Dan Simmons Olimp (Olympos) Przekład Wojciech Szypuła Tę powieść poświęcam Haroldowi Bloomowi, który sprawił mi ogromną przyjemność, odmawiając współpracy w naszej Epoce Żalów Skąd Homer miałby to wszystko wiedzieć? Przecież kiedy te wydarzenia miały miejsce, był wielbłądem w Baktrii! Lukian Sen ...prawdziwa i kompletna historia świata musi być historią wiecznej wojny. Człowiek nigdy nie zazna wytchnienia: ani towarzysze, ani bogowie, ani namiętności nie dadzą mu spokoju. Joseph Conrad Uwagi o życiu i listy Nie spisujcie Troi dziejów, Na ziemi, śmierci pergaminie. Nie mąćcie gniewem szczęścia, Co na wolnych ludzi spłynie. Choć znowu zadał Sfinks gładki Obce Tebom śmierci zagadki. Nowe powstaną Ateny I nowe czasy ozłocą - Jak zachód słońca niebo - Splendoru swego mocą; Przetrwa, gdy minie światłość dnia, Co ziemia przyjmie, co niebo da. Percy Bysshe Shelley Hellada Część 1 1 Tuż przed świtem Helenę Trojańską budzą syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy. Wyciąga rękę na drugą stronę łóżka, ale jej kochanka, Hockenberry’ego, już nie ma – znów wymknął się z sypialni i przepadł w mroku nocy, nie czekając, aż służący się zbudzą. Zawsze tak robi po nocnej schadzce, zupełnie jakby się wstydził. Przekrada się pewnie teraz do domu ciemnymi zaułkami, w których pochodnie świecą najsłabiej. Helena musi przyznać, że Hockenberry jest człowiekiem dziwnym i smutnym. I wtedy sobie przypomina. Mój mąż nie żyje. Od śmierci Parysa w pojedynku z bezlitosnym Apollem minęło już dziewięć dni – uroczysty pogrzeb z udziałem Trojan i Achajów rozpocznie się za trzy godziny, o ile Ilion przetrwa rozpoczynający się właśnie nalot bożego rydwanu – ale Helena wciąż nie może w to uwierzyć. Parys, syn Priama, zabity na polu bitwy? Parys martwy? Parys strącony w ciemne otchłanie Hadesu, pozbawiony całej swojej urody i wdzięku? To niewyobrażalne. Przecież to Parys, jej śliczny chłopczyk, który wykradł ją Menelaosowi, przeprowadził przez posterunki i uwiózł z dala od zielonych łąk Lakonii. Parys, jej najczulszy kochanek, którego nie zmieniła nawet nużąca dekada wojowania; Parys, którego nieraz sekretnie nazywała „wypasłym koniem, długo trzymanym przy żłobie”. [Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekładzie F.K. Dmochowskiego.] Wyślizguje się z łóżka i rozchyla delikatne zasłony. Wychodzi na taras omywany iliońskim brzaskiem. Jest środek zimy; marmur ziębi jej nagie stopy. Czterdzieści, może pięćdziesiąt szperaczy przeszukuje wciąż jeszcze ciemne niebo w poszukiwaniu boga lub bogini w latającym rydwanie. Kopuła ustawionego przez morawce pola siłowego, które chroni miasto, drży i faluje od tłumionych eksplozji plazmy. Nagle z rozmieszczonych wokół Ilionu baterii obronnych strzelają w górę snopy koherentnego światła – lite słupy lazuru, szmaragdowej zieleni i krwawego szkarłatu. Helena patrzy, jak potężny wybuch wstrząsa północną dzielnicą. Pod naporem fali uderzeniowej drżą niebosiężne iliońskie wieżyce. Podmuch rozwiewa jej długie ciemne włosy. Od kilku tygodni bogowie próbują przebijać ochronną kopułę tradycyjnymi bombami: zamknięty w monomolekularnej obudowie ładunek generuje własne kwantowe pole teleportacyjne i przenika na drugą stronę osłony. Tak to przynajmniej próbowali tłumaczyć jej Hockenberry i ta zabawna metalowa istotka Mahnmut. Ale Helena Trojańska ma w nosie wszystkie te machiny. Parys nie żyje. To jej się po prostu nie mieści w głowie. Spodziewała się, że zginą razem w dniu, gdy Achajowie pod wodzą jej byłego męża Menelaosa i szwagra Agamemnona wedrą się w końcu do miasta, co przepowiedziała Kasandra, nieomylna wieszczka i przyjaciółka Heleny. Mieli zabić wszystkich chłopców i mężczyzn, a kobiety zgwałcić, wziąć do niewoli i wywieźć na greckie wyspy. Na taki dzień była przygotowana, bez względu na to, czy zginęłaby z własnej ręki, czy od miecza Menelaosa, ale nie potrafiła uwierzyć, że jej ukochany, próżny, boski Parys, jej wypasły koń, jej piękny mąż wojownik umrze przed nią. Przez ponad dziewięć lat oblężenia i chwalebnych bitew ufała, że bogowie zachowają go przy życiu, że cały i zdrowy będzie dzielił z nią łoże. I przez ponad dziewięć lat jej nie zawiedli. A teraz go zabili. Przypomina sobie, kiedy ostatni raz widziała swojego trojańskiego małżonka – przed dziesięcioma dniami, kiedy wyruszał na pojedynek z Apollem. Nigdy przedtem nie był tak pewny siebie – w zbroi z lśniącego brązu, z podniesioną głową, długimi włosami powiewającymi jak grzywa rumaka, błyszczącymi bielą zębami... Tak jak tysiące Trojan odprowadzała go wzrokiem i wiwatowała z murów nad Bramą Skajską. Poruszał się chyżo, „pyszny swoją pięknością”, jak śpiewał o nim ulubiony pieśniarz króla Priama. Lecz tamtego dnia pomknął wprost na spotkanie ze śmiercią z rąk rozwścieczonego Apolla. A teraz nie