14292
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14292 |
Rozszerzenie: |
14292 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14292 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14292 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14292 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Meredith Ann Pierce
Dzwonecznik
Przełożyła Ewa Witecka
I. Sif
Z zamku Van najlepiej zapamiętałam kobiecy ogród. Znajdował się w małej wnęce
przy
głównym dziedzińcu. Był to wypełniony ziemią kwadrat w bruku, obsiany
dzwonecznikiem. Tak
nazywaliśmy te zioła, gdyż przypominały jedno z rosnących na kontynencie.
Dzwoneczniki
z naszego ogródka nie pochodziły z naszej wysepki ani nawet z naszego świata.
Pięć lat przed
moim urodzeniem przyniosła nasiona do zamku czarownica imieniem Zara. Obca,
szalona
kobieta, która przybyła przez Bramę w czasie i przestrzeni.
Nasza wysepka nazywała się Ulys i leżała dość daleko od stałego lądu, w równej
odległości
od portów Jorby i Quayth. W piękny, bezchmurny dzień można było zobaczyć w
oddali,
przesłoniętej nadmorską mgiełką, wzgórza High Hallacku. Ale większość dni nie
była ładna.
Mieszkaliśmy na smaganym sztormami i wielkimi falami przyboju skrawku lądu. Ta
otoczona
zalanymi przez morze rafami wyspa była magnesem, który przyciągał każdą
nawałnicę. Niewiele
statków zawijało do naszego maleńkiego portu. Trzymaliśmy się z dala od reszty
świata.
Mój ojciec, Halss, był panem Ulys. Pochodził z Krainy Dolin, był drugim synem
drugiego
syna, który opuścił swój klan w poszukiwaniu szczęścia. Znalazł je tutaj przez
przypadek:
sulkarski kupiecki statek, na którym płynął, zaczął przeciekać i musiał poszukać
najbliższego
lądu – nawet jeśli to była taka nic nie znacząca wysepka jak Ulys.
Jakież poruszenie musiał wywołać wśród naszych rybaków i ich rodzin! Wprawdzie
widywali już Sulkarczyków, ale nigdy nie widzieli szlachcica z Hallacku. Musiał
wtedy
wspaniale wyglądać. Nawet w późniejszych latach, gdy już byłam na tyle duża,
żeby zwracać
uwagę na takie sprawy, prezentował się doskonale: miał jasną cerę, która łatwo
barwiła się
rumieńcem, i rudo-blond włosy – chociaż wówczas już wiek, rozpusta, opilstwo i
rozpacz
pogrubiły jego rysy.
Z miejsca został zaproszony przez ówczesnego pana Ulys i ulokowany w
najpiękniejszym
pokoju gościnnym, podczas gdy sulkarski kapitan i jego załoga musieli poszukać
kwater
w miasteczku. Pan na zamku miał tylko jedno dziecko, moją imienniczkę Alię,
dojrzałą do
zamążpójścia. Kiedy sulkarski statek wyruszył w dalszą drogę, mój ojciec
pozostał, żeby
zabiegać o rękę Alii.
Jak cenny musiał mu się wydać jej posag! Mówiono mi, że owego roku pogoda była
niezwykle piękna, prawie bez sztormów. Zima zaś – naprawdę chłodna i sucha, tak
że mnóstwo
morskich lisów, małych wodnych piesków o gęstym futrze, przypłynęło na nasze
skały. Zimą
wszyscy mieszkający w zamku mężczyźni wychodzą z pałkami i zabijają tyle, ile
zdołają.
Sprzedajemy ich skóry kupcom z Krainy Dolin.
Mój ojciec poślubił na wiosnę jedyną córkę pana Ulys, a kiedy ów starzec umarł
rok później,
stał się regentem dla pani Alii, Lecz dziedziczka Ulys zmarła bezpotomnie na
suchoty zaledwie
trzy lata po zawarciu małżeństwa. Wprawiło go to w niemałe kłopoty.
Mógł wtedy opuścić wyspę, wrócić do High Hallacku, ale tego nie zrobił. Nie
wiem, czy
powodował nim wstyd czy duma. Może zwykła inercja albo chciwość. Morskie lisy
dają niezłe
dochody. Jego rodzina, dowiedziawszy się, że się ożenił poza High Hallackiem,
wydziedziczyła
niewdzięcznego syna.
Owdowiały pan Halss spędził następne cztery lata wprowadzając zmiany na wyspie.
Sformował mały oddział gwardzistów zamkowych i zajął się flotą rybacką. Polecił
naprawić
rybackie łodzie i odbudować niszczejące zewnętrzne mury obronne zamku. Kazał
nawet
przegrodzić specjalnym łańcuchem wąską zatokę dla obrony przed piratami. Reszty
naszego
wybrzeża broniły rafy.
Były to pomyślne lata dla Ulys. Właśnie wtedy na naszą wyspę przybyła
cudzoziemka Zara.
Pamiętam ją jak przez sen. Była bardzo wysoka, miała kasztanowe włosy i ciemną
twarz. Nie
była ani Sulkarką, ani Dolinianką. Niektórzy mówili, że jest szalona i nazywali
ją czarownicą.
Zdaje się, że zafascynowała mojego ojca.
Mimo to w końcu poślubił Benis, kuzynkę pani Alii. I znowu mógł zgodnie z prawem
nazywać się panem Ulys. Nie było to małżeństwo z miłości. Urodziłam się rok
później. Nadano
mi imię Alia, choć wołano na mnie Alys. Jednak mój ojciec pragnął mieć synów.
Pani Benis nie
bez zadowolenia rządziła zamkiem; wieczorami robiła gobeliny, a za dnia wydawała
rozkazy
służbie.
Mój ojciec, mając tylko córkę i ani jednego męskiego potomka i nie będąc
żeglarzem ani
z urodzenia, ani z zamiłowania, nie znalazł dla siebie ucieczki z ciasnego
więzienia, w którym
sam się zamknął poprzez małżeństwa. Jakże nienawidził dzwonecznika rosnącego w
kobiecym
ogrodzie! Pamiętam, że ziele to rosło kępami i miało strzępiaste liście. Wiosną
na szczycie łodygi
pojawiały się stożkowe kwiaty, o równie ostrym zapachu jak pory. Ojciec skarżył
się na ich
smród, ale ja uważałam, iż pachną cudownie.
Pan Halss chciał przekopać ogródek, powyrywać dzwonecznik i zasadzić tam coś
pożytecznego. Nie potrzebował kobiecych ziółek. Lecz moja matka powiedziała
„nie” prosto
w oczy. Za mojej pamięci był to jedyny przypadek, gdy otwarcie mu się
sprzeciwiła i wygrała.
– Nie pozwolę ci zniszczyć mojego ogrodu. Nie obchodzi mnie, skąd pochodzi
dzwonecznik,
ale jest to jedyne rosnące na tej wyspie ziele, które mi pomaga. Raz na miesiąc
posyłam
dziewczynę, żeby narwała liści i zrobiła dla mnie sałatkę.
Nie mówiła o mnie. Miała na myśli swoją służebną, Imme. Aż do tej pory nie
miałam
pojęcia, że dzwonecznik był lekarstwem. Wiedziałam tylko, że co jakiś czas matka
chorowała,
zamykała się wówczas w swoich pokojach i nie chciała mnie widzieć. Jej dworki
poruszały się
wtedy szybko, aczkolwiek zachowywały wielki spokój, i zwykle mnie przeganiały.
