Meredith Ann Pierce Dzwonecznik Przełożyła Ewa Witecka I. Sif Z zamku Van najlepiej zapamiętałam kobiecy ogród. Znajdował się w małej wnęce przy głównym dziedzińcu. Był to wypełniony ziemią kwadrat w bruku, obsiany dzwonecznikiem. Tak nazywaliśmy te zioła, gdyż przypominały jedno z rosnących na kontynencie. Dzwoneczniki z naszego ogródka nie pochodziły z naszej wysepki ani nawet z naszego świata. Pięć lat przed moim urodzeniem przyniosła nasiona do zamku czarownica imieniem Zara. Obca, szalona kobieta, która przybyła przez Bramę w czasie i przestrzeni. Nasza wysepka nazywała się Ulys i leżała dość daleko od stałego lądu, w równej odległości od portów Jorby i Quayth. W piękny, bezchmurny dzień można było zobaczyć w oddali, przesłoniętej nadmorską mgiełką, wzgórza High Hallacku. Ale większość dni nie była ładna. Mieszkaliśmy na smaganym sztormami i wielkimi falami przyboju skrawku lądu. Ta otoczona zalanymi przez morze rafami wyspa była magnesem, który przyciągał każdą nawałnicę. Niewiele statków zawijało do naszego maleńkiego portu. Trzymaliśmy się z dala od reszty świata. Mój ojciec, Halss, był panem Ulys. Pochodził z Krainy Dolin, był drugim synem drugiego syna, który opuścił swój klan w poszukiwaniu szczęścia. Znalazł je tutaj przez przypadek: sulkarski kupiecki statek, na którym płynął, zaczął przeciekać i musiał poszukać najbliższego lądu – nawet jeśli to była taka nic nie znacząca wysepka jak Ulys. Jakież poruszenie musiał wywołać wśród naszych rybaków i ich rodzin! Wprawdzie widywali już Sulkarczyków, ale nigdy nie widzieli szlachcica z Hallacku. Musiał wtedy wspaniale wyglądać. Nawet w późniejszych latach, gdy już byłam na tyle duża, żeby zwracać uwagę na takie sprawy, prezentował się doskonale: miał jasną cerę, która łatwo barwiła się rumieńcem, i rudo-blond włosy – chociaż wówczas już wiek, rozpusta, opilstwo i rozpacz pogrubiły jego rysy. Z miejsca został zaproszony przez ówczesnego pana Ulys i ulokowany w najpiękniejszym pokoju gościnnym, podczas gdy sulkarski kapitan i jego załoga musieli poszukać kwater w miasteczku. Pan na zamku miał tylko jedno dziecko, moją imienniczkę Alię, dojrzałą do zamążpójścia. Kiedy sulkarski statek wyruszył w dalszą drogę, mój ojciec pozostał, żeby zabiegać o rękę Alii. Jak cenny musiał mu się wydać jej posag! Mówiono mi, że owego roku pogoda była niezwykle piękna, prawie bez sztormów. Zima zaś – naprawdę chłodna i sucha, tak że mnóstwo morskich lisów, małych wodnych piesków o gęstym futrze, przypłynęło na nasze skały. Zimą wszyscy mieszkający w zamku mężczyźni wychodzą z pałkami i zabijają tyle, ile zdołają. Sprzedajemy ich skóry kupcom z Krainy Dolin. Mój ojciec poślubił na wiosnę jedyną córkę pana Ulys, a kiedy ów starzec umarł rok później, stał się regentem dla pani Alii, Lecz dziedziczka Ulys zmarła bezpotomnie na suchoty zaledwie trzy lata po zawarciu małżeństwa. Wprawiło go to w niemałe kłopoty. Mógł wtedy opuścić wyspę, wrócić do High Hallacku, ale tego nie zrobił. Nie wiem, czy powodował nim wstyd czy duma. Może zwykła inercja albo chciwość. Morskie lisy dają niezłe dochody. Jego rodzina, dowiedziawszy się, że się ożenił poza High Hallackiem, wydziedziczyła niewdzięcznego syna. Owdowiały pan Halss spędził następne cztery lata wprowadzając zmiany na wyspie. Sformował mały oddział gwardzistów zamkowych i zajął się flotą rybacką. Polecił naprawić rybackie łodzie i odbudować niszczejące zewnętrzne mury obronne zamku. Kazał nawet przegrodzić specjalnym łańcuchem wąską zatokę dla obrony przed piratami. Reszty naszego wybrzeża broniły rafy. Były to pomyślne lata dla Ulys. Właśnie wtedy na naszą wyspę przybyła cudzoziemka Zara. Pamiętam ją jak przez sen. Była bardzo wysoka, miała kasztanowe włosy i ciemną twarz. Nie była ani Sulkarką, ani Dolinianką. Niektórzy mówili, że jest szalona i nazywali ją czarownicą. Zdaje się, że zafascynowała mojego ojca. Mimo to w końcu poślubił Benis, kuzynkę pani Alii. I znowu mógł zgodnie z prawem nazywać się panem Ulys. Nie było to małżeństwo z miłości. Urodziłam się rok później. Nadano mi imię Alia, choć wołano na mnie Alys. Jednak mój ojciec pragnął mieć synów. Pani Benis nie bez zadowolenia rządziła zamkiem; wieczorami robiła gobeliny, a za dnia wydawała rozkazy służbie. Mój ojciec, mając tylko córkę i ani jednego męskiego potomka i nie będąc żeglarzem ani z urodzenia, ani z zamiłowania, nie znalazł dla siebie ucieczki z ciasnego więzienia, w którym sam się zamknął poprzez małżeństwa. Jakże nienawidził dzwonecznika rosnącego w kobiecym ogrodzie! Pamiętam, że ziele to rosło kępami i miało strzępiaste liście. Wiosną na szczycie łodygi pojawiały się stożkowe kwiaty, o równie ostrym zapachu jak pory. Ojciec skarżył się na ich smród, ale ja uważałam, iż pachną cudownie. Pan Halss chciał przekopać ogródek, powyrywać dzwonecznik i zasadzić tam coś pożytecznego. Nie potrzebował kobiecych ziółek. Lecz moja matka powiedziała „nie” prosto w oczy. Za mojej pamięci był to jedyny przypadek, gdy otwarcie mu się sprzeciwiła i wygrała. – Nie pozwolę ci zniszczyć mojego ogrodu. Nie obchodzi mnie, skąd pochodzi dzwonecznik, ale jest to jedyne rosnące na tej wyspie ziele, które mi pomaga. Raz na miesiąc posyłam dziewczynę, żeby narwała liści i zrobiła dla mnie sałatkę. Nie mówiła o mnie. Miała na myśli swoją służebną, Imme. Aż do tej pory nie miałam pojęcia, że dzwonecznik był lekarstwem. Wiedziałam tylko, że co jakiś czas matka chorowała, zamykała się wówczas w swoich pokojach i nie chciała mnie widzieć. Jej dworki poruszały się wtedy szybko, aczkolwiek zachowywały wielki spokój, i zwykle mnie przeganiały. Kiedyś dostałam gorączki od bolącego zęba i spróbowałam zjeść trochę dzwonecznika. Miał ostry, pieprzny, prawie gorzki smak. Gryzłam, aż łzy napłynęły mi do oczu, ale nic mi nie pomógł. Później dowiedziałam się, że przynosił ulgę w zupełnie innej chorobie. Nie byłam jeszcze dość duża, żeby zapaść na tę chorobę. Moje najwcześniejsze wspomnienie to spotkanie z Sif w kobiecym ogrodzie. Było to latem; chmury zaciągnęły niebo, a wilgoć i gorąco wszystkim dawały się we znaki. Moja matka zachorowała i posłała Imme po zioła. Poszłam za nią cichaczem i potem zostałam już w ogrodzie. Pamiętam, jak stoję wśród karłowatych kępek dzwonecznika. Każda ozdobiona fioletowymi i niebieskawymi kwiatami łodyżka tkwiła jak maczuga wśród lśniących, ciemnozielonych liści. Piorunowałam spojrzeniem Sif, moją siostrę – oczywiście wtedy nie wiedziałam, że to jest moja siostra. Musiałam mieć około czterech lat. Dla mnie była tylko Sif, córką szalonej Zary. Miałam zły wzrok i poznawałam ludzi bardziej po kształtach i kolorach niż po rysach twarzy. Sif była chudą dziewczynką, o prostych, długich, żółtawych, wiecznie splątanych włosach. Twarz miała zawsze brudną, tak samo jak połatane, źle pocerowane ubranie. Widziałam wystarczająco dobrze, by zauważyć, iż ma końską szczękę z dołkiem na brodzie i oczy pośredniej barwy pomiędzy szaroniebieską i zieloną jak morze. Dzień był pochmurny, a światło słabe, gdyż zbliżał się sztorm. Nigdy nie byłam tak blisko niej. – Co tu robisz? – zawołałam, tupiąc nogą w małym pantofelku i podnosząc na wysokość bioder szytą w kliny sukienkę. – Zaraz przestań! Przed chwilą opróżniła worek z kuchennymi odpadkami na rosnące w ogrodzie zioła. – Wyrzucasz śmieci na dzwoneczniki mojej matki! – wrzasnęłam przeraźliwie. – Przestań! Zabierz to! Sif drgnęła, podnosząc na mnie oczy, później zaś wyprostowała się, najwyraźniej zaskoczona, ale nie miała zamiaru uciekać. Nosiła spodnie jak wieśniak albo chłopiec. Nic nie powiedziała. Ja byłam pełnym tupetu, bardzo rozpieszczonym brzdącem. Widząc, że mam nad nią przewagę, podeszłam bliżej. – Pozbieraj to – rozkazałam takim samym tonem, jakiego moja matka używała zwracając się do praczek, ale Sif tylko na mnie popatrzyła. Rzuciłam się na nią z pięściami, wrzeszcząc: – Powiem o wszystkim! Powiem o wszystkim! Moja matka pośle po przewoźnika, a on natrze ci uszu! Sif nie oddawała ciosów, kiedy kopałam ją i biłam, tylko złapała mnie za przegub i wyszeptała z zawziętością: – Bardzo dobrze, powiedz to, ty mała flądro. Sama zobaczysz, czy mnie to obejdzie. On nie zrobi mi nic gorszego niż dotąd. Przestałam ją bić. Znalazłam się tak blisko niej, że mogłam widzieć jej twarz. Zdałam sobie sprawę, że to, co uznałam za brudną plamę na jej policzku, było sińcem. Na drugim policzku ciemniał taki sam siniak, na linii szczęki, tuż przy podbródku. Sif ściskała tak mocno mój przegub, że mnie zabolało. Wyrwałam się i cofnęłam o krok. Patrzyłyśmy na siebie przez kilka chwil, dysząc ciężko. – Zresztą to nie jest ogród twojej matki – powiedziała po chwili, nadal gniewnie, lecz mniej gwałtownie. – To ogród mojej matki. Ona go założyła. Zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć. – Twoja matka nie żyje – odparłam, starając się włożyć jak najwięcej pogardy w te słowa. Tak naprawdę, to widok sińców na policzku Sif wstrząsnął mną do głębi. – Tak – odpowiedziała bez skinienia głowy. – Ona umarła na skałach – dodałam po chwili. – Tak. Sześć miesięcy wcześniej szalona Zara ukradła łódź i próbowała dopłynąć do Arvonu. Była to z jej strony bezgraniczna głupota. Kobiety nie znają się na łodziach. Rozbiła się na skałach, woda ją porwała i się utopiła. Dwa dni później znaleziono na plaży jej martwe ciało i szczątki łodzi. Słyszałam, jak matka rozmawiała o tym ze swymi służebnymi, a jej głos wyrażał pogardę, przerażenie i triumf zarazem. Kiedy znaleziono zwłoki Zary, ojciec zamknął się w swojej komnacie i nie chciał stamtąd wyjść. Byłam za mała, żeby zrozumieć te sprawy. Teraz przewoźnik, stary Sul, zajmował się Sif. Spojrzałam na nią, wytężając wzrok. W słabym świetle nie widziałam tak dobrze jej twarzy, by dostrzec, jakie uczucia się na niej malują. Mnie wydawała się pozbawiona wyrazu jak kredowobiała plama. – A to, to wcale nie są śmieci – powiedziała, dotykając wielkim palcem stopy czegoś leżącego między mięsistymi roślinami. Miała niski jak na dziewczynkę głos, dźwięczny niby granie rogu. – Zobacz sama. To są ości. Uklękłam i przyjrzałam się rybim szkielecikom. Cuchnęły. – Dlaczego je tutaj wyrzucasz? – zapytałam podnosząc spojrzenie, nadal przekonana o swojej słuszności. Zmarszczyłam nos. – Czy nie możesz wyrzucić ich na śmietnik, tak jak wszyscy to robią? Sif uklękła naprzeciw mnie. – Ja ich nie wyrzuciłam – odparła spokojniejszym tonem. – Umieściłam je tam celowo. Dla dzwoneczników. One tego potrzebują. Czy nie widzisz, że więdną? Mrużąc oczy, spojrzałam na mięsiste kwitnące rośliny. Dla mnie wyglądały zupełnie dobrze. – One potrzebują kości. W kościach jest coś, co je żywi. I w muszlach ostryg. Dodaję zmiażdżone muszle, jeśli udaje mi się je dostać. Rozcierałam obolały przegub i patrzyłam na nią. Miałam już zabłoconą suknię. Nic nie mogłam na to poradzić. Może matka czuje się tak źle, że jej służebne tego nie zauważą, a jeśli nawet, to nie przejmą się tym zbytnio? Powinnam już wracać, ale zapragnęłam pozostać z Sif. – Dlaczego? – zapytałam ją. – Kto ci o tym powiedział? – Już ci mówiłam – odrzekła z naciskiem. – To moja matka założyła ten ogród dziesięć lat temu, kiedy przybyła na Ulys. To ona mi powiedziała. Ja urodziłam się w Roku Salamandry; Sif zaś o jakieś trzy lata wcześniej. To znaczy, że kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy, miała około ośmiu lat. Jeżeli powiedziała prawdę, jej matka przybyła na Ulys na trzy lata przed jej urodzeniem. Jeszcze przed śmiercią pani Alii; nie wiedziałam o tym. Ponadto Zara kiedyś mieszkała na zamku. Słyszałam, jak ktoś mówił o tym szeptem. Moja matka nie znosiła, gdy wymieniano imię Zary w jej obecności. Matkę Sif przywieźli na Ulys Sulkarczycy, którzy znaleźli ją w morzu, a ponieważ nie miała przy sobie pieniędzy, tylko nieprzemakalną torbę uzdrawiaczki pełną ziół i sadzonek, wysadzili na ląd w najbliższym porcie. Potem już nie mogła odpłynąć z wyspy. Ojciec nie chciał jej na to pozwolić. Ale Zara opuściła zamek, kiedy ożenił się z panią Benis, i zbudowała sobie małą chatkę nad zatoką. Zamiatała ulice, przeszukiwała plażę i leczyła ziołami. Utrzymywała się z tego. Niektórzy nazywali ją czarownicą, lecz rybacy i ich rodziny, a nawet mieszkańcy zamku przychodzili do niej po pomoc. Matka nigdy nie pozwoliłaby jej wejść do zamku – gdyby Zara kiedykolwiek stanęła przed bramą. Nigdy jednak tego nie zrobiła. I w końcu oszalała. Ulys wielu z nas doprowadza do szaleństwa. Zara nigdy nie wyszła za mąż. Chciałam wtedy zapytać Sif o jej matkę, skąd przybyła i dlaczego ukradła łódź. Dlaczego chciała udać się do High Hallacku albo do Arvonu, lub dokądkolwiek się kierowała i czy naprawdę była czarownicą, jak noszące magiczne klejnoty bezimienne kobiety po drugiej stronie morza? Wtedy nawet nie podejrzewałam, że nie pochodziła z naszego świata, lecz z innego miejsca, poza naszym czasem i przestrzenią, za Bramą. Naraz usłyszałam wołanie mojej niańki. Ponieważ nie chciałam, żeby przyszła do ogrodu i zastała mnie w towarzystwie brudnej Sif, uciekłam. Po tym spotkaniu już nie odnosiłyśmy się do siebie z taką wrogością. Wymykałam się niańce, żeby się z Sif jak najczęściej spotykać. Nigdy przedtem nie miałam przyjaciółki. Sif zabierała mnie na szeroki, pusty pas piasku poniżej zamku Van. Można tam było znaleźć wszystko, co morze wyrzucało na brzeg, – nic wartościowego, głównie kawałki drewna i muszle. Raz znalazłyśmy łopatę sulkarskiego wiosła, odłamaną od trzonka i częściowo spaloną, kiedy indziej zaś kościany grot harpuna. Sif pokazała mi, jak znaleźć zagrzebane w piasku skorupiaki i jak rzucać płaskim kamykiem, żeby skakał po falach – wprawdzie nigdy nie mogłam tego dobrze zobaczyć, ale za to szybko nauczyłam się to robić. Pokazałam jej moją kryjówkę na szczycie wieży. Wieżę tę zbudowano dawno temu jako punkt obserwacyjny do wypatrywania okrętów wojennych i piratów. Jednakże między nami i High Hallackiem od wielu lat panował pokój, a odkąd mój ojciec kazał zagrodzić zatokę łańcuchem, piraci przestali nas nękać i nikt już nie używał starej wieży. Poza Sif i mną. Często się tam zakradałyśmy i patrzyłyśmy na okolicę, skulone na trzecim, najwyższym piętrze. Robiłyśmy tak, ilekroć moja siostra zdołała uciec od starego przewoźnika Sula. Powiedziała, że dawał jej wyłącznie najcięższe prace, takie jak oskrobywanie łodzi z pąkli i wynoszenie ryb na brzeg na stoły, gdzie je patroszono. Mnie zaś matka i jej dworki nauczyły cerowania i robótek. Sif przekazała mi opowieści Zary o świecie za Bramą. Niewyobrażalne, szalone opowieści, które za każdym razem stawały się coraz bardziej niezwykłe, o kraju, w którym ludzie nie starzeli się aż do dnia śmierci. Wszyscy byli czarownikami i czarownicami i mieszkali w domach wielkich jak zamek Van. Setki takich zamków z błyszczącego kamienia, które zbudowano obok siebie, tworzyły wielkie miasta. Ludzie podróżowali powietrznymi statkami. Wozy same jeździły. Zdaje mi się, że czasami zmyślała. – Jeżeli twoja matka żyła w takim cudownym miejscu – powiedziałam raz szyderczo, a musiałam wtedy mieć siedem lub osiem lat, Sif zaś około jedenastu – to dlaczego tu przybyła? Była jesień. Stałyśmy na skalistym zboczu górującym nad plażą pod zachmurzonym niebem. Rozłożywszy ramiona dla równowagi, przeskakiwałyśmy z kamienia na kamień w poszukiwaniu jaj hegittów. Sif wzięła mnie za ramię i na poły przeniosła, na poły przeprowadziła przez sporą szczelinę. Nadał byłam znacznie od niej mniejsza i miałam na sobie fałdzistą suknię, jakie nosiły mieszkanki zamku. Suknia trzepotała na wietrze jak ptasie skrzydła. – Mówiła, że jej świat był już bardzo stary i zatłoczony – odparła Sif, pochylając się, by podnieść ze szczeliny niebieskie jajko dwa razy większe od mojego kciuka. Włożyła je do niewielkiego worka, w którym leżały już wcześniej znalezione jaja. – Wszystkie czarownice miały za dużo dzieci. A niektórzy ludzie zmęczyli się czarami, pałacami i magicznymi wozami. Chcieli być gdzie indziej i żyć bez nich. Wyprostowałam się. Spojrzałam na nią ze zdumieniem i zapytałam: – Chcieli przybyć tu, na Ulys? – Nie, nie tutaj. – Roześmiała się i potrząsnęła przecząco głową. – Gdzieś na północy. Tam, gdzie jest Brama. Powiedziała, że jej rodacy od lat przybywali tu w niewielkich grupach. Zapatrzona w Sif, straciłam równowagę. By nie upaść, chwyciłam ją za ramie. Opowiadano o Bramie wiele legend, znaliśmy je nawet my, mieszkańcy Ulys – docierały do nas z kontynentu w strzępach i fragmentach. W Arvonie było pewne miejsce, straszne miejsce, w którym pojawiły się potwory, a ludzie poznikali. Pilnowały go niewyobrażalne okropności. Istniało i zarazem nie istniało, ale było ich więcej niż jedno. Krążyło przez cały czas i można było natrafić na nie tylko przypadkiem. – Więc po co twoja matka przybyła na Ulys? – pytałam dalej. – Wcale nie miała takiego zamiaru. – Sif westchnęła z irytacją. – Była w drodze do High Hallacku, kiedy zaskoczył ją sztorm. Przebywała na morzu od trzech dni, gdy Sulkarczycy ją znaleźli. – Dlaczego? – spytałam. Szłyśmy teraz bardzo ostrożnie. – Po prostu, żeby go zobaczyć! – zawołała Sif. – Mówiła, że jej rodzina pozostawała w jednym miejscu przez cztery pokolenia i nie zwiedziła nigdy okolicy. Moja matka postanowiła zobaczyć świat. Była wielką podróżniczką. Powiedziała, że kiedy jej łódź zatonęła, zdążyła już odwiedzić zamorską Krainę Czarownic. Zadrwiłam znów, ściskając ramię Sif, gdyż wiał silny wiatr. Moja towarzyszka była silna. – Kobiety nie podróżują – oświadczyłam. – Chyba tylko po to, żeby wyjść za mąż. – Niekiedy dziewczęta z Ulys