14599
Szczegóły |
Tytuł |
14599 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14599 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14599 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14599 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
GASPAR RUIZ
Les petites marionettes
Font, font, font,
Trois petits tours,
Et puis s’en vont!
Nursery Rhyme
Małe marionetki
Zmieniają szyk,
Jeszcze trzy kółeczka,
A potem – myk!
Rymy dziecięce
PANNIE M.H.M. CAPES
I
Rewolucja wydobywa wiele dziwnych postaci z ukrycia, które w okresach
niezakłóconego
porządku społecznego jest zwykłym losem istnień prostych.
Niektóre jednostki stają się sławne dla swych występków i cnót czy też po prostu
dla swych
czynów, które chwilowo mogą mieć znaczenie; potem zapomina się o nich. Tylko
imionom
nielicznych przywódców dane jest przetrwać koniec zbrojnej walki, aby potem
przejść do historii
i znikłszy z żywej pamięci ludzkiej żyć nadal w książkach.
Imię generała Santierry dostąpiło tej zimnej, papierowo-atramentowej
nieśmiertelności. Był to
południowy Amerykanin z dobrej rodziny, a dzieła, które ukazały się za jego
życia, zaliczały go do
oswobodzicieli tej ziemi spod ciemięskich rządów hiszpańskich.
Długa ta wojna, prowadzona z jednej strony o niepodległość, z drugiej zaś o
władzę, nabrała
z biegiem lat i przy zmiennych kolejach losu dzikości i bezwzględności walki na
śmierć i życie.
Wszelkie uczucie miłosierdzia i litości zniknęło w powodzi namiętności
politycznych. I, jak
zwykle na wojnie, masy, które przy ostatecznym wyniku mają najmniej do zyskania,
ucierpiały
najwięcej, zarówno w osobach swych nieznanych przedstawicieli, jak i na ubogim
siwym dobytku.
Generał Santierra rozpoczął służbę jako porucznik armii patriotycznej,
stworzonej
i dowodzonej przez sławnego San Martina, późniejszego zdobywcę Limy i
oswobodziciela Peru.
Właśnie odbyła się wielka bitwa nad brzegami rzeki Bio-Bio. Pomiędzy wziętymi do
niewoli
rozbitkami wojsk rojalistycznych był żołnierz nazwiskiem. Gaspar Ruiz. Jego
ogromna postać
i potężna głowa wyróżniały go wśród współjeńców. Osoba tego człowieka nie
pozostawiała
żadnych wątpliwości. Przed kilkoma miesiącami zniknął z szeregów armii
republikańskiej po
jednej z wielu potyczek, które poprzedziły wielką bitwę. Teraz, schwytany z,
bronią w ręku wśród
rojalistów, nie mógł oczekiwać innego losu jak tego tylko, że jako dezerter
zostanie rozstrzelany.
Mimo to Gaspar Ruiz nie był dezerterem; nie posiadał on umysłu dość żywego, by
ocenić
dodatnie strony i niebezpieczeństwa zdrady. Dlaczego miałby przejść na stronę
przeciwną?
Właściwie wzięto go do niewoli, gdzie musiał cierpieć wiele braków i złe
obchodzenie. Żadna
z obydwu stron nie odznaczała się względnością wobec siwych przeciwników.
Przyszedł więc
w końcu dzień, kiedy kazano mu razem z innymi schwytanymi powstańcami maszerować
w pierwszym szeregu oddziałów królewskich. W ręce wciśnięto mu muszkiet. Wziął
go
i maszerował. Wcale nie miał ochoty dać się zabić w sposób szczególnie okrutny
za to, że nie
wzbraniał się maszerować. Nie wiedział, co to jest bohaterstwo, ale miał zamiar
rzucić muszkiet
przy pierwszej sposobności. Tymczasem ładował i strzelał ze strachu, aby za.
pierwszą oznaką
niezadowolenia którykolwiek z niepłatnych oficerów króla hiszpańskiego nie
strzelił mu w łeb. Te
swoje prymitywne myśli próbował wytłumaczyć sierżantowi, komendantowi straży,
strzegącej
jego i około dwudziestu podobnych mu dezerterów, których razem skazano na
rozstrzelanie.
Było to w czworoboku fortu, na tyle baterii, które panowały nad przystanią
Valparaiso. Oficer,
który stwierdzł jego tożsamość, odszedł nie zwracając uwagi na jego sprzeciwy.
Los jego był
przypieczętowany, ręce mocno związane na plecach, a całe ciało obolałe od
licznych razów kija
i kolby muszkietu, którymi popędzano ich przez całą bolesną drogę, ad miejsca
pojmania do bramy
fortu. Było to zresztą jedynym dowodem stałego zainteresowania, jakim więźniów
darzyła eskorta
w czasie czterodniowego pochodu przez słabo nawodnioną część kraju. Przy
przechodzeniu
nielicznych strumieni pozwalano im zaspokajać pragnienie, co czynili chłepcąc
wodę skwapliwie
jak psy. Wieczorem, gdy na postoju, skatowani na śmierć, padali na kamienisty
grunt, rzucano
pomiędzy nich parę ochłapów mięsa.
Gdy więc wczesnym rankiem stanęli w podwórzu kasztelu po wytężonym marszu
całonocnym,
gardło Gaspara Ruiza było wyschnięte, a usta wypełniał mu język wielki i wyschły.
Ale oprócz pragnienia nurtowała Gaspara Ruiza głucha złość, której co prawda nie
potrafił dać
właściwego wyrazu, gdyż jego siły umysłowe nie mogły żadną miarą równać się z
jego siłą
fizyczną. Inni skazańcy pospuszczali głowy uporczywie patrząc w ziemię. Lecz
Gaspar Ruiz
powtarzał nieustannie: „Dlaczego miałbym dezerterować do rojailistów? Dlaczego
miałbym
dezerterować? Powiedzcie mi, Estaban!”
Zwrócił się z tym do sierżanta, który przypadkowo pochodził z tej samej okolicy
co on. Ale
sierżant wzruszył tylko chudymi ramionami i nie zwracał więcej uwagi na basowy
szept za swymi
plecami. I rzeczywiście, trudno zrozumieć, dlaczego Gaspar Ruiz miałby
dezerterować. Takim jak
on nazbyt źle się wiodło, by mogli odczuć ujemne strony jakiejkolwiek formy
rządu. Nie było
żadnego powodu, dla którego Gaspar Ruiz miałby sobie życzyć, by utrzymało się
panowanie króla
hiszpańskiego. Ale równie miało troszczył się o jego upadek. Po stronie
niepodległościowców
znalazł się. w sposób bardzo zrozumiały a prosty. Pewnego poranku zjawiła się
banda patriotów,
otoczyła w oka mgnieniu rancho jego ojca, zakłuła psy i okulawiła tłustą krowę,
wszystko wśród
okrzyków: Viva la Libertad. Oficer ich po długim a orzeźwiającym śnie prawił o
wolności
z zapałam i wymownie. Gdy wieczorem odeszli biorąc najlepsze konie Ruiza-ojca w
zamian za
swe kulawe szkapy, Gaspar Ruiz poszedł z nimi, zachęcony do tego w sposób
stanowczy przez
wymownego oficera.
