14198
Szczegóły |
Tytuł |
14198 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14198 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14198 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14198 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dan Simmons
Olimp
(Olympos)
Przekład Wojciech Szypuła
Tę powieść poświęcam Haroldowi Bloomowi, który sprawił mi ogromną przyjemność,
odmawiając współpracy w naszej Epoce Żalów
Skąd Homer miałby to wszystko wiedzieć? Przecież kiedy te wydarzenia miały
miejsce, był
wielbłądem w Baktrii!
Lukian Sen
...prawdziwa i kompletna historia świata musi być historią wiecznej wojny.
Człowiek nigdy
nie zazna wytchnienia: ani towarzysze, ani bogowie, ani namiętności nie dadzą mu
spokoju.
Joseph Conrad
Uwagi o życiu i listy
Nie spisujcie Troi dziejów,
Na ziemi, śmierci pergaminie.
Nie mąćcie gniewem szczęścia,
Co na wolnych ludzi spłynie.
Choć znowu zadał Sfinks gładki
Obce Tebom śmierci zagadki.
Nowe powstaną Ateny
I nowe czasy ozłocą -
Jak zachód słońca niebo -
Splendoru swego mocą;
Przetrwa, gdy minie światłość dnia,
Co ziemia przyjmie, co niebo da.
Percy Bysshe Shelley
Hellada
Część 1
1
Tuż przed świtem Helenę Trojańską budzą syreny ogłaszające alarm
przeciwlotniczy.
Wyciąga rękę na drugą stronę łóżka, ale jej kochanka, Hockenberry’ego, już nie
ma – znów
wymknął się z sypialni i przepadł w mroku nocy, nie czekając, aż służący się
zbudzą. Zawsze tak
robi po nocnej schadzce, zupełnie jakby się wstydził. Przekrada się pewnie teraz
do domu
ciemnymi zaułkami, w których pochodnie świecą najsłabiej. Helena musi przyznać,
że
Hockenberry jest człowiekiem dziwnym i smutnym. I wtedy sobie przypomina.
Mój mąż nie żyje.
Od śmierci Parysa w pojedynku z bezlitosnym Apollem minęło już dziewięć dni –
uroczysty
pogrzeb z udziałem Trojan i Achajów rozpocznie się za trzy godziny, o ile Ilion
przetrwa
rozpoczynający się właśnie nalot bożego rydwanu – ale Helena wciąż nie może w to
uwierzyć.
Parys, syn Priama, zabity na polu bitwy? Parys martwy? Parys strącony w ciemne
otchłanie
Hadesu, pozbawiony całej swojej urody i wdzięku? To niewyobrażalne. Przecież to
Parys, jej
śliczny chłopczyk, który wykradł ją Menelaosowi, przeprowadził przez posterunki
i uwiózł z dala
od zielonych łąk Lakonii. Parys, jej najczulszy kochanek, którego nie zmieniła
nawet nużąca
dekada wojowania; Parys, którego nieraz sekretnie nazywała „wypasłym koniem,
długo
trzymanym przy żłobie”.
[Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekładzie F.K. Dmochowskiego.]
Wyślizguje się z łóżka i rozchyla delikatne zasłony. Wychodzi na taras omywany
iliońskim
brzaskiem. Jest środek zimy; marmur ziębi jej nagie stopy. Czterdzieści, może
pięćdziesiąt
szperaczy przeszukuje wciąż jeszcze ciemne niebo w poszukiwaniu boga lub bogini
w latającym
rydwanie. Kopuła ustawionego przez morawce pola siłowego, które chroni miasto,
drży i faluje
od tłumionych eksplozji plazmy. Nagle z rozmieszczonych wokół Ilionu baterii
obronnych
strzelają w górę snopy koherentnego światła – lite słupy lazuru, szmaragdowej
zieleni
i krwawego szkarłatu. Helena patrzy, jak potężny wybuch wstrząsa północną
dzielnicą. Pod
naporem fali uderzeniowej drżą niebosiężne iliońskie wieżyce. Podmuch rozwiewa
jej długie
ciemne włosy. Od kilku tygodni bogowie próbują przebijać ochronną kopułę
tradycyjnymi
bombami: zamknięty w monomolekularnej obudowie ładunek generuje własne kwantowe
pole
teleportacyjne i przenika na drugą stronę osłony. Tak to przynajmniej próbowali
tłumaczyć jej
Hockenberry i ta zabawna metalowa istotka Mahnmut.
Ale Helena Trojańska ma w nosie wszystkie te machiny.
Parys nie żyje. To jej się po prostu nie mieści w głowie. Spodziewała się, że
zginą razem
w dniu, gdy Achajowie pod wodzą jej byłego męża Menelaosa i szwagra Agamemnona
wedrą się
w końcu do miasta, co przepowiedziała Kasandra, nieomylna wieszczka i
przyjaciółka Heleny.
Mieli zabić wszystkich chłopców i mężczyzn, a kobiety zgwałcić, wziąć do niewoli
i wywieźć na
greckie wyspy. Na taki dzień była przygotowana, bez względu na to, czy zginęłaby
z własnej
ręki, czy od miecza Menelaosa, ale nie potrafiła uwierzyć, że jej ukochany,
próżny, boski Parys,
jej wypasły koń, jej piękny mąż wojownik umrze przed nią. Przez ponad dziewięć
lat oblężenia
i chwalebnych bitew ufała, że bogowie zachowają go przy życiu, że cały i zdrowy
będzie dzielił
z nią łoże. I przez ponad dziewięć lat jej nie zawiedli. A teraz go zabili.
Przypomina sobie, kiedy ostatni raz widziała swojego trojańskiego małżonka –
przed
dziesięcioma dniami, kiedy wyruszał na pojedynek z Apollem. Nigdy przedtem nie
był tak
pewny siebie – w zbroi z lśniącego brązu, z podniesioną głową, długimi włosami
powiewającymi
jak grzywa rumaka, błyszczącymi bielą zębami... Tak jak tysiące Trojan
odprowadzała go
wzrokiem i wiwatowała z murów nad Bramą Skajską. Poruszał się chyżo, „pyszny
swoją
pięknością”, jak śpiewał o nim ulubiony pieśniarz króla Priama. Lecz tamtego
dnia pomknął
wprost na spotkanie ze śmiercią z rąk rozwścieczonego Apolla.
A teraz nie żyje. Jeśli wierzyć szeptanym raportom, które udało się jej
podsłuchać, z jego
ciała pozostał zwęglony zewłok. Mówiło się, że ma potrzaskane kości, ohydnie
uśmiechniętą
czaszkę w miejscu złocistoskórej twarzy, ścięte jak łój błękitne oczy, strzępy
spieczonego ciała
zwisające z osmolonych policzków jak... jak... jak przypalone kawałki ofiarnego
mięsa, które
wyrzuca się ze świętego ognia, uznając za niegodne bogów.
Helena wzdryga się w podmuchach chłodnego porannego wiatru. Patrzy, jak dym
wzbija się
pod niebo nad dachami Troi.
Trzy rakiety przeciwlotnicze, wystrzelone z okolic leżącego na południe od
miasta
achajskiego obozu, lecą w ślad za wycofującym się rydwanem, który migocze w
słońcu jak
gwiazda. Ścigają go smugi gazów wydechowych greckich pocisków. Nagle rydwan
teleportuje
się i znika. Poranne niebo jest puste. Wracajcie na ten swój oblężony Olimp,
tchórze, myśli
Helena Trojańska.