Kiedyś dostałam gorączki od bolącego zęba i spróbowałam zjeść trochę
dzwonecznika. Miał
ostry, pieprzny, prawie gorzki smak. Gryzłam, aż łzy napłynęły mi do oczu, ale
nic mi nie
pomógł. Później dowiedziałam się, że przynosił ulgę w zupełnie innej chorobie.
Nie byłam
jeszcze dość duża, żeby zapaść na tę chorobę.
Moje najwcześniejsze wspomnienie to spotkanie z Sif w kobiecym ogrodzie. Było to
latem;
chmury zaciągnęły niebo, a wilgoć i gorąco wszystkim dawały się we znaki. Moja
matka
zachorowała i posłała Imme po zioła. Poszłam za nią cichaczem i potem zostałam
już w ogrodzie.
Pamiętam, jak stoję wśród karłowatych kępek dzwonecznika. Każda ozdobiona
fioletowymi
i niebieskawymi kwiatami łodyżka tkwiła jak maczuga wśród lśniących,
ciemnozielonych liści.
Piorunowałam spojrzeniem Sif, moją siostrę – oczywiście wtedy nie wiedziałam, że
to jest moja
siostra. Musiałam mieć około czterech lat. Dla mnie była tylko Sif, córką
szalonej Zary. Miałam
zły wzrok i poznawałam ludzi bardziej po kształtach i kolorach niż po rysach
twarzy. Sif była
chudą dziewczynką, o prostych, długich, żółtawych, wiecznie splątanych włosach.
Twarz miała
zawsze brudną, tak samo jak połatane, źle pocerowane ubranie. Widziałam
wystarczająco dobrze,
by zauważyć, iż ma końską szczękę z dołkiem na brodzie i oczy pośredniej barwy
pomiędzy
szaroniebieską i zieloną jak morze. Dzień był pochmurny, a światło słabe, gdyż
zbliżał się
sztorm. Nigdy nie byłam tak blisko niej.
– Co tu robisz? – zawołałam, tupiąc nogą w małym pantofelku i podnosząc na
wysokość
bioder szytą w kliny sukienkę. – Zaraz przestań!
Przed chwilą opróżniła worek z kuchennymi odpadkami na rosnące w ogrodzie zioła.
– Wyrzucasz śmieci na dzwoneczniki mojej matki! – wrzasnęłam przeraźliwie. –
Przestań!
Zabierz to!
Sif drgnęła, podnosząc na mnie oczy, później zaś wyprostowała się, najwyraźniej
zaskoczona, ale nie miała zamiaru uciekać. Nosiła spodnie jak wieśniak albo
chłopiec. Nic nie
powiedziała. Ja byłam pełnym tupetu, bardzo rozpieszczonym brzdącem. Widząc, że
mam nad
nią przewagę, podeszłam bliżej.
– Pozbieraj to – rozkazałam takim samym tonem, jakiego moja matka używała
zwracając się
do praczek, ale Sif tylko na mnie popatrzyła. Rzuciłam się na nią z pięściami,
wrzeszcząc: –
Powiem o wszystkim! Powiem o wszystkim! Moja matka pośle po przewoźnika, a on
natrze ci
uszu!
Sif nie oddawała ciosów, kiedy kopałam ją i biłam, tylko złapała mnie za przegub
i wyszeptała z zawziętością:
– Bardzo dobrze, powiedz to, ty mała flądro. Sama zobaczysz, czy mnie to
obejdzie. On nie
zrobi mi nic gorszego niż dotąd.
Przestałam ją bić. Znalazłam się tak blisko niej, że mogłam widzieć jej twarz.
Zdałam sobie
sprawę, że to, co uznałam za brudną plamę na jej policzku, było sińcem. Na
drugim policzku
ciemniał taki sam siniak, na linii szczęki, tuż przy podbródku. Sif ściskała tak
mocno mój
przegub, że mnie zabolało. Wyrwałam się i cofnęłam o krok. Patrzyłyśmy na siebie
przez kilka
chwil, dysząc ciężko.
– Zresztą to nie jest ogród twojej matki – powiedziała po chwili, nadal
gniewnie, lecz mniej
gwałtownie. – To ogród mojej matki. Ona go założyła.
Zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć.
– Twoja matka nie żyje – odparłam, starając się włożyć jak najwięcej pogardy w
te słowa.
Tak naprawdę, to widok sińców na policzku Sif wstrząsnął mną do głębi.
– Tak – odpowiedziała bez skinienia głowy.
– Ona umarła na skałach – dodałam po chwili.
– Tak.
Sześć miesięcy wcześniej szalona Zara ukradła łódź i próbowała dopłynąć do
Arvonu. Była
to z jej strony bezgraniczna głupota. Kobiety nie znają się na łodziach. Rozbiła
się na skałach,
woda ją porwała i się utopiła. Dwa dni później znaleziono na plaży jej martwe
ciało i szczątki
łodzi.
Słyszałam, jak matka rozmawiała o tym ze swymi służebnymi, a jej głos wyrażał
pogardę,
przerażenie i triumf zarazem. Kiedy znaleziono zwłoki Zary, ojciec zamknął się w
swojej
komnacie i nie chciał stamtąd wyjść. Byłam za mała, żeby zrozumieć te sprawy.
Teraz
przewoźnik, stary Sul, zajmował się Sif.
Spojrzałam na nią, wytężając wzrok. W słabym świetle nie widziałam tak dobrze
jej twarzy,
by dostrzec, jakie uczucia się na niej malują. Mnie wydawała się pozbawiona
wyrazu jak
kredowobiała plama.
– A to, to wcale nie są śmieci – powiedziała, dotykając wielkim palcem stopy
czegoś
leżącego między mięsistymi roślinami. Miała niski jak na dziewczynkę głos,
dźwięczny niby
granie rogu. – Zobacz sama. To są ości.
Uklękłam i przyjrzałam się rybim szkielecikom. Cuchnęły.
– Dlaczego je tutaj wyrzucasz? – zapytałam podnosząc spojrzenie, nadal
przekonana o swojej
słuszności. Zmarszczyłam nos. – Czy nie możesz wyrzucić ich na śmietnik, tak jak
wszyscy to
robią?
Sif uklękła naprzeciw mnie.
– Ja ich nie wyrzuciłam – odparła spokojniejszym tonem. – Umieściłam je tam
celowo. Dla
dzwoneczników. One tego potrzebują. Czy nie widzisz, że więdną?
Mrużąc oczy, spojrzałam na mięsiste kwitnące rośliny. Dla mnie wyglądały
zupełnie dobrze.
– One potrzebują kości. W kościach jest coś, co je żywi. I w muszlach ostryg.
Dodaję
zmiażdżone muszle, jeśli udaje mi się je dostać.
Rozcierałam obolały przegub i patrzyłam na nią. Miałam już zabłoconą suknię. Nic
nie
mogłam na to poradzić. Może matka czuje się tak źle, że jej służebne tego nie
zauważą, a jeśli
nawet, to nie przejmą się tym zbytnio? Powinnam już wracać, ale zapragnęłam
pozostać z Sif.
– Dlaczego? – zapytałam ją. – Kto ci o tym powiedział?
– Już ci mówiłam – odrzekła z naciskiem. – To moja matka założyła ten ogród
dziesięć lat
temu, kiedy przybyła na Ulys. To ona mi powiedziała.