żyje. Jeśli wierzyć szeptanym raportom, które udało się jej podsłuchać, z jego ciała pozostał zwęglony zewłok. Mówiło się, że ma potrzaskane kości, ohydnie uśmiechniętą czaszkę w miejscu złocistoskórej twarzy, ścięte jak łój błękitne oczy, strzępy spieczonego ciała zwisające z osmolonych policzków jak... jak... jak przypalone kawałki ofiarnego mięsa, które wyrzuca się ze świętego ognia, uznając za niegodne bogów. Helena wzdryga się w podmuchach chłodnego porannego wiatru. Patrzy, jak dym wzbija się pod niebo nad dachami Troi. Trzy rakiety przeciwlotnicze, wystrzelone z okolic leżącego na południe od miasta achajskiego obozu, lecą w ślad za wycofującym się rydwanem, który migocze w słońcu jak gwiazda. Ścigają go smugi gazów wydechowych greckich pocisków. Nagle rydwan teleportuje się i znika. Poranne niebo jest puste. Wracajcie na ten swój oblężony Olimp, tchórze, myśli Helena Trojańska. Tym razem wycie syren oznacza odwołanie alarmu. Ulica biegnąca obok apartamentów Heleny (mieszczących się w domu Parysa, nieopodal zburzonego pałacu Priama) nagle ożywa. Brygady strażackie biegną z wiadrami na północny zachód, gdzie dym nadal unosi się w zimowym powietrzu. Latające machiny morawców z buczeniem przemykają nad domami. Opatrzone sterczącymi odnóżami i obrotowymi wypustkami do złudzenia przypominają szerszenie w czarnych chitynowych pancerzach. Z doświadczenia – i z nocnych peror Hockenberry’ego – Helena wie, że niektóre z nich zapewnią poniewczasie osłonę powietrzną, a inne pomogą gasić pożar. A potem Trojanie wspólnie z morawcami całymi godzinami będą wygrzebywać zwłoki spod gruzów. Zna prawie wszystkich mieszkańców miasta i teraz zastanawia się, otępiała, którzy z nich zstąpią tego dnia w mroki Hadesu. Dziś pogrzeb Parysa. Mojego ukochanego. Mojego niemądrego, zdradzonego kochanka. W domu zaczyna się ruch. Służący wstają. Najstarsza z nich – Aitra, dawna królowa Aten i matka króla Tezeusza, uprowadzona przez braci Heleny w odwecie za porwanie ich siostry – staje w drzwiach sypialni. – Czy dziewki mają przygotować kąpiel, pani? – pyta. Helena kiwa potakująco głową. Jeszcze przez chwilę patrzy w jaśniejące niebo. Dym najpierw gęstnieje, a potem rzednie, gdy strażakom i morawieckim machinom gaśniczym udaje się opanować pożar. Bojowe szerszenie kierują się na wschód w beznadziejnej pogoni za nieobecnym już rydwanem. Helena Trojańska odwraca się na pięcie; jej bose stopy cicho stąpają po zimnym marmurze. Musi przygotować się do pogrzebowego rytuału i do pierwszego od dziesięciu lat spotkania ze swoim byłym mężem Menelaosem. Menelaosem rogaczem. Zapowiada się pierwsze publiczne wydarzenie, przy którym obecni będą Hektor, Achilles, Menelaos, Helena i wielu innych Trojan i Achajów. Wszystko może się zdarzyć. Tylko bogowie wiedzą, co przyniesie ten okropny dzień. Mimo smutku nie przestaje się uśmiechać. Ostatnio bogowie zupełnie nie słuchają modłów. Nic ich już nie łączy ze śmiertelnikami – to znaczy nic poza śmiercią i zagładą, którą przynoszą ludziom w swych boskich rękach. Helena Trojańska wraca do sypialni, żeby się wykąpać i ubrać na pogrzeb. 2 Rudowłosy Menelaos stał na czele delegacji achajskich bohaterów, pomiędzy Odyseuszem i Diomedesem, w swojej najlepszej zbroi, milczący, nieruchomy, majestatyczny i dumny. Achajowie przybyli do Ilionu, aby uczcić pamięć i wziąć udział w pogrzebie Parysa – tego psa, złodzieja jego żony, syna Priama. Przez cały ten czas Menelaos myślał tylko o jednym: jak i kiedy zabije Helenę. To powinno być proste. Widział ją po drugiej stronie szerokiej ulicy, nieco powyżej jej poziomu, niespełna piętnaście metrów od gości zgromadzonych na olbrzymim miejskim placu. Stała na królewskim tarasie widokowym u boku Priama. Przy odrobinie szczęścia mógłby ją dopaść, zanim ktokolwiek zdążyłby mu przeszkodzić. A nawet gdyby szczęścia mu zabrakło i Trojanie zagrodziliby mu drogę, wyciąłby ich w pień jak chwasty. Natura poskąpiła mu wzrostu – nie był olbrzymem, ani szlachetnym jak jego nieobecny brat Agamemnon, ani nikczemnym jak ten mrówczy kutas Achilles – wiedział więc, że kiedy podskoczy, nie sięgnie dolnej krawędzi tarasu, żeby potem podciągnąć się na rękach. Będzie musiał pobiec schodami, przeciskając się przez zebrany na nich trojański tłum, tnąc na odlew, siekąc i rżnąc bez litości. Bardzo mu to odpowiadało. Byle tylko Helena mu się nie wymknęła. Na sterczący z muru świątyni Zeusa taras widokowy, na którym stała, prowadziły tylko jedne schody na dziedziniec. Mogła schronić się w samej świątyni, ale dopadłby ją i tam. Był pewien, że ją zabije, zanim sam padnie pod ciosami rozwścieczonych Trojan, prowadzonych przez Hektora, który miał przewodniczyć ceremonii pogrzebowej i który właśnie pojawił się w bramie. A wtedy Trojanie i Achajowie porzucą tę obłąkańczą wojnę