Tym razem wycie syren oznacza odwołanie alarmu. Ulica biegnąca obok apartamentów
Heleny (mieszczących się w domu Parysa, nieopodal zburzonego pałacu Priama)
nagle ożywa.
Brygady strażackie biegną z wiadrami na północny zachód, gdzie dym nadal unosi
się
w zimowym powietrzu. Latające machiny morawców z buczeniem przemykają nad
domami.
Opatrzone sterczącymi odnóżami i obrotowymi wypustkami do złudzenia przypominają
szerszenie w czarnych chitynowych pancerzach. Z doświadczenia – i z nocnych
peror
Hockenberry’ego – Helena wie, że niektóre z nich zapewnią poniewczasie osłonę
powietrzną,
a inne pomogą gasić pożar. A potem Trojanie wspólnie z morawcami całymi
godzinami będą
wygrzebywać zwłoki spod gruzów. Zna prawie wszystkich mieszkańców miasta i teraz
zastanawia się, otępiała, którzy z nich zstąpią tego dnia w mroki Hadesu.
Dziś pogrzeb Parysa. Mojego ukochanego. Mojego niemądrego, zdradzonego kochanka.
W domu zaczyna się ruch. Służący wstają. Najstarsza z nich – Aitra, dawna
królowa Aten
i matka króla Tezeusza, uprowadzona przez braci Heleny w odwecie za porwanie ich
siostry –
staje w drzwiach sypialni.
– Czy dziewki mają przygotować kąpiel, pani? – pyta.
Helena kiwa potakująco głową. Jeszcze przez chwilę patrzy w jaśniejące niebo.
Dym
najpierw gęstnieje, a potem rzednie, gdy strażakom i morawieckim machinom
gaśniczym udaje
się opanować pożar.
Bojowe szerszenie kierują się na wschód w beznadziejnej pogoni za nieobecnym już
rydwanem. Helena Trojańska odwraca się na pięcie; jej bose stopy cicho stąpają
po zimnym
marmurze. Musi przygotować się do pogrzebowego rytuału i do pierwszego od
dziesięciu lat
spotkania ze swoim byłym mężem Menelaosem. Menelaosem rogaczem. Zapowiada się
pierwsze
publiczne wydarzenie, przy którym obecni będą Hektor, Achilles, Menelaos, Helena
i wielu
innych Trojan i Achajów. Wszystko może się zdarzyć.
Tylko bogowie wiedzą, co przyniesie ten okropny dzień.
Mimo smutku nie przestaje się uśmiechać. Ostatnio bogowie zupełnie nie słuchają
modłów.
Nic ich już nie łączy ze śmiertelnikami – to znaczy nic poza śmiercią i zagładą,
którą przynoszą
ludziom w swych boskich rękach.
Helena Trojańska wraca do sypialni, żeby się wykąpać i ubrać na pogrzeb.
2
Rudowłosy Menelaos stał na czele delegacji achajskich bohaterów, pomiędzy
Odyseuszem
i Diomedesem, w swojej najlepszej zbroi, milczący, nieruchomy, majestatyczny i
dumny.
Achajowie przybyli do Ilionu, aby uczcić pamięć i wziąć udział w pogrzebie
Parysa – tego psa,
złodzieja jego żony, syna Priama. Przez cały ten czas Menelaos myślał tylko o
jednym: jak
i kiedy zabije Helenę.
To powinno być proste. Widział ją po drugiej stronie szerokiej ulicy, nieco
powyżej jej
poziomu, niespełna piętnaście metrów od gości zgromadzonych na olbrzymim
miejskim placu.
Stała na królewskim tarasie widokowym u boku Priama. Przy odrobinie szczęścia
mógłby ją
dopaść, zanim ktokolwiek zdążyłby mu przeszkodzić. A nawet gdyby szczęścia mu
zabrakło
i Trojanie zagrodziliby mu drogę, wyciąłby ich w pień jak chwasty.
Natura poskąpiła mu wzrostu – nie był olbrzymem, ani szlachetnym jak jego
nieobecny brat
Agamemnon, ani nikczemnym jak ten mrówczy kutas Achilles – wiedział więc, że
kiedy
podskoczy, nie sięgnie dolnej krawędzi tarasu, żeby potem podciągnąć się na
rękach. Będzie
musiał pobiec schodami, przeciskając się przez zebrany na nich trojański tłum,
tnąc na odlew,
siekąc i rżnąc bez litości. Bardzo mu to odpowiadało.
Byle tylko Helena mu się nie wymknęła. Na sterczący z muru świątyni Zeusa taras
widokowy, na którym stała, prowadziły tylko jedne schody na dziedziniec. Mogła
schronić się
w samej świątyni, ale dopadłby ją i tam. Był pewien, że ją zabije, zanim sam
padnie pod ciosami
rozwścieczonych Trojan, prowadzonych przez Hektora, który miał przewodniczyć
ceremonii
pogrzebowej i który właśnie pojawił się w bramie. A wtedy Trojanie i Achajowie
porzucą tę
obłąkańczą wojnę przeciw bogom i znów skoczą sobie nawzajem do gardeł.
Naturalnie gdyby
wojna trojańska miała rozgorzeć na nowo, Menelaos będzie jedną z jej pierwszych
ofiar,
podobnie jak Odyseusz, Diomedes, a może nawet sam niezwyciężony Achilles – na
pogrzeb tego
wieprza Parysa przybyło zaledwie trzydziestu Achajów, a Trojan zebrały się
tysiące – na placu,
murach i w alei prowadzącej do Bramy Skajskiej.
Warto spróbować.
Ta myśl jak grot włóczni przeszyła mu mózg.
Zabicie tej wiarołomnej suki jest warte każdej ofiary.
Mimo chłodnej aury – był szary, zimowy dzień – pot spływał mu po głowie
strumieniami,
przesączał się przez krótką rudą brodę i skapywał z podbródka na wykuty z brązu
napierśnik.
Oczywiście nie raz i nie dwa słyszał już dźwięk rozbryzgujących się na metalu
kropli, ale do tej
pory zawsze była to krew wrogów ściekająca im na pancerze. Zacisnął z całej siły
dłoń opartą na
inkrustowanej srebrem rękojeści miecza. Palce mu zdrętwiały.
Teraz?
Nie teraz.
Dlaczego nie? Jak nie teraz, to kiedy?
Nie teraz.
Te dwa spierające się głosy pod czaszką – oba jego własne, gdyż bogowie
przestali do niego
przemawiać – doprowadzały go do szaleństwa.
Poczekaj, aż Hektor podpali stos. Wtedy zaczniesz działać.
Pot zalewał mu oczy. Zamrugał, próbując wycisnąć go spod powiek. Nie wiedział,
który głos
usłyszał – ten zachęcający go do działania czy ten drugi, tchórzliwy, zalecający
umiar – ale rada
przypadła mu do gustu. Procesja pogrzebowa wkraczała właśnie do miasta przez
Bramę Skajską,
niosąc spalone zwłoki Parysa okryte jedwabnym całunem, i kierowała się szeroką
aleją wprost na
główny plac, gdzie czekały szeregi dostojników i bohaterów. Kobiety – tak jak
Helena –
obserwowały przemarsz konduktu z góry, z murów i balkonów. Za kilka minut
starszy brat
zabitego, Hektor, zapali stos pogrzebowy i wszystkie oczy zwrócą się ku
płomieniom
pożerającym i tak już zwęglone ciało.