Niedługo potem zjawił się oddział wojsk rojalistycznych celem uspokojenia okręgu,
spalił
rancho, uprowadził resztę koni i bydła, a pozbawiwszy staruszków wszelkiego
dobra ziemskiego
zostawił ich siedzących pod krzakami, by mogli rozkoszować się bezcenną radością
istnienia.
II
Gaspar Ruiz, skazany na śmierć jako dezerter, nie myślał ani o swej wiosce
rodzinnej, ani
o rodzicach, dla których był zawsze dobrym synem, gdyż był człowiekiem łagodnego
charakteru
i wielkiej siły fizycznej. Praktyczne znaczenie tej ostatniej cechy dla jego
ojca podnosiło to Jeszcze,
że syn odznaczał się posłuszeństwem. Gaspar Ruiz był pokojowo usposobioną istotą.
Me teraz doprowadzono go do pewnego rodzaju głuchego buntu, gdyż bynajmniej nie
miał
ochoty zginąć śmiercią zdrajcy.
Nie był przecież zdrajcą. Raz jeszcze odezwał się do sierżanta:
– Wy wiecie, że nie zdezerterowałem, Estaban. Wiecie, że wraz z trzema innymi
zostałem
między drzewami, by powstrzymać nieprzyjaciela, gdy patrol ociekł.
Podporucznik Santierra, wówczas nieomal chłopak jeszcze, nieprzyzwyczajony do
krwawych
głupstw wojny, przystanął w pobliżu, jakby przyciągnięty widokiem tych, którzy
mieli być
rozstrzelani – „dla przykładu” – jak powiedział commandante. Z uśmiechem
wyższości zwrócił się
sierżant do młodego oficera, nie radząc nawet spojrzeć na jeńca:
– Dziesięciu ludzi nie wystarczyło, by go wziąć do niewoli, mi teniente. Poza
tym trzej inni
powrócili do oddziału, gdy się ściemniło. Dlaczegóżby on, nie ranny i z nich
wszystkich
nasilniejszy, nie mógł zrobić tego samego?
– Moja siła nic nie znaczy wobec jeźdźca z lassem – żywo zaoponował Gaspar Ruiz.
– Z jakie
pół mili ciągnął mnie za swym koniem.
Na to doskonałe wyjaśnienie sierżant tylko uśmiechnął się pogardliwie. Młody
oficer odszedł
szybko, aby odnaleźć swego commandante.
W chwilę potem adiutant wyszedł z kasztelu i przechodził tamtędy. Był to
nieokrzesany
cherlak, w obszarpanym mundurze, z głosem chrapliwym, a twarzą bezmyślną i żółtą.
Od niego to
dowiedział się sierżant, że skazańcy nie będą rozstrzelani przed zachodem słońca.
Wobec tego
prosił o wskazówki, co ma z nami robić do tego czasu.
Adiutant rozejrzał się gniewnie po dziedzińcu, potem wskazał na drzwi małej
wartowni,
podobnej nieco do celi więziennej, do której powietrze i światło dochodziło
przez mocno
zakratowane okno, i rzekł:
– Wsadźcie tam tych łajdaków.
Sierżant ścisnął silniej kij, który nosił z mocy swego urzędu, i wykonał rozkaz
ochoczo
i z zapałem. Gaspara Ruiza, który ruszał się powoli, począł okładać po głowie i
plecach. Gaspar
stał przez chwilę cicho pod gradem uderzeń, w zamyśleniu przygryzając wargi,
jakby pochłaniał
go jakiś skomplikowany proces myślowy, potem powoli (ruszył za innymi. Drzwi
zamknięto,
adiutant wziął klucz.
Gdy nadeszło południe, w nisko sklepionej izbie zapełnionej tak, że można się
było udusić,
gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Więźniowie cisnęli się do okna
błagając straż o kroplę
wody; lecz żołnierze pozostawali w swych leniwych pozycjach rozłożywszy się pod
ścianą, gdzie
było jeszcze trochę cienia, strażnik zaś usiadłszy tyłem do drzwi palił
papierosa i od czasu do czasu
filozoficznie wznosił brwi. Gaspar Ruiz utorował sobie drogę do okna przy pomocy
nieodpartej
siły. Jego potężna pierś potrzebowała więcej powietrza niż inne; wielka twarz,
wsparta brodą ma
parapecie i przyciśnięta mocno do krat, wyglądała tak, jakby dźwigała na sobie
wszystkie inne
twarze cisnące się do powietrza. Jękliwe błaganie zmieniło się niebawem w
rozpaczliwy wrzask,
a gromadne wycie tych spragnionych ludzi sprawiło, że młody oficer, który
właśnie przechodził
przez podwórze, zmuszony był wprost krzyczeć, aby go usłyszano.
– Dlaczego nie dacie więźniom wody?
Sierżant usprawiedliwiał się z miną bolejącej niewinności, że przecież wszyscy
skazani są ma
to, by za kilka godzin umrzeć.
Porucznik Santierra tupnął nogą.
– Są skazami na śmierć, ale nie na tortury! – krzyknął. – Dajcie im natychmiast
wody.
Pod wpływem widocznego gniewu porucznika żołnierze poczęli się krzątać, a
wartownik
podniósł muszkiet i stanął na baczność.
Gdy jednak znaleziono kilka dzbanków i napełniono je u studni, okazało się, że
nie można ich
padać przez kratę, ponieważ była zbyt gęsta. Wobec nadziei, że będzie można
zaspokoić
pragnienie, krzyki ludzi tratowanych w walce o to, by znaleźć się jak najbliżej
okna, brzmiały
rozdzierająco. Lecz gdy żołnierze, którzy podnieśli dzbany dla okna, bezradnie
postawili je znów
na ziemi, wrzaski z powodu doznanego zawodu stały się jeszcze straszniejsze.
Żołnierze armii niepodległościowej nie byli zaopatrzeni w manierki. Znalazł się
mały kubek
cynowy, ale samo zbliżanie go do okna stało się przyczyną takiego wycia bólu i
wściekłości,
wydobywającego się z niewyraźnej masy ciał za twarzami przywartymi w naprężeniu
do krat, że
porucznik Santierra zawołał:
– Me, nie! musicie im otworzyć, sierżancie!
Sierżant wzruszył ramionami i wyjaśnił, że nie ma prawa otworzyć drzwi, nawet
gdyby miał
klucz. Lecz klucza nie posiada. Adiutant garnizonu zabrał go. Ci ludzie robią
zresztą zbyt wiele
niepotrzebnego hałasu, gdyż po zachodzie słońca muszą tak czy owak umrzeć.
Dlaczego nie
rozstrzelano ich zaraz rano, tego nie rozumie.
Porucznik Samtierra gwałtownie odwrócił się plecami do okna. Na jego gorące
przedstawienia
commandante odłożył egzekucję. To ustępstwo zrobiono mu z uwagi na jego rodzinę
oraz wysokie
stanowisko jego ojca wśród przywódców partii republikańskiej. Porucznik
Santierra miał nadzieję,
że komenderujący generał przybędzie w godzinach przedpołudniowych do fortu,
a w szlachetności swej mniemał, że naiwne jego wstawiennictwo skłoni tego
surowego człowieka
do ułaskawienia kilku przynajmniej więźniów.
