Joseph Conrad GASPAR RUIZ Les petites marionettes Font, font, font, Trois petits tours, Et puis s’en vont! Nursery Rhyme Małe marionetki Zmieniają szyk, Jeszcze trzy kółeczka, A potem – myk! Rymy dziecięce PANNIE M.H.M. CAPES I Rewolucja wydobywa wiele dziwnych postaci z ukrycia, które w okresach niezakłóconego porządku społecznego jest zwykłym losem istnień prostych. Niektóre jednostki stają się sławne dla swych występków i cnót czy też po prostu dla swych czynów, które chwilowo mogą mieć znaczenie; potem zapomina się o nich. Tylko imionom nielicznych przywódców dane jest przetrwać koniec zbrojnej walki, aby potem przejść do historii i znikłszy z żywej pamięci ludzkiej żyć nadal w książkach. Imię generała Santierry dostąpiło tej zimnej, papierowo-atramentowej nieśmiertelności. Był to południowy Amerykanin z dobrej rodziny, a dzieła, które ukazały się za jego życia, zaliczały go do oswobodzicieli tej ziemi spod ciemięskich rządów hiszpańskich. Długa ta wojna, prowadzona z jednej strony o niepodległość, z drugiej zaś o władzę, nabrała z biegiem lat i przy zmiennych kolejach losu dzikości i bezwzględności walki na śmierć i życie. Wszelkie uczucie miłosierdzia i litości zniknęło w powodzi namiętności politycznych. I, jak zwykle na wojnie, masy, które przy ostatecznym wyniku mają najmniej do zyskania, ucierpiały najwięcej, zarówno w osobach swych nieznanych przedstawicieli, jak i na ubogim siwym dobytku. Generał Santierra rozpoczął służbę jako porucznik armii patriotycznej, stworzonej i dowodzonej przez sławnego San Martina, późniejszego zdobywcę Limy i oswobodziciela Peru. Właśnie odbyła się wielka bitwa nad brzegami rzeki Bio-Bio. Pomiędzy wziętymi do niewoli rozbitkami wojsk rojalistycznych był żołnierz nazwiskiem. Gaspar Ruiz. Jego ogromna postać i potężna głowa wyróżniały go wśród współjeńców. Osoba tego człowieka nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Przed kilkoma miesiącami zniknął z szeregów armii republikańskiej po jednej z wielu potyczek, które poprzedziły wielką bitwę. Teraz, schwytany z, bronią w ręku wśród rojalistów, nie mógł oczekiwać innego losu jak tego tylko, że jako dezerter zostanie rozstrzelany. Mimo to Gaspar Ruiz nie był dezerterem; nie posiadał on umysłu dość żywego, by ocenić dodatnie strony i niebezpieczeństwa zdrady. Dlaczego miałby przejść na stronę przeciwną? Właściwie wzięto go do niewoli, gdzie musiał cierpieć wiele braków i złe obchodzenie. Żadna z obydwu stron nie odznaczała się względnością wobec siwych przeciwników. Przyszedł więc w końcu dzień, kiedy kazano mu razem z innymi schwytanymi powstańcami maszerować w pierwszym szeregu oddziałów królewskich. W ręce wciśnięto mu muszkiet. Wziął go i maszerował. Wcale nie miał ochoty dać się zabić w sposób szczególnie okrutny za to, że nie wzbraniał się maszerować. Nie wiedział, co to jest bohaterstwo, ale miał zamiar rzucić muszkiet przy pierwszej sposobności. Tymczasem ładował i strzelał ze strachu, aby za. pierwszą oznaką niezadowolenia którykolwiek z niepłatnych oficerów króla hiszpańskiego nie strzelił mu w łeb. Te swoje prymitywne myśli próbował wytłumaczyć sierżantowi, komendantowi straży, strzegącej jego i około dwudziestu podobnych mu dezerterów, których razem skazano na rozstrzelanie. Było to w czworoboku fortu, na tyle baterii, które panowały nad przystanią Valparaiso. Oficer, który stwierdzł jego tożsamość, odszedł nie zwracając uwagi na jego sprzeciwy. Los jego był przypieczętowany, ręce mocno związane na plecach, a całe ciało obolałe od licznych razów kija i kolby muszkietu, którymi popędzano ich przez całą bolesną drogę, ad miejsca pojmania do bramy fortu. Było to zresztą jedynym dowodem stałego zainteresowania, jakim więźniów darzyła eskorta w czasie czterodniowego pochodu przez słabo nawodnioną część kraju. Przy przechodzeniu nielicznych strumieni pozwalano im zaspokajać pragnienie, co czynili chłepcąc wodę skwapliwie jak psy. Wieczorem, gdy na postoju, skatowani na śmierć, padali na kamienisty grunt, rzucano pomiędzy nich parę ochłapów mięsa. Gdy więc wczesnym rankiem stanęli w podwórzu kasztelu po wytężonym marszu całonocnym, gardło Gaspara Ruiza było wyschnięte, a usta wypełniał mu język wielki i wyschły. Ale oprócz pragnienia nurtowała Gaspara Ruiza głucha złość, której co prawda nie potrafił dać właściwego wyrazu, gdyż jego siły umysłowe nie mogły żadną miarą równać się z jego siłą fizyczną. Inni skazańcy pospuszczali głowy uporczywie patrząc w ziemię. Lecz Gaspar Ruiz powtarzał nieustannie: „Dlaczego miałbym dezerterować do rojailistów? Dlaczego miałbym dezerterować? Powiedzcie mi, Estaban!” Zwrócił się z tym do sierżanta, który przypadkowo pochodził z tej samej okolicy co on. Ale sierżant wzruszył tylko chudymi ramionami i nie zwracał więcej uwagi na basowy szept za swymi plecami. I rzeczywiście, trudno zrozumieć, dlaczego Gaspar Ruiz miałby dezerterować. Takim jak on nazbyt źle się wiodło, by mogli odczuć ujemne strony jakiejkolwiek formy rządu. Nie było żadnego powodu, dla którego Gaspar Ruiz miałby sobie życzyć, by utrzymało się panowanie króla hiszpańskiego. Ale równie miało troszczył się o jego upadek. Po stronie niepodległościowców znalazł się. w sposób bardzo zrozumiały a prosty. Pewnego poranku zjawiła się banda patriotów, otoczyła w oka mgnieniu rancho jego ojca, zakłuła psy i okulawiła tłustą krowę, wszystko wśród okrzyków: Viva la Libertad. Oficer ich po długim a orzeźwiającym śnie prawił o wolności z zapałam i wymownie. Gdy wieczorem odeszli biorąc najlepsze konie Ruiza-ojca w zamian za swe kulawe szkapy, Gaspar Ruiz poszedł z nimi, zachęcony do tego w sposób stanowczy przez wymownego oficera. Niedługo potem zjawił się oddział wojsk rojalistycznych celem uspokojenia okręgu, spalił rancho, uprowadził resztę koni i bydła, a pozbawiwszy staruszków wszelkiego dobra ziemskiego zostawił ich siedzących pod krzakami, by mogli rozkoszować się bezcenną radością istnienia. II Gaspar Ruiz, skazany na śmierć jako dezerter, nie myślał ani o swej wiosce rodzinnej, ani o rodzicach, dla których był zawsze dobrym synem, gdyż był człowiekiem łagodnego charakteru i wielkiej siły fizycznej. Praktyczne znaczenie tej ostatniej cechy dla jego ojca podnosiło to Jeszcze, że syn odznaczał się posłuszeństwem. Gaspar Ruiz był pokojowo usposobioną istotą. Me teraz doprowadzono go do pewnego rodzaju głuchego buntu, gdyż bynajmniej nie miał ochoty zginąć śmiercią zdrajcy. Nie był przecież zdrajcą. Raz jeszcze odezwał się do sierżanta: – Wy wiecie, że nie zdezerterowałem, Estaban. Wiecie, że wraz z trzema innymi zostałem między drzewami, by powstrzymać nieprzyjaciela, gdy patrol ociekł. Podporucznik Santierra, wówczas nieomal chłopak jeszcze, nieprzyzwyczajony do krwawych głupstw wojny, przystanął w pobliżu, jakby przyciągnięty widokiem tych, którzy mieli być rozstrzelani – „dla przykładu” – jak powiedział commandante. Z uśmiechem wyższości zwrócił się sierżant do młodego oficera, nie radząc nawet spojrzeć na jeńca: – Dziesięciu ludzi nie wystarczyło, by go wziąć do niewoli, mi teniente. Poza tym trzej inni powrócili do oddziału, gdy się ściemniło. Dlaczegóżby on, nie ranny i z nich wszystkich nasilniejszy, nie mógł zrobić tego samego? – Moja siła nic nie znaczy wobec jeźdźca z lassem – żywo zaoponował Gaspar Ruiz. – Z jakie pół mili ciągnął mnie za swym koniem. Na to doskonałe wyjaśnienie sierżant tylko uśmiechnął się pogardliwie. Młody oficer odszedł szybko, aby odnaleźć swego commandante. W chwilę potem adiutant wyszedł z kasztelu i przechodził tamtędy. Był to nieokrzesany cherlak, w obszarpanym mundurze, z głosem chrapliwym, a twarzą bezmyślną i żółtą. Od niego to dowiedział się sierżant, że skazańcy nie będą rozstrzelani przed zachodem słońca. Wobec tego prosił o wskazówki, co ma z nami robić do tego czasu. Adiutant rozejrzał się gniewnie po dziedzińcu, potem wskazał na drzwi małej wartowni, podobnej nieco do celi więziennej, do której powietrze i światło dochodziło przez mocno zakratowane okno, i rzekł: – Wsadźcie tam tych łajdaków. Sierżant ścisnął silniej kij, który nosił z mocy swego urzędu, i wykonał rozkaz ochoczo i z zapałem. Gaspara Ruiza, który ruszał się powoli, począł okładać po głowie i plecach. Gaspar stał przez chwilę cicho pod gradem uderzeń, w zamyśleniu przygryzając wargi, jakby pochłaniał go jakiś skomplikowany proces myślowy, potem powoli (ruszył za innymi. Drzwi zamknięto, adiutant wziął klucz. Gdy nadeszło południe, w nisko sklepionej izbie zapełnionej tak, że można się było udusić, gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Więźniowie cisnęli się do okna błagając straż o kroplę wody; lecz żołnierze pozostawali w swych leniwych pozycjach rozłożywszy się pod ścianą, gdzie było jeszcze trochę cienia, strażnik zaś usiadłszy tyłem do drzwi palił papierosa i od czasu do czasu filozoficznie wznosił brwi. Gaspar Ruiz utorował sobie drogę do okna przy pomocy nieodpartej siły. Jego potężna pierś potrzebowała więcej powietrza niż inne; wielka twarz, wsparta brodą ma parapecie i przyciśnięta mocno do krat, wyglądała tak, jakby dźwigała na sobie wszystkie inne twarze cisnące się do powietrza. Jękliwe błaganie zmieniło się niebawem w rozpaczliwy wrzask, a gromadne wycie tych spragnionych ludzi sprawiło, że młody oficer, który właśnie przechodził przez podwórze, zmuszony był wprost krzyczeć, aby go usłyszano. – Dlaczego nie dacie więźniom wody? Sierżant usprawiedliwiał się z miną bolejącej niewinności, że przecież wszyscy skazani są ma to, by za kilka godzin umrzeć. Porucznik Santierra tupnął nogą. – Są skazami na śmierć, ale nie na tortury! – krzyknął. – Dajcie im natychmiast wody. Pod wpływem widocznego gniewu porucznika żołnierze poczęli się krzątać, a wartownik podniósł muszkiet i stanął na baczność. Gdy jednak znaleziono kilka dzbanków i napełniono je u studni, okazało się, że nie można ich padać przez kratę, ponieważ była zbyt gęsta. Wobec nadziei, że będzie można zaspokoić pragnienie, krzyki ludzi tratowanych w walce o to, by znaleźć się jak najbliżej okna, brzmiały rozdzierająco. Lecz gdy żołnierze, którzy podnieśli dzbany dla okna, bezradnie postawili je znów na ziemi, wrzaski z powodu doznanego zawodu stały się jeszcze straszniejsze. Żołnierze armii niepodległościowej nie byli zaopatrzeni w manierki. Znalazł się mały kubek cynowy, ale samo zbliżanie go do okna stało się przyczyną takiego wycia bólu i wściekłości, wydobywającego się z niewyraźnej masy ciał za twarzami przywartymi w naprężeniu do krat, że porucznik Santierra zawołał: – Me, nie! musicie im otworzyć, sierżancie! Sierżant wzruszył ramionami i wyjaśnił, że nie ma prawa otworzyć drzwi, nawet gdyby miał klucz. Lecz klucza nie posiada. Adiutant garnizonu zabrał go. Ci ludzie robią zresztą zbyt wiele niepotrzebnego hałasu, gdyż po zachodzie słońca muszą tak czy owak umrzeć. Dlaczego nie rozstrzelano ich zaraz rano, tego nie rozumie. Porucznik Samtierra gwałtownie odwrócił się plecami do okna. Na jego gorące przedstawienia commandante odłożył egzekucję. To ustępstwo zrobiono mu z uwagi na jego rodzinę oraz wysokie stanowisko jego ojca wśród przywódców partii republikańskiej. Porucznik Santierra miał nadzieję, że komenderujący generał przybędzie w godzinach przedpołudniowych do fortu, a w szlachetności swej mniemał, że naiwne jego wstawiennictwo skłoni tego surowego człowieka do ułaskawienia kilku przynajmniej więźniów. Po d wpływem zmiany uczuć krok ten wydał mu się teraz karygodnym i próżnym mieszaniem się w nie swoje sprawy. Nagle uświadomił sobie, że generał nie będzie chciał nawet słuchać jego prośby. Nie mógł tych ludzi uratować i tylko ściągnął na siebie odpowiedzialność za cierpienia, przydane teraz do ich okrutnego losu. – Idź zaraz i przynieś klucz od adiutanta – rzekł. Sierżant potrząsnął głową z nieśmiałym uśmiechem, podczas gdy jego oczy zwrócone były w bok na twarz Gaspara Ruiza, który nieporuszony i milczący patrzał przez okno pod zwałem innych twarzy krzyczących, znędzniałych i wykrzywionych. – Jaśnie wielmożny pan adiutant de Plaza – wyszeptał sierżant – odbywa właśnie sjestę. A nawet gdyby on, sierżant, uzyskał teraz dostęp do niego, to jedynym spodziewanym wynikiem widzenia byłby fakt, iż wypędzono by mu kijami duszę z ciała za to, iż ważył się przeszkodzić jaśnie wielmożnemu panu adiutantowi w czasie odpoczynku. Tu zrobił przepraszający ruch, potem stanął wyprostowany jak kij, skromnie spoglądając na brązowe palce swych nóg. Porucznik Santierra drżał z oburzenia, ale ociągał się. Piękna, okrągła twarz oficera, gładka jak u dziewczyny, płonęła wstydem bezradności, która go upokarzała. Bezwąsa górna warga drgała: zdawało się, że chwila jeszcze, a wybuchnie albo paroksyzmem wściekłości, albo łzami rozpaczy. W pięćdziesiąt lat potem generał Santierra, czcigodny świadek czasów rewolucji, mógł jeszcze dokładnie przypomnieć sobie uczucia młodego porucznika. Odkąd zaprzestał jazdy konnej, a nawet chodzenie poza granicami własnego ogrodu stało mu się uciążliwe, największą przyjemnością generała było to, że mógł u siebie przyjmować oficerów cudzoziemskich armii, którzy przybywali do portu. Anglików, jako dawnych towarzyszy broni, lubił więcej od innych. Marynarze angielscy wszystkich stopni przyjmowali jego gościnność z zaciekawieniem, gdyż znał on lorda Cochrana, a na pokładzie patriotycznej floty, stojącej pod rozkazami tego znakomitego żeglarza, brał udział w odcięciu i operacjach blokadowych pod Callao – w jednym z najsławniejszych epizodów walk o niepodległość i najzaszczytniejszych kart angielskiej tradycji bojowej. Ten sędziwy weteran armii wolnościowej był doskonałym znawcą języków. A sposób, w jaki głaskał swą długą, białą brodę, ilekroć zabrakło mu francuskiego lub angielskiego słowa, nadawał wspomnieniom jego coś ze swobodnej godności. III – Tak, moi przyjaciele – mawiał do swych gości – czegóż chcecie? Byłem młody, nie miałem doświadczenia, a mój stopień zawdzięczałem jedynie wielkiemu patriotyzmowi mego ojca, Panie świeć nad jego duszą. Czułem się niesłychanie upokorzony, nie tylko nieposłuszeństwem mego podwładnego, który, koniec końców, był odpowiedzialny za więźniów, ale tym, że będąc nieomal chłopcem bałem się pójść do adiutanta po klucz. Już przedtem dał mi się we znaki jego język rubaszny i złośliwy. Ponieważ był człowiekiem prostym i nie posiadającym żadnych zasług prócz zalet swej dzikości, dawał mi odczuć swą pogardę i niechęć od pierwszego dnia mego pobytu w batalionie, który stał w forcie. A upłynęło zaledwie czternaście dni! Chętnie byłbym spotkał się z nim z bronią w ręku, ale przed drażniącą brutalnością jego drwin wzdrygałem się. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przedtem albo potem czuł się równie nędznie jak wówczas. Drażliwość moja dręczyła mnie tak, że pragnąłem, aby sierżant na miejscu skonał, by tępi żołnierze, wpatrujący się we armie, trupem padli, a nawet tych biedaków, którym za moim wstawiennictwem odroczono wykonanie wyroku, pragnąłem widzieć już nieżywych, gdyż nie mogłem bez wstydu spojrzeć im w oczy. Cuchnący żar niby oddech piekła wychodził z ciemnej izby, w której zamknięci byli więźniowie. Ci, którzy znajdowali się przy oknie, słysząc, co się dzieje, szydzili ze mnie w ostatniej rozpaczy; jeden z nich, niewątpliwie obłąkany, żądał nieustannie, bym kazał żołnierzom strzelać przez okno. Jego chorobliwa wymownosć rozdzierała mi serce, a nogi moje stały się ciężkie jak ołów. W pobliżu nie było żadnego wyższego oficera, do którego mógłbym się zwrócić. Nie mogłem zdobyć się nawet na tyle energii, by odejść. Zdrętwiały od wyrzutów sumienia, stałem obrócony tyłem do okna. Proszę nie wyobrażać sobie, że trwało to długo. Ile to trwać mogło? Minutę? Jeśli czas ten mierzyć cierpieniem duchowym, to chyba sto lat, dłużej, niż wynosi całe moje życie od tego czasu. Nie, na pewno nie trwało to nawet minuty. Ochrypły ryk zamierał nieszczęśliwcom w wyschniętych gardłach; nagle rozległ się głos mówiący spokojnym szeptem. Głos ów wzywał mnie, bym się odwrócił. Głos ten, se?ores, wychodził z ust Gaspara Ruiza. Nie mogłem widzieć jego ciała: kilku współwięźniów wlazło mu na plecy, a on trzymał ich na sobie. Mrużył oczy nie patrząc na mnie. Wydawało się, że to oraz ruch jego warg było wszystkim, co mógł zrobić przywalony takim ciężarem. Gdy się odwróciłem, głowa ta, która zdała się nadludzka, gdy pod zwałem innych głów wsparła się brodą na parapecie, zapytała mnie, czy rzeczywiście chcę ugasić pragnienie więźniów. Odparłem żywo: „Tak, tak!”, i podszedłem bliżej okna. Byłem jak dziecko i nie wiedziałem, co z tego wyniknie. Pragnąłem tylko, alby ktoś dodał mi otuchy w mej bezradności i cierpieniu. – Czy może wasza wielmożność, se?or teniente, uwolnić ręce moje z więzów? – zapytał mnie Gaspar Ruiz. Rysy jego nie wyrażały ani Obawy, ani nadziei; ciężkie powieki przysłaniały mu oczy, a wzrok przechodził tuż obok mnie, w głąb podwórzy Odpowiedziałem, jąkając się, jak w złym śnie: – Czego chcesz? Jak mogę się dostać do więzów na twych rękach? – Spróbuję, co będę mógł zrobić – odparł; i nagle ta wielka, nieruchomo patrząca głowa poruszyła się, a wykrzywione twarze, cisnące się w oknie, runęły w dół i zniknęły. Jednym ruchem strząsnął z siebie cały ciężar – taka była jego siła. Ale nie tylko strącił ich z siebie, lecz uwolnił się od ich naporu i na chwilę znikł mi z oczu. Przez jakiś czas w oknie nie było nikogo. On tymczasem rozbijał się wewnątrz, a kopiąc i potrącając barkami, robił dla siebie wolne miejsce w ten jedyny dostępny mu sposób, gdyż ręce miał związane na plecach. W końcu odwrócił się tyłem do okna i przez kratę wyciągnął do mnie swoje ręce, wielokrotnie okręcone liną. Ręce te, opuchniętej z nabrzmiałymi żyłami, były ogromne i nieforemne. Widziałem jego pochylone plecy. Były bardzo szerokie. Głos jego podobny był do pomruku byka. – Tnij, se?or teniente! Tnij! Wyciągnąłem szablę, którą nowa, nieskalana klinga nie pełniła dotąd żadnej służby, i przeciąłem liczne zwoje skórzanego stryka. Czyniłem to nie zdając sobie sprawy, dlaczego i po co to robię, lecz jakby pod wpływem wiary w tego człowieka. Sierżant wykonał ruch, jakby chciał krzyczeć, ale zdumienie pozbawiło go głosu, stał więc z otwartymi ustami, jak gdyby nagle zidiociał. Włożyłem szablę do pochwy i zwróciłem się do żołnierzy. Miejsce ich zwykłej, tępej martwoty zajął wyraz przerażonego oczekiwania. Słyszałem głos Gaspara Ruiza, który krzyczał wewnątrz, ale słów jego zrozumieć nie mogłem. Przypuszczam, iż to, że miał ręce wolne, podniosło znacznie jego siły; mam na myśli duchowy wpływ., jaki na ludzi ciemnych ma wyjątkowa siła fizyczna. W rzeczywistości bowiem nie należało go się obawiać więcej niż przedtem, gdyż odrętwienie ramion i rąk musiało potrwać czas jakiś. Sierżant odzyskał wreszcie mowę. – Święci niebiescy! – zawołał – będzie nam potrzeba konnego z lassem, aby go znów unieszkodliwić, gdy przyjdzie go prowadzić na miejsce stracenia. Nic, tylko wprawny enlazador na dobrym koniu może dać mu radę. Pan porucznik był łaskaw zrobić coś bardzo niemądrego! Mc nie mogłem mu na to odpowiedzieć. Sam byłem tym zaskoczony, a teraz czułem dziecinną ciekawość, co z tego wyniknie. Ale sierżant myślał o trudnościach przy obezwładnianiu Gaspara Ruiza, gdy przyjdzie czas, by „dać przykład”. – A może – niespokojnie ciągnął sierżant – będziemy musieli go zastrzelić, jeśli się wyrwie, gdy otworzy się drzwi? Chciał rozwodzić się dalej na temat swych obaw o właściwe wykonanie wyroku, ale przerwał to nagłym okrzykiem, po czym jednemu z żołnierzy wyrwał z rąk muszkiet i stanął w oczekiwaniu ze wzrokiem utkwionym w okno. IV Gaspar Ruiz wylazł na parapet a usiadł tam oparłszy nagi o gruby mur i podniósłszy nieco kolana. Okno nie było dostatecznie szerokie, by nogi jego mogły się na nim pomieścić w całej swej długości. W pomieszaniu wydawało mi się, że chce mieć całe okno dla siebie. Wyglądał tak, jakby chciał zająć wygodną pozycję. Nikt z przebywających wewnątrz nie ważył się zbliżyć do niego, odkąd mógł bić rękami. – Por Dios! – zamruczał sierżant za mną. – Zaraz strzelę mu w łeb i będzie wszystkiemu koniec. Przecież on jest skazany. Na to gniewnie spojrzałem na niego. – Generał nie zatwierdził jeszcze wyroku – rzekłem, chociaż wiedziałem doskonale, że są to puste słowa. Wyrok nie potrzebował zatwierdzenia. – Nie macie prawa strzelać do niego, jak długo nie próbuje uciekać – dodałem mocnym głosem. – Ale, sangre de Dios! – ryknął sierżant i przyłożył muszkiet do ramienia – on chce uciekać. Patrzcie! Lecz ja, jakby Gaspar Ruiz rzucił był czar na mnie, podbiłem muszkiet, a kula przeleciała gdzieś nad dachami. Sierżant postawił broń na ziemi i wytrzeszczył oczy. Mógł żołnierzom rozkazać strzelać, ale nie uczynił tego. A gdyby był to uczynił, to zdaje mi się, że wówczas by go nie usłuchano. Z nogami wspartymi o grube mury, obejmując żelazną kratę owłosionymi rękami, Gaspar siedział cicho. Przez jakiś czas nic się nie działo. Ale nagle zaświtało nam, że prostuje swe pochylone plecy i kurczy ramiona. Wargi jego wykrzywiły się ukazując zęby. A potem, ujrzeliśmy, jak kuta sztaba żelazna poczęła wyginać się powoli pod naporem tego ciśnienia. Słońce oświecało całą jego skręconą i nieruchomą postać. Na czoło wystąpiły mu krople potu niby rosa. Gdy patrzałem, jak sztaba wygina się, zauważyłem, że pod paznokciami wystąpiło mu nieco krwi. W końcu przystanął. Jakiś czas siedział zupełnie skręcony, potem zwiesił głowę i leniwie spojrzał na zwróconą do góry powierzchnię swych ogromnych dłoni. Zdawało się niemal, że zasnął. Nagle zerwał się i usiadł na parapecie w przeciwnym kierunku, a wsparłszy stopy bosych nóg o inną sztabę środkową, wygiął i tę, lecz w przeciwną stronę niż pierwszą. Tak wielka była jego siła, że tym razem uwolniła mnie od bolesnych moich myśli. Ale on wyglądał tak, jakby niczego nie dokonał. Pominąwszy zmianę pozycji, by móc użyć nóg, co wszystkich nas zaskoczyło swą nagłością, we wspomnieniu moim pozostało wrażenie nieruchomości. Ale sztaby były wygięte bardzo szeroko. Teraz mógł wyjść, gdyby zechciał; lecz on opuścił nogi do środka, spojrzał przez ramię i skinął na żołnierzy: – Podajcie wadę – rzekł. – Dam wszystkim pić. Usłuchano go. Przez chwilę zdawało mi się, że człowiek i dzbanek znikną zmiażdżeni impetem rozwścieczenia. Myślałem, że zębami ściągną go na dół. I rzeczywiście, nastąpił szturm, ale on trzymał dzbanek wysoko na piersi i tylko nogami odpierał atak tych nieszczęśliwców. Za każdym uderzeniem odbiegali w kąt wyjąc z bólu, a żołnierze patrzyli w okno i zanosili się od śmiechu. Wszyscy śmiali się trzymając się za boki, tylko sierżant zrzędził posępnie. Obawiał się, że więźniowie zbuntują się i wydostaną z aresztu, co dałoby zły przykład. Ale tego nie należało się obawiać, a ja sam stałem przy oknie z wyciągniętą szablą. Gdy wreszcie siła Gaspara Ruiza uspokoiła ich dostatecznie, przystępowali jeden po drugim, wyciągali szyję, przykładali usta do dzbanka, który tan osiłek nachylał im, trzymając go na kolanach z szczególnym wyrazem litości, przychylności i współczucia. Przyczyną tego wyglądu dobroczyńcy była oczywiście jego troska o to, by nie rozlewano wody, jak też jego siedząca pozycja na parapecie; bo jeżeli który z nich na dłużej przywarł ustami do brzegu dzbanka, mimo że Gaspar Ruiz poiwiedział: „ miałeś dosyć”, wówczas nie było nic z delikatności czy litości w kopnięciu, które odrzucało natręta, wyjącego i bezsilnego, daleko w głąb więzienia, gdzie powalił jeszcze dwu albo trzech innych, zanim sam upadł. Cisnęli się do niego bez przerwy, jakby chcieli studnię wypić do dna, zanim pójdą na śmierć; ale żołnierze tak się bawili systematycznością Gaspara Ruiza, że chętnie przynosili wodę pod okno. Gdy adiutant wyszedł po sjeście, było z powodu całej tej sprawy trochę krzyku, możecie być tego pewni. A co najgorsze, że generał, którego oczekiwaliśmy, w dniu tym nie przybył do twierdzy. Goście generała Santierry wyrażali zgodnie swe ubolewanie, że człowiek takiej siły cielesnej i cierpliwości nie został uratowany. – Moje wstawiennictwo nie uratowało go – rzekł generał. – Więźniowie zostali wyprowadzeni na stracenie na jakie pół gadziny przed zachodem słońca. Wbrew obawom sierżanta Gaspair Ruiz nie robił żadnych trudności. Nie potrzeba było jeźdźca z lassem, alby go obezwładnić, jakby był dzikim bykiem z prerii. Przypuszczam, że mając ręce wodne maszerował razem z innymi, którzy byli związani. Nie widziałem tego. Nie byłem przy tym. Skazano mię na areszt aa mieszanie się do służby wartowniczej przy więźniach. O zmroku, gdy smutny siedziałem w swej kwaterze, usłyszałem trzy salwy i pomyślałem sobie, że nigdy już nie usłyszę o Gasparze Ruizie. Zginął wraz z innymi. Mimo to dane nam było jeszcze słyszeć o nim, chociaż sierżant przechwalał się, że szablą ciął go w szyję, gdy pod stosem trupów, nieżywy czy konający, leżał twarzą do ziemi. Zrobił to, jak twierdził, dlatego, aby już na pewno uwolnić świat od tak niebezpiecznego zdrajcy. Muszę wyznać wam se?ores, że o tym silnym człowieku myślałem z wdzięcznością i pewnego rodzaju podziwem. Siły swojej używał rzetelnie, gdyż w sercu jego nie mieszkała dzikość, która odpowiadałaby jego sile cielesnej. V Gaspar Ruiz, który bez trudu mógł wyginać masywne kraty więzienne, został wraz z innymi wyprowadzony na masową egzekucję. „Każda kula ma swój cel”, powiada przysłowie. Cała wartość przysłów polega na ich trafnej i obrazowej wyrazistości. Ich moc przekonywająca opiera się na zdolności zadziwiania nas. Innymi słowy, zostajemy wyprowadzeni z równowagi i przekonani za pomocą pewnego rodzaju wstrząsu. Uderza nas forma – nie treść. Przysłowia są sztuką, tanią sztuką. Ogółem biorąc, nie są one prawdziwe; zdarza się nieraz, że są po prostu banalne, jak na przykład przysłowie: „Lepszy wróbel w garści, niż słowik na dachu”, lub „Na bezrybiu i rak ryba”; niektóre z przysłów są po prostu głupie, inne znów niemoralne. Jedno z nich, które zrodziło się w naiwnym sercu wielkiego ludu rosyjskiego: „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”, ma w sobie coś z pobożnego okrucieństwa i jest smętną odmianą powszechnego wyobrażenia o miłosiernym Bogu. Bo byłoby to najzupełniej nieodpowiednie zajęcie dla obrońcy biednych, uciśnionych i bezbronnych, gdyby na przykład skierował kulę w serce ojca. Gaspar Ruiz nie miał dzieci, nie miał żony i nie wiedział, co to miłość. Zapewne nie rozmawiał nigdy z żadną kobietą oprócz swej matki i starej sługi. Murzynki, której pomarszczona skóra nabrała koloru popiołu, a chude ciało zgięło się we dwoje ze starości. Jeśli która z kul, wystrzelonych z muszkietów na piętnaście kroków, przeznaczona była specjalnie dla serca Gaspara Ruiza, to wszystkie ominęły cel. Tylko jedna urwała mu kawałek ucha, inna zaś strzęp ciała na ramieniu. Czerwone i czyste słońce zapadało w ocean i ognistym wzrokiem patrzyło na ogromny wał Kordylierów, godnego świadka tego wspaniałego przygasania. Byłoby niezrozumiałe, gdyby patrzyło na podobnych do mrówek ludzi przy ich głupim, małoznacznym zajęciu, jakim jest zabijanie i mondowanie bliźnich z powodów, które pominąwszy że, ogółem biorąc, są dziecinne, są jeszcze niedostatecznie rozumiane. W każdym razie świeciło ono w plecy strzelającego oddziału i w twarze skazańców. Niektórzy padli na kolana, inni stali prosto, a nieliczni odwrócili głowy od linii podniesionych luf muszkietów. Gaspar Ruiz, najwyższy z nich wszystkich, stał prosto ze zwieszoną głową. Nisko stojące słońce oślepiło go nieco; on sam zaliczał siebie do nieżywych. Upadł po pierwszej salwie. Upadł, gdyż był przekonany, że nie żyje. Ciężko zwalił się na ziemię. Siła upadku zdziwiła go. „Widocznie nie jestem zabity” – pomyślał, gdy usłyszał, jak na odgłos komendy pluton egzekucyjny znów ładuje broń. I wówczas po raz pierwszy zaświtała w nim nadzieja ratunku. Wyciągnąwszy sztywno członki, leżał pod ciężarem dwu ciał, które zwaliły się na niego padając na krzyż. Gdy żołnierze dali trzecią salwę do prawie nieruchomego, stosu trupów, słońce znikło, a