skradałem się pomiędzy skałami, aż mogłem zajrzeć prosto we frontowe drzwi. Dwóch suhundulów pilnowało namiotu, co jak dotychczas stanowiło najlepszy dowód na to, że skarb był. Jedyna zasada, jaką kierowała się Komisja, przewidywała, iż połowę wszystkiego dostaje rząd archeologów, a tak zwani “tubylcy” resztę. Sandalnik wolał mieć pewność, że dostanie swoją połowę. Zaskoczyło mnie, że Howard nie wystawił też warty, jako że przepisy mówiły, iż jakiekolwiek kombinacje ze skarbem oznaczały przepadek całej części należnej stronie, która popełniła wykroczenie. W Lisii strażnicy praktycznie siedzieli na tamtych biednych szkieletach i glinianych skorupach, pilnując, żeby ktoś nie zwinął do kieszeni piszczela, i zarazem mając nadzieję, że ktoś to zrobi, co by dawało podstawę do zajęcia całego skarbu w trybie zaocznym. Nigdy bym nie dał rady przejść przez strażników Sandalnika. Jeśli chciałem mieć swój reportaż, musiałem wejść kuchennymi drzwiami. Przekradłem się z powrotem aż na wysokość dżipa, a potem w dół, po zboczu grzbietu, trzymając się, na ile się tylko dało, za skałami. Sprzętu do odpalania nie zabrałem. Nie chciałem, żeby ktoś mi go skonfiskował uznając, że odpalanie reportażu jest kombinowaniem ze skarbem. Poza tym w czarnej lawie było pełno dziur o ostrych krawędziach; wolałem nie ryzykować, że upuszczę i rozwalę sprzęt. Dopóki się dało, skradałem się pod osłoną skał, a potem przebiegłem przez otwartą łachę piasku do ściany kopuły po stronie przeciwnej w stosunku do land rovera Lacau i dałem nura pod zewnętrzną warstwę muślinu. Namiot nie miał tylnego wejścia. Spodziewałem się tego. Zespół z Lisii używał takiego samego na magazyn swoich glinianych garnków, a tam można się było dostać do środka jedynie pod tkaniną przy podstawie. Ale tu “wielka chmura” miała ściany ciasno obstawione skrzynkami i sprzętem. Skradałem się wzdłuż ściany namiotu, dopóki nie natrafiłem na miejsce, gdzie plastyk trochę się poddawał, i tu rozciąłem go scyzorykiem. Zajrzałem przez rozcięcie, zobaczyłem tylko odległą o parę kroków następną ścianę z plastykowego muślinu i przecisnąłem się do środka. Przeraziłem prawie na śmierć małą bejkę, która stała tuż obok. Rozpłaszczyła się o jedną ze skrzyń, kurczowo ściskając w dłoni butelkę po Coke ze słomką w środku. Ona też mnie przestraszyła. - Cśśś - powiedziałem, przykładając palec do ust, ale nawet nie krzyknęła. Szukając zbawienia w kurczowym ściskaniu butelki zaczęła się chyłkiem wycofywać. - Hej - powiedziałem łagodnie - nie bój się. Ty mnie znasz. Skoro tu była druga bejka, to teraz już wiedziałem, gdzie się podział Sandalnik. Tamtą starą przy bramie musieli zostawić do pilnowania warowni, kiedy sami byli tutaj. - Pamiętasz, jak ci dałem lusterko? - szepnąłem. - Gdzie jest twój szef? Gdzie jest Sandalnik? Zatrzymała się i spojrzała na mnie swymi dużymi, szeroko otwartymi oczyma. - Lusterko - powiedziała i skinęła głową, ale nie podeszła bliżej, choć nieco poluźniła kurczowy uścisk dłoni na butelce. - Gdzie jest Sandalnik? - zapytałem ponownie. Brak odpowiedzi. - Gdzie są kopacze? - pytałem dalej. Nadal żadnej odpowiedzi. - Gdzie jest Evelyn Herbert? - Evelyn - odezwała się i wyciągnęła jedną z brudnawo wyglądających łapek w kierunku plastykowej zasłony. Zanurkowałem przez fałdy tkaniny. Ta część namiotu była ze wszystkich stron otoczona plastykowym muślinem, co tworzyło jakby osobną izbę o niskim sklepieniu. Rozstawione pod ścianami namiotu skrzynki przesłaniały nieomal całkowicie wieczorne światło i prawie nic nie widziałem. Przy ścianie wisiało coś na kształt hamaka, zasłoniętego dodatkową warstwą plastykowej tkaniny. Dosłyszałem czyjś ciężki, nierówny oddech. - Evelyn? - odezwałem się. Bejka weszła za mną do izby. - Czy tu jest światło? - zapytałem. Zanurkowała koło mnie i pociągnęła za sznurek, żeby zaświecić pojedynczą żarówkę zwisającą z plątaniny drutów. Potem wycofała się znowu pod przeciwległą ścianę. Oddech dochodził od strony hamaka. - Evelyn? - odezwałem się, podnosząc plastykową draperię. - Och - powiedziałem, a raczej wyrwało mi się jak jęk. Zasłoniłem usta dłonią, jak gdybym uciekał z pożaru dusząc się, dławiąc się dymem i odsunąłem się od hamaka. Właściwie wpadłem na małą bejkę, tak rozpłaszczoną na słabej ścianie, że pomyślałem, iż przez nią przeleci. - Co jej jest? - schwyciłem bejkę za chudziutkie ramiona. - Co się stało? Śmiertelnie ją wystraszyłem. W ten sposób nic bym z niej nie wycisnął. Puściłem ją, a ona wcisnęła się w plastykowe fałdy ściany tak głęboko, że prawie w nich znikła. - Co jej jest? - szepnąłem, zdając sobie sprawę, że mój głos brzmi przerażająco. - Czy to jakiś wirus? - Klątwa - odpowiedziała bejka i zgasło światło. Stałem w ciemności słysząc rwący się, umęczony oddech Evelyn i swój własny, przerażony, gwałtowny, i na chwilę uwierzyłem bejce. Potem światło znowu się zapaliło, a ja spojrzałem na otoczony plastykiem hamak i już wiedziałem, że stoję o półtora metra od najbardziej bombowego reportażu, jaki mógłbym w życiu dorwać. - Klątwa - powtórzyła mała bejka, a ja pomyślałem “Nie, to nie klątwa. To mój rewelacyjny materiał”. Podszedłem znowu do hamaka, uniosłem dwoma palcami plastykową zasłonę i spojrzałem na to, co niegdyś było Evelyn Herbert. Leżała przykryta naciągniętym pod szyję pikowanym plastykowym kocem, a ręce miała skrzyżowane na piersi. Były pokryte siatką białych, wypukłych pręg, nawet na paznokciach. W zagłębieniach pomiędzy pręgami skóra była tak cienka, że aż przezroczysta. Widziałem żyły i żywą, czerwoną tkankę pod nimi. Cokolwiek to było, pokrywało także jej twarz, nawet powieki i wnętrze otwartych ust. Na policzkach białe pręgi były grubsze, szerzej rozrzucone, i wyglądały na tak miękkie, że pomyślałem, iż lada moment kości wyjdą na wierzch. Skóra mi ścierpła na myśl, że plastyk mógł być zakażony wirusem, że już w momencie wejścia za zasłonę mogłem się zarazić. Otworzyła oczy, a ja tak mocno zacisnąłem dłoń na zasłonie, że nieomal ją zerwałem. Wąziutkie pręgi, tak cieniutkie, że wyglądały jak pajęczyna, pokrywały jej oczy. Nie wiem, czy mnie widziała. - Evelyn - odezwałem się. - Nazywam się Jack Merton. Jestem reporterem. Czy możesz mówić? Wydała zdławiony dźwięk. Nic nie zrozumiałem. Zamknęła oczy, spróbowała ponownie i tym razem zrozumiałem. - Pomóż mi - wyszeptała. - Co mam zrobić? Wydała serię dźwięków, które miały być słowami, ale nie zdołałem pojąć ich znaczenia. Wiele bym dał, żeby translator był tu, a nie w dżipie. Spróbowała się unieść używając mięśni ramion i grzbietu, nawet nie próbując posłużyć się rękoma. Zakasłała wydając okropny, szorstki dźwięk, jak gdyby chciała odchrząknąć, i spróbowała coś powiedzieć. - Mam urządzenie, które pomoże ci mówić - rzekłem. Translator. W samochodzie na zewnątrz. Pójdę przynieść. - Nie - powiedziała wyraźnie, a potem znowu wydała ciąg niezrozumiałych dźwięków. - Nie mogę cię zrozumieć - powiedziałem, a ona nagle sięgnęła i złapała mnie za koszulę. Odskoczyłem tak gwałtownie, że wpadłem na żarówkę i tak ją trzasnąłem, że aż się rozkołysała. Mała bejka chyłkiem przybliżyła się od ściany, żeby lepiej widzieć. - Skarb - powiedziała Evelyn i zaczerpnęła powietrza. Sandalnik. Tru. Cizna. - Trucizna? - zapytałem; światło tańczyło nad nią wściekle. Spojrzałem na przód swojej koszuli. W miejscu, za które złapała, koszula była poszarpana na strzępy, pocięta na długie frędzle przez te pręgi na jej rękach. - Kto cię otruł? Sandalnik? - Pomóż mi - powtórzyła. - Czy to skarb był zatruty, Evelyn? Spróbowała pokręcić głową. - Zanieś... wiadomość. - Wiadomość? Do kogo? - San... alnik - odpowiedziała i jej mięśnie zwiotczały. Kaszląc zapadła się z powrotem w hamaku; pomiędzy kaszlnięciami brała krótkie, urywane oddechy. Odstąpiłem o krok, żeby jej kaszel nie mógł mnie dosięgnąć. - Ale dlaczego? Chcesz powiadomić Sandalnika, że ktoś cię otruł? Dlaczego mam zanieść wiadomość do Sandalnika? Przestała kaszleć; leżała, patrząc na mnie. - Pomóż mi - odezwała się. - Jeśli zaniosę twój list do Sandalnika, to czy powiesz mi, co się stało? Powiesz mi, kto cię otruł? Spróbowała skinąć głową i znowu zaczęła kaszleć. Mała bejka doskoczyła z butelką po Coke, włożyła do niej szklaną słomkę i przechyliła, żeby Evelyn mogła pić. Trochę wody rozlało się jej na brodę i koło ust, a bejka otarła ją rąbkiem swojej brudnawej koszuli. Evelyn znowu spróbowała się podnieść i bejka pomogła jej, otaczając ręką jej pokryte pręgami ramiona. Pręgi na ramionach były równie szerokie, jak te na twarzy, ale nie wyglądało na to, żeby bejka się o nie skaleczyła. Wsunęła słomkę do ust Evelyn. Evelyn zakrztusiła się i znowu zaniosła kaszlem. Bejka poczekała i po chwili spróbowała ponownie i tym razem Evelyn się napiła. Opadła na posłanie. - Tak - powiedziała, wyraźniej niż cokolwiek do tej pory. Lampa. Pomyślałem, że źle zrozumiałem. - Lampa - powtórzyła i spróbowała wskazać ręką. Odwróciłem się i rozejrzałem. Fotoseniczna lampa stała na odwróconym do góry dnem kartonie. Obok niej leżały dwie strzykawki jednorazowe typu spotykanego w apteczkach pierwszej pomocy i plastykowa paczuszka. Bejka podała mi ją. Wziąłem ostrożnie, mając nadzieję, że Evelyn jej nie dotykała, że bejka zapakowała list za nią. Potem znowu spojrzałem na jej ręce i swoją pociachaną koszulę i pojąłem, że mała bejka nie tylko musiała zapakować za nią list, ale zapewne także go napisać. Miałem nadzieję, że da się odczytać. Wcisnąłem paczuszkę do wyłożonego folią futerału używanego przez mnie na zapasowe ładunki do odpalacza i usiłowałem zwalczyć uczucie potrzeby natychmiastowego umycia rąk. - Gdzie on jest? - zapytałem. - Czy tu, w kopule? Znowu spróbowała pokręcić głową. Zaczynałem rozumieć jej gesty, ale znowu zatęskniłem za translatorem, który dałby mi pewność, że dobrze rozumiem to, co ona chce przekazać. - Nie - powiedziała i kaszlnęła. - Nie tu. Warownia. Wioska. - Jest w warowni? Na pewno? Byłem tam dziś po południu. Nie widziałem nikogo oprócz jednej z jego bejek. Westchnęła wydając okropny dźwięk, podobny do furkotania świecy na wietrze. - Warownia. Szybko. - W porządku - powiedziałem. - Spróbuje dotrzeć tam przed nocą. - Szybko - powtórzyła i znowu zaczęła kaszleć. Wylazłem spod zasłony tą samą drogą. Idąc w stronę zewnętrznej ściany namiotu spytałem bejkę, czy Sandalnik rzeczywiście wrócił do warowni. - Na północ - odpowiedziała. - Żołnierze. Można to było zrozumieć na sto sposobów. - Pojechał na północ? - zapytałem. - Warownia - odparła. - Skarb. - Ale jesteś pewna, że nie ma go tu, w namiocie? - Warownia. Żołnierze. Dałem za wygraną. Rozejrzałem się po sali z plastykowych płacht, w której stałem, zastanawiając się, czy powinienem spróbować odnaleźć Howarda, Lacau czy kogokolwiek, zanim zacznę się tłuc po nocy z powrotem do warowni, żeby szukać Sandalnika. Było już prawie ciemno. Gdybym zwlekał jeszcze dłużej, ściemniłoby się zupełnie; poza tym mając list wypalający mi dziurę w kieszeni nie mogłem ryzykować, że zostanę tu zatrzymany przez oburzonego Lacau. Wróciwszy do dżipa mógłbym przynajmniej przeczytać list, a to może by mnie naprowadziło na trop tego, co się tu do cholery działo. Pomyślałem, że jest bardzo możliwe, iż Sandalnik rzeczywiście jest w warowni. Gdyby pojechał na północ, nie zostawiłby swojej bejki. Wylazłem przez zrobione poprzednio rozcięcie i przeskoczyłem truchtem przez spłacheć otwartej równiny pod bezpieczną osłoną skał u podnóża grzbietu. Znalazłszy się tam, wydobyłem pióro-latarkę i skierowałem światło pod nogi, żeby nie wpaść do dziury. W połowie drogi pod górę zatrzymałem się w cieniu długiej, czarnej szczeliny, żeby zaczerpnąć tchu i przeczytać wiadomość. Gdybym czekał z tym, aż wejdę na górę do dżipa, byłoby już ciemno. I tak zresztą musiałem posłużyć się latarką. Wydobyłem z kieszeni futerał na ładunki do odpalacza i zacząłem go rozpinać. - Wracajcie! - huknął głos bezpośrednio pode mną. Rozpłaszczyłem się w szczelinie, niczym bejka Evelyn. Latarka wypadła mi z ręki i potoczyła się do dziury. - Wracajcie! Nie będziecie musieli go dotykać! Ja to zrobię! Wychyliłem nieco głowę i spojrzałem w dół. To był jakiś fenomen akustyczny, spowodowany ukształtowaniem zbocza grzbietu. Lacau wcale nie stał koło mnie. On i dwie krępe postaci w białych szatach, które musiały być suhundulami, znajdowali się po drugiej stronie namiotu, tak daleko, że z trudem mogłem ich dojrzeć w gęstniejącym mroku, choć głos Lacau dochodził do mnie tak wyraźnie, jakby konsul stał tuż pode mną. - Na litość boską, ja sam go pogrzebię! Wy musicie tylko wykopać grób. - Lacau odwrócił się wskazując w stronę namiotu i jego głos zamilkł, jak wyłączony. Czyj grób? Spojrzałem w stronę, w którą wskazywał, i udało mi się dojrzeć niebieskoszary kształt na piasku. Ciało zawinięte w plastyk. - Sandalnik was tu przysłał, żebyście pilnowali skarbu, i w zakres tego wchodzi robienie wszystkiego, co wam każę - ciągnął Lacau. - Kiedy tylko wróci, ja... Nie dosłyszałem reszty, ale cokolwiek powiedział, nie przekonało ich. Nadal wycofywali się tyłem, a po chwili odwrócili się i pomknęli biegiem. Cieszyłem się; że było prawie ciemno, przez co nie mogłem ich widzieć dokładnie. Na widok suhundulów zawsze dostawałem dreszczy. Pasma wysadzonych muskułów falują pod ich skórą, szczególnie na twarzach, rękach i stopach. Kiedy Bradstreet odpala artykuły o suhundulach, pisze, że to wygląda jak pręgi albo otarcia od liny, ale plecie bzdury. To wygląda jak węże. Sandalnik nie jest taki najgorszy - ma tego pełno na stopach, co Bradstreet odpalając artykuł o nim przyrównał do sandałów - przez co Sandalnik zarobił swoje imię - ale na twarzy nie ma prawie wcale. Sandalnik. Musi być w warowni, bo Lacau powiedział “kiedy tylko wróci”. Żaden z nich nie patrzył w moją stronę, więc wlazłem na górę i za grzbiet, tak cichutko, jak się dało, na wypadek, gdyby numer z echem działał w obie strony. Na zachodzie wciąż było jeszcze dosyć światła, żeby przy nim jechać. Pomyślałem, żeby zatrzymać się po drodze, włączyć reflektory i w ich blasku przeczytać list Evelyn, ale nie chciałem, żeby Lacau zobaczył moje światła i domyślił się, gdzie byłem. Doszedłem do wniosku, że zdążę przeczytać list przy jakimś świetle we wsi, zanim dotrę do Sandalnika. Nie włączałem reflektorów aż do chwili, kiedy nie mogłem już dostrzec własnej ręki trzymanej przed nosem, a kiedy w końcu je włączyłem, okazało się, że praktycznie rzecz biorąc władowałem się na wioskowy mur. Nie było na nim żadnych świateł. Zostawiłem w dżipie włączone reflektory żałując, że nie mogę nim wjechać do wsi. Gdy tylko znalazłem się w obrębie murów, zobaczyłem latarnię wywieszoną w mojej obecności przez bejkę. Było to jedyne światło w całej wsi i nadal panowała cisza jak po masakrze. Może już odkryli, co leżało w hamaku pod plastykową kopułą, i dali drapaka jak suhundulscy strażnicy. Poszedłem pod bramę Sandalnika i przyjrzałem się latarni. Gdyby nie to, że wisiała odrobinę dalej, niż mogłem sięgnąć, zdjąłbym ją z haka i odszedł w zacisze bocznej ulicy, gdzie mógłbym przeczytać wiadomość nie będąc widzianym przez nikogo. Z Sandalnikiem włącznie. Nie sądziłem, żeby potraktował zbyt grzecznie kogoś otwierającego jego osobistą pocztę. Oparłem się o ścianę i wyciągnąłem futerał na ładunki do odpalacza. - Nikogo nie ma - odezwała się bejka. Nadal miała w ręce kartę prasową. Karta wyglądała na nadgryzioną po brzegach. Chyba przez cały czas od popołudnia siedziała na schodach próbując wydłubać trójwymiarowe litery. - Muszę się zobaczyć z Sandalnikiem - powiedziałem. Wpuść mnie. Mam dla niego wiadomość. Przypatrywała się z zaciekawieniem futerałowi. Wpakowałem go z powrotem do kieszeni. - Wpuść mnie - powtórzyłem. - Idź do Sandalnika i powiedz mu, że tu jestem i chcę się z nim zobaczyć. Powiedz mu, że mam dla niego list. - List - powtórzyła bejka gapiąc się na kieszeń, w której zniknął futerał. Dałem za wygraną i wyciągnąłem futerał z kieszeni. Wyjąłem plastykowy pakiecik i pokazałem jej. - Wiadomość. Dla Sandalnika. Wpuść mnie. - Nikogo nie ma. Ja wezmę. - Jej ręka strzeliła przez żelazną kratę. Cofnąłem paczuszkę szybkim ruchem. - Wiadomość nie dla ciebie. Dla Sandalnika. Zaprowadź mnie do Sandalnika. Ale już. Przestraszyłem ją. Cofnęła się od kraty ku schodom. - Nikogo nie ma - powiedziała i usiadła. Zaczęła obracać kartę w kółko w brudnawo wyglądających łapkach. - Coś ci dam - powiedziałem. - Jeśli zaniesiesz wiadomość do Sandalnika, to coś ci dam. Coś lepszego niż karta prasowa. Podeszła z powrotem do kraty, nadal spoglądając podejrzliwie. Nie miałem pojęcia, co z rzeczy, które miałem przy sobie, mogłoby się jej spodobać. Pogrzebałem w kieszeni mojej poszarpanej koszuli i wydobyłem pióro z trójwymiarowym napisem. - Dam ci to - powiedziałem, wysuwając w jej stronę pióro na dłoni. - Powiedz Sandalnikowi, że mam dla niego wiadomość. Żeby lepiej zrozumiała, o co chodzi, wysunąłem na dłoni także pakiecik. - Wpuść mnie - dodałem. Była szybsza niż atakujący wąż. W jednym momencie skradała się do przodu, gapiąc się na pióro. W następnym już miała pakiecik. Porwała latarnię z haka i wbiegła po schodach. - Zaraz, poczekaj... - zawołałem. Zatrzasnęły się za nią drzwi. Zapadła kompletna ciemność. Znakomicie. Bejka zrobi sobie z listu fajną przekąskę, ja nie przybliżyłem się ani o krok do zdobycia materiału, a do czasu, kiedy wrócę do kopuły, Evelyn zapewne zdąży umrzeć. Wymacywałem sobie drogę po ścianie, dopóki nie zobaczyłem świateł dżipa. Zaczynały już słabnąć. Znakomicie. Teraz do kompletu doszedł akumulator. Nie byłbym zaskoczony, gdybym zastał na siedzeniu Bradstreeta odpalającego artykuł na moim sprzęcie. Nie miałem żadnych szans na znalezienie powrotnej drogi do kopuły w kompletnej ciemności, jaka panuje na Kolchidzie nocą, więc zostawiłem włączone światła i miałem nadzieję, że Lacau nie zobaczy, jak nadjeżdżam. Nawet z reflektorami dwa razy zakopałem się dżipem i przyładowałem w blok lawy, który w ogóle nie rzucał cienia. Zrzuciłem podartą koszulę i zostawiłem ją w samochodzie. Zejście w ciemności z grzbietu ze sprzętem do odpalania i translatorem zajęło mi całą wieczność, a rozcięcie, które przedtem zrobiłem w ścianie namiotu, okazało się za małe, żebym się w nie zmieścił razem z nieporęcznymi pudłami. Postawiłem je na ziemi, przecisnąłem się tyłem przez dziurę i wciągnąłem za sobą skrzynkę z odpalaczem. Zarzuciłem translator na ramię. - Co ci zajęło tyle czasu, Jack? - odezwał się Lacau. Strażników Sandalnika nie ma już od paru godzin. Wiem, że nie powinienem był namawiać ich do pomocy. Teraz oni dali dyla, a ty się tu zwaliłeś. Czy Bradstreet też tu jest? Odwróciłem się. Lacau stał za mną. Wyglądał, jakby nie spał od tygodnia. - Może zróbmy tak: ty natychmiast wyjdziesz tędy, którędy wlazłeś, a ja będę udawał, że cię nigdy nie widziałem. - Jestem tu, żeby zrobić reportaż - odparłem. - Chyba nie myślisz poważnie, że się stąd wyniosę, zanim go zrobię, co? Chcę się widzieć z Howardem. - Nic z tego. - Mam prawo do informacji - powiedziałem i sięgnąłem automatycznie po kartę prasową, którą zapewne właśnie w tym momencie przeżuwała bejka. Jeśli nie napoczęła już listu Evelyn. - Nie masz prawa zabronić reporterowi gorącej linii dostępu do osób związanych z treścią reportażu. - On nie żyje. Pochowałem go dziś po południu. Usiłowałem mieć taką minę, jakbym przyszedł robić reportaż o skarbie, jak gdybym nigdy nie widział okropności spoczywającej w hamaku w hali, i zdaje mi się, że udawało mi się nieźle, bo Lacau nie wyglądał, jakby coś podejrzewał. Może przestał już odczuwać szok i nie spodziewał się tego po mnie. Albo może po prostu wyglądałem tak, jak powinienem. - Nie żyje? - powtórzyłem i spróbowałem sobie przypomnieć, jak wyglądał, ale przed oczyma stanęło mi tylko to, co zostało z twarzy Evelyn i jej ręce zaciśnięte na mojej koszuli i nawet nie przypominające rąk. - A co z Callenderem? - Też nie żyje. Wszyscy nie żyją, oprócz Borchardta i Herbert, a ci dwoje nie mogą mówić. Za późno tu przyjechałeś. Pasek translatora wcinał mi się w gołe ramię; zmieniłem pozycję, żeby go poprawić. - Co to jest? - zaciekawił się - translator? Czy to może coś zrobić ze zniekształconą mową? Kiedy ktoś nie może mówić z powodu... czy to może to załatwić? - Owszem - odpowiedziałem. - Co tu jest grane? Co się stało Howardowi i reszcie? - Konfiskuję twój sprzęt do odpalania - powiedział Lacau. - I translator. - To ci nie przejdzie - odrzekłem i zacząłem się cofać. Reporterzy gorącej linii mają prawnie zagwarantowany dostęp do informacji. - Tutaj nie mają. Oddawaj translator. - Po co ci? Zdawało mi się, że wspominałeś, że Borchardt i Herbert nie mogą mówić. Lacau sięgnął za plecy. - Podnieś odpalacz i idź tędy - powiedział i wyciągnął fotoseniczny miotacz ognia sklecony z czegoś, co wyglądało jak butelka po Coca-Coli i lusterko, słowem jeden z tych samopałów, z których suhundule zmasakrowali wszystkich. Lacau przechylił go tak, że lusterko znalazło się tuż pod wiszącą nad nami żarówką. Wziąłem sprzęt do odpalania. Poprowadził mnie przez labirynt kartonów i skrzynek daleko od Evelyn, na środek namiotu. Ponad miejscem, gdzie, jak przypuszczałem, mógł leżeć Borchardt w hamaku takim jak Evelyn, rozpięty był plastykowy muślin. Jeśli Lacau myślał, że mnie skołował, to się mylił. Z łatwością mógłbym znaleźć Evelyn. Wystarczyło pójść za podobną do sieci plątaniną przewodów elektrycznych. Środkowa część namiotu wyglądała jak magazyn - wszędzie sterty pootwieranych skrzynek, a pomiędzy nimi cały ekwipunek archeologów: łopaty, kilofy i przesiewacze. W jednym z kątów, obok kupy spłaszczonych pudeł leżały