14599

Szczegóły
Tytuł 14599
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14599 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14599 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14599 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joseph Conrad GASPAR RUIZ Les petites marionettes Font, font, font, Trois petits tours, Et puis s’en vont! Nursery Rhyme Małe marionetki Zmieniają szyk, Jeszcze trzy kółeczka, A potem – myk! Rymy dziecięce PANNIE M.H.M. CAPES I Rewolucja wydobywa wiele dziwnych postaci z ukrycia, które w okresach niezakłóconego porządku społecznego jest zwykłym losem istnień prostych. Niektóre jednostki stają się sławne dla swych występków i cnót czy też po prostu dla swych czynów, które chwilowo mogą mieć znaczenie; potem zapomina się o nich. Tylko imionom nielicznych przywódców dane jest przetrwać koniec zbrojnej walki, aby potem przejść do historii i znikłszy z żywej pamięci ludzkiej żyć nadal w książkach. Imię generała Santierry dostąpiło tej zimnej, papierowo-atramentowej nieśmiertelności. Był to południowy Amerykanin z dobrej rodziny, a dzieła, które ukazały się za jego życia, zaliczały go do oswobodzicieli tej ziemi spod ciemięskich rządów hiszpańskich. Długa ta wojna, prowadzona z jednej strony o niepodległość, z drugiej zaś o władzę, nabrała z biegiem lat i przy zmiennych kolejach losu dzikości i bezwzględności walki na śmierć i życie. Wszelkie uczucie miłosierdzia i litości zniknęło w powodzi namiętności politycznych. I, jak zwykle na wojnie, masy, które przy ostatecznym wyniku mają najmniej do zyskania, ucierpiały najwięcej, zarówno w osobach swych nieznanych przedstawicieli, jak i na ubogim siwym dobytku. Generał Santierra rozpoczął służbę jako porucznik armii patriotycznej, stworzonej i dowodzonej przez sławnego San Martina, późniejszego zdobywcę Limy i oswobodziciela Peru. Właśnie odbyła się wielka bitwa nad brzegami rzeki Bio-Bio. Pomiędzy wziętymi do niewoli rozbitkami wojsk rojalistycznych był żołnierz nazwiskiem. Gaspar Ruiz. Jego ogromna postać i potężna głowa wyróżniały go wśród współjeńców. Osoba tego człowieka nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Przed kilkoma miesiącami zniknął z szeregów armii republikańskiej po jednej z wielu potyczek, które poprzedziły wielką bitwę. Teraz, schwytany z, bronią w ręku wśród rojalistów, nie mógł oczekiwać innego losu jak tego tylko, że jako dezerter zostanie rozstrzelany. Mimo to Gaspar Ruiz nie był dezerterem; nie posiadał on umysłu dość żywego, by ocenić dodatnie strony i niebezpieczeństwa zdrady. Dlaczego miałby przejść na stronę przeciwną? Właściwie wzięto go do niewoli, gdzie musiał cierpieć wiele braków i złe obchodzenie. Żadna z obydwu stron nie odznaczała się względnością wobec siwych przeciwników. Przyszedł więc w końcu dzień, kiedy kazano mu razem z innymi schwytanymi powstańcami maszerować w pierwszym szeregu oddziałów królewskich. W ręce wciśnięto mu muszkiet. Wziął go i maszerował. Wcale nie miał ochoty dać się zabić w sposób szczególnie okrutny za to, że nie wzbraniał się maszerować. Nie wiedział, co to jest bohaterstwo, ale miał zamiar rzucić muszkiet przy pierwszej sposobności. Tymczasem ładował i strzelał ze strachu, aby za. pierwszą oznaką niezadowolenia którykolwiek z niepłatnych oficerów króla hiszpańskiego nie strzelił mu w łeb. Te swoje prymitywne myśli próbował wytłumaczyć sierżantowi, komendantowi straży, strzegącej jego i około dwudziestu podobnych mu dezerterów, których razem skazano na rozstrzelanie. Było to w czworoboku fortu, na tyle baterii, które panowały nad przystanią Valparaiso. Oficer, który stwierdzł jego tożsamość, odszedł nie zwracając uwagi na jego sprzeciwy. Los jego był przypieczętowany, ręce mocno związane na plecach, a całe ciało obolałe od licznych razów kija i kolby muszkietu, którymi popędzano ich przez całą bolesną drogę, ad miejsca pojmania do bramy fortu. Było to zresztą jedynym dowodem stałego zainteresowania, jakim więźniów darzyła eskorta w czasie czterodniowego pochodu przez słabo nawodnioną część kraju. Przy przechodzeniu nielicznych strumieni pozwalano im zaspokajać pragnienie, co czynili chłepcąc wodę skwapliwie jak psy. Wieczorem, gdy na postoju, skatowani na śmierć, padali na kamienisty grunt, rzucano pomiędzy nich parę ochłapów mięsa. Gdy więc wczesnym rankiem stanęli w podwórzu kasztelu po wytężonym marszu całonocnym, gardło Gaspara Ruiza było wyschnięte, a usta wypełniał mu język wielki i wyschły. Ale oprócz pragnienia nurtowała Gaspara Ruiza głucha złość, której co prawda nie potrafił dać właściwego wyrazu, gdyż jego siły umysłowe nie mogły żadną miarą równać się z jego siłą fizyczną. Inni skazańcy pospuszczali głowy uporczywie patrząc w ziemię. Lecz Gaspar Ruiz powtarzał nieustannie: „Dlaczego miałbym dezerterować do rojailistów? Dlaczego miałbym dezerterować? Powiedzcie mi, Estaban!” Zwrócił się z tym do sierżanta, który przypadkowo pochodził z tej samej okolicy co on. Ale sierżant wzruszył tylko chudymi ramionami i nie zwracał więcej uwagi na basowy szept za swymi plecami. I rzeczywiście, trudno zrozumieć, dlaczego Gaspar Ruiz miałby dezerterować. Takim jak on nazbyt źle się wiodło, by mogli odczuć ujemne strony jakiejkolwiek formy rządu. Nie było żadnego powodu, dla którego Gaspar Ruiz miałby sobie życzyć, by utrzymało się panowanie króla hiszpańskiego. Ale równie miało troszczył się o jego upadek. Po stronie niepodległościowców znalazł się. w sposób bardzo zrozumiały a prosty. Pewnego poranku zjawiła się banda patriotów, otoczyła w oka mgnieniu rancho jego ojca, zakłuła psy i okulawiła tłustą krowę, wszystko wśród okrzyków: Viva