przeciw bogom i znów skoczą sobie nawzajem do gardeł. Naturalnie gdyby wojna trojańska miała rozgorzeć na nowo, Menelaos będzie jedną z jej pierwszych ofiar, podobnie jak Odyseusz, Diomedes, a może nawet sam niezwyciężony Achilles – na pogrzeb tego wieprza Parysa przybyło zaledwie trzydziestu Achajów, a Trojan zebrały się tysiące – na placu, murach i w alei prowadzącej do Bramy Skajskiej. Warto spróbować. Ta myśl jak grot włóczni przeszyła mu mózg. Zabicie tej wiarołomnej suki jest warte każdej ofiary. Mimo chłodnej aury – był szary, zimowy dzień – pot spływał mu po głowie strumieniami, przesączał się przez krótką rudą brodę i skapywał z podbródka na wykuty z brązu napierśnik. Oczywiście nie raz i nie dwa słyszał już dźwięk rozbryzgujących się na metalu kropli, ale do tej pory zawsze była to krew wrogów ściekająca im na pancerze. Zacisnął z całej siły dłoń opartą na inkrustowanej srebrem rękojeści miecza. Palce mu zdrętwiały. Teraz? Nie teraz. Dlaczego nie? Jak nie teraz, to kiedy? Nie teraz. Te dwa spierające się głosy pod czaszką – oba jego własne, gdyż bogowie przestali do niego przemawiać – doprowadzały go do szaleństwa. Poczekaj, aż Hektor podpali stos. Wtedy zaczniesz działać. Pot zalewał mu oczy. Zamrugał, próbując wycisnąć go spod powiek. Nie wiedział, który głos usłyszał – ten zachęcający go do działania czy ten drugi, tchórzliwy, zalecający umiar – ale rada przypadła mu do gustu. Procesja pogrzebowa wkraczała właśnie do miasta przez Bramę Skajską, niosąc spalone zwłoki Parysa okryte jedwabnym całunem, i kierowała się szeroką aleją wprost na główny plac, gdzie czekały szeregi dostojników i bohaterów. Kobiety – tak jak Helena – obserwowały przemarsz konduktu z góry, z murów i balkonów. Za kilka minut starszy brat zabitego, Hektor, zapali stos pogrzebowy i wszystkie oczy zwrócą się ku płomieniom pożerającym i tak już zwęglone ciało. To będzie idealny moment. Nikt nie zwróci na mnie uwagi, dopóki nie zatopię dwudziestu centymetrów klingi w zdradzieckiej piersi Heleny. Tradycja nakazywała, by uroczystości pogrzebowe członków rodu królewskiego – takich jak Parys, syn Priama, jeden z książąt Troi – trwały dziewięć dni, z czego większość powinny zajmować igrzyska żałobne – z wyścigami rydwanów i zmaganiami sportowymi i kończące się najczęściej turniejem rzutu włócznią. Tym razem rytualne dziewięć dni, jakie upłynęły od chwili, gdy Apollo spopielił Parysa, poświęcono przede wszystkim na długą wyprawę do lasu, który wciąż porastał zbocza Idy wiele kilometrów na południowy wschód od miasta. Poproszono małe machiny zwane morawcami, aby skierowały swoje szerszenie i magiczne przyrządy latające w ślad za karawaną drwali i zapewniły jej osłonę pola siłowego na wypadek ataku bogów. Bogowie, rzecz jasna, zaatakowali. Ale drwale wykonali zadanie. Dopiero dziś, dziesiątego dnia, drewno zgromadzono w Troi i ułożono w stos. Menelaos i wielu jego przyjaciół (choćby stojący obok Diomedes) uważali palenie cuchnącego truchła Parysa za marnotrawstwo dobrego drewna. Zarówno w Troi, jak i w achajskim obozie ciągnącym się całymi kilometrami na plaży od miesięcy brakowało opału. Po dziesięciu latach wojny otaczające Troję lasy i karłowate drzewka na równinie zostały gruntownie przetrzebione. Pole bitwy jeżyło się kikutami pni, wyzbierano wszystkie, nawet najmniejsze gałązki. Gotując obiady dla swych panów, achajscy niewolnicy rozpalali ogniska nawozem, co ani nie wpływało najlepiej na smak potraw, ani nie poprawiało podłego nastroju greckich żołnierzy. Na czele konduktu jeden za drugim jechały trojańskie rydwany. Owinięte czarnym filcem kopyta koni cicho uderzały o kamienne płyty. W rydwanach obok woźniców stali w milczeniu najwięksi bohaterowie Ilionu, wojownicy, którzy przetrwali najpierw dziewięć lat wojny trojańskiej, a potem osiem miesięcy tego nowego konfliktu, okrutnej potyczki z bogami. Pierwszy jechał Polidorus, jeden z synów Priama, zaraz za nim Nestor, kolejny przyrodni brat Parysa. Następny rydwan wiózł Ifeusa, sprzymierzeńca Trojan, dalej zaś jechał Laodukus, syn Antenora. W wysadzanym klejnotami pojeździe a nie, jak reszta starszyzny, na trybunie, stał sam stary Antenor. Jak zwykle otaczali go żołnierze. Za nim toczył się rydwan kapitana Polifetesa i drugi, należący do słynnego Trasmelusa, zastępującego Sarpedona, dowódcą Lików, który dawno temu – gdy jeszcze Trojanie zamiast z bogami walczyli z Grekami – zginął z ręki Patroklosa. Następny był szlachetny Pilartes – oczywiście nie Trojanin zgładzony przez Ajaksa Wielkiego tuż przed wybuchem wojny z bogami, lecz ten drugi Pilartes, który tak często walczył u boku Elazosa i Muliusa. Nie zabrakło też syna Megasa, Perimusa, oraz Epistora i Melanippusa. Menelaos znał ich wszystkich. Byli bohaterami. I wrogami. Tysiące razy widział ich czerwone