zaręczały się z młodzieńcami z kontynentu. Było to bardzo rzadkie i wspaniałe wydarzenie. Wtedy ich matki dawały im semrot na sen i wyprawiały ślubnymi barkami na stały ląd. – Kobiety nie podróżują – powtórzyłam. – Moja matka podróżowała – odparła na to Sif. Dzisiaj nie miała siniaków na twarzy, ponieważ stary Sul nie upił się wczorajszej nocy. – Kobiety są do niczego na łodziach – powiedziałam, idąc za nią. – Moja matka taka nie była – zaoponowała, przeskakując przez szczelinę. Twoja matka zginęła na skałach – pomyślałam, ale ugryzłam się w język. Skoczyłam śladem Sif i trafiłam w jej objęcia. – Ja też nie jestem! – rzuciła. – Co masz na myśli? – Podniosłam na nią oczy. Sif tylko uśmiechnęła się szeroko, przez co bardziej niż kiedykolwiek wyglądała jak chłopiec. Uśmiechała się, wysunąwszy do przodu końską szczękę z dołkiem na brodzie, a nie schylając głowę, jak powinna zrobić kobieta. Miała duże, równe zęby, zrośnięte brwi, ciemniejsze niż jej włosy, i długi, prosty nos. Szturchnęłam ja. – Co masz na myśli? – powtórzyłam. Dotarłyśmy już na plażę i pomogła mi zeskoczyć na piasek. – Stary Sul uczy mnie pływać łodzią – szepnęła, i ścisnęła mi rękę. – On tego nie robi! – zawołałam. – Nie może. Kobiety nie mogą. To jest... złe! – Kobiety na łodziach sprowadzają choroby i burze. Wszyscy o tym wiedza. Sif ruszyła dalej wielkimi krokami, pociągając mnie za sobą. – Robi to. Musi to robić! – mówiła z podnieceniem. – Pół roku temu rozpłatał sobie rękę haczykiem na ryby i od tej pory nie ma czucia w trzech palcach. Ktoś musi mu pomagać, a on ma tylko mnie. W ogóle i tak traktuje mnie jak chłopca. Zresztą to nie ważne. Zatrzymałam się wtedy, nie odrywając od niej wzroku. Hegitty i mewy krążyły nad naszymi głowami. Sif wyciągnęła ku nim rękę i jeden ptak skręcił w prawo. Spojrzała na niego i roześmiała się. II. Kobieca przypadłość Sif i ja spędzałyśmy każdą wolną chwilę pielęgnując dzwoneczniki. Moja siostra nadal przynosiła ości i muszle. Ja gromadziłam kości i dostarczałam skorupki jajek, gdy tylko udało mi się zebrać je ze stołu. Dzwonecznik walczył o przetrwanie w naszej piaszczystej glebie. Był uparty, ale Ulys z czasem zabija wszystko. Pewnego razu Sif przyniosła liść dzwonecznika na naszą platformę na szczycie wieży. Byłyśmy jeszcze bardzo młode, za młode, żeby znać jego prawdziwe zastosowanie. Miałyśmy jednak niejasne przeczucie, że uczyniłby nas kobietami. Sif wyciągnęła z rękawa długi, strzępiasty liść i otarła go z ziemi. Utkwiłyśmy w nim wzrok, a później moja siostra bardzo ostrożnie złożyła go wzdłuż żyłki i rozerwała na dwie poprzeczne części. Jego sok był przezroczysty i bezbarwny. Zjadłyśmy liść w milczeniu, miażdżąc zębami skórzastą powłokę, żeby dotrzeć do miąższu. Miał ostry, gorzkawy smak i pachniał jak cebula. Oczy zaszły nam łzami. Potem czekałyśmy przez miesiąc: dumne, ale w głębi ducha przerażone. Nic się jednak nie wydarzyło. Byłyśmy za młode. Kiedyś, gdy siedziałyśmy na wieży, Sif opowiedziała mi więcej o swojej matce, rudowłosej Zarze, która strzygła krótko włosy i nosiła spodnie jak mężczyzna. – Czy ona naprawdę była czarownicą? – zapytałam. Moja towarzyszka potarła dłonie i wzruszyła ramionami. Zapadła już noc. Okno w ścianie, pod którą siedziała, wypełniał mrok. Ja przykucnęłam na schodach. Świece kopciły na chłodnym wietrze. Sif oderwała kawałek piętki chleba, którą jej przyniosłam. Było lato. Nie zmarznie w wieży tej nocy. Stary Sul znów się upił i zostawił na jej ramieniu czerwoną pręgę, która nie zniknie przed upływem kilku dni. Pokazała mi ją. Zamierzała spędzić jedną lub dwie noce w wieży, a potem wrócić do Sula. Przez jakiś czas będzie miała spokój. – Nie wiem – powiedziała w końcu i minęła dłuższa chwila, zanim uświadomiłam sobie, że odpowiedziała na moje pytanie. Milczała przez kilka chwil. Zawsze była milcząca po tym, jak Sul podniósł na nią rękę. Później dodała spokojnie: – Ale znam miejsce, z którego przybyła moja matka. Leży na północ od tej wyspy, tyle wiem. Gdybym miała łódź, mogłabym je odnaleźć. Spojrzała na mnie. – Namówiłam ją, żeby opowiedziała mi o drodze, którą miałyśmy przebyć. – Miałyście przebyć? – powtórzyłam z niedowierzaniem. W migotliwym blasku świec kamienne ściany zdawały się skakać i tańczyć. – Przecież zostawiła cię na Ulys, kiedy próbowała dotrzeć do Arvonu. Sif pokręciła głową i zatopiła zęby w chlebie. Poruszyła przy tym ramieniem i skrzywiła się. – Ona nie chciała dotrzeć do Arvonu. I zabrała mnie z sobą. Świece topiły się w zapadłej nagle ciszy. – Zabrała cię na brzeg, żeby się z tobą pożegnać – podsunęłam. Ponownie pokręciła głowa. – Zabrała mnie do łódki. Wsadziła mnie i odepchnęła łódź od brzegu. Fale najpierw sięgały jej do nóg, a później do bioder. Był wczesny ranek. Chmury szare jak oddech Lodowego Smoka przesłaniały High Hallack. Mówiła spokojnie, jak to miała w zwyczaju. Rzadko pozwalała, żeby kierowały nią uczucia. W przeciwieństwie do mnie. Podskoczyłam do okna i popatrzyłam na dalekie, czarne, nie oświetlone księżycowym blaskiem morze. Na gładziźnie wody kładła się poświata gwiazd, widziałam ją tylko jako ruchoma świetlną smugę. Słyszałam wszakże oddech morza, huk i szum dalekich fal, i czułam jego zapach. – To była lekka łódź, najpłytsza, jaką mogła znaleźć – ciągnęła Sif. – Miała nadzieję, że będzie unosiła się na wodzie tak wysoko, że zdoła przepłynąć nad rafami. Ja wtedy nic nie wiedziałam o łodziach. Musiałam mieć jakieś sześć lat. Weszła do morza, pchając przed sobą łódź, w której siedziałam, dopóki woda nie sięgnęła jej do pasa. Następnie wdrapała się do środka. Chciałam jej pomóc, ale kazała mi się nie ruszać, bo łódź mogłaby się przewrócić. Później wzięła wiosła i zaczęła wiosłować. Nadgryzła piętkę i mówiła dalej: – Nigdy przedtem nie widziałam wiosłującej kobiety: robiła to silnymi, rytmicznymi ruchami. Pomyślałam, że wspaniale wiosłuje. Pomyślałam, że moja matka musi być najsilniejszą kobietą na świecie. Podpłynęłyśmy do rafy. Słońce pięło się po niebie jak oślepiająco biała kula na tle chmur. Cień Ulys pozostał za nami. Przypływ był wysoki, ale się już kończył. W rafie była wyrwa, do której się skierowała, mała wyrwa. Zobaczyłam, że zacisnęła ręce obejmujące kolana. – Musiała jednak źle ocenić głębię albo nasza łódź, a może porę dnia i wysokość przypływu. Myślę, że udałoby się jej przepłynąć w mniejszej, jednoosobowej łódce, albo nawet i tamtą łodzią, gdyby była sama, gdybym ja nie obciążała łodzi. Mówiła teraz bardzo spokojnie, głębokim głosem, w którym brzmiała gorycz. – Łódź zaczepiła o skałę. Moja matka usiłowała odepchnąć się wiosłem. Próbowałam wstać, lecz kazała mi siedzieć i mocno się trzymać. Dno łodzi zazgrzytało na rafie. Matka z całej siły wsparła się na wiośle. Fala nas uniosła. Przez chwilę myślałam, że przepłyniemy. Ale zaraz potem uderzyła przeciwna fala. Łódź zawirowała i roztrzaskała się o skałę. Sif nie odrywała wzroku od chyboczącego się płomyka świecy. Nie wiedziałam, co powiedzieć. – Myślę, że fale wyrzuciły moją matkę poza albo na skały. Więcej już jej nie zobaczyłam. Woda zaniosła mnie w stronę brzegu. Wokół raf prądy morskie zachowują się dziwnie, a cofające się fale są niezwykle silne. Lecz ja byłam tak lekka i unosiłam się tak wysoko w wodzie, że fale przez jakiś czas niosły mnie równolegle do lądu, a później w stronę brzegu. Stary Sul właśnie wtedy wyszedł na plażę. Wyłowił mnie. Nawet w słabym blasku świec zauważyłam, że zbladła. Dotknęłam jej ramienia. Było zimne jak lód. – Nie wiedziałam o tym – odezwałam się. Opuściło mnie dziwne odrętwienie, które czułam cały czas. – Nie miałam pojęcia, że zabrała cię ze sobą do łodzi. Sif otuliła się marynarskim kocem; służył nam jako osłona przed wiatrem, który nieraz dawał się nam we znaki na wieży. – Nikt o tym nie wie, no, może jeden Sul – odparła. – Przypuszczam, że on się tego domyśla. Skończyła jeść chleb i rozejrzała się dokoła, jakby szukała spojrzeniem, czy nie ma jeszcze. Nie było. Tego wieczora kucharka była w złym humorze i zdołałam wyżebrać tylko pół bochenka. – Twoją matkę fale wyrzuciły na brzeg dwa dni później – dodałam bez pytania. Skinęła głową i okręciła się ciaśniej kocem. – Tak – odrzekła lakonicznie. Minęło kilka lat. Sif urosła jeszcze bardziej, podczas gdy mnie przybył tylko jeden cal. Opowiadała mi zasłyszane od rybaków historie o podmorskich królestwach i mieszkańcach morza. Umiała lepiej ode mnie snuć opowieści. Ja powtarzałam jej to, co mówiły rybaczki na targu, oraz plotki podsłuchane w kuchni i u służebnych matki. Mój ojciec posiwiał. Moja matka urodziła mu następnego, czwartego syna, który wkrótce potem zmarł jak i tamci. Pewnego popołudnia znalazłam w wieży zgiętą we dwoje Sif, nie na platformie, ale na dole, na schodach. Klęczała pochylona do przodu, dotykając czołem drewnianego stopnia. – Sif, Sif! – zawołałam, upuszczając serwetkę z płaskim bochenkiem, który przyniosłam na naszą wspólną kolację. Podbiegłam i uklękłam przy niej. Kiedy podniosła głowę, zahaczyłam, że była bardzo blada. Miała podkrążone oczy, które spoglądały dziko i z rezygnacją. Dyszała ciężko i cała się trzęsła. Spostrzegłam, że zagryza wargi. Miała teraz dwanaście lat, ja zaś dziewięć. – Co ci jest? Sul cię uderzył? – zapytałam. Nie zauważyłam jednak ani jednego sińca. Spojrzała na mnie, jakby mnie nie rozumiejąc, potem zaś odwróciła się i znów zwiesiła głowę. – Nie. To nie to – szepnęła. – Czy jesteś chora? Masz gorączkę? – Nachyliłam się bliżej i dotknęłam jej ramienia. Było zimne, ale nie wilgotne i rozpalone. Sif drgnęła. – Ja... nie, nie dotykaj mnie – stęknęła. – Nie zniosę niczyjego dotknięcia. – Mówiła przez zaciśnięte zęby. Zmieszałam się, nie wiedząc, co robić. – Może zjadłaś coś, co ci zaszkodziło? – zapytałam na próbę. Jesteśmy ludem żeglarzy i każdy wie, że należy jeść ryby tylko świeże albo żadnych. Ale w tamtych dniach Sul był starym, niechlujnym próżniakiem, według słów Sif, i kto wie, co mógł jej dać do zjedzenia? – Nie, nie. – Pokręciła głową i zacisnęła w pięści ręce oparte na drewnianych stopniach. Zmarszczyłam w zamyśleniu brwi, przyglądając się słojom. Nie miałam najmniejszego zamiaru odchodzić. Sif potrzebuje pomocy i muszę się zastanowić, co mam zrobić. Spojrzałam na jej skuloną postać i nagle wszystko zrozumiałam. – To kobieca przypadłość, prawda? – zapytałam ją. Sif sapnęła i nie odpowiedziała. – Czy stary Sul powiedział ci, co masz zrobić? Wydała jakiś zduszony dźwięk. Nie wiedziałam, śmieje się czy płacze. – Ten stary głupiec nic nie wie i nie powiedziałby mi, nawet gdyby wiedział – wydusiła z trudem. Zastanawiałam się nad tym przez chwile. Czułam się dziwnie. Po raz pierwszy bowiem wiedziałam więcej – i o czymś ważnym – niż Sif. Jasny pająk przebiegł po stopniu obok mojej ręki, podskoczył i zawisł na jedwabistej nitce. – Czy masz potrzebne rzeczy? – Nie! – jęknęła Sif. Szepnęła przez zaciśnięte zęby: – Nienawidzę tego. – Rozpłakała się. – Chciałabym być chłopcem. Wstałam. – Zostań tutaj – powiedziałam idiotycznie. Przecież ona nigdzie się nie wybierała. Rozpięłam opończę i narzuciłam jej na ramiona. Przed odejściem położyłam serwetkę z jedzeniem na stopniu obok jej ręki. Wróciłam do komnat mojej matki i ukradłam kilka jej płóciennych podpasek. Nikogo w pobliżu nie było. Matka i jej służebne przebywały pewnie na dole w kuchni albo w przędzalni, a może wybrały się do wioski na targ. Zresztą, nic mnie to nie obchodziło. Zeszłam do ogrodu i wyrwałam garść grubych, ciemnozielonych liści. Przyciskając je do piersi razem z torbą, do której włożyłam podpaski, wróciłam do wieży i do Sif. Nie poruszyła się ani nie tknęła jedzenia. Mój płaszcz zsunął się jej z ramion i nawet nie pofatygowała się, by go z powrotem nasunąć. – Sif – powiedziałam klękając. – To ja, Alys. Zjedz to. Spojrzała na mnie. Twarz miała ziemistą. – Nie mogę jeść – szepnęła. – Mdli mnie jak w łodzi. – To dzwonecznik – odrzekłam. – Moja matka go używa. Zjedz. Obiecuję, że ci pomoże. Popatrzyła tępo na liść, który ku niej wyciągnęłam, jak gdyby nigdy dotąd go nie widziała i nie miała pojęcia, co to takiego. Powoli i niezdecydowanie wyciągała już po niego rękę, ale zatrzymała ją w pół drogi. – Palce mi zdrętwiały – szepnęła bezbarwnym głosem. Nakarmiłam ją dzwonecznikiem, podając kawałeczek po kawałeczku. Wargi miała suche i spękane. Zmusiłam ją, żeby zjadła jeszcze dwa liście. Potem czekałyśmy. Wieża pachniała kurzem i muszlami. Letnie powietrze było ciepłe. Wiatr szumiał. Po godzinie Sif wyprostowała się z trudem. Nadal wyglądała na wymizerowana i słabą, ale oddychała spokojniej i jej twarz zaróżowiła się lekko. – Teraz lepiej się czuję – powiedziała spokojnie. – Ciągle mnie boli, lecz już mogę to wytrzymać. Dałam jej resztę dzwonecznika, który zjadła bez sprzeciwu. Potem podałam jej płócienne podpaski. Utkwiła w nich spojrzenie. – Należą do mojej matki – wyjaśniłam jej. – Włóż sobie jedną. Wpatrywała się w nie, a potem podniosła na mnie pytający wzrok. – Jak? – Była tak zakłopotana, że się roześmiałam i pokazałam jej. Szło nam niezdarnie, ale w końcu się udało. Byłam jeszcze za mała, żeby używać podpasek, widziałam jednak, jak robiły to służebne mojej matki. – Od kiedy...? – zapytałam. Sif zaczerwieniła się po same uszy. – To zaczęło się ostatniej nocy. Czułam się źle aż do rana i nie mogłam wciągnąć sieci. Sul próbował natrzeć mi uszu, więc uciekłam. – Wzruszyła ramionami. Teraz, kiedy ból już mniej jej dokuczał, znów przypominała dawną Sif. – Ale po biegu poczułam się jeszcze gorzej. Westchnęłam i wypowiedziałam zdanie, które często słyszałam od własnej matki: – Rodzimy się, żeby cierpieć. Sif prychnęła i zaczęła zbierać z serwetki okruchy chleba. – Moja matka nigdy tak nie mówiła – oświadczyła kategorycznie. Wzruszyła ponownie ramionami i podała mi płaszcz. – Założę się, że za Brama tak nie jest. Kiedy skończyłam dziesięć lat, a stało się to zimą, moja matka ubrała mnie w kobiecą suknię, chociaż jeszcze byłam za młoda, by ktokolwiek mógł nazwać mnie kobietą. Była tak długa, że wlokła się za mną, i tak ciężka, jakby uszyto ją z ołowiu. Utrudniała mi chodzenie, zwalniała kroki. Od tej pory większość czasu matka trzymała mnie wśród swoich służebnych, mówiąc, że muszę nauczyć się prząść i tkać, i usługiwać mojemu małżonkowi przy stole, jeśli mam dobrze wyjść za mąż. Uważałam to wszystko za absurdalne. Kto poślubiłby dziesięcioletnią córkę pana maleńkiej wysepki? Chciałam się tego koniecznie dowiedzieć. – Każdy, kto handluje futrami w tych stronach – roześmiał się mój ojciec, tupaniem strząsając śnieg z butów i grzejąc ręce nad ogniskiem w wielkiej sali. Moja matka zmyła mu krew z palców ciepłą, mokrą szmatką. Łowy były udane w tym roku, a futra morskich lisów gęste i miękkie. Dużo zarobimy na wiosnę, kiedy handlarze futer przypłyną z kontynentu. Mój ojciec znów się roześmiał. – Na boginię, właśnie z powodu futer się ożeniłem. Prawdę mówiąc, nikt by cię nie poślubił ze względu na twoją urodę. Nie wiedziałem, czy żartował, czy też nie. Tak mocno klepnął mnie po plecach, gdy go mijałam, iż omal nie upuściłam dzbanka, który niosłam. Cuchnął piwem i krwią zabitych zwierząt. Moja matka nic nie powiedziała. Nigdy nie gniewała się na niego przy ludziach ani wtedy, gdy byli sami – jeśli już o to chodzi. Brakowało mi naszych wędrówek z Sif, swobody, zapachu wiatru i morza, kiedy biegałyśmy po plaży. Teraz prawie jej nie widywałam. Stary Sul zmuszał ją do pracy nad siły przy sieciach i łodziach. Najczęściej sam nawet nie ruszał palcem i Sif musiała wszystko za niego robić. Bardzo rzadko spotykałyśmy się w wieży. Była opalona jak chłopiec i jej szerokie ramiona rozpierały wąską koszulę, która nosiła. Nigdy nie miała dużych piersi – w przeciwieństwie do mnie. Matka owijała mi je ciasno, żebym nie wyglądała na starszą niż w rzeczywistości. Biustu Sif nie było widać pod luźnym kaftanem. A gdy zawinęła rękawy, odsłaniała muskularne ramiona. Mówiła teraz tak jak rybacy, Z trudem ja poznawałam. Nieczęsto się widywałyśmy, za to wciąż zostawiała dla mnie prezenty w ogrodzie wśród dzwoneczników: błyszcząca muszlę, rozgwiazdę czy cętkowane szczypce jakiegoś ogromnego podobnego do kraba stworzenia. Aż nadeszła owa pamiętna noc. Miałam wtedy prawie jedenaście lat, Sif zaś około czternastu. Zima dobiegała końca, wkrótce miała odbyć się uczta pełni księżyca, ale powietrze było ciepłe prawie jak na wiosnę. Zobaczyłam pasmo wodorostów na wychodzącej na morze bramie: nasz znak, że mamy się spotkać w wieży. Zapadał zmierzch i wkrótce będę musiała zjawić się w jadalni. Matka zawsze mnie beształa, gdy się spóźniałam; czasami nawet szczypała. Ale Sif zawiesiła wodorosty, więc poszłam. Znalazłam ją na platformie. Chodziła niespokojnie tam i z powrotem, a nie siedziała, jak to miała w zwyczaju. Rozdartą na ramieniu koszulę przytrzymywała ręką, przemierzając niewielkie pomieszczenie wielkimi krokami. Nagle uświadomiłam sobie, że jest ode mnie wyższa o dwie dłonie. W ostatnim bowiem roku spotykałyśmy się potajemnie, kuliłyśmy się przy tym obie, zamiast otwarcie biegać czy spacerować po plaży jak przedtem. Dziwny wyraz jej oczu sprawił, że zatrzymałam się na ostatnim stopniu: płonęły gorączkowym ogniem. Nigdy jej takiej nie widziałam. Miała zaczerwienioną i posiniaczoną twarz. – Sif... – zaczęłam. Przerwała mi. – Opuszczam wyspę. Mam łódź. Stałam oniemiała. W migotliwym blasku kopcącej świecy ściany wieży jakby się poruszały. Pokręciłam głową, nic nie rozumiejąc. Serce waliło mi jak młotem od szybkiej wspinaczki po schodach. – Wyniosłam ją z zamkowej szopy ostatniej jesieni – mówiła Sif. – Sul mi pozwolił. Powiedział, że jest do niczego. Ale ja ją załatałam. Utrzyma się na wodzie, w każdym razie dość długo, żebym dotarła do Jorby. – O czym ty mówisz? O co chodzi? – zaczęłam, lecz nie pozwoliła mi dokończyć. Zacisnęła tak mocno pięść, że aż zbielały jej kłykcie. – Sul znów był pijany, już od południa. Dziś rano znalazł beczułkę czerwonego wina wyrzuconą przez fale. Była cała, a wino nie zmieszane z morską wodą. Nie szepnął nawet słówka o tym twemu ojcu. Zatrzymał wszystko dla siebie i nie dał mi nawet kropelki. – Mówiła syczącym głosem. Jej słowa usypiały jak płomień świecy. – A potem, kilka godzin temu, zaczął ględzić, jaka piękna ze mnie dziewczyna i że zawsze lubił wysokie i jasnowłose. Powiedział, że przypominam mu pewną dziewczynę którą kiedyś znał, tylko że jestem za chuda. I... czy mi się podoba, jak mnie dotyka? Że mieszkam pod jego dachem tak dawno, że prawie zapomniał, czy jestem dziewczyną czy chłopcem, i że jeśli mu nie pokażę, to sam sprawdzi. Dotknęła rozdartego szwu na ramieniu. Trzęsła się z wściekłości. – Uderzyłam go oszczepem. Popłynęła krew. Upadł. Może go zabiłam. Nie zostałam, żeby sprawdzić. Pocierała ramię przez chwilę. Wstrząsnął mną zimny dreszcz. – On nie mógł umrzeć, Sif – szepnęłam. – Nie mogłabyś uderzyć go tak mocno. – Mogłam i zrobiłam to – mruknęła, po czym nagle przeszyła mnie spojrzeniem zielonych jak morze oczu. – Nawet jeśli żyje, nie mogę tu pozostać. Muszę wydostać się z Ulys albo oszaleje. Jej słowa zmroziły mnie do szpiku kości. Zaczęłam cała drżeć. – Nie, nie odchodź – wykrztusiłam. – Powiem mojemu ojcu. On ukarze Sula, zmusi go, żeby zostawił cię w spokoju. Poproszę kucharkę, żeby dała ci miejsce w kuchni... Zamilkłam. Sif zatrzymała się. Oparła się o kamienna ścianę przy oknie i wpatrywała we mnie. Potem roześmiała się z niedowierzaniem. – Czy sądzisz, że twojego ojca obchodzi, co się ze mną dzieje? – zapytała ironicznie. – Gdyby miał choć krzynę honoru, wziąłby mnie do siebie po śmierci mojej matki. – Nie rozumiem, o co ci chodzi – wyjąkałam. – Mój ojciec jest sprawiedliwy i szlachetny... – Och, nie mów mi o tym twoim „sprawiedliwym i szlachetnym ojcu” – warknęła Sif, nagle czymś rozwścieczona. – To dzięki jego sprawiedliwości i szlachetności pozostałam u Sula przez te wszystkie lata! – Prawie krzyczała. – Gdybym była chłopcem, twój szlachetny ojciec ożeniłby się z moją matką! Wymacałam na ślepo ścianę za sobą i oparłam się. Potrzebowałam oparcia. Nie odrywałam wzroku od Sif. Nie zbliżyła się do mnie. – Nie wiem, o czym mówisz – szepnęłam w końcu. – Na Gunnorę – wykrztusiła – jak ci się zdaje, kto jest moim ojcem? Nie odpowiedziałam, nie mogłam. Poczułam, że blednę. Nigdy w życiu nie wyobraziłabym sobie czegoś podobnego. Przypuszczam, że gdybym choć raz zechciała się nad tym zastanowić, podejrzewałabym Sula. – Obiecał, że jej pomoże dotrzeć bezpiecznie do High Hallacku – mówiła Sif – że da jej tyle pieniędzy, aby mogła opłacić podróż na północ. Najpierw obiecał, że sam ją tam zabierze, ale dopiero później, kiedy jego pozycja jako pana Ulys się umocni. – Odchyliła do tyłu głowę. – Z czasem go pokochała. Był dla niej dobry. Powiedziała mi to. Ale nie urodziła mu dziedzica – tylko mnie. Dlatego poślubił twoją matkę, a moją pozostawił na łasce losu, żeby sama szukała drogi do domu. – To nieprawda – szepnęłam drżącym głosem, bliska płaczu. – Mój ojciec nigdy by... – Nie okazał się taki podły? – dokończyła za mnie, a później westchnęła, jakby była bardzo zmęczona. Mówiła teraz cicho, lecz gwałtownie: – Ciesz się, dzieciaku, że nie okazał się taki dla ciebie. Inaczej to ja nosiłabym te twoje śliczne zabłocone spódnice, a ty nigdy byś się nie urodziła. Milczałyśmy przez jakiś czas, wpatrując się w siebie. Wiosenna noc była zimna. W końcu Sif spojrzała na mnie błagalnie. – Będę potrzebowała żywności, Alys. Łódź już mam. Wtedy wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam się powstrzymać. Nie, nie mogła mi tego zrobić. Nie Sif. Nie mogła naprawdę chcieć pozostawić mnie zupełnie samą. – Dokąd się udasz? – wykrztusiłam w końcu. Sif odsunęła się od ściany i znowu zaczęła chodzić wielkimi krokami. – Nie wiem – odparła. – Najpierw do High Hallacku. Zaciągnę się jako marynarz na jakiś statek. Pomyślą, że jestem chłopcem. – Nie pomyślą – odrzekłam. – Zdemaskują cię. – Pójdę dalej, zanim zdążą – odburknęła. – Pójdę na północ. Znajdę Bramę mojej matki. Ta rozmowa wydawała mi się równie dziwaczna jak sam pomysł, by opuścić Ulys. – Nigdy cię stąd nie wypuszczą – ostrzegłam ją. – Nawet jeśli Sul żyje, nigdy nie podniosą łańcucha z wody, żebyś mogła odpłynąć z Ulys... – Nie wypłynę z zatoki – warknęła moja siostra. – Utopisz się jak twoja matka! Zginiesz na skałach! – Wpadłam w panikę. Sif zatrzymała się przede mną. Stała wyżej ode mnie, na platformie, ja zaś na schodach. Wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. – Jest połowa miesiąca, Alys – szepnęła i przyjrzała mi się z namysłem. – Pełnia księżyca będzie za dwa dni. I wiosenny przypływ. Woda jest głęboka. Czy o tym nie wiedziałaś? Pokręciłam głową. Mieszkałam na tej wysepce przez całe życie i nigdy nie weszłam do łodzi. Nic nie wiedziałam o morskich pływach. Sif zacisnęła mi rękę na ramieniu. – Musisz mi pomóc – powiedziała. – Sul nie ma spiżarni, a ja nie miałam dość czasu, żeby zgromadzić prowiant. Chciałabym móc poczekać jeszcze rok. Ale muszę odpłynąć teraz, dziś w nocy. Nie mogę dostać się do kuchni, lecz ty możesz. Rzeczywiście mogłam to zrobić, ale nie chciałam. Zamierzała mnie opuścić. Nie chciałam jej w tym pomagać. Zarazem jednak wiedziałam, że Sif i tak zrobi, co zamierza, jak to zawsze robiła, obojętne, z moja pomocą czy bez. Dopiero później uświadomiłam sobie, że wcale nie musiała mi o tym mówić, że tak naprawdę mnie nie potrzebowała. Nie umarłaby z głodu między Ulys a High Hallackiem. Przyszła pożegnać się ze mną. Zapragnęłam popłynąć razem z nią, chciałam ją poprosić, aby zabrała mnie ze sobą – zrobić wszystko, żeby tylko mnie nie opuściła. Przypomniałam sobie jednak opowieść Sif o jej matce, o tym, jak przeciążona łódź zaczepiła o skały. Ja byłabym dla niej jedynie ciężarem. Byłam tylko dziewczynka. Kobiety w łodzi przynoszą nieszczęście. Wszyscy o tym wiedzieli. Byłam tylko dziewczynką, a Sif... była Sif. Między innymi właśnie dlatego nie poprosiłam jej o to, po prostu stałam i milczałam, gdy moja siostra trzymała mi rękę na ramieniu. Był też inny powód: nagle bowiem zrozumiałam, nabrałam pewności, pewności absolutnej, bez cienia wątpliwości, iż bez względu na pełnię czy nie, na wysoki czy niski przypływ, wiosenny czy zimowy, nigdy się jej to nie uda. Sif zginie na skałach. Dostarczyłam jej wszystko, o co mnie poprosiła, a nawet jeszcze więcej, mimo że musiałam poczekać do końca kolacji. Podczas wieczerzy usługiwałam przy stole mojego ojca. Wpatrywałam się w niego, gdy jadł z apetytem, śmiał się ze swoimi drużynnikami i grał w kości, aż moja matka uszczypnęła mnie i zapytała, czemu tak się gapię. Oboje wydali mi się obcy. Nie poznawałam ich. Kiedy mi pozwolono wreszcie się oddalić, zaczekałam w kuchni, aż kucharka i jej pomocnice poszły zjeść swój wieczorny posiłek w sąsiednim pomieszczeniu, po czym złapałam wszystko, co mi wpadło w ręce, i zawinęłam w przesycona rybim olejem szmatę: pieczonego ptaka i suchary, morskie granaty i dwa bukłaki wina. Zaniosłam jej to do wieży wraz z woreczkiem przyborów do szycia. Pocerowałam jej koszulę przy świecy i pomogłam zanieść prowiant do nadmorskiej bramy. Nikt nas nie zobaczył. Drużynnicy mojego ojca byli leniwi, przekonani o swej ważności i nigdy dobrze nie strzegli zamku. Skały i przegrodzona łańcuchem zatoka – to była cała straż, jakiej potrzebowała nasza wyspa. Dałam Sif dobrą, zieloną opończę z morskich włosów, żeby chroniła ją przed wilgocią, i złotą broszkę, którą matka dała mi przed rokiem, kiedy po raz pierwszy ubrała mnie w kobiecą suknie. Kiedy w miesiąc po odjeździe mojej siostry powiedziałam pani Benis, że zgubiłam broszkę, uderzyła mnie w twarz tak mocno, że krew poszła mi z nosa. Teraz jednak stałyśmy obok nadmorskiej bramy w mroku rozjaśnionej blaskiem bliskiego pełni księżyca. Sif nachyliła się, pocałowała mnie w policzek i włożyła mi do ręki kościany grot harpuna, który zwykle nosiła na szyi. Po raz ostatni zobaczyłam jej twarz. Uśmiechała się. – Nie boisz się, prawda? – zapytałam. Pokręciła głowa i odrzekła: – Znam drogę aż do Jorby, tyle zdołałam wyciągnąć od żeglarzy w gospodzie. Nietrudno tam dotrzeć. Objęłam ja bardzo mocno, ściskając grot harpuna, aż zranił mnie w rękę. Wcale nie pragnęłam, żeby odeszła. Ale w końcu zgodziłam się na wszystko, słysząc jej niecierpliwe westchnienie. Naprawdę się nie bała. Puściłam ją i cofnęłam się. Podniosła przyniesiony przeze mnie tłumoczek i odeszła wielkimi krokami stromą, wąską ścieżką nad morze. W ciemnościach widziała jak kot, ja zaś w każdych warunkach miałam oczy kreta. Nie zostałam, żeby patrzeć, jak odpływa. Zresztą i tak wkrótce przestałabym ją widzieć. Zamknęłam nadmorską bramę i wróciłam do zamku Van. Wiedziałam, że już nigdy jej nie zobaczę. III. Morski minstrel Dziwne, jak czasami czyjś zapach trwa w powietrzu niczym dym w destylarni, kiedy świeca zgaśnie. Przez wiele miesięcy wyczuwałam obecność Sif. Wciąż spodziewałam się, że ujrzę ją idącą plażą poniżej zamku Van albo zauważę pasmo wodorostów przewieszone przez nadmorską bramę – ale nigdy nie zobaczyłam. Nigdy też nie znaleziono jej ciała. Czasami morze nie zwraca tych, których zabiło. Okazało się, że stary Sul wcale nie umarł i nawet miałam o to żal do losu. Znaczyło to bowiem, że moja siostra zginęła na próżno. Mogła była zostać. Tej samej wiosny, gdy zniknęła Sif, zaczęła się długa seria nieszczęść, które spadły na Ulys. Wydawało się, że los się od nas odwrócił. Pogoda się popsuła, niebo zaciągnęły ponure szare chmury i bez przerwy wiał wilgotny wiatr, tak zimny, iż mroził do szpiku kości. Śniegu, który mógłby wysuszyć powietrze, nie było. Połowy były coraz bardziej skąpe i „czerwone ręce umarlaka” zakradły się do ławic małży. Nadbrzeżna gorączka zabrała wielu rybaków i członków ich rodzin – ale nie starego Sula, który przeżył jeszcze trzy lata, zanim trafiła go apopleksja. Ucieszyłam się z tego w duchu. Najgorsze było to, że bardzo spadła liczebność stada morskich lisów, które przypływały na Ulys. Może znalazły sobie inne zimowisko? Miałam nadzieję, że tak było. Corocznie ludzie mojego ojca wracali z coraz mniejszą ilością futer – i w dodatku prawie nie było białych, cętkowanych czy srebrnych, jedynie czarne i brązowe, a i te małe, o rzadkim włosie. Były to podłe futra, za które mieszkańcy Dolin niewiele płacili. Zamek Van zadłużył się u kupców z High Hallacku, od których kupowaliśmy wiele potrzebnych nam rzeczy. Niektóre odziedziczone po przodkach cenne przedmioty po cichu zniknęły z komnat. Myślę, że zostały sprzedane na kontynencie. Mój ojciec niejeden raz się tam wyprawił, żeby uzyskać dla nas pożyczki, zawsze otrzymując mniejszą sumę, niż się spodziewał, i na bardzo wysoki procent. Większość pożyczonych pieniędzy stracił na hazard i – prawdopodobnie – na dziewki. Moja matka, rozwścieczona, szepnęła kiedyś na boku, że powinien poprosić o pomoc swoich krewnych z High Hallacku. Był jednak na to za dumny. Wydziedziczyli go przecież przed laty. Wreszcie odmówiono mu wszelkich pożyczek. Pozbawiony funduszy czuł się jak w więzieniu, krążąc po naszym małym, szarym zamku i małej, szarej wyspie. Zaczynał tracić rozum. Pani Benis, ze zrodzoną z rozpaczy determinacją, nie wpadła w panikę. Wszystko wróci do normy, powtarzała, kiedy Alys wyjdzie za maż. Ona i jej dworki wzięły mnie w obroty; moja matka oświadczyła, iż do tej pory skandalicznie zaniedbała moje wychowanie. Zaczęła od włosów. Już nie wolno mi było ich ucinać tuż poniżej ramion, ale musiałam pozwolić im rosnąć, aż zamieniły się w rudozłotą kaskadę, która ciążyła mi przez cały rok, a w lecie nieznośnie grzała. Dlaczego nie mogłam ich obciąć? Chciałam to wiedzieć. Dlaczego muszą być takie długie? – Ponieważ właśnie po to są kobiece włosy – odpowiedziała moja matka, robiąc mi przedziałek na czubku głowy – żeby podobały się mężowi. – Ależ ja nie mam męża – zaprotestowałam. – Jeszcze nie – odparowała, czesząc i czesząc moje włosy. – Stanie się to jednak szybciej, niż myślałam. Czyż nie pragnęłam mieć męża? Nie, odpowiedziałam sobie w duchu, tylko dla siebie. Pragnęłam, żeby wróciło moje dzieciństwo. Chciałam znowu zobaczyć Sif. Kiedy skończyłam trzynaście lat, ojciec zaręczył mnie z pomniejszym wodzem drugorzędnego klanu z High Hallacku, niejakim Olsanem. Nazwał to genialnym posunięciem. Już od sześćdziesięciu lat żadna córka pana Ulys nie zamieszkała na kontynencie jako pani Doliny. Miałam pozostać na wyspie aż do ukończeniu piętnastu lat, a potem wyjechać do mojego małżonka. Pisywał do mnie listy, których nie mogłam odczytać. Czytała je moja matka (może tylko tak udawała) i streszczała je dla mnie. Odniosłam wrażenie, że musiał być starszy od mojego ojca. Nikt nie chciał mi tego powiedzieć, chociaż mój narzeczony miał już dzieci, synów. Jego pierwsza żona nie żyła. Gdy mi powiedziano, że zaczęły się już przygotowania do zaręczyn, a wysłannicy z weselnym toporem są już w drodze, zeszłam na plażę i spojrzałam na otaczające Ulys skały. Zastanawiałam się, co to znaczy utonąć, być rozdartym przez fale i skonać na ostrym kamieniu. Zastanawiałam się też, czy jestem dość odważna, żeby postąpić tak jak Sif, wejść do wody i raczej utopić się, niż poślubić starca, którego domownicy prawdopodobnie będą ze mnie drwić. Jednak nie dorównywałam Sif odwagą. W głębi duszy byłam tchórzem. A może byłam tylko praktyczna? Wiedziałam, iż nigdy nie będę wolna. Wolność to sprawa życia albo śmierci. A ja chciałam żyć, nawet jako przeciętnej urody, niewykształcona żona obcego mężczyzny. Odwróciłam się od skał i szarego, wzburzonego morza i wróciłam do zamku, żeby stawić czoło toporowi weselnemu. Po zaręczynach nauczono mnie, jak mam upinać włosy, jak chodzić, mówić, jak nosić suknie. Moja matka specjalnie posłała dworkę na kontynent, żeby poznać krój sukien pań z Dolin. Zmuszono mnie do recytowania poezji. Przynajmniej ze śpiewu zrezygnowano, ponieważ nie miałam głosu. Umiałam też trochę tańczyć. Moja matka żarliwie pragnęła wpoić mi wszystkie umiejętności i maniery, które, jak sobie wyobrażała, powinna znać każda matrona z High Hallacku. Mój małżonek przysłał nawet pewną damę, jedną z mniszek z Krainy Dolin, które żyją bez mężów w świętych domach i czczą Płomień. Ta kobieta miała mnie zapoznać z religią mojego przyszłego pana. Klan mego ojca oddawał cześć innym bogom. Niewiele zrozumiałam z tego, co mi opowiadała, ale mogłam wyklepać wyuczone na pamięć zdania. Myślę, że dama Elit wyczuła moją niechęć do nauki. Zresztą nie pozostała u nas długo, zaledwie dwa miesiące. Szare, wiecznie zachmurzone niebo i niepogoda działały jej na nerwy. Poklepała mnie po policzku i oświadczyła pani Benis, że będzie mnie dalej uczyć dopiero wtedy, kiedy mój małżonek mnie już zabierze. Moja matka była wściekła i powiedziała, że zraziłam ją swoją własną głupotą. Dzwonecznik zginął. Bez Sif nie miałam serca opiekować się roślinami. Stałam się kobietą niedługo po zaręczynach i jak moja matka skarżyłam się na kobiecą przypadłość, nie mając do dyspozycji przynoszących ulgę ziół. W tym ogrodzie już nic nie wyrosło. Później, w regularnych odstępach, kiedy księżyc nie świecił, wciąż myślałam o Sif i śniłam o ciemnozielonych, gorzkich liściach. Mój narzeczony, pan Olsan z High Hallacku, umarł, gdy miałam czternaście lat. Poległ podczas potyczki w jakimś sporze granicznym. Nosiliśmy po nim żałobę. Przez trzy miesiące matka zawiązywała mi we włosach czarne wstążki. Powiedziano mi, że mam wyglądać na zasmuconą. Ale w głębi duszy nie opłakiwałam pana Olsana. Wtedy właśnie dowiedziałam się, że mój ojciec nawet nie czekał, aż minie okres żałoby, by zaoferować moją rękę temu z synów zmarłego, który zechciałby mnie poślubić. Otrzymał niezłą odprawę. Wszyscy, z wyjątkiem jednego, byli już żonaci z pannami z dobrych rodów. Ja miałam być tylko zabawką dla ich ojca na starość, lecz oni musieli spłodzić dziedziców i nie potrzebowali do tego żebraczek z Ulys. Urażony ojciec zażądał zwrotu części posagu, która już została wysłana, ale go wyśmiano. Synowie Olsana wiedzieli, że pan Ulys nie ma ani przyjaciół, ani armii, która upomniałaby się o sprawiedliwość. Moja matka nie posiadała się ze złości, u ojca pojawiły się ostre bóle głowy i coraz częstsze wybuchy gniewu. Skradałam się przygnębiona, dopóki nie przyszło mi na myśl, że to, co zaszło między rodziną pana Olsana a moim ojcem, w istocie nie miało ze mną nic wspólnego. Kiedy nadszedł termin spłaty długów, ojciec zaoferował moją rękę wszystkim nieżonatym wielmożom w High Hallacku. Niewielu raczyło odpowiedzieć na jego list. Niektórzy otwarcie szydzili ze mnie – jako z córki biedaka – ale przede wszystkim z niego, z szaleńca, który chciał sprzedać swoją córkę tak otwarcie. W handlu córkami istniały pewne subtelne reguły, których należało przestrzegać, on zaś tego nie zrobił. Ulys stała się pośmiewiskiem i niektórzy z jej mieszkańców zaczęli mówić, że ciąży na nas klątwa i że to pod jej wpływem pan zamku Van oszalał, a morskie lisy opuściły naszą wyspę. Wtedy mój ojciec zaczął pić bez umiaru i wieczorami grać ze swymi ludźmi. Gdy w zamkowych spiżarniach robiło się pusto, wysyłał ich, żeby odbierali rybakom połów. Rozkazał