la Libertad. Oficer ich po długim a orzeźwiającym śnie prawił o wolności z zapałam i wymownie. Gdy wieczorem odeszli biorąc najlepsze konie Ruiza-ojca w zamian za swe kulawe szkapy, Gaspar Ruiz poszedł z nimi, zachęcony do tego w sposób stanowczy przez wymownego oficera. Niedługo potem zjawił się oddział wojsk rojalistycznych celem uspokojenia okręgu, spalił rancho, uprowadził resztę koni i bydła, a pozbawiwszy staruszków wszelkiego dobra ziemskiego zostawił ich siedzących pod krzakami, by mogli rozkoszować się bezcenną radością istnienia. II Gaspar Ruiz, skazany na śmierć jako dezerter, nie myślał ani o swej wiosce rodzinnej, ani o rodzicach, dla których był zawsze dobrym synem, gdyż był człowiekiem łagodnego charakteru i wielkiej siły fizycznej. Praktyczne znaczenie tej ostatniej cechy dla jego ojca podnosiło to Jeszcze, że syn odznaczał się posłuszeństwem. Gaspar Ruiz był pokojowo usposobioną istotą. Me teraz doprowadzono go do pewnego rodzaju głuchego buntu, gdyż bynajmniej nie miał ochoty zginąć śmiercią zdrajcy. Nie był przecież zdrajcą. Raz jeszcze odezwał się do sierżanta: – Wy wiecie, że nie zdezerterowałem, Estaban. Wiecie, że wraz z trzema innymi zostałem między drzewami, by powstrzymać nieprzyjaciela, gdy patrol ociekł. Podporucznik Santierra, wówczas nieomal chłopak jeszcze, nieprzyzwyczajony do krwawych głupstw wojny, przystanął w pobliżu, jakby przyciągnięty widokiem tych, którzy mieli być rozstrzelani – „dla przykładu” – jak powiedział commandante. Z uśmiechem wyższości zwrócił się sierżant do młodego oficera, nie radząc nawet spojrzeć na jeńca: – Dziesięciu ludzi nie wystarczyło, by go wziąć do niewoli, mi teniente. Poza tym trzej inni powrócili do oddziału, gdy się ściemniło. Dlaczegóżby on, nie ranny i z nich wszystkich nasilniejszy, nie mógł zrobić tego samego? – Moja siła nic nie znaczy wobec jeźdźca z lassem – żywo zaoponował Gaspar Ruiz. – Z jakie pół mili ciągnął mnie za swym koniem. Na to doskonałe wyjaśnienie sierżant tylko uśmiechnął się pogardliwie. Młody oficer odszedł szybko, aby odnaleźć swego commandante. W chwilę potem adiutant wyszedł z kasztelu i przechodził tamtędy. Był to nieokrzesany cherlak, w obszarpanym mundurze, z głosem chrapliwym, a twarzą bezmyślną i żółtą. Od niego to dowiedział się sierżant, że skazańcy nie będą rozstrzelani przed zachodem słońca. Wobec tego prosił o wskazówki, co ma z nami robić do tego czasu. Adiutant rozejrzał się gniewnie po dziedzińcu, potem wskazał na drzwi małej wartowni, podobnej nieco do celi więziennej, do której powietrze i światło dochodziło przez mocno zakratowane okno, i rzekł: – Wsadźcie tam tych łajdaków. Sierżant ścisnął silniej kij, który nosił z mocy swego urzędu, i wykonał rozkaz ochoczo i z zapałem. Gaspara Ruiza, który ruszał się powoli, począł okładać po głowie i plecach. Gaspar stał przez chwilę cicho pod gradem uderzeń, w zamyśleniu przygryzając wargi, jakby pochłaniał go jakiś skomplikowany proces myślowy, potem powoli (ruszył za innymi. Drzwi zamknięto, adiutant wziął klucz. Gdy nadeszło południe, w nisko sklepionej izbie zapełnionej tak, że można się było udusić, gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Więźniowie cisnęli się do okna błagając straż o kroplę wody; lecz żołnierze pozostawali w swych leniwych pozycjach rozłożywszy się pod ścianą, gdzie było jeszcze trochę cienia, strażnik zaś usiadłszy tyłem do drzwi palił papierosa i od czasu do czasu filozoficznie wznosił brwi. Gaspar Ruiz utorował sobie drogę do okna przy pomocy nieodpartej siły. Jego potężna pierś potrzebowała więcej powietrza niż inne; wielka twarz, wsparta brodą ma parapecie i przyciśnięta mocno do krat, wyglądała tak, jakby dźwigała na sobie wszystkie inne twarze cisnące się do powietrza. Jękliwe błaganie zmieniło się niebawem w rozpaczliwy wrzask, a gromadne wycie tych spragnionych ludzi sprawiło, że młody oficer, który właśnie przechodził przez podwórze, zmuszony był wprost krzyczeć, aby go usłyszano. – Dlaczego nie dacie więźniom wody? Sierżant usprawiedliwiał się z miną bolejącej niewinności, że przecież wszyscy skazani są ma to, by za kilka godzin umrzeć. Porucznik Santierra tupnął nogą. – Są skazami na śmierć, ale nie na tortury! – krzyknął. – Dajcie im natychmiast wody. Pod wpływem widocznego gniewu porucznika żołnierze poczęli się krzątać, a wartownik podniósł muszkiet i stanął na baczność. Gdy jednak znaleziono kilka dzbanków i napełniono je u studni, okazało się, że nie można ich padać przez kratę, ponieważ była zbyt gęsta. Wobec nadziei, że będzie można zaspokoić pragnienie, krzyki ludzi tratowanych w walce o to, by znaleźć się jak najbliżej okna, brzmiały rozdzierająco. Lecz gdy żołnierze, którzy podnieśli dzbany dla okna, bezradnie postawili je znów na ziemi, wrzaski z powodu doznanego zawodu stały się jeszcze straszniejsze. Żołnierze armii niepodległościowej nie byli zaopatrzeni w manierki. Znalazł się mały kubek cynowy, ale samo zbliżanie go do okna stało się przyczyną takiego wycia bólu i wściekłości, wydobywającego się z niewyraźnej masy ciał za twarzami przywartymi w naprężeniu do krat, że porucznik Santierra zawołał: – Me, nie! musicie im otworzyć, sierżancie! Sierżant wzruszył ramionami i wyjaśnił, że nie ma prawa otworzyć drzwi, nawet gdyby miał klucz. Lecz klucza nie posiada. Adiutant garnizonu zabrał go. Ci ludzie robią zresztą zbyt wiele niepotrzebnego hałasu, gdyż po zachodzie słońca muszą tak czy owak umrzeć. Dlaczego nie rozstrzelano ich zaraz rano, tego nie rozumie. Porucznik Samtierra gwałtownie odwrócił się plecami do okna. Na jego gorące przedstawienia commandante odłożył egzekucję. To ustępstwo