na skłębionej stercie ich plecaki i śpiwory. Pośrodku stała klatka ze stalowych prętów, a naprzeciw niej, dokładnie pod następną plątaniną przewodów elektrycznych i podłączona do niej - lodówka. Była to duża, dwudrzwiowa sztuka typu przemysłowego; mógłbym iść o zakład, że pochodziła z zakładu butelkowania Coca-Coli. Ani śladu skarbu, chyba że już był zapakowany. Albo przechowywany w lodówce. Zastanawiałem się, po co ta klatka. - Postaw sprzęt - powiedział Lacau i znowu zaczął manipulować lusterkiem. - Właź do klatki. - Gdzie jest twój odpalacz? - Nie twój interes. - Poczekaj - powiedziałem. - Ty masz swoją robotę, a ja swoją. Ja chcę tylko zrobić reportaż. - Reportaż? - powtórzył Lacau. Wepchnął mnie do klatki. - A może o tym napisz reportaż: przed chwilą zetknąłeś się ze śmiercionośnym wirusem i musisz przejść kwarantannę. Powiedziawszy to sięgnął w górę i wyłączył światło. Ludzie, jak ja świetnie umiem znaleźć materiał do reportażu. Najpierw bejka Sandalnika, trraz Lacau, a w sprawie wyjaśnienia, co się tutaj dzieje, nie byłem mądrzejszy niż wtedy, kiedy siedziałem w Lisii - i brakowało mi pewnie tylko paru godzin do wyjaśnienia, co zżerało Evelyn. Przez chwilę łomotałem w kratę z prętów i wrzeszczałem do Lacau, żeby przyszedł. Potem pokombinowałem trochę z kłódką i jeszcze trochę powrzeszczałem, ale nie widziałem ani nie słyszałem nic oprócz świszczącego warkotu lodówki. Tylko po tym, że przestawała pracować, poznawałem, że wysiadała elektryczność, co zdarzyło się najmarniej czterokrotnie w ciągu nocy. Po jakimś czasie skuliłem się w kącie klatki i spróbowałem zasnąć. Gdy tylko zrobiło się widno, rozebrałem się i obejrzałem całe ciało, szukając siatki pręg. Nic nie znalazłem. Naciągnąłem z powrotem portki i buty, nagryzmoliłem liścik na kartce z notesu i zacząłem znowu łomotać klatką. Weszła bejka; niosła tacę. Na tacy leżała sucha pajda miejscowego chleba, jeszcze bardziej obeschnięty kawałek sera i stała butelka Coke z wetkniętą słomką. Miałem nadzieję, że to nie była ta sama słomka, przez którą piła Evelyn. - Kto tu jeszcze jest? - spytałem bejkę, ale wyglądała na spłoszoną. Musiałem ją zdrowo nastraszyć poprzedniego wieczoru. Uśmiechnąłem się do niej. - Pamiętasz mnie, prawda? Dałem ci lusterko. Nie odpowiedziała uśmiechem. - Czy są tu jeszcze inne bejki? Postawiła tacę na kartonie i zaczęła mi wtykać chleb przez kratę, po kawałeczku. - Jakie inne bejki są tu oprócz ciebie? Nie mogła przecisnąć butelki po Coke przez pręty bez porozlewania całej zawartości. Po dłuższej chwili jej bezskutecznych prób odezwałem się: - Posłuchaj, lepiej zróbmy to razem. - Pochyliłem się ku kracie i ssałem przez słomkę, a ona trzymała butelkę. Kiedy skończyłem, odezwała się: - Tylko ja. Żadnych bejek. Tylko ja. - Słuchaj - powiedziałem - chcę, żebyś zaniosła wiadomość do Lacau. Nie odpowiedziała, ale przynajmniej nie wycofała się. Wyciągnąłem moje wierne pióro z holograficznym nadrukiem; trzymałem je blisko przy sobie. Nie miałem zamiaru popełnić takiego samego błędu, jak poprzedniego wieczoru. - Dam ci to pióro, jeśli zaniesiesz wiadomość do Lacau. Cofnęła się i stała zaparta plecami o lodówkę, pożerając pióro czarnymi oczyma. Napisałem nim imię Lacau na liście i wsunąłem pióro z powrotem do kieszeni; odprowadziła je zafascynowanym wzrokiem. - Dałem ci lusterko - powiedziałem. - Dam ci to. Rzuciła się do przodu, by porwać list, który trzymałem w wyciągniętej ręce; dokończyłem śniadanie dumając, co się mogło stać z listem, który dałem bejce Sandalnika. Kiedy znów się obudziłem, było już zupełnie widno, dzięki czemu zdołałem zauważyć wiele rzeczy przeoczonych poprzedniego wieczoru. Mój sprzęt do odpalania był nadal tu, po drugiej stronie sterty śpiworów, ale translatora nie zobaczyłem nigdzie. Jedna ze skrzynek, nieduża, stała tuż obok klatki. Przecisnąłem rękę przez kwadratowe oko kraty i przyciągnąłem skrzynkę na tyle blisko, żeby móc zerwać taśmę zabezpieczającą. Zastanawiałem się, kto zapakował skarb. Zespół Howarda? Czy też zaczęli padać jak muchy, kiedy tylko go znaleźli? Skrzynka wyglądała za dobrze jak na robotę suhundulów. Przypominała styl Lacau, ale po cóż on miałby się zajmować pakowaniem? Jego robota polegała na tym, żeby uchronić skarb przed grabieżą. Taśma ochronna, pikowany muślin, styropian - bardzo porządne pakowanie. Wcisnąłem do oporu rękę w oko kraty, drugą przechyliłem skrzynkę trochę do przodu i udało mi się coś złapać. Wyciągnąłem zdobycz ze skrzynki. Był to jakiś wazon. Trzymałem go za długą wąską szyjkę; tkwiła w nim srebrna rurka wykonana jako stylizowany kwiat, może lilia, rozszerzająca się, a potem zwężająca przy zakończonym otworem czubku. Boki rurki pokrywał grawerunek wykonany cieniutką kreską. Sam wazon zrobiono z jakiejś błękitnej ceramiki, cienkiej, niczym skorupka jaja. Zawinąłem go w muślin i włożyłem z powrotem do skrzynki. Pogrzebałem jeszcze trochę w styropianowych balonikach i wydobyłem przedmiot, który przypominał skrzyżowanie jednego z glinianych garnków z Lisii z czymś, co bejka wypluła po lekkim przeżuciu. - To pieczęć z drzwi grobowca - odezwał się Lacau. Według Borchardta ten napis głosi: “Strzeżcie się klątwy królów i strażników, która obraca ludzkie marzenia w krew”. - Wyjął glinianą tabliczkę z moich rąk. - Dostałeś mój list? - zapytałem usiłując wyciągnąć ręce spomiędzy prętów. Obtarłem sobie nadgarstek; zaczął krwawić. - No więc? Dostałeś list? Rzucił we mnie przeżutym zwitkiem papieru. - Mniej więcej - odezwał się. - Bejki lubią się interesować rzeczami, które się im daje. Co było w liście? - Chcę ubić z tobą interes. Lacau zaczął pakować pieczęć z powrotem do skrzynki. - Już umiem obsługiwać translator. Sprzęt od odpalania także. - Nikt nie wie, że tu jestem - powiedziałem. - Przekazywałem artykuły ziemia-ziemia do Lisii. Odpalane były stamtąd. - Jakiego typu artykuły? - Wyprostował się, nadal trzymając w dłoni pieczęć grobową. - Wypełniacze. Miejscowa przyroda, stare wywiady. Komisja. Sieczka dla publiki. - O Komisji? - zaciekawił się; drgnął gwałtownie, pieczęć nieomalże wypadła mu z rąk, ale złapał ją w ostatniej chwili. Pomyślałem, że chyba kiepsko się czuje. Wyglądał okropnie. - Mam w Lisii instalację przekaźnikową. Moje transmisje przechodzą przez nią i Bradstreet myśli, że siedzę ciągle w Lisii. Jeśli przestanę odpalać artykuły, skapuje, że coś się dzieje. Ma Jaskółkę. Może tu być nawet jutro. Lacau ostrożnie włożył pieczęć do skrzynki i obłożył ją balonikami. Zamknął skrzynkę, zakleił przylepcem i założył taśmę ochronną. - Na czym ma polegać ten interes? - Zacznę znowu wysyłać teksty i to przekona Bradstreeta, że jestem nadal w Lisii. - A co w zamian? - Powiesz mi, co jest grane. Pozwolisz na wywiady z ekipą. Dasz mi bombowy materiał. - Możesz przytrzymać Bradstreeta do pojutrza? - A co ma być jutro? - Możesz? - Mogę. Zastanowił się. - Statek przyleci tu jutro rano - powiedział powoli. - Będę potrzebował pomocy przy załadunku. - Pomogę ci. - Żadnych wywiadów na osobności, zakaz samodzielnej obsługi odpalacza. Cenzuruję teksty, które będziesz wprowadzać. - Zgoda - powiedziałem. - Nie robisz o tym artykułu, dopóki nie odlecimy z Kolchidy. Byłem gotów zgodzić się na wszystko. Tu już nie szło o nieprzyjemności na skalę lokalną, o to, że jakiś drobny kacyk struł paru cudzoziemców. Tu się kroił taki numer, jakiego jeszcze w życiu nie miałem i zgodziłbym się ucałować wężowe stopy Sandalnika, żeby ten numer dorwać. - Załatwione - powiedziałem. Lacau wziął głęboki oddech. - Znaleźliśmy skarb w Spine - zaczął. - Trzy tygodnie temu. Grobowiec księżniczki. Jest wart... nie wiem ile. Większość artefaktów jest ze srebra, a samej ich wartości archeologicznej nie da się ocenić. Tydzień temu, dwa dni po tym, jak skończyliśmy opróżnianie grobowca i przewożenie wszystkiego tu, gdzie mogliśmy nad tym pracować, zespół... na coś zachorował. Jakiś rodzaj wirusa. Tylko zespół. Ani przedstawiciel Sandalnika, ani tragarze, którzy przetransportowali wszystko ze Spine. Nikt spoza zespołu. Sandalnik twierdzi, że sami otworzyli grobowiec, nie czekając na zgodę tubylców. Tu przerwał. - A jeśli rzeczywiście tak zrobili - odezwałem się - oznaczałoby to, że złamali prawo i Sandalnik dostaje wszystko. Wygodne. A gdzie był przedstawiciel Sandalnika, kiedy rzekomo to wszystko miało miejsce? - To była jego bejka. Pojechała z powrotem po Sandalnika. Zespół został, żeby pilnować skarbu. Howard przysięga... przysięgał, że nie weszli, że czekali, aż przyjedzie Sandalnik ze swoimi karawaniarzami. Mówi... mówił, że zespół otruto. A Evelyn powiedziała “Tru. Cizna. Sandalnik.” - Sandalnik twierdzi, że to był jakiś rodzaj trucizny-pułapki umieszczonej w grobowcu przez starożytnych i że zespół zetknął się z nią, kiedy nielegalnie otworzono grobowiec. - Czy Howard powiedział, kto ich otruł? - spytałem. - Nie. Ta... to, co złapali, rzuciło się im na gardła. Howard już po pierwszym dniu zupełnie nie mógł mówić. Evelyn Herbert jeszcze może, ale bardzo trudno ją zrozumieć. Dlatego potrzebowałem translatora. Muszę z nią porozmawiać i dowiedzieć się, jak ich otruto. Myślałem o tym, co powiedział. Jakaś trucizna-pułapka w grobowcu. Skąd ja to znałem. Odpalałem artykuły o truciznach, które starożytni wszystkich kultur umieszczali w swoich grobowcach, żeby powstrzymać profanatorów od ich plądrowania, o truciznach kontaktowych, które umieszczali na samych artefaktach. A ja miałem w rękach pieczęć grobową. Lacau przypatrywał mi się. Powiedział: - Pomagałem transportować skarb ze Spine. Tragarze także. No i zajmowałem się ciałami. Używałem natryśniętych rękawiczek, ale to by mnie nie zabezpieczyło przed infekcją drogą powietrzną albo kropelkową. Cokolwiek to jest, nie sądzę, żeby było zaraźliwe. - Myślisz, że to trucizna, jak twierdził Howard? - spytałem. - Oficjalnie zajmuję stanowisko, że to jest wirus, który znajdował się w grobowcu, i że cała grupa z przedstawicielem Sandalnika włącznie była wystawiona na jego działanie, kiedy otwarto grobowiec. - No i Sandalnik. - Bejka Sandalnika weszła do grobowca wcześniej niż on sam. Po niej weszła ekipa. Potem Sandalnik. Oficjalnie zajmuję stanowisko, że wirus był beztlenowcem i utracił zjadliwość w kilka minut po wpuszczeniu powietrza do grobowca. - Ale sam w to nie wierzysz? - Nie wierzę. - To po co zajmować takie stanowisko? Dlaczego nie oskarżyć Sandalnika? Jeśli chodzi ci tylko o skarb, to to ci zagwarantuje, że go dostaniesz. Komisja... - Komisja zamknie planetę i zbada zarzuty. - I tego chcesz uniknąć? Miałem jeszcze ochotę zapytać dlaczego, ale skapowałem, że lepiej byłoby najpierw wyjść z klatki. - Ale jeśli to jest wirus, to jak tłumaczysz fakt, że bejka go nie złapała? - Różnice w wielkości i metabolizmie ciała. Ogłosiłem kwarantannę i Sandalnik na to poszedł, mniej więcej. Zgodził się dać nam dodatkowo tydzień, zanim wniesie skargę do Komisji, dla uwzględnienia różnicy w czasie inkubacji u bejki. Tydzień kończy się pojutrze. Jeśli bejka dostanie tego w ciągu dwóch dni... Co tłumaczyło, dlaczego bejka Sandalnika była tu, na kwarantannie z archeologami, podczas gdy nikt inny, nawet strażnicy Sandalnika, nie przekroczyłby progu namiotu. Nie pielęgnowała więc Evelyn; była ostatnią nadzieją całej ekspedycji. I nie zachoruje na nic. Sandalnik zgodził się na przedłużenie kwarantanny. Chętnie przystał na zostawienie jej z zespołem. Nigdy by na to nie poszedł, gdyby przypuszczał, że jest choćby najmniejsza szansa, że ona też zachoruje. A zatem takiej szansy nie było. Chyba że Evelyn wiedziała, co było trucizną. Chyba że zagroziła, iż otruje bejkę Sandalnika. Chyba że właśnie to było w jej liście. - Dlaczego on po prostu nie zabił od razu zespołu w grobowcu? - zapytałem. - Jeśli chodzi mu tylko o skarb, to dlaczego nie zadbał o to, żeby pogrzebała ich lawina skalna, albo o coś innego, co mógłby nazwać wypadkiem? - Bo to by nadal oznaczało śledztwo. Nie mógł tego ryzykować. Miałem na końcu języka pytanie, dlaczego nie mógł, ale pomyślałem o czymś ważniejszym. - A gdzie on w końcu jest? - Pojechał na północ, do Khamsin, po armię. Khamsin. A więc ostatecznie Sandalnika nie było w warowni i zapewne mniej więcej teraz bejka spożywała smakowity posiłek z listu Evelyn. A kiedy on pojawi się w Khamsin, nic, co mógłbym wymyślić, nie zdoła przekonać Bradstreeta, że nic się nie dzieje. Zastanawiałem się, czy Lacau już na to wpadł. Otworzył klatkę. - Pójdziesz ze mną do Evelyn Herbert. - powiedział. - Ale najpierw masz nadać artykuł. - W porządku - odparłem. Już przedtem podjąłem decyzję, co wyślę. Nie będę mógł wykołować Bradstreeta, ale może wpuszczę go w kanał na tyle czasu, ile mi było trzeba, żeby zrobić mój bombowy reportaż. - Najpierw chcę wydruk - powiedział Lacau. - Ten odpalacz nie robi wydruków - odparłem. - Ale można włączyć blokadę, wprowadzić tekst i wykasować, co zechcesz, na monitorze, zanim to odpalimy. Pokazałem mu klawisz “blokada”. - W porządku - powiedział. - Włączę trzymanie blokady - dodałem, ale trzymał palec na klawiszu przez cały czas wprowadzania tekstu. Wystukałem kod “Pilne. Poufne” i wiadomość “Ważne wydarzenia w Spine. Rezerwować dwanaście kolumn” - Próbujesz go wyciągnąć do Spine? - odezwał się Lacau. - To się nie uda. Zobaczy kopułę. Zresztą i tak nie może odkodować urzędowej wiadomości. - Oczywiście, że może. Jak myślisz, skąd wiedziałem, że do ciebie leci statek? Ale on także wie, że ja wiem, co on może, i nie uwierzy w tę informację. Zaraz będzie ta, w którą uwierzy. Wystukałem kod transmisji naziemnej, wprowadziłem tekst i zaczekałem, aż odpalacz zawiadomi mnie, że materiał nie może wyjść. Nie mógł, dopóki Lacau nie puścił klawisza “blokada”; nawet nie musiałem go o to prosić. Podniósł rękę, objął dłonią podbródek i obserwował ekran. Odczekałem tyle czasu, ile potrzebowałem do rozważenia, jakie jest prawdopodobieństwo, że Bradstreet zignoruje lokalną wiadomość nie opatrzoną nagłówkiem “pilne”, i w końcu uznałem, że lepiej pchnąć to jako zwykły tekst. “Wracam najszybciej, jak mogę. Grać na zwłokę” wystukałem. Podpisałem to “Jacuś”. - Do kogo idzie ta wiadomość? - spytał Lacau. - Do nikogo. W swoim namiocie mam zainstalowany przekaźnik. Wprowadzi tekst do pamięci i przytrzyma go. Rano wprowadzę artykuł o Spine. Będzie nadany stąd, czyli z miejsca leżącego o dzień drogi od Spine. - Tak że on pomyśli, że robisz właśnie to, co mówiłeś. Jedziesz do Lisii. - Dokładnie. Czy zobaczę wreszcie Evelyn Herbert? - Tak - powiedział i ruszył w głąb labiryntu skrzynek i przewodów elektrycznych, a ja za nim. W połowie drogi stanął i jak gdyby dopiero coś sobie przypomniał, powiedział: - To... to, czego oni dostali, jest dość paskudne. Wyglądają... wolę, żebyś się na to przygotował. - Jestem reporterem - odparłem, żeby w przypadku, gdybym nie wyglądał na dostatecznie przerażonego, pomyślał sobie, że to dlatego, iż przywykłem do oglądania okropnych rzeczy. Moja zapobiegliwość okazała się jednak zbędna. Nie miałem najmniejszej trudności z doznaniem wstrząsu; Evelyn wyglądała równie okropnie, jak tamtym razem. Lacau zainstalował jej na piersi jakieś urządzenie podłączone do pajęczyny puszczonych górą przewodów. Rozstawiłem translator. Co prawda, nie mogłem za wiele wskórać, dopóki Evelyn nie powie czegoś wyraźnie, żebym mógł wyskalować urządzenie, ale mimo to manipulowałem gałkami, a bejka gapiła się na mnie, cała zamieniona we wzrok. Lacau natrysnął sobie rękawiczki ochronne i podszedł do hamaka, żeby na nią spojrzeć. - Pół godziny temu dałem jej zastrzyk - powiedział. - To potrwa jeszcze parę minut. - Co jej dajesz? - Dilaudid i morfinę. To wszystko, co było w zestawie pierwszej pomocy. Miałem jeszcze kroplówki, ale ciekły. Powiedział to bez emocji, jak gdyby nie miał za sobą koszmaru prób podłączania kroplówki do ramienia, które mogło pociąć zestaw do wlewek na strzępy. Wyglądało na to, że zupełnie się jej nie boi. - Dilaudid załatwia ją na sztywno na około godzinę, a potem, kiedy odpuści, jest dość ożywiona, ale bardzo cierpi. Morfina jest lepsza na ból, ale zaczyna ją usypiać już po paru minutach. - Jeśli to ma jeszcze chwilę potrwać, to pokażę bejce translator, dobra? Jeśli rozbiorę go na kawałki i wszystko jej wyjaśnię, może go jutro rano nie znajdziemy w częściach. Zgoda? Kiwnął głową i poszedł spojrzeć jeszcze raz na Evelyn. Zdjąłem płytę czołową z obudowy, przywołałem gestem bejkę i rozpocząłem swoją gadkę. Każdy scalak, każda łączówka, każdy obwód. Wyjmowałem je wszystkie, dawałem jej potrzymać, przysunąć do światła, wpakować do gęby, i w końcu wkładałem na miejsce jej własnymi brudnymi łapkami. W połowie tego pokazu elektryczność znowu wysiadła i przez pełne pięć minut siedzieliśmy w półmroku, ale Lacau nie ruszył się, ani nie zapalił lampy fotosenicznej. - To przez respiratory - powiedział. - Do Borchardta też mam podłączony. Przeciążają generator. Żałowałem, że nie było światła, bo wtedy widziałbym wyraźniej jego twarz. Byłem bardziej niż gotów uwierzyć, że generator można przeciążyć: tamten w Lisii nie działał przez połowę doby bez korzystania z respiratorów; tym niemniej byłem przekonany, że Lacau kłamie. To ta dwudrzwiowa lodówka obok mojej klatki przeciążała generator i załatwiała oświetlenie. Ale co było w lodówce? Coca-Cola? Zapaliło się światło. Lacau pochylił się nad Evelyn, a ja i bejka wcisnęliśmy na miejsce ostatni scalak i założyliśmy płytę czołową translatora. Dałem bejce na zawsze przepaloną łączówkę; przycupnęła w kącie, żeby ją zbadać. - Evelyn? - odezwał się Lacau, a ona coś mruknęła. - Myślę, że zaraz będziemy gotowi - oświadczył. - Co ona ma powiedzieć? Podałem mu mikrofon, a on przypiął go nad jej głową do plastykowej siatki. - Lodówka - rzuciłem, i natychmiast wyczułem, że posunąłem się za daleko. Lada moment mogłem z powrotem wylądować w klatce. - Każ jej powiedzieć cokolwiek, żebym mógł złapać namiar. Jej imię. Cokolwiek. - Evie - zaczął, a jego głos stał się zaskakująco delikatny. Mamy tu urządzenie, które pomoże ci mówić. Chcę, żebyś wypowiedziała swoje imię. Coś wyszeptała, ale aparat tego nie złapał. - Mikrofon jest za daleko - rzuciłem. Lacau ściągnął trochę niżej plastykową zasłonę, a Evelyn znowu wydała jakiś dźwięk i tym razem dobył się on z głośnika jako trzask. Przeleciałem po skalach, żeby złapać wzorcowy wyraz, ale nie udało mi się go przypasować. - Niech spróbuje jeszcze raz. Nic nie łapię - Powiedziałem i wcisnąłem klawisz “zatrzymanie”, żeby móc skupić się na dźwięku i opracować go, ale choć robiłem wszystko, co się dało, wciąż miałem tylko szumy. Zacząłem podejrzewać, że bejka włożyła odwrotnie którąś diodę. - Evelyn - odezwał się łagodnie Lacau - możesz spróbować jeszcze raz? - Tym razem tak się nad nią pochylił, że niemal dotykał jej twarzy. Szum. - Coś musi być nie w porządku z aparatem - powiedziałem. - Ona nie mówi “Evelyn” - oznajmił Lacau. - No to co mówi? Lacau wyprostował się i spojrzał na mnie. - Wiadomość - powiedział. Światło znowu wysiadło, tylko na parę sekund, i kiedy było ciemno, siląc się na zupełnie spokojny, ale i lekko zniecierpliwiony ton powiedziałem: - Niech będzie, zrobię namiar na “wiadomość”. Niech powie to deszcze raz. Światło zapaliło się z powrotem, a na pulpicie translatora włączyła się dioda sygnalizująca centrowanie i głos Evelyn, teraz brzmiący jak kobiecy, powiedział: - Wiadomość. - I zaraz potem: - Coś ci powiedzieć. Zapadła grobowa cisza. Byłem zaskoczony, że aparat nie zbierał łomotu mojego serca i nie przekształcał go w słowo “wpadłeś”. Światło wysiadło i tak już zostało; Evelyn zaczęła rzęzić. Rzężenie gwałtownie przybierało na sile. - Nie możesz przełączyć respiratora na akumulatory? - spytałem. - Nie - odparł Lacau. - Muszę przynieść drugi. Wyciągnął latarkę i użył jej do zapalenia lampy fotosenicznej. Podniósł lampę za podstawę i wyszedł. Kiedy tylko przestałem widzieć cienie skaczące w korytarzu ze skrzynek, wymacałem drogę do hamaka. Nieomal przewróciłem się o bejkę, która siedziała koło hamaka, ssąc łączówkę. - Przynieś wody - powiedziałem. Poszła. - Evelyn - odezwałem się, lokalizując ją po dźwięku, jaki wydawała. - Evelyn, to ja, Jack. Byłem tu przedtem. Rzężenie ustało, tak po prostu, zupełnie jakby wstrzymała oddech. - Dałem wiadomość Sandalnikowi - powiedziałem. - Osobiście mu wręczyłem. Coś powiedziała, ale byłem za daleko od translatora, żeby to wyłapać; brzmiało to jak “łamiesz”. - Pojechałem zaraz, jak tylko wczoraj wieczorem od ciebie wyszedłem. Tym razem wychwyciłem słowa. - Dobrze - powiedziała. Zapaliło się światło. - Co było w liście, Evelyn? - Jakim liście? - odezwał się za moimi plecami Lacau. Postawił respirator koło hamaka. Zrozumiałem, dlaczego przedtem nie chciał go zastosować: to był typ mocowany na krtani, który uniemożliwiał mówienie. - Co chcesz powiedzieć, Evie? - spytał. - Wiadomość - powiedziała. - Sandalnik. Dobrze. - Mówi od rzeczy - stwierdziłem. - Czy nadal jest pod działaniem morfiny? Zapytaj ją o coś, na co znasz odpowiedź. - Evelyn - zaczął - kto był z sobą w Spine? - Howard. Callender. Borchardt. - Przerwała na chwilę. Bejka. - Zgadza się. Nie musisz wymieniać innych. Co zrobiliście, kiedy znaleźliście skarb? - Czekaliśmy. Wysłaliśmy bejkę. Czekaliśmy Sandalnika. - Czy weszliście do grobowca? - Tamte pytania zadawał już przedtem - mogłem to odgadnąć po sposobie, w jaki je zadawał - ale przy ostatnim ton jego głosu zmienił się, więc i ja z uwagą czekałem na odpowiedź. - Nie - odparła, a słowo to rozległo się zupełnie wyraźnie. - Czekaliśmy Sandalnika. - Co mi wczoraj chciałaś powiedzieć, Evelyn? Usiłowałaś coś powiedzieć, a ja nie mogłem