od krwi i wykrzywione wściekłością twarze, obramowane brązem hełmów. Byli tak blisko, że mógłby zadać śmiertelne pchnięcie mieczem lub włócznią, ale wciąż stali mu na drodze do dwóch wytęsknionych celów: Ilionu i Heleny. Dzieli mnie od niej piętnaście metrów. I nikt się nie spodziewa mojego ataku. Za turkoczącymi cicho rydwanami szli ofiarnicy, prowadząc przeznaczone na rzeź zwierzęta: dziesięć najlepszych wierzchowców Parysa, jego myśliwskie ogary, stado tłustych owiec – to była bardzo hojna ofiara, bo na skutek boskiego oblężenia wełna i baranina stały się nader pożądanymi towarami – i parę sztuk krętorogiego, starego i ledwie trzymającego się na nogach bydła. Bydła nie przyprowadzono po to, by uświetnić ofiarę; kto zresztą miałby ją przyjąć po tym, jak bogowie stali się wrogami ludzi? Krowi tłuszcz miał sprawić, że stos pogrzebowy zapłonie jaśniejszym i gorętszym ogniem. Za zwierzętami ofiarnymi maszerowały tysiące trojańskich piechurów w wypolerowanych zbrojach, błyszczących nawet w ponurym, zimowym świetle tego dnia. Ich szeregi ciągnęły się daleko za Bramę Skajską, na otaczającą Ilion równinę. W samym środku tej ludzkiej masy przesuwały się mary z ciałem Parysa, niesione przez dwunastu najbliższych mu ludzi – towarzyszy broni gotowych oddać życie za drugiego (pod względem starszeństwa) syna Priama, żołnierzy, którzy płakali, uginając się pod ciężarem masywnej lektyki dla zmarłych. Zwłoki okryto błękitnym całunem, który teraz ginął już pod setkami obciętych loków – to żołnierze i dalsi krewni okazali tak swój żal. Hektor i bliscy Parysa mieli obciąć sobie po kosmyku tuż przed zapaleniem stosu. Trojanie nie poprosili Achajów, aby i ci obcięli włosy na znak żałoby, ale gdyby tak się stało, i gdyby Achilles, główny sprzymierzeniec Hektora w tych obłąkanych dniach, przekazał ich prośbę lub, co gorsza, zamienił ją w rozkaz i nakazał swoim Myrmidonom dopilnować jego wykonania, on, Menelaos, pierwszy stanąłby na czele buntu. Żałował, że nie ma przy nim Agamemnona. Jego brat zawsze wiedział, co należy zrobić. Był prawdziwym dowódcą Argiwów – bo z pewnością nie był nim ten uzurpator Achilles, ani tym bardziej trojański bękart Hektor, który ostatnio miał czelność rozkazywać wszystkim naraz: Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. O nie, to Agamemnon był prawdziwym wodzem Greków, i gdyby dziś znalazł się na tym placu, to albo powstrzymałby Menelaosa od nierozważnego ataku na Helenę, albo stanął u jego boku i zginął wraz z nim. Ale Agamemnon z pięciuset najwierniejszymi żołnierzami przed siedmioma tygodniami wsiedli na czarne okręty i pożeglowali z powrotem na wyspy greckie i do Sparty. Ich powrotu spodziewano się najwcześniej za miesiąc. Oficjalnie wrócili werbować nowych wojowników do wojny z bogami, w rzeczywistości mieli jednak zebrać sojuszników do buntu przeciw Achillesowi. Achilles. Zdradziecki potwór szedł zaledwie o krok za Hektorem, który nie odstępował mar, olbrzymimi dłońmi podtrzymując głowę brata. Na widok Hektora i zwłok Parysa z gardeł tysięcy Trojan wydobył się żałosny jęk. Kobiety na dachach i murach – te mniej znaczące, nienależące do rodziny królewskiej – uderzyły w żałobny lament. Menelaos ze zdumieniem stwierdził, że ich zawodzenie przyprawia go o gęsią skórkę. Jęki płaczek zawsze tak na niego działały. Złamał mi rękę, przypomniał sobie, rozniecając stygnący gniew niczym dogasające przedwcześnie ognisko. Achilles półbóg, ten sam, który w tej chwili mijał go, podążając za marami niesionymi przed złożoną z achajskich kapitanów strażą honorową, osiem miesięcy wcześniej złamał mu rękę. Stało się to w dniu, gdy szybkonogi mężobójca obwieścił Achajom, że Atena Pallas zamordowała jego przyjaciela Patroklosa i, chcąc sprowokować Achillesa, zabrała ciało na Olimp. Następnie ogłosił, że od tej pory Achajowie i Trojanie nie będą już wojować ze sobą, lecz oblegną Olimp. Agamemnon mu się sprzeciwił. Nie podobała mu się arogancja Achillesa, nie podobało mu się to, że uzurpator rościł sobie przynależne tylko jemu, królowi królów, prawo do władzy nad wszystkim zebranymi pod Troją Grekami, nie podobało mu się bluźnierstwo jakim byłoby zwrócenie się przeciw bogom, bez względu na to, czy jego przyjaciela zabiła Atena (o ile Achilles w ogóle mówił prawdę) nie podobało mu się wreszcie i to, że dziesiątki tysięcy achajskich żołnierzy miałyby przejść pod dowództwo Achillesa. W owym pamiętnym dniu odpowiedź Achillesa była krótka: będzie walczył z każdym Grekiem, który wystąpił przeciw jego przywództwu i deklaracji wojny. Mógł potykać się z oponentami pojedynczo lub z wszystkimi naraz, byle ten, który wytrwa do końca rządził od tej pory wszystkimi Achajami. Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atreusa, zaatakowali jednocześnie, uzbrojeni we włócznie, miecze i tarcze. Setki achajskich kapitanów i tysiące zwykłych wojowników oniemiałe śledziły rozwój wypadków. Menelaos był wprawdzie zaprawionym w bojach weteranem, ale nikt nie zaliczał go w poczet największych bohaterów, jacy spotkali się pod Troją. Za to jego brat uchodził, przynajmniej dopóki Achilles całymi tygodniami przesiadywał w swoim namiocie, za najzacieklejszego greckiego wojownika. Włócznia Agamemnona rzadko chybiała celu, miecz ciął wzmacniane tarcze nieprzyjaciół jak płótno, a on sam nie okazywał miłosierdzia nawet najszlachetniejszym wrogom, kiedy błagali o litość. Był równie wysoki, muskularny i podobny bogom jak blondwłosy Achilles, lecz jego ciało znaczyły blizny całe dziesięć lat dłużej zbierane na polach bitew. Tego dnia jego oczy pałały demoniczny gniewem. Achilles czekał spokojnie, z lekko rozkojarzonym wyrazem chłopięcej twarzy. Załatwił ich jak dzieci. Włócznia, ciśnięta z mocą przez Agamemnona, ześliznęła się po ciele syna Peleusa i Tetydy, jakby otaczało go niewidoczne pole siłowe morawców. Po wściekłym ciosie Agamemnona – Menelaos gotów był przysiąc, że miecz rozciąłby kamień klinga strzaskała się na pięknej tarczy Achillesa. A potem szybkonogi mężobójca rozbroił ich obu, wyrzucił do morza ich zapasowe włócznie i miecz Menelaosa, obalił ich na piasek i zdarł z nich pancerze z taką łatwością, jak sęp odziera bezbronnego trupa z ubrania. Następnie złamał Menelaosowi lewą rękę. Otaczający ich kręgiem kapitanowie i żołnierze wstrzymali oddech, słysząc trzask pękających jak kruche gałązki kości. Zaraz potem pozornie niedbałym uderzeniem otwartej dłoni złamał Agamemnonowi nos, kopnął go w żebra i oparł sandał na piersi jęczącego króla królów. Menelaos leżał obok brata i kwiczał tak jak on. Dopiero wtedy Achilles sięgnął po miecz. – Poddajcie się i przysięgnijcie mi wierność, a nadam wam rangę kapitanów, potraktuję was z szacunkiem należnym synom Atreusa i uznam za sojuszników w nadchodzącej wojnie – powiedział. – Ale jeśli będziecie się wahać choć sekundę, poślę wasze psie dusze do Hadesu, zanim wasi przyjaciele zdążą choćby mrugnąć. A potem każę poćwiartować ciała i rzucić je sępom na pożarcie, aby nie doczekały pochówku. Agamemnon – dysząc, jęcząc i niemal wymiotując przepełniającą go żółcią – poddał się i przysiągł wierność Achillesowi. Menelaos – z poobijaną nogą, potrzaskanym żebrami i złamaną ręką – sekundę później poszedł w jego ślady. Łącznie trzydziestu pięciu achajskich dowódców odważyło się tamtego dnia wystąpić przeciw Achillesowi. Rozprawił się z nimi w godzinę. Najodważniejszych ściął, kiedy odmówili złożenia broni, i zgodnie z zapowiedzią rzucił ich ciała sępom, psom i rybom. Pozostało dwudziestu ośmiu, którzy wybrali posłuszeństwo. Żaden z achajskich bohaterów dorównujących sławą Agamemnonowi – ani Odyseusz, ani Diomedes, ani Nestor, ani Ajaksowie, ani Teukros – nie rzucił wyzwania szybkonogiemu mężobójcy. Za to wszyscy – wysłuchawszy historii o zamordowaniu Patroklosa przez Atenę oraz opowieści o tym, jak ta sama bogini zgładziła synka Hektora, Skamandriosa – gromkimi głosami wypowiedzieli wojnę bogom. Menelaos znów poczuł ból. Mimo usilnych starań sławnego medyka Asklepiosa, kości nie zrosły się jak należy i w chłodne, dżdżyste dni – takie jak ten – ręka dawała znać o sobie. Powstrzymał się jednak i nie roztarł obolałego ramienia, gdy mary z ciałem Parysa i idący za nimi Achilles wolno mijali achajską delegację. Otulone całunem i obsypane ściętymi włosami mary stają obok stosu pogrzebowego, tuż pod tarasem widokowym świątyni Zeusa. Żołnierze w kondukcie nieruchomieją. Kobiece zawodzenia i lamenty milkną. W niespodziewanej ciszy Menelaos słyszy chrapliwe oddechy koni i odgłos, z jakim struga moczu jednego z nich rozbryzguje się na bruku. Stojący obok Priama Helenus, stary wieszczek, pierwszy prorok i doradca króla Ilionu, wygłasza mowę pogrzebową, ale wiatr wiejący od morza, który zerwał się przed chwilą i przywodzi na myśl lodowaty oddech niezadowolonych bogów, unosi jego słowa w dal. Helenus podaje ceremonialny nóż Priamowi, który, choć niemal całkiem łysy, jakimś cudem zachował jeszcze kilka długich siwych pasm nad uszami, jakby specjalnie na takie uroczyste okazje. Ostrym jak brzytwa nożem odcina teraz jeden kosmyk. Niewolnik – osobisty służący króla, towarzyszący mu wiernie od lat – łapie włosy do złotej misy i podchodzi do Heleny. Helena bierze od Priama nóż, przez długą chwilę wpatruje się w klingę, jakby miała ochotę zatopić ją w swojej piersi – Menelaos czuje nagłe ukłucie lęku na myśl o tym, że mogłaby to zrobić i pozbawić go jakże bliskiej zemsty – po czym podnosi ją, drugą ręką ujmuje zwisający z boku głowy skręcony lok i odcina koniuszek. Czarne włosy spadają do misy. Niewolnik staje przed Kasandrą, jedną z wielu córek Priama. Wysiłek