Po d wpływem zmiany uczuć krok ten wydał mu się teraz karygodnym i próżnym
mieszaniem
się w nie swoje sprawy. Nagle uświadomił sobie, że generał nie będzie chciał
nawet słuchać jego
prośby. Nie mógł tych ludzi uratować i tylko ściągnął na siebie odpowiedzialność
za cierpienia,
przydane teraz do ich okrutnego losu.
– Idź zaraz i przynieś klucz od adiutanta – rzekł.
Sierżant potrząsnął głową z nieśmiałym uśmiechem, podczas gdy jego oczy zwrócone
były
w bok na twarz Gaspara Ruiza, który nieporuszony i milczący patrzał przez okno
pod zwałem
innych twarzy krzyczących, znędzniałych i wykrzywionych.
– Jaśnie wielmożny pan adiutant de Plaza – wyszeptał sierżant – odbywa właśnie
sjestę.
A nawet gdyby on, sierżant, uzyskał teraz dostęp do niego, to jedynym
spodziewanym
wynikiem widzenia byłby fakt, iż wypędzono by mu kijami duszę z ciała za to, iż
ważył się
przeszkodzić jaśnie wielmożnemu panu adiutantowi w czasie odpoczynku. Tu zrobił
przepraszający ruch, potem stanął wyprostowany jak kij, skromnie spoglądając na
brązowe palce
swych nóg.
Porucznik Santierra drżał z oburzenia, ale ociągał się. Piękna, okrągła twarz
oficera, gładka jak
u dziewczyny, płonęła wstydem bezradności, która go upokarzała. Bezwąsa górna
warga drgała:
zdawało się, że chwila jeszcze, a wybuchnie albo paroksyzmem wściekłości, albo
łzami rozpaczy.
W pięćdziesiąt lat potem generał Santierra, czcigodny świadek czasów rewolucji,
mógł jeszcze
dokładnie przypomnieć sobie uczucia młodego porucznika. Odkąd zaprzestał jazdy
konnej,
a nawet chodzenie poza granicami własnego ogrodu stało mu się uciążliwe,
największą
przyjemnością generała było to, że mógł u siebie przyjmować oficerów
cudzoziemskich armii,
którzy przybywali do portu. Anglików, jako dawnych towarzyszy broni, lubił
więcej od innych.
Marynarze angielscy wszystkich stopni przyjmowali jego gościnność z
zaciekawieniem, gdyż znał
on lorda Cochrana, a na pokładzie patriotycznej floty, stojącej pod rozkazami
tego znakomitego
żeglarza, brał udział w odcięciu i operacjach blokadowych pod Callao – w jednym
z najsławniejszych epizodów walk o niepodległość i najzaszczytniejszych kart
angielskiej tradycji
bojowej. Ten sędziwy weteran armii wolnościowej był doskonałym znawcą języków. A
sposób,
w jaki głaskał swą długą, białą brodę, ilekroć zabrakło mu francuskiego lub
angielskiego słowa,
nadawał wspomnieniom jego coś ze swobodnej godności.
III
– Tak, moi przyjaciele – mawiał do swych gości – czegóż chcecie? Byłem młody,
nie miałem
doświadczenia, a mój stopień zawdzięczałem jedynie wielkiemu patriotyzmowi mego
ojca, Panie
świeć nad jego duszą. Czułem się niesłychanie upokorzony, nie tylko
nieposłuszeństwem mego
podwładnego, który, koniec końców, był odpowiedzialny za więźniów, ale tym, że
będąc nieomal
chłopcem bałem się pójść do adiutanta po klucz. Już przedtem dał mi się we znaki
jego język
rubaszny i złośliwy. Ponieważ był człowiekiem prostym i nie posiadającym żadnych
zasług prócz
zalet swej dzikości, dawał mi odczuć swą pogardę i niechęć od pierwszego dnia
mego pobytu
w batalionie, który stał w forcie. A upłynęło zaledwie czternaście dni! Chętnie
byłbym spotkał się
z nim z bronią w ręku, ale przed drażniącą brutalnością jego drwin wzdrygałem
się.
Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przedtem albo potem czuł się równie
nędznie jak
wówczas. Drażliwość moja dręczyła mnie tak, że pragnąłem, aby sierżant na
miejscu skonał, by
tępi żołnierze, wpatrujący się we armie, trupem padli, a nawet tych biedaków,
którym za moim
wstawiennictwem odroczono wykonanie wyroku, pragnąłem widzieć już nieżywych,
gdyż nie
mogłem bez wstydu spojrzeć im w oczy. Cuchnący żar niby oddech piekła wychodził
z ciemnej
izby, w której zamknięci byli więźniowie. Ci, którzy znajdowali się przy oknie,
słysząc, co się
dzieje, szydzili ze mnie w ostatniej rozpaczy; jeden z nich, niewątpliwie
obłąkany, żądał
nieustannie, bym kazał żołnierzom strzelać przez okno. Jego chorobliwa wymownosć
rozdzierała
mi serce, a nogi moje stały się ciężkie jak ołów. W pobliżu nie było żadnego
wyższego oficera, do
którego mógłbym się zwrócić. Nie mogłem zdobyć się nawet na tyle energii, by
odejść.
Zdrętwiały od wyrzutów sumienia, stałem obrócony tyłem do okna. Proszę nie
wyobrażać
sobie, że trwało to długo. Ile to trwać mogło? Minutę? Jeśli czas ten mierzyć
cierpieniem
duchowym, to chyba sto lat, dłużej, niż wynosi całe moje życie od tego czasu.
Nie, na pewno nie
trwało to nawet minuty. Ochrypły ryk zamierał nieszczęśliwcom w wyschniętych
gardłach; nagle
rozległ się głos mówiący spokojnym szeptem. Głos ów wzywał mnie, bym się
odwrócił.
Głos ten, se?ores, wychodził z ust Gaspara Ruiza. Nie mogłem widzieć jego ciała:
kilku
współwięźniów wlazło mu na plecy, a on trzymał ich na sobie. Mrużył oczy nie
patrząc na mnie.
Wydawało się, że to oraz ruch jego warg było wszystkim, co mógł zrobić
przywalony takim
ciężarem. Gdy się odwróciłem, głowa ta, która zdała się nadludzka, gdy pod
zwałem innych głów
wsparła się brodą na parapecie, zapytała mnie, czy rzeczywiście chcę ugasić
pragnienie więźniów.
Odparłem żywo: „Tak, tak!”, i podszedłem bliżej okna. Byłem jak dziecko i nie
wiedziałem,
co z tego wyniknie. Pragnąłem tylko, alby ktoś dodał mi otuchy w mej bezradności
i cierpieniu.
– Czy może wasza wielmożność, se?or teniente, uwolnić ręce moje z więzów? –
zapytał mnie
Gaspar Ruiz.
Rysy jego nie wyrażały ani Obawy, ani nadziei; ciężkie powieki przysłaniały mu
oczy,
a wzrok przechodził tuż obok mnie, w głąb podwórzy Odpowiedziałem, jąkając się,
jak w złym
śnie:
– Czego chcesz? Jak mogę się dostać do więzów na twych rękach?