cię zrozumieć, ale teraz mamy translator. Co próbowałaś mi powiedzieć? Jaką odpowiedź mogła wybrać? Daj sobie spokój? Znalazłam kogoś innego, żeby to doręczył? Wtedy - a i potem - mój umysł przeszywała myśl, że ona nie jest w stanie nas odróżnić, że także uszy miała wypełnione pęcherzami i że opadające ku niej nasze głosy brzmiały dla niej identycznie. Oczywiście prawda była inna. Dokładnie wiedziała; do kogo mówi, aż do samego końca. Ale w tamtym momencie wstrzymałem oddech i zastygłem z ręką tuż nad wyłącznikiem, myśląc, że jeśli będę zwlekał, to ona może powiedzieć Lacau, że już tu byłem. Ale myślałem także, że poczekawszy mogę się od niej dowiedzieć, co było w liście. - Czy próbowałaś mi powiedzieć o truciźnie, Evelyn? - Za późno - odparła. Lacau odwrócił się. - Nie dosłyszałem tego; co powiedziała? - spytał. - Zdaje mi się, że “skarb”. - Skarb - odezwała się Evelyn. - Klątwa. Jej oddech wyrównał się; translator przestał go odbierać. Lacau wstał i opuścił zasłonę otaczającą hamak. - Śpi - stwierdził. - Po morfinie zawsze szybko zapada w sen. Odwrócił się i spojrzał na mnie. Bejka tylko czekała na okazję. Porwała stojącą na kartonie butelkę po Coke i dała nura za jego plecy. Podążył za nią wzrokiem. - Może ona ma rację - powiedział beznamiętnie. - Może to jest klątwa. Ja także obserwowałem bejkę czyhającą przy hamaku na moment, kiedy Evelyn się obudzi i będzie można ją napoić; nie wyższa niż dziesięciolatek, w jednej ręce ściskała butelkę po Coke, a w drugiej łączówkę, którą jej dałem. Spróbowałem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała, jeśli trucizna zacznie na nią działać. - Czasami myślę, że nieomal byłbym do tego zdolny odezwał się Lacau. - Do czego? - Myślę, że gdybym wiedział, co było trucizną, mógłbym otruć bejkę Sandalnika, żeby uratować skarb. To rodzaj przekleństwa - pożądać czegoś tak bardzo, że można kogoś zabić, żeby to posiąść, nieprawdaż? - Owszem - przyznałem. Bejka wpakowała łączówkę do gęby. - Od kiedy ujrzałem skarb, jestem... Wstałem. - Zabiłbyś bezbronną bejkę dla jakiegoś cholernego niebieskiego wazonu? - powiedziałem ze złością. - Nawet kiedy i tak dostaniesz skarb? Możesz pobrać próbki krwi. Możesz udowodnić, że ekipę otruto. Komisja przyzna ci skarb. - Komisja zamknie planetę. - No i co z tego? - Zniszczą skarb - powiedział Lacau, jak gdyby zapominając o mojej obecności. - O czym ty gadasz? Nawet nie pozwolą Sandalnikowi ani jego kumplom zbliżyć się do skarbu. Już oni o to zadbają, żeby nikt im nie zniszczył towaru. Poświęcą na to sporo swojego bezcennego czasu, ale w końcu skarb dostaniesz. - Nie widziałeś skarbu - powiedział. - Ty... - tu rozpaczliwym gestem wyrzucił w górę ramiona - ty nic nie rozumiesz. - No to może lepiej pokaż mi ten cudowny skarb. Ramiona mu zwiotczały; przygarbił się. - Niech ci będzie - powiedział, a we mnie wszystko zaśpiewało: “Bomba!” Zamknął mnie znowu w klatce na czas, kiedy z powrotem podłączał Borchardta do respiratora. Nie domagałem się, żeby z nim iść. Znałem Borchardta prawie tak długo, jak Howarda, chociaż za nim nie przepadałem. Ale tego bym mu nigdy nie życzył. Słońce stało praktycznie w zenicie i grzało tak silnie, że mogło wypalić na wylot dziurę w plastyku. Lacau wrócił po pół godzinie. Wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem. Usiadł na skrzynce i złapał się za głowę. - Borchardt nie żyje - powiedział. - Umarł, kiedy byliśmy u Evelyn. - Wypuść mnie z klatki - zażądałem. - Borchardt miał swoją teorię na temat bejów - mówił dalej Lacau. - Wytłumaczenie ich nienasyconej ciekawości. Upatrywał w tym klątwę. - Klątwę - powtórzyła oparta o ścianę bejka Evelyn. - Wypuść mnie z klatki - zażądałem ponownie. - Przypuszczał, że kiedy przybyli suhundule, wzbudzili ciekawość bejów zwłaszcza swoimi “podskórnymi wężami”; ciekawość tak wielką, że bejowie pozwolili im zostać. A oni zrobili z bejów swoich niewolników. Borchardt utrzymywał, że beje byli wspaniałym ludem o wysoko rozwiniętej cywilizacji - dopóki nie przybyli suhundule i nie odebrali im Kolchidy. - Wypuść mnie z klatki, Lacau. Odchylił się i pogrzebał w stojącej obok skrzynce. - Suhundule nigdy w życiu by tego nie zrobili - powiedział i wyciągnął to, rozsiewając wszędzie plastykowe baloniki. - To jest srebrna nić z ceramicznymi koralikami, tak małymi, że widać je dopiero pod mikroskopem. Żaden suhundul by tego nie zrobił. - Rzeczywiście - przyznałem. To nie wyglądało jak koraliki na srebrnym druciku. To wyglądało jak chmura, majestatyczny zwiastun pustynnej burzy. Kiedy Lacau obrócił to w świetle wpadającym przez plastykowy dach, mieniło się różowo i lawendowo. Było piękne. - Suhundule zaś potrafili zrobić to - tu odwrócił ową rzecz tak, żebym mógł zobaczyć drugą stronę. Była zmiażdżoną na płask matową szarą masą. - Jeden z tragarzy Sandalnika upuścił to przy wynoszeniu z grobowca. Ostrożnie ułożył ową rzecz z powrotem w jej gnieździe ze styropianowych bąbelków i zakleił pudło. Podszedł do klatki i stanął. - Zamkną planetę - powiedział. - Nawet jeśli uda się nam to utrzymać z dala od łap Sandalnika, podjęcie decyzji zajmie Komisji rok, dwa, a może dłużej. - Wypuść mnie. Odwrócił się, otworzył podwójne drzwi lodówki i odstąpił na bok, żebym mógł zobaczyć, co jest w środku. - Elektryczność ciągle wysiada; czasem nawet na parę dni powiedział. Od momentu, kiedy przechwyciłem pilne wezwanie Lacau, wiedziałem, że tu idzie o historię stulecia. Czułem to w kościach. I oto miałem ją przed sobą. Była to rzeźba przedstawiająca dziewczynkę. Dziecko, może dwunastoletnie. Nie starsze. Ubrana w biało-niebieską sukienkę obszytą lamówką siedziała na masywnym bloku z kutego srebra, wsparta o ścianę lodówki: dłoń i przedramię oparte na płask, a głowa przytulona do dłoni, jak gdyby dziewczynkę opanował wielki smutek. Twarzy nie widziałem. Jej szyję otaczała kolia ze srebra inkrustowanego niebieskim fajansem, a czarne włosy miała opięte tą samą srebrzystą materią, z której zrobiona była “pustynna chmura”. Jedno kolano miała lekko wysunięte; widziałem jej stopę w srebrnym trzewiczku. Wyrzeźbiono ją z wosku, równie miękkiego i białego, jak skóra, i czułem, że gdyby jakimś cudem mogła odwrócić przepojoną smutkiem twarz i spojrzeć na mnie, byłaby to twarz, na którą czekałem całe życie. Zacisnąłem dłonie na prętach klatki; ledwie mogłem oddychać. - Cywilizacja bejów była bardzo wysoko rozwinięta - odezwał się Lacau. - Sztuki, nauka, balsamowanie. Widząc moją zdumioną minę uśmiechnął się. - To nie jest rzeźba. Ona jest księżniczką-bejką. Proces balsamowania przekształcił tkanki w wosk. - Pochylił się nad nią. - Grobowiec był w jaskini chłodzonej siłami natury, ale musieliśmy ją jakoś przewieźć ze Spine. Howard wysłał mnie z powrotem, żebym spróbował znaleźć aparaturę do regulacji temperatury i chłodziwo. To pudło to wszystko, co zdołałem znaleźć. Było w rozlewni. - Powiedziawszy to Lacau uniósł rąbek biało-niebieskiego welonu. - Nie próbowaliśmy jej ruszać aż do ostatniego dnia. Tragarze Sandalnika wynosząc ją na zewnątrz walnęli nią o drzwi grobowca. Wosk na nodze księżniczki był spłaszczony i zadarty. Prawie połowa czarnej kości udowej znalazła się na wierzchu. Nic dziwnego, że pierwsze skierowane do mnie słowa Evelyn brzmiały “Spiesz się”. Nic dziwnego, że Lacau się uśmiał, kiedy powiedziałem, że Komisja zabezpieczy skarb. Dochodzenie zajęłoby rok albo i więcej, ona by tu tkwiła, a prąd by się stale wyłączał. - Musimy ją wywieźć z tej planety - powiedziałem, a moje dłonie zacisnęły się na kracie tak mocno, że pręty wpiły mi się prawie do kości. - Musimy - przytaknął Lacau tonem, który powiedział mi wszystko, czego powinienem się był domyślić. - Sandalnik nie wypuści jej z Kolchidy - powiedziałem. Boi się, że Komisja spróbuje mu odebrać planetę. A ja odpaliłem artykuł o Komisji, żeby go nastraszyć. - Ale oni nic nie zrobią - ciągnąłem. - Nie oddadzą planety gromadzie dziesięciolatków bez przerwy pakujących coś do gęby, niezależnie od tego, kto tu był pierwszy. - Wiem. - To on otruł ekipę - powiedziałem i odwróciłem się, by spojrzeć na księżniczkę, na jej cudną twarzyczkę, której nie mogłem stąd dojrzeć, zwróconą ku ścianie pod wpływem jakiegoś smutku z zamierzchłych czasów. Zamordował ekipę, a kiedy wróci z północy ze swoją armią, zabije też i nas i zniszczy księżniczkę. - Gdzie jest twój sprzęt do odpalania? - Sandalnik go ma. - A zatem wie, kiedy będzie tu statek. Musimy ją stąd zabrać. - Tak - powiedział Lacau; puścił biało-niebieski welon, który opadł na jej stopę. Zamknął drzwi lodówki. - Wypuść mnie z klatki - powiedziałem. - Pomogę ci. Cokolwiek masz zamiar zrobić, ja ci pomogę. Popatrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby próbował osądzić, czy może mi zaufać. - Wypuszczę cię - odezwał się w końcu. - Ale jeszcze nie teraz. Zanim po mnie przyszedł, znowu się ściemniło. Dwukrotnie przechodził przez środkową część namiotu. Za pierwszym razem zabrał łopatę z plątaniny rzeczy zwalonych na stertę obok kartonowych pudeł. Za drugim otworzył znowu lodówkę, żeby wyjąć zestaw do zastrzyku dla Evelyn, a ja stałem w klatce, wytrzeszczając gały na księżniczkę i mając nadzieję, że odwróci głowę. Później, siedząc tam i czekając, aż Lacau skończy robić to coś, w czym nie chciał polegać na mojej pomocy, zdumiałem się stwierdziwszy, iż pręty klatki nie posiekały mi dłoni i nie przeszły przez ciało jak przez masło. Kiedy Lacau przyszedł i wypuścił mnie, było już ciemno od ponad godziny. Miał ze sobą łopatę i zwój żółtego kabla. Rzucił go na ziemię, łopatę oparł o stertę spłaszczonych kartonów i otworzył klatkę. - Będziemy musieli przesunąć lodówkę - powiedział. Przysuniemy ją do tylnej ściany namiotu, żeby móc ją załadować, jak tylko statek wyląduje. Podszedłem do kłębowiska kabli i zacząłem je rozplątywać. Nie zapytałem, skąd je wytrzasnął. Jeden z nich wyglądał jak przedłużacz do respiratora Evelyn. Pospinaliśmy kable, a potem Lacau wyłączył lodówkę. Gdy to zrobił, dłoń trzymająca kabel zacisnęła się odruchowo, choć wiedziałem, że zaraz miał znowu podłączyć lodówkę do przedłużacza i że cała operacja nie zajmie więcej niż trzydzieści sekund. Starannie wkładał wtyczkę do gniazdka, jakby się bał, że wysiądzie światło, ale żarówka nawet nie mrugnęła. Przygasła troszeczkę, kiedy wzięliśmy lodówkę między siebie; ważyła mniej, niż się spodziewałem. Gdy tylko wyszliśmy poza pierwszy rząd skrzynek, zobaczyłem, co robił Lacau przez pozostałą część dnia. Przesunął na wschodnią stronę namiotu tyle skrzynek, ile zdołał, i ustawił je pod ścianą namiotu pozostawiając miejsce na lodówkę i przejście na tyle szerokie, żebyśmy się z nią zmieścili. Podłączył także światło. Przedłużacza trochę zabrakło i musieliśmy postawić lodówkę o parę metrów od ściany. I tak było to dostatecznie blisko. Jeśli statek zdąży na czas. - Czy Sandalnik już tu jest? - spytałem. Lacau pośpiesznie szedł z powrotem w stronę środka namiotu i wcale nie byłem pewien, czy powinienem za nim podążyć. Nie miałem zamiaru dać się zamknąć w klatce, żeby tak mnie znaleźli żołnierze Sandalnika. Nie ruszyłem się z miejsca. - Czy masz magnetofon? - spytał Lacau. Zatrzymał się i spojrzał na mnie. - Masz magnetofon? - Nie mam - odparłem. - Chcę, żebyś nagrał zeznanie Evelyn - powiedział. - Będziemy go potrzebować, jeśli Komisja się w to wmiesza. - Nie mam magnetofonu - powtórzyłem. - Już cię więcej nie zamknę - powiedział. Sięgnął do kieszeni i coś mi rzucił. Była to kłódka do klatki. - Jeśli mi nie wierzysz, to możesz ją dać bejce Evelyn. - W translatorze jest przycisk zapisu - powiedziałem. No i poszliśmy przesłuchiwać Evelyn, a ona mi powiedziała, że ciąży nad nami klątwa, ale ja jej nie uwierzyłem. A potem wrócił Sandalnik. Sandalnik rozbił obozowisko na grzbiecie nad nami; Lacau zdawał się tym nie przejmować. - Wykręciłem wszystkie żarówki - oświadczył - więc nie widzą, co się tu wewnątrz dzieje. Dziś po południu zarzuciłem brezent na dach. - Usiadł obok Evelyn. - Mają latarnie, ale nie spróbują schodzić z grzbietu po nocy. - A co będzie, kiedy wzejdzie słońce? - Zdaje się, że ona się budzi - powiedział. - Włącz zapis. Evelyn, mamy tu coś w rodzaju magnetofonu. Musisz nam opowiedzieć, co się stało. Czy możesz mówić? - Ostatni dzień - powiedziała Evelyn. - Masz rację - potwierdził Lacau. - To już ostatni dzień. Rano przyleci po nas statek. Zabierzemy cię do lekarza. - Ostatni dzień - powtórzyła. - W grobowcu. Ładowanie księżniczki. Zimna. - Co to było, to ostatnie słowo? - spytał Lacau. - Brzmiało jak “zimna”. - W grobowcu było zimno, Evie, czy to masz na myśli? Spróbowała pokręcić głową. - Coke - powiedziała. - Sandalnik. Macie. Pewnie spragnieni. Coke. - Sandalnik dał wam Coca-Coli? Czy trucizna była w Coke? Czy w ten sposób otruł zespół? - Tak - powiedziała i zabrzmiało to jak westchnienie, jakby to było to, co przez cały czas próbowała nam powiedzieć. - Jaka to była trucizna, Evelyn? - Krzew. Lacau gwałtownie obrócił się w moją stronę. - Czy ona powiedziała “krew”? Potrząsnąłem głową. - Zapytaj ją jeszcze raz - poradziłem mu. - Krew - powiedziała Evelyn wyraźnie. - Też nikt. - O czym ona gada? - zdziwiłem się. - Ukąszenie trasznika nie jest śmiertelne. Nawet się po tym nie choruje. - Ukąszenie, owszem, nie zabija - powiedział Lacau. - Ale dostatecznie dużo jadu może. Powinienem był zauważyć podobieństwa, zastępowanie struktury komórek, woskowatość. Starożytni beje używali krwi zakażonej jadem traszników do balsamowania zwłok. “Strzeżcie się klątwy królów i traszników”. Jak sądzisz, jak Sandalnik na to wpadł? Możliwe, że wcale nie musiał, pomyślałem. Może miał truciznę cały czas. Może jego przodkowie lądujący na Kolchidzie byli równie ciekawscy jak beje, którym mieli odebrać planetę. “Pokażcie nam, jak działa wasza metoda balsamowania” mogli powiedzieć, a potem, kiedy dostrzegli oczywiste pożytki, powiedzieli do najsprytniejszych bejów dokładnie to samo, co Sandalnik do Howarda, Evelyn i reszty zespołu: “Proszę. Napij się Coke. Pewnie masz pragnienie.” Pomyślałem o pięknej księżniczce wspartej na dłoni. O Evelyn. I o siedzącej pod lampą bejce, która nie zdawała sobie z niczego sprawy. - Czy to jest zaraźliwe? - odezwałem się w końcu. - Czy krew Evelyn byłaby także trująca? Lacau zamrugał oczyma, jakby nie bardzo kapował, o co mi chodzi. - Sądzę, że tylko gdybyś ją wypił - powiedział po chwili. Ona prosiła mnie, żebym otruł bejkę - powiedział. - Ale nie mogłem jej zrozumieć. To było, zanim pojawiłeś się tu z translatorem. - Zrobiłbyś to prawda? - zapytałem. - Gdybyś wiedział, co było trucizną, że jej krew jest trująca, zabiłbyś bejkę, żeby ocalić skarb, prawda? Nie słuchał mnie. Patrzył w górę, na sufit namiotu, na miejsce, gdzie brezent trochę odstawał. - Czy już się robi widno? - zapytał. - Dopiero za godzinę - odparłem. - Nie - powiedział. - Zrobiłbym dla niej prawie wszystko. - Jego głos był tak pełny poświęcenia, że słuchanie go wprawiło mnie w zakłopotanie. - Ale nie to. Zrobił Evelyn drugi zastrzyk i zdmuchnął lampę. Po kilku chwilach powiedział: - Zostały jeszcze trzy dawki. Rano dam jej wszystkie na raz. Byłem ciekaw, czy patrzył na mnie w ten sam sposób, jak wtedy, kiedy siedziałem w klatce, a on się zastanawiał, czy może mi powierzyć wykonanie tego, co trzeba było zrobić. - Czy ją to zabije? - spytałem. - Mam nadzieję - odparł. - W żaden sposób nie uda się jej przenieść. - Wiem - powiedziałem i przez dłuższy czas siedzieliśmy w ciemności. - Dwa dni - odezwał się, a jego głos przepełniony był tym samym oddaniem. - Okres inkubacji trwał tylko dwa dni. A potem siedzieliśmy nic już nie mówiąc i czekaliśmy, aż wzejdzie słońce. Gdy już wzeszło, Lacau zaprowadził mnie do pomieszczenia, niegdyś pokoju Howarda, gdzie było wycięte w ścianie okno w formie klapy, i zobaczyłem, co Lacau zrobił, kiedy siedziałem w klatce. Wzdłuż grani grzbietu stali żołnierze Sandalnika. Byli za daleko, by można było dojrzeć węże nabrzmiałe na ich twarzach, ale wiedziałem, że patrzą w dół, na kopułę; na piasku przed nami leżały ułożone szeregiem ciała. - Od kiedy tam były? - spytałem. - Ułożyłem je wczoraj po południu. Po śmierci Borchardta. - Odkopałeś Howarda? - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie; Howard leżał najbliżej nas. Nie wyglądał nawet tak źle, jak się spodziewałem. Prawie nie miał pęcherzy i chociaż skóra sprawiała wrażenie miękkiej i woskowatej jak skóra na policzkach Evelyn, wyglądał prawie tak, jak go pamiętałem. Dokonało tego słońce. Leżąc tam roztapiał się w jego promieniach. - Owszem - odparł. - Sandalnik wie, że to była trucizna, ale reszta suhundulów nie. Nigdy w życiu nie przejdą przez ten rząd ciał. Boją się złapać wirusa. - On im powie. - Uwierzyłbyś mu? - powiedział. - Czy przeszedłbyś przez tamte ciała, bo on ci powiedział, że to nie wirus? - Dobrze zrobiłeś zostawiając mnie w klatce; nie pomógłbym ci przy tej robocie. Na grzbiecie błysnęło światło. - Strzelają do nas? - spytałem. - Nie - odparł. - Bejka Sandalnika ma w ręce coś błyszczącego, co odbija promienie słoneczne. To była bejka z warowni. Miała moją kartę prasową i poruszała nią w przód i w tył, puszczając zajączki. - Przedtem jej nie było - stwierdził Lacau. - Sandalnik musiał ją sprowadzić, by pokazała jego żołnierzom, że skoro ona nie złapała wirusa, to i im to nie grozi. - Co? - zdziwiłem się. - Dlaczego by miała coś złapać? Myślałem, że to bejka Evelyn była z ekipą. Popatrzył na mnie z ukosa. - Bejka Evelyn nigdy nie wyjeżdżała w pobliże Spine. Jest służącą, którą Sandalnik podarował Evelyn. Skąd ci przyszło do głowy, że to ona była przedstawicielem Sandalnika? - Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Chyba nie przypuszczasz, że Sandalnik dopuściłby nas w pobliże swojej bejki po tym, jak negocjowaliśmy o przedłużenie kwarantanny? Nie zaufałby nam, że jej nie otrujemy, tak jak on struł zespół. Zamknął ją dokładnie w warowni, zanim pojechał na północ - dokończył z goryczą. - A Evelyn o tym wiedziała - powiedziałem. - Wiedziała, że Sandalnik pojechał na północ. Wiedziała, że zostawił swoją bejkę. Wiedziała, prawda? Lacau nie odpowiedział. Obserwował bejkę. Sandalnik coś jej wręczył, a ona to wzięła. Wyglądało to jak wiadro. Musiała wsadzić kartę prasową do gęby, bo potrzebowała obu rąk, żeby je udźwignąć. Sandalnik coś do niej powiedział, a ona ruszyła w dół zbocza; idąc wychlapywała z wiadra jakąś ciecz. Sandalnik zostawił bejkę w warowni, zamkniętą, ale strażnicy uciekli, tak jak ci od kopuły, a ciekawska bejka potrafi otworzyć każdy zamek. - Nie wygląda na chorą, prawda? - stwierdził z goryczą Lacau. - A nasz tydzień minął. Zespół rozchorował się po dwóch dniach. - Po dwóch - powtórzyłem. - Czy Evelyn wiedziała, że Sandalnik zostawił swoją bejkę? - Tak - odparł Lacau, obserwując grzbiet. - Ja jej powiedziałem. Mała bejka zeszła ze zbocza i była już na równinie. Sandalnik coś do niej krzyknął i ruszyła biegiem. Kubeł obijał się jej o nogi i rozlało się jeszcze trochę płynu. Dotarłszy do rzędu ciał stanęła i obejrzała się w stronę grzbietu. Sandalnik znowu wrzasnął. Był daleko, ale grzbiet wzmacniał jego głos. Słyszałem go zupełnie wyraźnie. - Rozlej! - krzyknął. - Rozlej ogień! Mała bejka przechyliła kubeł i ruszyła wzdłuż szeregu ciał. - Fotosen - powiedział bezdźwięcznie Lacau. - Promienie słoneczne go zapalą. Znaczna część zawartości kubła wylała się po drodze, na szczęście nie na bejkę, co przyjąłem z ulgą. Na Howarda zostało już tylko parę kropel do wytrząśnięcia. Bejka cisnęła kubeł i pognała z powrotem. Na drugim końcu rzędu koszula Callendera stanęła w ogniu. Zamknąłem oczy. - Dwa parszywe dni - powiedział Lacau. Ogień objął wąsy Callendera. Borchardt zaczął się tlić, a potem buchnął żółtym płomieniem jak świeczka. Lacau nawet nie spostrzegł, że odchodzę. Na poły biegnąc podążyłem wzdłuż przewodów elektrycznych do pokoju Evelyn. Bejki nie było. Włączyłem translator, zadarłem kotarę i spojrzałem na Evelyn. - Co było w liście, Evelyn? Oddychała tak głośno, że nic nie było w stanie przebić się do translatora. Oczy miała zamknięte. - Kiedy posłałaś mnie do warowni, wiedziałaś, że Sandalnik pojechał już na północ, prawda? Translator zbierał moje własne słowa i powtarzał je jak echo. - Wiedziałaś, że kłamałem mówiąc, że doręczyłem wiadomość Sandalnikowi. Ale nie przejęłaś się. Bo list nie był przeznaczony dla niego. Był dla jego bejki. Powiedziała coś. Translator nie mógł z tym nic zrobić, ale to było nieistotne. Ja zrozumiałem. Powiedziała “tak”, a ja poczułem nagłą chęć, żeby jej przyłożyć, żeby zobaczyć, jak pokryte pręgami policzki zapadają się pod siłą ciosów i miażdżą o kości. - Wiedziałaś, że ona to wsadzi do gęby, może nie? - Tak - odpowiedziała i otworzyła oczy. Z zewnątrz dobiegł głuchy ryk silników rakietowych. - Zamordowałaś ją. - Musiałam. Żeby uratować skarb - powiedziała. - Przykro mi. Klątwa. - Nie ma żadnej klątwy - powiedziałem, siłą dociskając ręce do boków, żeby jej nie trzasnąć. - To była tylko bajeczka, którą wymyśliłaś, żeby mnie powstrzymać do czasu, aż trucizna zacznie działać, może nie? Zaczęła kaszleć. Przede mną wyrosła jak spod ziemi bejka z butelką po Coke. Włożyła Evelyn słomkę do ust, podparła jej głowę ręką i uniosła ją nieco do przodu, żeby mogła pić. - Zabiłabyś nawet własną bejkę, gdybyś musiała, prawda? Dla skarbu! Dla cholernego skarbu! - Klątwa - powiedziała Evelyn. - Jest statek - odezwał się za moimi plecami Lacau - ale nic damy rady. Wysyłają bejkę na dół z nową porcją fotosenu. - Damy radę - rzuciłem i wyłączyłem translator. Wyjąłem scyzoryk i rozciąłem ścianę namiotu za hamakiem