niemal w chwilę po ściemnieniu się oceanu noc zapadła na wybrzeża młodej republiki. Nad mrokiem nizin sterczały tylko ośnieżone szczyty Kordylierów, przez jakiś czas jeszcze karmazynowe i świecące. Przed powrotnym marszem do fortu żołnierze usiedli i poczęli palić. Sierżant, już z własnego popędu, przechadzał się z obnażoną szablą wzdłuż szeregu trupów. Był to człowiek ludziki, patrzał więc, czy gdzie nie zadrga kto lub nie poruszy się jeszcze, a czynił to w tym miłosiernym zamiarze, by, w razie gdyby które z ciał dawało choćby najsłabsze oznaki życia, przebić je ostrzem swego oręża. Ale żadne z nich nie dało mu sposobności do wprowadzenia w czyn tych litosnych intencji. Żaden muskuł nie drgnął, nawet potężne ramiona Gaspara Ruiza, który, zalany krwią swych sąsiadów, udawał zabitego i starał się wyglądać bardziej nieżywe niż wszyscy inni. Leżał twarzą do ziemi. Sierżant poznał go po jego kształtach, a że sam był człowiekiem małego wzrostu, patrzał z zazdrością i pogardą na tę wielką siłę, która tu leżała. Właśnie tego żołnierza nie znosił. Kierując się niejasną niechęcią wymierzył Gasparowi Ruizowi potężne cięcie w kark, może także i w tym mglisto uświadamianym sobie celu, by upewnić się o śmierci tego silnego człowieka, jak gdyby jego potężne ciało miało moc oprzeć się kulom. Gdyż sierżant nie wątpił, że Gaspar Ruiz został wielokrotnie podziurawiony kulami. Potem poszedł dalej, a po chwili odmaszerował wraz ze swymi ludźmi pozostawiając ciała krukom i sępom. Gaspar Ruiz powstrzymał się od krzyku, chociaż zdawało mu się, że naraz odrąbano mu głowę; gdy się ściemniło, zrzucił z siebie trupy, które uciskały go swym ciężarem, i na czworakach wypełznął na równinę. Gdy jak ranny zwierz napił się w płytkim potoku do syta, wstał i chwiejąc się począł iść, z pustką w głowie i bez celu, jakby zabłąkany wśród gwiazd jasnej nocy. Wtem zdało mu się, że jakby z ziemi wyrósł przed mim mały domek. Potykając się wszedł do przedsionka i począł pięściami bić w drzwi. Z wnętrza nie wydostawał się ani jeden promyk. Gaspar Ruiz mógł był przypuszczać, że mieszkańcy uciekli, jak tylu innych z sąsiednich domów, gdyby nie głośne obelgi będące odpowiedzią na jego stukanie. W stanie gorączkowego osłabienia, w jakim się znajdował, ów gniewny krzyk wydawał mu się złudzeniem, jakby dalszym ciągiem piekielnego snu o niespodziewanym skazaniu na śmierć, o pragnieniu, jakie cierpiał, o salwach, które dano doń z odległości piętnastu (kroków, o swej głowie, nieomal odrąbanej. – Otwórzcie drzwi! – krzyknął. – Otwórzcie, w imię Boże! Rozsierdzony głos odskrzeczał mu z środka: – Wejdź, wejdź. Dom ten do was należy. Cały kraj do was należy. Wejdź i zabierz go sobie. – Na miłość boską – wyszeptał Gaspar Ruiz. – Czy cały kraj nie należy do was, patriotów? – skrzeczał dalej głos po drugiej stronie drzwi. – Nie jesteś patriotą? Gaspar Ruiz nie wiedział tego. – Jestem ranny – rzekł bezwolnie. Wewnątrz wszystko ucichło. Gaspar Ruiz stracił nadzieję, by go wpuszczono, i położył się w przedsionku tuż pod progiem. Było mu najzupełniej obojętne, co się z nim teraz stanie. Cała jego świadomość zdawała się koncentrować w karku, gdzie odczuwał straszliwy ból. Jego obojętność na to, jaki los go spotka, była szczera. Dniało już, gdy ocknął się z gorączkowego półsnu; drzwi, do których pukał w nocy, były szeroko otwarte, a jakaś dziewczyna z rozłożonymi rękami stała w nich opierając się o odrzwia. Gaspar Ruiz leżał na wznak i patrzał na nią. Twarz jej była blada, ale oczy głębokie i ciemne; włosy jej opadały czerniąc się jak heban przy białych policzkach, a usta były pełne i czerwone. Za nią widać było inną głowę z długimi, siwymi włosami i chudą, starą twarzą oraz parę rąk, bojaźliwie przytulonych do podbródka. VI – Znałem tych ludzi z widzenia – opowiadał generał Santierra swoim gościom przy stole. – Mam na myśli ludzi, u których Gaspar Ruiz znalazł schronienie. Ojciec był starym Hiszpanem, człowiekiem zasobnym, lecz zrujnowanym przez rewolucję. Jego posiadłości, dom w mieście, pieniądze i wszystko, co posiadał, skonfiskowano proklamacją, gdyż był nieprzejednanym wrogiem naszej niepodległości. Ongiś piastował wielce wpływowe stanowisko w radzie wicekróla, teraz nie miał znaczenia większego niż jego właśni niewolnicy murzyńscy, których nasza sławna rewolucja uczyniła wolnymi. Nie miał nawet środków, by uciec z kraju, jak to czynili inni Hiszpanie. Zapewne w czasie swej włóczęgi, pozbawiony mienia i ogniska domowego, obarczony jedynie życiem, które pozostawiła mu łaskawość Rządu Prowizorycznego, wszedł pod ten zmurszały dach, pokryty starą dachówką. Było to miejsce ustronne. Zdawało się, że nawet psa tu nie było. Dach był dziurawy, jakby przebiła go jedna albo dwie kule armatnie, a drewniane okiennice były grube i przez cały czas szczelnie zamknięte. Droga moja wiodła nieraz ścieżką obok tego nędznego rancho. Co wieczór jeździłem z fortu do miasta, by wzdychać pod oknami pewnej damy, w której się wtenczas kochałem. Gdy się jest młodym, rozumiecie... Była ona dobrą patriotką, możecie mi dać wiarę. Caballeros, wierzcie mi lub nie, w tych czasach namiętności polityczne tak górowały nad wszystkim, że nie mogę wyobrazić sobie, bym mógł poddać się czarom kobiety o rojalistycznych przekonaniach! Szept wesołego niedowierzania, obiegający stół, przerwał generałowi, który tymczasem gładził poważnie swą siwą brodę. – Se?ores – zapewniał – rojalista był potworem dla naszych przeczulonych uczuć. Powiadam wam to, byście mnie nie podejrzewali o choćby najmniejszą słabość dla córki starego rojalisty. Poza tym uczucia moje, jak wiecie, zwracały się w innym kierunku. Lecz nie mogłem jej nie zauważyć w tych rzadkich wypadkach, gdy drzwi frontowe były otwarte, a ona stała w przedsionku. Musicie wiedzieć, że ów stary rojalista był człowiekiem zupełnie obłąkanym. Niepowodzenie polityczne, całkowity upadek i ruina zmąciły mu umysł. Aby pokazać pogardę dla wszystkiego, co my, patrioci, moglibyśmy zrobić, udawał śmiech, gdy go uwięziono, gdy skonfiskowano jego dobra, gdy spalono jego domy, gdy wreszcie on i jago kobiety skazani zostali na nędzę. Zwyczaj śmiania się tak się w nim zakorzenił, że poczynał śmiać się i krzyczeć, ilekroć ujrzał kogoś nieznajomego. Tak wyglądało jego obłąkanie. Ja nie dbałem, oczywiście, o wrzaski wariata kierując się uczuciem przewagi, jakie dało nam, Amerykanom, powodzenie naszej sprawy. Myślę, że pogardzałem nim rzeczywiście, gdyż był to stary Kastylijczyk, urodzony w Hiszpanii, i rojalista. Me były to z pewnością powody, dla których wolno mi było człowieka tego lekceważyć. Ale urodzeni Hiszpanie przez całe wieki okazywali wzgardę nam, Amerykanom, ludziom równie dobrego pochodzenia jak oni sami, i to jedynie dlatego, że byliśmy czymś, co oni nazywali kolonistami. Byliśmy upokorzeni, i naszą niższość pod dym względem społecznym dawano nam odczuć. Teraz na nas przyszła kolej. Słuszne więc było, że my, patrioci, okazywaliśmy obecnie te same uczucia; dlatego też ja, jako młody patriota, syn patrioty, pogardzałem starym Hiszpanem, a pogardzając nim lekceważyłem oczywiście jego wrzaski, chociaż nie były mi one do smaku. Inni nie byliby zapewne tak względni. Zaczynał zazwyczaj głośnym krzykiem: „Widzę patriotę! Jeszcze jeden!”, gdy byłem jeszcze daleko od domu. Ton jego bezsensownych łajań, przeplatanych wybuchami śmiechu, był czasami przejmująco ostry, czasem zaś głęboki. Wszystko to razem było zupełnie wariackie; lecz ja uważałem za uwłaczające mej godności, by zatrzymać konia choć na chwilę lub przynajmniej spojrzeć na dom, jak gdyby obelżywe wrzaski tego człowieka, rzucane z przedsionka, obchodziły mnie mniej od warczenia jakiegoś kundla. Przejeżdżałem mimo zachowując zawsze wyraz dumnej obojętności na twarzy. Niewątpliwie było to bardzo dostojnie, ale lepiej byłbym uczynił, gdybym miał oczy otwarte. Żołnierz w czasie wojny nigdy nie powinien mniemać, że jest kiedykolwiek poza służbą, szczególnie gdy chodzi o rewolucję, kiedy nieprzyjaciel nie stoi przed drzwiami, ale żyje niejako w twoim własnym domu. W takich czasach żarliwa namiętność przekonań przechodzi w nienawiść i rozluźnia więzy honoru i humanitarności u wielu mężczyzn, a delikatności i lękliwości u niejednej kobiety. Te zaś, gdy raz odrzucą wstydliwość i skromność właściwe ich płci, stają się, dzięki żywości swej inteligencji i gwałtowności swej bezlitosnej żądzy odwetu, niebezpieczniejsze od całego wojska zbrojnych olbrzymów. Głos generała zabrzmiał donośniej, a wielka jego ręka dwukrotnie przesunęła się po siwej brodzie z wyrazem dostojnego spokoju. – Si, se?ores! Kobiety umieją wznieść się na tafcie wyżyny poświęcenia, jakie niedostępne są nam, mężczyznom, albo spaść na samo dno poniżenia, niepojęte dla naszych męskich przesądów. Mówię o wyjątkowych kobietach, rozumiecie. Wówczas jeden z gości zauważył, że nie spotkał kobiety, która by nie była zdolna do niesłychanego roz-wioju wówczas, gdy uczucia jej zostały z pewnych powodów wciągnięte w grę. „Ta wyższość w bezwzględności, czym górują nad nami – zakończył – czyni je bardziej interesującą częścią ludzkości.” Generał, który do dygresji tej odniósł się poważnie, uprzejmie skinął głową. – Si, si. Z pewnych powodów, być może... Są one w stanie sprowadzić całą masę nieszczęść w sposób najzupełniej nieoczekiwany. Bo któż mógłby był przypuścić, że ta dziewczyna, córka zrujnowanego rojalisty, który życie swe zawdzięczał tylko pogardzie nieprzyjaciół, będzie mogła szerzyć śmierć i spustoszenie w dwu kwitnących, prowincjach, a jeszcze w godzinie Zwycięstwa da przywódcom rewolucji tyle przyczyn do poważnych obaw! Tu przerwał, aby dziwność tego faktu przeniknęła nas do głębi. – Śmierć i spustoszenie? – szepnął ktoś zdziwiony. – To dziwne! Stary generał rzucił okiem w tym kierunku, skąd doszedł go szept, po czym ciągnął dalej: – Tak. Tak jest: Wojnę – nieszczęście. Ale sposoby, do jakich uciekła się, by móc sprawić tę rzeź u południowych naszych granic, wydają się mnie, który ją znałem i rozmawiałem z nią, jeszcze bardziej dziwne. Zdarzenie to wywarło na mój umysł szczególnie głębokie wrażenie, którego całe późniejsze życie, przeszło pięćdziesiąt lat, zatrzeć nie mogło. Obejrzał się dokoła, jakby chciał się upewnić, że słuchamy go z uwagą, i zniżonym głosem mówił dalej: – Jestem, jak wiadomo, republikaninem, synem oswobodziciela – oświadczył. – Moja nieporównana matka, Panie świeć nad jej duszą, była Francuzką i córką zapalonego republikanina. Będąc jeszcze chłopcem biłem się za wolność, zawsze wierzyłem w równość łudzi, a że wszyscy są braćmi, to zdaniem moim, jest jeszcze pewniejsze. Lecz przyjrzyjcie się ich okrutnej nienawiści, do jakiej zdolni są w swych zwadach. A cóż na świecie jest bardziej okrutnego nad zwadę braterską? Brak wszelkiego cynizmu wykluczał skłonność do traktowania z uśmiechem tego poglądu na świat. Przeciwnie, brzmiał w tym ton melancholii, naturalnej u człowieka w gruncie rzeczy łagodnego, który z obowiązku, z przekonania i z konieczności brał udział w aktach, bezlitosnego gwałtu. Generał widział niemało z morderczej zwady braterskiej. – Oczywiście. Braterstwo ich nie ulegało wątpliwości – obstawał. – Wszyscy ludzie są braćmi i jako tacy zbyt wiele wiedzą jeden o drugim. Ale – tu czarne oczy w sędziwej, patriarchalnej, białej jak srebro głowie starca poczęły mrugać wesoło – jeśli my wszyscy jesteśmy braćmi, to nie wszystkie kobiety są naszymi siostrami. Jeden z młodszych gości wyraził szeptem swoje zadowolenie z tego powodu. Ale generał ciągnął dalej ostrożnie i poważnie. – Są one tak różne! Bajka o królu, który wybrał młodą żebraczkę, by z nią dzielić tron, jest może bardzo piękna, o ile wyraża zapatrywanie mężczyzn na nas samych i na miłość. Ale to, że młoda dziewczyna, znana ze swej piękności i niedawno jeszcze podziwiana przez wszystkich na balach w pałacu wicekróla, oddaje rękę jakiemuś guasso, zwykłemu chłopu, to nie da się połączyć z naszymi wyobrażeniami o kobietach i ich miłości. Jest to szaleństwo; a jednak tak się stało. Lecz przyznać trzeba, że w tym wypadku było to szaleństwo nienawiści – nie miłości! Wypowiedziawszy to usprawiedliwienie w duchu rycerskiej sprawiedliwości, generał zamilkł na chwilę. – Prawie co dzień przejeżdżałem mimo tego domu – rozpoczął na nowo – gdy się to działo wewnątrz niego. Ale jak się to stało, tego nie pojmie rozum żadnego mężczyzny. Jej rozpacz musiała być bezgraniczna, a Gaspar Ruiz był pojętnym uczniem, tak jak przedtem był posłusznym żołnierzem. Jego siła fizyczna podobna była do ogromnego kamienia leżącego na ziemi i czekającego na rękę, która go podniesie i rzuci tu albo tam. Rzecz jasna, że dzieje swe opowiedział ludziom, którzy w potrzebie dali mu schronienie. A pomocy potrzebował nieodzownie. Rana nie była niebezpieczna, ale za to życie jego było w niebezpieczeństwie. Ponieważ starego rojalistę opanowało w zupełności jego roześmiane obłąkanie, obie kobiety urządziły dla rannego kryjówkę w jednej z szop stojących w sadzie za domem. Szopa ta, dostateczna ilość świeżej wody, gdy miał gorączkę, i parę słów współczucia, to wszystko, co mu dać mogły. Przypuszczam, że miał udział i w żywności, jaką posiadali. Ale było tego bardzo niewiele; garść prażonego ziarna, może jaka potrawa z fasoli albo kawałek chleba i parę fig. W taką nędzę wpadli ci dumni i ongiś bogaci ludzie. VII Przypuszczania generała Santierry były słuszne. Tak dosłownie wyglądała pomoc, jaką Gaspar Ruiz, chłop z Chłopa, otrzymał od rojalistycznej rodziny, której córka otwarła drzwi mizernego ich schronienia, by przyjąć tę ostateczną niedolę. Posępna stanowczość dała jej moc nad szaleństwem ojca i drżącym zmieszaniem matki. Z progu zapytała nieznajomego: – Kto cię zranił? – Żołnierze, se?ora – odpowiedział Gaspar Ruiz słabym głosem. – Patrioci? – Si. – Dlaczego? – Dezenter – wyrzęzał i oparł się o mur, gdy jej czarne oczy patrzyły nań badawczo. – Zostawili mnie jako nieżywego, tam na górze. Zaprowadziła go przez dom do małej szopy z gliny i sitowia, ukrytej w