– Spróbuję, co będę mógł zrobić – odparł; i nagle ta wielka, nieruchomo patrząca
głowa
poruszyła się, a wykrzywione twarze, cisnące się w oknie, runęły w dół i
zniknęły. Jednym ruchem
strząsnął z siebie cały ciężar – taka była jego siła.
Ale nie tylko strącił ich z siebie, lecz uwolnił się od ich naporu i na chwilę
znikł mi z oczu.
Przez jakiś czas w oknie nie było nikogo. On tymczasem rozbijał się wewnątrz, a
kopiąc
i potrącając barkami, robił dla siebie wolne miejsce w ten jedyny dostępny mu
sposób, gdyż ręce
miał związane na plecach.
W końcu odwrócił się tyłem do okna i przez kratę wyciągnął do mnie swoje ręce,
wielokrotnie
okręcone liną. Ręce te, opuchniętej z nabrzmiałymi żyłami, były ogromne i
nieforemne.
Widziałem jego pochylone plecy. Były bardzo szerokie. Głos jego podobny był do
pomruku byka.
– Tnij, se?or teniente! Tnij!
Wyciągnąłem szablę, którą nowa, nieskalana klinga nie pełniła dotąd żadnej
służby,
i przeciąłem liczne zwoje skórzanego stryka. Czyniłem to nie zdając sobie sprawy,
dlaczego i po
co to robię, lecz jakby pod wpływem wiary w tego człowieka.
Sierżant wykonał ruch, jakby chciał krzyczeć, ale zdumienie pozbawiło go głosu,
stał więc
z otwartymi ustami, jak gdyby nagle zidiociał.
Włożyłem szablę do pochwy i zwróciłem się do żołnierzy. Miejsce ich zwykłej,
tępej
martwoty zajął wyraz przerażonego oczekiwania. Słyszałem głos Gaspara Ruiza,
który krzyczał
wewnątrz, ale słów jego zrozumieć nie mogłem. Przypuszczam, iż to, że miał ręce
wolne,
podniosło znacznie jego siły; mam na myśli duchowy wpływ., jaki na ludzi
ciemnych ma
wyjątkowa siła fizyczna. W rzeczywistości bowiem nie należało go się obawiać
więcej niż
przedtem, gdyż odrętwienie ramion i rąk musiało potrwać czas jakiś.
Sierżant odzyskał wreszcie mowę.
– Święci niebiescy! – zawołał – będzie nam potrzeba konnego z lassem, aby go
znów
unieszkodliwić, gdy przyjdzie go prowadzić na miejsce stracenia. Nic, tylko
wprawny enlazador
na dobrym koniu może dać mu radę. Pan porucznik był łaskaw zrobić coś bardzo
niemądrego!
Mc nie mogłem mu na to odpowiedzieć. Sam byłem tym zaskoczony, a teraz czułem
dziecinną
ciekawość, co z tego wyniknie. Ale sierżant myślał o trudnościach przy
obezwładnianiu Gaspara
Ruiza, gdy przyjdzie czas, by „dać przykład”.
– A może – niespokojnie ciągnął sierżant – będziemy musieli go zastrzelić, jeśli
się wyrwie,
gdy otworzy się drzwi?
Chciał rozwodzić się dalej na temat swych obaw o właściwe wykonanie wyroku, ale
przerwał
to nagłym okrzykiem, po czym jednemu z żołnierzy wyrwał z rąk muszkiet i stanął
w oczekiwaniu
ze wzrokiem utkwionym w okno.
IV
Gaspar Ruiz wylazł na parapet a usiadł tam oparłszy nagi o gruby mur i
podniósłszy nieco
kolana. Okno nie było dostatecznie szerokie, by nogi jego mogły się na nim
pomieścić w całej swej
długości. W pomieszaniu wydawało mi się, że chce mieć całe okno dla siebie.
Wyglądał tak, jakby
chciał zająć wygodną pozycję. Nikt z przebywających wewnątrz nie ważył się
zbliżyć do niego,
odkąd mógł bić rękami.
– Por Dios! – zamruczał sierżant za mną. – Zaraz strzelę mu w łeb i będzie
wszystkiemu
koniec. Przecież on jest skazany.
Na to gniewnie spojrzałem na niego.
– Generał nie zatwierdził jeszcze wyroku – rzekłem, chociaż wiedziałem doskonale,
że są to
puste słowa. Wyrok nie potrzebował zatwierdzenia. – Nie macie prawa strzelać do
niego, jak długo
nie próbuje uciekać – dodałem mocnym głosem.
– Ale, sangre de Dios! – ryknął sierżant i przyłożył muszkiet do ramienia – on
chce uciekać.
Patrzcie!
Lecz ja, jakby Gaspar Ruiz rzucił był czar na mnie, podbiłem muszkiet, a kula
przeleciała
gdzieś nad dachami. Sierżant postawił broń na ziemi i wytrzeszczył oczy. Mógł
żołnierzom
rozkazać strzelać, ale nie uczynił tego. A gdyby był to uczynił, to zdaje mi się,
że wówczas by go
nie usłuchano.
Z nogami wspartymi o grube mury, obejmując żelazną kratę owłosionymi rękami,
Gaspar
siedział cicho. Przez jakiś czas nic się nie działo. Ale nagle zaświtało nam, że
prostuje swe
pochylone plecy i kurczy ramiona. Wargi jego wykrzywiły się ukazując zęby. A
potem, ujrzeliśmy,
jak kuta sztaba żelazna poczęła wyginać się powoli pod naporem tego ciśnienia.
Słońce oświecało
całą jego skręconą i nieruchomą postać. Na czoło wystąpiły mu krople potu niby
rosa. Gdy
patrzałem, jak sztaba wygina się, zauważyłem, że pod paznokciami wystąpiło mu
nieco krwi.
W końcu przystanął. Jakiś czas siedział zupełnie skręcony, potem zwiesił głowę i
leniwie spojrzał
na zwróconą do góry powierzchnię swych ogromnych dłoni. Zdawało się niemal, że
zasnął. Nagle
zerwał się i usiadł na parapecie w przeciwnym kierunku, a wsparłszy stopy bosych
nóg o inną
sztabę środkową, wygiął i tę, lecz w przeciwną stronę niż pierwszą.
Tak wielka była jego siła, że tym razem uwolniła mnie od bolesnych moich myśli.
Ale on
wyglądał tak, jakby niczego nie dokonał. Pominąwszy zmianę pozycji, by móc użyć
nóg, co
wszystkich nas zaskoczyło swą nagłością, we wspomnieniu moim pozostało wrażenie
nieruchomości. Ale sztaby były wygięte bardzo szeroko. Teraz mógł wyjść, gdyby
zechciał; lecz
on opuścił nogi do środka, spojrzał przez ramię i skinął na żołnierzy:
– Podajcie wadę – rzekł. – Dam wszystkim pić.
Usłuchano go. Przez chwilę zdawało mi się, że człowiek i dzbanek znikną
zmiażdżeni
impetem rozwścieczenia. Myślałem, że zębami ściągną go na dół. I rzeczywiście,
nastąpił szturm,
ale on trzymał dzbanek wysoko na piersi i tylko nogami odpierał atak tych
nieszczęśliwców. Za
każdym uderzeniem odbiegali w kąt wyjąc z bólu, a żołnierze patrzyli w okno i
zanosili się od
śmiechu.