Evelyn. Bejka Evelyn zerwała się na nogi i podbiegła do nas. Tamta bejka była już w połowie drogi po równinie. Niosła wiadro; tym razem poruszała się wolniej i fotosen w ogóle się nie wylewał. Powyżej, na grzbiecie, żołnierze Sandalnika posunęli się do przodu. - Możemy ładować skarb - powiedziałem. - Evelyn o to zadbała. Bejka dotarła do ciał. Zaczęła przechylać wiadro nad Howardem; nagle jakby się rozmyśliła i postawiła je na ziemi. Sandalnik wrzasnął coś do niej. Schwyciła wiadro za kabłąk, znowu je odstawiła i przewróciła się. - Widzisz - odezwałem się. - A jednak to był wirus. Ładowacze byli już na miejscu, zanim zdążyliśmy rozciąć tył namiotu. Lacau wskazał im najbliższe skrzynki; nie zadawali nawet żadnych pytań. Po prostu zaczęli przenosić je na statek. Lacau i ja podnieśliśmy lodówkę - ostrożnie, tak by nie poobijać księżniczki, i ponieśliśmy ją po piachu do luku ładunkowego. Gdy tylko kapitan rzucił okiem na księżniczkę, z miejsca skrzyknął resztę załogi do pomocy przy załadunku. - Spieszcie się - rzucił za nami. - Wyciągają jakąś broń na tamten grzbiet. Spieszyliśmy się. Podawaliśmy skrzynki przez otwór w tylnej ścianie namiotu, a załoga przenosiła je biegiem po piachu, szybciej niż bejka Evelyn wodę w butelce po Coke, ale i to było za wolno. Rozległo się miękkie “huszsz”, klapnięcie o powłokę namiotu i płyn bryznął na plastykowy muślin nad naszymi głowami. - Ma działo fotoseniczne - powiedział Lacau. - Czy niebieski wazon już zabrany? - Gdzie jest bejka? - spytałem i rzuciłem się do pokoju Evelyn. Muślinową zasłona nad hamakiem już się topiła; ogień chlastał ją jak nożem. Mała bejka przywarła do ściany, tam, gdzie ujrzałem ją owej pierwszej nocy, i gapiła się na ogień. Złapałem ją pod pachę i dałem nura ku centralnej części namiotu. Nie mogłem się przebić. Skrzynie wypełniające namiot stały się ścianą ryczących płomieni; czmychnąłem z powrotem do izby Evelyn. Natychmiast spostrzegłem, że tędy także nie uda mi się uciec, i równie szybko przypomniałem sobie nacięcie, które zrobiłem w ścianie. Zakryłem bejce usta dłonią, żeby nie nawdychała się oparów stopionego plastyku, wstrzymałem oddech i przeskoczyłem obok hamaka. Evelyn jeszcze żyła. Nie słyszałem jej rzężenia zagłuszanego przez ryk płomieni, ale widziałem jak jej pierś unosi się i opada, zanim poczęła się rozpływać. Leżała z policzkiem dociśniętym do boku topiącego się hamaka i kiedy stanąłem, odwróciła twarz w moją stronę, jakby mnie usłyszała. Pręgi na jej twarzy rozlały się i opadły, a potem wygładziły pod wpływem żaru i na moment ujrzałem ją taką, jak mogła wyglądać, gdy widział ją Bradstreet i stwierdził, że jest piękna; tak musiała wyglądać, kiedy Sandalnik podarował jej własną bejkę. Całe życie czekałem, by ujrzeć tę twarz, która wtedy zwróciła się ku mnie. I zobaczyłem, niestety, za późno. Zgasła jak świeczka, a ja stałem na zewnątrz, tuż przy ścianie i patrzyłem na nią; mniej więcej w tym momencie, kiedy umarła, płonący dach przywalił Lacau i dwóch ludzi z załogi. A niebieski wazon był już strzaskany podczas szaleńczej gonitwy do statku z ostatnimi pakunkami. Ale uratowaliśmy księżniczkę. A ja miałem swój reportaż. To jest historia stulecia. Tak przynajmniej określił to szef Bradstreeta, kiedy wyrzucał go z pracy. Mój szef dopomina się o czterdzieści kolumn dziennie. A ja mu tyle dostarczam. To są wspaniałe artykuły. Evelyn jest w nich piękną ofiarą, a Lacau bohaterem. Ja też jestem bohaterem. Ostatecznie przecież pomogłem uratować skarb. Artykuły, które odpalam, nie mówią o tym, jak Lacau odkopał Howarda i użył go do budowy fortyfikacji, ani o tym, jak zabiłem ekipę z Lisii. W historiach, które odpalam, jest tylko jeden czarny charakter. Wysyłam z odpalacza czterdzieści kolumn dziennie i usiłuję posklejać niebieski wazon, a w pozostałym czasie piszę tę historię, której nigdzie nie wyślę. Bejka bawi się światłami. W naszej kabinie jest system świateł reagujących na ruch powietrza; automatycznie ściemniają się i rozjaśniają, kiedy ktoś się porusza. Bejka nie może się nimi nacieszyć. Nie rusza też niebieskiego wazonu; nawet nie próbuje wkładać skorup do gęby. A tak na marginesie, to wpadłem na to, czym jest błękitny wazon. Linie wyryte na srebrnej rurce, która wygląda jak lilia, to zadrapania. Tak więc składam do kupy butelkę po Coke sprzed dziesięciu tysięcy lat. Proszę. Pewnie jesteś spragniona. Beje mogli mieć wspaniałą cywilizację, ale na wiele lat, zanim pojawili się na świecie pradziadkowie Sandalnika, z upodobaniem truli księżniczki. Zamordowali ją, a ona musiała o tym wiedzieć, i dlatego skłania głowę na ramię z takim beznadziejnym smutkiem. Czy mordując ją chcieli coś zyskać? Skarb? Planetę? Reportaż? I czy nikt nie próbował jej uratować? Pierwsze słowa, które powiedziała do mnie Evelyn, brzmiały “pomóż mi”. A co by było, gdybym jej pomógł? Co by było, gdybym odegnał do diabła myśl o reportażu, wezwał Bradstreeta, posłał go do Lisii, żeby przywiózł lekarza tamtejszej ekipy i ewakuował resztę grupy? Co by było, gdybym, dopóki Sandalnik był jeszcze w drodze, odpalił do niego taką wiadomość: “Dostaniesz księżniczkę, jeżeli pozwolisz nam opuścić planetę”, a potem podłączył ten respirator krtaniowy, który uniemożliwiał jej mówienie, ale być może utrzymałby ją przy życiu do momentu, kiedy moglibyśmy przenieść ją na statek? Lubię myśleć, że tak bym postąpił, gdybym ją znał, gdyby nie było, jak sama powiedziała, “za późno”. Ale nie jestem pewien. Sandalnik, który był w niej tak zadurzony, że podarował jej własną bejkę, wszedł do grobowca i poczęstował ją trucizną w butelce Coke. I Lacau ją znał, ale nie po nią wrócił, nie dla niej zginął, a dla błękitnego wazonu. - To była klątwa - mówię na głos. Bejka Evelyn sunie powoli przez kabinę, a światła rozjaśniają się i ściemniają, kiedy obok nich przechodzi. - Wszyscy - mówi i siada na koi. U wezgłowia łóżka włącza się lampka do czytania. - Co? - pytam i żałuję, że nie mam już translatora. - Wszyscy przeklęci - odpowiada. - Ty. Ja. Wszyscy. Krzyżuje na piersi brudnawo wyglądające łapki i opada na łóżko. Gaśnie światło. Czyli wszystko po staremu. Za chwilę znudzi się tym, że jest ciemno, i wstanie, a ja powrócę do numerowania kawałeczków błękitnego wazonu, żeby jakiś zespół archeologów, który jeszcze nie został zgładzony przez klątwę, mógł go poskładać. Ale chwilowo muszę siedzieć po ciemku. - Wszyscy przeklęci. - Nawet zespół z Lisii. Z powodu przekaźnika w moim namiocie Sandalnik pomyślał, że pomogli mi w wywiezieniu skarbu z Kolchidy. Pogrzebał ich żywcem w jaskini, w której prowadzili prace wykopaliskowe. Nie mógł zabić Bradstreeta, bo ten utknął w połowie drogi do Spine z zepsutą Jaskółką, a kiedy już ją naprawił, wylądowała Komisja i wyrzucili go z roboty, a mój szef go najął do pisania relacji z przesłuchań przed Komisją. Sandalnika trzymają w areszcie, w takiej samej kopule, jaką spalił. Reszta suhundulów zeznaje przed Komisją, ale bejki, według Bradstreeta, nie zwracają na nich uwagi. Są bardziej zainteresowane sędziowskimi perukami Komisji. Do tej pory zwędziły już cztery. Bejka Evelyn wstaje i zaraz pada z powrotem na koję, próbując spowodować mruganie świateł. Zupełnie się nie interesuje historią, którą piszę, tą opowieścią o morderstwach, truciźnie i innych przekleństwach, których ofiarami padają ludzie. Może jej ludek dosyć się tym nacieszył w dawnych, dobrych czasach. Może Borchardt nie miał racji i suhundule wcale nie odebrali mu Kolchidy. Może w chwili, gdy wylądowali, beje powiedzieli: “Proszę bardzo. Bierzcie ją sobie. Ale już.” Zasnęła. Słyszę jej cichy, miarowy oddech. W każdym razie nie jest pod działaniem klątwy. Ocaliłem ją i uratowałem księżniczkę, chociaż spóźniłem się o tysiąc lat. A więc może i ja nie całkiem tkwię w jej szponach. Ale za kilka chwil włączę światło i dokończę tę historię, a kiedy już to załatwię, złożę ją w jakimś przytulnym, bezpiecznym miejscu. Na przykład w grobowcu. Albo w lodówce. Dlaczego? Czy dlatego, że zrobiwszy ten reportaż za tak wysoką cenę jestem zdecydowany go opublikować? A może dlatego, że klątwa królów otacza mnie ze wszystkich stron niczym klatka? Albo wisi nade mną jak plątanina przewodów elektrycznych? - Klątwa królów i traszników - mówię, a bejka podrywa się z koi i wypada z kabiny, by przynieść mi wody w butelce po Coke, którą musiała ściskać, gdy wciągałem ją na pokład - jak gdybym leżał jako jej nowy pacjent za zasłoną z plastykowego muślinu, konając. Przełożył Stanisław Plebański Nagroda “Hugo” w roku 1986 FREDERIKPOHL FERMII MRÓZ Frederik Pohl lubi podróżować po świecie, a wizyta na Islandii, owej osobliwej wyspie wulkanicznej, stała się z pewnością inspiracją dla poniższej opowieści o konflikcie nuklearnym. Jest to nie tyle historia będąca owocem wyobraźni, co próba dokładnego pokazania - bez oszukiwania się - co mogłoby się zdarzyć w razie takiego konfliktu. Timothy Clary nie dostał tortu na swoje dziewiąte urodziny. Cały ten dzień spędził w poczekalni nowojorskiego lotniska im. Johna F. Kennedy’ego przysypiając co jakiś czas i popłakując z wyczerpania albo ze strachu. Do jedzenia dostał tylko czerstwe kruche ciasteczka z ruchomego bufetu; nie było ich zresztą zbyt wiele. Był poza tym ogromnie zawstydzony, bo zmoczył majtki, trzy razy. O przedostaniu się do toalety przez ściśnięte ciała uciekinierów w ogóle nie było mowy. Prawie trzy tysiące osób tłoczyło się w miejscu przeznaczonym tylko dla niewielkiego ułamka tej liczby, a wszystkich opanowała ta sama potrzeba: Uciekać! Wspiąć się na najwyższą górę! Rozpłaszczyć się w środku najszerszej pustyni! Biec! Kryć się! I się modlić. Modlić się jak najgoręcej, bowiem nawet ci, którzy walcząc dostali się na pokład rzadko pojawiających się samolotów, a nawet polecieli, nie mogli mieć pewności bezpieczeństwa tam, gdzie wylądują. Rodziny się rozdzielały. Matki wpychały swe wrzeszczące dzieci do samolotu, a później same krzycząc, tylko ciszej, wtapiały się w tłum. Ponieważ nikt dotąd nie nacisnął guzika, a przynajmniej nie ogłoszono o tym, istniała możliwość, że jest jeszcze czas na ucieczkę. Trochę czasu starczyło, by lotnisko nowojorskie i wszystkie inne wypełniły się przerażonymi ludzkimi lemingami. Nikt nie miał wątpliwości, że rakiety szykowały się do uderzenia. Próba zamachu na Kubie doprowadziła do momentalnej eskalacji i jedna łódź podwodna zaatakowała drugą pociskiem nuklearnym. Wszyscy byli zgodni, że to pierwsza oznaka. Następna będzie zarazem ostatnią. Timothy niewiele o tym wiedział, ale gdyby nawet, to co mógłby zrobić? Płakać, śnić koszmarne sny, zmoczyć się ze strachu? I tak go już to dręczyło. Nie wiedział, gdzie jest jego ojciec. Nie wiedział też, gdzie jest matka, poza tym, że poszła gdzieś szukać ojca, ale potem trzy Jumbo Jety jednocześnie ogłosiły załadunek i fala ludzka poniosła Timothy’ego daleko od miejsca, gdzie matka go zostawiła. Gorzej jeszcze: cały mokry, już przedtem przeziębiony, zaczynał być poważnie chory. Młoda kobieta, która przyniosła mu kruche ciasteczka, przyłożyła mu z zatroskaniem dłoń do głowy, lecz zaraz ją odsunęła, zdruzgotana własną bezsilnością. Chłopiec potrzebował lekarza - ale tak samo potrzebowały go setki innych: starsi ludzie chorzy na serce, głodne niemowlęta i przynajmniej dwie kobiety w przededniu rozwiązania. Gdyby groza minęła i negocjacje zakończyły się pomyślnie, Timothy może by na powrót znalazł rodziców, w porę, by się ożenić i dać im wnuki. Jeśli któryś z przeciwników zdołałby zniszczyć drugiego samemu ponosząc stosunkowo niewielkie straty, Timothy mógłby czterdzieści lat później żyć w kraju okupowanym - lub samemu brać udział w okupacji. Albo jeśli jego matka nieco wcześniej mocniej by się przepychała, może trafiłby do samolotu z uchodźcami, który doleciał do Pittsburga jednocześnie z pociskiem jądrowym. Lub gdyby dziewczyna, która się nim zaopiekowała, była nieco bardziej przestraszona czy dzielniejsza i przecisnęłaby się z nim jakoś przez ścisk do zaimprowizowanego szpitala w głównej poczekalni, może Timothy dostałby lekarstwo, znalazł kogoś, kto by się nim zaopiekował i pomógł dostać w bezpieczne miejsce, a tam Timothy ocaliłby życie. Ale przecież to się właśnie stało! Ponieważ Harry Malibert udawał się na seminarium Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego, wiadomość zastała go w Ambassador Club na lotnisku, gdzie sączył jednego Mamini za drugim. Nie zauważany dotąd telewizor w kącie baru nagle stał się ośrodkiem powszechnego zainteresowania. Te głupie sygnały alarmowe nadawane co jakiś czas przez radiostacje, ignorowane zaś przez wszystkich pozostałych, tym razem nie były próbą! Wszystko odbywało się na poważnie! Ze względu na zimę i silne opady śniegu lot Maliberta uległ już przedtem opóźnieniu, lecz kiedy odlot miał już nastąpić, wszystkie rejsy wstrzymano. Lotnisko Kennedy’ego zostało zamknięte do czasu, aż jakiś wysoki urzędnik zezwoli na start. Prawie natychmiast terminale zaczęły się wypełniać uchodźcami. Ambassador Club na razie był stosunkowo pusty, bowiem przez trzy godziny obsługa naziemna stanowczo odmawiała wpuszczenia każdego, kto nie mógł okazać czerwonej karty członkowskiej; kiedy jednak skończyła się żywność i napoje w pozostałej części terminalu, kierownik obsługi ostatecznie otworzył klub dla wszystkich. Tłoku w terminalu to specjalnie nie rozluźniło, za to wewnątrz klubu zrobiło się wyraźnie ciasno. Prawie natychmiast spontanicznie zorganizowany komitet lekarski zajął większą część klubu, by założyć tam punkt pomocy dla rannych i chorych, pozostali zaś, tacy jak Harry Malibert, musieli się przenieść do baru. Rozpoznał go jakiś mężczyzna z obsługi naziemnej, który zamawiał przy barze gin z tonikiem więcej dla zawartych w nim kalorii niż dla alkoholu. - Pan nazywa się Harry Malibert - powiedział. - Słyszałem raz pana wykład, na Northwestern. Malibert skinął głową. Zwykle w takich sytuacjach odpowiadał uprzejmie: “Mam nadzieję, że wykład się panu spodobał”, ale tym razem uprzejmość wydała mu się nie na miejscu. A i sytuacja nie były zwykła. - Pokazywał pan slajdy Arecibo - mężczyzna wspominał w rozmarzeniu. - Mówił pan, że tamtejszy radioteleskop potrafi przekazać sygnały aż do Wielkiej Mgławicy Andromedy, na odległość dwóch milionów lat świetlnych... o ile znajdzie się tam równie potężny radioteleskop, by je odebrać. - Ma pan dobrą pamięć - odparł Malibert, zaskoczony. - Zrobił pan ogromne wrażenie, profesorze Malibert. - Facet spojrzał na zegarek, zamyślił się, potem pociągnął kolejny łyk. - To naprawdę brzmiało fantastycznie: wykorzystanie wielkich teleskopów do nasłuchu sygnałów wysyłanych przez obce cywilizacje znajdujące się gdzieś w Kosmosie. Może byśmy jakieś usłyszeli, może nawiązalibyśmy kontakt, może by się okazało, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie. Po pana wykładzie zacząłem się zastanawiać, dlaczego dotąd nie widzieliśmy “tamtych”, albo choć nie słyszeliśmy ich sygnałów, ale teraz - zakończył wyglądając z goryczą przez okno, na stojące pod strażą rzędy samolotów - teraz chyba znamy już odpowiedź. Malibert z ciężkim sercem patrzył za odchodzącym mężczyzną. To, czemu poświęcił całą swą karierę zawodową, Program SETI,, czyli Poszukiwania Cywilizacji Pozaziemskich, wydawał się teraz mało ważny. Jeśli bomby spadną, a wszyscy byli zdania, że to nieuniknione, oznaczało to koniec Programu, przynajmniej na dłuższy czas... Po drugiej stronie baru rozgwar się nasilił; Malibert odwrócił się, spojrzał na ekran, wytężył słuch. Napis “Prosimy o uwagę” zniknął; młoda Murzynka o wypomadowanych włosach drżącym głosem odczytywała ostatnie wiadomości, -... Prezydent potwierdził doniesienia o ataku jądrowym. Nad Arktyką wykryto nadlatujące pociski. Wszyscy winni udać się do schronów i tam oczekiwać na dalsze polecenia... Tak, to koniec Programu, pomyślał Malibert, przynajmniej na bardzo długi czas. Ciekawe, że wiadomość o tym, iż “to” się zaczęło, nie zmieniła właściwie niczego. Nie było żadnej paniki, żadnej histerii. Polecenie udania się do schronów nie miało sensu na lotnisku Kennedy’ego, gdzie nie istniały żadne schrony poza budynkami, w których wszyscy i tak się znajdowali. A bez wątpienia nie były to za dobre schrony. Malibert przypomniał sobie szczególny aerodynamiczny kształt dachu. Jakikolwiek wybuch w pobliżu z pewnością go zerwie i poniesie nad zatoką - a wraz z nim wielu ludzi, którzy się pod nim schronili. Ale nie było dokąd uciekać. Telewizja wciąż jeszcze pracowała, Bóg jeden wie po co. Na ekranie pojawiały się obrazy tłumów na Times Square i w Newarku, korek samochodowy na Moście Waszyngtona powiększający się z każdą chwilą, bowiem kierowcy porzucali swe pojazdy i pieszo kierowali się ku wybrzeżu. Co najmniej setka ludzi w barze wyginała szyje, by ponad głowami innych dojrzeć choć kawałek ekranu, ale jedyne słowa padały wtedy, gdy ktoś rozpoznał jakiś budynek czy ulicę. Rozległy się polecenia: - Wszyscy muszą się natychmiast odsunąć! Potrzebujemy więcej miejsca dla chorych i rannych! Szukamy chętnych do pomocy przy pacjentach! - Malibert zgłosił się od razu i powierzono mu opiekę nad małym chłopcem, całym w gorączce. Chłopiec szczękał zębami. - Podałam mu tetracyklinę - powiedziała lekarka, która przekazała mu chłopca. - Niech pan zrobi z nim porządek, dobrze? Nic mu nie będzie, chyba że... Chyba że zdarzy się najgorsze, pomyślał Malibert. Co to miało znaczyć: “zrobić z nim porządek”? Wszystko stało się jasne, kiedy jego wyrok zatrzymał się na spodniach chłopca, a węch powiedział mu, dlaczego są mokre. Ostrożnie ułożył dziecko na skórzanej kanapce, po czym zdjął mu przemoczone spodenki i bieliznę. Chłopiec oczywiście nie miał zapasowego ubrania; Malibert poradził sobie jednak z pomocą własnych spodenek elastycznych, które wyjął z walizki. Były oczywiście zbyt duże na chłopca, ale ponieważ miały przylegać ściśle do ciała, nie zsunęły się, gdy podciągnął je dziecku pod szyję. Potem znalazł kilka papierowych ręczników i wyżął w nie spodnie chłopca, ale bez większego skutku. Skrzywił się, rozłożył je na stołku barowym i usiadł na nich, by je podsuszyć ciepłem własnego ciała. Po dziesięciu minutach, gdy wkładał je chłopcu, były tylko trochę wilgotne... San Francisco zamilkło, oznajmił telewizor. Malibert zobaczył znowu mężczyznę z obsługi naziemnej, który przeciskał się ku niemu przez tłum. Potrząsnął głową. - Zaczęło się - powiedział. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, po czym przybliżył usta do ucha Maliberta. - Mogę pana stąd wyciągnąć - szepnął. - DC-8 z Islandii właśnie ładuje ludzi. Nie ogłaszamy tego, bo inni nie daliby mu odlecieć. Dla pana znajdzie się miejsce, profesorze. Słowa mężczyzny podziałały na Maliberta jak wstrząs elektryczny. Zadrżał. Nie wiedząc, dlaczego to robi, zapytał: - Czy mogę wysłać chłopca zamiast siebie? Facet z obsługi wyglądał na rozdrażnionego. - Oczywiście, niech go pan weźmie ze sobą - odrzekł. - Nie wiedziałem, że ma pan syna. - Nie mam - odparł Malibert, ale nie na głos. A kiedy znaleźli się już w odrzutowcu, trzymał chłopca na kolanach tak czule, jakby rzeczywiście był to jego syn. Nawet jeśli w Ambassador Club nie było paniki, to w wielu innych miejscach było jej aż nadto. Mieszkańcy miast na terenie supermocarstw wiedzieli, że gra idzie o życie. Wszystko, cokolwiek byli w stanie przedsięwziąć, mogło okazać się bezskuteczne, a jednak musieli coś robić. Cokolwiek! Uciekać, kryć się, zakopać się w ziemię, przygotować się... i modlić. Mieszkańcy miast porzucali swe metropolie, by schronić się na otwartych terenach wiejskich, farmerzy zaś szukali ucieczki w mocniejszych, bezpieczniejszych budynkach miast. I bomby spadły. Te, które zniszczyły Hiroszimę i Nagasaki, były jak zapalone zapałki wobec eksplozji termojądrowych, które w ciągu tych pierwszych paru godzin pochłonęły osiemdziesiąt milionów istnień. Nad setką miast szalała burza ogniowa. Wichry pędzące z szybkością trzystu kilometrów na godzinę ściągały do niej samochody, gruzy i ludzkie ciała, które spopielone unosiły się ku niebu. W powietrze tryskały strumienie roztopionych skał i pyłu. Niebo pociemniało. Potem zaś stało się jeszcze ciemniejsze. Kiedy islandzki odrzutowiec wylądował na lotnisku w Keflaviku, Malibert przeniósł chłopca długim korytarzem do niedużego stanowiska z napisem “Kontrola paszportowa”. Kolejka przed nim była długa, bo większość pasażerów w ogóle nie miała paszportów i kiedy Malibert dotarł do siedzącej za okienkiem kobiety, ta była już kompletnie wyczerpana wypisywaniem tymczasowych zezwoleń na wjazd. - To mój syn - skłamał. - Jego paszport ma żona, ale nie wiem, gdzie ona jest. Kobieta skinęła głową ze znużeniem. Zacisnęła wargi, potem spojrzała ku drzwiom, za którymi jej zwierzchnik trudził się w pocie czoła nad sporządzaniem raportów, wzruszyła ramionami i przepuściła ich. Malibert skierował się z chłopcem ku drzwiom z napisem “Snirting”, co po islandzku znaczyło zapewne “toaleta” i z ulgą stwierdził, że Timothy może przynajmniej stać podczas oddawania moczu, choć oczy nadal ma półprzymknięte. Jego czoło nadal było gorące. Malibert modlił się w duchu, by w Reykjaviku znalazł się jakiś lekarz. W autobusie zajęła się nimi mówiąca po angielsku przewodniczka, która nie miała już nic do roboty, bowiem samolot z wycieczką, na którą czekała, nigdy już nie miał nadlecieć. Usiadła na poręczy siedzenia z przodu autobusu i z ożywieniem trajkotała do uciekinierów. - Chicago? Tak, nie ma już Chicago. I Detroit, i Pittsburga... źle, bardzo źle. Nowy Jork? No pewnie, Nowy Jork też! - powiedziała z powagą, a widząc wielkie łzy spływające po jej policzkach, Timothy zaczął też płakać. Malibert przytulił go. - Nie martw się, Timmy - powiedział. - Kto by tam bombardował Reykjavik? - I nikt nie miał takiego zamiaru. Kiedy jednak pocisk wymierzony w amerykańską bazę lotniczą w Keflaviku zboczył z drogi o kilkadziesiąt kilometrów, Reykjavik mimo wszystko przestał istnieć. Autobus musiał zboczyć z w głąb lądu, by ominąć pożary i promieniowanie. A kiedy słońce wstało do ich pierwszego dnia na Islandii, Malibert, drzemiący u łóżka chłopca po tym, jak pielęgniarka naszpikowała go antybiotykami, zobaczył świt skąpany w przeraźliwej czerwieni. Warto było jednak nań popatrzeć, bo w następnych dniach świt nie nadszedł w ogóle. Najgorsza była ciemność, ale zrazu nie ona stanowiła najpilniejszy problem. Najpilniejszym problemem były deszcze. Biliony cząsteczek pyłu spowodowały kondensację pary wodnej. Tworzyły się kropelki. Spadły deszcze - potoki deszczu, ściany i kaskady deszczu. Rzeki wystąpiły z brzegów: Missisipi, Ganges, Amazonka. Woda przelała się przez Wielką Tamę Assuańską, jednocześnie ją niszcząc. Deszcze padały tam, gdzie oko ludzkie nigdy przedtem ich nie oglądało. Saharę zalała powódź; Płonąca Góra na skraju pustyni Gobi więcej już nie miała zapłonąć: deszcz równy dziesięcioletniemu opadowi w tym rejonie spłukał do naga pyliste stoki. Ciemność zaś nie ustępowała. Rodzaj ludzki znajduje się zawsze osiemdziesiąt dni od głodu. Tyle wynoszą zasoby zgromadzonej żywności przeciętnie na całym globie ziemskim. I w momencie nadejścia nuklearnej zimy nie było ich więcej. Rakiety wystartowały jedenastego czerwca. Gdyby światowe zasoby żywności były rozmieszczone równomiernie, ostatni kęs zostałby przełknięty trzydziestego sierpnia. Potem zaczęłoby się umieranie z głodu, co potrwałoby kolejne sześć tygodni. Następny akt historii Ziemi odbyłby się już bez udziału rodzaju ludzkiego. Zasoby żywności nie były jednak równomiernie rozmieszczone. Półkula północna została zaskoczona w połowie drogi - pola zasiane, zboża jeszcze nie wyrośnięte. I nic już nie wyrosło. Kiełki wysunęły się nad ziemię, w poszukiwaniu światła słonecznego, a nie znalazłszy go zginęły. Światło słoneczne nie dochodziło do powierzchni Ziemi, zasłonięte gęstymi chmurami pyłu uniesionymi wybuchami termojądrowymi. Był to nawrót epoki kredy; zagłada wisiała dosłownie w powietrzu. W bogatych krajach Ameryki Północnej i Europy były oczywiście ogromne zasoby zmagazynowanej żywności, które jednak szybko topniały. Kraje bogate dysponowały wielkim bogactwem w postaci zwierząt rzeźnych. Każdy wół równał się milionom kalorii zawartych w białku i tłuszczach. Kiedy go zarzynano, oszczędzał kolejne kalorie zawarte w zbożu i otrębach, które zjadłby później. Bydło, trzoda, owce - nawet kozy i konie, nawet domowe króliki i kurczęta, nawet koty i chomiki - wszystkie zarzynano i zjadano, by zaoszczędzić zasoby żywności w puszkach, a także w postaci zbóż i warzyw. Mięsa nie reglamentowano - trzeba je było zjeść, zanim się zepsuje. Oczywiście nawet w bogatych krajach zapasy nie były rozmieszczone równomiernie. Stada i elewatory nie znajdowały się na Times Square czy w Hollywood. Konwoje zbożowe z Iowa do Bostonu, Dallas i Filadelfii musiały posuwać się pod osłoną wojska. Wkrótce trzeba się było uciec do zabijania. Potem zaś konwoje stały się w ogóle wykluczone. Tak więc miasta zaczęły głodować najpierw. Kiedy zaś żołnierze przeszli z odbierania żywności ze wsi dla miast na zabieranie jej dla siebie, rozpoczęły się rozruchy i kolejna fala masowych zgonów. Ofiary zwykle nie umierały przez własny głód, lecz przez głód kogoś innego. Wszystko to nie trwało długo. Pod koniec “lata” skute mrozem ruiny miast wszędzie wyglądały jednakowo. Zamieszkiwała je garstka wychudłych, przemarzniętych desperatów, którzy strzegli zapasów puszkowanej, wysuszonej i mrożonej żywności. Wszystkie rzeki świata wypełniły się aż po ujście szlamem, ponieważ porastające ich brzegi trawa oraz drzewa zginęły i przestały utrzymywać glebę. Każdy deszcz wymywał próchnicę, kiedy zaś mrok się pogłębił, deszcze przeszły w opady śniegu. Płonąca Góra pokryła się lodem, wytknięta w niebo jak koszmarny, szklany palec. Ludzie mogli przejść nieomal suchą nogą przez Tamizę - ci nieliczni, którzy zostali jeszcze przy życiu w Londynie. Tak samo przechodziło się przez Hudson, Mekong, Missouri. Lawiny pogrzebały resztki Denver. Połacie martwych drzew stały się żerowiskiem korników - te zaś z kolei wyszukiwały i pożerały hordy wygłodniałych drapieżców, niejednokrotnie ludzkiego pochodzenia. Nieliczni pozostali przy życiu mieszkańcy Hawajów nareszcie docenili swoje termity. Mieszkaniec krajów rozwiniętych - dobrze odżywiony przy diecie o wartości 2800 kalorii dziennie, biegający, by zrzucić nadmiar tłuszczu, albo rozpaczający nad swoją tuszą - wyżyje czterdzieści pięć dni bez pożywienia. Po tym okresie znikną ostatnie komórki tłuszczowe i rozpocznie się proteinowa reabsorpcja mięśni. Pulchna pani domu czy też otyły przemysłowiec wygląda jak zagłodzony strach na wróble. Ale nawet i wtedy właściwa opieka i odżywianie mogą im przywrócić zdrowie. Później jednak jest coraz gorzej. Układ nerwowy zaczyna się rozpadać. Przychodzą ataki ślepoty. Zanikają dziąsła, wypadają zęby. Apatia przechodzi w ból, potem w nieznośne cierpienie, wreszcie w śpiączkę. I w końcu śmierć. Śmierć prawie dla wszystkich ludzi na Ziemi. Deszcz padał przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy; obniżała się również temperatura. Islandia zamarzła. Ku zdumieniu i budzącej się uldze Henry’ego Maliberta, wyspa była na to nieźle przygotowana. W tym miejscu - jednym z niewielu na Ziemi - człowiek mógł przeżyć nieomal całkowicie otoczony śniegiem i lodem. Istnieje łańcuch wulkanów biegnący wokół prawie całej Ziemi. Ta jego część, która leży między Europą i Ameryką, nazywa się Łańcuchem Śródatlantyckim i w większości znajduje się pod wodą. Tu i tam, niczym czyraki pojawiające się na przedramieniu, wulkaniczne szczyty wysuwają się ponad powierzchnię wody w postaci wysp. Jedną z nich jest Islandia. Właśnie dlatego, że Islandia jest wyspą wulkaniczną, życie na niej mogło się zachować, podczas gdy w innych miejscach ginęło od mrozu; jednak liczyło się również to, że zawsze było na niej zimno. Tymczasowe władze pognały Maliberta do roboty natychmiast po tym, jak się okazało, kim jest. Nie było wolnych miejsc pracy dla radioastronoma interesującego się kontaktem z dalekimi (i prawdopodobnie nie istniejącymi) istotami pozaziemskimi. Znalazło się jednak wiele różnych zajęć dla osoby z wykształceniem naukowym,.szczególnie jeśli ma ona poza tym zdolności techniczne, które pozwoliły jej na kierowanie przez dwa lata obserwatorium w Arecibo. Poza opiekowaniem się Timothym, który powoli lecz pewnie pokonywał zapalenie płuc, Malibert obliczał stratę ciepła i tempo pompowania dla pobieranej wody geotermicznej. Islandia wypełniła się pomieszczeniami zamkniętymi, które ogrzewano wodą pochodzącą z podziemnych gorących źródeł. Ciepła było aż nadto - ale przetransportowanie go z pól gejzerów do pomieszczeń zamkniętych okazało się trudniejsze. Gorąca woda była gorąca jak zawsze, ponieważ swoje kalorie czerpała nie ze słońca - ale potrzeba ich było znacznie więcej, by przezwyciężyć trzydziestostopniowy mróz niż chłód, gdy temperatura wynosi +5°C. I nie chodziło tylko o ogrzanie pozostałych przy życiu ludzi. Najważniejsza była uprawa roślin. W Islandii zawsze było wiele palmiarni geotermicznych. Obecnie palmy wyrzucono, a w ich miejsce posiano zboża i posadzono warzywa. Zabrakło światła słonecznego potrzebnego do wzrostu roślin, toteż wszystkie siłownie geotermiczne pracowały pełną mocą. Lampy jarzeniowe dające blask o widmie światła słonecznego zalewały uprawy fotonami. I nie dotyczyło to tylko dawnych cieplarni: sale gimnastyczne, kościoły, szkoły - wszędzie zaczęto uprawiać rośliny pod sztucznym światłem. Znalazła się też inna żywność - miliony ton białka beczącego i głodującego na wzgórzach. Owce schwytano w końcu, zarżnięto i oprawiono, po czym pozostawiono na zewnątrz w zamrożeniu, do czasu, aż mięso będzie potrzebne. Zwierzęta, które zamarzły na stokach, zepchnięto buldożerami w stosy po sto sztuk, po czym pozostawiono, nie zapominając jednak dokładnie oznaczyć na mapach położenia każdego stosu. Mówiąc szczerze, zbombardowanie Reykjaviku oznaczało, że będzie mniej osób do wyżywienia. Kiedy Malibert nie zajmował się obliczeniami, wychodził na mróz, by kierować robotnikami, którzy w pocie czoła biedzili się nad połączeniem odkształconych rur. Cierpliwie wysłuchiwali poleceń Maliberta (jego niewielka znajomość tutejszego języka była prawie bezużyteczna, ale nawet niektórzy robotnicy mówili turystycznym angielskim); sprawdzali rentgenometry, spoglądali na burze szalejące nad ich głowami, po czym powracali do roboty i się modlili. Nawet Malibert raz prawie ukląkł do modlitwy, gdy pewnego dnia, próbując odnaleźć zasypaną szosę nadbrzeżną, spojrzał na zamarznięte morze i zobaczył szarobiały garb lodowy, który jednak nie był garbem lodowym. Znajdował się na granicy widoczności, ledwie dostrzegalny w blasku lamp używanych przez robotników, i się poruszał. - Niedźwiedź polarny! szepnął Malibert do brygadzisty i wszyscy zamarli na miejscu czekając, aż zwierz zniknie im z oczu. Od tej pory wychodzili do pracy uzbrojeni. Kiedy Malibert nie wykonywał obowiązków (niekompetentnego) doradcy technicznego do spraw ogrzewania Islandii albo (równie niekompetentnego, ale uczącego się) zastępczego ojca dla Timothy’ego, rozpaczliwie obliczał szanse przeżycia. Nie tylko dla nich; dla całego rodzaju ludzkiego. Mimo nawału pracy związanej z koniecznością przeżycia najbliższych dni Islandczycy poświęcili nieco czasu na myślenie o przyszłości. Utworzono zespół naukowców, w skład którego weszli pozostali przy życiu uczeni z tutejszego uniwersytetu, meteorolog z Uniwersytetu Lejdejskiego skierowany tu na badania mas powietrza nad Północnym Atlantykiem oraz Malibert. Spotykali się w hotelu, gdzie astronom mieszkał razem z chłopcem, który zazwyczaj podczas rozmów siadywał z milczeniu obok Maliberta. Najważniejszym pytaniem było: jak długo utrzymają się chmury pyłu? Pewnego dnia cząstki opadną w końcu na ziemię i świat będzie mógł się odrodzić - o ile przy życiu pozostanie tylu ludzi, by dać początek nowemu pokoleniu. Ale kiedy to będzie? Nikt nie umiał powiedzieć. Nie wiadomo było, jak długa, jak zimna i jak zabójcza będzie ta zima nuklearna. - Nie znamy liczby megaton - powiedział Malibert - nie wiemy nic o tym, jakie mogły zajść zmiany atmosferyczne, nie znamy tempa nasłonecznienia. Wiemy tylko, że nie będzie dobrze. - Już nie jest dobrze - mruknął Thorsid Magnesson, Dyrektor Bezpieczeństwa Publicznego (kiedyś jego urząd zajmował się chwytaniem zbrodniarzy, gdy zbrodnia była największym zagrożeniem bezpieczeństwa). - Będzie jeszcze gorzej - powiedział Malibert i tak się stało. Mróz spotęgował się jeszcze bardziej; raporty z innych części świata przychodziły coraz rzadziej. Islandczycy rysowali mapy przedstawiające to, co było im wiadome. Jedna z nich przedstawiała miejsca uderzeń jądrowych, co po tygodniu nie miało już większego znaczenia, bowiem liczba zmarłych z zimna przewyższyła liczbę zabitych w wyniku eksplozji. Rysowano mapy izotermiczne oparte na nieregularnie napływających raportach pogodowych; mapy te trzeba było zmieniać co dzień, bowiem linia zamarzania przesuwała się nieustannie ku równikowi. W końcu mapy okazały się niepotrzebne; cały świat był już skuty mrozem. Rysowano mapy liczby zgonów, na ile można było to obliczyć z napływających informacji, ale wkrótce zaprzestano tego, bo wyniki były zbyt przerażające. Wyspy Brytyjskie wymarły pierwsze, nie dlatego, że otrzymały najwięcej uderzeń jądrowych, ale dlatego właśnie, że nie spadła tam żadna bomba. Zbyt wiele osób zostało tam na początku przy życiu, a Wielka Brytania nigdy nie miała więcej zapasów żywności niż na cztery dni. Kiedy statki przestały przypływać, Brytyjczykom zajrzał w oczy głód. To samo stało się z Japonią, zaś nieco później podobny los spotkał Bermudy, Hawaje i te prowincje Kanady, które leżały na wyspach. W końcu nadszedł czas kontynentów. A Timmy Clary chłonął każde słowo. Chłopiec nie mówił wiele. Nigdy nie pytał o rodziców, a w każdym razie nigdy po pierwszych kilku dniach. Nie miał nadziei na dobre wieści, a złych nie chciał słyszeć. Jego choroba minęła, ale stan psychiczny nie uległ poprawie. Jadł połowę z tego, co powinno jeść dziecko w jego wieku, a i to po usilnych namowach Maliberta. Chłopiec ożywiał się jedynie w tych momentach, gdy Malibert miał czas rozmawiać z nim o Kosmosie. Wielu ludzi w Islandii znało go i jego rolę w SETI, a wśród nich było paru, których obchodziło to prawie tyle samo, co samego Maliberta. Kiedy czas pozwalał na to, zbierali się wszyscy, uczony i jego kółko zainteresowań. Był wśród nich listonosz Lars (obecnie kopacz lodu, bo nie było listów do roznoszenia), Ingar - kelnerka z Hotelu Loftleider (obecnie zajmująca się szyciem grubych zasłon do izolowania ścian mieszkań), nauczycielka angielskiego Elda (obecnie pielęgniarka, specjalizująca się w odmrożeniach). Przychodzili też inni, ale ta trójka zjawiała się zawsze, gdy mogli się wyrwać. Wszyscy byli zaprzysięgłymi wielbicielami Harry’ego Maliberta, znali jego wszystkie książki i razem z nim marzyli o sygnałach radiowych nadawanych przez dziwacznych kosmitów z Aldebarana lub o statkach-planetach, które mogły przenosić miliony istot z jednego krańca galaktyki na drugi, w rejsach trwających setki tysięcy lat. Timmy słuchał i rysował te statki. Malibert podawał mu wymiary. - Rozmawiałem kiedyś z Gemym Webbem - powiedział który opracował szczegóły. Wszystko zależy od szybkości obrotu i wytrzymałości materiałów. Aby mieszkańcom tych statków zapewnić odpowiednią pseudograwitację, muszą one mieć kształt cylindra o średnicy szesnastu kilometrów i muszą się obracać. Jego długość powinna być dostateczna, by zapewnić odpowiednio dużo przestrzeni życiowej, ale nie zbyt wielka, bo mogłoby to grozić zachwianiem równowagi lub odkształceniem statku. Najlepiej powinna wynosić sześćdziesiąt kilometrów. Statek powinien być podzielony na dwie części: pomieszczenia mieszkalne i magazyn paliwa. A na jednym końcu siłownia termojądrowa napędzająca statek w podróży przez Galaktykę. - Termojądrowa - zamyślił się chłopiec. - Dlaczego więc wybuch nie zniszczy tego statku? - Wszystko zależy od budowy siłowni - odparł szczerze Malibert - a szczegółów nie znam. Gerry miał przedstawić swój referat na konferencji w Portsmouth; między innymi jechałem tam po to, by go posłuchać. - Ale, oczywiście, nie będzie teraz, ani nigdy, konferencji Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego w Portsmouth. - Już czas na obiad - odezwała się z wahaniem Elda. Timmy? Zjesz trochę mojej zupy? - I zjadł, choćby nawet nie chciał. Mąż Eldy pracował jako księgowy w bazie w Keflaviku; dorabiał sobie właśnie po godzinach, gdy drugi pocisk naprawił błąd pierwszego, tak więc Elda nie miała już męża ani nawet zwłok do pogrzebania. W hotelu nie było zbyt ciepło nawet mimo gorącej wody pompowanej z wnętrza ziemi całą siłą przez trzeszczące rury. Elda owinęła chłopca kocami i siedziała przy nim, kiedy z obowiązku przełykał zupę. Lars i Ingar siedzieli trzymając się za ręce i patrząc, jak Timmy je. - Głos z gwiazd - odezwał się nagle Lars - to ci dopiero byłaby frajda. - Nie ma żadnych głosów - odrzekła z goryczą Ingar. - Nawet nasz już umilkł. Oto odpowiedź na paradoks Fermiego. A kiedy chłopiec przestał jeść, by zapytać, co to takiego, Malibert wyjaśnił tak dokładnie, jak umiał: - Paradoks nosi imię Enrica Fermiego, naukowca. Fermi powiedział: “Wiemy, że istnieje wiele miliardów gwiazd podobnych do naszego Słońca. Nasze Słońce ma planety, toteż rozsądek nakazuje domniemywać, iż inne gwiazdy również je mają. Na jednej z naszych planet znajdują się istoty żywe; na przykład my, podobnie jak drzewa, bakterie czy konie. Ponieważ jest tyle gwiazd, wydaje się zupełnie pewne, że przynajmniej na niektórych krążących wokół nich planetach powinny być również istoty żywe. Rozumne. Rozumne w takim samym stopniu jak my albo jeszcze bardziej. Istoty, które potrafią budować statki kosmiczne albo przesyłać przez radio sygnały do innych gwiazd - tak jak my umiemy.” Czy to jest dla ciebie zrozumiałe, Timmy? - Chłopiec skinął głową, marszcząc czoło, ale Malibert z radością ujrzał, że Timmy nadal je zupę. - I wówczas Fermi zadał pytanie: “Dlaczego żadne z tych istot nigdy nas nie odwiedziły?” - Tak jak w kinie - chłopiec skinął głową. - Latające talerze. - Te wszystkie filmy, to wymyślone historie, Timmy. Tak jak Kraina Czarów Alicji czy chatka siedmiu krasnoludków. Może istoty z Kosmosu odwiedziły nas kiedyś, ale nie ma na to żadnych przekonywających dowodów. A jestem pewien, że gdyby do czegoś takiego doszło, to dowody by się znalazły. Musiałyby się znaleźć. Gdyby takie odwiedziny nastąpiły, to któryś z przybyszów musiałby zgubić tu jakiś marsjański odpowiednik opakowania od hamburgera czy zużytą żarówkę błyskową z Syriusza. A my byśmy to znaleźli i udowodnili jego pozaziemskie pochodzenie. Nic takiego się nie zdarzyło. Istnieją więc tylko trzy możliwe odpowiedzi na pytanie profesora Fermiego. Pierwsza - że nie istnieje życie poza Ziemią. Druga - że istnieje, ale nie chce mieć z nami nic wspólnego. Przedstawiciele obcych ras rozumnych nie chcą się z nami kontaktować może dlatego, że przeraża ich nasza brutalność, a może dla innego powodu, którego się nawet nie domyślamy. Trzecia zaś odpowiedź... - Elda zrobiła znaczący gest, ale Malibert potrząsnął głową -...brzmi następująco: możliwe, że gdy tylko jakieś istoty staną się tak mądre, że wymyślą wszystko, co potrzebne jest do podróży w Kosmos, czyli kiedy będą dysponować techniką podobną do naszej, to jednocześnie wyprodukują takie straszne bomby i inną broń, że nie będą w stanie nad nią zapanować. I wybuchnie wojna, a wszyscy zginą, zanim staną się naprawdę istotami w pełni dojrzałymi. - Tak jak my teraz - powiedział Timothy, kiwając poważnie głową na znak, że zrozumiał. Skończył jeść zupę, ale Elda zamiast zabrać talerz, przytuliła chłopca mocno do siebie i siłą powstrzymywała się od płaczu. Świat opanowały całkowite ciemności. Dzień nie różnił się od nocy, a miało to trwać... nikt nie wiedział jak długo. Skończyły się opady deszczu i śniegu: gdy nie było światła słonecznego, które wysysałoby wodę z oceanów, w atmosferze nie pozostało ani trochę wilgoci, która mogłaby opaść na ziemię. Po powodziach nadeszła mroźna susza. Gleba Islandii już na głębokość dwóch metrów stwardniała na kamień i robotnicy nie mogli dalej kopać. Mowy nie było o przeprowadzeniu dodatkowych rur cieplnych. Kiedy gdzieś trzeba było więcej ciepła, można było jedynie zamknąć inne budynki i wyłączyć ich ogrzewanie. Wśród pacjentów Eldy mniej było teraz osób z odmrożeniami, co z objawami choroby popromiennej po ochotniczych wyprawach do Reykjaviku po lekarstwa i żywność. Nikt nie uchylał się od uczestnictwa w tych wyprawach. Kiedy Elda wróciła z wyprawy do Hotelu Loftleider, przyniosła prezent dla chłopca: słodycze i pocztówki. Słodyczami musiał się podzielić, ale pocztówki były tylko dla niego. - Czy wiesz, co jest na nich? - zapytała. Obrazek przedstawiał olbrzymich, krępych, szkaradnych mężczyzn i kobiety w ubiorach sprzed tysiąca lat. - To są trolle. Nasze legendy głoszą, że trolle tu mieszkały; niektórzy mówią zresztą, że nadal mieszkają, ale tak się już zestarzały, że nie chce im się wychodzić. - To wymyślona opowieść, prawda? - zapytał poważnie Timmy i nie uśmiechnął się, dopóki Elda nie zapewniła go, że tak jest w istocie. Wówczas wymyślił dowcip. - Wydaje mi się; że trolle w końcu zwyciężyły ludzi - powiedział. - Och, Timmy! - Elda była wstrząśnięta. Ale przynajmniej oznaczało to, że chłopiec może już dowcipkować, powiedziała sobie, a nawet wisielczy humor lepszy jest od żadnego. Nowi pacjenci wymagali znacznie mniej opieki - mniej, bo niewiele mogła zaradzić na chorobę popromienną - i Elda częściej myślała o tym, czym tu zająć chłopca. I znalazła wspaniały sposób. Ponieważ paliwo było już na wagę złota, nikt nie wybierał się na loty turystyczne wokół wyspy. I tak zresztą w nieustannym mroku nie byłoby nic widać. Kiedy jednak wezwano śmigłowiec szpitalny na wschodnie wybrzeże, by zabrać stamtąd dziecko ze złamanym kręgosłupem, wyprosiła w nim miejsce dla Maliberta i Timmy’ego. Sama i tak musiała lecieć jako pielęgniarka dyżurna. - Lawina zasypała jego dom - wyjaśniła. - To wprost u podnóża gór Stokksnes i lądowanie będzie dość niebezpieczne moim zdaniem. Ale możemy nadlecieć od strony morza i nic się nie powinno stać. Przynajmniej zobaczymy coś w reflektorach helikoptera. Udało się im jeszcze lepiej: mieli więcej światła. Nic nie przenikało przez chmury, gdzie miliardy cząsteczek, które kiedyś były mężem Eldy, połączyły się z bilionami bilionów, składających się kiedyś na Detroit, Marsylię, Szanghaj. Ale w chmurach i pod nimi przewijały się węże i pasma nikłej poświaty, strzępy ciemnej czerwieni, wachlarze jasnej zieloności. Aurora borealis nie dawała wiele światła - ale też nie miała konkurencji innego blasku poza słabym pełganiem lampek na pulpicie sterowniczym śmigłowca. Pod nimi przemykały ciemne kształty Vatnajokull. - Wielkie trolle! - zapiszczał chłopiec radośnie, a Elda uśmiechnęła się, tuląc go do siebie. Pilot postąpił według wskazań Eldy; wyleciał nad morze ponad grzbietami wschodniego łańcucha gór, a