wysokiej trawie zarośniętego sadu. Tu upadł w rogu na wiązkę słomy kukurydzianej i odetchnął głęboko. – Nikt tu nie będzie ciebie szukać – rzekła spoglądając na niego. – Do nas nikt się nie zbliża. Nas także ludzie zostawili tutaj jako umarłych. Przewracał się niespokojnie na suchej słomie, a z powodu bólu w karku jęczał nieprzytomnie. – Jeszcze pokażę kiedyś Estabanowi, że żyję – mruczał. Pomoc przyjmował w milczeniu, i tak przeszło wiele dni cierpienia. Ilekroć ona zjawiała się w szopie, przynosiło mu to ulgę i łączyło się z gorączkowymi snami o aniołach, odwiedzających jego kryjówkę; bo Gasparowi Ruizowi znane były tajniki jego religii, a od księdza w swej wsi nauczył się nawet trochę pisać i czytać. Oczekiwał jej z niecierpliwością i z przejmującym smutkiem patrzał jak wychodzi z czarnej szopy i ginie w oślepiającym blasku słonecznym. Gdy leżał powalony niemocą, przekonał się, że zamknąwszy oczy może z niebywałą dokładnością uzmysłowić sobie jej twarz. To nowoodkryte uzdolnienie osładzało mu długie godziny samotności w czasie rekonwalescencji. Później, gdy począł odzyskiwać siłę, wlókł się o zmroku z szopy do domu i siadał na progu drzwi do ogrodu. W jednym z pokojów przechadzał się nieustannie obłąkany ojciec, mówił do siebie i wybuchał krótkim i nagłym śmiechem. W przejściu siadywała na fotelu matka, wzdychając i jęcząc. Córka, w prostym i zniszczonym ubraniu, z Wadą, wychudłą twarzą, którą do połowy zakrywała gruba manta, stała wsparta o odrzwia. Gaspar Ruiz kładł łokcie na kolanach, rękami podpierał głowę i cicho rozmawiał z obydwoma kobietami. Wspólna nędza opuszczenia sprawiła, że podkreślanie różnic społecznych wyglądałoby tu na gorzką ironię. Gaspar Rudz rozumiał to w swej prostocie. Wskutek tego, że był u rojalistów w niewoli, mógł im udzielić wiadomości o osobach, które znał. Opisywał ich wygląd, a gdy opowiadał dzieje bitwy, w której został powtórnie pogmany, obydwie kobiety biadały nad upadkiem ich sprawy i ruiną ich tajemnych nadziei. On nie skłaniał sią ku żadnej z partii, czuł jednak szczególne przywiązanie do młodej dziewczyny. Pragnąc okazać się godnym jej łaskawości, przechwalał się nieco swą siłą fizyczną. Nie mógł się chełpić czym innym. Ponieważ z powodu tej właściwości towarzysze traktowali go z wielkim uszanowaniem, powiedział, że był czymś w rodzaju sierżanta, tak w obozie, jak i w polu. – Mogłem zawsze zebrać tylu, ilu tylko chciałem, aby poszli za mną, se?orita. Mnie powinni byli właściwie zrobić oficerem, bo umiem czytać i pisać. Stara milcząca dama wydawała od czasu do czasu jękliwe westchnienia; obłąkany ojciec szeptał coś do siebie krążąc po przestronnej izbie; a Gaspar Ruiz podnosił chwilami oczy i patrzał na córkę tych ludzi. Patrzał aa nią z ciekawością, ponieważ żyła, ale także z tym uczuciem poufałości i trwogi, z jakim patrzał w kościele na (bezduszne i potężne posągi świętych, których pomocy wzywał w niebezpieczeństwach i potrzebach. A jego potrzeba była wielka. Nie mógł wiecznie kryć się w sadzie. Również wiedział dobrze, że nie ujdzie w jakimkolwiek kierunku nawet pół dnia, by nie natknąć się na jeden z przeciągających po kraju patroli kawaleryjskich i nie dostać się do tego lub owego obozu, gdzie zbierała się armia patriotyczna, przeznaczona do oswobodzenia Peru. Tam w końcu poznano by w nim Gaspara Ruiza – dezertera do rojalistów – i tym razem niewątpliwie rozstrzelano by go już skutecznie. Nigdzie, na całym świecie, nie było miejsca dla niewinnego Gaspara Ruiza. Gdy myślał o tym, prostą jego duszę napełniała posępność i żądza zemsty czarna jak noc. Siłą zrobiono go żołnierzem. Nie miał ochoty nim być. Ale był żołnierzem dobrym, jak był dobrym synem, gdyż odznaczał się posłuszeństwem i siłą. Teraz jednak dla obu tych cnót nie miał zastosowania. Zabrano go rodzicom, a żołnierzem nie mógł już być, przynajmniej dobrym żołnierzem. Nikt nie chciał słuchać jego wyjaśnień. Co za niesprawiedliwość? Co za niesprawiedliwość! I ponurym szeptem opowiadał po raz dwudziesty dzieje swego pierwszego i drugiego pojmania. Potem podnosił oczy i mówił do milczącej dziewczyny na progu: – Si, se?orita – przemawiał z głębokim westchnieniem – niesprawiedliwość sprawiła, że biedny oddech mej piersi jest zupełnie niepotrzebny, mnie i wszystkim innym. I wszystko mi jedno, kto mi go odbierze. Pewnego wieczora, gdy zwierzał się z trosk swej zbolałej duszy, ona raczyła mu powiedzieć, że gdyby była mężczyzną, nie uważałaby żadnego istnienia ludzkiego, które ma możność zemścić się, za bezwartościowe. Zdawało się, że mówi do siebie. Głos jej był cichy. On pił te delikatne, nieomal uśpione dźwięki z uczuciem niesłychanego zachwytu, jakby rozgrzewały jego pierś niby haust szlachetnego wina. – Prawda, se?orita – rzekł i powoli zwrócił ku niej twarz. – Jest jeszcze Estaban; muszę pokazać mu, że mimo wszystko nie umarłem jeszcze. Bełkotanie obłąkanego ojca dawno już umilkło, a wzdychająca matka odeszła do jednego z pustych pokojów. Wszystko, wewnątrz i zewnątrz, było równie ciche w jasnym jak w dzień świetle księżyca, które zalewało zapuszczony sad, pełen atramentowych cieni. Gaspar Ruiz zobaczył, że do?a Erminia patrzy na niego czarnymi oczyma. – Ach, sierżant – szepnęła pogardliwie. – Dlaczego? Przecież zranił mnie szablą – zaprotestował, zmieszany pogardą, która, zdawało się, sinym blaskiem zajaśniała na jej bladej twarzy. Ona uderzyła go wzrokiem. Moc jej woli, aby ją zrozumiano, była tak wielka, że obudziła w nim zdolność pojęcia rzeczy niewypowiedzianych. – Czegóż innego oczekujecie ode mnie? – zawołał jakby w nagłej rozpaczy. – Czy mam moc, by uczynić coś więcej? Czy jestem generałem, za którym stoi armia? Ja, biedny grzesznik, którym ostatecznie pogardzacie i wy nawet. VIII – Se?ores – opowiadał generał swym gościom – chociaż myśli moje były wówczas zajęte miłością i dlatego pełne były radości, jednak na widok tego domu zawsze czułem się nieswojo, szczególnie, gdy świecił księżyc, a zamknięte okiennice i osamotnienie opuszczenia nadawały wszystkiemu wygląd ponury. Mimo to zawsze jeździłem tym wąwozem, gdyż droga była tędy krótsza. Obłąkany rajalista wykrzykiwał i śmiał się do mnie ku zupełnemu swemu zadowoleniu; ale po pewnym czasie, jakby znużony moją obojętnością, przestał pokazywać się w przedsionku. Jak mu wytłumaczono, by dał pokój, nie wiem. W każdym razie, gdy w domu był Gaspar Ruiz, nietrudno było powstrzymać go od tego siłą. Był to jeden z punktów ich polityki nakazującej unikać wszystkiego, co mogłoby mnie drażnić. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Chociaż byłem pod czarem najświetniejszych oczu w całym Chile, mimo to p o tygodniu lufo w tym mniej więcej czasie zauważyłem nieobecność starego. Minęło jeszcze kilka dni. Zacząłem przypuszczać, że stary rojalista przeniósł się gdzie indziej. Lecz pewnego wieczora, gdy śpieszyłem do miasta, znów zauważyłem kogoś w przedsionku. Me był to obłąkany, lecz dziewczyna. Stała wsparta o jeden z drewnianych słupów, wysoka i blada, z oczyma zapadniętymi głęboko z powodu niedostatku i przejść. Ostro spojrzałem na nią, na co odpowiedziała spojrzeniem dziwnie badawczym. Potem, gdy przejechałem obok domu i odwróciłem głowę, zdobyła się widocznie na odwagę i niedwuznacznie skinęła na mnie. Usłuchałem wezwania, se?ores, nie myśląc o tym nawet, takie było moje zdumienie. Zwiększyło się ono jeszcze, gdy usłyszałem, co mi miała do powiedzenia. Zaczęła, dziękując mi za moją względność, jaką okazałem dla choroby jej ojca, tak że wstydziłem się sam siebie. Chciałem okazać pogardę, nie względność. Każde słowo musiało palić jej usta, lecz ani na chwilę nie straciła szlachetnej i melancholijnej dostojności, która wbrew mej woli napełniała mnie uszanowaniem. Se?ores, nie jesteśmy dla kobiet współzawodnikami. Ale ledwie uszom wierzyłem, gdy zaczęła swą opowieść. „Opatrzność – skończyła – uratowała, jak się zdaje, życie tego pokrzywdzonego żołnierza, który teraz powierza się memu honorowi caballera i memu współczuciu dla jego cierpienia.” – Pokrzywdzony – zauważyłem chłodno – i ja tak myślę; a pani przygarnęła wroga swej sprawy. – To był biedny chrześcijanin, wołający u naszych drzwi o pomoc w imię Boże, se?or – odpowiedziała prosto. Zacząłem ją podziwiać. – Gdzież jest on teraz? – zapytałem sztywno. Lecz na to pytanie nie chciała mi odpowiedzieć. Z niebywałą znajomością rzeczy i prawie nienawistną delikatnością potrafiła przypomnieć mi, że nie udało mi się uratować życia więźniów z wartowni, przy czym jednak nie dotknęła mej próżności. Wiedziała, oczywiście, o wszystkim. „Gaspar Ruiz – rzekła – prosi mnie, bym mu wyjednał glejt do sarniego generała San Martina. Chce on naczelnemu wodzowi złożyć ważne zeznania.” Por Dios, se?ores, to wszystko dała mi połknąć, podarjąc się tylko za wyrazicielkę tego biedaka. „Jako ofiara niesprawiedliwości -rzekła – spodziewa się on znaleźć u mnie tyle wspaniałomyślności, co u rojalistycznej rodziny, która dała mu schronienie.” Ha! To było zręcznie i górnie powiedziane do takiego gołowąsa jak ja. Wydała mi się wielkoduszna. Niestety! była tylko nieprzejednana. W końcu odjechałem, niesłychanie do sprawy zapalony, nie zażądawszy nawet widzenia się z Gasparem, który – byłem tego pewien – ukrywał się w domu. Gdy zacząłem myśleć o tym spokojnie, dostrzegłem pewne trudności, i nie miałem dość zaufania do siebie, że zdołam im sprostać. Nie było łatwe przyjść do naczelnego wodza z taką sprawą. Obawiałem się, że się to nie uda. Doszedłem wreszcie do przekonania, że lepiej będzie przedstawić całą sprawę generałowi dywizji nazwiskiem Robles, przyjacielowi mej rodziny, który niedawno temu mianowiał był mnie swym adiutantem. Ten bez ceremonii wziął mi natychmiast całą sprawę z rąk. – W domu, oczywiście, że jest w domu – rzekł lekceważąco. – Powinieneś pan był wyciągnąć szablę, wejść do środka i zażądać poddania się, zamiast gruchać w przedsionku z rojalistką. Tych ludzi dawno już powinno się było przepędzać. Kto wie, ilu szpiegów ukrywali w samym środku naszego obozu. Glejt do naczelnego wodza! Taki hultaj! Ha-ha! A my go dziś w nocy złapiemy i potem pokaże się bez glejtu, co ma tak ważnego do powiedzenia. Ha-ha-ha! Generał Robles, pokój jego duszy, był to człowiek niski, groby, o okrągłych, spokojnych oczach, gwałtowny i jowialny. Widząc, że się stropiłam, dodał: – Chodź, chodź, chico. Ręczę ci za jego życie, jeśli nie będzie stawiać oporu. A to nie jest prawdopodobne. Nie będziemy przecież gubić dobrego żołnierza, jeśli da się tego uniknąć. Powiem ci coś! Ciekaw jestem tego twojego silnego człowieka. Aż generała potrzeba temu picaro – dobrze, będzie mówił z generałem. Ha-ha! Sam będę przy tej obławie! A ty, oczywiście, pójdziesz ze mną. Wykonano to jeszcze tej samej nocy. Wczesnym wieczorem cicho otoczono dom i sad. Nieco później generał i ja opuściliśmy bal, na którym byliśmy w mieście, i pojechaliśmy lekkim galopem. W niewielkiej odległości od domu zsiedliśmy z koni, którymi zajął się konny ordynans. Cichy gwizd ostrzegł ludzi rozstawionych dookoła wąwozu, po, czym ostrożnie poszliśmy w kierunku przedsionka. Dom, zamknięty na siedem spustów, wyglądał pusto w świetle księżyca. Generał zapukał do drzwi. Po chwili głos kobiecy zapytał: „Kto tam?” Mój szef mocno mnie szturchnął. Oddychałem ciężko. – To ja, porucznik Santierra – wyjąkałem, jakby mię coś dusiło. – Proszę otworzyć! Drzwi otwarły się powoli. Dziewczyna trzymała w ręku świecę, a zobaczywszy za mną kogoś drugiego poczęła powoli cofać się przed nami osłaniając światło ręką. Jej nieporuszona blada twarz wyglądała upiornie. Szedłem za generałem Roblesem. Jej oczy wpiły się we mnie, a ja zrobiłem za plecami mego szefa gest bezradności, próbując równocześnie nadać twarzy uspokajający wyraz. Nikt z nas trojga nie wydał nawet głosu. Znaleźliśmy się w pokoju o pustych ścianach i niezasłanej niczym podłodze. Stał tu prosty stół i parę stołków, nic ponadto. Gdyśmy się zjawili, stara kobieta z rozpuszczonymi, siwymi włosami poczęła załamywać ręce. Donośny śmiech rozlegał się dziwnie niesamowicie po pustym domu. W tej chwili stara spróbowała się wymknąć wymijając nas. – Nikomu nie wolno opuszczać pokoju – rzekł do mnie generał Robles. Zamknąłem drzwi i usłyszałem, jak klamka zapadła. Teraz dochodził nas tylko przytłumiony odgłos śmiechu. Lecz zanim w pokoju tym zdołano coś powiedzieć, usłyszałem ku memu zdumieniu huk dalekiego grzmotu. Wchodząc do domu miałem wyraźny obraz cudownej, jasnej nocy księżycowej, bez śladu chmurki na niebie. Nie wierzyłem własnym uszom. Wysłany wcześnie do szkół, nie mogłem zapoznać się z najbardziej zatrważającym zjawiskiem przyrody w mej ojczyźnie. Z niesłychanym zdumieniem zauważyłem wyraz przerażenia w oczach mojego szefa. Nagle uczułem zawrót głowy. Generał ciężko podszedł ku mnie kołysząc się na nogach, dziewczyna, zdawało się, chwieje się na środku pokoju, świeca wypadła jej z rąk i światło zgasło. Przeraźliwy krzyk starej: „Misericordia!” przeszył moje uszy. W nieprzejrzanej ciemności pokoju słyszałem, jak tynk odrywa się od ścian i spada na podłogę. Szczęście, że nie było powały. Gdy uchwyciłem się klamki u drzwi, usłyszałem, że nad moją głową ustał zgrzyt dachówek. Wstrząśnienie ustało. – Wyjść z domu! Drzwi! Uciekaj, Santieri-a! Uciekaj! – ryczał generał. Wiecie, se?ores, że w naszym kraju nawet najdzielniejsi nie wstydzą się strachu, jaki rzuca trzęsienie ziemi na wszystkie zmysły ludzkie. Nigdy nie można się do tego przyzwyczaić. Doświadczenie powiększa tylko moc tego potwornego przerażenia. Było to moje pierwsze trzęsienie ziemi, byłem więc najspokojniejszy z nich wszystkich. Zrozumiałem, iż trzask na dworze powstał stąd, że runął przedsionek wraz z drewnianymi słupami i podcieniem z dachówek. Najbliższe wstrząśnienie zwali zapewne cały dom. Huk jakby pioruna znów się zbliżał. Generał biegał dokoła pokoju, chcąc zapewne znaleźć drzwi. Krzyczał przy tym tak, jakby chciał się drapać po ścianach, a słyszałem wyraźnie, że wzywał imiona kilku świętych. – Wyjść, wyjść! Santierra! – wołał. Tylko