też swoim poddanym zbierać ostrygi i szukać pereł, jakkolwiek nasze małże nie należały do gatunku, który rodzi wiele pereł. Coraz bardziej dokuczały mu bóle głowy. Wieczorami zamykano bramy zamku, co nigdy dotąd się nie zdarzyło w dziejach Ulys. Z czasem zaczął urągać mojej matce. Pamiętam, jak raz siedzieliśmy przy ognisku w przylegającej do kuchni izbie, po kolacji. Żeby się ogrzać, zgromadzili się tam moi rodzice, ja oraz kilku drużynników i dworek. Była bowiem zima i brakowało nam opału. Ojciec i matka najpierw pokłócili się o coś banalnego, chyba o kolację, ale milczeli już od jakiegoś czasu, kiedy nagle ojciec oderwał wzrok od kielicha i burknął: – Co jest z tobą nie w porządku, kobieto, że nie dałaś mi synów? Synów, którzy sprowadziliby kupców na ten skalny ogryzek, synów, którzy byliby żeglarzami i odkryliby, dokąd przeniosły się te przeklęte morskie lisy? – Spojrzał na ciemną powierzchnię wina na dnie kielicha i mruknął: – Wszystko, co mogłaś mi dać, to tylko jedną dzierlatkę. Moja matka, która z zaciśniętymi ustami obrębiała chusteczkę, potrafiła wiele znieść od mego ojca (w minionych latach spokojnie znosiła jego docinki), ale jego słowa, iż nie wypełniła swego powołania jako kobieta – to znaczy, że nie dała swemu małżonkowi dziedzica – były kroplą, która przelała kielich. Zanim zdążyłam nawet mrugnąć okiem, moja matka zerwała się z płaczem. – Dałam ci czterech żywych synów! Oni byli twoimi dziećmi, panie, ale umarli. – Ukłuła się igłą i na chusteczce zobaczyłam czerwoną plamę. – Nie skarż się więc na mnie, że nie masz synów. Słysząc to, mój ojciec z krzykiem cisnął w nią kielich. Uderzył tak mocno, że matka upadła na posadzkę. Chwycił go wtedy tak straszny ból głowy, iż przez wiele dni nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Najwyraźniej oszalał. Wszyscy bardzo się go baliśmy. Matka nie mogła na mnie patrzeć, ojciec również. Przemykałam obok nich jak cień. Mój słaby wzrok też mi nie pomagał. Nie zawsze widziałam, jaki wyraz miały ich twarze. Trzymałam się na wszelki wypadek z daleka. Pomyślałam o Sif uchylającej się przed ciosami starego Sula i teraz lepiej zrozumiałam jej trudną sytuację. Na Ulys nie było nikogo dostatecznie wysoko urodzonego ani bogatego, kto mógłby mnie poślubić, a nie chciał się ze mną ożenić żaden szlachcic z High Hallacku. Moja matka zaproponowała kiedyś – tylko raz – żeby wysłać mnie do opactwa Norstead. Ojciec wówczas wrzasnął, że nie wysłałby nawet dziewki, by służyła przesądom po trzykroć przeklętych tych z Dolin i ich Płomieniowi. I zaklął się na Rogatego Łowcę. Sądzę, że nie znaczyło to, iżby zapomniał o swym stamtąd pochodzeniu. Raczej przypomniał sobie i bardzo bolał, iż nigdy nie stanie się na powrót mieszkańcem Dolin. Ulys i jego schwytała w pułapkę. Nie mógł tam wrócić. Miałam siedemnaście lat i nie byłam ani mężatką, ani narzeczoną, kiedy na Ulys przybył morski minstrel. Dziewczęta na naszej wyspie wychodziły za maż w wieku trzynastu lub czternastu lat. Ja byłam anomalią, dziwadłem. Kobietą przynoszącą nieszczęście, jak mówili niektórzy. Żaden mężczyzna mnie nie chciał. Przestałam chodzić na jarmark w wiosce, nawet w towarzystwie służebnych mojej matki. Spojrzenia, jakimi obrzucały mnie żony i matki rybaków, mroziły mi krew w żyłach. Może sadziły, że to przeze mnie połowy są tak liche, a polowania na morskie lisy dają zwykle marne rezultaty. A może dlatego, iż byłam córka mojego ojca. Korzystał bowiem z ich pracy i z ich majątku, mówiąc, iż mu się to należy, ale nie dzielił się z nimi zamkowymi zapasami nawet wtedy, gdy przymierali głodem. Myślę, że zaczęli go nienawidzić. Ale morski minstrel wszystko zmienił. Przypłynął na statku razem z kupcami z High Hallacku, którzy zamierzali obejrzeć nasze niewielkie zasoby futer. Była wiosna. On sam nie był kupcem, od razu rzucało się to w oczy. Jego mowa przypominała raczej tych z Dolin, lecz miał inna fryzurę: grzywkę na czole i długie, opadające na plecy włosy. Były ciemnozłote, chociaż brodę nosił rudawa. Była to piękna, gęsta broda; broda mężczyzny, nie chłopca, musiał więc mieć około trzydziestu lat. Mówiono, że jego twarz nie jest pomarszczona ani ogorzała, tylko mocno opalona. Może nie był zwykłym żeglarzem? Może był lepiej urodzony? Zastanawiały się nad tym niektóre ze służebnych mojej matki. Wszystkie te wiadomości zaczerpnęłam właśnie od nich. Wymyślały bowiem różne preteksty, żeby pójść na targ i zobaczyć minstrela albo przynajmniej posłuchać nowych o nim opowieści. Grał w gospodach w pobliżu portu pieśni z High Hallacku i ballady, których nikt z nas nigdy nie słyszał, chociaż znał również rybackie piosenki z Ulys. Miał dobry akcent i bardzo szybko nauczył się wymawiać słowa tak jak my. Wszystkie służebne mojej matki oszalały na jego punkcie. Minstrel jednak traktował je uprzejmie i to było wszystko. Jestem pewna, że go nie odstępowały i bezwstydnie do niego wzdychały, podczas gdy on – jakkolwiek ani zimny, ani wyniosły – chyba nie przedkładał jednej nad drugą, nie odpowiadał spojrzeniem na powłóczyste spojrzenia, nie udzielał twierdzącej odpowiedzi na wymówioną szeptem prośbę, by przyszedł za karczmę, do obory lub na brzeg morza. Kiedy handlarze futer wrócili do High Hallacku, minstrel pozostał na Ulys. Wzbudziło to wielkie zainteresowanie mieszkańców wyspy, podobnie jak dworek mojej matki. Minęły jeszcze cztery dni, lecz nikt nadal nie wiedział, jaką ten cudzoziemiec ma sprawę do załatwienia na Ulys. On sam nie chciał tego wyjawić. Jedna ze służebnych mojej matki przyszła do mnie, gdy minstrel spędził na wyspie tydzień. Była to Danna, bezczelna dziewczyna o ciemnokasztanowych włosach, młodsza ode mnie o rok, niezamężna, ale już zaręczona. To zresztą wcale nie przeszkadzało jej flirtować. Siedziałam tkając gobelin przy otwartym oknie, pochylając się nisko, wytężałam wzrok licząc nici. Danna była porządną dziewczyną. Nie czułam do niej niechęci. – On pytał o ciebie dzisiaj – powiedziała konspiracyjnym tonem. Westchnęłam. – Czy przysłał cię po mnie? – zapytałam, gdyż zdążyłam już przyzwyczaić się do kaprysów mego ojca, wolałam jednak pójść do niego w towarzystwie, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. – Gdzie jest moja matka? Donna roześmiała się i plasnęła ręką po biodrze. – Twoja matka jest na dole z kucharką, inaczej bym ci tego nie powiedziała. I to nie twojego ojca miałam na myśli, mówiąc, że pytał o ciebie. Miałam na myśli cudzoziemca, którego spotkałam przy gospodzie. Minstrela. To on o ciebie pytał. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Zmarszczyłam brwi i podniosłam wzrok. Danna stała z dala ode mnie i niezbyt dobrze widziałam jej twarzy. Nie wiedziałam, czy nie żartuje. – Byłam na targu – zaczęła – po rybę cętkówkę, o której teraz dyskutują twoja matka i kucharka. I zobaczyłam go. Stał oparty o ścianę gospody i rozglądał się po placu targowym. Sztyletem kroił na kawałki duży owoc kornalininy. Odezwałam się więc do niego, równie śmiało, jakbym była hegittem. Powiedziałam: „Hej, minstrelu, dlaczego nie śpiewasz w gospodzie, jeśli to twój zawód?” Zachichotała nerwowo na myśl o swej zuchwałości. – A on odpowiedział, rzucając mi kawałek owocu: „Nie przez cały czas, panienko. Człowiek musi coś zjeść”. Siedziałam, wpatrując się w nią. Zasłoniła usta ręką i zaczerwieniła się – dobrze to widziałam – lecz jej ton świadczył bardziej o zachwycie niż o zawstydzeniu. – A wtedy on rzekł – szepnęła Danna – wtedy rzekł: „Nazywasz się Danna, prawda? I jesteś córką Uldinna?” Naprawdę, słysząc to, o mało nie wyskoczyłam ze skóry i nie zjadłam jego owocu. Oprzytomniałam po chwili i zapytałam: „Skąd o tym wiesz?” On zaś odpowiedział, odchodząc od ściany gospody i uśmiechając się – och, on ma lisi uśmiech: wszystkie zęby równe i żadnego nie brakuje. Ale, prawdę mówiąc, wtedy trochę się go przestraszyłam. – Lecz on rzekł wówczas cicho i dwornie jak szlachcic: „Och, dowiedziałem się wielu rzeczy, Danno, choć jestem tu krótko, o tobie i o tym miejscu. Na przykład wiem, że pracujesz na zamku pana Halssa”. „Tak” – odparłam. „Jestem pokojówką pani Benis”. On na to: „Słyszałem, że pani Benis ma córkę, sławną córkę, o której mówi cały High Hallack...” Wtedy ja, zapominając się, zgromiłam go. – „Posłuchaj no ty. To nie była wina panienki Alii, że jej małżonek umarł, a ojciec popadł w długi. Ona jest ładną, porządną dziewczyną, a ta cała gadanina o klątwie to jedna wielka bzdura”. Ale on się roześmiał. – „Nie, nie. Źle mnie zrozumiałaś. Wcale nie to słyszałem. Tam, skąd pochodzę, mówi się, że jest dobrą dziewczyną, śliczną jak poranek i ma wszystkie zalety, jakie powinna mieć wysoko urodzona panna. Jest jednak równie dumna, jak jej ojciec jest bogaty, i wzgardziła szlachcicem, z którym była zaręczona, tak że umarł z rozpaczy. Później odtrąciła wszystkich innych konkurentów, którzy dobijali się ojej rękę.” Uśmiechnął się do mnie i dodał: „Przynajmniej taką śpiewają o niej pieśń tam, skąd pochodzę”. – „A skąd pochodzisz, panie?” – zapytałam go, lecz on znowu tylko się roześmiał. – „Ach, tego jeszcze nie mogę ci powiedzieć, moja panno” – powiedział wówczas zupełnie jak mieszkaniec Dolin. Ale nie jak kupiec – raczej jak twój ojciec, jak szlachcic. Jestem pewna, że on nie może być nikim innym jak tylko jakimś wysoko urodzonym wielmożą z High Hallacku, a to, że śpiewa dla nas pieśni w gospodzie, to jedynie pozory. Danna nie odrywała ode mnie wzroku. Nie widziałam, co sądzić ojej opowieści, czy nie żartowała sobie ze mnie. Mimo podniecenia próbowałam wrócić do pracy nad gobelinem, lecz nitki mi się plątały. Służebna ciągnęła: – „Ale jak to możliwe – powiedział – że odkąd tu jestem, wszystkie panie z zamku pana Halssa – wyobraź sobie, że nazwał takie służki jak ja paniami – przyszły, żeby posłuchać moich pieśni, a ja nawet przelotnie nie zobaczyłem tej słynnej panny?” „No cóż, ona nigdy nie wychodzi z zamku” – odrzekłam na to. „Dlaczego?” – zapytał ów młodzieniec. Sprawiał wrażenie naprawdę zaskoczonego. „Czyż nie spaceruje rano po plaży i nie przychodzi do wioski w dzień targowy?” „Nie, nie robi tego, ponieważ jej rodzice bardzo jej pilnują, nie chcą bowiem, żeby zadawała się z pospólstwem” – powiedziałam to i przyglądałam mu się uważnie, bo nagle straciłam pewność, czy to zwykły minstrel, czy może szlachcic z Krainy Dolin. A jeszcze przed chwilą byłam tego taka pewna. On wszakże nawet nie mrugnął okiem. Wyjrzałam wtedy przez okno, spoglądając na zamazaną nicość, za którą rozciągało się niebo. Słowa Danny jeszcze przez jakiś czas wpadały mi do uszu, ale już nie słuchałam jej. „Bardzo jej pilnują”, rzeczywiście! Byłam więźniem w zamku mojego ojca i na wyspie mojej matki; usychając i umierając cal po calu jak dzwonecznik. Poczułam się stara i obojętna na wszystko. – Minstrel zastanawiał się nad tym przez jakiś czas – ciągnęła Danna, kiedy znów zaczęłam jej słuchać. – A potem rzekł: „Może ta młoda dama potrzebuje lekcji muzyki? Każda piękna córka wielkiego pana na pewno musi...” „Och, panie, ona jest do niczego!” – zawołałam. „Pani Benis próbowała niejeden raz...” Spojrzałam na Dannę. Ciemnowłosa dziewczyna znalazła w sobie dość przyzwoitości, by urwać i zaczerwienić się po same uszy. Znów westchnęłam i zabrałam się do tkania. Ucieszyłam się, gdy się dowiedziałam, że ów minstrel to łowca posagów, który najwyraźniej sądził, iż mój ojciec jest bogatszy, niż się wszystkim wydaje. Nie mieliśmy dość złota, żeby je wyrzucać na takie błahostki jak muzyka. Lecz nawet moje pełne złości spojrzenie nie ucieszyło gadatliwej pokojówki. – No cóż, on na to powiedział tylko: „Poleć mnie młodej pani Alii i powiedz jej, że jestem na jej usługi”. A ja na to, iż tego nie zrobię, gdyż on ma gładki i obrotny język i sama powiem panu Halssowi, iż jakiś zuchwały minstrel wypytywał mnie o jego córkę. Ale on – i to jest dziwne, panienko – on tylko się do mnie uśmiechnął. Nie był ani zagniewany, ani przestraszony, jak każdy prostak na jego miejscu. W jego głosie znowu usłyszałam akcent Krainy Dolin i znowu mówił jak szlachcic. Uśmiechnął się i rzekł, że z pewnością tego nie zrobię, czyżbym bowiem nie chciała zjeść kawałka owocu, którego sok pobrudził mi rękę? A później, daję słowo, po prostu naprawdę nie chciałam mówić o tej rozmowie panu Halssowi ani nikomu innemu poza tobą, i zapragnęłam zjeść ten owoc. Więc zjadłam go szybko i był to najsłodszy owoc, jaki kiedykolwiek jadłam. Kiedy usłyszałam ostatnie słowa Danny, ogarnęło mnie dziwne uczucie. Zaczęłam się zastanawiać, czy ów przybysz nie jest kimś więcej niż zwykłym łowcą posagów. Dworki mojej matki nieustannie snuły głupie domysły na jego temat: że musiał być jakimś księciem z kontynentu, który w przebraniu wędrował w poszukiwaniu przygód, albo – tu wzdychały – może nawet w poszukiwaniu żony. Lecz im dłużej zastanawiałam się nad opowieścią Danny – że wystarczyło jedno słowo i uśmiech minstrela, by zapomniała o powiadomieniu mojego ojca o zuchwalstwie przybysza i rozkoszowała się owocem, którego przedtem nie zamierzała jeść – tym bardziej się obawiałam, że to jakiś czarownik. Co gorsza, nie znałam jego zamiarów. Postanowiłam zatem trzymać się odeń z daleka. Nie istniała zresztą taka potrzeba, gdyż, na szczęście, on nie mógł wejść do zamku, a ja opuścić tego bezpiecznego więzienia. Ku własnemu zaskoczeniu niebawem musiałam zmienić to postanowienie. Tego samego dnia po południu cudzoziemiec zjawił się przed zamkową bramą. Mojego ojca bolała głowa i nie mógł nikogo przyjąć, wezwano więc moją matkę. Oczywiście była odpowiednio oburzona na takie zuchwalstwo zwykłego kuglarza i kazała mu czekać godzinę, zanim przyodziała piękną suknię oblamowaną futrem, morskich lisów i zeszła do sali posłuchań, otoczona tłumem służebnych i dworek. Poleciła mi trzymać się z dala i pod żadnym pozorem nie pokazywać w sali posłuchań. Zrobiłam to z radością, ponieważ nie chciało mi się wkładać odświętnej sukni, która była zbyt ciasna, bym mogła swobodnie oddychać, i zbyt obszerna, by iść bez trudu. Mitrężyłam czas, pomagając kucharce robić ciasto z owocami. Nie chciałam widzieć morskiego minstrela. Miałam nadzieję, że matka go odprawi. Jednak nie zrobiła tego. Przez dwie godziny podejmowała go w sali posłuchań, z zachwytem słuchając jego pieśni i opowieści. Dwukrotnie posłała po zakąski, najpierw po ciastka i smażone w cukrze węgorze, a wkrótce potem po dobre żółte wino – i na domiar wszystkiego nie ze zwykłej piwnicy, ale z prywatnych zapasów mojego ojca. Kucharka była zdumiona. Wróciłam do komnat pani Benis i czekałam na jej powrót. Miałam złe przeczucia. Przyszła wreszcie, podniecona i podobnie jak jej dworki, z zaczerwienioną od mocnego wina twarzą. – Och – powiedziała moja matka, trzymając się kurczowo Immy, żeby zachować równowagę, podczas gdy inna służebna zdjęła jej pantofle. – Ten młodzieniec wywiera głębokie wrażenie. Trzecia dworka pomogła jej zdjąć wierzchnią szatę. Wszystkie lekko chwiały się na nogach. – Taki dowcipny, taki dworny. Na Ulys nigdy nie widziano kogoś takiego, oczywiście poza moim małżonkiem. – Czknęła i raptownie usiadła. Jej dworki, a niektóre z nich również miały czkawkę, zachichotały. Matka im zawtórowała. – I czy nie postąpiłam przebiegle – dodała – czy nie postąpiłam przebiegle, każąc podać wino? To rozwiązało mu język, czyż nie? – Wprawiło go w dobry nastrój, pani – zawtórowała jej Imma. Danna usiadła z tyłu na stołeczku i zdrzemnęła się. – Po drugim kielichu wymsknęło mu się to i owo! – roześmiała się pani Benis, sięgając po spinki podtrzymujące włosy. Imma podeszła chwiejnym krokiem, by jej pomóc. – Ze sposobu, w jaki mówił, pani, nie zdziwiłabym się, gdyby był przebranym księciem, księciem z High Hallacku, który przybył tu w poszukiwaniu przygód. Poczułam ciarki na skórze: to minstrel sprawił, że wszystkie w to uwierzyły i powtarzały w obecności mojej matki. Rzuciłam okiem na Dannę, która nawet nie poruszyła się we śnie. Moja matka skinęła głowa. – Jestem pewna, że pochodzi z klanu Haryla – odrzekła. – Wspomniał o ich Dolinie. Zarumieniłam się. W komnacie roznosił się mocny zapach wina, jakby ktoś rozlał w niej jabłecznik. Imma i pozostałe dworki krzątały się jak pszczoły. Najwyraźniej po owym drugim kielichu wypiły jeszcze co nieco i prawdopodobnie tylko wygłupiły się przed zwykłym kuglarzem. Moja matka znów się roześmiała. – Na pewno jest bogaty. Obrzuciłam ja ostrym spojrzeniem. O co jej chodziło? Morski minstrel miałby być bogaty? Odniosłam wrażenie, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy. – Spójrz, Alio, spójrz! – zawołała. – Zobacz, co ten młodzieniec mi podarował. Skinieniem ręki przywołała Hollę. Dziewczyna trzymała coś owalnego, przykrytego szorstkim, brązowym płótnem, z jakiego szyto worki. Położyła to na łożu. Moja matka niezdarnie ściągnęła nakrycie i zobaczyłam sztukę materiału, materiału, jakiego nigdy dotąd nie widziałam. Nici były bardzo cienkie i gładkie, ciasno tkane, ale wcale nie przezroczyste. Przesunęłam ręką po tkaninie: była miękka, a jednak dziwnie szorstka, marszczyła się drobno pod dotknięciem, ale zaraz się rozprostowywała, gdy tylko zabrałam dłoń. Przeczuwałam, że zebrałaby się na niej kroplami woda. Materiał szeleścił i szemrał. Lecz najdziwniejszy wydał mi się jego kolor, gdyż kiedy się patrzyło na niego pod pewnym kątem, wydawał się niebieskoszary jak perły albo srebrny, gdy zaś pod innym – różowy. Nie odrywałam od niego wzroku. Dotykając go, wyczuwałam w nim coś magicznego. Ciarki przebiegły mi po plecach. Moja matka przyłożyła do siebie niezwykłą tkaninę i obmacywała ją. – Och, musimy go ugościć, z pewnością musimy to zrobić – szczebiotała. – Ten, kto wie, gdzie wyrabiają takie materiały, może uczynić nas bogatymi! Alio, czy kiedykolwiek widziałaś coś podobnego? Jak myślicie, ile łokieć takiej tkaniny kosztowałby w High Hallacku? Majątek! Włosy zjeżyły mi się na głowie, zdawały się żyć własnym życiem, tak jak przed sztormem. Poczułam się dziwnie zmieszana. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Moja matka opuściła nagle ręce z niezwykłą tkaniną i zasępiła się lekko. – Jaka szkoda, że nie przyjął mojego zaproszenia, by pozostał na zamku. – Spojrzała na mnie. – No cóż, to nieważne – oświadczyła. – Alio, moja droga... – mówiła teraz bardzo wyraźnie, nie sepleniła już pod wpływem wina jak przedtem. – Musimy cię przygotować. Zaprosiłam tego młodzieńca na ucztę pełni księżyca, która odbędzie się za dwa dni. Do tego czasu twojego ojca przestanie boleć głowa. Musimy mieć pewni będziesz wyglądała jak najlepiej. Cofnęłam się, nagle czując kamień przygniatający mi serce. Coś ścisnęło mnie za gardło. Leżąca na łożu tkanina trzaskała i iskrzyła się w miejscach, gdzie pogłaskała ją moja matka. Zaczęłam się obawiać, że to nie tylko wino i pochlebstwa zmieniły nastawienie mojej matki. Żeby zapraszać obcych do stołu i nazywać ich panami?! To ten kuglarz, a raczej czarnoksiężnik! Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. – Czy muszę... czy muszę, matko? – wyjąkałam. – Jest niewłaściwa pora miesiąca. Tej nocy będę chora, wiem o tym. – Kłamałam. Mój czas zawsze nadchodził podczas ciemnego księżyca, a nie pełni, lecz nic innego nie przyszło mi do głowy. Pani Benis zacisnęła usta. – Bez względu na to, czy będziesz chora czy zdrowa, przygotujesz się. I ciesz się z tego – warknęła. – Ten młody szlachcic, który nazywa się Gyrec, wyraził szczególną chęć zobaczenia ciebie. – Oderwała ode mnie oczy; miała lekko nieprzytomne spojrzenie. – Immo, przynieś moje wykroje. Musimy uszyć dla mojej córki nową suknię. Wtedy wzdrygnęłam się i zachciało mi się płakać. Więc teraz proponowali moją rękę wędrownym minstrelom! Kto będzie następny, Sulkarczycy? Kapitanowie statków? A mnie się wydawało, że już mi nie grozi taki handel! Ojciec był zbyt chory i zadłużony, matka zaś zbyt niezaradna, żeby próbowali od nowa. Głupia byłam, łudząc się nadzieją. Pomyślałam o Sif, wyrzuconej przez fale i konającej na skałach, i zazdrościłam jej. IV. Uczta pełni księżyca Przygotowałam się zatem do uczty pełni księżyca: wykąpałam się, wyperfumowałam i włożyłam uszytą z wielu klinów rdzawo-oliwkową suknię. Nigdy dotąd nie miałam sukni lamowanej lisim futrem. Pani Benis zamierzała uszyć mi suknię z jedwabiu ofiarowanego jej przez minstrela, ale ojciec co prędzej zabrał niezwykłą tkaninę i, mimo protestów matki, zaraz wysłał na kontynent do sprzedania. Uzyskał za nią ogromną sumę, która wystarczyła aż nadto na zapłacenie półrocznych długów. Przed ucztą był w świetnym humorze, głaskał matkę po policzku, chwaląc ją, że mądrze postąpiła, zapraszając tego przystojnego młodzieńca z Dolin do naszego stołu. A nuż zdołają jeszcze wydać mnie za mąż? Jakąż wspaniałą ucztę wydali! Zużyli na nią większość zapasów, tak że trzeba będzie do końca miesiąca zadowalać się jednym posiłkiem dziennie: słodkie zboże, cukier z daktyli, miód i mąkę orzechową na ciastka i napoje. Gotowane ryby i pieczone ptaki, węgorze smażone, wbite na rożen i przybrane na siedem sposobów. Ostrygi w krwawym sosie, soczysty jeżowiec, morskie porzeczki i oceaniczne śliwki, jabłka wbite na korzenne pałeczki i ugotowane na parze jabłecznika. Świeże masło sprowadzono w beczkach z kontynentu. Kucharka szalała. Oberwało się też kuchcikom za podkradanie tych smakołyków. Wreszcie nakryto do stołu i goście zajęli miejsca. Mój ojciec siedział na krześle z wysokim oparciem na honorowym miejscu, ubrany w najlepszy strój, jaki mu jeszcze pozostał z High Hallacku. Ubranie było stare, trochę podniszczone i za ciasne na brzuchu, chociaż w kilku miejscach przezornie rozpruto szwy. Ale nosił je z niekłamaną dumą. Przez chwilę, podchodząc do stołu, wyobraziłam sobie, jak musiał wyglądać za młodu. Moja matka usiadła po jego lewicy. Nigdy nie była piękną kobietą – jej włosy posiwiały, wokół oczu rozpostarła się sieć drobniutkich zmarszczek – lecz owej nocy wyglądała jak królowa. Cudzoziemiec siedział po prawej ręce ojca – jak na mężczyznę był niewysoki, ale dobrze zbudowany, z długimi nogami. Miał na sobie tabard i niebiesko-purpurowe bryczesy, szamerowane złotem. Był piękniej odziany niż ktokolwiek w wielkiej sali zamku Van. Tym sposobem niejako potwierdziły się pogłoski, iż jest przebranym szlachcicem z Krainy Dolin. Sądzę, że o to mu właśnie chodziło. Tak jak słyszałam, miał ciemnozłote włosy, przycięte nad brwiami; spadały mu na plecy i były znacznie dłuższe niż u mężczyzn z Ulys. W przeciwieństwie do nich był też brodaty. Gęsta, kędzierzawa, rudawa broda okrywała linie szczęk, podbródek i górną wargę, odsłaniając wszakże większą część policzków. Wydało mi się to osobliwe, sympatyczne, ale i dziwnie groźne. Podchodząc do stołu, opuściłam oczy – tak pouczyła mnie matka – mimo że umierałam z ciekawości. Oczywiście jako niezamężna dziewczyna nie mogłam tam usiąść. Miałam jedynie nalewać wino i podawać potrawy. Nie wolno mi było rozmawiać, chyba że ktoś się do mnie zwróci bezpośrednio, a wtedy powinnam odpowiadać cicho, dygając, gdyż każda inna odpowiedź byłaby naruszeniem panieńskiej skromności. Napełniłam kielich ojca, potem zaś matki, ale kiedy nachyliłam się, żeby nalać cudzoziemcowi wina, ku swemu zakłopotaniu uświadomiłam sobie, że jestem obserwowana. Wiedziałam, iż nie mogę podnieść wzroku, lecz obcy wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że mrówki mi przeszły po plecach. Wówczas rzuciłam spomiędzy rzęs spojrzenie i stwierdziłam, że wciąż na mnie patrzy. Miał szare oczy, które wydawały się ciemne w blasku świec; owej nocy wielka sala była oświetlona świecami i pochodniami, których zapasy beztrosko zużywaliśmy, popisując się rzekomym bogactwem. Oczy minstrela, jak nieruchome płomienie, wpijały się we mnie. Nic nie powiedział. Cofnęłam się, opuściwszy wzrok, a ponieważ podałam już pierwsze danie, zmieszana uciekłam do kuchni. Ten mężczyzna patrzył tak, jakby chciał odczytać moje najtajniejsze myśli albo przekazać mi jakieś pilne posłanie. Na pewno to te oczy, oczy kuglarza, zmusiły Dannę do zjedzenia owocu. Wtedy zaczęłam się go bać. Siedziałam skulona w kuchni, aż wreszcie biesiadnicy opróżnili czary i mogłam podać następne danie. Za każdym razem, gdy wchodziłam do wielkiej sali, czułam na sobie ten wzrok. Moi rodzice nic nie robili, żeby go od tego odwieść. W przerwach siedziałam w kuchni cała drżąca, z zaciśniętym gardłem, przez które nie chciał przejść nawet kęs strawy. Niebawem rodzice zaczęli otwarcie go zachęcać, zachwalając zalety swojej ślicznej córki, przyuczonej już do życia, jakie powinna wieść wielka dama z High Hallacku, gdy ów nieszczęśliwy kres jej narzeczonego przerwał wszystko. Mówili tak, jakby to się zdarzyło zaledwie kilka miesięcy temu, a nie przed laty, jak gdybym wciąż była niepocieszona. Młodzieniec imieniem Gyrec zaś rozmawiał z nimi dowcipnie, chłodno i nie odrywał ode mnie oczu. Miał piękny głos, nieco za wysoki, ale dobrze się nim posługiwał. Nie mówił z wyspiarskim akcentem, lecz miał podobną wymowę, nawet bardzo podobną. Brzmiało w niej coś, co już kiedyś słyszałam. – czyżby sulkarskie naleciałości? Nie byłam pewna i to mnie niepokoiło. Jednocześnie chciałam dalej słuchać i uciec stamtąd jak najszybciej. Pan Halss mówił o mojej młodości, urodzie, skromności, posłuszeństwie i łagodnym charakterze. Równie dobrze mógłby opisywać kogoś zupełnie obcego. Następnie moja matka rozpływała się nad moimi umiejętnościami w niewieścich sztukach: jak dobrze szyłam, gotowałam i umiałam pocerować skarpety. Nie omieszkała dorzucić, że umiem też recytować pobożne modlitwy do Płomienia i śpiewać jak skowronek na wiosnę. Usłyszawszy to, cudzoziemiec nagle wybuchnął śmiechem, zaskakująco niskim i przyjemnym. Pokrył ten nietakt żartem skierowanym do mojej matki, mówiąc, że jeśli mój głos choć w połowie brzmi tak słodko jak jej, to nikt nie może dorównać takiemu klejnotowi jak ja. Moi rodzice o mało się nie pozabijali, uśmiechając się od ucha do ucha, ale ja nie miałam wątpliwości, iż minstrel doskonale wiedział, że nie mam głosu. Danna powiedziała mu o tym na targu. I wcale go to nie obchodziło. Kiedy pomiędzy zupą a mięsem przyniosłam owoce w cukrze, palce minstrela musnęły moją rękę. Uchyliłam się i odeszłam jak najprędzej, lecz gdy przyniosłam mięsną potrawę i zabierałam talerze po zupie, złapał mnie za przegub. Uczynił to dyskretnie i niezbyt mocno, tak mnie jednak zaskoczył, że szarpnęłam się i omal nie upuściłam półmiska. Nie sprawiał wrażenia rozgniewanego, tylko zakłopotanego, i gdy następnym razem weszłam do wielkiej komnaty, zignorował mnie. Moich rodziców ta scenka wcale nie rozbawiła. Matka syknęła na boku: – Nie bądź taka sztywna, ty głupia dzierlatko. Uśmiechaj się i odpowiadaj na zaloty tego młodzieńca. Odpowiedz mu, jeśli się do ciebie odezwie. Kiedy to usłyszałam, ogarnął mnie strach. Rozpacz dodała mi odwagi. – Nie zrobię tego! – szepnęłam. Ten obcy nie był szlachcicem z High Hallacku, skądś wiedziałam o tym. – To tylko jakiś kuglarz... – To nieprawda i zrobisz to, co każę – warknęła matka i uszczypnęła mnie tak mocno, że aż łzy napłynęły mi do oczu. – Nie mogę – jęknęłam, na poły już płacząc. Spojrzałam z ukosa na pana Halssa i długowłosego czarownika zajętych rozmową. – Nie podoba mi się! – To nic nie znaczy – odparła półgłosem matka. Potrząsnęła mną i dodała: – Rób, co ci powiedziałam. Niespodzianie ogarnął mnie dziwny spokój, bardziej przypominający odrętwienie i przestałam płakać. Wtedy to uświadomiłam sobie, że nigdy nie poślubię żadnego mężczyzny na rozkaz rodziców. Przez całe życie będę mieszkała samotnie w zamku Van jako panna, ale nigdy więcej nie postąpię tak, jak mi kazano. Prędzej rzucę się z wieży albo umrę na rafach. Lecz najpierw powinnam jakoś przeżyć ten wieczór. Kolejny już raz wycofałam się do kuchni i wróciłam, niosąc nowe danie. Tymczasem mój ojciec i gość zaczęli grać w pałeczki szczęścia. Pani Benis obserwowała ich, pozornie tym pochłonięta. Nie wiedziała, jak się w to gra, ponieważ nie uważano tej gry za odpowiednią dla dam, lecz ja znałam zasady. Sif mnie nauczyła. Pan Halss był niezłym graczem, morski minstrel – znacznie od niego lepszym. A jednak podczas pierwszych kilku rozgrywek zauważyłam, jak nasz gość ukradkiem dwukrotnie zrzucił pałeczki, aby przegrać. – No tak – odezwał się mój ojciec, pocierając w dłoniach pałeczki na szczęście – powiedz mi, gdzie znalazłeś tę cudowną tkaninę, którą ofiarowałeś mojej pani? Zapewne gdzieś na północ od Ulys, może w Arvonie? Rzucił pałeczki. Cudzoziemiec roześmiał się wesoło. – Ach, panie, gdybym ujawnił taką tajemnicę, długo nie utrzymałbym wyłączności. – Potrząsnął pałeczkami w zaciśniętych dłoniach. – Nie, panie, ja nie szukam wspólnika. Szukam portu. Najlepiej na wyspie u wybrzeży High Hallacku. Przyjrzałem się już twoim sąsiadom z pomocy i południa. Rzucił, ale wypadła niska liczba. Mój ojciec wygrał tę kolejkę. – A po co ci port na wyspie? – zapytał, zaznaczając wynik i zbierając pałeczki ze stołu. – Jako miejsce, w którym będę mógł wystawiać moje towary dla szlachty z High Hallacku – odrzekł minstrel. Ojciec wykonał rzut, nie przestając pytać: – A dlaczego nie chcesz zabrać tych towarów bezpośrednio do ich portów? – Ponieważ nałożyliby na mnie podatki, panie. – Cudzoziemiec uśmiechnął się, zgarniając pałeczki. Chuchnął na nie. Mój ojciec wziął do ręki kielich z winem i przyjrzał się gościowi w zamyśleniu. Potrafił sprawić, że większość mężczyzn czuła się nieswojo w jego obecności, ale nieznajomy nie okazywał żadnych oznak niepokoju. Rękę miał pewną i robił wrażenie odprężonego. Pan Halss dotknął krawędzi kielicha. – A ja nie zrobiłbym tego? Minstrel cisnął pałeczki. – Pomyśl, panie – mruknął, patrząc, jak padają. – Pomyśl o kupieckich statkach z High Hallacku, przypływających do twojego portu. Również i sulkarskich. Obłóż ich podatkiem, panie, kiedy przybędą, żeby kupować mój jedwab. Gospodarz ryknął śmiechem i odstawił pusty już kielich. Znów wygrał kolejkę. Moja matka gniotła w rękach lnianą serwetkę, przyglądając się grze. Złote monety, które brodaty cudzoziemiec wyliczył mojemu ojcu, były świeżo wybite w High Hallacku. Dzyń, dzyń, dzwoniły. Oczy pana Halssa zabłysły. Ja jednak ujrzałam twarz minstrela, kiedy spojrzał ukradkiem na ojca: stężała, bez uśmiechu, przymrużone oczy, zimne spojrzenie. Nagle odkryłam, że nie lubi mojego ojca – nie, to za mało powiedziane: on go nienawidzi! Nie potrafiłam odgadnąć przyczyny. Byłam pewna, że moi rodzice nie wiedzieli o tym. Nieprzyjazny wyraz rozpłynął się za moment w uśmiechu, jakby nigdy się nie pojawił. Stałam przy stole, przyglądając się grze i słuchając rozmowy graczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, zbliżyłam się do minstrela. Tym razem nie złapał mnie za przegub, lecz za rękaw. Moi rodzice wpatrywali się w stół, udając, że nic nie widzą. – Ejże, śliczna panno – mruknął obcy. W jego oczach malowała się usilna prośba, która mnie zaniepokoiła. – Stań obok i przynieś mi szczęście. Ukradkiem wcisnął mi do ręki jakieś zawiniątko i zrobił taki ruch, jakby chciał przyciągnąć mnie do siebie. Zatrwożona wyminęłam go szybko, a rumieniec rozpalił mi twarz. Postanowiłam w duchu, że nie zostanę w sali dostatecznie długo, by znów mnie dotknął. – Zostaw mnie w spokoju – powiedziałam półgłosem, ale tak cicho, żeby nie usłyszeli tego moi rodzice. Kiedy znalazłam się w bezpiecznej kuchni, spojrzałam na to, co wsunął mi do ręki: był to zwitek brązowego pergaminu pokrytego miniaturowymi znaczkami i symbolami. Nic dla mnie nie znaczyły – na pewno były to jakieś czary. Wrzuciłam pergamin do ogniska i potarłam rękę solą. Nie zamierzałam wracać do sali biesiadnej, lecz kucharka mnie do tego zmusiła. To było ostatnie już danie. Później będę mogła uciec. Promienie księżyca wpadały przez otwarte okna. Robiło się późno. Wchodząc do wielkiej komnaty, opuściłam oczy. Nie chciałam na niego patrzeć. Kuglarz czy czarownik – bez wątpienia chciał się przekonać, czy jego wypisany na pergaminie czar podziałał i uczynił mnie uległą. Wyprostowałam się wyzywająco. Niosłam koszyk nieskazitelnie gładkich złocieni, owoców tak słodkich i dojrzałych, że siniały, gdy się na nie dmuchnęło. Nie podnosząc wzroku, zaczęłam usługiwać mojemu ojcu. Objął mnie w pasie, udając przywiązanie. – Nie tak szybko, nie tak szybko – roześmiał się, ale w jego głosie wyczułam napięcie. Już dawno nauczyłam się wychwytywać takie niuanse. – Uzbrój się w cierpliwość, moja kaczuszko. Nie odchodź tak szybko. Z twego pośpiechu można by sądzić, iż chcesz, żeby ta noc jak najprędzej się skończyła. Uśmiechnął się, potem roześmiał głośno i mocno ścisnął mnie ramieniem. Był bardzo na mnie rozgniewany i nie wątpiłam, że w najbliższych dniach wykorzysta każdą okazję, aby natrzeć mi uszu. Obsłużyłam później matkę, która wbiła we mnie ostre jak sztylet spojrzenie. Nic nie powiedziała, lecz prawie słyszałam jej myśli: Podnieś podbródek, dziewczyno. Wpadłaś mu w oko. Potrząśnij włosami i pokręć trochę spódnicami. Ukaż kupcowi z jak najlepszej strony swoje skromne zalety. Cofnęłam podbródek i stałam sztywno, piorunując wszystkich spojrzeniem, ale mimo to cudzoziemiec wciąż nie odrywał ode mnie oczu. Pan Halss wstał z kielichem w dłoni i zaczął wygłaszać dość długi toast, chcąc dać minstrelowi możliwość rozmowy ze mną. Wtedy znienawidziłam mojego ojca. Myślę, że nienawidziłam go przez całe życie, gdyż ani razu nie zapytał mnie o zdanie, kiedy rozporządzał moim losem. Gdybym tylko mogła, i nie została ukarana śmiercią z radością wbiłabym mu sztylet w serce. Cudzoziemiec poszedł za wskazówką pana Halssa i pochylił się ku mnie, gdy przechodziłam obok, lecz tym razem chwycił brzeg koszyka, udając, że chce się przyjrzeć jego zawartości. Stałam, trzęsąc się z wściekłości. Był czarownikiem czy też nie, ale ja przestałam się go bać – zmęczył mnie strach. – Czy przeczytałaś mój zapisek? – spytał bardzo cicho, podnosząc złocień i oglądając go w blasku świecy. – Wyrzuciłam twój zaczarowany strzęp pergaminu do ognia! – syknęłam. Podniósł zaskoczony wzrok i omal nie upuścił owocu. Na gładkiej, złocistej skórce jego palce pozostawiły jasnoczerwone pręgi. – Co?! Dlaczego?! – jęknął zdumiony. Odniosłam nad nim moralny triumf. – Nie przeczytałabym twojego czaru, nawet gdybym potrafiła – odparłam cicho. – Nie umiem czytać. – Nie umiesz... – zaczął. – Ale twoja matka... – Skłamała – mruknęłam z prawdziwą rozkoszą. – Nie umiem też śpiewać. Danna ci to powiedziała na targu. – Najsłodsza Gunnoro... – przełknął resztę przekleństwa i ciągnął: – Nie mam czasu. Spotkaj się ze mną na plaży dziś w nocy, po uczcie, przed północą. Muszę... Przerwałam mu, szarpiąc za koszyk. – Nie. I nigdzie z tobą nie pójdę, czarowniku. – Alys! – powiedział wtedy i jęknęłam, zastanawiając się, skąd zna moje prawdziwe imię. Rodzice przez cały wieczór nazywali mnie Alią. Musiał być czarownikiem, jeśli wiedział o takich sprawach. Wówczas wyrwałam mu koszyk i cofnęłam się gwałtownie, uderzając w ojca, który stojąc, wygłaszał toast. Wino trysnęło mu na rękaw, złocienie rozsypały się na stole i obite, zniszczone potoczyły między talerze na białym obrusie. – Ty głupia...! – wybuchnął pan