potem ostrożnie nawrócił nad maleńką wioskę rybacką. Gdy lądowali, naprowadzani czerwonymi światłami latarek, reflektory śmigłowca wychwyciły jakiś przedmiot o kształcie talerza. - Antena radarowa - Malibert pokazał chłopcu. Timmy przycisnął nos do zimnej szyby. - Czy to jedna z tych, tatusiu? Tych, przez które rozmawia się z gwiazdami? Odpowiedzi udzielił pilot: - O, nie, Timmy. To antena wojskowa. - Tu by jej nie zainstalowano, Timothy - dodał Malibert. - Jesteśmy za daleko na północ. Do tego potrzebny jest radioteleskop, który mógłby objąć całe niebo, a nie tylko ten niewielki kawałek, który widać z Islandii. I kiedy pomagali wsunąć do helikoptera nosze z kontuzjowanym dzieckiem, tak łagodnie i delikatnie, jak tylko było można, Malibert myślał o tamtych miejscach: Arecibo i Woomera, Socorro i wszystkich pozostałych. Każde z nich było teraz martwe i z pewnością zniszczone przez masy lodu lub przez potężne wichury. Potrzaskane, rozmyte, zżarte przez korozję, owe oczy wpatrzone w Kosmos były teraz ślepe; i myśl ta zasmuciła Harry’ego Maliberta, ale nie na długo. Nic nie mogło mu zamącić radości z powodu tego, że po raz pierwszy Timothy powiedział do niego: “Tatusiu”. Oierwsze zakończenie tej historii mówi, że gdy w końcu słońce powróciło, stało się to zbyt późno. Ludzie najdłużej przeżyli na Islandii, ale w końcu i tam dotarł głód. Na Ziemi nie było już nikogo, kto potrafiłby mówić, konstruować maszyny lub czytać książki. Straszliwa trzecia odpowiedź Fermiego okazała się jednak zgodna z prawdą. Istnieje jednak inne zakończenie, w którym słońce pojawiło się na czas. Może stało się to w ostatniej chwili, ale żywność się jeszcze nie skończyła, gdy światło dzienne spowodowało pojawienie się pierwszych śladów zieleni i z zamarzniętych ziaren wyrosły zboża. W tej wersji Timothy przeżył i wyrósł na mężczyznę. Kiedy się to stało, a Malibert i Elda w końcu się pobrali i mieli dzieci, Timothy poślubił jedną z córek. Zaś dwa czy kilkanaście pokoleń później jeden z ich potomków dożył tego dnia, kiedy paradoks Fermiego odszedł w przeszłość, równie nieistotny i śmieszny jak obawa piętnastowiecznego marynarza przed żeglugą po dalekich morzach, by nie spaść poza krawędź płaskiej Ziemi. Bowiem w tym dniu niebo przemówiło, a ci, którzy w nim mieszkali, odpowiedzieli w końcu na przesłanie z Ziemi. Może też inne jest prawdziwe zakończenie tej opowieści, według którego rodzaj ludzki postanowił zakończyć wszelkie spory, by nie dopuścić do kataklizmu, który mógłby doprowadzić do ostatecznej zagłady. W tej wersji ludzie ocalili naukę i radość życia, i z radością powitali gości z gwiazd... Ale przecież to się właśnie stało! Miejmy przynajmniej taką nadzieję... Przełożył Wiktor Bukato C J. CHERRYH WYKOPALISKA Choć Ziemi może się nawet przydarzyć to co najgorsze, nadzieja jednak nigdy się nie kończy, jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że skala czasu we wszechświecie jest taka, iż każda cywilizacja stanowi na niej maleńki tylko przedział. W ten sposób poniższe opowiadanie jest epilogiem dla utworu Pohla - ale jeszcze przed czasem w nim opisywanym. Wahadłowiec spadł na smaganą wiatrem równinę. Lądowanie nie należało do przyjemności. W kombinezonie, obładowany sprzętem regulacji biologicznej, Desan zeskoczył z platformy i rozkołysanym krokiem wszedł w obcy świat. Opędzał się od usłużności niewielkich, pająkowatych robotów. - Tędy, obywatelu. Ostrożnie, obywatelu. Prosimy chronić skafander, rozdarcie jest niebezpieczne. Mali służalcy. Desan nie znosił ich. Z pewnością przysłał je szef operacji, w towarzystwie jednego ośmiokołowego transportera SI, który zaparkował się aż o pięćset kroków od strefy odrzutu wahadłowca, co zapowiadało męczący spacer przez pylną równinę w skrzypiącym, obciążonym ekwipunkiem skafandrze tlenowym. Desan obrócił się, by spojrzeć z rozterką na statek o zakrzywionym dziobie, który czekał na wspornikach: srebrny klin wbity pomiędzy niebo jak z brązu a krajobraz w odcieniach ochry i rdzy. Na widok nieba poczuł dreszcz. Z rozdrażnieniem poddał siebie i skromny bagaż obsłudze robotów, powolnym, kołyszącym się krokiem zmierzał do czekającego transportera SI. - Dzień dobry - SI powiedziała bezmyślnie i otworzyła drzwi. - Lordzie Desanie, w mojej kabinie powietrze nie jest czyste, czy zrozumiałeś, panie? - Tak, tak. - Desan wdrapał się do środka i usiadł w przednim fotelu. Amortyzatory poddały się lekko. Z owadzią ostrożnością roboty uwijały się, delikatnie kładąc bagaże właśnie tak, a nie inaczej. Poprawiały, w kółko poprawiały, aż ułożenie pasowało do ich szablonowego pojęcia perfekcji. Irytujące. Typowa dokładność robotów. Desan klepnął siedzenie wyposażone w czujnik ciśnienia. - No to jedziemy, dobrze? SI porozumiała się ze swymi głupszymi kuzynami: pojedynczy pisk poderwał je do ucieczki. - Uwaga na drzwi, obywatelu. Pokrywa zsunęła się i zamknęła. SI uruchomiła swój hałaśliwy silnik. - Czy obywatel życzy sobie zaciemnić okna? - Nie, zostaw. Chcę widzieć krajobraz. - Z przyjemnością, Lordzie Desanie. Istotnie, była to dla SI przyjemność. Do stacji czekała ich długa jazda przez równinę, w coraz drobniejszym pyle, który unosił się z tyłu, przesłaniając widoczność. Od czasu do czasu dół wydrążony przez wiatr w miękkim piasku wyginał cielsko transportera. - Proszę mi wybaczyć, obywatelu. Czy ci wygodnie? - Całkiem, całkiem. Jesteś bardzo dobra. - Dziękuję, obywatelu. Nareszcie coś urozmaiciło płaską powierzchnię terenu. Pojawiły się nieznaczne garby i jakaś nietypowa góra: długi, masywny wał, jak mur, który wyrastał z mgły i nabierał regularnych kształtów tuż przed lekko brązowymi fałdami wzgórz, ledwie zasługującymi na to miano. Góra. Z daleka wyglądała jak formacja wulkaniczna lub skała osadowa. Uparcie wystająca hałda, anomalia na tle nagiej równiny, gdzie wszystko wokół uległo entropii i wtopiło się w płaski bezmiar. Gdy SI przejeżdżała obok, na zboczu widać jednak było szwy i spojenia; ślady wskazywały, że górę zbudowano. Desan wiedział, czym była w istocie; mimo to, gdy mijał dzieło rąk Starożytnych, odczuł niepokój w swej duszy podróżnika. Na tle zwietrzałych wzgórz ukazała się stacja: półkule budynków, jaskrawozielone w brązowym, martwym świecie. Lecz Desan kiedyś już widział takie kopuły i co innego budziło jego zainteresowanie. Tylko SI mając za świadka obrócił się w fotelu i przytknął miękką kulę hełmu do podwójnej szyby. Wpatrywał się w pracowicie ułożone kamienne bloki, dopóki nie zostały w tyle, by zniknąć za pylną zasłoną. To już tutaj, Lordzie - powiedziała wiecznie radosna SI. - Jesteśmy prawie na miejscu. Stacja jest trochę wyżej, wjadę tam bez problemu. Zgięcie, podparcie, zakołysanie i zwrot. W ekranie przedniej szyby kopuły zbliżyły się łukowatym skokiem, silnik zaskowyczał. - Było mi bardzo miło ci służyć. - Dziękuję - mruknął Desan. Wiedział, że znów czeka go spacer: wspinaczka po plastykowej kracie do komory powietrznej. Ani siadu komitetu powitalnego. Chmara robotów pospieszyła w ich kierunku, gdy tylko transporter stanął i podparł się z pneumatycznym sapnięciem. - Dziękuję, Lordzie Desanie. Proszę chronić hełm. Osłaniać przewody regulacji biologicznej. Ostrożnie, pył jest śliski. - Dziękuję. Nie było ucieczki przed troskliwością SI. - To ja dziękuję, Lordzie. Pokrywa powędrowała w górę. Desan uwolnił się z fotela, by zejść na piaszczystą powierzchnię. Wychodził osłaniając aparat tlenowy przed uderzeniem w obramowanie drzwi. Sapał przy tym głośno, nienawykły do takiej siły ciężkości. Roboty przenosiły bagaże, podczas gdy Desan z trudem wspinał się po kracie z plastyku, wprost do jaskrawozielonych, półkulistych budowli. Plastyk. Na takim pustkowiu. Produkowano go na statkach, z nadwyżek biomasy. Tutaj wszystko było martwe, przerażająca nicość. Nawet sygnał, który sprowadził go na to dno jeziora, pochodził od robota, podobnie jak zawiadomienie o czekającym transporterze. Drzwi komory powietrznej rozwarły się przed nim i nareszcie ujrzał żywą obsługę. Długo na to czekał. Trzy osoby w kombinezonach podeszły, by go należycie powitać. Lecz mimo tej góry z kamieni, mimo jasnozielonych budowli i robotów badawczych potwierdzających dane w raportach Desan wyczuwał wokół powiew śmierci. Powlókł się naprzód; po drodze dotknął wyciągniętych rąk w rękawicach, wymienił gesty powitania i dalej zmierzał ku wejściu. Czuł chłód do szpiku kości. Tu, gdzie się znajdował, nic nie było jasne, jak we śnie, który potwornie zniekształca dobrze znane szczegóły. Sto lat podróżował od chwili, gdy ujrzał ów świat po raz pierwszy, a i to jedynie z orbity, zdając się na raporty z trzeciej ręki. Sto lat poświęcone badaniu tej planety poprzedziło krótką podróż z portu do ośrodka naukowego leżącego pod złowrogim niebem, opodal góry, która niegdyś była tamą na nieistniejącym już jeziorze. Były, oczywiście, pewne odkrycia na księżycu. Kilka artefaktów. Tkanina symboliczna. Prymityw, niewyobrażalny prymityw. Pierwsza zapowiedź tajemnic tego wyschniętego, rdzawobrązowego świata. Wraz z komitetem powitalnym Desan wszedł do komory powietrznej w głównej półkuli, odczekał pełny cykl i odetchnął z ulgą, gdy światła sygnalizatora zmieniły kolor z białego na pomarańczowy, a drzwi wewnętrzne wpuściły ich do środka. Desan ruszył naprzód, zdjął hełm i nabrał w płuca powietrza, które niespodziewanie okazało się nieświeże. Hali w centralnej półkuli miał wygląd roboczy: plastykowe ściany, nie osłonięte przewody. W donicy ustawionej na środku kilka roślin walczyło o przetrwanie. Z przodu widać było czarną kolumnę i dość popularny emblemat: dwie nagie, obce postacie i schemat systemu gwiezdnego, wiernie odtworzone co do jednego zadrapania. Zwykła tabliczka; w innym miejscu może uszłaby uwadze. Tutaj nabierała specjalnego znaczenia. Przesłanie od Starożytnych pochodziło z tego właśnie świata. - Lord Desan? - dobiegł go kobiecy głos. Odwrócił się niezgrabnie, skrępowany kombinezonem. Profesor Gothon we własnej osobie: starsza kobieta, ubrana w błękitną togę. Zaszczyt oszołomił go i przesłonił wszystkie dotychczasowe uchybienia gościnności. Wyciągnęła rękę na powitanie. Zaskoczony podał dłoń w rękawicy i zaraz cofnął, by naprawić gafę. Uprzejmy gest zbił go z tropu; czuł się jak skończony głupiec, gdy dotknął, a raczej odwzajemnił mocny uścisk zgrubiałej, wiekowej dłoni legendarnej uczonej. Dłoń była twarda i jednocześnie zwiotczała; świadczyła o długim życiu i wielkiej sile. Nie umiał znaleźć właściwych słów; całkiem onieśmielony przypominał sobie, po co tu przybył. - Proszę do środka, Lordzie Desanie. Zaraz uwolnią cię od tego kombinezonu. Czy masz ochotę odpocząć po podróży? Może filiżankę herbaty? Roboty zaniosą bagaż do twego pokoju. Nie znajdziesz tu luksusów, lecz myślę, że będzie ci wygodnie. Coraz więcej uprzejmości. Łatwo się zagubić, gdy niezwykła serdeczność otacza i rozbraja, a własne zakłopotanie nie pozwala stawić jej oporu. - Przyjechałem, by coś zobaczyć. Chciałbym zrobić to teraz. - Desan rozpiął skafander, zdjął go i złożył w wyczekujące ręce. Wygładził ubranie. Może to zbytnia obcesowość, niewybaczalny pośpiech? Nie potrafiłbym wypoczywać, Profesorze. Zdążyłem zaznać wygód w wahadłowcu. Pragnę przynajmniej zwiedzić to miejsce, jeśli ktoś z twoich pracowników się mną zajmie... - Oczywiście, oczywiście. Raczej się tego spodziewałam. Proszę więc za mną, oprowadzę cię. Objaśnię wszystko, o ile potrafię. Może cię przekonam. Od początku czuł się przytłoczony: spodziewał się spotkać kogoś ważnego, może szefa operacji, ale nie samą Gothon. Profesor mijała studentów i niższych rangą pracowników, jakby zsyłając błogosławieństwo. Desan szedł o pół kroku za jej przygarbioną sylwetką. “Spotkałem Ją” - mówili wtedy na statku młodzi, przyciszonym głosem, kiedy Gothon przechodziła w zamyśleniu korytarzem, w czasie swoich nieczęstych przebudzeń. “Spotkałem Ją”. W ich głosach brzmiało niemal nabożeństwo. Budzono ją rzadko, wystarczało pomniejszych naukowców dla większości światów. Desan był Piątym Lordem Nawigatorem, czwartym z kolei urodzonym w podróży. Ledwie drobina czasu: pięćdziesiąt dwa lata życia w przebudzeniu i zaledwie dwa tysiące lat w podróży - wobec eonów uśpionego życia Gothon. Był do szpiku kości wzruszony łaskawością długowiecznej, przygarbionej uczonej o plamistej cerze, wytrwałej tropicielki nieodczytanych tajemnic wszechświata. Poczuł żal i ból. Jakże cierpieć musiała Gothon zamknięta w ciszy, której nie wolno zakłócać. Załogi statków obowiązywał surowy zakaz wstępu tam, gdzie pracował jej umysł. Studenci poderwali się, by otworzyć im drzwi; cofnęli się pod ścianę ułatwiając przejście do kolejnych sal w głębi labiryntu półkul. Desan mijał ręce, które dotykały jego rękawa: powitanie Lorda Nawigatora. Odwzajemniał uprzejme gesty, na ile pozwalało mu własne strapienie. Jego serce pracowało w warunkach zwiększonej grawitacji; nozdrza chwytały woń plastyku, wyziewy uzdatniaczy i zapach wielu ciał przebywających pod wspólnym dachem. Samo powietrze było ciężkie, gorzkie, jakby pełne ładunków elektrycznych lub suchego pyłu. Przyszło mu do głowy, że dach może być nieszczelny; niepokojąca myśl. Uświadomił sobie możliwe niebezpieczeństwa i zapragnął odlecieć stąd jak najprędzej. Podczas gdy Desan wciąż podróżował, Gothon mieszkała tutaj już siódmy rok z jej życia, którego zostawało coraz mniej. Budzono ją czterokrotnie; obecnie, po raz czwarty, pozostawała aktywna od pięciu lat: najdłużej jak dotąd. Znalazła wreszcie dane, dla których nie szkoda czasu, więc zużywała go nieprzerwanie. Uwierzyła. Gotowa była umrzeć w pogoni za sobie wiadomą prawdą. Desan poczuł dreszcz, gdy weszli przez hermetyczne drzwi do kolejnego pomieszczenia pod kopułą; przerażenie skurczyło mu żołądek. Po obu stronach stały półki, wypełnione szeregiem żółtych czaszek. Długie rzędy wytrzeszczonych, czarnych oczodołów i wyszczerzonych zębów. Niektóre głowy miały długie nosy, niektóre nie. Małe, beznose czaszki posiadały kły, co nadawało im inteligentny wygląd. Jak mali ludzie, jak dzieci o rysach dorosłych - taka musiała być pierwsza reakcja każdego, kto widział hologramy lub konkretne egzemplarze przywiezione do orbitujących laboratoriów. Jednak pojemność takiej czaszki była zbyt mała. Prawdziwy sapient zajmował dalsze półki: wypukło sklepione czaszki, z płaskimi zębami wyszczerzonymi w permanentnej zgrozie, przerażały swoich odkrywców tu, na tym pustkowiu. Gothon zatrzymała się, wybrała małą czaszkę sapienta, w dużej mierze zrekonstruowaną: Desan umiał odróżnić prawdziwą kość od plastykowej. Czaszka była o wiele delikatniejsza od pozostałych, miała mniejszą szczękę. Dwa przednie zęby zrekonstruowano. I jeden boczny. - To było dziecko - powiedziała Gothon. - Nazywamy ją Panieneczka. Pierwsze znalezisko w tej okolicy, na wzgórzach przy brzegu strumienia. Nie miała stóp, ale poza tym jest nieuszkodzona. Znaleziono ją właściwie samą, tylko w ramionach ściskała jakieś małe zwierzę. Trzymamy je razem z nią. Nieważne, że to nie według katalogu. - Z półki na górze wzięła inną, mocno zrekonstruowaną czaszkę. Była kruchej budowy i miała kły. - Nawet archeolodzy mają swoje sentymenty. - Rozumiem... Nie wypadało inaczej: Desan zmusił się do pogłaskania czaszki palcem. - Idźcie spać. - Gothon czule ułożyła eksponaty z powrotem na półce, strzepnęła z palców kurz i poszła dalej. Desan podążył za nią, przez zwykłe drzwi do zatłoczonej sali ze stołami zastawionymi mnóstwem przedmiotów. Pracownicy w nagłym przestrachu porzucili odkurzanie. - Nie, nie, proszę sobie nie przeszkadzać - cicho powiedziała Gothon. - Zaraz stąd pójdziemy. Tutaj, czy widzisz, Lordzie-Desanie? - Ostrożnie sięgnęła ponad ramieniem badacza i podniosła wydłużoną butelkę z pionowymi rowkami, pokrytą opalizującą patyną z powodu długiego przebywania w ziemi. - Znajdujemy tego bardzo dużo. Produkcja masowa. Przemysł. Nie tylko na tym kontynencie. Taka sama butelka występuje wszędzie, na całym świecie, w najwyższych warstwach. Ten sam wzór. Zrobiona niedługo przed kataklizmem. Na podstawie takich małych przedmiotów badamy powiązania i kontakty handlowe. Odłożyła butelkę i sięgnęła po garnek. Posklejany, niemal kompletny. - Zawsze naczynia. Garnki i butelki: to ślady, po których tropimy ich przez wieki. Bardzo wiele warstw. Mieli długą i złożoną przeszłość. Desan wyciągnął rękę, by dotknąć brunatnej, skorodowanej powierzchni naczynia. Odkrył na niej pojedynczą resztkę niebieskiej emalii i szary nalot od leżenia w ziemi. - Jak długo, ile trwa rozkład do takiego stopnia? - To zależy od rodzaju gleby, jej wilgotności, zakwaszenia. Ten garnek znaleziono niedaleko stąd. Gothon ostrożnie odstawiła przedmiot i odeszła. Wątła, przygarbiona sylwetka, pomiędzy resztkami przeszłości. - Długo, bardzo długo trwał proces niszczenia. Prawie nic nie zostało. Metal utlenia się, plastyk ulega rozkładowi, tkaniny szybko gniją. Papier i drewno przechowują się bardzo długo w klimacie pustyni, ale też w końcu butwieją. Wilgoć zaciera rzeźbę. Tylko metale szlachetne nie zmieniają właściwości. Nacisk warstw ziemi odkształca nawet kamień, kruszy metal. Garnki znajdujemy w postaci łamigłówki kawałków. Te z natury delikatne przedmioty trwają jednak dłużej, niż pomniki: tak długo, jak ziemia, która je nosi. Przechowują się w suszy i w wilgoci, nawet na dnie morza, o ile nie istnieje tam podwodne życie. Butelka i garnek są tak samo godne podziwu, jak ta wielka tama. Ci, którzy je wykonali, nie spodziewali się tego. - Ale... - Desanowi zakręciło się w głowie na wspomnienie wielkiej równiny, naniesionego osadu i głęboko pod nim ukrytych tajemnic. - Ale? - Może jakiś ważny szczegół uszedł twojej uwadze. Miałaś cały świat do zbadania. Jakieś znalezisko mogło zasugerować ci błędną interpretację. - Tak, to się zdarza. Jednakże wiele znajdujemy tam, gdzie się spodziewamy i to ważna wskazówka, Lordzie Desanie. Potwierdza, że wystarczy tylko podejrzewać, w którym miejscu warto prowadzić poszukiwania. Najpierw ustalamy, co rokuje największe nadzieje. Może to być obszar zatopiony albo wybrzuszony, widoczny na zdjęciach, które bierzemy z orbiterów. Ale najważniejsze jest przeczucie; lepiej się sprawdza, niż mechaniczne próbniki. Pod ciemnymi oczami Gothon pogłębiły się zmarszczki: myśli uczonej podążały w nieodgadnione. Desan stał zagubiony, przytłoczony jej osobowością. Czym zajmował się umysł w tym wieku? Wędrował? A może wybitna Profesor popadła w mistycyzm? Raport o tym rozwiązałby jeden problem. Ale taki przykry obowiązek... - To wyczucie żywych istot, Lordzie Desanie. Trzeba stanąć w jakimś miejscu i zastanowić się: dawno, dawno temu, gdybym miał budować czy prowadzić handel, dokąd bym poszedł? Gdzie mieszkaliby moi sąsiedzi? Desan dyskretnie zakasłał chcąc sprowadzić rozmowę na temat faktów. - Oczywiście dane zebrane przez roboty znajdują zastosowanie? - Sondy są tylko urządzeniami bez duszy. Robot może posiadać wspaniałe umiejętności, ale nie ma prawdziwego wyczucia terenu. Badacz, który zdalnie steruje sondą, nie dostrzega wielu istotnych elementów... Lecz ty urodziłeś się dla Kosmosu. Może do ciebie to nie przemawia, Lordzie Desanie. - Wierzę twoim słowom - rzekł Desan z powagą. Na plecach czuł ołowiany ciężar nieba, które jak straszna, skażona pokrywa oddzielało ich od gwiazd i samotnego księżyca. Gothon pamiętała świat przodków. Ojczystą planetę. Już wtedy była sławną specjalistką. Powiedziała, że potrafi umiejscowić pewne rzeczy nawet w krajobrazie pustki. Widziała więcej, niż mogły dostrzec oczy robota, i myślała podobnie jak istoty, po których zostały tylko zakurzone czaszki. Jak dawno temu? - Szukamy kopców - ciągnęła Gothon, przechodząc drobnym kroczkiem pomiędzy stołami. Mijała pochylone głowy i nieśmiałe spojrzenia pracowników i studentów zajętych żmudną pracą. Towarzyszył im odgłos igieł elektronicznych, które odsłaniały zaskorupiałe powierzchnie starożytnych przedmiotów. - Oni budowali ogromne konstrukcje. Wielkie drapacze chmur. Niektóre z nich z pewnością przetrwały tysiąclecia, ale wreszcie zaczęły chylić się ku upadkowi. Zawaliły się tworząc rumowiska gruzu. Wody rzek żłobiły nowe koryta wokół ruin, wiały wiatry. Rosła pokrywa osadu naniesionego przez czynniki atmosferyczne. Rumowiska zapadały się pod własnym ciężarem. To utrudniło naszą pracę. Gothon znów przerwała; stanęła przy stole z hologramami. Na jej znak ukazał się krajobraz: serpentyna muru na dnie doliny. - Widzisz, panie? Muru nie zbudowano w ten sposób; zdeformowały go nacisk i ruchy gleby. Był pogrzebany, dopóki go nie odkryliśmy. Dlatego wiatr i deszcz nie zniszczyły go przed wiekami. Teraz pewnie się rozsypie, jeśli czas nie pogrzebie go powtórnie. - A ta wielka kamienna góra - Desan wyciągnął rękę chcąc wskazać w kierunku tamy, ale poczuł się zdezorientowany. - Jak dawno zbudowana? - Jest tak stara, jak jezioro, które stworzyła. - Na krótko przed katastrofą? - Tak. Czy wiesz, że ta wielka masa może przetrwać zanik gwiazd? Podobnie jak kilka podobnych budowli i piramidy, które znajdujemy w różnych częściach świata. Można tylko zgadywać ich wiek. One są trwalsze od wszystkiego, co wyrasta z powierzchni ziemi, prócz naturalnych gór. - Bez życia. - No, niezupełnie. - Przecież życie zanika. - Nie, wcale nie zanika. Na znak uczonej ukazał się następny hologram. Kałuża, cała zielona od kłączy wijących się faliście. - Księżyc wciąż chroni ten świat przed entropią. Istnieje woda - co prawda nie w takiej ilości, by tama mogła znów spełniać swą funkcję. Ta właśnie roślinka jest nadzieją dla tego świata. Małe formy życia: organizmy latające i pełzające, porosty