To będzie idealny moment. Nikt nie zwróci na mnie uwagi, dopóki nie zatopię
dwudziestu
centymetrów klingi w zdradzieckiej piersi Heleny.
Tradycja nakazywała, by uroczystości pogrzebowe członków rodu królewskiego –
takich jak
Parys, syn Priama, jeden z książąt Troi – trwały dziewięć dni, z czego większość
powinny
zajmować igrzyska żałobne – z wyścigami rydwanów i zmaganiami sportowymi i
kończące się
najczęściej turniejem rzutu włócznią. Tym razem rytualne dziewięć dni, jakie
upłynęły od chwili,
gdy Apollo spopielił Parysa, poświęcono przede wszystkim na długą wyprawę do
lasu, który
wciąż porastał zbocza Idy wiele kilometrów na południowy wschód od miasta.
Poproszono małe
machiny zwane morawcami, aby skierowały swoje szerszenie i magiczne przyrządy
latające
w ślad za karawaną drwali i zapewniły jej osłonę pola siłowego na wypadek ataku
bogów.
Bogowie, rzecz jasna, zaatakowali. Ale drwale wykonali zadanie.
Dopiero dziś, dziesiątego dnia, drewno zgromadzono w Troi i ułożono w stos.
Menelaos
i wielu jego przyjaciół (choćby stojący obok Diomedes) uważali palenie
cuchnącego truchła
Parysa za marnotrawstwo dobrego drewna. Zarówno w Troi, jak i w achajskim obozie
ciągnącym
się całymi kilometrami na plaży od miesięcy brakowało opału. Po dziesięciu
latach wojny
otaczające Troję lasy i karłowate drzewka na równinie zostały gruntownie
przetrzebione. Pole
bitwy jeżyło się kikutami pni, wyzbierano wszystkie, nawet najmniejsze gałązki.
Gotując obiady
dla swych panów, achajscy niewolnicy rozpalali ogniska nawozem, co ani nie
wpływało najlepiej
na smak potraw, ani nie poprawiało podłego nastroju greckich żołnierzy.
Na czele konduktu jeden za drugim jechały trojańskie rydwany. Owinięte czarnym
filcem
kopyta koni cicho uderzały o kamienne płyty. W rydwanach obok woźniców stali w
milczeniu
najwięksi bohaterowie Ilionu, wojownicy, którzy przetrwali najpierw dziewięć lat
wojny
trojańskiej, a potem osiem miesięcy tego nowego konfliktu, okrutnej potyczki z
bogami.
Pierwszy jechał Polidorus, jeden z synów Priama, zaraz za nim Nestor, kolejny
przyrodni brat
Parysa. Następny rydwan wiózł Ifeusa, sprzymierzeńca Trojan, dalej zaś jechał
Laodukus, syn
Antenora. W wysadzanym klejnotami pojeździe a nie, jak reszta starszyzny, na
trybunie, stał sam
stary Antenor. Jak zwykle otaczali go żołnierze. Za nim toczył się rydwan
kapitana Polifetesa
i drugi, należący do słynnego Trasmelusa, zastępującego Sarpedona, dowódcą
Lików, który
dawno temu – gdy jeszcze Trojanie zamiast z bogami walczyli z Grekami – zginął z
ręki
Patroklosa. Następny był szlachetny Pilartes – oczywiście nie Trojanin zgładzony
przez Ajaksa
Wielkiego tuż przed wybuchem wojny z bogami, lecz ten drugi Pilartes, który tak
często walczył
u boku Elazosa i Muliusa. Nie zabrakło też syna Megasa, Perimusa, oraz Epistora
i Melanippusa.
Menelaos znał ich wszystkich. Byli bohaterami. I wrogami. Tysiące razy widział
ich
czerwone od krwi i wykrzywione wściekłością twarze, obramowane brązem hełmów.
Byli tak
blisko, że mógłby zadać śmiertelne pchnięcie mieczem lub włócznią, ale wciąż
stali mu na
drodze do dwóch wytęsknionych celów: Ilionu i Heleny.
Dzieli mnie od niej piętnaście metrów. I nikt się nie spodziewa mojego ataku.
Za turkoczącymi cicho rydwanami szli ofiarnicy, prowadząc przeznaczone na rzeź
zwierzęta:
dziesięć najlepszych wierzchowców Parysa, jego myśliwskie ogary, stado tłustych
owiec – to
była bardzo hojna ofiara, bo na skutek boskiego oblężenia wełna i baranina stały
się nader
pożądanymi towarami – i parę sztuk krętorogiego, starego i ledwie trzymającego
się na nogach
bydła. Bydła nie przyprowadzono po to, by uświetnić ofiarę; kto zresztą miałby
ją przyjąć po
tym, jak bogowie stali się wrogami ludzi? Krowi tłuszcz miał sprawić, że stos
pogrzebowy
zapłonie jaśniejszym i gorętszym ogniem.
Za zwierzętami ofiarnymi maszerowały tysiące trojańskich piechurów w
wypolerowanych
zbrojach, błyszczących nawet w ponurym, zimowym świetle tego dnia. Ich szeregi
ciągnęły się
daleko za Bramę Skajską, na otaczającą Ilion równinę. W samym środku tej
ludzkiej masy
przesuwały się mary z ciałem Parysa, niesione przez dwunastu najbliższych mu
ludzi –
towarzyszy broni gotowych oddać życie za drugiego (pod względem starszeństwa)
syna Priama,
żołnierzy, którzy płakali, uginając się pod ciężarem masywnej lektyki dla
zmarłych.
Zwłoki okryto błękitnym całunem, który teraz ginął już pod setkami obciętych
loków – to
żołnierze i dalsi krewni okazali tak swój żal. Hektor i bliscy Parysa mieli
obciąć sobie po
kosmyku tuż przed zapaleniem stosu. Trojanie nie poprosili Achajów, aby i ci
obcięli włosy na
znak żałoby, ale gdyby tak się stało, i gdyby Achilles, główny sprzymierzeniec
Hektora w tych
obłąkanych dniach, przekazał ich prośbę lub, co gorsza, zamienił ją w rozkaz i
nakazał swoim
Myrmidonom dopilnować jego wykonania, on, Menelaos, pierwszy stanąłby na czele
buntu.
Żałował, że nie ma przy nim Agamemnona. Jego brat zawsze wiedział, co należy
zrobić. Był
prawdziwym dowódcą Argiwów – bo z pewnością nie był nim ten uzurpator Achilles,
ani tym
bardziej trojański bękart Hektor, który ostatnio miał czelność rozkazywać
wszystkim naraz:
Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. O nie, to Agamemnon był prawdziwym
wodzem
Greków, i gdyby dziś znalazł się na tym placu, to albo powstrzymałby Menelaosa
od
nierozważnego ataku na Helenę, albo stanął u jego boku i zginął wraz z nim. Ale
Agamemnon
z pięciuset najwierniejszymi żołnierzami przed siedmioma tygodniami wsiedli na
czarne okręty
i pożeglowali z powrotem na wyspy greckie i do Sparty. Ich powrotu spodziewano
się
najwcześniej za miesiąc. Oficjalnie wrócili werbować nowych wojowników do wojny
z bogami,
w rzeczywistości mieli jednak zebrać sojuszników do buntu przeciw Achillesowi.