Ja urodziłam się w Roku Salamandry; Sif zaś o jakieś trzy lata wcześniej. To
znaczy, że
kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy, miała około ośmiu lat. Jeżeli powiedziała
prawdę, jej
matka przybyła na Ulys na trzy lata przed jej urodzeniem. Jeszcze przed śmiercią
pani Alii; nie
wiedziałam o tym.
Ponadto Zara kiedyś mieszkała na zamku. Słyszałam, jak ktoś mówił o tym szeptem.
Moja
matka nie znosiła, gdy wymieniano imię Zary w jej obecności. Matkę Sif
przywieźli na Ulys
Sulkarczycy, którzy znaleźli ją w morzu, a ponieważ nie miała przy sobie
pieniędzy, tylko
nieprzemakalną torbę uzdrawiaczki pełną ziół i sadzonek, wysadzili na ląd w
najbliższym porcie.
Potem już nie mogła odpłynąć z wyspy. Ojciec nie chciał jej na to pozwolić.
Ale Zara opuściła zamek, kiedy ożenił się z panią Benis, i zbudowała sobie małą
chatkę nad
zatoką. Zamiatała ulice, przeszukiwała plażę i leczyła ziołami. Utrzymywała się
z tego.
Niektórzy nazywali ją czarownicą, lecz rybacy i ich rodziny, a nawet mieszkańcy
zamku
przychodzili do niej po pomoc. Matka nigdy nie pozwoliłaby jej wejść do zamku –
gdyby Zara
kiedykolwiek stanęła przed bramą. Nigdy jednak tego nie zrobiła. I w końcu
oszalała. Ulys wielu
z nas doprowadza do szaleństwa. Zara nigdy nie wyszła za mąż.
Chciałam wtedy zapytać Sif o jej matkę, skąd przybyła i dlaczego ukradła łódź.
Dlaczego
chciała udać się do High Hallacku albo do Arvonu, lub dokądkolwiek się kierowała
i czy
naprawdę była czarownicą, jak noszące magiczne klejnoty bezimienne kobiety po
drugiej stronie
morza?
Wtedy nawet nie podejrzewałam, że nie pochodziła z naszego świata, lecz z innego
miejsca,
poza naszym czasem i przestrzenią, za Bramą. Naraz usłyszałam wołanie mojej
niańki. Ponieważ
nie chciałam, żeby przyszła do ogrodu i zastała mnie w towarzystwie brudnej Sif,
uciekłam.
Po tym spotkaniu już nie odnosiłyśmy się do siebie z taką wrogością. Wymykałam
się
niańce, żeby się z Sif jak najczęściej spotykać. Nigdy przedtem nie miałam
przyjaciółki. Sif
zabierała mnie na szeroki, pusty pas piasku poniżej zamku Van. Można tam było
znaleźć
wszystko, co morze wyrzucało na brzeg, – nic wartościowego, głównie kawałki
drewna i muszle.
Raz znalazłyśmy łopatę sulkarskiego wiosła, odłamaną od trzonka i częściowo
spaloną, kiedy
indziej zaś kościany grot harpuna.
Sif pokazała mi, jak znaleźć zagrzebane w piasku skorupiaki i jak rzucać płaskim
kamykiem,
żeby skakał po falach – wprawdzie nigdy nie mogłam tego dobrze zobaczyć, ale za
to szybko
nauczyłam się to robić. Pokazałam jej moją kryjówkę na szczycie wieży. Wieżę tę
zbudowano
dawno temu jako punkt obserwacyjny do wypatrywania okrętów wojennych i piratów.
Jednakże
między nami i High Hallackiem od wielu lat panował pokój, a odkąd mój ojciec
kazał zagrodzić
zatokę łańcuchem, piraci przestali nas nękać i nikt już nie używał starej wieży.
Poza Sif i mną. Często się tam zakradałyśmy i patrzyłyśmy na okolicę, skulone na
trzecim,
najwyższym piętrze. Robiłyśmy tak, ilekroć moja siostra zdołała uciec od starego
przewoźnika
Sula. Powiedziała, że dawał jej wyłącznie najcięższe prace, takie jak
oskrobywanie łodzi z pąkli
i wynoszenie ryb na brzeg na stoły, gdzie je patroszono. Mnie zaś matka i jej
dworki nauczyły
cerowania i robótek.
Sif przekazała mi opowieści Zary o świecie za Bramą. Niewyobrażalne, szalone
opowieści,
które za każdym razem stawały się coraz bardziej niezwykłe, o kraju, w którym
ludzie nie starzeli
się aż do dnia śmierci. Wszyscy byli czarownikami i czarownicami i mieszkali w
domach
wielkich jak zamek Van. Setki takich zamków z błyszczącego kamienia, które
zbudowano obok
siebie, tworzyły wielkie miasta. Ludzie podróżowali powietrznymi statkami. Wozy
same
jeździły. Zdaje mi się, że czasami zmyślała.
– Jeżeli twoja matka żyła w takim cudownym miejscu – powiedziałam raz szyderczo,
a musiałam wtedy mieć siedem lub osiem lat, Sif zaś około jedenastu – to
dlaczego tu przybyła?
Była jesień. Stałyśmy na skalistym zboczu górującym nad plażą pod zachmurzonym
niebem.
Rozłożywszy ramiona dla równowagi, przeskakiwałyśmy z kamienia na kamień w
poszukiwaniu
jaj hegittów. Sif wzięła mnie za ramię i na poły przeniosła, na poły
przeprowadziła przez sporą
szczelinę. Nadał byłam znacznie od niej mniejsza i miałam na sobie fałdzistą
suknię, jakie nosiły
mieszkanki zamku. Suknia trzepotała na wietrze jak ptasie skrzydła.
– Mówiła, że jej świat był już bardzo stary i zatłoczony – odparła Sif,
pochylając się, by
podnieść ze szczeliny niebieskie jajko dwa razy większe od mojego kciuka.
Włożyła je do
niewielkiego worka, w którym leżały już wcześniej znalezione jaja. – Wszystkie
czarownice
miały za dużo dzieci. A niektórzy ludzie zmęczyli się czarami, pałacami i
magicznymi wozami.
Chcieli być gdzie indziej i żyć bez nich.
Wyprostowałam się. Spojrzałam na nią ze zdumieniem i zapytałam:
– Chcieli przybyć tu, na Ulys?
– Nie, nie tutaj. – Roześmiała się i potrząsnęła przecząco głową. – Gdzieś na
północy. Tam,
gdzie jest Brama. Powiedziała, że jej rodacy od lat przybywali tu w niewielkich
grupach.
Zapatrzona w Sif, straciłam równowagę. By nie upaść, chwyciłam ją za ramie.
Opowiadano
o Bramie wiele legend, znaliśmy je nawet my, mieszkańcy Ulys – docierały do nas
z kontynentu
w strzępach i fragmentach. W Arvonie było pewne miejsce, straszne miejsce, w
którym pojawiły
się potwory, a ludzie poznikali. Pilnowały go niewyobrażalne okropności.
Istniało i zarazem nie
istniało, ale było ich więcej niż jedno. Krążyło przez cały czas i można było
natrafić na nie tylko
przypadkiem.
– Więc po co twoja matka przybyła na Ulys? – pytałam dalej.
– Wcale nie miała takiego zamiaru. – Sif westchnęła z irytacją. – Była w drodze
do High
Hallacku, kiedy zaskoczył ją sztorm. Przebywała na morzu od trzech dni, gdy
Sulkarczycy ją
znaleźli.