głosu dziewczyny nie mogłem dosłyszeć. – Generale – zawołałem – nie mogę otworzyć drzwi! Musiano nas zamknąć. Nie poznałem jego głosu w potoku przekleństw i błagań, jakimi sypał. Se?ores, znam wielu w mej ojczyźnie, szczególnie w prowincjach najwięcej trzęsieniem ziemi nawiedzanych, którzy nie będą jeść ani spać, ni modlić się, a nawet nie siądą do kart przy zamkniętych drzwiach. Niebezpieczeństwo nie polega na tym, że brak jest czasu, lecz na tym, że wskutek przesunięcia ścian nie podobna żadną miarą otworzyć drzwi. To właśnie nam się przydarzyło. Zostaliśmy schwytani w pułapkę i znikąd nie mogliśmy spodziewać się pomocy. Bo nie ma w tym kraju nikogo, kto by zechciał wejść do domu w czasie trzęsienia ziemi. Nie było nikogo – wyjąwszy jednego: Gaspara Ruiza. Wybiegł z jakiegoś zakamarka, w którym się krył w ogrodzie, i począł wspinać się po zwalonych słupach przedsionka. Pośród straszliwego huku podziemnego, zwiastującego zniszczenie, usłyszałem potężny głos, wołający to słowo piersiami olbrzyma: „Erminia!” Trzęsienie ziemi jest wielkim niwelatorem wszelkich różnic. Zebrałem całą moją wolę, by oprzeć się grozie tej chwili. „Ona jest tu!”, odkrzyknąłem. Ryk wściekłego , dzikiego zwierzęcia odpowiedział mi – podczas gdy głowa moja chwiała się, odwaga opuściła mnie, a z przerażenia pot strumieniem zalewał mi oczy. Miał dość siły, by podnieść jeden z ciężkich słupów przedsionka. Trzymając go pod pachą jak lancę, lecz obydwoma rękami, z siłą tarana uderzał nim jak szalony w chwiejący się dom, wysadził drzwi i z głową naprzód wpadł na nasze rozciągnięte ciała. Ja i generał zerwaliśmy się z ziemi i razem wypadliśmy nie oglądając się nawet, aż przebiegliśmy drogę. Wtenczas dopiero, wsparłszy się jeden o drugiego, spojrzeliśmy na dom, który nagle zmienił się w bezkształtną kupę gruzu, lecz już za plecami człowieka idącego ku nam i niosącego na rękach ciało kobiety. Jej długie włosy spadały mu aż do nóg. Nabożnie położył ją na chwiejącej się ziemi, a światło księżycowe padało na jej zamknięte oczy. Se?ores, z trudem zdołaliśmy dosiąść koni. Nasze rumaki rzucały się jak szalone, lecz trzymali je żołnierze, którzy przybiegli ze wszystkich stron. Nikt nie myślał teraz o chwytaniu Gaspara Ruiza. Oczy ludzi i zwierząt świeciły dzikim blaskiem. Mój generał przystąpił do Gaspara Ruiza, który stał nad dziewczyną bez ruchu jak posąg i pozwalał się targać za ramiona nie odrywając wzroku ani na chwilę od jej oblicza. – Que guape! – wrzasnął mu generał w ucho. – Jesteś najdzielniejszym człowiekiem na świecie. Urattowałeś mi życie. Jestem generał Robles. Przyjdź do mej kwatery, jeśli Bóg pozwoli. doczekać jutrzejszego dnia. Nie on nie drgnął, jakby ogłuchł, nieczuły i obojętny. Odjechaliśmy do miasta zatroskani o naszych bliskich i przyjaciół, o których losie ledwie ważyliśmy się myśleć. Żołnierze biegli obok naszych koni. Zapomniano o wszystkim wobec ogromu katastrofy, która dotknęła cały kraj. Gaspar Ruiz zobaczył, że dziewczyna otwiera oczy. Wzniesienie jej powiek jakby obudziło go z odrętwienia. Byli sami – przerażone i rozpaczliwe krzyki bezdomnych napełniały przestrzeń dalekiego i rozległego wybrzeża i jako szept docierały do samotności tych dwojga. Szybko podniosła się u jego nóg, rzucając trwożne spojrzenia na wszystkie strony. – Co się stało? – zawołała półgłosem, patrząc w jego twarz. – Gdzie jestem? On smutno zwiesił głowę nie mówiąc ani słowa. – Kto ty jesteś? Powoli ukląkł przed nią i dotknął brzegu jej grubej sukna z czarnej bai. – Twój niewolnik – rzekł. Teraz ujrzała kupę gruzu, która była ongiś jej domem, zasnutą obecnie chmurą pyłu. – Ach! – zawołała przyciskając rękę do czoła. – Wyniosłem cię stamtąd – wyszeptał u jej nóg. – A oni? – zapytała z głębokim westchnieniem. Podniósł się, wziął ją pod ramię i delikatnie przeprowadził ku bezkształtnej ruinie, na poły zasypanej wskutek obsunięcia się ziemi. – Chodźmy posłuchać – rzekł. Jasny księżyc widział ich, jak wspinali się po tym stosie kamieni, belek i cegieł, który stał się grobem. Przykładali uszy do szpar, czy nie usłyszą jęku albo westchnienia bólu. W końcu rzekł: – Prędko pomarli. Jesteście sama, se?orita. Dziewczyna usiadła na zrębie belki i jedną ręką zakryła twarz. On czekał, potem zbliżył usta do jej ucha. – Chodźmy – wyszeptał. – Nigdy stąd, nigdy! – zawołała i podniosła ramiona nad głowę. Pochylił się nad nią, a jej wzniesione ramiona opadły mu na barki. Wtenczas podniósł ją, zebrał się w sobie i począł iść patrząc prosto przed siebie. – Co robicie? – zapytała słabym głosem. – Uciekam od mych nieprzyjaciół – rzekł nie spojrzawszy nawet na swe lekkie brzemię. – Ze mną? – westchnęła bezradnie. – Nigdy bez was – odparł. – Wyście moją siłą. Mocno przycisnął ją do siebie. Jego twarz była poważna a kroki mocne. Pożary, wybuchające na zgliszczach zniszczonych wsi, rozświecały równinę czerwoną łuną, a odgłosy dalekich lamentowi okrzyków „Misericordia!, misericordia!” brzmiały rozpaczliwym szumem w ich uszach. A on szedł, uroczysty i skupiony, jakby niósł coś świętego, kruchego i drogocennego. Ziemia drżała niekiedy pod jego stopami. IX Ruchami mechanicznej troskliwości i z wyrazem roztargnienia stary generał Santierra zapalił długie i grube cygaro. – Upłynęło parę godzin, zanim mogliśmy znów wysłać patrol do wąwozu. Zastaliśmy jedną trzecią miasta w gruzach, resztę uszkodzoną wstrząśnieniami, a mieszkańców, biednych jak i bogatych, doprowadzonych tą klęską powszechną do jednakowego pomieszania. Udana pogoda jednych odbijała od rozpaczy innych. W powszechnym zamieszaniu pojawiło się kilku na nic niebacznych rzezimieszków, nie bojących się Boga ni ludzi, a będących prawdziwym postrachem dla tych, którym z rozsypanych ich domostw udało się uratować resztki mienia. Wołając „Misericordia” głośniej niż ktokolwiek inny choćby w najgorszym położeniu, bijąc się w piersi jedną ręką łotry te rabowały drugą swe biedne ofiary, nie cofając się nawet przed mordem. Dywizja generała Roblesa zajęta była całkowicie ochroną zniszczonych dzielnic miasta przed łupiestwem tych nieludzkich potworów. Ponieważ pełniłem obowiązki oficera ordynansowego, przeto dopiero nad ranem mogłem się przekonać, że rodzina moja ocalała. Matka i siostry ledwie z życiem uciekły z sali balowej, gdzie zostawiłem je wczesnym wieczorem. Jak dziś przypominam sobie obydwie te piękne i młode panie - świeć, Panie, nad ich duszami – gdy w ogrodzie naszego zniszczonego domu blade, ale czynne, w zabrudzonych sukniach balowych i z kurzem z osypujących się ścian na twarzach szły z pomocą naszym biednym sąsiadom. Jeśli chadza o moją matkę, miała ona w słabym ciele stoicką duszę. Na wpół okryta drogim szaleni, leżała na ławce ogrodowej tuż obok bogato zdobionej fontanny, której wodotrysk przestał tej nocy bić już na zawsze. Zaledwie miałem czas uścisnąć wszystkich w uniesieniu pierwszej radości, gdy nadszedł mój szef i z kilku żołnierzami wysłał mnie do wąwozu, by przyprowadzić silnego człowieka, jak go nazywał, i bladą dziewczynę. Nie nie znaleźliśmy już tam nikogo. Wskutek obsunięcia się ziemi ruiny domu zapadły się. Teraz były podobne do wielkiego pagórka, z którego tu i tam wyglądały tylko końce kilku belek, nic więcej. Tak skończyły się cierpienia dwojga starych rojalistów. Ogromny i nie poświęcony grób pochłonął ich żywcem, wraz z ich nieszczęsnym uporem, zwróconym przeciw woli ludu, który chciał być wolny. Ich córki tam nie było. Było jasne, że Gaspar Ruiz uniósł ją ze sobą. Ale że tego wypadku nie przewidziano, przeto nie dostałem polecenia, aby ich ścigać. Ja zaś nie miałem do tego najmniejszej ochoty. Straciłem zaufanie do moich interwencji. Nigdy nie wieńczyło ich powodzenie, a czasem nawet nabierały podejrzanego wyglądu. Gaspar Ruiz odszedł. Dobrze, niech sobie idzie. Wziął ze sobą młodą rojalistkę! Doskonale. Vaya con Dios. Nie był to czas właściwy, by zaprzątać sobie głowę dezerterem, który, słusznie czy niesłusznie, powinien był nie żyć, oraz dziewczyną, której lepiej byłoby może nie rodzić się. Odmaszerowałem więc z moimi ludźmi z powrotem. Po kilku daniach, gdy porządek przywrócono, wszystkie znaczniejsze rodziny, moja również, udały się do Santiago. Mieliśmy tam piękny dom. W tym samym czasie dywizja Roblesa przeniosła się na nowe miejsce postoju, w pobliże stolicy. Ta zmiana była bardzo na rękę zarówno moim uczuciom rodzinnym, jak i zapałom miłosnym. Pewnej nocy zostałem dość późną porą wezwany do mego szefa. Zastałem generała Roblesa odpoczywającego w swojej kwaterze, bez munduru, gdy z wielkiej szklanicy pił czyste brandy – był to, jak zwykł mówić, środek zapobiegawczy przeciwko bezsenności, spowodowanej ukąszeniami moskitów. Był to dobry żołnierz, i to on uczył mnie sztuki i praktyki wojennej. Bóg będzie łaskaw jego duszy, bo powody jego postępowania były zawsze patriotyczne, choć miał charakter choleryka. Używanie siatek moskitowych uważał za zniewieściałość, za coś uwłaczającego, coś niegodnego żołnierza. Od pierwszego wejrzenia zauważyłem, że na twarzy jego, już dobrze czerwonej, maluje się wyraz doskonalego humoru. – To – ciągnął generał Robles śmiejąc się głośno – jakiś chłopak wcisnął w rękę posterunkowi przy głównej kwaterze, gdy poczciwiec stał i, nie ulega wątpliwości, myślał sobie o swojej dziewczynie, bo zanim zdołał zebrać swoich pięć zmysłów do kupy, chłopak zniknął w tłumie na targowisku; teraz przysięga, że nie mógłby go poznać; oczywiście, aby uratować swe życie. Szef mój powiedział mi dalej, że żołnierz oddał list sierżantowi straży przybocznej i że koniec końców doszedł on do rąk naszego wodza. Jego ekscelencja raczył zapoznać się z nim osobiście. Potem zwrócił się w tej sprawie poufnie do generała Roblesa. Listu tego, se?ores, nie mogę teraz przytoczyć dosłownie. Widziałem podpis Gaspara Ruiza. Był to odważmy człowiek. Z kataklizmu wyniósł sobie swoją duszę, teraz dusza ta podyktowała mu słowa tego listu. Ton listu świadczył o poczuciu niezależności. Przypominam sobie, że wtenczas zrobił na mnie wrażenie czegoś szlachetnego i pełnego godności. Nie wątpię, że to był jej list. Teraz drżę, gdy myślę o jego otchłannej dwuznaczności. Gaspar Ruiz uskarżał się na niesprawiedliwość, której padł ofiarą, i powoływał się na uprzednio złożone dowody wierności i męstwa. Gdy cudownym zrządzeniem opatrzności uratował się od śmierci, nie może teraz myśleć o niczym innym, tylko o oczyszczeniu swego imienia. „Nie może mieć nadziei – pisał dalej – by stać się to mogło w którym z oddziałów, gdyż jako infamis, będzie ciągle w podejrzeniu. Lecz może dać niezbite dowody swej wierności.” List kończył się propozycją, by wódz naczelny zechciał spotkać się z nim o północy na środku Plaza przed mennicą. Za znak służyć miało trzykrotne skrzesanie ognia krzemieniem, co nie zwracało uwagi, a wystarczyło, by się poznać. San Martin, wielki oswobodzicie!, lubił ludzi dzielnych i odważnych. Ponadto był sprawiedliwy i litościwy. Opowiedziałem mu dzieje tego człowieka, o ile sam je znałem, po czym otrzymałem polecenie towarzyszenia mu najbliższej nocy. Znaki wymieniono prawidłowo, była północ, a całe miasto leżało pogrążone w ciemności i milczeniu. Zasłonięte postacie obydwu zeszły się na środku pustej Plaza, a ja dyskretnie trzymając się z dala słyszałem szmer ich głosów przez godzinę albo i dłużej. Potem generał skinął na mnie, bym się zbliżył, a gdy podszedłem, usłyszałem, jak San Martin, który dla wielkich i małych był równie uprzejmy, ofiarował na tę noc Gaspanowi Ruizowi gościnę w głównej kwaterze. Ale żołnierz odmówił twierdząc, że nie jest godny tego zaszczytu, dopóki czegoś nie dokona. – Jego ekscelencja nie może gościć u siebie prostych dezerterów – zaoponował z cichym uśmiechem, cofnął się i powoli znikł w ciemności. Gdy wracaliśmy, wódz naczelny zauważył: – Ktoś był z naszym kochanym Ruizem. Przez chwilę widziałem dwie postacie. Ale nie był to natrętny towarzysz. Ja również zauważyłem, jak druga postać przyłączyła się do znikającego w mroku Gaspara Ruiza. Wyglądała na osobę niską, w poncho i wielkim kapeluszu. A ja jeszcze dziwiłem się jak głupiec, kto to mógł być, kogo dopuścił on do takiego zaufania. Mogłem był się domyślić, że nie był to nikt inny, tylko, niestety, ta fatalna dziewczyna. Gdzie się ukrywał, tego nie wiem. Miał on – potem stało się to wiadome – wuja, brata matki, drobnego kupca w Santiago. Może tam dano jej dach nad głową i wyżywienie. Jakkolwiek jednak rzecz się miała, był on biedny dostatecznie, by jątrzyło to jej dumę podsycając w ten sposób jej złość i nienawiść. To pewna, że nie towarzyszyła mu w pierwszym przedsięwzięciu, którego wykonania się podjął. Chodziło nie o byle co, lecz o zniszczenie magazynu z materiałem wojennym, który władze hiszpańskie zebrały potajemnie na Południu, w miasteczku zwanym Linares. Gasparowi Ruizowi oddano tylko mały oddział, ale okazał się on godny zaufania San Martina. Pora roku nie sprzyjała, gdyż musieli przepływać wezbrane rzeki. Ale widocznie pędzili dzień i noc, by wyprzedzać wieść o napadzie, i jechali prosto w kierunku tej miejscowości, setki mil w głąb nieprzyjacielskiego kraju, aż o świcie wpadli do miasta z szablami w ręku i znienacka zaskoczyli mały garnizon. Ten uciekł, nie dając oporu i zostawiając swych oficerów w rękach Gaspara Ruiza. Wielka eksplozja prochu strzelniczego zakończyła pożar magazynów, które zagończycy bezzwłocznie podpalili. W niespełna sześć godzin jechali już z powrotem z tym samym szalonym pośpiechem nie straciwszy ani jednego człowieka. I choć byli to dzielni ludzie, taka jednak sztuczka nie udałaby się bez jeszcze dzielniejszego kierownictwa. Obiadowałem właśnie w głównej kwaterze, gdy Gaspar Ruiz sam przyniósł wiadomość o powodzeniu swej wyprawy. Był to wielki cios dla wojsk rojalistycznych. Na dowód pokazał nam chorągiew garnizonu. Wyjął ją spod swego poncho i rzucił na stół. Człowiek ten nieomal przemienił się cały: twarz jego jakby wyrażała triumf i groźbę. Stał za krzesłem generała San Martina i dumnie patrzył na nas. Na głowie miał okrągłą, niebieską czapkę, obramowaną srebrem, a u nasady jego spalonego słońcem karku widzieć mogliśmy białą bliznę. Ktoś spytał, co zrobił z pojmanymi oficerami hiszpańskimi. Pogardliwie wzruszył ramionami. – Po cóż pytać? W wojnie podjazdowej nie można się obarczać jeńcami. Puściłem ich, a tu są chwasty ich szabel! I wiązankę ich rzucił na chorągiew leżącą na stole. Wówczas generał Robles, z którym tam przybyłem, odezwał się donośnym głosem: – Tak zrobiłeś! No, to nie wiesz jeszcze, przyjacielu, jak się taką wojnę, jak nasza, prowadzić powinno. Powinieneś był im zrobić – o, tak! I brzegiem ręki przeciągnął po gardle. Było to, se?ores, niestety a!