Wszyscy śmiali się trzymając się za boki, tylko sierżant zrzędził posępnie.
Obawiał się, że
więźniowie zbuntują się i wydostaną z aresztu, co dałoby zły przykład. Ale tego
nie należało się
obawiać, a ja sam stałem przy oknie z wyciągniętą szablą. Gdy wreszcie siła
Gaspara Ruiza
uspokoiła ich dostatecznie, przystępowali jeden po drugim, wyciągali szyję,
przykładali usta do
dzbanka, który tan osiłek nachylał im, trzymając go na kolanach z szczególnym
wyrazem litości,
przychylności i współczucia. Przyczyną tego wyglądu dobroczyńcy była oczywiście
jego troska
o to, by nie rozlewano wody, jak też jego siedząca pozycja na parapecie; bo
jeżeli który z nich na
dłużej przywarł ustami do brzegu dzbanka, mimo że Gaspar Ruiz poiwiedział: „
miałeś dosyć”,
wówczas nie było nic z delikatności czy litości w kopnięciu, które odrzucało
natręta, wyjącego
i bezsilnego, daleko w głąb więzienia, gdzie powalił jeszcze dwu albo trzech
innych, zanim sam
upadł. Cisnęli się do niego bez przerwy, jakby chcieli studnię wypić do dna,
zanim pójdą na śmierć;
ale żołnierze tak się bawili systematycznością Gaspara Ruiza, że chętnie
przynosili wodę pod
okno.
Gdy adiutant wyszedł po sjeście, było z powodu całej tej sprawy trochę krzyku,
możecie być
tego pewni. A co najgorsze, że generał, którego oczekiwaliśmy, w dniu tym nie
przybył do
twierdzy.
Goście generała Santierry wyrażali zgodnie swe ubolewanie, że człowiek takiej
siły cielesnej
i cierpliwości nie został uratowany.
– Moje wstawiennictwo nie uratowało go – rzekł generał. – Więźniowie zostali
wyprowadzeni
na stracenie na jakie pół gadziny przed zachodem słońca. Wbrew obawom sierżanta
Gaspair Ruiz
nie robił żadnych trudności. Nie potrzeba było jeźdźca z lassem, alby go
obezwładnić, jakby był
dzikim bykiem z prerii. Przypuszczam, że mając ręce wodne maszerował razem z
innymi, którzy
byli związani. Nie widziałem tego. Nie byłem przy tym. Skazano mię na areszt aa
mieszanie się do
służby wartowniczej przy więźniach. O zmroku, gdy smutny siedziałem w swej
kwaterze,
usłyszałem trzy salwy i pomyślałem sobie, że nigdy już nie usłyszę o Gasparze
Ruizie. Zginął wraz
z innymi. Mimo to dane nam było jeszcze słyszeć o nim, chociaż sierżant
przechwalał się, że
szablą ciął go w szyję, gdy pod stosem trupów, nieżywy czy konający, leżał
twarzą do ziemi.
Zrobił to, jak twierdził, dlatego, aby już na pewno uwolnić świat od tak
niebezpiecznego zdrajcy.
Muszę wyznać wam se?ores, że o tym silnym człowieku myślałem z wdzięcznością i
pewnego
rodzaju podziwem. Siły swojej używał rzetelnie, gdyż w sercu jego nie mieszkała
dzikość, która
odpowiadałaby jego sile cielesnej.
V
Gaspar Ruiz, który bez trudu mógł wyginać masywne kraty więzienne, został wraz z
innymi
wyprowadzony na masową egzekucję. „Każda kula ma swój cel”, powiada przysłowie.
Cała
wartość przysłów polega na ich trafnej i obrazowej wyrazistości. Ich moc
przekonywająca opiera
się na zdolności zadziwiania nas. Innymi słowy, zostajemy wyprowadzeni z
równowagi
i przekonani za pomocą pewnego rodzaju wstrząsu. Uderza nas forma – nie treść.
Przysłowia są
sztuką, tanią sztuką. Ogółem biorąc, nie są one prawdziwe; zdarza się nieraz, że
są po prostu
banalne, jak na przykład przysłowie: „Lepszy wróbel w garści, niż słowik na
dachu”, lub „Na
bezrybiu i rak ryba”; niektóre z przysłów są po prostu głupie, inne znów
niemoralne. Jedno z nich,
które zrodziło się w naiwnym sercu wielkiego ludu rosyjskiego: „Człowiek strzela,
Pan Bóg kule
nosi”, ma w sobie coś z pobożnego okrucieństwa i jest smętną odmianą
powszechnego
wyobrażenia o miłosiernym Bogu. Bo byłoby to najzupełniej nieodpowiednie zajęcie
dla obrońcy
biednych, uciśnionych i bezbronnych, gdyby na przykład skierował kulę w serce
ojca.
Gaspar Ruiz nie miał dzieci, nie miał żony i nie wiedział, co to miłość. Zapewne
nie rozmawiał
nigdy z żadną kobietą oprócz swej matki i starej sługi. Murzynki, której
pomarszczona skóra
nabrała koloru popiołu, a chude ciało zgięło się we dwoje ze starości. Jeśli
która z kul,
wystrzelonych z muszkietów na piętnaście kroków, przeznaczona była specjalnie
dla serca
Gaspara Ruiza, to wszystkie ominęły cel. Tylko jedna urwała mu kawałek ucha,
inna zaś strzęp
ciała na ramieniu.
Czerwone i czyste słońce zapadało w ocean i ognistym wzrokiem patrzyło na
ogromny wał
Kordylierów, godnego świadka tego wspaniałego przygasania. Byłoby niezrozumiałe,
gdyby
patrzyło na podobnych do mrówek ludzi przy ich głupim, małoznacznym zajęciu,
jakim jest
zabijanie i mondowanie bliźnich z powodów, które pominąwszy że, ogółem biorąc,
są dziecinne,
są jeszcze niedostatecznie rozumiane. W każdym razie świeciło ono w plecy
strzelającego
oddziału i w twarze skazańców. Niektórzy padli na kolana, inni stali prosto, a
nieliczni odwrócili
głowy od linii podniesionych luf muszkietów. Gaspar Ruiz, najwyższy z nich
wszystkich, stał
prosto ze zwieszoną głową. Nisko stojące słońce oślepiło go nieco; on sam
zaliczał siebie do
nieżywych.
Upadł po pierwszej salwie. Upadł, gdyż był przekonany, że nie żyje. Ciężko
zwalił się na
ziemię. Siła upadku zdziwiła go. „Widocznie nie jestem zabity” – pomyślał, gdy
usłyszał, jak na
odgłos komendy pluton egzekucyjny znów ładuje broń. I wówczas po raz pierwszy
zaświtała
w nim nadzieja ratunku. Wyciągnąwszy sztywno członki, leżał pod ciężarem dwu
ciał, które
zwaliły się na niego padając na krzyż.