i inne żywe twory występujące na równinach. - Ale nic takiego, co oni znali? - Nie. Życie ewoluuje w innych warunkach. Zaczyna od nowa. - Niewiele ma na początek. - Niewiele. Nad tym problemem pracuje profesor Bothogi: czy wystarczy czasu rodzącemu się życiu, czy nie nastąpi zbyt szybkie wyczerpanie niezbędnych zasobów. Ale my sobie, a życie sobie. Bardzo się obawiamy skażenia, jednak to nieuniknione. I może wyjść na dobre. Profesor Gothon ruchem ręki włączyła kolejny hologram. Podłużne stworzenie o sześciu nogach w popłochu uciekało po skrawku suchego mchu. Zapamiętale poruszało czułkami i prawie nie posuwało się naprzód. - Spadkobiercy świata. Rozpacz zmroziła Desana do szpiku kości. - Ale każde pokolenie tych małych stworzeń to niekwestionowany sukces. Część musiała zginąć w kataklizmie, ale one o tym nie wiedzą. Świadomość dopiero może się pojawić za około pół miliarda lat. Jeżeli gwiazda nie zgaśnie: jest już pod koniec swej drogi. Ukazał się nowy hologram: pustynia i podmuchy piasku obok obrazu zielonych kłączy w stawie. - Życie buduje życie. Ta roślina pomaga przyszłym organizmom: akumuluje zasoby, którymi żywić się będą nowi przedstawiciele gatunków. Tak życie sobie radzi, zdobywa przestrzeń na planecie. Jest to oczywiście proces nie zamierzony, przypadkowy. Desan spojrzał na nią z ukosa. - No tak, biomasa, petrochemia. Zmagazynowana ogromna energia, która czeka na świadome wykorzystanie. Jeżeli powstanie inteligencja, zdominuje świat, gdyż jej funkcją jest lepsza organizacja życia. Jednak świadomość to niebezpieczna rzecz, Lordzie Desanie. Jest jak wyzwolony komputer na usługach tej małej roślinki: miliardy takich komputerów pracują, szybciej i szybciej, zmieniając cechy własne i otoczenia. A jeśli na początku był nieznaczny błąd w oprogramowaniu? - Nie wierzysz w to. Nie możesz porównywać nas do czegoś takiego. Desan zwątpił. To nieprawda, że ta dobra kobieta jest niezrównoważona. Zachwiała się tylko wiara tego zdumiewającego umysłu. Wybitna uczona o wielkim sercu stała się wreszcie cyniczna, w swoim niesamowicie podeszłym wieku. Pięćdziesięcioletni żółtodziób próbował się przeciwstawić. - Ależ nie jest to żaden dowód, Profesorze. To mógł być naturalny kataklizm. - O tak, uderzenie meteorytu. Profesor przeskoczyła kilka hologramów i zatrzymała się na orbitalnym zdjęciu ogromnego krateru. Wyraźne było odkształcenie globu - jedna z cech rozpoznawczych, szokująco widoczna z Kosmosu. - Przecież ten układ słoneczny nosi wiele podobnych śladów. Jest wieloplanetarny, a gwiazda wciąż napotyka różne odłamki w drodze przez galaktykę. Spójrz na ciała bez atmosfery: księżyce. Zastanów się, ile meteorytów robi w nich kratery. Odpowiedz, kosmiczny wędrowcze, czy nie mam racji? Desan z ulgą nabrał powietrza; zadowolony, że może wypowiedzieć się na dobrze znany temat. - Oczywiście, układ narażony jest na podobne ciosy, ale ten krater to przypadek ekstremalny... - Gdyby meteoryt uderzył w czasie, gdy istnieli sapienci. Ale ten cios spadł na wymarły świat. Wpatrywał się w krater, stopioną skorupę jego brzegów, wiekami żłobioną przez piasek. - Istnieje dowód? - Warstwy. Naczynia. Ciekawe - oni bardzo obawiali się takiego przypadku. Można by sądzić, że mieli przeczucie nieszczęścia. Wiedzieli, co stało się z ich księżycem, rozumieli mechanikę układu słonecznego. Być może wcześniej, w bardziej prymitywnej epoce, byli świadkami podobnych uderzeń meteorytów - i pamiętali. Czasem jakby chwytamy w przelocie myśl, która z tego miejsca sięgała gwiazd. Co ją pobudzało? Czego szukała? - Cóż my możemy wiedzieć? Próbujemy naszymi umysłami zgłębić ich oczekiwania... - Desan umilkł speszony. Prawie herezja. Omal nie popełnił karygodnej nieostrożności. Lordowie Juryści w stacji orbitalnej dowiedzieliby się o tym przed wieczerzą i na wieki miałby popsutą opinię. - Stoimy w ich świecie, ich kości spoczywają w naszych żywych dłoniach i usiłujemy myśleć w ich systemie pojęć. Pod groźnym niebem. Co uczynimy? - Trzeba spróbować ucieczki. Wydostać się z tego świata. Im się udało. Przedmioty znalezione w Kosmosie... - Archeologia kosmiczna to łatwa praca. Mija milion lat, dwa miliony, a wszystko błyszczy, jak nowe. Każdy napis da się odczytać. Barwy jaśnieją pierwotną wyrazistością, gdy dosięgnie ich promień światła. Jedna strona przeżarta mikropyłem, ale druga nietknięta, jakby ktoś ją przed chwilą stworzył. Pytasz mnie o wiek tych ruin. Przecież go znamy, podejrzenie przenika nas do szpiku kości. Wiemy, kiedy wszystko ucichło. - To nie mogło być wtedy! - Chodź, Lordzie Desanie. Na znak Gothon zgasły hologramy. Profesor otworzyła drzwi prowadzące jeszcze dalej. - Tak wiele trzeba skatalogować. Na tym polega większość pracy w tej sali. Robią to przeważnie studenci. Odtwarzają, co mogą, numerują, robią spis. Praca bibliotekarza: znać miejsce danej rzeczy w katalogu. Za pięćset lat intensywnego odtwarzania i spisywania może będziemy znali Starożytnych na tyle, by mieć wgląd w ich umysły. Mimo to najpewniej nie znajdziemy innych zabytków piśmiennictwa, niż te odkryte na księżycu. Jest jednak pewne cudowne miejsce. Stale zdarzają się tam nowe cuda - w pracy profesora Bothogiego. Małe algi rozpoczynają dzieło od początku, może po raz kolejny. Interesujące, prawda? - Czy to znaczy... Desan dogonił uczoną. W wąskim, sterylnym korytarzu rozległy się jego szybkie kroki. - To znaczy, że zanim powstał sapient, były inne kataklizmy, inne początki? - Tak. Na długo przedtem. O dreszcz przyprawia myśl, jak niewiarygodnie uparte jest tutejsze życie i jak uporczywie powtarzają się kosmiczne kataklizmy. Najpierw algi, potem to, co pełza i bardzo powolne dążenie do supremacji. - Pra-sapient? - Interesująca kwestia. Ale nie tylko sapient potrafi zdominować świat, Lordzie Desanie. Silą. Skuteczność. Wiele światów jest tego dowodem. Rozwinięta inteligencja to rzadki skarb. Wiele sukcesów kończy się klęską. Płetwy zamiast rąk. Brak aparatu głosowego. Chyba, że wierzysz w telepatię; zapewniam cię, że ja - nie. Wokalizacja jest konieczna. Jakiś sposób porozumiewania się na odległość. Błyski światła, dźwięk, coś w tym rodzaju. W przeciwnym razie jednostki błądzą dokonując samotnych, powtarzających się odkryć. Powielanie wysiłków. Wiele gatunków posiadało ten rzadki atrybut - świadomość - a jednak zabrakło im czegoś ważnego. Albo jakiś niedostatek zatrzymał ich rozwój przed cywilizacją, przed techniką... - Przed odlotem z planety. Ale oni to zrobili. Rzadki przypadek. Bez nich... - Tak. Bez nich. Gothon zwróciła dobre, łagodne oczy w jego stronę, patrząc z bliska. Przez moment Desan czuł bezruch, jakby grobowy. - Koniec dzieciństwa. Tak czy owak, koniec. Zaniemówił; stał jak sparaliżowany. W myślach kotłowanina. Zamrugał powiekami i ruszył jak dziecko w ślady Gothon; bezbronny i bez wyboru. Chcę odpocząć, myślał. Zapomnijmy o tym początku i tym dniu; chcę iść gdzieś, usiąść, napić się czegoś ciepłego, wypędzić chłód ze szpiku kości i wtedy zaczniemy jeszcze raz. Może przejdziemy do faktów zamiast fantazji... Nie dane mu było odpocząć. Obawiał się, że nie ma tu miejsca na spoczynek; że gdy tylko przestanie się poruszać, dosięgnie go ciężar nieba: śmiercionośny, wróżący zagładę w całej historii wymarłego gatunku. Poczuje w kościach wiek tej ziemi, ujrzy w koszmarnych snach. Takiego wrażenia nie zrobiły na nim kosmiczne otchłanie. Przez wszystkie lata wędrowałem, Profesorze. Całe życie poszukiwań, od gwiazdy do gwiazdy. Względność uczyniła z nas sieroty. Świat cię uświęci. Mnie nie poznał nigdy. Za ćwierć miliona lat zapomną. Profesorze Gothon, ty wiesz lepiej ode mnie, jak świat się starzeje. Widziałaś ćwierć miliona lat - i oboje jesteśmy sierotami. Ja - klonowany bez końca. Ty, w twoim długim śnie, twoje klony śpią, czekając. Odtworzymy cię, Profesorze. I nigdy naprawdę ciebie. Jak ja nie jestem Desanem Pierwszym. Jestem tylko Piątym Lordem Nawigatorem. Za ćwierć miliona lat, jeżeli rozwój gatunku na nas się zatrzyma, może om nauczą się podróżować szybciej i odnajdą nas - dalekich, zagubionych prekursorów. Ale tak się nie stanie, nigdy się nie poznamy. Profesorze, bo my jesteśmy jak czoło mknącej fali. Nikt nas nie dogoni, nie wyprzedzi. Za ćwierć miliona lat może i na nas spadnie kataklizm, a nasz świat przybierze takie same rdzawe barwy śmierci. Jesteśmy klonami, dziećmi klonów. Genetyczne skamieliny, wynaturzenie rozwoju. Czym jesteśmy dla nich, czym oni dla nas? Szukamy Starożytnych, którzy zbudowali i wystrzelili ten próbnik. Myśli Desana wirowały; zwykle potrafił bez trudu przeprowadzić kalkulacje względności czasu, znał się na gwiezdnych bezmiarach. Teraz zachwiała się pewność jego umysłu - z wysiłkiem znajdował drogę przez korytarz, którym szli oboje. Jeszcze raz wydłużył krok, by dogonić Gothon przed kolejnymi drzwiami. - Profesorze - zatrzymał ją wyciągniętą ręką i zamilkł. Wystraszył się własnego pytania, o krok od herezji, i pokusy słów Gothon. - Czy nie masz wątpliwości? Nie możesz być nieomylna. Oni po prostu mogli opuścić ten świat, gdy nastąpił kataklizm. I znów niszczący cios łagodnego spojrzenia. - Powiedz, odpowiedz mi, Lordzie. Podczas wszystkich twych podróży do bliskich gwiazd, w czasie stuletniej wędrówki, czy znalazłeś ślady? - Nie. Ale oni mogli polecieć... - Nie zostawiwszy nigdzie śladów z wyjątkiem księżyca? - Mogli przetrwać. Zespół badawczy na czwartej planecie... - Nie znalazł nic. - Sama twierdzisz, że trzeba spojrzeć ich oczami i wyobrazić sobie ich myśli. Może profesor Ashodt dotarł do niewłaściwego wzgórza, niewłaściwej doliny... - Jeżeli nawet gdzieś indziej leżą zakopane jakieś przedmioty, jest ich niewiele. Powiem ci, skąd wiem. Chodź, pójdź za mną. - Gothon dała znak ręką i rozwarły się drzwi kolejnego laboratorium. Desan wszedł. Wolałby raczej wyjść na skażoną powierzchnię, niż zdążać przez te drzwi do prawdy, którą obiecała Gothon. Kierował nim obowiązek, przyzwyczajenie, konieczność. Nie miał innego celu w życiu. Lord Nawigator, piąta inkarnacja Desana Dąsa. Znalazł się w miejscu zwyczajnym i dziwnym do tego stopnia, że nie mogło być tworem zdrowych zmysłów. Było zwyczajne - sterylne, jak każde laboratorium, i rzęsiście oświetlone; nad stołami pochylali się badacze. Było dziwne, gdyż setki czaszek i kości leżały stertami na półkach przy ścianie - milczący świadkowie. Kompletny szkielet wisiał w swoim naturalnym kształcie. Na jednym ze stołów kościec małego zwierzęcia makabrycznie prężył się do skoku. Zatrzymał się. Wzrokiem powiódł dookoła, przez chwilę zagubiony pod spojrzeniami pustych oczodołów w zwietrzałej kości. - Pozwól, przedstawię ci moich współpracowników. Słowa dotarły do Desana z opóźnieniem i mrugał bezradnie, gdy Gothon wymieniała jednym tchem imiona. Jednym z wymienionych był zoolog Bothogi: młodszy niż większość - siedemnasta inkarnacja - spalał się, rozrzutnie wykorzystując kolejne lata, podobnie jak wszystkie inkarnacje Bothogiego Nana. Pozostałe imiona prześliznęły się Desanowi mimo uszu: nieznajomi, rodzone córki i synowie podróży. Czuł się zagubiony wśród ich spojrzeń, jak wówczas, gdy patrzył w oczy czaszkom. Za tymi spojrzeniami kryła się prawda o cieniach i popiołach, tajemnica i herezja. Oni go znali, on nic nie wiedział o nich, nawet o Lordzie Bo-thogim. Odczuł swą samotność; jego przekonania były bezbronne, pogrzebane w pyle i ciszy. - Kagodte - Gothon zwróciła się do garbatego mężczyzny z białymi uszami. - Kagodte, Lord Desan pragnie zobaczyć twój model. - Och! - powieki starca trzepotały nerwowo. - Pokaż mu, proszę, Profesorze Kagodte. Zgarbiony mężczyzna podszedł do stołu i rozłożył ręce. Ukazał się hologram. Desan zamrugał, spodziewając się czegoś okropnego, jakiejś konfrontacji z rekonstrukcją. Zamiast tego w powietrzu zafalowały zielone i niebieskie kolumny słów. Liczby, oznaczone i pomnożone. Wstrząśnięty Desan zgubił początek i nie pojmował ich sensu. - Nie rozumiem... - Operujemy danymi statystycznymi - powiedziała Gothon. - Ubieramy nasze herezje w formuły matematyczne. Desan odwrócił się i spojrzał na nią z przestrachem. - Nie chcę mieć nic wspólnego z herezją, Profesorze. Zajmuję się faktami. Przybyłem, by poznać fakty. - Usiądź - rzekła łagodnie Profesor. - Usiądź, Lordzie Desanie. Tutaj, tak, odsuń te kości, ich właścicielom to nie przeszkadza. Desan opadł na taboret przy białym stole laboratoryjnym. Podniósł wzrok w zamyśleniu. Jego oczy napotkały umieszczony na ścianie kamień z zamazanym wizerunkiem twarzy, zwietrzały, zmatowiały od upływu czasu. Zestawienie wizerunku ze stertą kości było przygnębiające. Dwa nagie ciała wyryte na emblemacie. Rzeźba. I rzędy nagich czaszek. Śmierć. Świat zdruzgotany meteorytem, prymitywne formy życia próbują walki. Śmierć. - Ach, tamto - powiedziała Gothon. Desan spostrzegł, że teraz Profesor patrzy na ścianę. - Tak. Znajdujemy bardzo niewiele rzeźb. Rzadkie skarby. Czasami upadek kamienia ratuje jego powierzchnię. Potwierdzenie. Istotnie. Ale czaszki świadczą o tym samym. Z naszymi metodami pomiarów i holografią możemy je ucieleśnić. Możemy je uczynić jeszcze bardziej żywymi. Czy chcesz zobaczyć? Usta Desana poruszyły się: - Nie. Małe słówko, wyraz tchórzostwa. - Później. Więc to jedyna planeta. Wciąż nie jesteś w stanie przekonać mnie, Profesorze, przykro mi. - Świat początku. Wielowarstwowy. Ostatnie pokłady zawierają przedmioty z jednego okresu, wspólnej światowej kultury. Potem nic. Zagłada gatunków. Kolejne warstwy pustki. Milion lat historii geologicznej. Gothon obeszła stół i usiadła naprzeciw. Łokcie oparła wśród porozrzucanych kości. Jej zielone oczy połyskiwały wodniście w rozjarzonym świetle; wokół ust miała drobne zmarszczki, jak rysy w starej, wysuszonej glinie. - Statystyka, Lordzie Desanie. Suche dane mówią nam wszystko. O środkach produkcji przemysłowej, takich jak nasze. O mieszankach składników - Starożytni znali tylko taką technologię, nie było rozwiniętej produkcji materiałów wyższego rzędu, które dla nas są czymś zwyczajnym, ani metali, jakie przetrwałyby... Ale być może opanowali jakiś nowy proces wytwarzania substancji, które uległy biodegradacji. Informacje przechowywali prawdopodobnie w postaci bardzo nietrwałej. Być może substancje te pochodziły z Kosmosu. Technologia ma kolejne stopnie. Suche liczby, koncentracja i zasięg znajdowanych przedmiotów. Liczby - i naczynia. Zawsze te garnki, Lordzie Desanie. I niezniszczalne kamienie. Oraz fakt, że spadały meteoryty. Czyż nie potrafiliśmy odwrócić katastrofy naszego własnego świata? Nie zrobiliśmy tego, na pół wieku przed odlotem? - Z pewnością pamiętasz, Profesorze. Masz tę przewagę nade mną. Ale... - Widzisz dowody. I wciąż kurczowo chwytasz się nadziei. Pozostaje tylko jedno pytanie. Właściwie dwa. Czy to są właśnie istoty, które wysłały próbnik? Tak. W dużej mierze za sprawą ewolucji i przypadku. Czy to jedyny świat, jakie zamieszkiwały? Bez wątpienia. Jeśli istniały ślady na czwartej planecie, zostały zmiecione przez burze, pogrzebane, stracone. - Wciąż mogą tam być. - Najpewniej w niewielkiej ilości. Brak nowych odkryć, Lordzie Desanie. A to sprawa kluczowa. Nie ma nic poza tymi substancjami, tymi materiałami. To nie była cywilizacja gwiezdnych wędrowców. Wypuszczali swoje powolne próbniki bez załóg, za to z kamerami - oczami robotów. Nie dla nas. Zawsze wiedzieliśmy o tym. Jesteśmy odbiorcami pływających szczątków, wraków wyrzucanych na brzeg. - To miało swój cel! - syknął Desan, drżący, otoczony, samotny. Jeden wierny pośród cichych heretyków. - Profesorze Gothon, twoja wybitna pozycja budzi zaufanie. Czy wiesz, jaki efekt ma nadużycie... - Próbujesz mi grozić, Lordzie Desanie? Czy przybyłeś, by mnie uciszyć? Desan rozpaczliwie omiótł wzrokiem salę. Zapadła cisza, ustało ciche tykanie. Czuł na sobie spojrzenia. - Błagam. - Spojrzał w tył. - Przyjechałem, by zebrać dane. Spodziewałem się kilku roboczych spotkań, spokojnych rozważań... - Boleśnie cię zawiodłam. Myślisz pewnie, co będzie, gdy poróżnię się z Lordami Jurystami. Doskonale wiem, że jestem instytucją. Pamiętam Desana Dąsa. Pamiętam wystrzelenie pięciu pierwszych statków. W czasie moich przebudzeń poznałam wszystkie twoje inkarnacje, prócz jednej. Nie wspominając o licznych inkarnacjach Lordów Jurystów. - Nawet tobie nie wolno ich lekceważyć! Pozwól mi wstawić się za tobą, Profesorze Gothon, miej dla nas cierpliwość. - Desanie Piąty, nie ucz mnie cierpliwości. Dygotał cały, nawet gdy Gothon uśmiechnęła się łagodnie, rozbrajająco. - Powinnaś dostarczyć mi faktów, Profesorze, nie opowieści o mistycznym obcowaniu ze środowiskiem. Lordowie Juryści dopuszczają, że to jest świat początku. Inaczej nie poświęciliby tyle czasu budowie bazy w tym miejscu. - Ejże, Lordzie. Systemy energetyczne próbnika, dawno nieczynne, były przeznaczone do badań bliskiego zasięgu. Przyznają to nawet ortodoksi. A cóż znajduje się bliżej, niż ich własny układ słoneczny? Ja widziałam na własne oczy i próbnik, i oryginalną tabliczkę, dotykałam ich własnymi rękami. To było prymitywne przedsięwzięcie, zaplanowany przelot automatu przez system słoneczny, czego sami nie potrafili dokonać. Desan zamrugał oczami. - Ale cel... - Ach, tak - cel. - Mówisz, że potrafisz popatrzeć na ten świat i poznać ich myśli. Dlaczego nie użyjesz swoich umiejętności? Co zamierzali Starożytni? Dlaczego wysłali w Kosmos informację? Spokojne, głębokie oczy zabłysły bólem. - Była to wieloznaczna wiadomość, Lordzie Desanie. Wysłana w ciemną przyszłość, bez celu. Bez odpowiedzi i bez nadziei na nią. Znamy całkowity czas podróży sondy. Osiem milionów lat. Oni przemówili wtedy do całego wszechświata. Wystartował próbnik, a wkrótce potem ich świat się skończył. Pylne dno tego jeziora, Lordzie Desanie, liczy sobie osiem milionów dwieście pięćdziesiąt tysięcy lat. - Nie wierzę. - Osiem i ćwierć miliona lat temu spadł na nich kataklizm, globalna i całkowita zagłada. W sto lat, może dziesięć od momentu wystrzelenia próbnika. Może katastrofa przyszła z nieba, ale najwyraźniej była to reakcja atomowa, przez nich samych spowodowana. Osiągnęli ów niebezpieczny poziom rozwoju. Zniszczenie wielkich ośrodków nastąpiło w jednakowy sposób. Atak na obszary gęsto zaludnione. Śladowe ilości pierwiastków - tę właśnie informację zawierają liczby. Atom, Lordzie Desanie. - Nie mogę się z tym pogodzić! - Powiedz, gwiezdny wędrowcze, czy znasz działanie czynników atmosferycznych. Pył radioaktywny skutecznie dokonał tego, co mogły uczynić meteoryty. Nie chodzi o promieniowanie, które uśmierciło miliony, ani o zniszczenie ośrodków władzy. Mówimy o katastrofie globalnej. Słońce zaćmione pyłem. Zduszone życie w jeziorach i oceanach. Fotosynteza zanika z braku słońca podczas wiecznej zimy. Zamiera biologiczny łańcuch żywnościowy, począwszy od najprostszych organizmów... - Nie masz dowodu! - Jednakowe zniszczenia wszystkich obszarów o dużej populacji. Prawdopodobnie byliby zdolni zapobiec uderzeniu meteorytu. Można się o to spierać. Ale jestem całkowicie przekonana, że jednoczesne unicestwienie głównych skupisk ludności wskazuje na użycie energii jądrowej. Statystyka, garnki i suche cyfry skazują nas na takie rozwiązanie. Oto odpowiedź. Nie było potomnych, nie było ucieczki z tamtego świata. Zniszczyli samych siebie, zanim dosięgną! ich meteoryt. Desan oparł usta na splecionych dłoniach. Bezradnie wpatrywał się w Gothon. - Kłamstwo. Czy to masz na myśli? Żyliśmy w pogoni za kłamstwem? - Czy to wina tamtych, że tak bardzo ich potrzebowaliśmy? Desan wstał gwałtownie, morderczym wysiłkiem utrzymał się na nogach. Gothon siedziała wpatrując się w niego ciemnymi, przerażającymi oczami. - Co uczynisz, Lordzie Nawigatorze? Uciszysz mnie? Stara kobieta zaczęła wreszcie sprawiać kłopot. Obudzisz potem mój klon i powiesz mu, co Lordowie Juryści uznają za stosowne? Omiotła salę ruchem ręki, wskazując swych współpracowników: dwanaście żywych par oczu pomiędzy martwymi. - I Bothogiego też, tych z nas, którzy mają klony? Ale co z resztą badaczy? Ile czasu zajmie ci uciszanie nas wszystkich? Desan rozejrzał się dookoła. - Profesorze Gothon... - oparł ręce na stole, by na nią spojrzeć. - Mylisz się. Bierzesz mnie za innego, niż jestem. Lordowie Juryści mają rację, ale moje są statki z załogami. Niczego podobnego nie zamierzam. Wróciłem do domu... Niezwykłe słowo utkwiło mu w gardle, zastanowił się, zważył, wreszcie zaakceptował je, przynajmniej emocjonalnie. - Do domu, Profesorze. Po stuletnich poszukiwaniach. By odkryć ten spór, tę różnicę zdań. - Zarzut herezji... - Nie odważą się oskarżyć o to ciebie - wybuch gorzkiego śmiechu. - Przeciw tobie nie mają żadnych argumentów. Dobrze o tym wiesz, Profesorze. - Ale ja nie obronię się przed ich przemocą. - To nieprawda - powiedział profesor Bothogi. Desan odwrócił się. Przeskoczył wzrokiem z twardych zielonych oczu na coś twardszego: Bothogi miał w ręku kamień. Desan rzucił się rękami na stół, nie próbując osłaniać pleców. - Profesorze Gothon! Błagam! Nie jestem wrogiem. - Gdyby o mnie chodziło, nie podejmowałabym żadnej obrony - oświadczyła Gothon. - Jak sam powiedziałeś, nie mają przeciw mnie argumentów. Czyli konieczna jest ogólna katastrofa i Lordowie Juryści muszą uciszyć wszystkich, prawda? Nic nie może pozostać na miejscu tej bazy. Możliwe, że nakierowali już cichcem ze dwa asteroidy. Pod pretekstem pomyłki robota zgaszą na zawsze ten biedny, stary świat. I mnie, i inne relikty. Bezpieczniej jest okazywać szacunek utraconym reliktom i dalekim zmarłym. - To absurd! - Pewnie działają w jeszcze większym pośpiechu teraz, gdy twoje statki są tutaj, a ich osąd poddano