ż nadto prawdą, że z obydwu stron walkę tę, która z natury swej była bohaterską, splamiono okrucieństwami. W pomruku, który powstał po słowach generała Roblesa, bezwarunkowo nie było zgodnego protestu. Ale szlachetny i dzielny San Martin pochwalił ludzkość Ruiza i wskazał mu miejsce po swej prawej ręce. Potem, wstając z pełną szklanką w dłoni, wygłosił toast: „Caballeros i towarzysze broni, wypijmy za zdrowie kapitana Gaspara Ruiza!” A gdy wychyliliśmy szklanki, wódz naczelny ciągnął dalej: „Pragnę powierzyć mu straż u naszych granic południowych, gdy pójdziemy oswabadzać naszych braci z Peru. On, którego wróg nie zdołał powstrzymać od tego, by w samym jego sercu nie zadał mu ciosu, on będzie wiedział, jak bronić spokojnej ludności, którą pozostawiamy za sobą, by spełnić nasz święty obowiązek.” Potem objął milczącego Gaspara Ruiza, stojącego u jego boku. Później, gdy wszyscy wstali od stołu, zbliżyłem się do najnowszego oficera naszej armii1 i pogratulowałem mu. – Ach, kapitanie – dodałem – może zechcesz pan powiedzieć człowiekowi, który zawsze wierzył w prawość twego charakteru, co się tej nocy stało z do?ą Erminią? Na to przyjazne zapytanie twarz jego zmieniła się. Spojrzał na mnie spod (brwi ciężkim, tępym wzrokiem zwykłego guassa – chłopa. – Se?or teniente – rzekł niewyraźnie, jakby przytłumionym głosem – nie pytaj o se?oritę, gdyż wolę nie myśleć o niej, gdy jestem pomiędzy wami. I marszcząc czoło potoczył wzrokiem po pokoju pełnym oficerów palących i rozmawiających. Nie napierałem, oczywiście. To były, se?ores, ostatnie słowa, jakie z ust jego słyszałem na długi, długi czas. Już następnego dnia ładowano nas na śmiałą wyprawę do Peru, a o czynach Gaspara Ruiza słyszeliśmy tylko między jedną bitwą a drugą. Został on mianowany naczelnikiem straży wojskowej u naszych granic południowych. Zebrał tu dzielną partida. Ale jego łagodność wobec pokonanych nie podobała się cywilnemu gubernatorowi, który był formalistą, niespożytym i pełnym wiecznych podejrzeń. Ten wysłał do najwyższych władz raporty wymierzone parzeciw Gasparowi Ruizowi; w jednym z nich donosił, że Ruiz, publicznie i z wielką pompą, wziął ślub z kobietą o przekonaniach rojalistycznych. Pomiędzy tymi dwoma ludźmi o tak odmiennych charakterach musiały powstać starcia. W końcu gubernator cywilny począł utyskiwać na jego bezczynność napomykając coś o zdradzie, która, jak pisał, u człowieka o takiej przeszłości nie byłaby niczym niespodzianym. Gaspar Ruiz dowiedział się o tym. To gniew jego rozpalało do czerwoności, a żona umiała ze swej strony gniew ten podsycać zdradzieckimi słowy. Nie wiem, czy władze najwyższe naprawdę wydały rozkaz aresztowania go – na co się później uskarżał – ale to zdaje się pewne, że gubernator cywilny wchodził w konszachty z jego oficerami i że Gaspar Ruiz to odkrył. Pewnego wieczora, gdy u gubernatora odbywała się tertulia, Gaspar Ruiz w otoczeniu sześciu ludzi, którym mógł zawierzyć, zjawił się w mieście konno, stanął przed drzwiami gubernatorstwa i wszedł do sali zbrojno i z nakrytą głową. Gdy wzburzony gubernator wyszedł naprzeciw niego, Gaspar Ruiz wziął nędznika wpół, wyniósł go jak dziecko spośród zaproszonych gości i zrzucił po schodach na ulicę. Gniewne jego uderzenie wystarczało, by olbrzyma pozbawić życia; lecz w dodatku jeźdźcy Gaspara Ruiza strzelili z pistoletów do ciała gubernatora, gdy na dole u swych schodów leżał już nieruchomo. X – Po tym – jak on to nazywał – akcie sprawiedliwości Ruiz w otoczeniu większej części swego oddziału przeszedł Rio Blanco i oszańcował się na wzgórzu. Kompania regularna wojsk wysłana nieopatrznie przeciwko niemu została otoczona i wybita do nogi. Inne wyprawy, już lepiej zorganizowane, tak samo nie miały powiodzenia. Było to właśnie w czasie tych krwawych utarczek, gdy żona jego po raz pierwszy zjawiła się u jego boku na koniu. Pewny siebie i dumny ze swych sukcesów, Ruiz nie stawał już na czele swej partida, sile dając się ponosić pysze, jak generał kierujący ruchami armii, zostawał w tyle, na dobrym koniu, nieruchomy, i wydawał tylko rozrkazy. Ją widziano przy nim wielokrotnie i przez długi czas brano ją za mężczyznę. Wiele mówiono wówczas o tajemniczym herszcie z bladą twarzą, któremu przypisywano klęski naszych oddziałów. Jeździła na koniu jak Indianin, okrakiem, ubrana w szeroki kapelusz męski i czarne poncho. Potem, w okresie największego powodzenia, poncho jej haftowane było złotem; wówczas nosiła także szablę biednego don Antonia de Leyva. Temu sędziwemu oficerowi chilijskiemu zdarzyło się to nieszczęście, że został otoczony wraz z niewielkim oddziałem, gdy zaś wyszła mu amunicja, zginął z ręki Indian araukańskich, którzy byli sprzymierzeńcami Ruiza i wspomagali go. Fatalne to zdarzenie długo wspominano potem jako „rzeź na wyspie”. Szablę nieszczęsnego oficera ofiarował jej Peneleo, wódz araukański, gdyż pod wrażeniem jej osoby Indianie, przejęci śmiertelną bladością jej lica, na które zmiany atmosferyczne nie miały najmniejszego wpływu, oraz spokojną obojętnością w ogniu, patrzyli na nią jak na nadprzyrodzoną istotę, a przynajmniej jak na czarownicę. Do dna musiała wychylić czarę zemsty w dniu, w którym przypasała szablę don Antonia de Leyva. Nigdy nie rozstawała się z nią, chyba wówczas, gdy była ubrana w suknie kobiece, i to nie dlatego, by chciała lufo umiała jej używać, lecz dlatego, że lubiła czuć ją przy swym boku, jako wieczny dowód i symbol niesławy republikańskiego oręża. Była nienasycona. A potem na drodze, na którą wstąpił Gaspar Ruiz, zatrzymać się już nie było można. Zbiegli jeńcy – a tych było niewielu – opowiadali nieraz, jak kilkoma szeptem rzuconymi słowami potrafiła zmieniać wyraz jego twarzy i ożywiać jego słabnącą nienawiść. Opowiadali, że po każdej utarczce, każdej wyprawie, po każdym szczęśliwym przedsięwzięciu podjeżdżał do niej i patrzył jej w twarz. Jej wyniosły spokój był niewzruszony. Uściski jej, se?ores, musiały być zimne jak uściski posągu. Próbował roztopić lodowe jej serce w strumieniu gorącej krwi. Kilku angielskich oficerów marynarki, którzy go odwiedzili w tym czasie, zwróciło uwagę na dziwny charakter tego zaślepienia. Widząc, że słuchacze poruszyli się ze zdziwienia i zaciekawienia, generał Santierra zamilkł na chwilę. – Tak, angielskich oficerów marynarki – powtórzył. – Ruiz zgodził się przyjąć ich celem przeprowadzenia układów w sprawie uwolnienia kilku jeńców ich narodowości. Na terytorium, na którym władał od wybrzeża morskiego do Kordylierów, była przystań, do której ówczesne okręty po okrążeniu przylądka Horna zawijały zazwyczaj po drzewo i wodę. Tam to, zwabiwszy załogę na brzeg, pojmał najpierw bryg wielorybniczy „Hersalia”, następnie zaś napadłszy znienacka stał się panem dwu jeszcze okrętów, jednego angielskiego i jednego amerykańskiego. Wówczas rozeszła się wieść, że marzy o stworzeniu własnej floty. Ale było to oczywiście niemożliwe. Lecz obsadził bryg częścią jego własnej załogi, wprowadził na pokład jednego oficera i sporą garść swoich ludzi i wysłał ich do hiszpańskiego gubernatora wyspy Chiloe z raportem o swej działalności i prośbą o pomoc w wojnie przeciw butownikom. Gubernator niewiele mógł mu pomóc, ale w odpowiedzi przysłał mu dwa lekkie działa polowe, list z komplementami i nominację na pułkownika wojsk królewskich oraz wielką chorągiew hiszpańską. Sztandar ten wywieszono z wielkimi honorami na jego domu, w samym sercu araukańskiego kraju. Tego dnia zapewne Erminia uśmiechała się do swego chłopskiego małżonka z mniej wyniosłą powściągliwością. Najwyższy oficer angielskiej flotylli na tym wybrzeżu złożył rządowi naszemu oświadczenie w sprawie tych napadów. Ale Gaspar Ruiz nie zgodził się na układy z nami. Wówczas jena z fregat angielskich wpłynęła do przystani, a jej kapitan, lekarz i dwu poruczników udali się pod eskortą ochronną w głąb kraju. Zostali dobrze przyjęci i spędzali trzy dni w gościnie u wodza partyzantów. W rezydencji jego panowała pewnego rodzaju barbarzyńska okazałość wojenna. Urządzenie składało się z mebli zrabowanych w pogranicznych miastach. Gdy po raz pierwszy weszli do głównej sald, zobaczyli jego żonę (podówczas była chora), leżącą na łóżku, u którego nóg siedział Gaspar Ruiz. Kapelusz jego leżał na podłodze, a ręce spoczywały na rękojeści szabli. W czasie tej pierwszej rozmowy ani na chwilę nie zdejmował dłoni z głowni, wyjąwszy raz, gdy delikatnymi i troskliwymi ruchami poprawiał na żonie okrycie. Zauważyli, że zawsze, ilekroć mówił, wzrok jego utkwiony był w jej oczach z pewnego rodzaju wyczekującym napięciem, nieomal bez tchu w piersi; wówczas zdawało się, że zapomina o istnieniu całego świata, o swoim istnieniu także. W czasie pożegnalnego bankietu, przy którym i ona, choć wsparta na swym łóżku, była obecna, znów wybuchnął skargą na postępowanie, jakie zastosowano względem niego. Po odjeździe generała San Martina został otoczony przez szpiegów, spotwarzony przez urzędników cywilnych, zasług jego nie uznano, a na wolność, a nawet na życie jego dybał rząd chilijski. Wstał od stołu i chodząc gwałtownie po izbie począł rzucać przekleństwa; w końcu, dysząc ciężko i ze wzrokiem wbitym w ziemię, usiadł przy łóżku u stóp swej żony. Ona leżała na wznak, z igłową na poduszkach i zamkniętymi oczyma. – A teraz jestem cenionym oficerem hiszpańskim – dodał spokojnym głosem. Wówczas kapitan fregaty angielskiej skorzystał ze sposobności, by uprzejmie powiadomić go o tym, że Lima padła i że w myśl warunków układu Hiszpanie mają wycofać się z całego kontynentu. Gaspar Ruiz podniósł głowę i bez wahania oświadczył głosem, w którym czuć było tłumione wzburzenie, że gdyby nawet ani jeden żołnierz hiszpański nie został w całej południowej Ameryce, on będzie dalej prowadził wojnę przeciwko Chile aż do ostatniej kropli krwi. Gdy skończył tę szaleńczą (tyradę, podniosła się długa, biała ręka i przez jakiś ułamek sekundy końcem palców dotykała pieszczotliwie jego kolana. Aż do odjazdu oficerów, przez cały czas, którego po bankiecie nie zostało więcej nad pół godziny, dziki herszt tej desperackiej partida zasypywał ich uprzejmościami i grzecznościami. Przedtem był gościnny, lecz teraz zdawało się, że nie ma nic, czego by nie zrobił, by goście wygodnie i bezpiecznie odbyć mogli drogę powrotną na okręt. Jak mi opowiadano, nic nie mogło być większym przeciwieństwem niedawnej gwałtowności czy też zwyczajnej u niego powściągliwości, jak to właśnie. Jak człowiek ucieszony niesłychanie niebywałym jakimś szczęściem, zasypywał ich udogodnieniami, grzecznościami i względami. Obejmował oficerów jak braci, nieomal ze łzami w oczach. Każdego wypuszczonego jeńca obdarował sztuką złota. W ostatniej chwili oświadczył nagle, że uważa za swój obowiązek oddać oficerom statków handlowych, ich całe mienie prywatne. Ta niespodziewana hojność była przyczyną pewnego opóźnienia w odjeździe całej partii, wskutek czego pierwszy marsz był bardzo krótki. Późnym wieczorem Gaspar Ruiz wraz z eskortą podjechał do ich ognisk obozowych przyprowadzając ze sobą muła obładowanego baryłkami wina. Przybył, jak mówił, wypić strzemiennego z angielskimi przyjaciółmi, których nigdy już nie zobaczy. Teraz był łagodny i wesoły. Opowiadał o swych czynach, śmiał się jak chłopak, pożyczył gitary od pierwszego mulnika Anglików i usiadłszy ze skrzyżowanymi nogami na swym wspaniałym poncho, które rozłożył przy dogasającym ognisku, miłym głosem śpiewał miłosne śpiewki wiejskich guasso. Wtem igłowa opadła mu na pierś, ręce osunęły się na ziemię, gitara spadła z kolan; wielkie milczenie zaległo obóz po pieśni miłosnej bezlitosnego partyzanta, który był przyczyną tylu łez nowych współobywateli, łez wylanych na gruzach domów obróconych w perzynę oraz nad zniszczonym szczęściem miłosnym. Zanim ktoś zdołał odezwać się, on zerwał się z ziemi i zażądał konia. – Adios, przyjaciele! – zawołał. – Z Bogiem! Kocham was! A powiedzcie tym ze Santiago, że pomiędzy Gasparem Ruizem, pułkownikiem króla hiszpańskiego, a republikańskimi ścierwami z Chile wojna do ostatniego tchu! Wojna! Wojna! Z okrzykiem: „Wojna! Wojna! Wojna!”, który podjęło jego otoczenie, odjechali, a tętent ich podków i głosy przepadły w oddali, między zboczami wzgórz. Dwaj młodzi oficerowie angielscy byli przekonani, że Ruiz zwariował. Jak wy to nazywacie? – brak klepki, co? – Ale doktor, przenikliwy Szkot, który miał umysł bystry i filozoficzny, powiedział mi, że jest to szczególny wypadek opętania. Spotkałem go w parę lat potem, ale całą tę historię przypominał sobie doskonale. Powiedział mi również, że jego zdaniem ta kobieta doprowadziła Gaspara Ruiza do krwawej zdrady, nie przekonywając go wprost, lecz w ten sposób, że w jego prostej duszy delikatnie budziła i podtrzymywała palące poczucie niczym niepowetowanej krzywdy. Być może, być może. Ja powiedziałbym, że połowę swej mściwej duszy wlała w mocne ciało tego człowieka, tak jak do pustego naczynia wlać można upojenie, szaleństwo, truciznę. Jeśli chciał wojny, to miał ją, i dobrze dała mu się we znaki, gdy nasza zwycięska armia poczęła wracać z Peru. Zrobiono plan systematycznych operacji przeciwko tej zakale, plamiącej honor i szczęście naszej świeżo zdobytej niepodległości. Dowodził generał Robles ze znaną swą, bezwzględną surowością. Z obu stron stosowano dzikie represje, a w walce nie dawano pardonu. Ponieważ awansowałem w czasie wyprawy