Achilles. Zdradziecki potwór szedł zaledwie o krok za Hektorem, który nie
odstępował mar,
olbrzymimi dłońmi podtrzymując głowę brata.
Na widok Hektora i zwłok Parysa z gardeł tysięcy Trojan wydobył się żałosny jęk.
Kobiety
na dachach i murach – te mniej znaczące, nienależące do rodziny królewskiej –
uderzyły
w żałobny lament. Menelaos ze zdumieniem stwierdził, że ich zawodzenie
przyprawia go o gęsią
skórkę. Jęki płaczek zawsze tak na niego działały.
Złamał mi rękę, przypomniał sobie, rozniecając stygnący gniew niczym dogasające
przedwcześnie ognisko.
Achilles półbóg, ten sam, który w tej chwili mijał go, podążając za marami
niesionymi przed
złożoną z achajskich kapitanów strażą honorową, osiem miesięcy wcześniej złamał
mu rękę.
Stało się to w dniu, gdy szybkonogi mężobójca obwieścił Achajom, że Atena Pallas
zamordowała
jego przyjaciela Patroklosa i, chcąc sprowokować Achillesa, zabrała ciało na
Olimp. Następnie
ogłosił, że od tej pory Achajowie i Trojanie nie będą już wojować ze sobą, lecz
oblegną Olimp.
Agamemnon mu się sprzeciwił. Nie podobała mu się arogancja Achillesa, nie
podobało mu
się to, że uzurpator rościł sobie przynależne tylko jemu, królowi królów, prawo
do władzy nad
wszystkim zebranymi pod Troją Grekami, nie podobało mu się bluźnierstwo jakim
byłoby
zwrócenie się przeciw bogom, bez względu na to, czy jego przyjaciela zabiła
Atena (o ile
Achilles w ogóle mówił prawdę) nie podobało mu się wreszcie i to, że dziesiątki
tysięcy
achajskich żołnierzy miałyby przejść pod dowództwo Achillesa.
W owym pamiętnym dniu odpowiedź Achillesa była krótka: będzie walczył z każdym
Grekiem, który wystąpił przeciw jego przywództwu i deklaracji wojny. Mógł
potykać się
z oponentami pojedynczo lub z wszystkimi naraz, byle ten, który wytrwa do końca
rządził od tej
pory wszystkimi Achajami.
Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atreusa, zaatakowali jednocześnie, uzbrojeni
we
włócznie, miecze i tarcze. Setki achajskich kapitanów i tysiące zwykłych
wojowników oniemiałe
śledziły rozwój wypadków.
Menelaos był wprawdzie zaprawionym w bojach weteranem, ale nikt nie zaliczał go
w poczet największych bohaterów, jacy spotkali się pod Troją. Za to jego brat
uchodził,
przynajmniej dopóki Achilles całymi tygodniami przesiadywał w swoim namiocie, za
najzacieklejszego greckiego wojownika. Włócznia Agamemnona rzadko chybiała celu,
miecz
ciął wzmacniane tarcze nieprzyjaciół jak płótno, a on sam nie okazywał
miłosierdzia nawet
najszlachetniejszym wrogom, kiedy błagali o litość. Był równie wysoki,
muskularny i podobny
bogom jak blondwłosy Achilles, lecz jego ciało znaczyły blizny całe dziesięć lat
dłużej zbierane
na polach bitew. Tego dnia jego oczy pałały demoniczny gniewem. Achilles czekał
spokojnie,
z lekko rozkojarzonym wyrazem chłopięcej twarzy.
Załatwił ich jak dzieci. Włócznia, ciśnięta z mocą przez Agamemnona, ześliznęła
się po ciele
syna Peleusa i Tetydy, jakby otaczało go niewidoczne pole siłowe morawców. Po
wściekłym
ciosie Agamemnona – Menelaos gotów był przysiąc, że miecz rozciąłby kamień
klinga strzaskała
się na pięknej tarczy Achillesa.
A potem szybkonogi mężobójca rozbroił ich obu, wyrzucił do morza ich zapasowe
włócznie
i miecz Menelaosa, obalił ich na piasek i zdarł z nich pancerze z taką
łatwością, jak sęp odziera
bezbronnego trupa z ubrania. Następnie złamał Menelaosowi lewą rękę. Otaczający
ich kręgiem
kapitanowie i żołnierze wstrzymali oddech, słysząc trzask pękających jak kruche
gałązki kości.
Zaraz potem pozornie niedbałym uderzeniem otwartej dłoni złamał Agamemnonowi
nos, kopnął
go w żebra i oparł sandał na piersi jęczącego króla królów. Menelaos leżał obok
brata i kwiczał
tak jak on.
Dopiero wtedy Achilles sięgnął po miecz.
– Poddajcie się i przysięgnijcie mi wierność, a nadam wam rangę kapitanów,
potraktuję was
z szacunkiem należnym synom Atreusa i uznam za sojuszników w nadchodzącej wojnie
–
powiedział. – Ale jeśli będziecie się wahać choć sekundę, poślę wasze psie dusze
do Hadesu,
zanim wasi przyjaciele zdążą choćby mrugnąć. A potem każę poćwiartować ciała i
rzucić je
sępom na pożarcie, aby nie doczekały pochówku.
Agamemnon – dysząc, jęcząc i niemal wymiotując przepełniającą go żółcią – poddał
się
i przysiągł wierność Achillesowi. Menelaos – z poobijaną nogą, potrzaskanym
żebrami i złamaną
ręką – sekundę później poszedł w jego ślady.
Łącznie trzydziestu pięciu achajskich dowódców odważyło się tamtego dnia
wystąpić
przeciw Achillesowi. Rozprawił się z nimi w godzinę. Najodważniejszych ściął,
kiedy odmówili
złożenia broni, i zgodnie z zapowiedzią rzucił ich ciała sępom, psom i rybom.
Pozostało
dwudziestu ośmiu, którzy wybrali posłuszeństwo. Żaden z achajskich bohaterów
dorównujących
sławą Agamemnonowi – ani Odyseusz, ani Diomedes, ani Nestor, ani Ajaksowie, ani
Teukros –
nie rzucił wyzwania szybkonogiemu mężobójcy. Za to wszyscy – wysłuchawszy
historii
o zamordowaniu Patroklosa przez Atenę oraz opowieści o tym, jak ta sama bogini
zgładziła
synka Hektora, Skamandriosa – gromkimi głosami wypowiedzieli wojnę bogom.
Menelaos znów poczuł ból. Mimo usilnych starań sławnego medyka Asklepiosa, kości
nie
zrosły się jak należy i w chłodne, dżdżyste dni – takie jak ten – ręka dawała
znać o sobie.
Powstrzymał się jednak i nie roztarł obolałego ramienia, gdy mary z ciałem
Parysa i idący za
nimi Achilles wolno mijali achajską delegację.