Halss i podniósł rękę, jakby chciał mnie uderzyć przy wszystkich. Nie zdarzyłoby się to zresztą po raz pierwszy. Lecz wtedy cudzoziemiec nagle się zerwał i wskoczył między nas, udając, że też chce podtrzymać kielich, który ojciec trzymał w ręku. Prawie dorównywał mu wzrostem, lecz był od niego szczuplejszy. – Panie! – zawołał serdecznie, bez cienia niepokoju czy gniewu w głosie. Nawet na mnie nie spojrzał. – Panie, ugościłeś mnie wspaniale dziś wieczorem i dzięki ci za to. Moje zasoby pieniężne są w tej chwili skromne, ale pozwól, że odpłacę ci za gościnę najlepiej jak mogę. Patrzył w oczy swemu rozmówcy, a ja skorzystałam ze sposobności, by cofnąć się o kilka kroków, poza zasięg ręki ojca. Nie odważyłam się odejść dalej. Mój ojciec wciąż wyglądał na rozgniewanego. Gdybym o niczym nie wiedziała, mogłabym pomyśleć, że minstrel mnie bronił. Nie. Sprzeciwiłam się tej myśli. To wszystko było częścią jakiejś gry. – Nadszedł czas, żeby otworzyć beczułkę, którą ci ofiarowałem tuż po przybyciu do zamku. Jego dźwięczny, donośny głos skupił uwagę wszystkich obecnych na sali. Pan Halss nieco się udobruchał. Przestał o mnie myśleć i rozpogodził się powoli. – Rzeczywiście – zawołał w końcu, skinieniem ręki przywołując swoich dwóch drużynników stojących w przeciwległym krańcu sali. – Przynieście ją. Żołnierze uklękli, podnieśli coś, co stało między nimi, i podeszli do stołów. Kiedy postawili swoje brzemię, zobaczyłam, że była to beczka z winem. Wybito z niej szpunt. Cudzoziemiec przemówił: – Dostojny panie, czcigodna pani i wszyscy szanowni współbiesiadnicy, jestem morskim minstrelem. Pływałem wiele po oceanie, zwiedziłem mnóstwo krajów i wypiłem dużo dobrego wina najróżniejszych gatunków. Uważam jednak, że nie ma lepszego niż to wino zwane morskim mlekiem. Wyrabiają je daleko na północy, dokąd niedawno odbyłem podróż handlową. Ruchem ręki wezwał ludzi mojego ojca, którzy znowu podnieśli beczułkę i podeszli jeszcze bliżej. Minstrel wręczył im swój pusty kielich, by mu go napełnili. Płyn miał barwę złocistobursztynową i mocny, przyjemny zapach. Stałam dość blisko, żeby to wszystko zauważyć – lecz w głębinie kielicha zdawała się czaić ciemność, błękit podobny do dymu lub cienia, mimo że powierzchnia napoju iskrzyła się i jaśniała jak płomień. – A teraz niech każdy obecny wypije łyk, na szczęście! – ciągnął cudzoziemiec i wyczułam w jego głosie podniecenie. Nie strach, tylko właśnie podniecenie, którego wcześniej tam nie było. Zabrał też kielich memu ojcu, żeby żołnierze dolali do pozostałego tam wina nieco złocistego trunku. Pan Halss stał nieco zakłopotany, jakby nie był pewny, czy to wszystko mu się podoba, zwłaszcza teraz, gdy zdążył się nad tym zastanowić. Drużynnicy podeszli do honorowego stołu i nalali nieznanego wina mojej matce. Stała obok swego krzesła, wpatrując się z urażoną miną w swego małżonka. Ojciec ją ignorował, lecz gdy żołnierze zatrzymali się niepewnie, skinął głową na znak, żeby obeszli całą salę. – Pijcie, napijcie się, dostojny panie i czcigodna pani – nalegał minstrel wesołym tonem. Uśmiechając się podniósł swój kielich, jakby ich pozdrawiał. Pan Halss wypił łyczek. Podniósł z zaskoczenia brwi, a potem napięcie zniknęło z jego twarzy. – Na Rogatego Łowcę, to jest naprawdę dobre! – zawołał i jednym haustem wypił resztę trunku. – Nalejcie mi jeszcze. Niech wszyscy go skosztują! Cudzoziemiec podał mu swój, nie tknięty kielich. Pani Benis wysączyła mały łyczek i na jej twarzy też pojawiło się zaskoczenie i zadowolenie. – Jak nazwałeś to wino? – zapytał mój ojciec, biorąc od minstrela pełny kielich. Matka zaś z rozczarowaniem spojrzała na puste dno swojego. – Morskim mlekiem, panie – odparł gość. – Z północy... Skąd na północy? – Z tego samego miejsca, z którego pochodzi jedwab, ale musiałbyś mi zaproponować naprawdę korzystne przedsięwzięcie, żeby mnie skłonić do podzielenia się z tobą tą tajemnicą – roześmiał się minstrel-i spojrzał na mnie, a mój ojciec roześmiał się hałaśliwie. – Czy masz więcej tego wina? – Nie. Nie przywiozłem więcej. Pijcie! Pijcie wszyscy! – zawołał cudzoziemiec. Żołnierze odbyli już czwartą część drogi wokół wielkiej komnaty i słyszałam westchnienia oraz ciche okrzyki, gdy biesiadnicy spróbowali wina. Wszyscy zaś służący, którzy usługiwali przy stole, łącznie z kuchcikami, rzucili się do drzwi – odgadłam, że po kubki. Każdy miał spróbować niezwykłego trunku, nawet służba. A sala dosłownie pękała w szwach. Dopiero teraz ze zdumieniem to sobie uświadomiłam, gdyż przedtem, pochłonięta swoimi sprawami, nic nie zauważałam. Przybyli pewnie zobaczyć obcego minstrela albo ukraść kąsek ze wspaniałej uczty. Myślę, że nie było chłopca stajennego ani pokojówki, którzy by nie przyszli. Teraz wszyscy postawiali kubki, gdy drużynnicy okrążali z beczułką salę, a cudzoziemiec mówił dalej: – Dostojny panie i czcigodna pani, piję za wasze zdrowie. Morskie mleko to tylko pierwsza część mojego daru dla was. A oto i druga. V. Lisołak Minstrel sięgnął ręką w dół i podniósł małą harfę niewiele większa od mojej ręki. Nie zauważyłam, skąd ją wyciągnął. Mogło się wydawać, że wziął ją z powietrza. Wyszedł szybko zza honorowego stołu i stanął na otwartej przestrzeni pośrodku sali. Rozejrzał się dokoła. – Pozwól, panie, że opowiem ci historię o morskich lisach, pieśń śpiewaną wiosną na północy, w miejscu, które ostatnio odwiedziłem. Myślę, że moja opowieść cię zainteresuje, panie, ponieważ wnoszę, że wiecie co nieco o tych stworzeniach. Wtedy mój ojciec roześmiał się, a z nim połowa sali; mnie ów żart minstrela – jeżeli to był żart – wydał się kiepski. Żołnierze obeszli już połowę stołów i wydawało mi się, że obsłużona część biesiadników weseliła się bardziej niż pozostali. Minstrel przesunął dłonią po harfie i okazało się, że ten mały instrument o krótkich strunach ma zaskakująco dźwięczny, donośny ton. Drużynnicy kontynuowali obchód i zapach morskiego mleka wisiał w powietrzu. – Dobrzy ludzie, daleko na północy, na maleńkiej wysepce, żył sobie pewien książę morskich lisów. Na lądzie był człowiekiem, w morzu zaś srebrnym lisem... Opowiedział nam dzieje tego księcia i jego pięknej siostry, która pewnego dnia popłynęła na południe i zniknęła. Schwytał ją okrutny wielmoża, który więził ją w swym zamku, dopóki nie utraciła zdolności zamieniania się w morską lisicę. Kiedy próbowała uciec, morzem, utonęła. Była to smutna opowieść, zręcznie zaśpiewana. Minstrel miał piękny, donośny tenor i bez trudu sięgał najwyższych nut. Żołnierze obeszli już wszystkich i na dnie beczułki pozostało nieco morskiego mleka. Nikt nie zaproponował mi poczęstunku i dziwnie się z tego ucieszyłam. Dostrzegłam przelotnie kuchenną dziewkę, niosącą do kuchni pełny kubek, na pewno dla kucharki i reszty czeladzi. Zapragnęłam również wymknąć się z biesiadnej sali, ale nie mogłam tego zrobić nie zwracając na siebie uwagi mojego ojca. Siedział teraz obok swej małżonki, wpatrując się w minstrela. Najwidoczniej odzyskał dobry humor, choć co do tego nie mogłam mieć całkowitej pewności. Obaj drużynnicy wymknęli się, zabierając beczkę, bez wątpienia chcieli podzielić się z towarzyszami. – Ów książę czekał długie lata na powrót swojej krewnej – śpiewał minstrel. – Ale w końcu rzekł: „Obawiam się najgorszego. Spotkało ją jakieś nieszczęście. Zamienię się w lisa i wyruszę na poszukiwania”. W sali, z szacunku dla śpiewaka, powinna była panować głęboka cisza, tymczasem przez tłum biesiadników co rusz przebiegała fala cichego śmiechu, ludzie uśmiechali się szeroko, chichotali, a nawet – od czasu do czasu – wybuchali rubasznym śmiechem – choć ja w tej dziwnej, smutnej opowieści nie znalazłam nic wesołego. Minstrel wszakże zdawał się nie zwracać na to uwagi. Wprawdzie z tej odległości nie mogłam dojrzeć wyraźnie jego twarzy, ale chyba też się uśmiechał. – Szukał latami, szukał bardzo długo, aż w końcu książę odnalazł wyspę, do której dopłynęła jego siostra. Jeszcze raz przybrał ludzką postać i wszedł do miasta jako morski minstrel. W ten sposób poznał jej los. Wydało mi się teraz, że połowa sali śmieje się głupawo jak żeglarze upojeni widokiem lądu po długiej podróży albo sztormie. W tej wesołości było coś dziwnego, jakaś; niesamowita dzikość – jakby śmiano się nie z tego, co usłyszano, ale dlatego, że po prostu nie można było powstrzymać się od śmiechu. Przeszył mnie dreszcz niepokoju. – Po tygodniu pan wyspy wezwał go do swego zamku – ciągnął minstrel – i powiedział: „Zaśpiewaj dla mojego ludu. Zasiądź przy moim stole”. Wtedy lisi książę zaśpiewał im pewną pieśń i dał wielmoży dwa podarunki: beczkę morskiego mleka słodszego niż miód na kłamliwym języku oraz zwój jedwabiu, który lśnił jak rybie łuski albo perły czy olej. Przerażenie zmroziło mi ręce i nogi. Stałam, wpatrując się w minstrela, nie mogąc się poruszyć. Już nie patrzył na salę, tylko odwrócił się w stronę mojego ojca i patrzył na niego uważnie, nawet nie próbując udawać uśmiechu. W jego głosie znów zabrzmiała ostra nuta. – Wielmoża zaoferował mu rękę swojej córki, mówiąc: „Weź ją za żonę, dobry panie. Wyglądasz na przedsiębiorczego młodzieńca. Ja zaś potrzebuję dziedzica”. W biesiadnej sali uspokoiło się trochę, ale nikt nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. Ci, którzy później skosztowali morskiego mleka, śmiali się najgłośniej. Pozostali drzemali lub ziewali, nawet drużynnicy. Moja matka pochyliła się nad kielichem, a ojciec oparł policzek na dłoni, drugą ręką przecierając oczy. – Wezmę twoją córkę – odpowiedział morski śpiewak – i twój majątek, panie, i szczęście wszystkich tu zgromadzonych. Dowiedziałem się bowiem, że nie tylko moja krewna tutaj zginęła. Dziesiątki moich pobratymców oddało życie na tej wyspie. Zimą ty i twoi ludzie polujecie na morskie lisy – zadając im ciosy w głowę i kradnąc im futra... Jego głos nagle się zmienił. Już nie śpiewał. Zamilkł, odwrócił się i omiótł spojrzeniem salę. – Lecz dość pieśni – warknął i ponownie skupił uwagę na moim ojcu. Podszedł do niego i rzucił harfę na stół tak niedbałym ruchem, że się przestraszyłam. Stanęłam pod ścianą. Minstrel znów na mnie spojrzał, przykuwając do miejsca, w którym stałam. Pan Halss wcale tego nie zauważył, gdyż nadal przecierał oczy. – Panie, morskie mleko i pieśń to dopiero dwie części sprawy, którą miałem tutaj załatwić. Jest jeszcze trzecia. Czy wiesz, co to takiego? – Hm? – Ojciec podniósł głowę. Oczy miał zamglone. Oblizał wargi. Chciałam zawołać, ostrzec go, ale oczy czarownika mnie sparaliżowały. – Czy znasz trzecią część sprawy, którą miałem tutaj załatwić, panie? – powtórzył ostro minstrel. Matka chrapała, pochylona nad kielichem. Usłyszawszy słowa cudzoziemca, ojciec podniósł głowę, lecz zaraz ją opuścił. – Och... moja córka – mruknął. – Benis mówi... nie możemy tracić czasu... zawrzeć z tobą umowę ślubną. Zanim opuścisz wyspę. Coś ścisnęło mnie za gardło, i nie mogłam przełknąć śliny. Minstrel roześmiał się. – Nie obawiaj się, twoja córka odpłynie ze mną – odparł lekkim tonem, choć brzmiała w nim ukryta groźba. – Kiedy ta noc minie, już jej nie zobaczysz. Jednakże nie odpłynie stąd jako moja żona. Serce we mnie zadrżało. Oparłam się o ścianę. Była twarda i zimna, ale prawie jej nie czułam. – Co takiego?! – zawołał pan Halss, podnosząc się, lecz jego tułów stał się za ciężki, by nogi mogły go utrzymać, oparł więc łokieć na stole. Drugą ręką uchwycił się poręczy krzesła. – Ta dziewczyna... ta dzierlatka nigdzie nie odpłynie... dopóki nie wyjdzie za mąż i nie urodzi mi dziedzica. – Zmrużył oczy, wpatrując się w stojącego przed nim brodatego młodzieńca. – Nie jesteś szlachcicem z Hallacku... – Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem – warknął tamten. – Nie jestem też zwykłym śpiewakiem. Czy sądziłeś, że zaśpiewałem wam wymyśloną historię? To była prawdziwa opowieść. To ja jestem owym księciem morskich lisów. To na tej wyspie zginęła moja siostra. Ty zaś jesteś okrutnym wielmożą, który ją tutaj uwięził. Odwrócił się ku sali i rozejrzał się wokół. Wreszcie zapanował w niej spokój. Jedni biesiadnicy posnęli tam, gdzie siedzieli, drudzy nadal stali, ale spoglądali błędnym wzrokiem jak lunatycy. Zobaczyłam, jak jakiś kuchcik spokojnie ziewnął i położył się na posadzce. Któryś z żołnierzy zachwiał się i oparł o ścianę. Mój ojciec zaś znów osunął się w krześle i spoglądał bezmyślnie na cudzoziemca, jakby ten przemawiał w obcym języku. – Siostrę? – mruknął. – Siostrę? Sala rozbrzmiała ostrym śmiechem minstrela. – Czyż nie pamiętasz jej imienia, panie, czy to było tak dawno? Nazywała się Zara. Pan Halss wydał zduszony dźwięk i potrząsnął głową, jakby chciał odzyskać jasność myśli. – Zara – szepnął. Dwaj drużynnicy próbowali wstać, ale osunęli się na podłogę. Minstrel momentalnie sięgnął do rękawa, jakby chciał coś stamtąd wyciągnąć. Jakąś broń? Może sztylet? Po chwili wyjął rękę, widząc, że niedoszli obrońcy mojego ojca nie zdołali się podnieść. – Tak, Zara – powiedział cicho rozwścieczonym głosem. – Więziłeś ja na tej skale przez dziesięć lat. Mój ojciec potrząsnął znów głową i wybełkotał: – Nie, nie... Zara. – Obiecałeś, że zabierzesz ją na kontynent i opłacisz podróż na północ – odparł cudzoziemiec, podchodząc do niego. – Skąd o tym wiesz? – szepnął mój ojciec. – Czarownik. Minstrel uśmiechnął się i pochylił ku niemu. Pan Halss przewrócił oczami. Nigdy nie widziałam go przestraszonego. – Złamałeś dane jej słowo – rzekł bardzo cicho. – Mówiłem jej... powiedziałem jej, że muszę... – Muszę? – Zatrzymać ją. Zatrzymać ze sobą! – jęknął. To jeszcze bardziej mnie przeraziło. Rzadko widywałam, jak okazywał jakiekolwiek silne uczucie poza wściekłością. – Zara nie chciała mieć z tobą więcej do czynienia! – prawie wrzasnął minstrel. Grymas wykrzywiający twarz mojego ojca znikł na chwilę. Głowa opadła mu do tyłu. Uśmiechnął się nieporadnie. – O nie. Później już nie. Ale w pierwszych latach... w tamtych pierwszych latach kochała mnie. – Dlaczego się z nią nie ożeniłeś? – zapytał morski śpiewak. Odzyskał już panowanie nad sobą i mówił spokojnie. Pan Halss zacisnął zęby. Grymas bólu znów pojawił się na jego obliczu. – Chciałem. Gdybyż dała mi syna...! – Lecz nie dała. Dlatego poślubiłeś Benis. – Musiałem! Nigdy nie pozwoliliby mi dalej władać wyspą bez dziedzica, nabyłem prawa przez małżeństwo. Och, to wszystko sprawka Benis. Była siostrzenicą mojego poprzednika, to ona tego chciała. Zmusiła mnie, gdyby bowiem poślubiła kogoś innego, to on byłby tu panem. Odniosłam wrażenie, że nie mógł zamilknąć. Więc to tak działały czary minstrela? Mój ojciec oparł czoło na zaciśniętych w pięści dłoniach. Mówił dalej drżącym głosem: – Gdybym tylko miał syna, syna zrodzonego z Zary, mógłbym się opierać. Gdybym miał dziedzica, może nikogo by nie obchodziło, czy poślubiłem Benis czy nie. Powstrzymywałem się w nadziei, że... – Sposępniał, lecz głos przestał mu drżeć. Zacisnął usta. – Ale dała mi tylko tego brzdąca, dziewczynkę Sivę. – Sif – powiedział cicho, lecz groźnie brodaty cudzoziemiec: – Również moja krewna. Dlaczego nie pozwoliłeś mojej siostrze odpłynąć? Cichy jęk. – Chciałem... Myślałem, że do mnie wróci. – Kiedy poślubiłeś inną? Mój ojciec podniósł głowę i wyjęczał: – Nie myślałem, że ta krowa będzie żyć wiecznie! Jej kuzynka Alia, moja pierwsza żona, umarła młodo. – Milczał przez chwilę, po czym dodał ciszej: – Myślałem, że Benis urodzi mi syna, a Zara przyjmie mnie z powrotem. – Dziesięć lat! – syknął minstrel. – A co się stało z tamtym brzdącem, z dziewczynką imieniem Sif? – Nie żyje. Nie żyje. – Pan Hałss pacnął powietrze, jakby chciał odpędzić natrętną muchę. – Oddałeś ją pod opiekę starego przewoźnika Sula. Zamęczyłby ją na śmierć, gdyby mu na to pozwoliła, albo jeszcze gorzej. Omal do tego nie doszło. Mój ojciec patrzył przed siebie, w nicość. – W pułapce – mruknął bez sensu. – Więzień. – Mogłeś wychować ją w zamku – nalegał cudzoziemiec. – Była twoją córką. Czy to byłoby takie trudne? Ojciec z rozdrażnieniem wzruszył ramionami. Mówił coraz wolniej. – Benis zabiłaby ją. Zepchnęła ze schodów albo otruła w kuchni. – Westchnął, marszcząc brwi, drapiąc się po ramieniu i rozglądając dookoła, jakby coś zgubił. – Gdyby Benis mogła mieć syna, dziewczynka by ją wcale nie obchodziła. Tak samo jak Zara. – To ciebie nie obchodziło, co się z nią stało. – Potrzebowałem syna. Były to ostatnie wypowiedziane z ożywieniem słowa mojego ojca. Minstrel milczał długą chwilę, dotykając czegoś w rękawie. – Czy ty? – zaczai, po czym urwał, jakby zabrakło mu tchu. – Czy kiedykolwiek ją kochałeś? Pan Halss zamrugał, nic nie rozumiejąc. – Alię? Ożeniłem się z nią, żeby władać wyspą i zamkiem. – Nie Alię – rzekł na to minstrel. – Benis. Musiałem. Żeby zachować władzę nad Ulys, nad wszystkim, co posiadałem. I żeby mieć synów. – Sif? – Dzieciak. – Zara – powiedział w końcu cudzoziemiec, a pan zamku Van mruknął: – Zara. – Początkowo myślałam, że to wszystko, co miał do powiedzenia. On jednak odetchnął z trudem. – Moja jedyna. Miłość. Tylko ona... nie pragnąłem niczego, jeśli jej to nie odpowiadało. I pokochałem ją... w chwili, gdy ją ujrzałem. I przez te pierwsze lata... ona mnie kochała. Urwał. Przechylił lekko na bok głowę. Oczy miał zamglone, nieprzytomne. Minstrel jeszcze przez chwilę zdawał się zastanawiać, ale potem wyprostował się i jego pełna determinacji twarz nieco złagodniała. Przestał dotykać tego, co miał ukryte w rękawie. – W takim razie nie zabiję cię, starcze. Odwrócił wzrok, osłaniając ręką policzek. Nie wiedziałam więc, co robił, ani jaki wyraz miała jego twarz. Nagle odwrócił się