zrobiono mu z uwagi na jego rodzinę oraz wysokie stanowisko jego ojca wśród przywódców partii republikańskiej. Porucznik Santierra miał nadzieję, że komenderujący generał przybędzie w godzinach przedpołudniowych do fortu, a w szlachetności swej mniemał, że naiwne jego wstawiennictwo skłoni tego surowego człowieka do ułaskawienia kilku przynajmniej więźniów. Po d wpływem zmiany uczuć krok ten wydał mu się teraz karygodnym i próżnym mieszaniem się w nie swoje sprawy. Nagle uświadomił sobie, że generał nie będzie chciał nawet słuchać jego prośby. Nie mógł tych ludzi uratować i tylko ściągnął na siebie odpowiedzialność za cierpienia, przydane teraz do ich okrutnego losu. – Idź zaraz i przynieś klucz od adiutanta – rzekł. Sierżant potrząsnął głową z nieśmiałym uśmiechem, podczas gdy jego oczy zwrócone były w bok na twarz Gaspara Ruiza, który nieporuszony i milczący patrzał przez okno pod zwałem innych twarzy krzyczących, znędzniałych i wykrzywionych. – Jaśnie wielmożny pan adiutant de Plaza – wyszeptał sierżant – odbywa właśnie sjestę. A nawet gdyby on, sierżant, uzyskał teraz dostęp do niego, to jedynym spodziewanym wynikiem widzenia byłby fakt, iż wypędzono by mu kijami duszę z ciała za to, iż ważył się przeszkodzić jaśnie wielmożnemu panu adiutantowi w czasie odpoczynku. Tu zrobił przepraszający ruch, potem stanął wyprostowany jak kij, skromnie spoglądając na brązowe palce swych nóg. Porucznik Santierra drżał z oburzenia, ale ociągał się. Piękna, okrągła twarz oficera, gładka jak u dziewczyny, płonęła wstydem bezradności, która go upokarzała. Bezwąsa górna warga drgała: zdawało się, że chwila jeszcze, a wybuchnie albo paroksyzmem wściekłości, albo łzami rozpaczy. W pięćdziesiąt lat potem generał Santierra, czcigodny świadek czasów rewolucji, mógł jeszcze dokładnie przypomnieć sobie uczucia młodego porucznika. Odkąd zaprzestał jazdy konnej, a nawet chodzenie poza granicami własnego ogrodu stało mu się uciążliwe, największą przyjemnością generała było to, że mógł u siebie przyjmować oficerów cudzoziemskich armii, którzy przybywali do portu. Anglików, jako dawnych towarzyszy broni, lubił więcej od innych. Marynarze angielscy wszystkich stopni przyjmowali jego gościnność z zaciekawieniem, gdyż znał on lorda Cochrana, a na pokładzie patriotycznej floty, stojącej pod rozkazami tego znakomitego żeglarza, brał udział w odcięciu i operacjach blokadowych pod Callao – w jednym z najsławniejszych epizodów walk o niepodległość i najzaszczytniejszych kart angielskiej tradycji bojowej. Ten sędziwy weteran armii wolnościowej był doskonałym znawcą języków. A sposób, w jaki głaskał swą długą, białą brodę, ilekroć zabrakło mu francuskiego lub angielskiego słowa, nadawał wspomnieniom jego coś ze swobodnej godności. III – Tak, moi przyjaciele – mawiał do swych gości – czegóż chcecie? Byłem młody, nie miałem doświadczenia, a mój stopień zawdzięczałem jedynie wielkiemu patriotyzmowi mego ojca, Panie świeć nad jego duszą. Czułem się niesłychanie upokorzony, nie tylko nieposłuszeństwem mego podwładnego, który, koniec końców, był odpowiedzialny za więźniów, ale tym, że będąc nieomal chłopcem bałem się pójść do adiutanta po klucz. Już przedtem dał mi się we znaki jego język rubaszny i złośliwy. Ponieważ był człowiekiem prostym i nie posiadającym żadnych zasług prócz zalet swej dzikości, dawał mi odczuć swą pogardę i niechęć od pierwszego dnia mego pobytu w batalionie, który stał w forcie. A upłynęło zaledwie czternaście dni! Chętnie byłbym spotkał się z nim z bronią w ręku, ale przed drażniącą brutalnością jego drwin wzdrygałem się. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przedtem albo potem czuł się równie nędznie jak wówczas. Drażliwość moja dręczyła mnie tak, że pragnąłem, aby sierżant na miejscu skonał, by tępi żołnierze, wpatrujący się we armie, trupem padli, a nawet tych biedaków, którym za moim wstawiennictwem odroczono wykonanie wyroku, pragnąłem widzieć już nieżywych, gdyż nie mogłem bez wstydu spojrzeć im w oczy. Cuchnący żar niby oddech piekła wychodził z ciemnej izby, w której zamknięci byli więźniowie. Ci, którzy znajdowali się przy oknie, słysząc, co się dzieje, szydzili ze mnie w ostatniej rozpaczy; jeden z nich, niewątpliwie obłąkany, żądał nieustannie, bym kazał żołnierzom strzelać przez okno. Jego chorobliwa wymownosć rozdzierała mi serce, a nogi moje stały się ciężkie jak ołów. W pobliżu nie było żadnego wyższego oficera, do którego mógłbym się zwrócić. Nie mogłem zdobyć się nawet na tyle energii, by odejść. Zdrętwiały od wyrzutów sumienia, stałem obrócony tyłem do okna. Proszę nie wyobrażać sobie, że trwało to długo. Ile to trwać mogło? Minutę? Jeśli czas ten mierzyć cierpieniem duchowym, to chyba sto lat, dłużej, niż wynosi całe moje życie od tego czasu. Nie, na pewno nie trwało to nawet minuty. Ochrypły ryk zamierał nieszczęśliwcom w wyschniętych gardłach; nagle rozległ się głos mówiący spokojnym szeptem. Głos ów wzywał mnie, bym się odwrócił. Głos ten, se?ores, wychodził z ust Gaspara Ruiza. Nie mogłem widzieć jego ciała: kilku współwięźniów wlazło mu na plecy, a on trzymał ich na sobie. Mrużył oczy nie patrząc na mnie. Wydawało się, że to oraz ruch jego warg było wszystkim, co mógł zrobić przywalony takim ciężarem. Gdy się odwróciłem, głowa ta, która zdała się nadludzka, gdy pod zwałem innych głów wsparła się brodą na parapecie, zapytała mnie, czy rzeczywiście chcę ugasić pragnienie więźniów. Odparłem żywo: „Tak, tak!”, i podszedłem bliżej okna. Byłem jak dziecko i nie wiedziałem, co z tego wyniknie. Pragnąłem tylko, alby ktoś dodał mi otuchy w mej bezradności i cierpieniu. – Czy może wasza