– Dlaczego? – spytałam. Szłyśmy teraz bardzo ostrożnie.
– Po prostu, żeby go zobaczyć! – zawołała Sif.
– Mówiła, że jej rodzina pozostawała w jednym miejscu przez cztery pokolenia i
nie
zwiedziła nigdy okolicy. Moja matka postanowiła zobaczyć świat. Była wielką
podróżniczką.
Powiedziała, że kiedy jej łódź zatonęła, zdążyła już odwiedzić zamorską Krainę
Czarownic.
Zadrwiłam znów, ściskając ramię Sif, gdyż wiał silny wiatr. Moja towarzyszka
była silna.
– Kobiety nie podróżują – oświadczyłam. – Chyba tylko po to, żeby wyjść za mąż.
–
Niekiedy dziewczęta z Ulys zaręczały się z młodzieńcami z kontynentu. Było to
bardzo rzadkie
i wspaniałe wydarzenie. Wtedy ich matki dawały im semrot na sen i wyprawiały
ślubnymi
barkami na stały ląd. – Kobiety nie podróżują – powtórzyłam.
– Moja matka podróżowała – odparła na to Sif.
Dzisiaj nie miała siniaków na twarzy, ponieważ stary Sul nie upił się
wczorajszej nocy.
– Kobiety są do niczego na łodziach – powiedziałam, idąc za nią.
– Moja matka taka nie była – zaoponowała, przeskakując przez szczelinę.
Twoja matka zginęła na skałach – pomyślałam, ale ugryzłam się w język. Skoczyłam
śladem
Sif i trafiłam w jej objęcia.
– Ja też nie jestem! – rzuciła.
– Co masz na myśli? – Podniosłam na nią oczy.
Sif tylko uśmiechnęła się szeroko, przez co bardziej niż kiedykolwiek wyglądała
jak
chłopiec. Uśmiechała się, wysunąwszy do przodu końską szczękę z dołkiem na
brodzie, a nie
schylając głowę, jak powinna zrobić kobieta. Miała duże, równe zęby, zrośnięte
brwi,
ciemniejsze niż jej włosy, i długi, prosty nos. Szturchnęłam ja.
– Co masz na myśli? – powtórzyłam. Dotarłyśmy już na plażę i pomogła mi
zeskoczyć na
piasek.
– Stary Sul uczy mnie pływać łodzią – szepnęła, i ścisnęła mi rękę.
– On tego nie robi! – zawołałam. – Nie może. Kobiety nie mogą. To jest... złe! –
Kobiety na
łodziach sprowadzają choroby i burze. Wszyscy o tym wiedza.
Sif ruszyła dalej wielkimi krokami, pociągając mnie za sobą.
– Robi to. Musi to robić! – mówiła z podnieceniem. – Pół roku temu rozpłatał
sobie rękę
haczykiem na ryby i od tej pory nie ma czucia w trzech palcach.
Ktoś musi mu pomagać, a on ma tylko mnie. W ogóle i tak traktuje mnie jak
chłopca. Zresztą
to nie ważne. Zatrzymałam się wtedy, nie odrywając od niej wzroku. Hegitty i
mewy krążyły nad
naszymi głowami. Sif wyciągnęła ku nim rękę i jeden ptak skręcił w prawo.
Spojrzała na niego
i roześmiała się.
II. Kobieca przypadłość
Sif i ja spędzałyśmy każdą wolną chwilę pielęgnując dzwoneczniki. Moja siostra
nadal
przynosiła ości i muszle. Ja gromadziłam kości i dostarczałam skorupki jajek,
gdy tylko udało mi
się zebrać je ze stołu. Dzwonecznik walczył o przetrwanie w naszej piaszczystej
glebie. Był
uparty, ale Ulys z czasem zabija wszystko.
Pewnego razu Sif przyniosła liść dzwonecznika na naszą platformę na szczycie
wieży.
Byłyśmy jeszcze bardzo młode, za młode, żeby znać jego prawdziwe zastosowanie.
Miałyśmy
jednak niejasne przeczucie, że uczyniłby nas kobietami. Sif wyciągnęła z rękawa
długi,
strzępiasty liść i otarła go z ziemi. Utkwiłyśmy w nim wzrok, a później moja
siostra bardzo
ostrożnie złożyła go wzdłuż żyłki i rozerwała na dwie poprzeczne części. Jego
sok był
przezroczysty i bezbarwny.
Zjadłyśmy liść w milczeniu, miażdżąc zębami skórzastą powłokę, żeby dotrzeć do
miąższu.
Miał ostry, gorzkawy smak i pachniał jak cebula. Oczy zaszły nam łzami. Potem
czekałyśmy
przez miesiąc: dumne, ale w głębi ducha przerażone. Nic się jednak nie
wydarzyło. Byłyśmy za
młode.
Kiedyś, gdy siedziałyśmy na wieży, Sif opowiedziała mi więcej o swojej matce,
rudowłosej
Zarze, która strzygła krótko włosy i nosiła spodnie jak mężczyzna.
– Czy ona naprawdę była czarownicą? – zapytałam.
Moja towarzyszka potarła dłonie i wzruszyła ramionami. Zapadła już noc. Okno w
ścianie,
pod którą siedziała, wypełniał mrok. Ja przykucnęłam na schodach. Świece kopciły
na chłodnym
wietrze. Sif oderwała kawałek piętki chleba, którą jej przyniosłam. Było lato.
Nie zmarznie
w wieży tej nocy. Stary Sul znów się upił i zostawił na jej ramieniu czerwoną
pręgę, która nie
zniknie przed upływem kilku dni. Pokazała mi ją. Zamierzała spędzić jedną lub
dwie noce
w wieży, a potem wrócić do Sula. Przez jakiś czas będzie miała spokój.
– Nie wiem – powiedziała w końcu i minęła dłuższa chwila, zanim uświadomiłam
sobie, że
odpowiedziała na moje pytanie. Milczała przez kilka chwil. Zawsze była milcząca
po tym, jak
Sul podniósł na nią rękę. Później dodała spokojnie: – Ale znam miejsce, z
którego przybyła moja
matka. Leży na północ od tej wyspy, tyle wiem. Gdybym miała łódź, mogłabym je
odnaleźć.
Spojrzała na mnie. – Namówiłam ją, żeby opowiedziała mi o drodze, którą miałyśmy
przebyć.
– Miałyście przebyć? – powtórzyłam z niedowierzaniem. W migotliwym blasku świec
kamienne ściany zdawały się skakać i tańczyć. – Przecież zostawiła cię na Ulys,
kiedy próbowała
dotrzeć do Arvonu.
Sif pokręciła głową i zatopiła zęby w chlebie. Poruszyła przy tym ramieniem i
skrzywiła się.
– Ona nie chciała dotrzeć do Arvonu. I zabrała mnie z sobą.
Świece topiły się w zapadłej nagle ciszy.
– Zabrała cię na brzeg, żeby się z tobą pożegnać – podsunęłam.
Ponownie pokręciła głowa.
– Zabrała mnie do łódki. Wsadziła mnie i odepchnęła łódź od brzegu. Fale
najpierw sięgały
jej do nóg, a później do bioder. Był wczesny ranek. Chmury szare jak oddech
Lodowego Smoka
przesłaniały High Hallack.