Gdy żołnierze dali trzecią salwę do prawie nieruchomego, stosu trupów, słońce
znikło,
a niemal w chwilę po ściemnieniu się oceanu noc zapadła na wybrzeża młodej
republiki. Nad
mrokiem nizin sterczały tylko ośnieżone szczyty Kordylierów, przez jakiś czas
jeszcze
karmazynowe i świecące. Przed powrotnym marszem do fortu żołnierze usiedli i
poczęli palić.
Sierżant, już z własnego popędu, przechadzał się z obnażoną szablą wzdłuż
szeregu trupów.
Był to człowiek ludziki, patrzał więc, czy gdzie nie zadrga kto lub nie poruszy
się jeszcze, a czynił
to w tym miłosiernym zamiarze, by, w razie gdyby które z ciał dawało choćby
najsłabsze oznaki
życia, przebić je ostrzem swego oręża. Ale żadne z nich nie dało mu sposobności
do wprowadzenia
w czyn tych litosnych intencji. Żaden muskuł nie drgnął, nawet potężne ramiona
Gaspara Ruiza,
który, zalany krwią swych sąsiadów, udawał zabitego i starał się wyglądać
bardziej nieżywe niż
wszyscy inni.
Leżał twarzą do ziemi. Sierżant poznał go po jego kształtach, a że sam był
człowiekiem
małego wzrostu, patrzał z zazdrością i pogardą na tę wielką siłę, która tu
leżała. Właśnie tego
żołnierza nie znosił. Kierując się niejasną niechęcią wymierzył Gasparowi
Ruizowi potężne cięcie
w kark, może także i w tym mglisto uświadamianym sobie celu, by upewnić się o
śmierci tego
silnego człowieka, jak gdyby jego potężne ciało miało moc oprzeć się kulom. Gdyż
sierżant nie
wątpił, że Gaspar Ruiz został wielokrotnie podziurawiony kulami. Potem poszedł
dalej, a po chwili
odmaszerował wraz ze swymi ludźmi pozostawiając ciała krukom i sępom.
Gaspar Ruiz powstrzymał się od krzyku, chociaż zdawało mu się, że naraz odrąbano
mu głowę;
gdy się ściemniło, zrzucił z siebie trupy, które uciskały go swym ciężarem, i na
czworakach
wypełznął na równinę. Gdy jak ranny zwierz napił się w płytkim potoku do syta,
wstał i chwiejąc
się począł iść, z pustką w głowie i bez celu, jakby zabłąkany wśród gwiazd
jasnej nocy. Wtem
zdało mu się, że jakby z ziemi wyrósł przed mim mały domek. Potykając się wszedł
do
przedsionka i począł pięściami bić w drzwi. Z wnętrza nie wydostawał się ani
jeden promyk.
Gaspar Ruiz mógł był przypuszczać, że mieszkańcy uciekli, jak tylu innych z
sąsiednich domów,
gdyby nie głośne obelgi będące odpowiedzią na jego stukanie. W stanie
gorączkowego osłabienia,
w jakim się znajdował, ów gniewny krzyk wydawał mu się złudzeniem, jakby dalszym
ciągiem
piekielnego snu o niespodziewanym skazaniu na śmierć, o pragnieniu, jakie
cierpiał, o salwach,
które dano doń z odległości piętnastu (kroków, o swej głowie, nieomal odrąbanej.
– Otwórzcie drzwi! – krzyknął. – Otwórzcie, w imię Boże!
Rozsierdzony głos odskrzeczał mu z środka:
– Wejdź, wejdź. Dom ten do was należy. Cały kraj do was należy. Wejdź i zabierz
go sobie.
– Na miłość boską – wyszeptał Gaspar Ruiz.
– Czy cały kraj nie należy do was, patriotów? – skrzeczał dalej głos po drugiej
stronie drzwi. –
Nie jesteś patriotą?
Gaspar Ruiz nie wiedział tego.
– Jestem ranny – rzekł bezwolnie.
Wewnątrz wszystko ucichło. Gaspar Ruiz stracił nadzieję, by go wpuszczono, i
położył się
w przedsionku tuż pod progiem. Było mu najzupełniej obojętne, co się z nim teraz
stanie. Cała jego
świadomość zdawała się koncentrować w karku, gdzie odczuwał straszliwy ból. Jego
obojętność
na to, jaki los go spotka, była szczera.
Dniało już, gdy ocknął się z gorączkowego półsnu; drzwi, do których pukał w nocy,
były
szeroko otwarte, a jakaś dziewczyna z rozłożonymi rękami stała w nich opierając
się o odrzwia.
Gaspar Ruiz leżał na wznak i patrzał na nią. Twarz jej była blada, ale oczy
głębokie i ciemne;
włosy jej opadały czerniąc się jak heban przy białych policzkach, a usta były
pełne i czerwone. Za
nią widać było inną głowę z długimi, siwymi włosami i chudą, starą twarzą oraz
parę rąk,
bojaźliwie przytulonych do podbródka.
VI
– Znałem tych ludzi z widzenia – opowiadał generał Santierra swoim gościom przy
stole. –
Mam na myśli ludzi, u których Gaspar Ruiz znalazł schronienie. Ojciec był starym
Hiszpanem,
człowiekiem zasobnym, lecz zrujnowanym przez rewolucję. Jego posiadłości, dom w
mieście,
pieniądze i wszystko, co posiadał, skonfiskowano proklamacją, gdyż był
nieprzejednanym
wrogiem naszej niepodległości. Ongiś piastował wielce wpływowe stanowisko w
radzie wicekróla,
teraz nie miał znaczenia większego niż jego właśni niewolnicy murzyńscy, których
nasza sławna
rewolucja uczyniła wolnymi. Nie miał nawet środków, by uciec z kraju, jak to
czynili inni
Hiszpanie. Zapewne w czasie swej włóczęgi, pozbawiony mienia i ogniska domowego,
obarczony
jedynie życiem, które pozostawiła mu łaskawość Rządu Prowizorycznego, wszedł pod
ten
zmurszały dach, pokryty starą dachówką. Było to miejsce ustronne. Zdawało się,
że nawet psa tu
nie było. Dach był dziurawy, jakby przebiła go jedna albo dwie kule armatnie, a
drewniane
okiennice były grube i przez cały czas szczelnie zamknięte.
Droga moja wiodła nieraz ścieżką obok tego nędznego rancho. Co wieczór jeździłem
z fortu
do miasta, by wzdychać pod oknami pewnej damy, w której się wtenczas kochałem.
Gdy się jest
młodym, rozumiecie... Była ona dobrą patriotką, możecie mi dać wiarę. Caballeros,
wierzcie mi
lub nie, w tych czasach namiętności polityczne tak górowały nad wszystkim, że
nie mogę
wyobrazić sobie, bym mógł poddać się czarom kobiety o rojalistycznych
przekonaniach!
Szept wesołego niedowierzania, obiegający stół, przerwał generałowi, który
tymczasem
gładził poważnie swą siwą brodę.
– Se?ores – zapewniał – rojalista był potworem dla naszych przeczulonych uczuć.
Powiadam
wam to, byście mnie nie podejrzewali o choćby najmniejszą słabość dla córki
starego rojalisty.
Poza tym uczucia moje, jak wiecie, zwracały się w innym kierunku. Lecz nie
mogłem jej nie
zauważyć w tych rzadkich wypadkach, gdy drzwi frontowe były otwarte, a ona stała
w przedsionku.