gwałtownie od stołu mojego ojca i ruszył ocenić widocznie stan pozostałych biesiadników. Stałam jak skamieniała i patrzyłam na niego. Przeważnie tylko im się przyglądał, lecz paroma potrząsnął, uderzając lekko w policzek wierzchem dłoni. Nikt nie zareagował z wyjątkiem pewnej kuchennej dziewki, która zajęczała. Morski śpiewak przytknął jej do ust kubek i zmusił do wypicia reszty wina. Nie opierała się i od tej chwili już się nie poruszyła. Szczególnie starannie badał drużynników, potrząsając nimi brutalnie. Jednego mocno uderzył, lecz żaden nawet nie drgnął. Musieli wypić dużo podstępnego trunku. Tylko mistrel i ja nie wysączyliśmy ani kropelki. Żołnierze albo stali oparci o ścianę, albo osunęli na posadzkę lub leżeli – wszyscy w nienaturalnym bezruchu. Cudzoziemiec zabrał im miecze i wrzucił do ognia. Pomyślałam głupio, że tylko stoję i czekam, co się jeszcze wydarzy. I uświadomiłam sobie, że nie mogę tak czekać, że czekałam bezczynnie przez całe życie, czekałam na to, co inni zechcą ze mną zrobić. Chciałam wołać o pomoc, ale nie śmiałam zwrócić na siebie uwagi minstrela. A może, jeśli będę stała nieruchomo i spokojnie, nie zda sobie sprawy, iż nie podziałał na mnie jego napój? Słaba to była nadzieja, lecz uczepiłam się jej jak tonący brzytwy. Może o mnie zapomniał? Co mogłam zrobić? Słyszałam kiedyś, że rzucony przez czarnoksiężnika czar jest jak koło albo łańcuch. Jeżeli zerwie się jedno ogniwo, obudzi choć jedną osobę, wtedy czar osłabnie i łatwiej będzie uwolnić pozostałych. Powinnam obudzić ich z czarodziejskiego snu. Skuliłam się i podpełzłam do przodu, ufając, że stół zasłoni mnie przed wzrokiem minstrela. Nie podnosząc się, pociągnęłam ojca za rękaw. – Ojcze – szepnęłam, bojąc się mówić głośniej. – Ojcze, obudź się! Siedział jak oszołomiony ciosem w głowę i choć jego ciało zachowało równowagę i siedzącą postawę, oczy miał puste i szczęka mu opadła. Potrząsnęłam nim mocniej. – Ojcze – syknęłam. – Zrzuć z siebie ten czar. Minstrel uprawia tu jakieś czary. Obudź się! Nawet nie drgnął. Puściłam rękaw; jego dłoń zsunęła się z poręczy i zwisała bezwładnie. Złapałam go znów, tym razem za ramiona i potrząsnęłam z całej siły. Widziałam stojącego po przeciwnej stronie sali, odwróconego do mnie plecami czarownika. Trzymał pusty talerz, na który nakładał jedzenie. Zdumiona utkwiłam w nim wzrok. Mój ojciec nie poruszył się. – Obudź się, panie! Morski śpiewak rozejrzał się po sali. Schowałam się za krzesłem pana Halssa, czując, że serce podchodzi mi do gardła. Bałam się, że mnie zobaczy, że mnie szuka. Tymczasem, zauważywszy dzbanek z winem na innym stole, poszedł po niego, znów odwracając się do mnie plecami. Ukradkiem podpełzłam do krzesła mojej matki. – Matko! – szepnęłam z rozpaczą. – Matko! – Nie zmieniła pozy, siedziała nadal pochylona, z głową opartą na łokciu. Chrapała głośno. – Ocknij się i pomóż mi obudzić innych, pomóż mi! – błagałam, czując, że mój szept przechodzi w pisk. Zacisnęłam zęby i potrząsnęłam nią gwałtownie, aż jej głowa zsunęła się na stół i tam pozostała. Byłam bliska paniki. – Alys! Na to ciche wołanie znów się skuliłam. Zobaczyłam minstrela z dzbankiem w jednym ręku i pełnym jedzenia talerzem w drugiej, obrzucającego spojrzeniem wielką komnatę. – Alys, gdzie jesteś? – Słysząc, jak wymawia moje imię, zadrżałam i znieruchomiałam. – Alys, wiem, że tam jesteś – zawołał cicho. – Nie chowaj się przede mną. I wtedy mnie zobaczył. Widoczne w jego postawie napięcie zelżało. Jakby zrobiło mu się lżej na sercu – nie zatrzymałam się jednak, by ustalić dlaczego. Kiedy ruszył w moją stronę, poderwałam się, potrząsając ze złością ojcem, i nie starając się już mówić szeptem. – Ojcze, pomocy! Usłysz mnie, proszę! Minstrel zatrzymał się nagle. Wyglądał na zaskoczonego. – Zostaw go w spokoju – powiedział. – Czy chcesz, żeby się obudził? Przecież sprzedał cię za zwój jedwabiu i beczułkę wina. Wpatrywałam się w niego z przerażeniem i zaczęłam się cofać przed nim. A on wcale na mnie nie patrzył. Nie odrywał teraz spojrzenia od pana Halssa. Jego twarz sposępniała, gdy przed nim stanął. – Wiedz, panie – odezwał się spokojnie, lecz bardzo wyraźnie, jakby chciał, żeby śpiący go usłyszał. – Mam wiele powodów, by cię nienawidzić, ale daruję ci życie i wszystkim mieszkańcom tej wyspy, pod jednym wszelako warunkiem. Na Ulys rzeczywiście ciąży klątwa, ponieważ zabijacie morskie lisy. Nie wolno wam ich zabijać, nigdy więcej. Postawił dzbanek na stole. – Musisz pozwolić, żeby stado morskich lisów stało się tak liczne jak kiedyś, gdyż to one zjadają „czerwoną rękę umarlaka”, która niszczy wasze ławice ostryg. Kiedy małże tutaj powrócą, wyłowią z otaczających wyspę wód małe trujące żyjątka i gorycz, która odpędza ryby. Mówił powoli, lecz z naciskiem. Później jego głos złagodniał, a twarz się wypogodziła. Odchylił się lekko do tyłu, zadowolony z siebie. – Jako zapłatę za życie mojej kuzynki zabiorę ci jeszcze coś, panie. – Skinieniem głowy wskazał na mnie, ledwie musnąwszy spojrzeniem. – Twoją córkę. To sprawiedliwa zamiana. Jedna niewiasta za drugą. Nie będziesz miał potomków i taki będzie koniec panów na Ulys. Cisnął talerz z jedzeniem na stół przede mną, nadal na mnie nie patrząc. Zwrócił się do mnie, wciąż spoglądając na mojego ojca. – Zjedz to. Czeka nas długa podróż, a ty nic nie tknęłaś. – Głową wskazał coś za sobą. – Ten kuchcik, tam, jest twego wzrostu. Zamień się z nim na ubrania. Potem zetnę ci włosy. Nie mogłam się poruszyć. Minstrel popatrzył na mnie i prychnął z niesmakiem. – Alys – powiedział. – Mamy mało czasu. Sięgnął przez stół, żeby – jak sądzę – złapać mnie za rękę. Nagle stwierdziłam, że trzymam sztylet mojego ojca. Nie pamiętam, jak go chwyciłam, wiem tylko, że z wrzaskiem rzuciłam się na cudzoziemca. Nie zamierzałam opuszczać wyspy. Czubek sztyletu drasnął ramię minstrela. Krzyknął zaskoczony, cofnął się, silnie uderzył mnie dzbankiem w rękę i wytrącił z niej broń, która potoczyła się po posadzce. Przez chwilę triumfowałam. Mógł sobie być czarownikiem czy lisołakiem, ale bał się ostrej stali i krwawił jak każdy człowiek. Odepchnęłam go od siebie, tak że stracił równowagę, i co sił w nogach rzuciłam się do drzwi kuchni. VI. Rafy Minstrel pobiegł za mną w ułamku chwili, przeskoczył nawet przez stół, zamiast go okrążyć. Nie spodziewałam się tego. Ledwie zdążyłam wbiec do środka i zatrzasnąć za sobą grube drewniane drzwi, kiedy uderzył w nie całym ciężarem ciała. Po omacku sięgnęłam po żelazną sztabę i opuściłam ja właśnie wtedy, gdy znalazł klamkę. Zaszczekała wściekle. – Alys – warknął przyciszonym głosem, waląc w drzwi raz po raz. – Alys, wpuść mnie! Muszę ci wyjaśnić... Ja nie jestem... a niech cię, ty wstrętny bękarcie! – Grad ciosów. – Nie mamy na to czasu. Napój nie działa tak długo. Musimy odpłynąć, kiedy księżyc będzie wysoko na niebie. W przeciągu godziny! Mówił jeszcze inne rzeczy, ale zatkałam uszy rękami w obawie, że samym głosem rzuci na mnie jakiś czar. Słyszałam o czymś takim. Drzwi wytrzymały. Znów byłam górą. Danna powiedziała mi kiedyś, że czarownicy mogą przechodzić przez drzwi jak przez mgłę. No, ale ten nie mógł. Oparłam się na chwilę o drzwi, żeby złapać oddech, a potem się odwróciłam. Nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam: opartą o wielkie palenisko kucharkę i jej dwie pomocnice. Trzecia stała po przeciwnej stronie kuchni, ściskając w ręku wypełniony do połowy kielich. Uciekłam z kuchni długim korytarzem. Nikogo nie było w pobliżu. Chciałam krzyczeć, ale powstrzymał mnie widok, który niedawno ujrzałam. Wbiegłam po schodach do swoich komnat. Weszłam rozglądając się, wzdrygając przy lada dźwięku, oczekując, że w każdym kącie natknę się na czatującego czarownika. Moje pokoje były puste. Czyżby wszystkie służebne zeszły na dół na ucztę? Oczywiście, że tak. Cała służba tam się udała. A każdy, kto nie znalazł miejsca przy biesiadnym stole, najpewniej poszedł do miasta, by zabawić się w jakiejś gospodzie. Wokoło panowała głęboka cisza. Mój mały kwadratowy pokoik wydał mi się teraz dziwny, jakby zamieszkał w nim ktoś obcy. Ogarnęła mnie przemożna chęć, żeby tak stać i nic nie robić. Pajączek przebiegł po podłodze. Drgnęłam, przewracając stolik i moja szczotka do włosów z trzaskiem spadła na posadzkę. Chwilę później schodziłam już po wysokich i wąskich stopniach, a następnie pobiegłam korytarzem. Wszędzie widziałam tylko mrok i puste komnaty. Prowadzące na dziedziniec drzwi nie były zamknięte i wyszłam przez nie na zewnątrz. Noc była dość ciepła i cicha, niebo zaś, przynajmniej tym razem – nie zachmurzone. Widziałam gwiazdy i księżyc w pełni, nabrzmiały, świecący prawie nad moją głową. Popędziłam do frontowej bramy. Jeden z drużynników stał tam na warcie. Zbliżając się do niego, krzyknęłam, ale wartownik ani się nie poruszył, ani nie odpowiedział, a nawet nie dał po sobie poznać, że mnie usłyszał. Podbiegłam do niego. Stanęłam jak wryta na widok kubka w jego dłoni. Potrząsnęłam strażnikiem świadoma daremności tego, co robię. Kubek z głośnym szczękiem spadł na bruk. Spojrzałam przez ramię. Po przeciwnej stronie dziedzińca światło wylewało się przez otwarte okno wielkiej sali. Nikt się tam nie poruszył i nikogo nie zobaczyłam. To jeszcze bardziej mnie przestraszyło. Muszę dowiedzieć się, gdzie jest morski śpiewak. Obeszłam śpiącego żołnierza i spróbowałam otworzyć bramę. Oczywiście była zamknięta na metalową sztabę, jak ostatnio weszło w zwyczaj. Mój ojciec zaczął się bowiem obawiać, że mieszkańcy miasteczka ograbią zamkowe spiżarnie. Sztaba znajdowała się za wysoko i była zbyt ciężka, bym mogła ją podnieść. Nagle przyszła mi na mysi nadmorska brama: miała przecież tylko rygiel! Na pewno uda mi się ją otworzyć. Za nią ciągnęła się jedynie pusta plaża. Droga do wioski brzegiem morza potrwa znacznie dłużej, ale lepsza taka niż żadna. Ruszyłam już ku bramie – znajdowała się po przeciwnej stronie dziedzińca – gdy nagle znieruchomiałam. Minstrel wyszedł przez drzwi niedaleko ode mnie. Trzymał w ręku pochodnię. Wprawdzie mnie jeszcze nie zobaczył, ale nie zdołam już dotrzeć do nadmorskiej bramy. Cofnęłam się więc w cień i stanęłam nieruchomo. Cudzoziemiec spojrzał na przeciwny kraniec dziedzińca. – Gdzie jesteś? – zawołał nagląco, choć niezbyt głośno. Przypomniałam sobie jego słowa, iż mieliśmy odpłynąć w przeciągu godziny. Jeżeli jego czary będą działały tylko tak krótko, może wystarczy, że dobrze się przed nim ukryję, by nie znalazł mnie przez ten czas. Błysnęła mi nadzieja. Zirytowany minstrel zaklął, przekładając pochodnię do drugiej ręki i skierował się do nadmorskiej bramy. Wprawdzie pochodnia oświetla niewielką przestrzeń, ale jednocześnie uniemożliwia niosącemu zobaczenie tego, co kryje się w cieniu. Przemykałam się wzdłuż oświetlonego księżycowym blaskiem muru okalającego dziedziniec, poza zasięgiem wzroku czarownika. Gdyby się odwrócił, na pewno by mnie zobaczył. Płomień pochodni zasłaniał przede mną jego twarz. Po chwili dotarłam do wieży obserwacyjnej. Nie byłam tam od wielu lat, odkąd opuściła mnie Sif. Nikt inny również tam nie zaglądał. Wieża była w opłakanym stanie, lecz ja nie potrzebowałam światła. Dobrze znałam kręte drewniane schody. Spróchniała deska pękła| pod moim ciężarem i upadłam, uderzając się boleśnie. Podniosłam suknię i jęłam pośpiesznie gramolić się do góry. Zdyszana dotarłam na platformę. Księżycowa poświata wpadała przez okno, srebrząc podłogę. Coś tam leżało, coś małego i brązowego, lecz nie mogłam dostrzec, co to było. Uklękłam i podniosłam mój woreczek z przyborami do szycia! Zauważyłam jego brak następnego dnia po ucieczce Sif, sześć lat temu, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby go tutaj szukać. Zbutwiała tkanina była delikatna jak pajęczyna. Rozpadła mi się w rękach. Wypadł z niej mały kłębek wyblakłych nici, a potem prawdziwy deszcz igieł połyskujących w promieniach księżyca. Zastukały na podłodze, potoczyły się po niej, powpadały w szczeliny między kamiennymi płytami. Ożyły we mnie wspomnienia i zatęskniłam za Sif. Przynajmniej ona przeżyła życie nie słuchając niczyich rozkazów. Nigdy nie zrobiła tego, co jej rozkazał Sul, jeżeli nie miała na to ochoty, no i dlatego tak często ją bił. Nie zaznała w życiu szczęścia i nikt jej nie kochał poza mną, ale była wolna. Bardziej wolna niż ja. I umarła, żeby nie stracić wolności. Wszakże dopiero teraz zrozumiałam, że wolałabym podzielić jej los, niż zostać uwięziona w kamiennej pułapce, na łasce wielmożów i czarowników. Drgnęłam, usłyszawszy szczęk i przekleństwo. Ostrożnie wyjrzałam przez okno. Minstrel zobaczył zamkniętą nadmorską bramę i zorientował się, że nie mogłam tędy uciec. Podniósł wzrok, lecz nie spojrzał tam, gdzie się ukryłam, tylko na okno mojego pokoiku. Zirytowało mnie, że wiedział, gdzie znajdowały się moje komnaty. Może posłużył się w tym celu czarami? Zerknął na księżyc, jakby chciał sprawdzić, ile jeszcze nut czasu pozostało, i pobiegł przez dziedziniec w stronę wejścia, które zaprowadzi go do mojej komnatki. Odwróciłam się od okna i oparłam o ścianę. Nogi ugięły się pode mną i osunęłam się na podłogę w nikłej nadziei, że czary przestaną działać, że minstrel zrezygnuje z poszukiwań. Zrezygnuje i odejdzie! Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że szlocham bez łez. Nagle zrozumiałam, że powinnam pobiec do nadmorskiej bramy! Właśnie teraz, kiedy szukał mnie gdzie indziej. Sprawdził przecież tę drogę ucieczki. Jeśli dopisze mi szczęście, drugi raz już tam nie pójdzie, a przynajmniej nie zaraz. Okno mojej komnaty wychodziło na dziedziniec, musiałam jednak zaryzykować. Nie wiem, jak długo tak siedziałam, drżąc na całym ciele. Podniosłam się z trudem; oddychałam już spokojnie – i znowu znieruchomiałam. Ktoś wszedł do wieży. Usłyszałam kroki na dole. Wyjrzałam poza poręcz i zobaczyłam światło. Minstrel stał, trzymając pochodnię. Spojrzał w górę, w czarną studnię między krętymi schodami, i zauważył mnie. Cofnęłam się, lecz było już za późno. – A więc tam jesteś! – zawołał. Ruszył biegiem, przeskakując po dwa stopnie na raz. Światło pochodni zbliżało się. Przez moment stałam z bijącym sercem, po czym odwróciłam się błyskawicznie i wyjrzałam przez okno na majaczący daleko w dole dziedziniec. Tylko chwila wystarczyła mi do podjęcia decyzji. Uchwyciłam się starej, zwietrzałej okiennicy, która skrzypnęła przeraźliwie pod moim ciężarem, i stanęłam na kamiennym parapecie. Przykucnęłam tam, jedną ręką trzymając się okiennicy, na poły odwrócona, zerkając przez ramię. Minstrel minął kolejny zakręt i na mój widok krzyknął ze zdumieniem: – Alys! Nie... – Rzucił się do przodu. Nie czekałam dłużej. Byłam zupełnie spokojna. Wprawdzie okazał się szybszy, niż sądziłam, ale nadal miałam mnóstwo czasu. Pomyślałam, że będzie mnie namawiał albo przypochlebiał się, może nawet groził czy rozkazywał. I oczywiście będzie mógł posłużyć się czarami, jeżeli dam mu na to czas. Nie podjął jednak żadnej takiej próby, tylko pędził po schodach, wołając mnie po imieniu. Odwróciłam się i ponad brukiem dziedzińca zobaczyłam rozjarzone okna wielkiej sali, zamkniętą frontową bramę i obok niej nieruchomego wartownika, a ponad murem od strony morza dalekie, zwieńczone pianą fale zalewające plażę. Przyszła mi na myśl Sif umierająca na rafach i rzuciłam się w dół. Niebo zawirowało mi przed oczami. Poczułam na twarzy zimny prąd powietrza. Usłyszałam okrzyk przerażenia. Wydało mi się, że rozległ się tuż, tuż, stanowczo za blisko – potem zaś wstrząsnęło mną bardzo silne szarpnięcie. Suknia nagle wpiła mi się w piersi i pod pachami. Nie mogłam oddychać. To morski śpiewak złapał mnie za suknię. Wtedy przeklęłam swój kobiecy strój. Moje stopy nawet nie opuściły parapetu. Szarpnęłam się, próbując zsunąć się ze zwietrzałego kamienia, ale zarazem na poły opierając się, na poły wisząc, byłam bezsilna. Czarownik wciągnął mnie z powrotem do wieży. Pochodnia leżała na ostatnim stopniu przed platformą, a jej płonący koniec kołysał się nad pustą przestrzenią. Światło wokół nas miało dziwną barwę, na przemian żółtą i bursztynową. Szamotałam się, rwąc się do okna, lecz cudzoziemiec nadal trzymał mnie z tyłu za suknię, a był znacznie silniejszy ode mnie. Nic nie mogłam zrobić. Dyszał ciężko, usiłując mnie utrzymać, i klął pod nosem. Drugą ręką sięgnął po pochodnię. Musiał przy tym uklęknąć i wtedy pociągnął mnie za sobą. Złapał palącą się smolistą szczapę, wyprostował się, a potem pochylił razem ze mną, żeby wstawić ją do niszy w murze obok okna. Podrapałam mu twarz najgłębiej jak mogłam. Uchylił się, zdusił okrzyk bólu i puścił pochodnię, ale nie mnie. Pochodnia zakołysała się, lecz nie wypadła. Złapałam coś i szarpnęłam raz i drugi. Zdarłam mu z twarzy brodę! Spojrzałam na kasztanowate kosmyki, które ściskałam w rękach. Końce nie miały korzonków, nie były zakrwawione, tylko lepkie. Potrząsnęłam głową, nic nie rozumiejąc. Męskie brody nie powinny być takie delikatne. Zaskoczona, wpatrując się w twarz minstrela, szarpnęłam następną kępkę włosów sterczącą z jego szczęki. Syknął z bólu i ścisnął mój przegub. – Na Gunnorę, ty mała idiotko – syknął gniewnie. – Alys, przestań! Czy nawet teraz mnie nie poznajesz? To ja. Ja! Sif! Wtedy znieruchomiałam, przestałam zadawać ciosy, szamotać się i kopać. Nie zdawałam sobie sprawy, co robiłam. Dech mi zaparło. I serce zamarło we mnie na chwilę. Minstrel puścił mnie. Oparłam się o ścianę, nie odrywając od niego wzroku i ściskając w dłoniach kępki włosów. Stojąca przede mną postać sięgnęła do swej twarzy, szarpnęła, zdarła rude, kędzierzawe