peruwiańskiej, zostałem kapitanem sztabu. Gaspar Ruiz znalazł się w ciężkiej opresji; od uciekającego księdza, którego uprowadzono z jego parafii wiejskiej i wieziono galopem osiemdziesiąt mil w głąb gór, by dokonał obrzędu chrztu, dowiedzieliśmy się, że w tym samym czasie Gasparowi Ruizowi urodziła się córka. Aby, jak się zdaje, uczcić ten wypadek, urządził jeden czy dwa doskonałe przeprowadzone napady na naszych tyłach i rozbił oddziały wysłane celem przecięcia mu odwrotu. Generał Robles omal nie dostał z wściekłości ataku apopleksji. Znalazł inny powód bezsenności niż ukąszenia moskitów, ale przeciwko temu, se?ores, cale garnce prostej wódki nie działały lepiej niż takaż ilość wody. Począł mi wymyślać i dokuczać „moim silnym człowiekiem”. A nasze zniecierpliwienie, by skończyć raz tę mało zaszczytną wojnę, było, obawiam się, powodem, że my wszyscy młodzi oficerowie staliśmy się ryzykantami i w akcji niepotrzebnie poczęliśmy się narażać. Mimo to jednak powoli, cal po calu, kolumny nasze zaciskały się dokoła Gaspara Ruiza, chociaż zdołał on podnieść przeciw nam cały naród dzikich. Indian araukańskich. Po roku, a może później, rząd nasz dowiedział się przez agentów i szpiegów, że ma on zawrzeć przymierze z osobnikiem nazwiskiem Carreras, tak zwanym dyktatorem tak zwanej republiki Mendoza, po drugiej stronie gór. Czy Gaspar Ruiz miał jakieś dalsze plany polityczne, czy też chciał swej żonie i swemu dziecku zapewnić bezpieczny odwrót, chociaż sam prowadził z nami bezwzględną wojnę, pełną napadów i rzezi, tego powiedzieć nie mogę. Ale przymierze stało się faktem. Próbując powstrzymać nasz pochód od strony morza, poniósł klęskę i cofnął się ze zwyczajną u niego szybkością, a ponieważ czynił przygotowania do innej, trudnej i hazardowej wyprawy, wysłał żonę i małą córeczkę poza łańcuch gór Pegue?a, na granicy Mendozy. XI – Otóż ów Carreras był ostatniego gatunku łotrem, przybierającym maskę liberalnej polityki, a nieszczęsne państwo Mendozy było łupem rzezimieszków, rozbójników, zdrajców i morderców, którzy tworzyli tam bandy. Pod dostojnością form zewnętrznych żył w nim człowiek bez serca, litości, czci i sumienia. Pragnął on tylko tyranskiej władzy, lecz chociaż mógł użyć Gaspara Ruiza do swych niegodnych planów, doszedł jednak do przekonania, że przejednanie władz chilijskich lepiej nadaje się do tych celów. Wstydzę się przyznać, że wystąpił on do naszego rządu z propozycją wydania żony i dziecka człowieka, który zawierzył jego słowu, i że propozycję tę przyjęto. W czasie podróży do Mendozy przez wąwóz Peque?a zdradziła ją eskorta, złożona z ludzi Carrerasa, i oddała oficerowi, będącemu komendantem jednego z fortów chilijskich na płaskowzgórzu u stóp pasma Kordylierów. Ta okrutna transakcja mogła mnie wiele kosztować, bo, trzeba wiedzieć, byłem jeńcem w obozie Gaspara Ruiza, gdy otrzymał on tę wiadomość. Zostałem schwytany w czasie wywiadu, a nielicznych żołnierzy mego patrolu wymordowali dzidami Indianie, stanowiący gwardię przyboczną Gaspara. Ja uniknąłem tego losu, ponieważ w czas jeszcze poznał mnie. Przyjaciele moi uważali mnie za umarłego, a wówczas i ja sam niewiele dałbym był za swoje życie. Lecz mój silny człowiek przyjął mnie bardzo dobrze, gdyż, jak mówił, zawsze wierzyłem w jego niewinność i próbowałem mu pomóc, gdy padł ofiarą niesprawiedliwości. – A teraz – odezwał się do mnie – zobaczysz pan, że zawsze mówiłem prawdę. Nic ci nie grozi. Lecz nie czułem się tak bardzo bezpiecznie, gdy tej nocy zawołał mnie do siebie. Krążył po pokoju jak dziki zwierz i krzyczał: „Zdradzony! Zdradzony!” Podszedł do mnie z zaciśniętymi pięściami. – Mogę ci poderżnąć gardło. – Czy to zwróci wam waszą żonę? – zapytałem najspokojniej, jak tylko mogłem. – I dziecko! – krzyczał jak oszalały. Potem padł na krzesło i donośnie śmiał się okropnym głosem. – O nie, panu nic nie grozi. Zapewniałem go, że życiu jego żony również nic nie grozi; nie powiedziałem mu jednak tego, o czym byłem przekonany: że nigdy już jej nie zobaczy. Chciał wojny na śmierć i życie, lecz wojna ta mogła skończyć się tylko jego śmiercią. Rzucił mi dziwne, niezrozumiałe spojrzenie i siadł szepcząc z rozpaczą. – W ich rękach. W ich rękach. Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą. Nagle zerwał się. – Co ja tu robię? – zawołał; potem otworzył drzwi i krzycząc wydał rozkaz: – Siodłać i wsiadać na koń! – Cóż to jest? – wyjąkał podchodząc do mnie. – Fort Peque?a; fort palisadowy! To nic. Odzyskam ją, choćby ją ukryli w samym sercu gór! Ku mojemu zdziwieniu dodał z mocą: – . Uniosłem ją na moich rękach, gdy ziemia się chwiała. Przynajmniej dziecko jest moje. Ono przynajmniej jest moje. Były to dziwne słowa, ale nie miałem wówczas czasu, by się im dziwić. – Pojedziesz pan ze mną! – rzekł gwałtownie. – Będę potrzebował parlamentarza, a każdemu innemu wysłannikowi Ruiza-banity poderżną gardło. Było to prawdą. Pomiędzy nim a resztą rozgniewanej ludzkości nie mogło być porozumienia co do zasad uczciwej wojny. Nie upłynęło pół godziny, a byliśmy już w siodłach i jak opętani pędziliśmy wśród nocy. W kwaterze swej nie miał więcej nad dwudziestu ludzi. Ale pchnął posłańców do Penelea, wodza Indian, który właśnie obozował na przedgórzu, aby wraz ze swymi wojownikami przybył na płaskowzgórze, gdzie się spotkają przy jeziorze zwanym Wodne Oko, nad którego brzegami wznosił się fort graniczny Peque?a. Przebyliśmy niziny z oszałamiającą szybkością, dzięki której zagony Gaspara Ruiza posiadały taką sławę. Jechaliśmy dnem dolin aż do urwisk, gdzie się zaczynały. Jazda nie była pozbawiona niebezpieczeństwa. Wąska droga, przyciśnięta do pionowej ściany bazaltowej, omijała zakosami wystające skały, aż w końcu z mroku głębokiego wądołu wynurzyliśmy się na wyżynę Peque?a. Płaszczyzna ta pokryta była zieloną, twardą trawą i nikłymi, kwitnącymi krzakami, lecz wysoko nad naszymi głowami śnieg leżał w fałdach, i szczelinach potężnej ściany skał. Jeziorko było okrągłe jak rozwarte oko. Gdyśmy się zjawili, mały garnizon wpędzał właśnie do fortu stadko bydła. Zamknięto natychmiast ciężką bramę drewnianą, a czworoboczny ostrokół z szerokich, poczerniałych słupów i nędzne, pokryte słomą dachy chałup wewnątrz niego wyglądały pusto i opuszczenie, jakby nie było tam żywej duszy. Ale gdy wysłannik, który na rozkaz Gaspara Ruiza bez wahania podjechał do fortu, zawezwał ich do poddania, ukryta wewnątrz załoga odpowiedziała salwą, która powaliła jego i jego konia. Słyszałem, jak Ruiz, który stał przy mnie, zazgrzytał zębami. – To nic! – rzekł. – Teraz ty. Chociaż ubranie moje podarte było i wypłowiałe, poznano jednak resztki mego munduru i pozwolono mi zbliżyć się na odległość słowa; potem musiałem czekać, ponieważ głos wykrzykujący ze strzelnicy, radośnie i ze zdumieniem, nie pozwolił mi przyjść do słowa. Był to głos starego przyjaciela majora Pajola. On, jak i inni moi przyjaciele, był przekonany, że już dawno nie żyję. – Człowieku, wbij ostrogi koniowi! – krzyczał w najwyższym podnieceniu – otworzymy ci bramę! Wypuściłem cugle z rąk i potrząsnąłem głową. – Dałem słowo honoru! – krzyknąłem. – Jemu? – odparł z niesłychaną pogardą. – On zapewnia wam życie. – Życie nasze należy do nas. Czy to ty, Santierra, doradzasz mam poddać się temu rastrero? – Nie! – odparłem – ale on chce żony i dziecka, i może odciąć nam wodę. – To jej przede wszystkim da się we znaki. Możesz mu to powiedzieć. Słuchaj, to wszystko głupstwo, wypadniemy i weźmiemy cię do niewoli. – Nie weźmiecie mnie żywcem – odparłem mocno. – Głupiec! – Na mdłość boską, nie otwierajcie bramy! – ciągnąłem śpiesznie. – Nie otwierajcie bramy! I wskazałem na tłumy Indian, zalegające brzegi jerziora. Nigdy nie widziałem razem tylu tych dzikich. Ich dzid, zdawało się, jest jak źdźbeł trawy. Ochrypłe ich głosy łączyły się w dźwięk potężny i nieokreślony jak szum morza. Mój przyjaciel Pajol począł Mąć. – Dobrze! idź do diabła! – ryknął z wściekłością. Gdy jednak obróciłem się, widocznie pożałował swych słów, gdyż usłyszałem, jak rzekł szybko: – Ustrzelcie konia temu durniowi, zanim odjedzie! Miał dobrych strzelców. Rozległy się dwa strzały i w chwili, gdy wykonywałem obrót, koń mój zachwiał się, upadł i legł bez ruchu, jakby rażony piorunem. Wyciągnąłem stopy ze strzemion i zsunąłem się z konia, lecz nie próbowałem wstać, a tamci nie ważyli się ruszyć naprzód, by sprowadzić mnie z powrotem. Tłumy Indian poczęły się posuwać w kierunku fortu. Jechali oddziałami ciągnąc za sobą swe długie chusos; potem zsiedli z koni poza zasięgiem strzału muszkietowego i odrzuciwszy swe futrzane okrycia poszli nago do ataku przytupując nogami i wykrzykując do taktu. Fala płomienista trzykrotnie przebiegła ścianę fortu, nie potrafiła jednak wstrzymać nieustannego marszu Indian. Podsunęli się pod sam ostrokół wywijając swymi szerokimi nożami. Ale ostrokół nie był powiązany skórzanymi pasami, jak zazwyczaj, lecz pospinany żelaznymi klamrami, których przeciąć nie mogli. Przerażeni tym, że zawiódł ich zwykły sposób, w jaki wdzierali się do środka, dzicy, którzy tak nieustraszenie szli w ogień muszkietów, rozsypali się i pierzchli pod strzałami oblężonych. Gdy przy posuwaniu się naprzód minęli mnie, wstałem i wróciłem do Gaspana Ruiza, który siedział na niskiej skale, panującej nad całą równiną. Muszkiety jego ludzi wspierały atak, teraz jednak na dany przez niego znak trębacz zagnał: „Zaprzestać ognia!” Razem patrzyliśmy w milczeniu na beznadziejną ucieczkę dzikich. – A więc trzeba oblężenia – wymamrotał. Widziałem, jak nieznacznie łamał ręce. Ale jakie mogło to być oblężenie? Nie potrzebowałem powtarzać mu słów mego przyjaciela Pajola, bo i tak nie ważyłby się odciąć oblężonym wody. Mięsa mieli pod dostatkiem. Ale naprawdę, jeśliby im zabrakło, on sam byłby czym prędzej posłał im żywność, gdyby to było w jego mocy. Tymczasem bowiem my, którzy byliśmy na równinie, zaczęliśmy odczuwać głód. Peneleo, wódz Indian, siedział przy naszym ognisku, ubrany w swój szeroki płaszcz ze skór guanaco. Był to człowiek dziki, atletycznej budowy, o ogromnej, nieforemnej głowie, czuprynie przypominającej kształtem i wielkością słomiany ul i twarzy poważnej niemiłej i pomarszczonej. Łamaną hiszpańszczyzną mamrotał jak źle oswojona dzika bestia, że jeżeli będzie zrobiony choć najmniejszy otwór w ostrokole, jego ludzie pójdą i odbiorą se?orę – inaczej nie. Gaspar Ruiz siedział naprzeciw niego i wpatrywał się w fort dzień i noc, pogrążony w straszliwym milczeniu i drętwocie. Tymczasem od gońców z nizin, którzy przybywali niemal codziennie, dowiedzieliśmy się, że jeden z jego poruczników poniósł klęskę w dolinie Maipu. Wysłani wywiadowcy przynieśli wiadomość o kolumnie piechoty, która idzie przez odległe przełęcze na odsiecz fortowi. Szła powoli, ale mogliśmy śledzić jej uciążliwy pochód przez doliny. Dziwiłem się, dlaczego Ruiz nie rusza, by te groźne siły zaatakować i zniszczyć w jakimś wąwozie nadającym się do zasadzki, jak tego spodziewać się było można po jego geniuszu wojny podjazdowej. Ale geniusz, zdawało się, pozostawił go jego rozpaczy. Stało się jasne, że nie może oderwać się od widoku fortu. Zapewniam was, se?ores, że nieraz litość mnie zbierała, gdy patrzyłem na tego bezsilnego silnego człowieka, jak siedział na skale, nieczuły na słońce, na deszcz, na zimno, na wiatr, i objąwszy nogi ramionami, z brodą wspartą na kolanach, patrzał... patrzał... patrzał... A fort, do którego przywarł wzrokiem, był cichy i milczący, jak on sam. Garnizon nie dawał znaku życia o sobie. Nie odpowiadano nawet na dorywczy ogień, skierowany na strzelnice. Pewnej nocy, gdy przypadkowo szedłem za nim, on nie odwracając się przemówił do mnie niespodzianie: – Posłałem po armaty – odezwał się. – Będzie jeszcze czas, by odesłać je i cofnąć się, zanim wasz Robles zdoła mi tu wleźć. Posłał po działa na równinę. Długo trwało, nim nadeszły, lecz w końcu nadeszły. Było to siedmiofuntowe działo polowe. Rozmontowane, przytwierdzone na krzyż do dwu długich słupów i umieszczone pomiędzy dwoma mułami przywieziono tu wąską ścieżką. Jeszcze teraz mam w uszach ten dziki okrzyk triumfu, gdy o świcie ujrzał eskortę działa, wynurzającą się z doliny. Ale nie mam słów, by opisać wam, se?ores, jego zdumienie, wściekłość, rozpacz i szaleństwo niemal, gdy usłyszał, że w czasie ostatniego marszu nocnego zwierzę objuczone lawetą spadło z jakichś powodów w przepaść. Rzucił się na eskortę grożąc śmiercią i torturami. Przez cały ten dzień nie pokazywałem mu się na oczy, lecz leżałem za krzakami i myślałem z zaciekawieniem, co on teraz zrobi. Zostawał mu tylko odwrót, ale tego nie był w stanie uczynić. Niżej, pode mną, zobaczyłem, jak jego artylerzysta Jorge, stary żołnierz hiszpański, budował z poskładanych siodeł coś na kształt łożyska. Położono na to naładawane działo, ale gdy dano ognia, wszystko poprzewracało się, a kula poszła wysoko ponad ostrokołem. Nie robiono już więcej prób. Zaginął również jeden z mułów amunicyjnych, zostało więc tylko sześć nabojów; wystarczyło to w zupełności, by rozbić bramę, o ile działo byłoby dobrze wycelowane. Lecz to było niemożliwe, dopóki działo nie było odpowiednio umocowane. Nie było czasu ani środków, by robić lawetę. A każdej chwili oczekiwałem, że pośród skał rozlegnie się echo trąb sygnałowych Roblesa. Peneleo, ubrany w swe skóry, chodził niespokojnie, a usiadłszy na chwilę przy mnie, wybełkotał zwykłą swą piosenkę; – Zróbcie entrada, dziura. Jak zrobicie dziura, bueno. Jak nie zrobicie dziura, wtenczas vamos, musimy pójść. Po zachodzie słońca zauważyłem ze zdziwieniem, że Indianie robią jakby przygotowania do nowego ataku. Szeregi ich uporządkowane do boju stały w cieniu gór. Na płaszczyźnie przed bramą fortu ujrzałem grupę ludzi zebranych w jednym miejscu. Niepostrzeżenie zszedłem ze skały. Księżyc świecił w czystym powietrzu górskim tak, że było jasno jakby w dzień; lale głębokie cienie przesłaniały mi widok, nie mogłem więc dojrzeć, co się tam dzieje. Usłyszałem głos artylerzysty Jorgego, który odezwał się