wielmożność, se?or teniente, uwolnić ręce moje z więzów? – zapytał mnie Gaspar Ruiz. Rysy jego nie wyrażały ani Obawy, ani nadziei; ciężkie powieki przysłaniały mu oczy, a wzrok przechodził tuż obok mnie, w głąb podwórzy Odpowiedziałem, jąkając się, jak w złym śnie: – Czego chcesz? Jak mogę się dostać do więzów na twych rękach? – Spróbuję, co będę mógł zrobić – odparł; i nagle ta wielka, nieruchomo patrząca głowa poruszyła się, a wykrzywione twarze, cisnące się w oknie, runęły w dół i zniknęły. Jednym ruchem strząsnął z siebie cały ciężar – taka była jego siła. Ale nie tylko strącił ich z siebie, lecz uwolnił się od ich naporu i na chwilę znikł mi z oczu. Przez jakiś czas w oknie nie było nikogo. On tymczasem rozbijał się wewnątrz, a kopiąc i potrącając barkami, robił dla siebie wolne miejsce w ten jedyny dostępny mu sposób, gdyż ręce miał związane na plecach. W końcu odwrócił się tyłem do okna i przez kratę wyciągnął do mnie swoje ręce, wielokrotnie okręcone liną. Ręce te, opuchniętej z nabrzmiałymi żyłami, były ogromne i nieforemne. Widziałem jego pochylone plecy. Były bardzo szerokie. Głos jego podobny był do pomruku byka. – Tnij, se?or teniente! Tnij! Wyciągnąłem szablę, którą nowa, nieskalana klinga nie pełniła dotąd żadnej służby, i przeciąłem liczne zwoje skórzanego stryka. Czyniłem to nie zdając sobie sprawy, dlaczego i po co to robię, lecz jakby pod wpływem wiary w tego człowieka. Sierżant wykonał ruch, jakby chciał krzyczeć, ale zdumienie pozbawiło go głosu, stał więc z otwartymi ustami, jak gdyby nagle zidiociał. Włożyłem szablę do pochwy i zwróciłem się do żołnierzy. Miejsce ich zwykłej, tępej martwoty zajął wyraz przerażonego oczekiwania. Słyszałem głos Gaspara Ruiza, który krzyczał wewnątrz, ale słów jego zrozumieć nie mogłem. Przypuszczam, iż to, że miał ręce wolne, podniosło znacznie jego siły; mam na myśli duchowy wpływ., jaki na ludzi ciemnych ma wyjątkowa siła fizyczna. W rzeczywistości bowiem nie należało go się obawiać więcej niż przedtem, gdyż odrętwienie ramion i rąk musiało potrwać czas jakiś. Sierżant odzyskał wreszcie mowę. – Święci niebiescy! – zawołał – będzie nam potrzeba konnego z lassem, aby go znów unieszkodliwić, gdy przyjdzie go prowadzić na miejsce stracenia. Nic, tylko wprawny enlazador na dobrym koniu może dać mu radę. Pan porucznik był łaskaw zrobić coś bardzo niemądrego! Mc nie mogłem mu na to odpowiedzieć. Sam byłem tym zaskoczony, a teraz czułem dziecinną ciekawość, co z tego wyniknie. Ale sierżant myślał o trudnościach przy obezwładnianiu Gaspara Ruiza, gdy przyjdzie czas, by „dać przykład”. – A może – niespokojnie ciągnął sierżant – będziemy musieli go zastrzelić, jeśli się wyrwie, gdy otworzy się drzwi? Chciał rozwodzić się dalej na temat swych obaw o właściwe wykonanie wyroku, ale przerwał to nagłym okrzykiem, po czym jednemu z żołnierzy wyrwał z rąk muszkiet i stanął w oczekiwaniu ze wzrokiem utkwionym w okno. IV Gaspar Ruiz wylazł na parapet a usiadł tam oparłszy nagi o gruby mur i podniósłszy nieco kolana. Okno nie było dostatecznie szerokie, by nogi jego mogły się na nim pomieścić w całej swej długości. W pomieszaniu wydawało mi się, że chce mieć całe okno dla siebie. Wyglądał tak, jakby chciał zająć wygodną pozycję. Nikt z przebywających wewnątrz nie ważył się zbliżyć do niego, odkąd mógł bić rękami. – Por Dios! – zamruczał sierżant za mną. – Zaraz strzelę mu w łeb i będzie wszystkiemu koniec. Przecież on jest skazany. Na to gniewnie spojrzałem na niego. – Generał nie zatwierdził jeszcze wyroku – rzekłem, chociaż wiedziałem doskonale, że są to puste słowa. Wyrok nie potrzebował zatwierdzenia. – Nie macie prawa strzelać do niego, jak długo nie próbuje uciekać – dodałem mocnym głosem. – Ale, sangre de Dios! – ryknął sierżant i przyłożył muszkiet do ramienia – on chce uciekać. Patrzcie! Lecz ja, jakby Gaspar Ruiz rzucił był czar na mnie, podbiłem muszkiet, a kula przeleciała gdzieś nad dachami. Sierżant postawił broń na ziemi i wytrzeszczył oczy. Mógł żołnierzom rozkazać strzelać, ale nie uczynił tego. A gdyby był to uczynił, to zdaje mi się, że wówczas by go nie usłuchano. Z nogami wspartymi o grube mury, obejmując żelazną kratę owłosionymi rękami, Gaspar siedział cicho. Przez jakiś czas nic się nie działo. Ale nagle zaświtało nam, że prostuje swe pochylone plecy i kurczy ramiona. Wargi jego wykrzywiły się ukazując zęby. A potem, ujrzeliśmy, jak kuta sztaba żelazna poczęła wyginać się powoli pod naporem tego ciśnienia. Słońce oświecało całą jego skręconą i nieruchomą postać. Na czoło wystąpiły mu krople potu niby rosa. Gdy patrzałem, jak sztaba wygina się, zauważyłem, że pod paznokciami wystąpiło mu nieco krwi. W końcu przystanął. Jakiś czas siedział zupełnie skręcony, potem zwiesił głowę i leniwie spojrzał na zwróconą do góry powierzchnię swych ogromnych dłoni. Zdawało się niemal, że zasnął. Nagle zerwał się i usiadł na parapecie w przeciwnym kierunku, a wsparłszy stopy bosych nóg o inną sztabę środkową, wygiął i tę, lecz w przeciwną stronę niż pierwszą. Tak wielka była jego siła, że tym razem uwolniła mnie od bolesnych moich myśli. Ale on wyglądał tak, jakby niczego nie dokonał. Pominąwszy zmianę pozycji, by móc użyć nóg, co wszystkich nas zaskoczyło swą nagłością, we wspomnieniu moim pozostało wrażenie nieruchomości. Ale sztaby były wygięte bardzo szeroko. Teraz mógł wyjść, gdyby zechciał; lecz on opuścił nogi do środka, spojrzał przez ramię i skinął na żołnierzy: – Podajcie wadę – rzekł. – Dam wszystkim pić. Usłuchano go. Przez chwilę zdawało mi się, że człowiek i dzbanek znikną zmiażdżeni impetem rozwścieczenia. Myślałem, że zębami ściągną go na dół. I