Mówiła spokojnie, jak to miała w zwyczaju. Rzadko pozwalała, żeby kierowały nią
uczucia.
W przeciwieństwie do mnie. Podskoczyłam do okna i popatrzyłam na dalekie,
czarne, nie
oświetlone księżycowym blaskiem morze. Na gładziźnie wody kładła się poświata
gwiazd,
widziałam ją tylko jako ruchoma świetlną smugę. Słyszałam wszakże oddech morza,
huk i szum
dalekich fal, i czułam jego zapach.
– To była lekka łódź, najpłytsza, jaką mogła znaleźć – ciągnęła Sif. – Miała
nadzieję, że
będzie unosiła się na wodzie tak wysoko, że zdoła przepłynąć nad rafami. Ja
wtedy nic nie
wiedziałam o łodziach. Musiałam mieć jakieś sześć lat. Weszła do morza, pchając
przed sobą
łódź, w której siedziałam, dopóki woda nie sięgnęła jej do pasa. Następnie
wdrapała się do
środka. Chciałam jej pomóc, ale kazała mi się nie ruszać, bo łódź mogłaby się
przewrócić.
Później wzięła wiosła i zaczęła wiosłować.
Nadgryzła piętkę i mówiła dalej:
– Nigdy przedtem nie widziałam wiosłującej kobiety: robiła to silnymi,
rytmicznymi
ruchami. Pomyślałam, że wspaniale wiosłuje. Pomyślałam, że moja matka musi być
najsilniejszą
kobietą na świecie. Podpłynęłyśmy do rafy. Słońce pięło się po niebie jak
oślepiająco biała kula
na tle chmur. Cień Ulys pozostał za nami. Przypływ był wysoki, ale się już
kończył. W rafie była
wyrwa, do której się skierowała, mała wyrwa.
Zobaczyłam, że zacisnęła ręce obejmujące kolana.
– Musiała jednak źle ocenić głębię albo nasza łódź, a może porę dnia i wysokość
przypływu.
Myślę, że udałoby się jej przepłynąć w mniejszej, jednoosobowej łódce, albo
nawet i tamtą
łodzią, gdyby była sama, gdybym ja nie obciążała łodzi.
Mówiła teraz bardzo spokojnie, głębokim głosem, w którym brzmiała gorycz.
– Łódź zaczepiła o skałę. Moja matka usiłowała odepchnąć się wiosłem. Próbowałam
wstać,
lecz kazała mi siedzieć i mocno się trzymać. Dno łodzi zazgrzytało na rafie.
Matka z całej siły
wsparła się na wiośle. Fala nas uniosła. Przez chwilę myślałam, że przepłyniemy.
Ale zaraz
potem uderzyła przeciwna fala. Łódź zawirowała i roztrzaskała się o skałę.
Sif nie odrywała wzroku od chyboczącego się płomyka świecy. Nie wiedziałam, co
powiedzieć.
– Myślę, że fale wyrzuciły moją matkę poza albo na skały. Więcej już jej nie
zobaczyłam.
Woda zaniosła mnie w stronę brzegu. Wokół raf prądy morskie zachowują się
dziwnie,
a cofające się fale są niezwykle silne. Lecz ja byłam tak lekka i unosiłam się
tak wysoko
w wodzie, że fale przez jakiś czas niosły mnie równolegle do lądu, a później w
stronę brzegu.
Stary Sul właśnie wtedy wyszedł na plażę. Wyłowił mnie.
Nawet w słabym blasku świec zauważyłam, że zbladła. Dotknęłam jej ramienia. Było
zimne
jak lód.
– Nie wiedziałam o tym – odezwałam się. Opuściło mnie dziwne odrętwienie, które
czułam
cały czas. – Nie miałam pojęcia, że zabrała cię ze sobą do łodzi.
Sif otuliła się marynarskim kocem; służył nam jako osłona przed wiatrem, który
nieraz dawał
się nam we znaki na wieży.
– Nikt o tym nie wie, no, może jeden Sul – odparła. – Przypuszczam, że on się
tego domyśla.
Skończyła jeść chleb i rozejrzała się dokoła, jakby szukała spojrzeniem, czy nie
ma jeszcze.
Nie było. Tego wieczora kucharka była w złym humorze i zdołałam wyżebrać tylko
pół
bochenka.
– Twoją matkę fale wyrzuciły na brzeg dwa dni później – dodałam bez pytania.
Skinęła głową i okręciła się ciaśniej kocem.
– Tak – odrzekła lakonicznie.
Minęło kilka lat. Sif urosła jeszcze bardziej, podczas gdy mnie przybył tylko
jeden cal.
Opowiadała mi zasłyszane od rybaków historie o podmorskich królestwach i
mieszkańcach
morza. Umiała lepiej ode mnie snuć opowieści. Ja powtarzałam jej to, co mówiły
rybaczki na
targu, oraz plotki podsłuchane w kuchni i u służebnych matki. Mój ojciec
posiwiał. Moja matka
urodziła mu następnego, czwartego syna, który wkrótce potem zmarł jak i tamci.
Pewnego popołudnia znalazłam w wieży zgiętą we dwoje Sif, nie na platformie, ale
na dole,
na schodach. Klęczała pochylona do przodu, dotykając czołem drewnianego stopnia.
– Sif, Sif! – zawołałam, upuszczając serwetkę z płaskim bochenkiem, który
przyniosłam na
naszą wspólną kolację. Podbiegłam i uklękłam przy niej.
Kiedy podniosła głowę, zahaczyłam, że była bardzo blada. Miała podkrążone oczy,
które
spoglądały dziko i z rezygnacją. Dyszała ciężko i cała się trzęsła.
Spostrzegłam, że zagryza
wargi. Miała teraz dwanaście lat, ja zaś dziewięć.
– Co ci jest? Sul cię uderzył? – zapytałam. Nie zauważyłam jednak ani jednego
sińca.
Spojrzała na mnie, jakby mnie nie rozumiejąc, potem zaś odwróciła się i znów
zwiesiła
głowę.
– Nie. To nie to – szepnęła.
– Czy jesteś chora? Masz gorączkę? – Nachyliłam się bliżej i dotknęłam jej
ramienia. Było
zimne, ale nie wilgotne i rozpalone. Sif drgnęła.
– Ja... nie, nie dotykaj mnie – stęknęła. – Nie zniosę niczyjego dotknięcia. –
Mówiła przez
zaciśnięte zęby. Zmieszałam się, nie wiedząc, co robić.
– Może zjadłaś coś, co ci zaszkodziło? – zapytałam na próbę. Jesteśmy ludem
żeglarzy
i każdy wie, że należy jeść ryby tylko świeże albo żadnych. Ale w tamtych dniach
Sul był
starym, niechlujnym próżniakiem, według słów Sif, i kto wie, co mógł jej dać do
zjedzenia?
– Nie, nie. – Pokręciła głową i zacisnęła w pięści ręce oparte na drewnianych
stopniach.
Zmarszczyłam w zamyśleniu brwi, przyglądając się słojom. Nie miałam
najmniejszego
zamiaru odchodzić. Sif potrzebuje pomocy i muszę się zastanowić, co mam zrobić.
Spojrzałam
na jej skuloną postać i nagle wszystko zrozumiałam.
– To kobieca przypadłość, prawda? – zapytałam ją. Sif sapnęła i nie
odpowiedziała. – Czy
stary Sul powiedział ci, co masz zrobić?