Musicie wiedzieć, że ów stary rojalista był człowiekiem zupełnie obłąkanym.
Niepowodzenie
polityczne, całkowity upadek i ruina zmąciły mu umysł. Aby pokazać pogardę dla
wszystkiego, co
my, patrioci, moglibyśmy zrobić, udawał śmiech, gdy go uwięziono, gdy
skonfiskowano jego
dobra, gdy spalono jego domy, gdy wreszcie on i jago kobiety skazani zostali na
nędzę. Zwyczaj
śmiania się tak się w nim zakorzenił, że poczynał śmiać się i krzyczeć, ilekroć
ujrzał kogoś
nieznajomego. Tak wyglądało jego obłąkanie.
Ja nie dbałem, oczywiście, o wrzaski wariata kierując się uczuciem przewagi,
jakie dało nam,
Amerykanom, powodzenie naszej sprawy. Myślę, że pogardzałem nim rzeczywiście,
gdyż był to
stary Kastylijczyk, urodzony w Hiszpanii, i rojalista. Me były to z pewnością
powody, dla których
wolno mi było człowieka tego lekceważyć. Ale urodzeni Hiszpanie przez całe wieki
okazywali
wzgardę nam, Amerykanom, ludziom równie dobrego pochodzenia jak oni sami, i to
jedynie
dlatego, że byliśmy czymś, co oni nazywali kolonistami. Byliśmy upokorzeni, i
naszą niższość pod
dym względem społecznym dawano nam odczuć. Teraz na nas przyszła kolej. Słuszne
więc było,
że my, patrioci, okazywaliśmy obecnie te same uczucia; dlatego też ja, jako
młody patriota, syn
patrioty, pogardzałem starym Hiszpanem, a pogardzając nim lekceważyłem
oczywiście jego
wrzaski, chociaż nie były mi one do smaku. Inni nie byliby zapewne tak względni.
Zaczynał zazwyczaj głośnym krzykiem: „Widzę patriotę! Jeszcze jeden!”, gdy byłem
jeszcze
daleko od domu. Ton jego bezsensownych łajań, przeplatanych wybuchami śmiechu,
był czasami
przejmująco ostry, czasem zaś głęboki. Wszystko to razem było zupełnie wariackie;
lecz ja
uważałem za uwłaczające mej godności, by zatrzymać konia choć na chwilę lub
przynajmniej
spojrzeć na dom, jak gdyby obelżywe wrzaski tego człowieka, rzucane z
przedsionka, obchodziły
mnie mniej od warczenia jakiegoś kundla. Przejeżdżałem mimo zachowując zawsze
wyraz dumnej
obojętności na twarzy.
Niewątpliwie było to bardzo dostojnie, ale lepiej byłbym uczynił, gdybym miał
oczy otwarte.
Żołnierz w czasie wojny nigdy nie powinien mniemać, że jest kiedykolwiek poza
służbą,
szczególnie gdy chodzi o rewolucję, kiedy nieprzyjaciel nie stoi przed drzwiami,
ale żyje niejako
w twoim własnym domu. W takich czasach żarliwa namiętność przekonań przechodzi
w nienawiść i rozluźnia więzy honoru i humanitarności u wielu mężczyzn, a
delikatności
i lękliwości u niejednej kobiety. Te zaś, gdy raz odrzucą wstydliwość i
skromność właściwe ich
płci, stają się, dzięki żywości swej inteligencji i gwałtowności swej
bezlitosnej żądzy odwetu,
niebezpieczniejsze od całego wojska zbrojnych olbrzymów.
Głos generała zabrzmiał donośniej, a wielka jego ręka dwukrotnie przesunęła się
po siwej
brodzie z wyrazem dostojnego spokoju.
– Si, se?ores! Kobiety umieją wznieść się na tafcie wyżyny poświęcenia, jakie
niedostępne są
nam, mężczyznom, albo spaść na samo dno poniżenia, niepojęte dla naszych męskich
przesądów.
Mówię o wyjątkowych kobietach, rozumiecie.
Wówczas jeden z gości zauważył, że nie spotkał kobiety, która by nie była zdolna
do
niesłychanego roz-wioju wówczas, gdy uczucia jej zostały z pewnych powodów
wciągnięte w grę.
„Ta wyższość w bezwzględności, czym górują nad nami – zakończył – czyni je
bardziej
interesującą częścią ludzkości.”
Generał, który do dygresji tej odniósł się poważnie, uprzejmie skinął głową.
– Si, si. Z pewnych powodów, być może... Są one w stanie sprowadzić całą masę
nieszczęść
w sposób najzupełniej nieoczekiwany. Bo któż mógłby był przypuścić, że ta
dziewczyna, córka
zrujnowanego rojalisty, który życie swe zawdzięczał tylko pogardzie
nieprzyjaciół, będzie mogła
szerzyć śmierć i spustoszenie w dwu kwitnących, prowincjach, a jeszcze w
godzinie Zwycięstwa
da przywódcom rewolucji tyle przyczyn do poważnych obaw!
Tu przerwał, aby dziwność tego faktu przeniknęła nas do głębi.
– Śmierć i spustoszenie? – szepnął ktoś zdziwiony. – To dziwne!
Stary generał rzucił okiem w tym kierunku, skąd doszedł go szept, po czym
ciągnął dalej:
– Tak. Tak jest: Wojnę – nieszczęście. Ale sposoby, do jakich uciekła się, by
móc sprawić tę
rzeź u południowych naszych granic, wydają się mnie, który ją znałem i
rozmawiałem z nią,
jeszcze bardziej dziwne. Zdarzenie to wywarło na mój umysł szczególnie głębokie
wrażenie,
którego całe późniejsze życie, przeszło pięćdziesiąt lat, zatrzeć nie mogło.
Obejrzał się dokoła, jakby chciał się upewnić, że słuchamy go z uwagą, i
zniżonym głosem
mówił dalej:
– Jestem, jak wiadomo, republikaninem, synem oswobodziciela – oświadczył. – Moja
nieporównana matka, Panie świeć nad jej duszą, była Francuzką i córką zapalonego
republikanina.
Będąc jeszcze chłopcem biłem się za wolność, zawsze wierzyłem w równość łudzi, a
że wszyscy
są braćmi, to zdaniem moim, jest jeszcze pewniejsze. Lecz przyjrzyjcie się ich
okrutnej nienawiści,
do jakiej zdolni są w swych zwadach. A cóż na świecie jest bardziej okrutnego
nad zwadę
braterską?
Brak wszelkiego cynizmu wykluczał skłonność do traktowania z uśmiechem tego
poglądu na
świat. Przeciwnie, brzmiał w tym ton melancholii, naturalnej u człowieka w
gruncie rzeczy
łagodnego, który z obowiązku, z przekonania i z konieczności brał udział w
aktach, bezlitosnego
gwałtu.
Generał widział niemało z morderczej zwady braterskiej.
– Oczywiście. Braterstwo ich nie ulegało wątpliwości – obstawał. – Wszyscy
ludzie są braćmi
i jako tacy zbyt wiele wiedzą jeden o drugim. Ale – tu czarne oczy w sędziwej,
patriarchalnej,
białej jak srebro głowie starca poczęły mrugać wesoło – jeśli my wszyscy
jesteśmy braćmi, to nie
wszystkie kobiety są naszymi siostrami.