rzeczywiście, nastąpił szturm, ale on trzymał dzbanek wysoko na piersi i tylko nogami odpierał atak tych nieszczęśliwców. Za każdym uderzeniem odbiegali w kąt wyjąc z bólu, a żołnierze patrzyli w okno i zanosili się od śmiechu. Wszyscy śmiali się trzymając się za boki, tylko sierżant zrzędził posępnie. Obawiał się, że więźniowie zbuntują się i wydostaną z aresztu, co dałoby zły przykład. Ale tego nie należało się obawiać, a ja sam stałem przy oknie z wyciągniętą szablą. Gdy wreszcie siła Gaspara Ruiza uspokoiła ich dostatecznie, przystępowali jeden po drugim, wyciągali szyję, przykładali usta do dzbanka, który tan osiłek nachylał im, trzymając go na kolanach z szczególnym wyrazem litości, przychylności i współczucia. Przyczyną tego wyglądu dobroczyńcy była oczywiście jego troska o to, by nie rozlewano wody, jak też jego siedząca pozycja na parapecie; bo jeżeli który z nich na dłużej przywarł ustami do brzegu dzbanka, mimo że Gaspar Ruiz poiwiedział: „ miałeś dosyć”, wówczas nie było nic z delikatności czy litości w kopnięciu, które odrzucało natręta, wyjącego i bezsilnego, daleko w głąb więzienia, gdzie powalił jeszcze dwu albo trzech innych, zanim sam upadł. Cisnęli się do niego bez przerwy, jakby chcieli studnię wypić do dna, zanim pójdą na śmierć; ale żołnierze tak się bawili systematycznością Gaspara Ruiza, że chętnie przynosili wodę pod okno. Gdy adiutant wyszedł po sjeście, było z powodu całej tej sprawy trochę krzyku, możecie być tego pewni. A co najgorsze, że generał, którego oczekiwaliśmy, w dniu tym nie przybył do twierdzy. Goście generała Santierry wyrażali zgodnie swe ubolewanie, że człowiek takiej siły cielesnej i cierpliwości nie został uratowany. – Moje wstawiennictwo nie uratowało go – rzekł generał. – Więźniowie zostali wyprowadzeni na stracenie na jakie pół gadziny przed zachodem słońca. Wbrew obawom sierżanta Gaspair Ruiz nie robił żadnych trudności. Nie potrzeba było jeźdźca z lassem, alby go obezwładnić, jakby był dzikim bykiem z prerii. Przypuszczam, że mając ręce wodne maszerował razem z innymi, którzy byli związani. Nie widziałem tego. Nie byłem przy tym. Skazano mię na areszt aa mieszanie się do służby wartowniczej przy więźniach. O zmroku, gdy smutny siedziałem w swej kwaterze, usłyszałem trzy salwy i pomyślałem sobie, że nigdy już nie usłyszę o Gasparze Ruizie. Zginął wraz z innymi. Mimo to dane nam było jeszcze słyszeć o nim, chociaż sierżant przechwalał się, że szablą ciął go w szyję, gdy pod stosem trupów, nieżywy czy konający, leżał twarzą do ziemi. Zrobił to, jak twierdził, dlatego, aby już na pewno uwolnić świat od tak niebezpiecznego zdrajcy. Muszę wyznać wam se?ores, że o tym silnym człowieku myślałem z wdzięcznością i pewnego rodzaju podziwem. Siły swojej używał rzetelnie, gdyż w sercu jego nie mieszkała dzikość, która odpowiadałaby jego sile cielesnej. V Gaspar Ruiz, który bez trudu mógł wyginać masywne kraty więzienne, został wraz z innymi wyprowadzony na masową egzekucję. „Każda kula ma swój cel”, powiada przysłowie. Cała wartość przysłów polega na ich trafnej i obrazowej wyrazistości. Ich moc przekonywająca opiera się na zdolności zadziwiania nas. Innymi słowy, zostajemy wyprowadzeni z równowagi i przekonani za pomocą pewnego rodzaju wstrząsu. Uderza nas forma – nie treść. Przysłowia są sztuką, tanią sztuką. Ogółem biorąc, nie są one prawdziwe; zdarza się nieraz, że są po prostu banalne, jak na przykład przysłowie: „Lepszy wróbel w garści, niż słowik na dachu”, lub „Na bezrybiu i rak ryba”; niektóre z przysłów są po prostu głupie, inne znów niemoralne. Jedno z nich, które zrodziło się w naiwnym sercu wielkiego ludu rosyjskiego: „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”, ma w sobie coś z pobożnego okrucieństwa i jest smętną odmianą powszechnego wyobrażenia o miłosiernym Bogu. Bo byłoby to najzupełniej nieodpowiednie zajęcie dla obrońcy biednych, uciśnionych i bezbronnych, gdyby na przykład skierował kulę w serce ojca. Gaspar Ruiz nie miał dzieci, nie miał żony i nie wiedział, co to miłość. Zapewne nie rozmawiał nigdy z żadną kobietą oprócz swej matki i starej sługi. Murzynki, której pomarszczona skóra nabrała koloru popiołu, a chude ciało zgięło się we dwoje ze starości. Jeśli która z kul, wystrzelonych z muszkietów na piętnaście kroków, przeznaczona była specjalnie dla serca Gaspara Ruiza, to wszystkie ominęły cel. Tylko jedna urwała mu kawałek ucha, inna zaś strzęp ciała na ramieniu. Czerwone i czyste słońce zapadało w ocean i ognistym wzrokiem patrzyło na ogromny wał Kordylierów, godnego świadka tego wspaniałego przygasania. Byłoby niezrozumiałe, gdyby patrzyło na podobnych do mrówek ludzi przy ich głupim, małoznacznym zajęciu, jakim jest zabijanie i mondowanie bliźnich z powodów, które pominąwszy że, ogółem biorąc, są dziecinne, są jeszcze niedostatecznie rozumiane. W każdym razie świeciło ono w plecy strzelającego oddziału i w twarze skazańców. Niektórzy padli na kolana, inni stali prosto, a nieliczni odwrócili głowy od linii podniesionych luf muszkietów. Gaspar Ruiz, najwyższy z nich wszystkich, stał prosto ze zwieszoną głową. Nisko stojące słońce oślepiło go nieco; on sam zaliczał siebie do nieżywych. Upadł po pierwszej salwie. Upadł, gdyż był przekonany, że nie żyje. Ciężko zwalił się na ziemię. Siła upadku zdziwiła go. „Widocznie nie jestem zabity” – pomyślał, gdy usłyszał, jak na odgłos komendy pluton egzekucyjny znów ładuje broń. I wówczas po raz pierwszy zaświtała w nim nadzieja ratunku. Wyciągnąwszy sztywno członki, leżał pod ciężarem dwu ciał, które zwaliły się na niego padając na krzyż. Gdy żołnierze dali trzecią salwę do prawie nieruchomego, stosu