Wydała jakiś zduszony dźwięk. Nie wiedziałam, śmieje się czy płacze.
– Ten stary głupiec nic nie wie i nie powiedziałby mi, nawet gdyby wiedział –
wydusiła
z trudem.
Zastanawiałam się nad tym przez chwile. Czułam się dziwnie. Po raz pierwszy
bowiem
wiedziałam więcej – i o czymś ważnym – niż Sif. Jasny pająk przebiegł po stopniu
obok mojej
ręki, podskoczył i zawisł na jedwabistej nitce.
– Czy masz potrzebne rzeczy?
– Nie! – jęknęła Sif. Szepnęła przez zaciśnięte zęby: – Nienawidzę tego. –
Rozpłakała się. –
Chciałabym być chłopcem.
Wstałam.
– Zostań tutaj – powiedziałam idiotycznie. Przecież ona nigdzie się nie
wybierała. Rozpięłam
opończę i narzuciłam jej na ramiona. Przed odejściem położyłam serwetkę z
jedzeniem na
stopniu obok jej ręki.
Wróciłam do komnat mojej matki i ukradłam kilka jej płóciennych podpasek. Nikogo
w pobliżu nie było. Matka i jej służebne przebywały pewnie na dole w kuchni albo
w przędzalni,
a może wybrały się do wioski na targ. Zresztą, nic mnie to nie obchodziło.
Zeszłam do ogrodu
i wyrwałam garść grubych, ciemnozielonych liści. Przyciskając je do piersi razem
z torbą, do
której włożyłam podpaski, wróciłam do wieży i do Sif.
Nie poruszyła się ani nie tknęła jedzenia. Mój płaszcz zsunął się jej z ramion i
nawet nie
pofatygowała się, by go z powrotem nasunąć.
– Sif – powiedziałam klękając. – To ja, Alys. Zjedz to. Spojrzała na mnie. Twarz
miała
ziemistą.
– Nie mogę jeść – szepnęła. – Mdli mnie jak w łodzi.
– To dzwonecznik – odrzekłam. – Moja matka go używa. Zjedz. Obiecuję, że ci
pomoże.
Popatrzyła tępo na liść, który ku niej wyciągnęłam, jak gdyby nigdy dotąd go nie
widziała
i nie miała pojęcia, co to takiego. Powoli i niezdecydowanie wyciągała już po
niego rękę, ale
zatrzymała ją w pół drogi.
– Palce mi zdrętwiały – szepnęła bezbarwnym głosem. Nakarmiłam ją
dzwonecznikiem,
podając kawałeczek po kawałeczku. Wargi miała suche i spękane. Zmusiłam ją, żeby
zjadła
jeszcze dwa liście. Potem czekałyśmy. Wieża pachniała kurzem i muszlami. Letnie
powietrze
było ciepłe. Wiatr szumiał. Po godzinie Sif wyprostowała się z trudem. Nadal
wyglądała na
wymizerowana i słabą, ale oddychała spokojniej i jej twarz zaróżowiła się lekko.
– Teraz lepiej się czuję – powiedziała spokojnie. – Ciągle mnie boli, lecz już
mogę to
wytrzymać.
Dałam jej resztę dzwonecznika, który zjadła bez sprzeciwu. Potem podałam jej
płócienne
podpaski. Utkwiła w nich spojrzenie.
– Należą do mojej matki – wyjaśniłam jej. – Włóż sobie jedną.
Wpatrywała się w nie, a potem podniosła na mnie pytający wzrok.
– Jak? – Była tak zakłopotana, że się roześmiałam i pokazałam jej. Szło nam
niezdarnie, ale
w końcu się udało. Byłam jeszcze za mała, żeby używać podpasek, widziałam
jednak, jak robiły
to służebne mojej matki.
– Od kiedy...? – zapytałam.
Sif zaczerwieniła się po same uszy.
– To zaczęło się ostatniej nocy. Czułam się źle aż do rana i nie mogłam wciągnąć
sieci. Sul
próbował natrzeć mi uszu, więc uciekłam. – Wzruszyła ramionami. Teraz, kiedy ból
już mniej jej
dokuczał, znów przypominała dawną Sif. – Ale po biegu poczułam się jeszcze
gorzej.
Westchnęłam i wypowiedziałam zdanie, które często słyszałam od własnej matki:
– Rodzimy się, żeby cierpieć.
Sif prychnęła i zaczęła zbierać z serwetki okruchy chleba.
– Moja matka nigdy tak nie mówiła – oświadczyła kategorycznie. Wzruszyła
ponownie
ramionami i podała mi płaszcz. – Założę się, że za Brama tak nie jest.
Kiedy skończyłam dziesięć lat, a stało się to zimą, moja matka ubrała mnie w
kobiecą suknię,
chociaż jeszcze byłam za młoda, by ktokolwiek mógł nazwać mnie kobietą. Była tak
długa, że
wlokła się za mną, i tak ciężka, jakby uszyto ją z ołowiu. Utrudniała mi
chodzenie, zwalniała
kroki. Od tej pory większość czasu matka trzymała mnie wśród swoich służebnych,
mówiąc, że
muszę nauczyć się prząść i tkać, i usługiwać mojemu małżonkowi przy stole, jeśli
mam dobrze
wyjść za mąż. Uważałam to wszystko za absurdalne. Kto poślubiłby
dziesięcioletnią córkę pana
maleńkiej wysepki? Chciałam się tego koniecznie dowiedzieć.
– Każdy, kto handluje futrami w tych stronach – roześmiał się mój ojciec,
tupaniem
strząsając śnieg z butów i grzejąc ręce nad ogniskiem w wielkiej sali. Moja
matka zmyła mu
krew z palców ciepłą, mokrą szmatką.
Łowy były udane w tym roku, a futra morskich lisów gęste i miękkie. Dużo
zarobimy na
wiosnę, kiedy handlarze futer przypłyną z kontynentu. Mój ojciec znów się
roześmiał.
– Na boginię, właśnie z powodu futer się ożeniłem. Prawdę mówiąc, nikt by cię
nie poślubił
ze względu na twoją urodę.
Nie wiedziałem, czy żartował, czy też nie. Tak mocno klepnął mnie po plecach,
gdy go
mijałam, iż omal nie upuściłam dzbanka, który niosłam. Cuchnął piwem i krwią
zabitych
zwierząt. Moja matka nic nie powiedziała. Nigdy nie gniewała się na niego przy
ludziach ani
wtedy, gdy byli sami – jeśli już o to chodzi.
Brakowało mi naszych wędrówek z Sif, swobody, zapachu wiatru i morza, kiedy
biegałyśmy
po plaży. Teraz prawie jej nie widywałam. Stary Sul zmuszał ją do pracy nad siły
przy sieciach
i łodziach. Najczęściej sam nawet nie ruszał palcem i Sif musiała wszystko za
niego robić.
Bardzo rzadko spotykałyśmy się w wieży. Była opalona jak chłopiec i jej szerokie
ramiona
rozpierały wąską koszulę, która nosiła. Nigdy nie miała dużych piersi – w
przeciwieństwie do
mnie. Matka owijała mi je ciasno, żebym nie wyglądała na starszą niż w
rzeczywistości. Biustu
Sif nie było widać pod luźnym kaftanem. A gdy zawinęła rękawy, odsłaniała
muskularne
ramiona. Mówiła teraz tak jak rybacy, Z trudem ja poznawałam. Nieczęsto się
widywałyśmy, za
to wciąż zostawiała dla mnie prezenty w ogrodzie wśród dzwoneczników: błyszcząca
muszlę,
rozgwiazdę czy cętkowane szczypce jakiegoś ogromnego podobnego do kraba
stworzenia.