i ryzyko związane ze sprowadzeniem drewna ze stoków Idy opłaciły się. Stos jest wspaniały. Ponieważ na placu nie zmieściłby się jednocześnie tłum ludzi i tradycyjny królewski stos o boku długości trzydziestu metrów, stos Parysa ma tylko dziesięć metrów długości i szerokości, ale za to jest wyższy niż zwykle, jego wierzchołek sięga tarasu widokowego. Szerokie drewniane stopnie – które przypominają małe tarasy – prowadzą na górę. Konstrukcja ogromnej sterty opiera się na masywnych belkach wydartych z murów pałacu Parysa. Mocarni tragarze wnoszą mary na podwyższenie na szczycie stosu. Hektor czeka u stóp szerokich schodów. Zwierzęta szybko i sprawnie giną z rąk ludzi – mistrzów w rzeźnickim rzemiośle i składaniu rytualnych ofiar. Właściwie, myśli Menelaos, różnica jest niewielka. Owcom i krowom podrzynają gardła, a po zebraniu krwi do ceremonialnych pucharów odzierają truchła ze skóry i tłuszczu. Wszystko trwa dosłownie kilka minut. Ciało Parysa zostaje ułożone w zwojach zwierzęcego łoju jak przypieczone mięso w miękkiej bułce. Ofiarnicy wnoszą oskórowane zwierzęta na stos i układają je przy zwłokach Parysa. Ze świątyni Zeusa wychodzą kobiety – dziewice w odświętnych szatach, z zasłonami na twarzach – niosąc amfory z miodem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, oddają dzbany gwardzistom Parysa – chwilowo pełniącym obowiązki tragarzy, którzy wnoszą je na górę i ostrożnie rozstawiają wokół mar. Pod stos zajeżdżają ulubione konie Parysa. Z dziesiątki wybrana zostaje czwórka najlepszych i Hektor nożem brata podcina im gardła. Porusza się między nimi tak szybko, że inteligentne, dumne, świetnie wyszkolone rumaki nie potrafią zareagować. Nie kto inny jak Achilles – obdarzony nadludzką siłą, z oczami pałającymi ogniem – rzuca zabite konie obok ciała Parysa, jednego za drugim; stos pogrzebowy staje się coraz wyższy. Sługa Parysa przyprowadza sześć ukochanych ogarów swojego pana. Hektor głaszcze je, drapie za uszami i nieruchomieje na moment, jakby wspominał te chwile, gdy brat karmił psy resztkami ze swojego stołu, a potem zabierał je na polowania w góry i na mokradła. Wybiera dwa z nich i skinieniem głowy daje do zrozumienia, że resztę można odprowadzić. Trzyma je jeszcze przez chwilę za luźną skórę na karku, jakby zaraz miał im rzucić kość albo inny przysmak, po czym podrzyna im gardła z takim impetem, że w obu przypadkach niewiele brakuje, by obciął zwierzęciu głowę. Sam ciska zwłoki psów na stos; przelatują nad ciałami koni i lądują przy samych marach. A teraz niespodzianka. Dziesięciu Trojan w zbrojach z brązu i dziesięciu podobnie odzianych achajskich włóczników wprowadza na plac mały wóz. Na wozie stoi klatka. W klatce jest bóg. 3 Stojąc na tarasie widokowym świątyni Zeusa, pełna złych przeczuć Kasandra śledziła przebieg obrzędów pogrzebowych Parysa. Kiedy na dziedziniec wjechał wóz, ciągnięty nie przez konie czy woły, lecz przez trojańskich włóczników – wóz wiozący skazanego za zagładę boga – omal nie zemdlała. Helena – Greczynka, przyjaciółka Kasandry, która wraz z Parysem ściągnęła nieszczęście na Troję – złapała ją pod ramię i podtrzymała. – Co się dzieje? – spytała szeptem. – To obłęd – wyszeptała Kasandra, opierając się o marmurową ścianę. Nie wyjaśniła jednak, czy ma na myśli własne szaleństwo, niedorzeczny pomysł złożenia boga w ofierze, absurd całej tej długiej wojny, czy wreszcie obsesję stojącego na dziedzińcu Menelaosa, która od godziny narastała niczym zesłana przez Zeusa burza. Sama tego nie wiedziała. Spętany bóg, uwięziony nie tylko żelaznymi prętami wbitymi w podłogę wozu, lecz także bezbarwną, jajowatą skorupą morawieckiego pola siłowego, które ostatecznie go zniewoliło, miał na imię Dionizos, był synem Zeusa i Semele, patronem wina, seksu i zaspokojenia wszelkich żądz. Kasandra, mimo że od dziecka opiekował się nią przede wszystkim Apollo, zabójca Parysa, wielokrotnie dostąpiła także intymnego zjednoczenia z Dionizosem. Był pierwszym nieśmiertelnym, którego udało się wziąć do niewoli w wojnie z bogami. Boski Achilles pojmał go, magia morawców uniemożliwiła mu teleportację, przebiegły Odyseusz namówił go do poddania się, a użyczone przez morawce pole energetyczne, migoczące wokół niego jak rozgrzane powietrze w letni dzień, ostatecznie go spętało. Jak na boga nie prezentował się oszałamiająco. Był niski – miał niespełna metr osiemdziesiąt wzrostu – blady i pulchny nawet według standardów śmiertelników, a jego twarz okalała grzywa złoto-brązowych loków i kiełkująca kępkami chłopięca broda. Wóz się zatrzymał. Hektor otworzył klatkę, sięgnął do wnętrza półprzepuszczalnego pola siłowego i wywlókł Dionizosa na pierwszy stopień schodów prowadzących na szczyt stosu. Achilles złapał małego boga za kark. – Bogobójstwo – wyszeptała Kasandra. – Obłęd