Otulone całunem i obsypane ściętymi włosami mary stają obok stosu pogrzebowego,
tuż pod
tarasem widokowym świątyni Zeusa. Żołnierze w kondukcie nieruchomieją. Kobiece
zawodzenia
i lamenty milkną. W niespodziewanej ciszy Menelaos słyszy chrapliwe oddechy koni
i odgłos,
z jakim struga moczu jednego z nich rozbryzguje się na bruku.
Stojący obok Priama Helenus, stary wieszczek, pierwszy prorok i doradca króla
Ilionu,
wygłasza mowę pogrzebową, ale wiatr wiejący od morza, który zerwał się przed
chwilą
i przywodzi na myśl lodowaty oddech niezadowolonych bogów, unosi jego słowa w
dal. Helenus
podaje ceremonialny nóż Priamowi, który, choć niemal całkiem łysy, jakimś cudem
zachował
jeszcze kilka długich siwych pasm nad uszami, jakby specjalnie na takie
uroczyste okazje.
Ostrym jak brzytwa nożem odcina teraz jeden kosmyk. Niewolnik – osobisty służący
króla,
towarzyszący mu wiernie od lat – łapie włosy do złotej misy i podchodzi do
Heleny. Helena
bierze od Priama nóż, przez długą chwilę wpatruje się w klingę, jakby miała
ochotę zatopić ją
w swojej piersi – Menelaos czuje nagłe ukłucie lęku na myśl o tym, że mogłaby to
zrobić
i pozbawić go jakże bliskiej zemsty – po czym podnosi ją, drugą ręką ujmuje
zwisający z boku
głowy skręcony lok i odcina koniuszek. Czarne włosy spadają do misy. Niewolnik
staje przed
Kasandrą, jedną z wielu córek Priama.
Wysiłek i ryzyko związane ze sprowadzeniem drewna ze stoków Idy opłaciły się.
Stos jest
wspaniały. Ponieważ na placu nie zmieściłby się jednocześnie tłum ludzi i
tradycyjny królewski
stos o boku długości trzydziestu metrów, stos Parysa ma tylko dziesięć metrów
długości
i szerokości, ale za to jest wyższy niż zwykle, jego wierzchołek sięga tarasu
widokowego.
Szerokie drewniane stopnie – które przypominają małe tarasy – prowadzą na górę.
Konstrukcja
ogromnej sterty opiera się na masywnych belkach wydartych z murów pałacu Parysa.
Mocarni tragarze wnoszą mary na podwyższenie na szczycie stosu. Hektor czeka u
stóp
szerokich schodów.
Zwierzęta szybko i sprawnie giną z rąk ludzi – mistrzów w rzeźnickim rzemiośle i
składaniu
rytualnych ofiar. Właściwie, myśli Menelaos, różnica jest niewielka. Owcom i
krowom
podrzynają gardła, a po zebraniu krwi do ceremonialnych pucharów odzierają
truchła ze skóry
i tłuszczu. Wszystko trwa dosłownie kilka minut. Ciało Parysa zostaje ułożone w
zwojach
zwierzęcego łoju jak przypieczone mięso w miękkiej bułce.
Ofiarnicy wnoszą oskórowane zwierzęta na stos i układają je przy zwłokach
Parysa. Ze
świątyni Zeusa wychodzą kobiety – dziewice w odświętnych szatach, z zasłonami na
twarzach –
niosąc amfory z miodem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, oddają dzbany
gwardzistom Parysa
– chwilowo pełniącym obowiązki tragarzy, którzy wnoszą je na górę i ostrożnie
rozstawiają
wokół mar.
Pod stos zajeżdżają ulubione konie Parysa. Z dziesiątki wybrana zostaje czwórka
najlepszych
i Hektor nożem brata podcina im gardła. Porusza się między nimi tak szybko, że
inteligentne,
dumne, świetnie wyszkolone rumaki nie potrafią zareagować.
Nie kto inny jak Achilles – obdarzony nadludzką siłą, z oczami pałającymi ogniem
– rzuca
zabite konie obok ciała Parysa, jednego za drugim; stos pogrzebowy staje się
coraz wyższy.
Sługa Parysa przyprowadza sześć ukochanych ogarów swojego pana. Hektor głaszcze
je,
drapie za uszami i nieruchomieje na moment, jakby wspominał te chwile, gdy brat
karmił psy
resztkami ze swojego stołu, a potem zabierał je na polowania w góry i na
mokradła.
Wybiera dwa z nich i skinieniem głowy daje do zrozumienia, że resztę można
odprowadzić.
Trzyma je jeszcze przez chwilę za luźną skórę na karku, jakby zaraz miał im
rzucić kość albo
inny przysmak, po czym podrzyna im gardła z takim impetem, że w obu przypadkach
niewiele
brakuje, by obciął zwierzęciu głowę. Sam ciska zwłoki psów na stos; przelatują
nad ciałami koni
i lądują przy samych marach.
A teraz niespodzianka.
Dziesięciu Trojan w zbrojach z brązu i dziesięciu podobnie odzianych achajskich
włóczników wprowadza na plac mały wóz. Na wozie stoi klatka. W klatce jest bóg.
3
Stojąc na tarasie widokowym świątyni Zeusa, pełna złych przeczuć Kasandra
śledziła
przebieg obrzędów pogrzebowych Parysa. Kiedy na dziedziniec wjechał wóz,
ciągnięty nie przez
konie czy woły, lecz przez trojańskich włóczników – wóz wiozący skazanego za
zagładę boga –
omal nie zemdlała.
Helena – Greczynka, przyjaciółka Kasandry, która wraz z Parysem ściągnęła
nieszczęście na
Troję – złapała ją pod ramię i podtrzymała.
– Co się dzieje? – spytała szeptem.
– To obłęd – wyszeptała Kasandra, opierając się o marmurową ścianę.
Nie wyjaśniła jednak, czy ma na myśli własne szaleństwo, niedorzeczny pomysł
złożenia
boga w ofierze, absurd całej tej długiej wojny, czy wreszcie obsesję stojącego
na dziedzińcu
Menelaosa, która od godziny narastała niczym zesłana przez Zeusa burza. Sama
tego nie
wiedziała.
Spętany bóg, uwięziony nie tylko żelaznymi prętami wbitymi w podłogę wozu, lecz
także
bezbarwną, jajowatą skorupą morawieckiego pola siłowego, które ostatecznie go
zniewoliło, miał
na imię Dionizos, był synem Zeusa i Semele, patronem wina, seksu i zaspokojenia
wszelkich
żądz. Kasandra, mimo że od dziecka opiekował się nią przede wszystkim Apollo,
zabójca Parysa,
wielokrotnie dostąpiła także intymnego zjednoczenia z Dionizosem. Był pierwszym
nieśmiertelnym, którego udało się wziąć do niewoli w wojnie z bogami. Boski
Achilles pojmał
go, magia morawców uniemożliwiła mu teleportację, przebiegły Odyseusz namówił go
do
poddania się, a użyczone przez morawce pole energetyczne, migoczące wokół niego
jak
rozgrzane powietrze w letni dzień, ostatecznie go spętało.
Jak na boga nie prezentował się oszałamiająco. Był niski – miał niespełna metr
osiemdziesiąt
wzrostu – blady i pulchny nawet według standardów śmiertelników, a jego twarz
okalała grzywa
złoto-brązowych loków i kiełkująca kępkami chłopięca broda.