Aż nadeszła owa pamiętna noc. Miałam wtedy prawie jedenaście lat, Sif zaś około
czternastu. Zima dobiegała końca, wkrótce miała odbyć się uczta pełni księżyca,
ale powietrze
było ciepłe prawie jak na wiosnę. Zobaczyłam pasmo wodorostów na wychodzącej na
morze
bramie: nasz znak, że mamy się spotkać w wieży. Zapadał zmierzch i wkrótce będę
musiała
zjawić się w jadalni. Matka zawsze mnie beształa, gdy się spóźniałam; czasami
nawet szczypała.
Ale Sif zawiesiła wodorosty, więc poszłam.
Znalazłam ją na platformie. Chodziła niespokojnie tam i z powrotem, a nie
siedziała, jak to
miała w zwyczaju. Rozdartą na ramieniu koszulę przytrzymywała ręką,
przemierzając niewielkie
pomieszczenie wielkimi krokami. Nagle uświadomiłam sobie, że jest ode mnie
wyższa o dwie
dłonie. W ostatnim bowiem roku spotykałyśmy się potajemnie, kuliłyśmy się przy
tym obie,
zamiast otwarcie biegać czy spacerować po plaży jak przedtem.
Dziwny wyraz jej oczu sprawił, że zatrzymałam się na ostatnim stopniu: płonęły
gorączkowym ogniem. Nigdy jej takiej nie widziałam. Miała zaczerwienioną i
posiniaczoną
twarz.
– Sif... – zaczęłam.
Przerwała mi.
– Opuszczam wyspę. Mam łódź.
Stałam oniemiała. W migotliwym blasku kopcącej świecy ściany wieży jakby się
poruszały.
Pokręciłam głową, nic nie rozumiejąc. Serce waliło mi jak młotem od szybkiej
wspinaczki po
schodach.
– Wyniosłam ją z zamkowej szopy ostatniej jesieni – mówiła Sif. – Sul mi
pozwolił.
Powiedział, że jest do niczego. Ale ja ją załatałam. Utrzyma się na wodzie, w
każdym razie dość
długo, żebym dotarła do Jorby.
– O czym ty mówisz? O co chodzi? – zaczęłam, lecz nie pozwoliła mi dokończyć.
Zacisnęła
tak mocno pięść, że aż zbielały jej kłykcie.
– Sul znów był pijany, już od południa. Dziś rano znalazł beczułkę czerwonego
wina
wyrzuconą przez fale. Była cała, a wino nie zmieszane z morską wodą. Nie szepnął
nawet słówka
o tym twemu ojcu. Zatrzymał wszystko dla siebie i nie dał mi nawet kropelki. –
Mówiła
syczącym głosem. Jej słowa usypiały jak płomień świecy. – A potem, kilka godzin
temu, zaczął
ględzić, jaka piękna ze mnie dziewczyna i że zawsze lubił wysokie i jasnowłose.
Powiedział, że
przypominam mu pewną dziewczynę którą kiedyś znał, tylko że jestem za chuda.
I... czy mi się
podoba, jak mnie dotyka? Że mieszkam pod jego dachem tak dawno, że prawie
zapomniał, czy
jestem dziewczyną czy chłopcem, i że jeśli mu nie pokażę, to sam sprawdzi.
Dotknęła rozdartego szwu na ramieniu. Trzęsła się z wściekłości.
– Uderzyłam go oszczepem. Popłynęła krew. Upadł. Może go zabiłam. Nie zostałam,
żeby
sprawdzić.
Pocierała ramię przez chwilę. Wstrząsnął mną zimny dreszcz.
– On nie mógł umrzeć, Sif – szepnęłam. – Nie mogłabyś uderzyć go tak mocno.
– Mogłam i zrobiłam to – mruknęła, po czym nagle przeszyła mnie spojrzeniem
zielonych
jak morze oczu. – Nawet jeśli żyje, nie mogę tu pozostać. Muszę wydostać się z
Ulys albo
oszaleje.
Jej słowa zmroziły mnie do szpiku kości. Zaczęłam cała drżeć.
– Nie, nie odchodź – wykrztusiłam. – Powiem mojemu ojcu. On ukarze Sula, zmusi
go, żeby
zostawił cię w spokoju. Poproszę kucharkę, żeby dała ci miejsce w kuchni...
Zamilkłam. Sif zatrzymała się. Oparła się o kamienna ścianę przy oknie i
wpatrywała we
mnie. Potem roześmiała się z niedowierzaniem.
– Czy sądzisz, że twojego ojca obchodzi, co się ze mną dzieje? – zapytała
ironicznie. –
Gdyby miał choć krzynę honoru, wziąłby mnie do siebie po śmierci mojej matki.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – wyjąkałam. – Mój ojciec jest sprawiedliwy i
szlachetny...
– Och, nie mów mi o tym twoim „sprawiedliwym i szlachetnym ojcu” – warknęła Sif,
nagle
czymś rozwścieczona. – To dzięki jego sprawiedliwości i szlachetności pozostałam
u Sula przez
te wszystkie lata! – Prawie krzyczała. – Gdybym była chłopcem, twój szlachetny
ojciec ożeniłby
się z moją matką!
Wymacałam na ślepo ścianę za sobą i oparłam się. Potrzebowałam oparcia. Nie
odrywałam
wzroku od Sif. Nie zbliżyła się do mnie.
– Nie wiem, o czym mówisz – szepnęłam w końcu.
– Na Gunnorę – wykrztusiła – jak ci się zdaje, kto jest moim ojcem?
Nie odpowiedziałam, nie mogłam. Poczułam, że blednę. Nigdy w życiu nie
wyobraziłabym
sobie czegoś podobnego. Przypuszczam, że gdybym choć raz zechciała się nad tym
zastanowić,
podejrzewałabym Sula.
– Obiecał, że jej pomoże dotrzeć bezpiecznie do High Hallacku – mówiła Sif – że
da jej tyle
pieniędzy, aby mogła opłacić podróż na północ. Najpierw obiecał, że sam ją tam
zabierze, ale
dopiero później, kiedy jego pozycja jako pana Ulys się umocni. – Odchyliła do
tyłu głowę. –
Z czasem go pokochała. Był dla niej dobry. Powiedziała mi to. Ale nie urodziła
mu dziedzica –
tylko mnie. Dlatego poślubił twoją matkę, a moją pozostawił na łasce losu, żeby
sama szukała
drogi do domu.
– To nieprawda – szepnęłam drżącym głosem, bliska płaczu. – Mój ojciec nigdy
by...
– Nie okazał się taki podły? – dokończyła za mnie, a później westchnęła, jakby
była bardzo
zmęczona. Mówiła teraz cicho, lecz gwałtownie: – Ciesz się, dzieciaku, że nie
okazał się taki dla
ciebie. Inaczej to ja nosiłabym te twoje śliczne zabłocone spódnice, a ty nigdy
byś się nie
urodziła.
Milczałyśmy przez jakiś czas, wpatrując się w siebie. Wiosenna noc była zimna. W
końcu Sif
spojrzała na mnie błagalnie.
– Będę potrzebowała żywności, Alys. Łódź już mam.