trupów, słońce znikło, a niemal w chwilę po ściemnieniu się oceanu noc zapadła na wybrzeża młodej republiki. Nad mrokiem nizin sterczały tylko ośnieżone szczyty Kordylierów, przez jakiś czas jeszcze karmazynowe i świecące. Przed powrotnym marszem do fortu żołnierze usiedli i poczęli palić. Sierżant, już z własnego popędu, przechadzał się z obnażoną szablą wzdłuż szeregu trupów. Był to człowiek ludziki, patrzał więc, czy gdzie nie zadrga kto lub nie poruszy się jeszcze, a czynił to w tym miłosiernym zamiarze, by, w razie gdyby które z ciał dawało choćby najsłabsze oznaki życia, przebić je ostrzem swego oręża. Ale żadne z nich nie dało mu sposobności do wprowadzenia w czyn tych litosnych intencji. Żaden muskuł nie drgnął, nawet potężne ramiona Gaspara Ruiza, który, zalany krwią swych sąsiadów, udawał zabitego i starał się wyglądać bardziej nieżywe niż wszyscy inni. Leżał twarzą do ziemi. Sierżant poznał go po jego kształtach, a że sam był człowiekiem małego wzrostu, patrzał z zazdrością i pogardą na tę wielką siłę, która tu leżała. Właśnie tego żołnierza nie znosił. Kierując się niejasną niechęcią wymierzył Gasparowi Ruizowi potężne cięcie w kark, może także i w tym mglisto uświadamianym sobie celu, by upewnić się o śmierci tego silnego człowieka, jak gdyby jego potężne ciało miało moc oprzeć się kulom. Gdyż sierżant nie wątpił, że Gaspar Ruiz został wielokrotnie podziurawiony kulami. Potem poszedł dalej, a po chwili odmaszerował wraz ze swymi ludźmi pozostawiając ciała krukom i sępom. Gaspar Ruiz powstrzymał się od krzyku, chociaż zdawało mu się, że naraz odrąbano mu głowę; gdy się ściemniło, zrzucił z siebie trupy, które uciskały go swym ciężarem, i na czworakach wypełznął na równinę. Gdy jak ranny zwierz napił się w płytkim potoku do syta, wstał i chwiejąc się począł iść, z pustką w głowie i bez celu, jakby zabłąkany wśród gwiazd jasnej nocy. Wtem zdało mu się, że jakby z ziemi wyrósł przed mim mały domek. Potykając się wszedł do przedsionka i począł pięściami bić w drzwi. Z wnętrza nie wydostawał się ani jeden promyk. Gaspar Ruiz mógł był przypuszczać, że mieszkańcy uciekli, jak tylu innych z sąsiednich domów, gdyby nie głośne obelgi będące odpowiedzią na jego stukanie. W stanie gorączkowego osłabienia, w jakim się znajdował, ów gniewny krzyk wydawał mu się złudzeniem, jakby dalszym ciągiem piekielnego snu o niespodziewanym skazaniu na śmierć, o pragnieniu, jakie cierpiał, o salwach, które dano doń z odległości piętnastu (kroków, o swej głowie, nieomal odrąbanej. – Otwórzcie drzwi! – krzyknął. – Otwórzcie, w imię Boże! Rozsierdzony głos odskrzeczał mu z środka: – Wejdź, wejdź. Dom ten do was należy. Cały kraj do was należy. Wejdź i zabierz go sobie. – Na miłość boską – wyszeptał Gaspar Ruiz. – Czy cały kraj nie należy do was, patriotów? – skrzeczał dalej głos po drugiej stronie drzwi. – Nie jesteś patriotą? Gaspar Ruiz nie wiedział tego. – Jestem ranny – rzekł bezwolnie. Wewnątrz wszystko ucichło. Gaspar Ruiz stracił nadzieję, by go wpuszczono, i położył się w przedsionku tuż pod progiem. Było mu najzupełniej obojętne, co się z nim teraz stanie. Cała jego świadomość zdawała się koncentrować w karku, gdzie odczuwał straszliwy ból. Jego obojętność na to, jaki los go spotka, była szczera. Dniało już, gdy ocknął się z gorączkowego półsnu; drzwi, do których pukał w nocy, były szeroko otwarte, a jakaś dziewczyna z rozłożonymi rękami stała w nich opierając się o odrzwia. Gaspar Ruiz leżał na wznak i patrzał na nią. Twarz jej była blada, ale oczy głębokie i ciemne; włosy jej opadały czerniąc się jak heban przy białych policzkach, a usta były pełne i czerwone. Za nią widać było inną głowę z długimi, siwymi włosami i chudą, starą twarzą oraz parę rąk, bojaźliwie przytulonych do podbródka. VI – Znałem tych ludzi z widzenia – opowiadał generał Santierra swoim gościom przy stole. – Mam na myśli ludzi, u których Gaspar Ruiz znalazł schronienie. Ojciec był starym Hiszpanem, człowiekiem zasobnym, lecz zrujnowanym przez rewolucję. Jego posiadłości, dom w mieście, pieniądze i wszystko, co posiadał, skonfiskowano proklamacją, gdyż był nieprzejednanym wrogiem naszej niepodległości. Ongiś piastował wielce wpływowe stanowisko w radzie wicekróla, teraz nie miał znaczenia większego niż jego właśni niewolnicy murzyńscy, których nasza sławna rewolucja uczyniła wolnymi. Nie miał nawet środków, by uciec z kraju, jak to czynili inni Hiszpanie. Zapewne w czasie swej włóczęgi, pozbawiony mienia i ogniska domowego, obarczony jedynie życiem, które pozostawiła mu łaskawość Rządu Prowizorycznego, wszedł pod ten zmurszały dach, pokryty starą dachówką. Było to miejsce ustronne. Zdawało się, że nawet psa tu nie było. Dach był dziurawy, jakby przebiła go jedna albo dwie kule armatnie, a drewniane okiennice były grube i przez cały czas szczelnie zamknięte. Droga moja wiodła nieraz ścieżką obok tego nędznego rancho. Co wieczór jeździłem z fortu do miasta, by wzdychać pod oknami pewnej damy, w której się wtenczas kochałem. Gdy się jest młodym, rozumiecie... Była ona dobrą patriotką, możecie mi dać wiarę. Caballeros, wierzcie mi lub nie, w tych czasach namiętności polityczne tak górowały nad wszystkim, że nie mogę wyobrazić sobie, bym mógł poddać się czarom kobiety o rojalistycznych przekonaniach! Szept wesołego niedowierzania, obiegający stół, przerwał generałowi, który tymczasem gładził poważnie swą siwą brodę. – Se?ores – zapewniał – rojalista był potworem dla naszych przeczulonych uczuć. Powiadam wam to, byście mnie nie podejrzewali o choćby najmniejszą słabość dla córki starego rojalisty. Poza tym uczucia moje, jak wiecie, zwracały się