włosy – i nagle stała się Sif! Sif z wysuniętą do przodu szczęka i dołkiem na brodzie. Miała zaczerwienione i otarte policzki a tam, gdzie jeszcze przed chwilą była przyklejona sztuczna broda ukazała się warga. – Na Rogatego Łowcę, ależ to swędzi! – jęknęła drapiąc się energicznie. – Musiałam to przykleić rybim klejem. Daremnie usiłowałam przełknąć ślinę. – Sif – zaszczebiotałam radośnie – Sif! Sif skinęła głową, oparła się o ścianę i patrzyła na mnie, skrzyżowawszy ramiona na piersi. – To ja – powiedziała. – Nie zmiennokształtny i nie duch. – Odkąd widziałam ją po raz ostatni, urosła, o dwa cale. Musiała mieć teraz dwadzieścia lat. – Dlaczego rzucałaś się z okna, ty mała idiotko? Jest wysoko, mogłaś złamać nogę. Albo umrzeć. Nie powiedziała tego. Spróbowałam odetchnąć głębiej. Moja siostra delikatnie dotknęła podrapanego policzka. – Czy naprawdę mnie nie poznałaś? Sądziłam, że jeśli ktoś na tej wyspie się domyśli, to na pewno ty. Podniosłam się z trudem. Targały mną sprzeczne uczucia, ulga i gniew. – Jakże mogłam? – wyjąkałam. – Przecież ukryłaś twarz pod tą masą włosów. Dlaczego mi nie powiedziałaś? Sif także wstała. Patrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, po czym odchyliła do tyłu głowę i wybuchnęła śmiechem. – Na Gunnorę! Jakże się starałam! Myślałam, że może uda mi się spotkać cię na targu albo na brzegu morza, ale później dowiedziałam się, że trzymają cię tutaj na zamku i bardzo pilnują. Nie znałam nikogo, komu mogłabym powierzyć posłanie do ciebie. Przyszło mi do głowy, że może zobaczę cię, jeśli zdołam dostać się na zamek, powiedziano mi jednak, że nie pozwalają ci się spotykać sam na sam z żadnym mężczyzną. Uczta w biesiadnej sali... To był jedyny sposób i miałam tak mało czasu... Przysnęłam do ściany, czując, że przerażenie mrozi mi krew w żyłach. – Czy jesteś czarownicą? Sif znów się roześmiała. – Skądże! – Ale to co powiedziałaś w biesiadnej sali, twoja opowieść... – To była tylko opowieść – Prychnęla. – Sama ją wymyśliłam. Naprawdę jestem morską minstrelką. Wzdrygnęłam się, nie chcąc jej uwierzyć. – A napój, którym poczęstowałaś moich rodziców i resztę w wielkiej sali... – To tylko morskie mleko. Przysięgam. Pomyślałam o kucharce i Immie stojących nieruchomo w kuchni, wpatrzonych w nicość... Inni w gruncie rzeczy mnie nie obchodzili. – Czy zrobiłaś im coś złego?! – krzyknęłam, idąc ku Sif z zaciśniętymi pięściami. – Jeżeli zrobiłaś im coś złego...! Sif chwyciła mnie za ramiona – ale uczyniła to bardzo łagodnie. Pochyliła się nade mną. Odkąd opuściła wyspę, prawie nie urosłam. – Ani trochę – powiedziała spokojnie i w końcu jej uwierzyłam. – Będą spali na stojąco przez godzinę lub dwie i potem się obudzą, obiecuję ci to. Wyczułam coś w jej rękawie. Dotknęłam tego przedmiotu przez materiał. Nie był to sztylet, raczej jakaś rura. Nie wiedziałam, co to takiego. – Chciałaś zabić mojego ojca, prawda? Tam, w wielkiej sali. Sif opuściła ręce i odwróciła wzrok. Zarumieniła się jeszcze bardziej. – Początkowo nie. Najpierw chciałam tylko zabrać cię stąd. Ale potem... Byłam tam. I on tam był... Nie wiem – zakończyła krótko. – Nie wiem, co zamierzałam zrobić. – Czy zrobiłabyś to, gdyby mnie tam nie było? – zapytałam. Zyskałam już całkowitą pewność. Teraz rumieniec zaognił całą jej twarz. – Chciałam – szepnęła – lecz nie mogłam. Stałam nieruchomo, cała zesztywniała, czując lód w żyłach i przypomniałam sobie swoje własne myśli. Kimże byłam, żeby strofować Sif? Zadrżałam. – To nie ma znaczenia. On i tak wkrótce umrze. Ma silne bóle głowy. Sif spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. Oczywiście, nie zdawała sobie z tego sprawy? Zapytała niepewnym głosem: – Czy go kochasz? Zaprzeczyłam. Moja siostra znów zapatrzyła się w dal. – Zazdrościłam ci, że mieszkasz w zamku, że jest ci ciepło i nic ci nie grozi, zawsze masz co jeść, nie chodzisz w łachmanach – mruknęła. – A potem usłyszałam pieśni, które o tobie śpiewano w High Hallacku. Zaskoczona własnym postępowaniem, wybuchnęłam śmiechem. Poczułam, jak spływa ze mnie napięcie, moje członki przestają być już takie sztywne. – To ja ci zazdrościłam. – Mówiąc to, ostrożnie dotknęłam jej ręki. Ponad wszelką wątpliwość była prawdziwa. – Ty żyjesz – szepnęłam. – Nie zginęłaś na skałach. – Dotarłam bezpiecznie do High Hallacku – odparła, ruchem – głowy odrzucając włosy z czoła. Wtedy zobaczyłam jej zrośnięte brwi. – Połatana łódź ciekła przez całą drogę. Sprzedałam twoją broszę, kupiłam żywność i ubranie, a potem zaciągnęłam się na sulkarski statek jako chłopak okrętowy. Byłam po drugiej stronie morza, Alys, i widziałam leżące na wschodzie kraje: Estcarp, Karsten i Alizon. Zaparło mi dech w piersiach. – To niemożliwe. Słyszałam te nazwy tylko w pieśniach i w opowiadaniach. Nie mogły być prawdziwe. Sif usiadła na posadzce. Obie usiadłyśmy. – Estcarpem rządzi plemię czarownic. Wśród wzgórz, na południe od Estcarpu, mieszka rasa Sokolników, którzy pozostawiają kobiety w spokoju i odwiedzają je tylko raz w roku. Karsten i Alizon – wzruszyła ramionami – są bardzo podobne do Ulys i Hallacku. Odetchnęła głęboko, nie patrząc na mnie, i lekko ściągnęła brwi. – Sulkarczycy to dobrzy ludzie. Nigdy nie traktowali mnie źle. Jest jednak coś niepokojącego wokół wyspy Gorm w pobliżu zamku Sulkar, jakieś czary. Coś złego. Nie podobało mi się w Estcarpie, więc po dwóch latach spędzonych wśród Sulkarczyków wróciłam do High Hallacku. Obserwowałam ją. Znalazła jedną z moich igieł, podniosła ją i obróciła w palcach. Zabłysła w blasku pochodni, która rzucała smoliste cienie na twarz mojej siostry. – Miałam wtedy dość pieniędzy, żeby kupić własną łódź, niewielki dwumasztowiec. Pływałam wzdłuż wybrzeży Hallacku, handlując, a kiedy nie mogłam utrzymać się z handlu, śpiewałam i opowiadałam prawdziwe i zmyślone historie w gospodach. Mam dość dobry głos. Spojrzała na mnie. – Właśnie tam usłyszałam pieśni, które śpiewa się o tobie. – Zarysowała głęboko igłą suche jak pieprz deski podłogi, wzbijając kurz. – Wtedy zaśpiewałam o tobie kilka własnych pieśni. Cieszyłabym się, jeżeli zmieniły czyjąś opinię o tobie. – Uśmiechnęła się lekko, a po chwili znów spoważniała. – Później wyruszyłam na północ. Odłożywszy na bok igłę, rozruszała zesztywniałe ramiona i roztarła dłonie. Zapadło milczenie. – Czy znalazłaś Bramę swojej matki? – zapytałam po chwili. Roześmiała się bez wesołości. – Znalazłam jakąś Bramę, w Arvonie, dawno porzuconą i nieużywaną. Wypalona, prowadzi donikąd. Nie była to Brama mojej matki. Westchnęła i powiedziała z goryczą: – A potem omal nie znalazłam prawdziwego domu. Arvon to dziwne miejsce, a ja byłam bardzo zmęczona. Spędziłam kilka miesięcy z dala od brzegu, rozmyślając. Później sztorm zagnał mnie daleko od lądu, jeszcze dalej na północ niż to wskazują moje mapy. Omal się nie rozbiłam. W końcu przybiłam do brzegu jednej z kilku wysp, które mieszkańcy nazywają Vellas. Mówią językiem podobnym do języka mojej matki i nic nie wiedzą o żadnej Bramie. Ale, och, Alys, cóż to za miejsce! W wielkiej zatoce między wyspami morskie lisy spędzają lato, a na jej brzegach rodzą młode. Pochyliła się teraz do przodu i bardzo uważnie wpatrywała w szarą podłogę o falistych słojach, jak gdyby była to owa zatoka między wyspami, które nas dzieliły. – Mieszkańcy Vellas nie zabijają morskich lisów, Alys, lecz zbierają wełnę, gdy te zrzucają zimowe futro. Kołysze się na falach jak srebrne nici i morze wyrzuca ją na brzeg. A w wiosenne noce Velanie wychodzą na plażę i śpiewają: Ililile ile ile! Ululule ule ule! Grają też na piszczałkach długą rzewną pieśń, która sprowadza morskie lisy na brzeg. Lisy są czarne, nakrapiane, srebrne, jasnoszare, koloru palonej umbry i białe niby szron. Przychodzą do śpiewaków ufnie jak dzieci, bo wiedzą, że ci ludzie nie zrobią im nic złego, tylko wyczeszą kłaki gęstej zimowej sierści i włożą je do drugich worków, które ciągną się za nimi w wodzie. To właśnie oni tkają lisi jedwab. Alys. Pokazali mi wszystko: jak śpiewają, wyczesują i jak tkają. To ja utkałam ten zwój jedwabiu, który dałam twojej matce. Siedziałam bezgranicznie zdumiona. Nigdy nie słyszałam, żeby Sif mówiła z dumą o którejkolwiek z kobiecych sztuk. – Oni nie dzielą pracy między płcie tak jak nasi współplemieńcy. Kobiety wypływają łodziami w morze i łowią ryby. Mężczyźni mogą zajmować się dziećmi albo śpiewać dla morskich lisów i tkać ich sierść. Dzieci uczą się takich umiejętności, jakie im się podobają; to jeden z chłopców nauczył mnie tkać lisi jedwab. Tam jest bardzo dziwnie. Naprawdę dziwnie. – Zadrżała i poruszyła lekko głową. – Niewiele wiedzą o obyczajach południowych krain i nie chcą wiedzieć. To mi się podoba. – Jeżeli to takie zachwycające miejsce, dlaczego je opuściłaś? – zapytałam cicho. Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na mnie. – Wróciłam po ciebie – powiedziała. – Byłam tam szczęśliwa i myślałam, jak tobie się tutaj wiedzie. Wiedziałam, że muszę wrócić, by opowiedzieć ci o Vellas i zabrać cię tam. Oczy jej błyszczały jak wówczas, gdy powtarzała mi opowieści swojej matki o baśniowej krainie za Bramą. Teraz jednak mówiła o kraju znajdującym się w naszym świecie, o grupce wysp położonych daleko na północy. Siedziałam, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć i o co pytać. Nigdy nie myślałam o opuszczeniu Ulys, chyba że wtedy, gdy rozważałam wyjście za mąż i przenosiny do nowego więzienia w High Hallacku. Nigdy nie uważałam ucieczki za możliwą, a myślenie o niej nie wyszłoby mi na dobre. Teraz jednak trzeba to rozważyć. Powiedziałam powoli: – Jak chcesz mnie stąd zabrać? Nie masz własnego statku, a nawet gdybyś miała, zatoka zamknięta jest łańcuchem. Sif uśmiechnęła się do mnie i wyjaśniła: – Nie zamierzam odpłynąć z zatoki, Alys. – Chyba zauważyła, że rozwarłam szeroko oczy, gdyż wzięła mnie za ręce. – Schowałam na plaży małą łódkę. Ale musimy odpłynąć, póki księżyc jest wysoko na niebie. Teraz, zaraz. Wstała, pociągając mnie za rękę, ja jednak się nie podniosłam. – Nigdy nie przepłyniemy nad rafami! – zawołałam. – Ja kiedyś przepłynęłam. – Lecz nie we dwójkę! Twoja matka tego próbowała. – Mam teraz inną łódź – powiedziała nagląco. Nachyliła się nade mną. – Musisz popłynąć ze mną. Alys. Chodź! On wyda cię za mąż za każdego, kogo tylko zdoła do tego nakłonić, chce mieć następców’. – Ale... ale co zrobią mieszkańcy? – wyjąkałam, chwytając się najbardziej błahych argumentów. Wszystko działo się za szybko. – Kiedy mój ojciec umrze, nie będą mieli pana. – A czy panowie Ulys kiedykolwiek zrobili dla nich coś dobrego? – burknęła Sif. – Poza tym, że zabierali im połowę połowu i jeden dzień roboczy z trzech. Twoi przodkowie zniszczyli ławice ryb, zabijając morskie lisy, gdyż to one zjadają „czerwoną rękę umarlaka”. To, co powiedziałam wtedy w biesiadnej sali, jest prawdą. Utkwiła we mnie spojrzenie. – Kiedy morskie lisy wrócą, zjedzą „czerwoną rękę umarlaka”, a wtedy na nowo pojawią się tu ostrygi, które z kolei oczyszczą okoliczne wody, żeby mogły żyć w nich ryby. To potrwa wiele lat, lecz tak się stanie. Nie wiedziałam, czy mam jej wierzyć, czy też nie. Brzmiało to równie fantastycznie i baśniowo jak opowieści jej matki o rozjarzonych światłami miastach i wozach jadących bez koni. Sif prychnęła. – Vellanie nie mają pana i są z tego zadowoleni. Postawiła mnie na nogi i pociągnęła w stronę schodów. Ja jednak nadal się opierałam. – Ależ Sif! – zawołałam. – Co będzie jeśli nie znajdziesz znów Vellas? Sama powiedziałaś, że nie ma jej na twoich mapach... – Znajdziemy ją – powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu. – A jeśli nie? – zapytałam. – Co się wtedy ze mną stanie? Ty jesteś wysoka, mocno zbudowana, masz niski głos i nieustraszone serce. Jeżeli zechcesz, możesz uchodzić za mężczyznę. Ale co ze mną? Nikt nie weźmie mnie za kogoś innego, niż naprawdę jestem. Ja nigdy nie mogłabym być żeglarzem albo minstrelem. Mój głos stawał się coraz bardziej gniewny. To moje życie chciała narazić, wszystko co posiadałam. – Nie będę udawała mężczyzny! – zawołałam. – Nie mogę. Nie wyglądam tak jak ty, Sif, i nigdy nie będę do ciebie podobna. Nie chcę włożyć męskich spodni ani obciąć włosów! Sif zatrzymała się i po raz pierwszy od jakiegoś czasu popatrzyła na mnie uważnie, oceniła, a ja zdałam sobie sprawę, że nigdy w życiu wobec nikogo nie byłam taka szczera, i że nawet ona nie ma prawa mówić mi, jak powinnam postąpić. Jeżeli mam opuścić Ulys, to muszę to zrobić nie dlatego, że moja siostra tego chce, ale ponieważ ja tego pragnę. Sif dotknęła mojego policzka i puściła moją rękę. Uśmiechnęła się krzywo, a zarazem ponuro. – W takim razie będziesz zmuszona pójść tak, jak stoisz. Spojrzałam na nią i uświadomiłam sobie, że przestałam się bać. Mogłam odpłynąć z Ulys. Nie potrzebowałam się zmieniać, przestać być sobą. Moi rodzice usilnie do tego dążyli przez całe moje życie. A ja im na to pozwalałam. Zrozumiałam, że nie zdobędę wolności bez trudu, że nie wezmę jej do ręki jak jajo hegitta. Wolność to ptak, którego muszę gonić z determinacją i przez długi czas, a być może nawet wtedy nie zdołam go złapać. Kiedyś trzymałam w rękach takiego hegitta, i puściłam go. Po latach wrócił do mnie. Jeżeli wypuszczę go teraz, nigdy go już nie zobaczę. – W takim razie popłynę z tobą – powiedziałam. Skinęła głową i odetchnęła głęboko, gdyż aż do tej chwili wstrzymywała oddech. Później sięgnęła do rękawa. Spojrzałam szeroko otwartymi oczami, gdyż nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Wyglądało jak rurka. – Co to takiego? – zapytałam szeptem. – Pistolet strzałkowy – odparła. – Kupiłam go w Estcarpie. To na wypadek, gdyby któryś z drużynników nie skosztował morskiego mleka. Wzięła mnie za rękę. Ścisnęłam mocno jej dłoń. Powiedziała, że nie jest czarownicą, ale odkąd opuściła Ulys, nauczyła się tak wiele, że dla mnie równie dobrze mogłaby nią być. Zadrżałam, lecz zaraz rozproszyłam własne wątpliwości. To była Sif, moja siostra. Pośpiesznie zbiegłyśmy po zbutwiałych schodach na dół i znalazłyśmy się na dziedzińcu, pozostawiając pochodnię w wieży. Następnie przebiegłyśmy przed dziedziniec i stanęłyśmy przed nadmorską bramą. Sif odsunęła rygiel. Nie było tam wartowników, a może tylko żaden się nie pokazał. Pokryte mokrym piaskiem kamienne schodki, prowadzące w dół stromego skalistego zbocza, okazały się bardzo śliskie. W końcu dotarłyśmy do plaży, gdzie było znacznie jaśniej niż na górze. Pomknęłyśmy przez wysrebrzony księżycem żwir do linii znaczącej przypływ, który zresztą już się cofał. Usłyszałam fale huczące na rafach. Moja siostra włożyła pistolet strzałkowy z powrotem do rękawa i uklękła obok wielkiej kupy wodorostów. Odrzuciła je na bok i zobaczyłam łódź, jakiej nigdy dotąd nie widziałam. Nie zrobiono jej z klepek, tylko z połączonych skór, (a może z nie znanej mi tkaniny), naciągniętych na drewniany szkielet. Wyglądała na zbyt lekką i wątłą jak na prawdziwa łódź, przypominała raczej dziecinna zabawkę. Sif wzięła ją pod pachę i zaniosła do wody. Zdumiałam się, widząc, jak płytko się zanurzyła, zaledwie na cztery palce. Moja siostra wyciągnęła rękę, by pomóc mi wejść do tej kruchej łupiny. Ujęłam jej dłoń, lecz stałam przez chwilę, spoglądając przez ramię na zalany księżycem zamek Van. Panowała w nim tak ogromna cisza i spokój, jakby był tylko widmem samego siebie. – Czy ty naprawdę nie zrobiłaś nic złego gościom mojego ojca ani kucharce i drużynnikom? – spytałam, patrząc na Sif. – Czy naprawdę się obudzą? – Naprawdę. Już niedługo. – Ścisnęła moją rękę. Odwróciłam się plecami do zamku. – Czy zapamiętają coś z tego, co się stało? – Zachowają tylko niejasne wspomnienie o tym, jak książę morskich lisów przybył po córkę pana Ulys. – Odpowiedziała z uśmiechem. – Chodź! Ujęła mnie za ramię. Fale lizały piasek u moich stóp i zmoczyły brzeg mojej sukni. Uniosłam ją. – A ty nigdy nie znalazłaś Bramy swojej matki. – Niestety nie, ale może razem jeszcze ją znajdziemy – odrzekła ze śmiechem. Puściłam jej rękę, żeby wgramolić się do łodzi. Zakołysała się pode mną, więc chwyciłam się burty. Sif weszła do wody, najpierw po kolana, później po pas. Morze cofało się. Moja siostra wciągnęła się na rękach do tej płytkiej łupiny, która zachybotała się i zanurzyła głębiej. Usiadła na dziobie i włożyła wiosła w dulki; były inne niż nasze, miały szerszą łopatę i krótsze drzewce. Pociągnęła nimi miarowo i silnie. Maleńka łódka skoczyła naprzód. Przykucnęłam i wczepiłam się rękami w obie burty. Olbrzymie fale huczały i przelewały się pod nami. Nie umiałam pływać. Gdyby łódka przewróciła się albo gdybym z niej wypadła, utonęłabym w mojej ciężkiej sukni. Starałam się o tym nie myśleć. Słyszałam, że wielu ludziom robi się niedobrze od kołysania fal, ale mnie nie dokuczały mdłości; przecież podczas uczty nic nie jadłam. Czułam się bardzo lekka. Ulys powoli malała, oddalając się coraz bardziej z każdym uderzeniem wioseł mojej siostry. Pomyślałam o Zarze, matce Sif, o jej cudownej ojczyźnie za Bramą, której nigdy nie zobaczę, i o wyspach zwanych Vellas, które może kiedyś ujrzę, jeżeli przepłyniemy nad rafami. Sif wiosłowała ze wszystkich sił. Dyszała ciężko, zagryzając wargi i od czasu do czasu spoglądała za siebie. Zaparła się nogami, próbując skierować wątłą łódeczkę w stronę jakiegoś znanego sobie przejścia w rafach. Nie mogłam zobaczyć tej zbawczej wyrwy w otaczającym wyspę skalnym kręgu, siedziałam jednak spokojnie, ponieważ ufałam swojej siostrze. Wokół nas fale wznosiły się i opadały, lśniące w blasku księżyca, ciemnozielone jak dzwonecznik.