Wóz się zatrzymał. Hektor otworzył klatkę, sięgnął do wnętrza
półprzepuszczalnego pola
siłowego i wywlókł Dionizosa na pierwszy stopień schodów prowadzących na szczyt
stosu.
Achilles złapał małego boga za kark.
– Bogobójstwo – wyszeptała Kasandra. – Obłęd i bogobójstwo.
Helena, Priam, Andromacha i inni widzowie na tarasie zdawali się jej nie
słyszeć. Nie
odrywali oczu od bladoskórego boga i dwóch przewyższających go wzrostem,
odzianych w brąz
śmiertelników.
W przeciwieństwie do słabego głosu Helenusa, który przepadł w pomruku tłumu i
zimnym
wietrze, donośny bas Hektora przetoczył się nad placem jak grzmot i odbił echem
od iglic
i murów Ilionu. Niewykluczone, że było go słychać aż pod szczytem Idy, wiele
kilometrów na
wschód od miasta.
– Parysie, ukochany bracie! Zebraliśmy się tutaj, aby cię pożegnać! Pożegnać w
taki sposób,
żebyś usłyszał nas nawet tam, gdzie dziś mieszkasz, w otchłani Domu Umarłych!
Składamy ci
w darze słodki miód, cenną oliwę, twoje ulubione wierzchowce i najwierniejsze
ogary, a ja
dorzucam teraz tego oto boga olimpijskiego, syna Zeusa. Jego tłuszcz nakarmi
nienasycone
płomienie i przyspieszy wędrówkę twojej duszy do Hadesu.
Hektor sięgnął po miecz. Pole siłowe zamigotało i zgasło, na przegubach i
kostkach
Dionizosa pozostały żelazne kajdany.
– Mogę coś powiedzieć? – zapytał mały, blady bóg. Jego głos nie brzmiał tak
donośnie jak
słowa Trojanina.
Hektor się zawahał.
– Niech przemówi bóg! – zawołał Helenus ze swojego miejsca na tarasie, u boku
Priama.
– Niech przemówi bóg! – podchwycił jego okrzyk Kalchas, wieszczek achajski,
stojący obok
Menelaosa.
Hektor nachmurzył się, ale skinął głową.
– Niech to będzie twoje ostatnie słowo, Zeusowy bękarcie. Nawet jeśli poprosisz
ojca
o pomoc, dziś ci nie pomoże. Nic cię nie uratuje. Zasilisz stos pogrzebowy
mojego brata.
Dionizos uśmiechnął się, ale był to niepewny uśmiech – to znaczy, byłby niepewny
u śmiertelnika. U boga niekoniecznie.
– Trojanie i Achajowie! – zaczął kluchowaty bożek z postrzępioną bródką. – Nie
możecie
zabić nieśmiertelnego boga. Zrodziłem się z łona śmierci, głupcy. W dzieciństwie
jako syn Zeusa
bawiłem się zabawkami, które prorocy przypisują władcom świata: kośćmi, piłką,
bąkiem,
złotymi jabłkami, kołatką i wełną. Lecz tytani, których mój ojciec pobił i
strącił do Tartaru –
piekła pod piekłem, królestwa koszmarów leżącego głębiej niż kraina umarłych, po
której wasz
Parys szybuje teraz jak zapomniane pierdnięcie – pobielili twarze kredą i niczym
duchy zmarłych
rzucili się na mnie. Rozszarpali mnie białymi, gołymi rękami na siedem części i
wrzucili do kotła
stojącego na trójnogu nad ogniem o wiele gorętszym niż ten żałosny stosik, który
tu
zbudowaliście.
– Skończyłeś? – zapytał Hektor.
– Prawie – odparł zadowolony z siebie Dionizos. Teraz i jego głos niósł się
echem wśród
murów, które wcześniej odbijały przemowę Hektora. – Ugotowali mnie, a potem
upiekli nad
ogniem na siedmiu rożnach. Cudowny aromat pieczonego mięsa zwabił mojego ojca,
Zeusa we
własnej osobie, który przybył z nadzieją, że zostanie zaproszony na ucztę
tytanów. Kiedy jednak
ujrzał moją dziecięcą główkę na rożnie i dziecięce rączki w rosole, poraził ich
piorunami
i z powrotem strącił do Tartaru, gdzie w strachu i nędzy żyją po dziś dzień.
– Czy to już wszystko?
– Prawie. – Mały bóg przeniósł wzrok na króla Priama i jego orszak zgromadzony
na tarasie
świątyni Zeusa. Jego głos przypominał teraz ryk bawołu. – Mówi się jednak, że
moje ugotowane
członki zakopano w ziemi. Demeter zgromadziła je w jednym miejscu, a z nich
wyrosły pierwsze
winorośle, z których dziś macie wino. Tylko jeden z moich chłopięcych członków
przetrwał
ogień i pogrzebanie w ziemi. Atena Pallas przyniosła go Zeusowi, a ten powierzył
go, kradiaios
Dionysos, Hipcie. To azjatyckie imię Wielkiej Matki Rheaso, która odtąd miała go
nosić na
głowie. Trzeba wam wiedzieć, że ojciec użył określenia kradiaios Dionysos
półżartem, bo kradia
w starym języku oznacza serce, a krada – figowiec, więc, jak widzicie...
– Dość tego! – zawołał Hektor. – Ta paplanina nie przedłuży twojego nędznego
żywota.
Masz dziesięć sekund. Albo sam skończysz, albo ja skończę za ciebie.
– Możesz mi obciągnąć – odparł Dionizos.
Hektor ujął oburącz swój olbrzymi miecz i jednym ciosem obciął bogu głowę.
Trojanom i Grekom zaparło dech w piersiach. Stłoczone szeregi jak na komendę
cofnęły się
o krok. Bezgłowe ciało Dionizosa jeszcze przez drugą chwilę stało, chwiejąc się,
na pierwszym
stopniu schodów, aż w końcu runęło na ziemię jak marionetka, której ktoś
poprzecinał sznurki.
Hektor podniósł obciętą głowę (nadal miała otwarte usta) za brodę i cisnął ją
wysoko na stos.
Wylądowała między truchłami koni i psów.
Tnąc dalej znad głowy jak siekierą, Hektor porąbał ciało Dionizosa. Oddzielił od
tułowia
ręce, nogi i genitalia, rozrzucając je po stosie, tak by nie znalazły się zbyt
blisko mar i ułatwiając
w ten sposób zadanie Trojanom, którzy mieli później sortować popioły i oddzielać
czcigodne
kości Parysa od szczątków psów, koni i boga. Na koniec pociął korpus na
kilkadziesiąt małych,
mięsistych kawałków; część cisnął na stos, inne rzucił psom Parysa, które
biegały swobodnie po
placu, spuszczone ze smyczy przez opiekujących się nimi ludzi.
Kiedy posiekał resztki kości i ścięgien, znad żałosnych resztek Dionizosa
uniosła się czarna
chmura, przypominająca mały cyklon lub kłębiącą się masę niewidzialnych czarnych
gzów.
Przez chwilą kotłowała się tak gwałtownie, że nawet Hektor musiał przerwać swoje
zajęcie i się
odsunąć. Tłum, nie wyłączając trojańskich żołnierzy i achajskich bohaterów,
również cofnął się
o krok. Kobiety na murach zawyły, zasłaniając twarze woalami i dłońmi.