Jeden z młodszych gości wyraził szeptem swoje zadowolenie z tego powodu. Ale
generał
ciągnął dalej ostrożnie i poważnie.
– Są one tak różne! Bajka o królu, który wybrał młodą żebraczkę, by z nią
dzielić tron, jest
może bardzo piękna, o ile wyraża zapatrywanie mężczyzn na nas samych i na miłość.
Ale to, że
młoda dziewczyna, znana ze swej piękności i niedawno jeszcze podziwiana przez
wszystkich na
balach w pałacu wicekróla, oddaje rękę jakiemuś guasso, zwykłemu chłopu, to nie
da się połączyć
z naszymi wyobrażeniami o kobietach i ich miłości. Jest to szaleństwo; a jednak
tak się stało. Lecz
przyznać trzeba, że w tym wypadku było to szaleństwo nienawiści – nie miłości!
Wypowiedziawszy to usprawiedliwienie w duchu rycerskiej sprawiedliwości, generał
zamilkł
na chwilę.
– Prawie co dzień przejeżdżałem mimo tego domu – rozpoczął na nowo – gdy się to
działo
wewnątrz niego. Ale jak się to stało, tego nie pojmie rozum żadnego mężczyzny.
Jej rozpacz
musiała być bezgraniczna, a Gaspar Ruiz był pojętnym uczniem, tak jak przedtem
był posłusznym
żołnierzem. Jego siła fizyczna podobna była do ogromnego kamienia leżącego na
ziemi
i czekającego na rękę, która go podniesie i rzuci tu albo tam.
Rzecz jasna, że dzieje swe opowiedział ludziom, którzy w potrzebie dali mu
schronienie.
A pomocy potrzebował nieodzownie. Rana nie była niebezpieczna, ale za to życie
jego było
w niebezpieczeństwie. Ponieważ starego rojalistę opanowało w zupełności jego
roześmiane
obłąkanie, obie kobiety urządziły dla rannego kryjówkę w jednej z szop stojących
w sadzie za
domem. Szopa ta, dostateczna ilość świeżej wody, gdy miał gorączkę, i parę słów
współczucia, to
wszystko, co mu dać mogły. Przypuszczam, że miał udział i w żywności, jaką
posiadali. Ale było
tego bardzo niewiele; garść prażonego ziarna, może jaka potrawa z fasoli albo
kawałek chleba
i parę fig. W taką nędzę wpadli ci dumni i ongiś bogaci ludzie.
VII
Przypuszczania generała Santierry były słuszne. Tak dosłownie wyglądała pomoc,
jaką Gaspar
Ruiz, chłop z Chłopa, otrzymał od rojalistycznej rodziny, której córka otwarła
drzwi mizernego ich
schronienia, by przyjąć tę ostateczną niedolę. Posępna stanowczość dała jej moc
nad szaleństwem
ojca i drżącym zmieszaniem matki.
Z progu zapytała nieznajomego:
– Kto cię zranił?
– Żołnierze, se?ora – odpowiedział Gaspar Ruiz słabym głosem.
– Patrioci?
– Si.
– Dlaczego?
– Dezenter – wyrzęzał i oparł się o mur, gdy jej czarne oczy patrzyły nań
badawczo. –
Zostawili mnie jako nieżywego, tam na górze.
Zaprowadziła go przez dom do małej szopy z gliny i sitowia, ukrytej w wysokiej
trawie
zarośniętego sadu. Tu upadł w rogu na wiązkę słomy kukurydzianej i odetchnął
głęboko.
– Nikt tu nie będzie ciebie szukać – rzekła spoglądając na niego. – Do nas nikt
się nie zbliża.
Nas także ludzie zostawili tutaj jako umarłych.
Przewracał się niespokojnie na suchej słomie, a z powodu bólu w karku jęczał
nieprzytomnie.
– Jeszcze pokażę kiedyś Estabanowi, że żyję – mruczał.
Pomoc przyjmował w milczeniu, i tak przeszło wiele dni cierpienia. Ilekroć ona
zjawiała się
w szopie, przynosiło mu to ulgę i łączyło się z gorączkowymi snami o aniołach,
odwiedzających
jego kryjówkę; bo Gasparowi Ruizowi znane były tajniki jego religii, a od
księdza w swej wsi
nauczył się nawet trochę pisać i czytać. Oczekiwał jej z niecierpliwością i z
przejmującym
smutkiem patrzał jak wychodzi z czarnej szopy i ginie w oślepiającym blasku
słonecznym. Gdy
leżał powalony niemocą, przekonał się, że zamknąwszy oczy może z niebywałą
dokładnością
uzmysłowić sobie jej twarz. To nowoodkryte uzdolnienie osładzało mu długie
godziny samotności
w czasie rekonwalescencji. Później, gdy począł odzyskiwać siłę, wlókł się o
zmroku z szopy do
domu i siadał na progu drzwi do ogrodu.
W jednym z pokojów przechadzał się nieustannie obłąkany ojciec, mówił do siebie
i wybuchał
krótkim i nagłym śmiechem. W przejściu siadywała na fotelu matka, wzdychając i
jęcząc. Córka,
w prostym i zniszczonym ubraniu, z Wadą, wychudłą twarzą, którą do połowy
zakrywała gruba
manta, stała wsparta o odrzwia. Gaspar Ruiz kładł łokcie na kolanach, rękami
podpierał głowę
i cicho rozmawiał z obydwoma kobietami.
Wspólna nędza opuszczenia sprawiła, że podkreślanie różnic społecznych
wyglądałoby tu na
gorzką ironię. Gaspar Rudz rozumiał to w swej prostocie. Wskutek tego, że był u
rojalistów
w niewoli, mógł im udzielić wiadomości o osobach, które znał. Opisywał ich
wygląd, a gdy
opowiadał dzieje bitwy, w której został powtórnie pogmany, obydwie kobiety
biadały nad
upadkiem ich sprawy i ruiną ich tajemnych nadziei.
On nie skłaniał sią ku żadnej z partii, czuł jednak szczególne przywiązanie do
młodej
dziewczyny. Pragnąc okazać się godnym jej łaskawości, przechwalał się nieco swą
siłą fizyczną.
Nie mógł się chełpić czym innym. Ponieważ z powodu tej właściwości towarzysze
traktowali go
z wielkim uszanowaniem, powiedział, że był czymś w rodzaju sierżanta, tak w
obozie, jak
i w polu.
– Mogłem zawsze zebrać tylu, ilu tylko chciałem, aby poszli za mną, se?orita.
Mnie powinni
byli właściwie zrobić oficerem, bo umiem czytać i pisać.
Stara milcząca dama wydawała od czasu do czasu jękliwe westchnienia; obłąkany
ojciec
szeptał coś do siebie krążąc po przestronnej izbie; a Gaspar Ruiz podnosił
chwilami oczy i patrzał
na córkę tych ludzi.
Patrzał aa nią z ciekawością, ponieważ żyła, ale także z tym uczuciem poufałości
i trwogi,
z jakim patrzał w kościele na (bezduszne i potężne posągi świętych, których
pomocy wzywał