Wtedy wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam się powstrzymać. Nie, nie mogła mi tego
zrobić.
Nie Sif. Nie mogła naprawdę chcieć pozostawić mnie zupełnie samą.
– Dokąd się udasz? – wykrztusiłam w końcu.
Sif odsunęła się od ściany i znowu zaczęła chodzić wielkimi krokami.
– Nie wiem – odparła. – Najpierw do High Hallacku. Zaciągnę się jako marynarz na
jakiś
statek. Pomyślą, że jestem chłopcem.
– Nie pomyślą – odrzekłam. – Zdemaskują cię.
– Pójdę dalej, zanim zdążą – odburknęła. – Pójdę na północ. Znajdę Bramę mojej
matki.
Ta rozmowa wydawała mi się równie dziwaczna jak sam pomysł, by opuścić Ulys.
– Nigdy cię stąd nie wypuszczą – ostrzegłam ją. – Nawet jeśli Sul żyje, nigdy
nie podniosą
łańcucha z wody, żebyś mogła odpłynąć z Ulys...
– Nie wypłynę z zatoki – warknęła moja siostra.
– Utopisz się jak twoja matka! Zginiesz na skałach! – Wpadłam w panikę.
Sif zatrzymała się przede mną. Stała wyżej ode mnie, na platformie, ja zaś na
schodach.
Wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia.
– Jest połowa miesiąca, Alys – szepnęła i przyjrzała mi się z namysłem. – Pełnia
księżyca
będzie za dwa dni. I wiosenny przypływ. Woda jest głęboka. Czy o tym nie
wiedziałaś?
Pokręciłam głową. Mieszkałam na tej wysepce przez całe życie i nigdy nie weszłam
do łodzi.
Nic nie wiedziałam o morskich pływach. Sif zacisnęła mi rękę na ramieniu.
– Musisz mi pomóc – powiedziała. – Sul nie ma spiżarni, a ja nie miałam dość
czasu, żeby
zgromadzić prowiant. Chciałabym móc poczekać jeszcze rok. Ale muszę odpłynąć
teraz, dziś
w nocy. Nie mogę dostać się do kuchni, lecz ty możesz.
Rzeczywiście mogłam to zrobić, ale nie chciałam. Zamierzała mnie opuścić. Nie
chciałam jej
w tym pomagać. Zarazem jednak wiedziałam, że Sif i tak zrobi, co zamierza, jak
to zawsze
robiła, obojętne, z moja pomocą czy bez. Dopiero później uświadomiłam sobie, że
wcale nie
musiała mi o tym mówić, że tak naprawdę mnie nie potrzebowała. Nie umarłaby z
głodu między
Ulys a High Hallackiem. Przyszła pożegnać się ze mną.
Zapragnęłam popłynąć razem z nią, chciałam ją poprosić, aby zabrała mnie ze sobą
– zrobić
wszystko, żeby tylko mnie nie opuściła. Przypomniałam sobie jednak opowieść Sif
o jej matce,
o tym, jak przeciążona łódź zaczepiła o skały. Ja byłabym dla niej jedynie
ciężarem. Byłam tylko
dziewczynka. Kobiety w łodzi przynoszą nieszczęście. Wszyscy o tym wiedzieli.
Byłam tylko
dziewczynką, a Sif... była Sif.
Między innymi właśnie dlatego nie poprosiłam jej o to, po prostu stałam i
milczałam, gdy
moja siostra trzymała mi rękę na ramieniu. Był też inny powód: nagle bowiem
zrozumiałam,
nabrałam pewności, pewności absolutnej, bez cienia wątpliwości, iż bez względu
na pełnię czy
nie, na wysoki czy niski przypływ, wiosenny czy zimowy, nigdy się jej to nie
uda. Sif zginie na
skałach.
Dostarczyłam jej wszystko, o co mnie poprosiła, a nawet jeszcze więcej, mimo że
musiałam
poczekać do końca kolacji. Podczas wieczerzy usługiwałam przy stole mojego ojca.
Wpatrywałam się w niego, gdy jadł z apetytem, śmiał się ze swoimi drużynnikami i
grał w kości,
aż moja matka uszczypnęła mnie i zapytała, czemu tak się gapię. Oboje wydali mi
się obcy. Nie
poznawałam ich.
Kiedy mi pozwolono wreszcie się oddalić, zaczekałam w kuchni, aż kucharka i jej
pomocnice poszły zjeść swój wieczorny posiłek w sąsiednim pomieszczeniu, po czym
złapałam
wszystko, co mi wpadło w ręce, i zawinęłam w przesycona rybim olejem szmatę:
pieczonego
ptaka i suchary, morskie granaty i dwa bukłaki wina.
Zaniosłam jej to do wieży wraz z woreczkiem przyborów do szycia. Pocerowałam jej
koszulę
przy świecy i pomogłam zanieść prowiant do nadmorskiej bramy. Nikt nas nie
zobaczył.
Drużynnicy mojego ojca byli leniwi, przekonani o swej ważności i nigdy dobrze
nie strzegli
zamku. Skały i przegrodzona łańcuchem zatoka – to była cała straż, jakiej
potrzebowała nasza
wyspa.
Dałam Sif dobrą, zieloną opończę z morskich włosów, żeby chroniła ją przed
wilgocią,
i złotą broszkę, którą matka dała mi przed rokiem, kiedy po raz pierwszy ubrała
mnie w kobiecą
suknie. Kiedy w miesiąc po odjeździe mojej siostry powiedziałam pani Benis, że
zgubiłam
broszkę, uderzyła mnie w twarz tak mocno, że krew poszła mi z nosa.
Teraz jednak stałyśmy obok nadmorskiej bramy w mroku rozjaśnionej blaskiem
bliskiego
pełni księżyca. Sif nachyliła się, pocałowała mnie w policzek i włożyła mi do
ręki kościany grot
harpuna, który zwykle nosiła na szyi. Po raz ostatni zobaczyłam jej twarz.
Uśmiechała się.
– Nie boisz się, prawda? – zapytałam.
Pokręciła głowa i odrzekła:
– Znam drogę aż do Jorby, tyle zdołałam wyciągnąć od żeglarzy w gospodzie.
Nietrudno tam
dotrzeć.
Objęłam ja bardzo mocno, ściskając grot harpuna, aż zranił mnie w rękę. Wcale
nie
pragnęłam, żeby odeszła. Ale w końcu zgodziłam się na wszystko, słysząc jej
niecierpliwe
westchnienie. Naprawdę się nie bała. Puściłam ją i cofnęłam się.
Podniosła przyniesiony przeze mnie tłumoczek i odeszła wielkimi krokami stromą,
wąską
ścieżką nad morze. W ciemnościach widziała jak kot, ja zaś w każdych warunkach
miałam oczy
kreta. Nie zostałam, żeby patrzeć, jak odpływa. Zresztą i tak wkrótce
przestałabym ją widzieć.
Zamknęłam nadmorską bramę i wróciłam do zamku Van. Wiedziałam, że już nigdy jej
nie
zobaczę.
III. Morski minstrel
Dziwne, jak czasami czyjś zapach trwa w powietrzu niczym dym w destylarni, kiedy
świeca
zgaśnie. Przez wiele miesięcy wyczuwałam obecność Sif. Wciąż spodziewałam się,
że ujrzę ją
idącą plażą poniżej zamku Van albo zauważę pasmo wodorostów przewieszone przez
nadmorską
bramę – ale nigdy nie zoba