dziwnie powątpiewającym tonem: – Naładowane, se?or. Inny głos podniósł się w grupie i powiedział mocno: – Przynieście tu riate! Był to głos Gaspara Ruiza. Zapadło milczenie, przerywane tylko ostrym trzaskiem strzałów oblężonej załogi. I oni zwrócili uwagę na grupę. Ale odległość była zbyt wielka, i ziemia rozpryskiwała się tylko od słabych uderzeń kul muszkietowych. Wtem grupa rozsunęła się, zamknęła i zachwiała, ukazując w środku kilka stojących i zajętych czymś postaci. Przysunąłem się bliżej nie będąc pewny, czy to nie jakieś zwidzenie piekielne, jakiś przejmujący a niedorzeczny sen. Dziwnie zduszony głos zakomenderował: – Mocniej ściągnij sznury! – Si, se?or! – odpowiedziały inne głosy z bojaźliwą gotowością. Wtenczas zduszony głos odezwał się: – Dość już! Muszę oddychać! Na to podniosły się przejęte głosy wszystkich razem: – Pomóżcie mu, hombres! Stój! Pod drugie ramię! Przytłumiony głos znów rozkazał: – Bueno! Odejdźcie ode mnie, ludzie! Przedarłem się przez stojących dokoła i raz jeszcze usłyszałem, ten sam zduszony głos, mówiący poważnie: – Zapomnij, Jorge, że jestem żyjącym człowiekiem. Pamiętaj tylko, co masz zrobić! – Nie bójcie się, se?or. Nie jesteście niczym więcej, tylko lawetą. Nie stracę naboju. Usłyszałem trzask zapalania i poczułem saletrę lontu. Nagle ujrzałem przed sobą jakiś nieokreślony cień na czworakach, niby zwierzę, lecz z ludzką głową, pochyloną pod czymś w kształcie rury wystającej mu sponad karku, i z błyszczącą, owalną bryłą brązu na plecach. Ta pochylona istota była umieszczona w samym środku milczącego półkola ludzi. Jorge stał za nią, a nieruchomy trębacz z trąbą w ręku u jej boku. Jorge, złożony we dwoje, szeptał trzymając lont w ręku: – Trochę na lewo, se?or. Za dużo. Tak. Teraz zechciejcie łaskawie schylić się i łokcie umieścić niżej, a ja... Po tych słowach odskoczył na bok, pochylił lont i snop płomieni buchnął z paszczy działa przymocowanego do pleców człowieka. Gaspar Ruiz pochylił się powoli. – Dobry strzał? – zapytał. – W sam cel, se?or! – To ładuj jeszcze raz! Leżał przede mną na piersi, pod straszliwym ciężarem ciemnego, błyszczącego brązu, pod brzemieniem, jakiego żadna miłość lani siła mężczyzny nie dźwigała nigdy w nieszczęsnych dziejach świata. Ręce rozłożył szeroko, a na księżycowym tle wyglądał jak leżący krzyżem pokutnik. Zobaczyłem, jak się podniósł na ręce i wsparł na kolanach. Ludzie odstąpili od niego, a stary Jorge schylił się mierząc z działa. – Trochę na lewo. Odrobinę w prawo. Por Dios, se?or, opanujcie drżenie. Gdzie wasza siła? Głos starego artylerzysty ochrypł ze wzruszenia. Potem żołnierz odstąpił w bok i szybko jak błyskawica przyłożył lont do zapalnika. – Doskonale! – zawołał ze łzami; ale Gaspar Ruiz milczał rozciągnięty na ziemi. – Jestem zmęczony – wyszeptał w końcu. – Czy następny strzał rozwali bramę? – Niewątpliwie – rzekł Jorge pochylając się nad jego uchem. – Więc... ładować – usłyszałem wyraźny szept. – Trębacz! – Jestem tu, se?or, i czekam na wasz rozkaz! – Zatrąb na mój rozkaz tak, aby usłyszano od jednego końca Chile do drugiego! – rzekł niezwykle mocnym głosem. – A reszta niech będzie gotowa przeciąć te przeklęte riata, bo nadejdzie chwila, w której poprowadzę was do szturmu. Teraz podnieście mię, a ty, Jorge, śpiesz się z celowaniem. Grzechotanie muszkietów z fortu prawie przygłuszyło jego słowa. Ostrokół otoczony był wieńcem dymów i płomieni. – Potrzebuję waszej siły, aby pokonać odrzut, mi amo, – rzekł niepewnie stary artylerzysta. – Wbijcie palce w ziemię. Tak! Teraz! Po wystrzale okrzyk radości wyrwał się z jego piersi. Trębacz podniósł trąbę do ust i czekał. Ale ten, który leżał na ziemi, nie odezwał się ani słowem. Ukląkłem na jedno kolano i usłyszałem wszystko, co miał wtemczas do powiedzenia. – Złamało się – szepnął podnosząc nieco głowę i w tej okropnie wygiętej pozycji kierując na mnie swój wzrok. – Brama wisi tylko na drzazgach! – krzyczał Jorge. Gaspar Ruiz próbował coś powiedzieć, ale głos zamarł mu w gardle. Usiłowałem zdjąć działo z jego złamanego krzyża, gdy on leżał bez czucia. Ja, oczywiście, milczałem. Nigdy już nie dano Indianom znaku do ataku. Zamiast niego rozległy się trąby wojsk idących z odsieczą, za którymi tęskniłem tak długo, straszliwe dla zaskoczonych naszych nieprzyjaciół jak trąby sądu ostatecznego. Tornado, se?ores, prawdziwy huragan tętentu, jeźdźców, oszalałych wierzchowców, konnych Indian przeleciał po mnie, gdy klęczałem na ziemi przy Gasparze Ruzie. Peneleo, który ucieczką ratował życie, przejeżdżając koło mnie, dźgnął w moim kierunku swym długim chuso – przypuszczam, że to po starej znajomości. Jak wyszedłem z tego gradu świszczących kul, byłoby mi trudno wytłumaczyć. Gdy ważyłem się za prędko podnieść się na kolana, kilku żołnierzy z 17 taltalsfciego pułku, pragnących w zapale wojennym natknąć się na jakąś żywą istotę, omal nie rozniosło mnie na bagnetach. Wyglądali na bardzo rozczarowanych, gdy kilku oficerów przyskoczyło i odpędziło ich bijąc płazem szabli. Był to generał ze swym sztabem. Chciał koniecznie wziąć trochę jeńca. I on wyglądał przez chwilę jakby rozczarowany. – Co? To ty? – krzyknął i zsiadł natychmiast z konia, aby wziąć mnie w swoje objęcia, gdyż był to stary przyjaciel naszej rodziny. Wskazałem na ciało, leżące u naszych stóp i powiedziałem tylko dwa słowa: – Gaspar Ruiz. Generał podniósł ręce ze zdumienia. – Aha! Twój silny człowiek! Ciągle, do ostatka ze swoim silnym człowiekiem. No nic. Uratował nam życie, gdy ziemia drżała dostatecznie, by najdzielniejsi bledli z przerażenia. Ja ze strachu odchodziłem od zmysłów. A on – nie! Que guape! Gdzie jest ten bohater, który go pokonał? Ha-ha-ha! Kto go zabił, chico? – Jego własna siła, generale – odparłem. XII – Lecz Gaspar Ruiz oddychał jeszcze. Kazałem zanieść go na jego poncho i położyć pod ochroną krzaków w pobliżu skały, z której tak uparcie patrzał na fort, gdy śmierć unosiła się już nad jego głową. Wojska nasze biwakowały dokoła fortu. Me było to dla mnie niespodzianką, gdy o świcie usłyszałem, że zostałem wyznaczony na komendanta eskorty jeńca, który ma być natychmiast odstawiony do Santiago. Jeńcem tym była, oczywiście, żona Gaspara Ruiza. – Wybrałem pana, mając na uwadze pańskie uczucia – powiedział generał Robles. – Chociaż właściwie kobieta ta powinna być rozstrzelana za wszystkie szkordy, jakie wyrządziła Rzeczypospolitej! A gdy zrobiłem ruch odpierający to z oburzeniem, ciągnął dalej: – Teraz, gdy on jest tak jakby nieżywy, ona nie ma znaczenia. Nikt nie będzie wiedział, co z nią zrobić. Ale władze żądają jej. – Wzruszył ramionami. – Przypuszczam, że musiał on poukrywać dużo ze swego łupu w miejscach jej tylko wiadomych. O brzasku zobaczyłem, jak prowadzona przez dwu żołnierzy wchodziła na skałę niosąc dziecko na rękach. Wyszedłem na jej spotkanie. – Czy jeszcze żyje? – zapytała zwracając do mnie swą bladą, nieruchomą twarz, w którą on patrzył z takim uwielbieniem. Skinąłem głową i nie mówiąc ani słowa poprowadziłem ją da kępy krzaków. Oczy jego były szeroko rozwarte. Oddychał z trudnością i z wielkim wysiłkiem wymówił jej imię: – Erminia! Uklękła u jego głowy. Mała dziewczynka nie zwracała na niego uwagi, tylko wielkimi oczyma rozglądała się dokoła, a po chwili poczęła nagłe szczebiotać radosnym, cienkim głosikiem. Małym paluszkiem wskazywała na różowe ognie wschodu słońca poza czarnymi cienkimi szczytami. I gdy tu rozlegał się niezrozumiały i miły szczebiot dziecięcy, tych dwoje, umierający mężczyzna i klęcząca kobieta, milczało, patrząc sobie w oczy i słuchając tych słodkich dźwięków. Potem szczebiotanie ustało. Dziecko złożyło głowę na piersi matki i ucichło. – To było dla ciebie – zaczął. – Przebacz! – Głos mu się łamał. Po chwili dobiegł mnie szept, z którego pochwyciłem słowa pełne skruchy: „Nie dość silny!” Patrzała na niego z niesłychaną mocą. On próbował uśmiechnąć się i powtórzył pokornie: – Przebacz! Opuszczam cię! Ona pochyliła się i z suchymi oczyma powiedziała mocnym głosem: – Na całym świecie ciebie tylko jednego kochałam, Gasparze! Jego głowa poruszyła się. Oczy ożywały się. – Wreszcie – westchnął. Potem dodał bojaźliwie: – Ale to prawda... to prawda? – Taka prawda jak to, że nie ma miłosierdzia ni sprawiedliwości na tym świecie – odparła namiętnie. Pochyliła się nad jego twarzą. On próbował podnieść głowę, ale opadła mu, a gdy całowała jego usta, już nic żył. Jego zaszłe mgłą oczy patrzyły w niebo, po którym płynęły wysoka różane chmurki. Powieki dziecka, przyciśniętego do piersi matki, opadły i zamknęły się powoli. Zasnęło. Wdowa po Gasparze Ruizie, silnym człowieku, pozwoliła mi się odprowadzić nie uroniwszy ani jednej łzy. Do podróży przygotowaliśmy dla niej siodło damskie podobne do krzesła, z deską jako podnóżkiem. Pierwszego dnia jechała nie mówiąc ani słowa, ale prawie nie odwracała oczu od dziewczynki, którą trzymała na kolanach. Na pierwszym postoju widziałem, że chodziła całą noc kołysząc dziecko na rękach i wpatrując się w nie przy świetle księżyca. Gdy rozpoczęliśmy nasz drugi marsz dzienny, zapytała mnie, kiedy przybędziemy do pierwszej wsi w zamieszkałym już kraju. Powiedziałem jej, że będziemy tam około południa. – A czy będą tam kobiety? – zapytała. Odparłem, że jest to wielka wieś. – Będą tam mężczyźni i kobiety, se?ora – rzekłem – których serca ucieszą się wiadomością, że wszystkie zamieszki i wojna już się skończyły. – Tak, już się skończyło – powtórzyła. Po chwili dodała: – Se?or oficer, co rząd chce ze mną zrobić? – Nie wiem, se?ora – odparłem. – Ale niewątpliwie obejdzie się z wami dobrze. My, republikanie, nie jesteśmy dzikimi i nie szukamy zemsty na kobietach. Przy słowie „republikanie” rzuciła mi spojrzenie, które, jak mi się zdawało, pełne było bezdennej nienawiści. Ale mniej więcej w godzinę potem, gdy zatrzymaliśmy się, by muły z bagażem przepuścić przodem po wąskiej ścieżce wijącej się wzdłuż urwisk, zwróciła do mnie twarz tak bladą i smutną, że mi się jej niewymownie żal zrobiło. – Se?or oficer – rzekła – jestem słaba, drżę. To jest niemądry strach. I rzeczywiście usta jej drżały, gdy próbowała uśmiechnąć się ujrzawszy początek wąskiej ścieżki, która nie była przecież tak niebezpieczna. – Boję się, że mi dziecko wypadnie z rąk. Gaspar uratował panu życie. Pamiętaj pan... Proszę wziąć je ode mnie. Wziąłem dziecko z jej wyciągniętych rąk. – Zamknij oczy, se?ora, i zawiera swemu mułowi – poleciłem jej. Uczyniła tak, a jej bladość i zniszczona, chuda twarz sprawiały, że wyglądała jak nieżywa. Na zakręcie ścieżki, gdzie wielka sikała z purpurowego porfiru zasłaniała widok na nizinę, zobaczyłem, że otworzyła oczy. Jechałem tuż za nią trzymając dziecko prawą ręką. – Dziecku jest dobrze! – krzyknąłem dodając jej odwagi. – Tak – odpowiedziała słabo. I wówczas, (ku bezmiernemu mojemu przerażeniu, ujrzałem, jak stanęła na desce podnóżka, spojrzała straszliwie i rzuciła się w przepaść po prawej ręce. Nie podobna opisać nagłego i podłego przerażenia, jakie ogarnęło mnie na ten straszny widok. To był strach przed przepaścią, strach przed skałami, które, zdawało się, że sięgały po mnie. Czułem zawrót głowy, przycisnąłem dziecko do siebie i siedziałem na koniu nieporuszony jak posąg. Oniemiałem, a zimny pot oblał mnie całego. Jej muł potknął się, przycisnął się bokiem do skały i ruszył dalej. Mój koń tylko prychnął, krótko strzygąc uszami. Serce mi zamarło, a dochodzący z głębi przepaści huk kamieni, toczących się w łożysko dzikiego potoku, doprowadzał mnie nieomal do szaleństwa. Po chwali minęliśmy zakręt i znaleźliśmy się na szerokim i trawiastym zboczu. I wtenczas zacząłem krzyczeć. Moi ludzie przybiegli do mnie, zdjęci grozą i przerażęniem. Zdaje się, że z początku nieustannie krzyczałem tylko: – Oddała dziecko w moje ręce! Oddała dziecko w moje ręce! Eskorta myślała, że dostałem obłąkania. Generał Santierra zamilkł i wstał od stołu. – To wszystko, se?ores – zakończył, uprzejmie uśmiechając się do podnoszących się gości. – Ale co się stało z dzieckiem, generale? – pytaliśmy. – Ach, dziecko, dziecko... Podeszliśmy do okna wychodzącego na piękny ogród, ten schron, jego starości. Ogród ten. szeroko był znany w kraju. Generał Santierra zatrzymał nas wyciągniętą ręką, zawołał: – Erminia! Erminia! – i czekał. Potem powstrzymujące nas ramię opadło, a my rzuciliśmy się do okien. Na ścieżkę wysadzoną z obu stron kwiatami wyszła z kępy drzew kobieta. Usłyszeliśmy szelest nakrochmalonych spódnic i ujrzeliśmy staromodny fartuszek z czarnego jedwabiu. Spojrzała w górę a ujrzawszy, że oczy nas wszystkich zwrócone są na nią, stanęła, zmarszczyła czoło, pogroziła palcem generałowi, który śmiał się głośno, i nakrywszy głowę czarnym szalem koronkowym, tak aby częściowo przynajmniej zakryć swój wyniosły profil, odeszła ze sztywną dostojnością i znikła nam z oczu. – Widzieliście anioła stróża starego człowieka, ją, której wszystko zawdzięczacie, co w mym domu mieliście miłego i dobrego. Ponieważ płomienie miłości, se?ores, wcześnie zapłonęły w mej piersi, dlatego jakoś nie ożeniłem się. I może dlatego iskry tego świętego ognia dotychczas we mnie nie wygasły. – Uderzył się w szeroką pierś, – Jeszcze żyję, jeszcze żyję – rzekł z poważnie komiczną emfazą. – Teraz już się nie ożenię Ona jest przybraną córką generała Santierry i jego spadkobierczynią. Jeden z gości, młody oficer marynarki, opisał ją później jako „niską, przysadkowatą starą pannę, około czterdziestki”. Wszyscy zauważyliśmy, że jej włosy były już szpakowate i że miała przepiękne, czarne oczy. – I nigdy nie chciała słyszeć o zamążpójściu – ciągnął generał Santierra. – To prawdziwe nieszczęście. – Dobra, cierpliwa, cała poświęciła się mnie, staremu człowiekowi. Prosta dusza. Ale nie radziłbym nikomu z was zabiegać o jej rękę, bo gdyby wzięła w nią rękę tego śmiałka, to tylko po to, by mu ją pogruchotać. Ach! pod tym względem nie zna ona żartów. Jest przecież rodzoną córką swego ojca, solnego człowieka, którego zgubiła jego siła: siła jego ciała, jago prostoty – jego miłości!