w innym kierunku. Lecz nie mogłem jej nie zauważyć w tych rzadkich wypadkach, gdy drzwi frontowe były otwarte, a ona stała w przedsionku. Musicie wiedzieć, że ów stary rojalista był człowiekiem zupełnie obłąkanym. Niepowodzenie polityczne, całkowity upadek i ruina zmąciły mu umysł. Aby pokazać pogardę dla wszystkiego, co my, patrioci, moglibyśmy zrobić, udawał śmiech, gdy go uwięziono, gdy skonfiskowano jego dobra, gdy spalono jego domy, gdy wreszcie on i jago kobiety skazani zostali na nędzę. Zwyczaj śmiania się tak się w nim zakorzenił, że poczynał śmiać się i krzyczeć, ilekroć ujrzał kogoś nieznajomego. Tak wyglądało jego obłąkanie. Ja nie dbałem, oczywiście, o wrzaski wariata kierując się uczuciem przewagi, jakie dało nam, Amerykanom, powodzenie naszej sprawy. Myślę, że pogardzałem nim rzeczywiście, gdyż był to stary Kastylijczyk, urodzony w Hiszpanii, i rojalista. Me były to z pewnością powody, dla których wolno mi było człowieka tego lekceważyć. Ale urodzeni Hiszpanie przez całe wieki okazywali wzgardę nam, Amerykanom, ludziom równie dobrego pochodzenia jak oni sami, i to jedynie dlatego, że byliśmy czymś, co oni nazywali kolonistami. Byliśmy upokorzeni, i naszą niższość pod dym względem społecznym dawano nam odczuć. Teraz na nas przyszła kolej. Słuszne więc było, że my, patrioci, okazywaliśmy obecnie te same uczucia; dlatego też ja, jako młody patriota, syn patrioty, pogardzałem starym Hiszpanem, a pogardzając nim lekceważyłem oczywiście jego wrzaski, chociaż nie były mi one do smaku. Inni nie byliby zapewne tak względni. Zaczynał zazwyczaj głośnym krzykiem: „Widzę patriotę! Jeszcze jeden!”, gdy byłem jeszcze daleko od domu. Ton jego bezsensownych łajań, przeplatanych wybuchami śmiechu, był czasami przejmująco ostry, czasem zaś głęboki. Wszystko to razem było zupełnie wariackie; lecz ja uważałem za uwłaczające mej godności, by zatrzymać konia choć na chwilę lub przynajmniej spojrzeć na dom, jak gdyby obelżywe wrzaski tego człowieka, rzucane z przedsionka, obchodziły mnie mniej od warczenia jakiegoś kundla. Przejeżdżałem mimo zachowując zawsze wyraz dumnej obojętności na twarzy. Niewątpliwie było to bardzo dostojnie, ale lepiej byłbym uczynił, gdybym miał oczy otwarte. Żołnierz w czasie wojny nigdy nie powinien mniemać, że jest kiedykolwiek poza służbą, szczególnie gdy chodzi o rewolucję, kiedy nieprzyjaciel nie stoi przed drzwiami, ale żyje niejako w twoim własnym domu. W takich czasach żarliwa namiętność przekonań przechodzi w nienawiść i rozluźnia więzy honoru i humanitarności u wielu mężczyzn, a delikatności i lękliwości u niejednej kobiety. Te zaś, gdy raz odrzucą wstydliwość i skromność właściwe ich płci, stają się, dzięki żywości swej inteligencji i gwałtowności swej bezlitosnej żądzy odwetu, niebezpieczniejsze od całego wojska zbrojnych olbrzymów. Głos generała zabrzmiał donośniej, a wielka jego ręka dwukrotnie przesunęła się po siwej brodzie z wyrazem dostojnego spokoju. – Si, se?ores! Kobiety umieją wznieść się na tafcie wyżyny poświęcenia, jakie niedostępne są nam, mężczyznom, albo spaść na samo dno poniżenia, niepojęte dla naszych męskich przesądów. Mówię o wyjątkowych kobietach, rozumiecie. Wówczas jeden z gości zauważył, że nie spotkał kobiety, która by nie była zdolna do niesłychanego roz-wioju wówczas, gdy uczucia jej zostały z pewnych powodów wciągnięte w grę. „Ta wyższość w bezwzględności, czym górują nad nami – zakończył – czyni je bardziej interesującą częścią ludzkości.” Generał, który do dygresji tej odniósł się poważnie, uprzejmie skinął głową. – Si, si. Z pewnych powodów, być może... Są one w stanie sprowadzić całą masę nieszczęść w sposób najzupełniej nieoczekiwany. Bo któż mógłby był przypuścić, że ta dziewczyna, córka zrujnowanego rojalisty, który życie swe zawdzięczał tylko pogardzie nieprzyjaciół, będzie mogła szerzyć śmierć i spustoszenie w dwu kwitnących, prowincjach, a jeszcze w godzinie Zwycięstwa da przywódcom rewolucji tyle przyczyn do poważnych obaw! Tu przerwał, aby dziwność tego faktu przeniknęła nas do głębi. – Śmierć i spustoszenie? – szepnął ktoś zdziwiony. – To dziwne! Stary generał rzucił okiem w tym kierunku, skąd doszedł go szept, po czym ciągnął dalej: – Tak. Tak jest: Wojnę – nieszczęście. Ale sposoby, do jakich uciekła się, by móc sprawić tę rzeź u południowych naszych granic, wydają się mnie, który ją znałem i rozmawiałem z nią, jeszcze bardziej dziwne. Zdarzenie to wywarło na mój umysł szczególnie głębokie wrażenie, którego całe późniejsze życie, przeszło pięćdziesiąt lat, zatrzeć nie mogło. Obejrzał się dokoła, jakby chciał się upewnić, że słuchamy go z uwagą, i zniżonym głosem mówił dalej: – Jestem, jak wiadomo, republikaninem, synem oswobodziciela – oświadczył. – Moja nieporównana matka, Panie świeć nad jej duszą, była Francuzką i córką zapalonego republikanina. Będąc jeszcze chłopcem biłem się za wolność, zawsze wierzyłem w równość łudzi, a że wszyscy są braćmi, to zdaniem moim, jest jeszcze pewniejsze. Lecz przyjrzyjcie się ich okrutnej nienawiści, do jakiej zdolni są w swych zwadach. A cóż na świecie jest bardziej okrutnego nad zwadę braterską? Brak wszelkiego cynizmu wykluczał skłonność do traktowania z uśmiechem tego poglądu na świat. Przeciwnie, brzmiał w tym ton melancholii, naturalnej u człowieka w gruncie rzeczy łagodnego, który z obowiązku, z przekonania i z konieczności brał udział w aktach, bezlitosnego gwałtu. Generał widział niemało z morderczej zwady braterskiej. – Oczywiście. Braterstwo ich nie ulegało wątpliwości – obstawał. – Wszyscy ludzie są braćmi i jako tacy zbyt wiele wiedzą jeden o drugim. Ale – tu czarne oczy w