Chwilę później chmura się rozwiała. Hektor cisnął na stos ostatnie białoróżowe
strzępy
i kopniakiem umieścił odartą z mięsa klatkę piersiową i kręgosłup wśród chrustu.
Zrzucił
zakrwawioną zbroję, którą słudzy natychmiast wynieśli. Jeden z niewolników
podsunął mu misę
z wodą, w której Hektor obmył z krwi ręce i twarz; drugi podał mu ręcznik.
Czysty, odziany w tunikę i sandały Hektor wzniósł misę pełną ściętych włosów,
wszedł po
szerokich stopniach na szczyt stosu, gdzie na platformie z drewna i żywicy
spoczęły mary,
i wysypał loki bliskich i przyjaciół na okryte całunem zwłoki Parysa. Goniec –
najszybszy
biegacz ostatnich trojańskich igrzysk – wbiegł do miasta przez Bramę Skajską z
pochodnią
w dłoni. Przemknął wśród ciżby żołnierzy i gapiów, która się przed nim
rozstąpiła, i wbiegł na
górę do Hektora. Oddał mu płonącą chybotliwym płomieniem żagiew, skłonił się i
tyłem zszedł
na plac.
Menelaos podnosi głowę i odprowadza wzrokiem szybującą nad miastem czarną
chmurę.
– Febus Apollo – szepcze Odyseusz.
Z zachodu wieje zimnem, gdy Hektor upuszcza pochodnię obok mar, na przesączone
żywicą
i tłuszczem drewno. Stos dymi, ale nie płonie.
Menelaos, bardziej porywczy niż Agamemnon i inni zimnokrwiści greccy zabójcy
i bohaterowie, czuje, że serce wali mu jak młotem. Zbliża się chwila działania.
Nie przeszkadza
mu specjalnie fakt, że za chwilę może zginąć – pod warunkiem że ta suka Helena
pierwsza
podąży do Hadesu. Gdyby wszystko ułożyło się po myśli Menelaosa, syna Atreusa,
zostałaby
wtrącona w najgłębsze czeluście Tartaru, gdzie tytani, o których przed chwilą
bajdurzył martwy
już Dionizos, do dziś błąkają się w ciemnościach, skamląc i rycząc z bólu.
Na dany przez Hektora znak Achilles podaje mu dwa napełnione po brzegi puchary,
po czym
schodzi ze stosu. Hektor podnosi kielich.
– Wiatry zachodu i północy! – woła. – Porywisty Zefirze i zimnopalcy Boreaszu!
Zadmijcie
i rozpalcie stos, na którym leży Parys opłakiwany przez Trojan, a nawet przez
oddających mu
cześć Argiwów! Przybądź, Boreaszu! Przybądź, Zefirze! Wspomóżcie nas swym
tchnieniem
i rozniećcie ogień, a przysięgam, że nie pożałuję wam wspaniałych ofiar i hojnie
napełnionych
kielichów!
Na balkonie Helena szepcze do Andromachy.
– To jakiś obłęd! Nasz ukochany Hektor wzywa bogów, z którymi toczymy wojnę, aby
pomogli mu spalić trupa boga, którego sam prze chwilą zarżnął!
Stojąca w cieniu Kasandra parska śmiechem, uprzedzając odpowiedź Andromachy
i ściągając na siebie surowe spojrzenia Priama i całej starszyzny. Udaje jednak,
że ich nie
zauważa, i syczy pod adresem Heleny i Andromachy:
– Taak, to szaleńssstwo! Mówiłam wam przecież. Tak jak szaleństwem jest to, co
planuje
Menelaos. Zamierza cię zabić, Heleno, chce urządzić jatkę nie gorszą od tej,
jaką Hektor
zgotował Dionizosowi.
– Co ty wygadujesz, Kasandro? – odpowiada Helena ostrym szeptem, ale blednie
przy tym
jak ściana.
Kasandra się uśmiecha.
– Mówię o twojej śmierci. Dzieli cię od niej ledwie kilka chwil. Powstrzymuje ją
tylko to, że
stos jeszcze nie zapłonął.
– Menelaos?
– Twój szlachetny małżonek – śmieje się Kasandra. – Poprzedni szlachetny
małżonek, nie
ten, który gnije jak kupa przypalonego kompostu na szczycie stosu. Nie słyszysz
chrapliwego
oddechu Menelaosa? Bicia jego szkaradnego serca? Nie słyszysz, jak szykuje się
by cię zabić?
Nie czujesz woni jego potu? Bo ja tak.
Andromacha odwraca się plecami do widowiska i podchodzi do Kasandry, chcąc
zabrać ją
do świątyni, gdzie nikt nie musiałby jej słuchać i oglądać.
Kasandra znów parska śmiechem i odsłania skrywany w dłoni cienki, ale ostry jak
brzytwa
sztylet.
– Spróbuj mnie tylko tknąć, kurwo jedna, a potnę cię tak jak ty pocięłaś tego
małego
niewolnika, którego nazwałaś synem!
– Ciszej! – syczy Andromacha. Jej oczy płoną wściekłością.
Priam i mężczyźni znów odwracają się i marszczą brwi. Są przygłusi ze starości
i z pewnością nie rozróżnili słów, ale rozzłoszczone szepty musiały wzbudzić ich
niepokój.
Helenie trzęsą się ręce.
– Kasandro, sama mi powiedziałaś, że wszystkie twoje proroctwa były dotychczas
fałszywe.
Troja wciąż stoi, chociaż minęły miesiące od przepowiadanej przez ciebie zagłady
miasta. Priam
żyje, wbrew twoim zapowiedziom, że zginie tu, w tej świątyni. Achilles i Hektor
również żyją,
chociaż przez lata całe upierałaś się, że polegną, zanim Troja padnie. Żadna z
kobiet nie trafiła do
niewoli, a ty nie zostałaś wywieziona do domu Agamemnona. Tymczasem twierdziłaś,
że
Klitajmestra ma zabić jego, ciebie i wasze dzieci. Andromacha miała...
Kasandra odrzuca głowę w tył w bezgłośnym skowycie. W dole Hektor w dalszym
ciągu
kusi bogów ofiarami i winem zmieszanym z miodem, czekając, aż wiatr roznieci
ogień na stosie
jego brata. Gdyby w owych czasach istniał już teatr, zgromadzeni na placu
widzowie
z pewnością uznaliby, że dramat przeradza się w farsę.
– Tego wszystkiego już nie ma – szepcze Kasandra. Ostrzem sztyletu nacina sobie
karby na
przedramieniu. Krew ścieka po jej bladej skórze i kapie na marmur, ale Kasandra
na nią nie
patrzy. Nie odrywa wzroku od Andromachy i Heleny. – Stara przyszłość zniknęła,
siostry. Mojry
nas opuściły. Nasz świat i jego przyszłość przestały istnieć. Ich miejsce zajął
jakiś inny, dziwny
kosmos. Lecz nadal ciąży na mnie wieszcza klątwa Apolla, siostry. Menelaos lada
chwila
wbiegnie tu po schodach i przebije mieczem twoje śliczne cycuszki, Heleno
Trojańska.
Dwa ostatnie słowa wprost ociekają sarkazmem.
Helena chwyta Kasandrę za ramiona. Andromacha wyrywa jej sztylet z ręki i razem
popychają młodą wieszczkę w gąszcz kolumn, w chłodny cień świątynnego wnętrza.