i bogobójstwo. Helena, Priam, Andromacha i inni widzowie na tarasie zdawali się jej nie słyszeć. Nie odrywali oczu od bladoskórego boga i dwóch przewyższających go wzrostem, odzianych w brąz śmiertelników. W przeciwieństwie do słabego głosu Helenusa, który przepadł w pomruku tłumu i zimnym wietrze, donośny bas Hektora przetoczył się nad placem jak grzmot i odbił echem od iglic i murów Ilionu. Niewykluczone, że było go słychać aż pod szczytem Idy, wiele kilometrów na wschód od miasta. – Parysie, ukochany bracie! Zebraliśmy się tutaj, aby cię pożegnać! Pożegnać w taki sposób, żebyś usłyszał nas nawet tam, gdzie dziś mieszkasz, w otchłani Domu Umarłych! Składamy ci w darze słodki miód, cenną oliwę, twoje ulubione wierzchowce i najwierniejsze ogary, a ja dorzucam teraz tego oto boga olimpijskiego, syna Zeusa. Jego tłuszcz nakarmi nienasycone płomienie i przyspieszy wędrówkę twojej duszy do Hadesu. Hektor sięgnął po miecz. Pole siłowe zamigotało i zgasło, na przegubach i kostkach Dionizosa pozostały żelazne kajdany. – Mogę coś powiedzieć? – zapytał mały, blady bóg. Jego głos nie brzmiał tak donośnie jak słowa Trojanina. Hektor się zawahał. – Niech przemówi bóg! – zawołał Helenus ze swojego miejsca na tarasie, u boku Priama. – Niech przemówi bóg! – podchwycił jego okrzyk Kalchas, wieszczek achajski, stojący obok Menelaosa. Hektor nachmurzył się, ale skinął głową. – Niech to będzie twoje ostatnie słowo, Zeusowy bękarcie. Nawet jeśli poprosisz ojca o pomoc, dziś ci nie pomoże. Nic cię nie uratuje. Zasilisz stos pogrzebowy mojego brata. Dionizos uśmiechnął się, ale był to niepewny uśmiech – to znaczy, byłby niepewny u śmiertelnika. U boga niekoniecznie. – Trojanie i Achajowie! – zaczął kluchowaty bożek z postrzępioną bródką. – Nie możecie zabić nieśmiertelnego boga. Zrodziłem się z łona śmierci, głupcy. W dzieciństwie jako syn Zeusa bawiłem się zabawkami, które prorocy przypisują władcom świata: kośćmi, piłką, bąkiem, złotymi jabłkami, kołatką i wełną. Lecz tytani, których mój ojciec pobił i strącił do Tartaru – piekła pod piekłem, królestwa koszmarów leżącego głębiej niż kraina umarłych, po której wasz Parys szybuje teraz jak zapomniane pierdnięcie – pobielili twarze kredą i niczym duchy zmarłych rzucili się na mnie. Rozszarpali mnie białymi, gołymi rękami na siedem części i wrzucili do kotła stojącego na trójnogu nad ogniem o wiele gorętszym niż ten żałosny stosik, który tu zbudowaliście. – Skończyłeś? – zapytał Hektor. – Prawie – odparł zadowolony z siebie Dionizos. Teraz i jego głos niósł się echem wśród murów, które wcześniej odbijały przemowę Hektora. – Ugotowali mnie, a potem upiekli nad ogniem na siedmiu rożnach. Cudowny aromat pieczonego mięsa zwabił mojego ojca, Zeusa we własnej osobie, który przybył z nadzieją, że zostanie zaproszony na ucztę tytanów. Kiedy jednak ujrzał moją dziecięcą główkę na rożnie i dziecięce rączki w rosole, poraził ich piorunami i z powrotem strącił do Tartaru, gdzie w strachu i nędzy żyją po dziś dzień. – Czy to już wszystko? – Prawie. – Mały bóg przeniósł wzrok na króla Priama i jego orszak zgromadzony na tarasie świątyni Zeusa. Jego głos przypominał teraz ryk bawołu. – Mówi się jednak, że moje ugotowane członki zakopano w ziemi. Demeter zgromadziła je w jednym miejscu, a z nich wyrosły pierwsze winorośle, z których dziś macie wino. Tylko jeden z moich chłopięcych członków przetrwał ogień i pogrzebanie w ziemi. Atena Pallas przyniosła go Zeusowi, a ten powierzył go, kradiaios Dionysos, Hipcie. To azjatyckie imię Wielkiej Matki Rheaso, która odtąd miała go nosić na głowie. Trzeba wam wiedzieć, że ojciec użył określenia kradiaios Dionysos półżartem, bo kradia w starym języku oznacza serce, a krada – figowiec, więc, jak widzicie... – Dość tego! – zawołał Hektor. – Ta paplanina nie przedłuży twojego nędznego żywota. Masz dziesięć sekund. Albo sam skończysz, albo ja skończę za ciebie. – Możesz mi obciągnąć – odparł Dionizos. Hektor ujął oburącz swój olbrzymi miecz i jednym ciosem obciął bogu głowę. Trojanom i Grekom zaparło dech w piersiach. Stłoczone szeregi jak na komendę cofnęły się o krok. Bezgłowe ciało Dionizosa jeszcze przez drugą chwilę stało, chwiejąc się, na pierwszym stopniu schodów, aż w końcu runęło na ziemię jak marionetka, której ktoś poprzecinał sznurki. Hektor podniósł obciętą głowę (nadal miała otwarte usta) za brodę i cisnął ją wysoko na stos. Wylądowała między truchłami koni i psów. Tnąc dalej znad głowy jak siekierą, Hektor porąbał ciało Dionizosa. Oddzielił od tułowia ręce, nogi i genitalia, rozrzucając je po stosie, tak by nie znalazły się zbyt blisko mar i ułatwiając w ten sposób zadanie Trojanom, którzy mieli później sortować popioły i oddzielać czcigodne kości Parysa od szczątków psów, koni i boga. Na koniec pociął korpus na