w wątpliwość. Oni dysponują energią jądrową, Lordzie Nawigatorze. Ognistą wiązką zdołają unieszkodliwić twój wahadłowiec. Ciebie po prostu wpiszą na listę ofiar, oskarżonego o herezję. Może uderzą z zupełnie innej strony - kto wie? W końcu wszystkich lordów można powielić. Kapitanowie czekają na rozkazy Lordów Jurystów - tych, którzy są obudzeni. Mam rację? Jeśli można zagrozić takiej instytucji jak ja, gdzie jest w ich planach miejsce dla Lorda Nawigatora? A owe plany będą szybko dojrzewać. Desan zamrugał powiekami. - Profesorze Gothon, zapewniam cię... - Jeżeli jesteś moim przyjacielem, Lordzie Desanie, mam nadzieję, że przeżyjesz. Roboty nie są nasze - rozumiesz? Mają zasilacze wystarczające do przekazu informacji do SI bazy. Z ośrodka łączności nastąpi transmisja przez satelity do stacji Lordów Jurystów. Ale w tym pokoju nie ma podsłuchu. Zadbaliśmy o to. Nie usłyszą cię. - Nie wierzę podobnym podejrzeniom, nie mogę się zgodzić... - Morderstwo to taka nowość? - Więc chodźcie ze mną, do wahadłowca; zmierzymy się z nimi. - Transport do portu nie jest nasz. Nie pozwoli na to. Pojazdy SI stawią opór. Samoloty mają elementy SI. Możemy nigdy nie dotrzeć do portu. - Mój bagaż! Profesorze, mój nadajnik! - Serce mu zamarło. - Oni go mają! Gothon posłała mu rozbawiony uśmieszek. - O, gwiezdny wędrowcze, zebrało się tylu naukowców i mielibyśmy nie zmajstrować tak prostej rzeczy? Mamy stację nadawczo-odbiorczą. Tu, w tej sali. Zepsuliśmy jeden aparat, potem drugi. W rejestrze figurują jako uszkodzone. Cóż znaczy jeden więcej śmieć na tej ubogiej planecie? Mieliśmy zamiar porozumieć się ze statkami, z tobą, Lordzie Nawigatorze, po tym, jak wróciłeś. Oszczędziłeś nam kłopotu. Spadłeś jak grom z jasnego nieba. Jak skrzydlaty drapieżnik na zdobycz; ptak, którego nigdy nie widziałeś, synu Kosmosu. Musiałeś wywołać niezły pośpiech tam, w stacji. O ile się nie mylę co do zamiaru Lordów Jurystów. Moje gratulacje. Teraz wiesz, że mamy nadajnik, czeka twój wahadłowiec, kruchy jak ta budowla. Co zrobisz, Lordzie, skoro oni kontrolują przekaźnik satelitarny? Desan opadł na krzesło. Przyglądał się Gothon. - Nie mieliście zamiaru mnie zabić. Uknuliście całą sprawę, żeby mnie wciągnąć. - Żywiłam taką nadzieję, owszem. Znałam twoich poprzedników. Jest mi też wiadoma opinia o tobie: spalasz swoje lata, jakbyś miał ich nieskończenie wiele przed sobą. Odwrotnie niż poprzednicy. Kim jesteś, Lordzie Nawigatorze? Fanatykiem ogarniętym obsesją? Gdzie twoje miejsce w tym wszystkim? - Na co... - zachrypiał - na co chcesz mnie nawrócić, Profesorze? - Na wybawienie od Lordów Jurystów. Ratowanie prawdy. - Prawdy! - Desan rozpaczliwie machnął ręką. - Nie wierzę ci. Nie mogę uwierzyć. Opowiadasz mi o intrygach tak fantastycznych, jak twoje badania. Chcesz wmieszać mnie w swoją politykę. Ja - staram się odnaleźć drogę, którą wybrali Starożytni. Jeden ślad, jakiś przedmiot, naprowadziłby nas... - Nowa tabliczka? - Szydzisz ze mnie. Cokolwiek. Wskazówka, dokąd polecieli. Polecieli na pewno. Nie przekonasz mnie swoimi liczbami. Nieprzewidziane i nie przepowiedziane nie znalazło się w twoich statystykach. - Będziesz więc szukał, by nigdy nie znaleźć. W służbie Lordów Jurystów. Z pewnością oni pójdą na współpracę z tobą. Zaaprobują twoje poszukiwania. I zostawią ten świat... po wielkiej katastrofie. Po kataklizmie, który zmiecie nas - i wszystkie świadectwa. Asteroidy. Przecież to robot wyznacza ich kurs. Kto wie, jak blisko znajdują się w tej chwili? - Wszyscy dowiedzą się o morderstwie! Oni tego nie ukryją. - Powiem ci coś, Lordzie Desanie. Stoisz w jakimś miejscu, patrzysz wokół i pytasz: co byłoby naturalne dla tego otoczenia? Widzisz świat pokryty kraterami, zdewastowany, w chaotycznym, pełnym odłamków układzie słonecznym. Nie łatwiej uwierzyć w przypadkowy błąd programu łowcy asteroidów niż w atak atomowy? Gdy twój wahadłowiec lądował, zastanawialiśmy się, czy czasem nie pracujesz dla Lordów Jurystów. Czy nie masz w bagażu broni, której umyślnie nie wykryją ich roboty. Ale ja ci ufam, Lordzie Nawigatorze. Jesteś w pułapce, jak my. Jedynie z nadajnikiem oraz kontrolowanym przez nich satelitą przekaźnikowym. Co uczynisz? Przekonasz Lordów Jurystów o swojej wierności? Poprosisz o pomoc w twojej następnej wyprawie - w zamian za poparcie? Może cię wysłuchają i pozwolą odlecieć. - Oczywiście, że wysłuchają. - Desan odetchnął głęboko i przeniósł wzrok z Gothon na resztę zgromadzonych, potem znów na uczoną. - Wahadłowiec jest mój. Ja zaprogramowałem roboty na jego pokładzie. Potrzebny mi wasz nadajnik. Profesorze Gothon, proś mnie o wstawiennictwo, jeśli uważasz je za konieczne. Zaufaj mi. Albo nie wierz nikomu, zaczekamy tu wszyscy, by poznać prawdę. Gothon sięgnęła do kieszeni i wyjęła dziwny, metalowy przedmiot. Uśmiechnęła się; oczy zabłysły w sieci zmarszczek. - To antyk, Lordzie. Dziś mówimy “klucz” i mamy na myśli całkiem coś innego. Lecz ja sama też jestem takim reliktem przeszłości. Ten przyrządzik kompletnie rozstraja roboty. Podłącz antenę, Bothogi, otwórz skrytkę. Zobaczymy, co potrafią Lord Nawigator i jego wahadłowiec. - Usłyszał cię? - spytał Bothogi. Na jego młodej twarzy odmalowała się szczera, chłopięca troska. Wciąż ściskał kamień, jakby o nim zapomniał. Może bał się robotów. Albo miał zamiar użyć go w razie wykrycia zdrady. - Ruszył? - Zapewniam cię, że wystartował - oznajmił Desan i wyłączył nadajnik. Westchnął głęboko, zamknął oczy i ujrzał, jak wahadłowiec się dźwiga: srebrny klin rozpościerający skrzydła, by lecieć do domu. Śmiercionośny - jeśli zaatakują. Nie zaatakują, nie mogą tego zrobić; wpierw spytają nas, dlaczego odleciał wahadłowiec, i dowiemy się, że to wszystko jest szalonym nieporozumieniem. Popatrzył w dal. - Przekaźniki odłączone: nic go nie zatrzyma. Posiada niezły system obrony. Lordowie Nawigatorzy nie są głupcami, drodzy obywatele. Nasze wahadłowce badają dla nas nowe światy i nie zwykliśmy ich tracić. Odwrócił się twarzą do Gothon i jej współpracowników. - Wiadomość nadana. Jako mąż roztropny, chciałbym wiedzieć, czy wystarczy kombinezonów dla wszystkich. Radzę je przygotować, na wszelki wypadek. - Alarm - odpowiedziała natychmiast Gothon. - Neoth, włącz alarm. Jeden ze starszych pracowników oddalił się. - Stan pogotowia: groźba spadku ciśnienia pod kopułą. To zdezorientuje roboty - wyjaśniła. - Załoga w kombinezonach, roboty szukają uszkodzenia. Zgoda, co do kombinezonów. Niech wszyscy je włożą. Rozległ się alarm: przerywany gwizd dochodzący z wysoka. Desan instynktownie spojrzał na monotonną biel sufitu. ... powyżej - ciemność. Tam wahadłowiec dotarł do cienkiej, błękitnej granicy Kosmosu. Teraz już stacja wie, że sprawa wymknęła im się z rąk. Zaraz zrobią wywiad, wyślą na planetę sygnał z zapytaniem... Otwarto drugą skrytkę. Wyciągano kombinezony. Zamiast spodziewanych dwóch lub trzech, do celów ewakuacji z uszczelnianej sali - ciasno spakowany tobół. Laboratorium wyglądało jak schron, jak potajemnie przygotowana twierdza. Konspirację czuć było w całej bazie - wszyscy w spisku... Desan zamrugał powiekami, gdy podano mu kombinezon; jego uszy przeszywał świdrujący gwizd syreny. Spojrzał w oczy Bothogiego, który wręczał mu ubiór. Nie będzie sygnału od Lordów Jurystów, żadnych zapytań. Wyczytał to z zachowania tych ludzi o pełnych blasku oczach - wcale nie obłąkanych intrygantów. Prawda. Odkryli przed nim prawdę, w którą wszyscy wierzyli, cała baza, a którą Lordowie Juryści nazwali herezją. Serce znów biło mu równo. Wszystko odzyskało sens. Ręce z wprawą zapinały kombinezon. - W biurze kontroli jest SI - powiedział jakiś starszy pracownik. - Mam klucz. - Co oni zrobią? - niemal w panice spytał ktoś młodszy. - Czy dosięgnie nas atak ze stacji? - Odległość jest zbyt duża dla akcji natychmiastowej - odpowiedział Desan. - Ognista wiązka nie dotrze, a czas lotu pocisków za długi. Jego serce uspokoiło się już zupełnie. Miał na sobie kombinezon - znajome uczucie. Wojownicze słowa i czyny to jego żywioł. Uśmiechnął się, niezbyt przyjemnie: uniesiona warga odsłoniła mocne, długie zęby. - Jeszcze jedno, młody obywatelu. Ich statki to transportery; moje - to myśliwce. Z przykrością wyznani, że latamy uzbrojeni od dwustu tysięcy lat. Moja załoga zna wojenne rzemiosło. Jeśli Lordowie Juryści zaatakują wahadłowce, popełnią wielki błąd. Pomóż Profesorowi. - Już sobie poradziłam, zacny młodzieńcze - Gothon zapięła się pod szyją. - Dłużej mam z tym do czynienia, niż... Rozległ się daleki grzmot eksplozji. Gothon spojrzała w górę. Wszyscy zamarli. Ustał przepływ powietrza w przewodach. - System dotleniania! - wykrzyknął Bothogi. - Oby dosięgła ich zagłada... - To się wkrótce stanie - chłodno zauważył Desan. Nie spieszył się; starannie dopinał kombinezon. Jak w czasie ćwiczeń. Przykład dla młodzieży: uwaga, Lord Nawigator demonstruje swoje umiejętności. - To była odpowiedź Lordów Jurystów. Teraz trzeba dostać się do SI, żeby ją wyłączyć. Bez paniki. Zakładamy, że moje czółno oczyściło atmosferę. ... wysoko, ponad szarością chmur, nad zamieszaniem i strachem na powierzchni planety, srebrna igła mierzyła wprost w serce władzy Lordów Jurystów. - Alarm, alarm - rozległo się wołanie, niezależne od satelitów, niesione jedną potężną falą dziobową. - Załoga świata zagrożona. - I w kodzie, którego żaden dotąd Lord Nawigator nie spodziewał się użyć, ciąg liczb połączonych syntaktycznie: - Zdrada. Lordowie Juryści to zdrajcy. Na pomoc. Alarm. Alarm... Krzyk bólu dobiegający z pylnego świata, miejsca spoczynku czaszek, grobu poszukiwań. - Zdrada, alarm, alarm, alarm... Desan nie był osobnikiem gwałtownym; w każdym razie tak o sobie nie myślał. Czuł się poszukiwaczem, wędrowcem. Nie zaznał dotąd pewności, aż wreszcie uwierzył kobiecie urodzonej ćwierć miliona lat temu, ponieważ... była nią Gothon. Zawołał “zdrada”, uruchomił machinę zniszczenia cały czas pamiętając, że zdrajca może być tu, w osobie niewiasty o łagodnych oczach, kolekcjonerki czaszek. O, Gothon, zapytałby, gdyby się odważył, jakie jest twoje prawdziwe oblicze? Pragniesz zmusić Lordów Jurystów do ataku, za który będą potępieni. Czymże jest pięć moich inkarnacji wobec ćwierć miliona lat niewygasłego życia? Ledwie zgodnością genetyczną, pozbawioną pamięci. Nie ogarnę perspektywy, z której patrzysz. Planowałaś to przez tysiąc lat, czy dziesięć tysięcy? Czy stoisz tu i odnajdujesz myśli tamtych istot, umarłych przed początkiem twego życia? Trzymasz w rękach ich czaszki i poznajesz ich myśli? Osiem milionów lat temu - czy to miało jakiś cel? Czy to była... jest... przerażająca pomyłka obu stron? - Lordzie Desanie - Bothogi położył mu dłoń na ramieniu. - Mamy główny klucz. Mamy broń. Czekamy. Nad ich głowami szalało zniszczenie. To był tylko robot z obsługi; nie miał świadomości swego końca. Co innego SI całej bazy, w biurze kierownictwa, która broniła się zamykając drzwi i wypuszczając powietrze. Na zgubę kierownika... - Tragedia, tragedia - skarżył się Bothogi, stojąc przy zwłokach leżących na rdzawym piasku przed wejściem. Dym unosił się znad zniszczonego centrum regulacji biologicznej, na prawo od półkulistych zabudowań. Atmosfera planety wdzierała się do centralnej kopuły przez wyrwę w ścianie z plastyku; był to pierwszy akt sabotażu ze strony SI. - Mikroorganizmy uwolnione na tym świecie. Głupcy, zadufani głupcy. Desan nie bał się mikroorganizmów, ale raczej ośmiokołowego transportera SI, który ustawiał się do ataku na urządzenia hibernacyjne. Może byłoby roztropniej zamknąć się w sali wraz z resztą naukowców, w nadziei na pomoc spoza świata. Tylko, że wtedy SI własnym impetem zgruchotałaby plastykowe ściany. Żywe, ruchome cele odwracały jej uwagę od śpiących, bezbronnych klonów Gothon, Bothogiego, dwunastu najstarszych rangą pracowników. A odwracanie uwagi było coraz trudniejsze. Godzinami robili uniki, uciekali w krępujących kombinezonach przed zrywami, niezdarnymi atakami i manewrami. Udało się im nieznacznie uszkodzić wehikuł; cały czas szukali sposobu utrudnienia jego ruchów. Transporter utykał teraz: na prawym tylnym kole miał wielki zwój metalowej liny. - Na pomoc! - krzyknęła młoda biolog, gdy SI skierowała się wprost na nią. Grę uników prowadzili młodzi i zwinni oraz starzejący się Lord Nawigator - jedyny w tym towarzystwie wojownik. Odskok - i znów odskok. - Chce cię przygwoździć do ściany tlenowni! Tędy! Serce Desana głucho waliło, gdy młoda kobieta biegła z trudem, ubrana w gruby kombinezon, przegrywając wyścig z transporterem. - A niech to! Zorientował się. Bothogi! Desan biegł na pomoc, ściskając rękojeść wyrzutni testera. - Zajmijcie go czymś! - wrzasnął. Tylko tyle mogli zrobić. Transporter skręcił w ich stronę. Skowyt silnika. Metalowe cielsko wygięło się, wyrzucając spod ośmiu kół fontanny piasku. - Uciekaj, Lordzie! - bez tchu jęknął Bothogi. Transporter skierował się wprost na nich. Jakaś biało ubrana postać rzuciła kamieniem, by jeszcze raz odciągnąć uwagę SI. Zbliżała się. SI. Ośmiokołowa sztuczna inteligencja o giętkim cielsku nagle uznała swoją taktykę za nieskuteczną i przeprogramowała się. Niszczycielskie monstrum zaczęło deptać im po piętach. Coraz bliżej. - Sensory! - krzyknął Desan robiąc zwrot w śliskim pyle. Nogi zaplątały mu się i utknął. Zacisnął w ręku tester i wymierzył w rząd czujników pod przednią szybą. Wybuch! Zapyjone niebo stało się granatowe. Desan na plecach ślizgał się po piasku między wielkimi balonami opon, które wgniatały się w pył po obu jego bokach. Skafander, pomyślał z przerażeniem astronauty, pojmując, że SI wlecze go za sobą. Porażony wyładowaniem testera, we wszystkich stawach i komórkach nerwowych czuł dygotanie. Wszystko się uspokoiło, zanikł zgiełk. Leżał oszołomiony, patrząc na zardzewiały błękit nieba, przetykany srebrną nicią. Nadchodzą, pomyślał. Przypomniał mu się jego najstarszy klon - świetnie wyszkolony, śpiący dwudziestolatek. Przystojny chłopak. Od czasu do czasu z nim rozmawiał. Biedny chłopcze, do ciebie należy tytuł lorda. Twój poprzednik był głupcem... Na jego twarz padł jakiś cień. Czyjaś twarz w hełmie przyglądała mu się badawczo. Poczuł ciężar na piersi. - Złaź - powiedział. - On żyje! - krzyknął głos iiothogiego. - Profesorze Gothon, on żyje! Świat nie wyglądał na bardziej zniszczony, niż na początku: zza chmur wyzierały barwy ochry i rdzy. Algi dalej walczyły - w morzu, basenach pływowych, jeziorach i rzekach - z mikroskopijnym drobiazgiem, który wypuściła w świat przedziurawiona kopuła. Owady i dżdżownice ślepo wspinały się w Kosmos - dominujące formy życia na tym ubogim, pokrytym kraterami globie. Stacja badawcza znów działała, naprawiono szkody. Desan patrzył ze swojego statku na świat: na kulę zawieszoną w zbiorniku pamięci holograficznej obok stacji dowodzenia. Ruchem ręki mógł przywołać ciemność Kosmosu i skąpane w blasku sylwetki dziesięciu statków myśliwskich, które przybyły z dalekiej przestrzeni, by wkrótce tam powrócić dla spełnienia Misji. Lśniące, rybie kształty wynurzyły się i znów nurkowały w czarnych odmętach nieba. Blask wielu słońc odbijał się w ich burtach, ale to jedyne widywało je najczęściej w chwili odlotu. Powrót do domu. Stacja kosmiczna przejmowała swe zwykłe funkcje. Ciała zabitych wysłano ku słońcu, którego od tak dawna poszukiwała Misja. Przewodzenie Misji należało teraz wyłącznie do Lorda Nawigatora, po bezprecedensowej śmierci wszystkich pięciu Lordów Jurystów jednocześnie. Ich klony nie zostały jeszcze pobudzone do osiągnięcia pełnoletności. - Przyjdzie czas, by zbudzić nowych Lordów Jurystów - zarządził Desan - gdy znajdą się nowe światy do zbadania. Niech ostatnie wydarzenia będą już dla nich historią. Wtedy będę mógł sobie z nimi poradzić, myślał. Spojrzał w bok, na Desana Szóstego, dwudziestolatka. Młodzieniec odwzajemnił się poważnym spojrzeniem - na twarzy, którą Desan widział w lustrze przed dwudziestoma dwoma laty czynnego życia. - Lordzie Nawigatorze? - Obudzisz swego brata, gdy odlecimy, Szósty. Zaraz potem. Będę przebudzony przez większą część podróży. - Przebudzony, panie? - Całkiem. Chcę, żebyś przemyślał kilka spraw. Będę mówił do ciebie i do Siódmego jednocześnie. - O Lordach Jurystach, panie? Desan uniósł brwi, zdziwiony tym przypuszczeniem. - Ty i ja jesteśmy już nieźle zgrani. Czeka cię wczesna kariera. Żałujesz, że ta przygoda cię ominęła? - Nie, Lordzie Nawigatorze! Zapewniam cię, że nie! - Umiesz myśleć. Idź na stanowisko, Szósty. Ciesz się, że nie musisz radzić sobie i z obowiązkami lorda, i z pięcioma nowymi Lordami Jurystami, i z ostatnią schizmą. Desan oparł się plecami w fotelu. Młodzieniec przeszedł przez mostek i zajął miejsce na stanowisku załogi, w pobliżu kapitana. Lord Nawigator był czymś więcej niż tylko papierową postacią na czele siedemdziesięciu statków Misji, z ich kapitanami i załogą. Niech chłopak spróbuje swoich umiejętności przy wykreślaniu tego kursu. Desan miał zamiar go sprawdzić. Oparł się bokiem i syknął z bólu. Wstrząs elektryczny, który rozpłaszczył go między kołami SI, zapobiegł czemuś gorszemu, niż złamana ręka i noga. Dzięki opiece medycznej obie kończyny były już zdrowe, choć chronione bandażem. Żebra miał również ciasno obandażowane: sprawiały więcej bólu, niż cała reszta. Istotnie, wykryto trzy zabłąkane asteroidy zdążające w kierunku planety. Komputery stacji źle obliczyły ich kurs. Dopiero na statkach przeprowadzono własne obserwacje i zażegnano niebezpieczeństwo. Ofiary. Zniszczenia. Walka w łonie Misji. Wina Lordów Jurystów była wielka i bezsporna. - Lordzie Nawigatorze - odezwał się oficer łączności. - Odpowiedź Profesora Gothon. Do widzenia, przekazał do Gothon. Nie zgadzam się z twoją hipotezą. Będę starał się udowodnić moją i wszystkie siły poświęcę dla osiągnięcia tego celu. Pozwolę zamieszkać w bazie tym, którzy chcą się do ciebie przyłączyć. Są tacy ochotnicy; muszę przyznać, że ich me rozumiem. Ale możesz im zaufać. Wierz mi, Lordowie Juryści dostaną nauczkę. Sam poprowadzę tę lekcję. Wolność opinii uczestników Misji nie będzie ograniczana, dopóki mam tu coś do powiedzenia. Dopilnuję tego. Spij dobrze, może się jeszcze zobaczymy. - Odbieram - powiedział Desan, mile zaskoczony i ciekaw niespodziewanej odpowiedzi Gothon. Wcisnął guzik. Elektroniczny odbiornik miał bezpośrednio w uchu, dla wygody. Usłyszał zwykły trzask i ćwierkanie - mechaniczny wstęp do rozmowy - potem cichy głos. - Lord Nawigator? - Słyszę cię, Profesorze Gothon. - Dziękuję za pamięć. Ja tobie również życzę jak najlepiej. Nad konsolą miał zawieszoną tabliczkę. Miliony lat temu odleciał z tego świata maleńki próbnik; był w nim jej oryginał. Dwie nagie obce istoty, jedna z podniesioną ręką. Znaleziono też serię częściowo zatartych wykresów, które wciąż wskazywały drogę Misji, w podróży przez wieki. Próbnik z pozdrowieniem. Od stuleci nieczynne kamery i proste instrumenty. Pozdrawiamy was, nieznajomi. Przybywamy z tego miejsca, z tego systemu gwiezdnego. Widzicie tę rękę - narzędzie budowniczego? To mamy wspólne. W wykresach przedstawiamy naszą wiedzę. Nie obawiamy się was, nieznajomi, kimkolwiek jesteście. Inteligentni głupcy. Dawno, dawno temu, głupcy wyruszyli na ich poszukiwanie... W ogromnej gwiezdnej pustce. Pewnego razu, ćwierć miliona lat temu niemądrze zapragnęli dowieść, że nie są sami. Znaleźli dryfujący samotnie, pokryty pyłem dziwny pojemnik. Zawierał emblemat z pozdrowieniem. Starożytni, miłujący pokój budowniczowie - stali się legendą, później inspiracją. Poszukiwanie wyjaśnienia, odpowiedzi na najważniejsze pytanie “dlaczego?” uratowało gatunek, uchroniło od wojny, zwróciło ku gwiazdom. - Mówię bardzo poważnie, powinnać odpocząć, Profesorze Gothon. Zachowaj kilka lat dla jeszcze nie narodzonych. - Obudzono moją najstarszą. Straciłam złudzenie nieśmiertelności, Lordzie Nawigatorze. Ona pragnie cię poznać. - Możesz jeszcze opuścić ten świat i polecieć z nami, Profesorze. - W pogoni za mitem? - To nie mit. Jesteśmy skazani na wieczną niezgodę, Profesorze Gothon. Ale powiedz, co da twoja tam obecność? Co z tego, że może masz rację? Ślepa uliczka. A ja, jeśli nawet się mylę, nigdy nie zaprzestanę poszukiwań. Bo nigdy nie zdobędę pewności. - Przecież znamy ich potomnych, Lordzie Nawigatorze. To my. My niesiemy legendę o Starożytnych od gwiazdy do gwiazdy. Oni są jak z baśni. Pierwsi śmiałkowie. Z górą setka cywilizacji przejęła ten mit, żyła z nim i przekazała innym. A jeśli twoje poszukiwania uwieńczy sukces - czy ich rozpoznasz? Skąd wiesz, dokąd zawiodła ich ewolucja? Może już spotkaliśmy się i odlecieliśmy, nie wiedząc, że to oni? Ironia. Łagodny żart. - W takim razie - odpowiedział Desan - może dowiemy się, że ten szlak prowadzi do domu. Że naprawdę jesteśmy ich dziećmi - młodszymi o osiem i ćwierć miliona lat. - O, mitomanio. Do roboty, gwiezdny wędrowcze. Prządź splątaną nić legendy. Nauczaj swoich baśni. Rozjaśnij nimi przestrzenie. Wierzę w ciebie. Widzisz: ja odkryłam tylko ten świat. Ale ty - dziecię Kosmosu - powinieneś odnaleźć więcej. Dla ciebie wędrówka jest Misją. Żegnaj. Szczęśliwej podróży. Nic nie jest kompletną katastrofą: równowaga biologiczna zmieniła się po uwolnieniu się masy mikroorganizmów. Bothogi przestał lamentować i zupełnie zmienił zdanie na temat ich wypuszczenia. Jego kałuże z algami mogą wytworzyć zupełnie nową rasę - w wyniku przemieszczenia cząsteczek białka w łańcuchu genetycznym. Kto wie, co z tego wyrośnie? Nowe oprogramowanie... Dobrej podróży, Lordzie Nawigatorze. Szukaj swoich Starożytnych w blasku innych słońc. My poczekamy pod tym jednym na ich potomstwo. Przełożyła Barbara Jankowiak