Przypierają
ją do marmurowej balustrady, zawisając nad nią niczym para Furii.
Andromacha przystawia jej sztylet do gardła.
– Przyjaźnimy się od lat – syczy. – Ale jeśli powiesz jeszcze słowo, głupia
cipo, zarżnę cię
jak wieprza.
Kasandra się uśmiecha.
Helena łapie Andromachę za nadgarstek, chociaż trudno byłoby powiedzieć, czy
chce ją
powstrzymać, czy może pomóc w egzekucji. Drugą dłoń kładzie Kasandrze na
ramieniu.
– Czy Menelaos naprawdę chce mnie zabić? – szepcze prosto do ucha udręczonej
wieszczki.
– Dwakroć przyjdzie dziś po ciebie, i dwakroć los pokrzyżuje mu plany –
odpowiada
bezbarwnym tonem Kasandra. Patrzy w dal. Jej uśmiech tężeje w grymas.
– Kiedy przyjdzie? – pyta Helena. – I kto mu przeszkodzi?
– Po raz pierwszy, gdy zapłonie stos – odpowiada Kasandra tak beznamiętnie,
jakby
recytowała dziecięcą bajkę. – Po raz drugi, kiedy stos się wypali.
– Kto mu przeszkodzi? – powtarza Helena.
– Najpierw na drodze Menelaosa stanie małżonka Parysa. – Oczy uciekły Kasandrze
w głąb
czaszki. Spod powiek błyskają same białka. – Potem przeszkodzi mu Agamemnon i
przyszła
morderczyni Achillesa, Pentesileja.
– Pentesileja? Ta Amazonka? – pyta z niedowierzaniem Andromacha, a jej głos
niesie się
echem po świątyni Zeusa. – Przecież ona jest tysiące kilometrów stąd! Agamemnon
też. Jakim
cudem mieliby przy być do Troi, zanim stos Parysa zgaśnie?
– Ćśśś – ucisza ją Helena i znów zwraca się do Kasandry: – Powiedziałaś, że
małżonka
Parysa uniemożliwi Menelaosowi zabicie mnie, gdy zapłonie stos. Jak mam to
zrobić? Jak?!
Kasandra mdleje i osuwa się na posadzkę. Andromacha ukrywa sztylet w fałdach
sukni
i policzkuje wieszczkę, kilka razy, mocno. Kasandra nie odzyskuje przytomności.
Helena kopie bezwładną Kasandrę.
– Niech ją piekło... Jak mam powstrzymać Menelaosa przed zamordowaniem mnie?
Przecież
za chwilę...
Z zewnątrz dobiegają triumfalne okrzyki zebranych na placu Trojan i Achajów.
Słychać też
szum i ryk płomieni.
Wiatr posłusznie przybył przez Bramę Skajską. Drewno zajęło się ogniem. Stos
płonie.
4
Menelaos patrzył, jak zachodni wiatr podsyca ogień – najpierw pierwsze jęzory
płomieni
nieśmiało liznęły stos, a po chwili sterta drewna zmieniła się w olbrzymie
ognisko. Hektor ledwie
zdążył zbiec po schodach i uskoczyć przed pożogą.
Teraz, pomyślał Menelaos.
Równe szeregi Achajów pękły, gdy tłum zaczął się odsuwać od ognia. Korzystając
z chwilowego zamieszania, Menelaos prześliznął się między Argiwami i przecisnął
przez
dzielące go od stosu szyki trojańskiej piechoty. Krok po kroku przesuwał się w
lewo, w kierunku
świątyni Zeusa. Zauważył, że niesione wiatrem iskry i żar zmusiły Priama, Helenę
i pozostałych
do cofnięcia się w głąb tarasu, a żołnierzy – co było znacznie ważniejsze – do
zejścia ze
schodów. Miał wolną drogę.
Chyba bogowie mi sprzyjają.
Może naprawdę tak było? Codziennie słyszało się opowieści o kontaktach Trojan i
Argiwów
z ich dawnymi bóstwami. To, że śmiertelnicy i bogowie wdali się w wojnę, nie
znaczyło jeszcze,
że dawne więzy krwi i wiekowego obyczaju zostały całkowicie zerwane. Menelaos
znał
dziesiątki Achajów, którzy po nocach potajemnie składali ofiary bogom, tak jak
czynili to od lat
– i nie przeszkadzało im to w ciągu dnia stawać do walki z nimi. Czyż sam Hektor
przed chwilą
nie wezwał bogów północnego i zachodniego wiatru, Zefira i Boreasza, aby pomogli
mu rozpalić
stos pogrzebowy brata? I czy bogowie nie wysłuchali jego prośby, mimo że na w
tym samym
ogniu spłonęły kości i bebechy Dionizosa, syna Zeusa, rozwleczone po całym
stosie jak resztki,
które rzuca się psom?
Niełatwo żyć w takich czasach.
Cóż... odezwał się drugi głos w głowie Menelaosa, ten bardziej cyniczny, który
nie był
jeszcze gotowy do zabicia Heleny. Ty już sobie długo nie pożyjesz, brachu.
Przystanął u stóp schodów i wysunął miecz z pochwy. Nikt niczego nie zauważył;
wszyscy
wpatrywali się w płonący z hukiem, oddalony o dziesięć kroków stos. Setki
żołnierzy osłaniały
twarze rękami, Żar był trudny do zniesienia.
Menelaos wszedł na pierwszy stopień.
Nie dalej niż trzy metry od niego spod portyku świątyni Zeusa wyszła kobieta z
twarzą
zasłoniętą woalem, jedna z dziewic, które wcześniej wniosły na stos oliwę i
miód. Szła prosto
w stronę płomieni. Wszystkie oczy spoczęły na niej i znajdujący się tuż za nią
Menelaos musiał
znieruchomieć i opuścić miecz. Wolał nie zwracać na siebie uwagi.
Kobieta zrzuciła zasłonę. Trojanie stłoczeni po przeciwnej stronie stosu
zamarli.
– Ojnone! – krzyknął ktoś na tarasie.
Menelaos zadarł głowę. Słysząc zaskoczone szepty i okrzyki, Priam, Helena,
Andromacha
i inni wrócili na taras. Przemówiła jednak nie Helena, lecz jedna z niewolnic.
Ojnone? Imię to wydało mu się dziwnie znajome. Budziło jakieś skojarzenia sprzed
trwającej
dziesięć lat wojny, ale nie umiał go skojarzyć z twarzą. Jego myśli zresztą
zaprzątało tylko
najbliższe pół minuty. Helena stała u szczytu schodów. Schody miały niespełna
pięć metrów
długości. Nikt nie stał mu na drodze.
– Tak, to ja! Ojnone, prawdziwa małżonka Parysa! – wykrzyknęła kobieta. Mimo że
stała
bardzo blisko Menelaosa, ledwie usłyszał jej słowa, na wpół zagłuszone przez
wiatr i ryk
płomieni.
Prawdziwa małżonka Parysa?!
Menelaos zdębiał. Ze świątyni i pobliskich uliczek wylewały się tłumy
zaciekawionych
widowiskiem Trojan. Kilkunastu ludzi wspięło się na stopnie, stając obok i
powyżej Menelaosa.
Rudowłosy Achaj przypomniał sobie wreszcie, że po uprowadzen