sędziwej, patriarchalnej, białej jak srebro głowie starca poczęły mrugać wesoło – jeśli my wszyscy jesteśmy braćmi, to nie wszystkie kobiety są naszymi siostrami. Jeden z młodszych gości wyraził szeptem swoje zadowolenie z tego powodu. Ale generał ciągnął dalej ostrożnie i poważnie. – Są one tak różne! Bajka o królu, który wybrał młodą żebraczkę, by z nią dzielić tron, jest może bardzo piękna, o ile wyraża zapatrywanie mężczyzn na nas samych i na miłość. Ale to, że młoda dziewczyna, znana ze swej piękności i niedawno jeszcze podziwiana przez wszystkich na balach w pałacu wicekróla, oddaje rękę jakiemuś guasso, zwykłemu chłopu, to nie da się połączyć z naszymi wyobrażeniami o kobietach i ich miłości. Jest to szaleństwo; a jednak tak się stało. Lecz przyznać trzeba, że w tym wypadku było to szaleństwo nienawiści – nie miłości! Wypowiedziawszy to usprawiedliwienie w duchu rycerskiej sprawiedliwości, generał zamilkł na chwilę. – Prawie co dzień przejeżdżałem mimo tego domu – rozpoczął na nowo – gdy się to działo wewnątrz niego. Ale jak się to stało, tego nie pojmie rozum żadnego mężczyzny. Jej rozpacz musiała być bezgraniczna, a Gaspar Ruiz był pojętnym uczniem, tak jak przedtem był posłusznym żołnierzem. Jego siła fizyczna podobna była do ogromnego kamienia leżącego na ziemi i czekającego na rękę, która go podniesie i rzuci tu albo tam. Rzecz jasna, że dzieje swe opowiedział ludziom, którzy w potrzebie dali mu schronienie. A pomocy potrzebował nieodzownie. Rana nie była niebezpieczna, ale za to życie jego było w niebezpieczeństwie. Ponieważ starego rojalistę opanowało w zupełności jego roześmiane obłąkanie, obie kobiety urządziły dla rannego kryjówkę w jednej z szop stojących w sadzie za domem. Szopa ta, dostateczna ilość świeżej wody, gdy miał gorączkę, i parę słów współczucia, to wszystko, co mu dać mogły. Przypuszczam, że miał udział i w żywności, jaką posiadali. Ale było tego bardzo niewiele; garść prażonego ziarna, może jaka potrawa z fasoli albo kawałek chleba i parę fig. W taką nędzę wpadli ci dumni i ongiś bogaci ludzie. VII Przypuszczania generała Santierry były słuszne. Tak dosłownie wyglądała pomoc, jaką Gaspar Ruiz, chłop z Chłopa, otrzymał od rojalistycznej rodziny, której córka otwarła drzwi mizernego ich schronienia, by przyjąć tę ostateczną niedolę. Posępna stanowczość dała jej moc nad szaleństwem ojca i drżącym zmieszaniem matki. Z progu zapytała nieznajomego: – Kto cię zranił? – Żołnierze, se?ora – odpowiedział Gaspar Ruiz słabym głosem. – Patrioci? – Si. – Dlaczego? – Dezenter – wyrzęzał i oparł się o mur, gdy jej czarne oczy patrzyły nań badawczo. – Zostawili mnie jako nieżywego, tam na górze. Zaprowadziła go przez dom do małej szopy z gliny i sitowia, ukrytej w wysokiej trawie zarośniętego sadu. Tu upadł w rogu na wiązkę słomy kukurydzianej i odetchnął głęboko. – Nikt tu nie będzie ciebie szukać – rzekła spoglądając na niego. – Do nas nikt się nie zbliża. Nas także ludzie zostawili tutaj jako umarłych. Przewracał się niespokojnie na suchej słomie, a z powodu bólu w karku jęczał nieprzytomnie. – Jeszcze pokażę kiedyś Estabanowi, że żyję – mruczał. Pomoc przyjmował w milczeniu, i tak przeszło wiele dni cierpienia. Ilekroć ona zjawiała się w szopie, przynosiło mu to ulgę i łączyło się z gorączkowymi snami o aniołach, odwiedzających jego kryjówkę; bo Gasparowi Ruizowi znane były tajniki jego religii, a od księdza w swej wsi nauczył się nawet trochę pisać i czytać. Oczekiwał jej z niecierpliwością i z przejmującym smutkiem patrzał jak wychodzi z czarnej szopy i ginie w oślepiającym blasku słonecznym. Gdy leżał powalony niemocą, przekonał się, że zamknąwszy oczy może z niebywałą dokładnością uzmysłowić sobie jej twarz. To nowoodkryte uzdolnienie osładzało mu długie godziny samotności w czasie rekonwalescencji. Później, gdy począł odzyskiwać siłę, wlókł się o zmroku z szopy do domu i siadał na progu drzwi do ogrodu. W jednym z pokojów przechadzał się nieustannie obłąkany ojciec, mówił do siebie i wybuchał krótkim i nagłym śmiechem. W przejściu siadywała na fotelu matka, wzdychając i jęcząc. Córka, w prostym i zniszczonym ubraniu, z Wadą, wychudłą twarzą, którą do połowy zakrywała gruba manta, stała wsparta o odrzwia. Gaspar Ruiz kładł łokcie na kolanach, rękami podpierał głowę i cicho rozmawiał z obydwoma kobietami. Wspólna nędza opuszczenia sprawiła, że podkreślanie różnic społecznych wyglądałoby tu na gorzką ironię. Gaspar Rudz rozumiał to w swej prostocie. Wskutek tego, że był u rojalistów w niewoli, mógł im udzielić wiadomości o osobach, które znał. Opisywał ich wygląd, a gdy opowiadał dzieje bitwy, w której został powtórnie pogmany, obydwie kobiety biadały nad upadkiem ich sprawy i ruiną ich tajemnych nadziei. On nie skłaniał sią ku żadnej z partii, czuł jednak szczególne przywiązanie do młodej dziewczyny. Pragnąc okazać się godnym jej łaskawości, przechwalał się nieco swą siłą fizyczną. Nie mógł się chełpić czym innym. Ponieważ z powodu tej właściwości towarzysze traktowali go z wielkim uszanowaniem, powiedział, że był czymś w rodzaju sierżanta, tak w obozie, jak i w polu. – Mogłem zawsze zebrać tylu, ilu tylko chciałem, aby poszli za mną, se?orita. Mnie powinni byli właściwie zrobić oficerem, bo umiem czytać i pisać. Stara milcząca dama wydawała od czasu do czasu jękliwe westchnienia; obłąkany ojciec szeptał coś do siebie krążąc po przestronnej izbie; a Gaspar Ruiz podnosił chwilami oczy i patrzał na córkę tych ludzi. Patrzał aa nią z ciekawością, ponieważ żyła, ale także z tym uczuciem poufałości i trwogi, z jakim patrzał w kościele na (bezduszne i potężne posągi świętych, których pomocy wzywał