kilkadziesiąt małych, mięsistych kawałków; część cisnął na stos, inne rzucił psom Parysa, które biegały swobodnie po placu, spuszczone ze smyczy przez opiekujących się nimi ludzi. Kiedy posiekał resztki kości i ścięgien, znad żałosnych resztek Dionizosa uniosła się czarna chmura, przypominająca mały cyklon lub kłębiącą się masę niewidzialnych czarnych gzów. Przez chwilą kotłowała się tak gwałtownie, że nawet Hektor musiał przerwać swoje zajęcie i się odsunąć. Tłum, nie wyłączając trojańskich żołnierzy i achajskich bohaterów, również cofnął się o krok. Kobiety na murach zawyły, zasłaniając twarze woalami i dłońmi. Chwilę później chmura się rozwiała. Hektor cisnął na stos ostatnie białoróżowe strzępy i kopniakiem umieścił odartą z mięsa klatkę piersiową i kręgosłup wśród chrustu. Zrzucił zakrwawioną zbroję, którą słudzy natychmiast wynieśli. Jeden z niewolników podsunął mu misę z wodą, w której Hektor obmył z krwi ręce i twarz; drugi podał mu ręcznik. Czysty, odziany w tunikę i sandały Hektor wzniósł misę pełną ściętych włosów, wszedł po szerokich stopniach na szczyt stosu, gdzie na platformie z drewna i żywicy spoczęły mary, i wysypał loki bliskich i przyjaciół na okryte całunem zwłoki Parysa. Goniec – najszybszy biegacz ostatnich trojańskich igrzysk – wbiegł do miasta przez Bramę Skajską z pochodnią w dłoni. Przemknął wśród ciżby żołnierzy i gapiów, która się przed nim rozstąpiła, i wbiegł na górę do Hektora. Oddał mu płonącą chybotliwym płomieniem żagiew, skłonił się i tyłem zszedł na plac. Menelaos podnosi głowę i odprowadza wzrokiem szybującą nad miastem czarną chmurę. – Febus Apollo – szepcze Odyseusz. Z zachodu wieje zimnem, gdy Hektor upuszcza pochodnię obok mar, na przesączone żywicą i tłuszczem drewno. Stos dymi, ale nie płonie. Menelaos, bardziej porywczy niż Agamemnon i inni zimnokrwiści greccy zabójcy i bohaterowie, czuje, że serce wali mu jak młotem. Zbliża się chwila działania. Nie przeszkadza mu specjalnie fakt, że za chwilę może zginąć – pod warunkiem że ta suka Helena pierwsza podąży do Hadesu. Gdyby wszystko ułożyło się po myśli Menelaosa, syna Atreusa, zostałaby wtrącona w najgłębsze czeluście Tartaru, gdzie tytani, o których przed chwilą bajdurzył martwy już Dionizos, do dziś błąkają się w ciemnościach, skamląc i rycząc z bólu. Na dany przez Hektora znak Achilles podaje mu dwa napełnione po brzegi puchary, po czym schodzi ze stosu. Hektor podnosi kielich. – Wiatry zachodu i północy! – woła. – Porywisty Zefirze i zimnopalcy Boreaszu! Zadmijcie i rozpalcie stos, na którym leży Parys opłakiwany przez Trojan, a nawet przez oddających mu cześć Argiwów! Przybądź, Boreaszu! Przybądź, Zefirze! Wspomóżcie nas swym tchnieniem i rozniećcie ogień, a przysięgam, że nie pożałuję wam wspaniałych ofiar i hojnie napełnionych kielichów! Na balkonie Helena szepcze do Andromachy. – To jakiś obłęd! Nasz ukochany Hektor wzywa bogów, z którymi toczymy wojnę, aby pomogli mu spalić trupa boga, którego sam prze chwilą zarżnął! Stojąca w cieniu Kasandra parska śmiechem, uprzedzając odpowiedź Andromachy i ściągając na siebie surowe spojrzenia Priama i całej starszyzny. Udaje jednak, że ich nie zauważa, i syczy pod adresem Heleny i Andromachy: – Taak, to szaleńssstwo! Mówiłam wam przecież. Tak jak szaleństwem jest to, co planuje Menelaos. Zamierza cię zabić, Heleno, chce urządzić jatkę nie gorszą od tej, jaką Hektor zgotował Dionizosowi. – Co ty wygadujesz, Kasandro? – odpowiada Helena ostrym szeptem, ale blednie przy tym jak ściana. Kasandra się uśmiecha. – Mówię o twojej śmierci. Dzieli cię od niej ledwie kilka chwil. Powstrzymuje ją tylko to, że stos jeszcze nie zapłonął. – Menelaos? – Twój szlachetny małżonek – śmieje się Kasandra. – Poprzedni szlachetny małżonek, nie ten, który gnije jak kupa przypalonego kompostu na szczycie stosu. Nie słyszysz chrapliwego oddechu Menelaosa? Bicia jego szkaradnego serca? Nie słyszysz, jak szykuje się by cię zabić? Nie czujesz woni jego potu? Bo ja tak. Andromacha odwraca się plecami do widowiska i podchodzi do Kasandry, chcąc zabrać ją do świątyni, gdzie nikt nie musiałby jej słuchać i oglądać. Kasandra znów parska śmiechem i odsłania skrywany w dłoni cienki, ale ostry jak brzytwa sztylet. – Spróbuj mnie tylko tknąć, kurwo jedna, a potnę cię tak jak ty pocięłaś tego małego niewolnika, którego nazwałaś synem! – Ciszej! – syczy Andromacha. Jej oczy płoną wściekłością. Priam i mężczyźni znów odwracają się i marszczą brwi. Są przygłusi ze starości i z pewnością nie rozróżnili słów, ale rozzłoszczone szepty musiały wzbudzić ich niepokój. Helenie trzęsą się ręce. – Kasandro, sama mi powiedziałaś, że wszystkie twoje proroctwa były dotychczas fałszywe. Troja wciąż stoi, chociaż minęły miesiące od przepowiadanej przez ciebie zagłady miasta. Priam żyje, wbrew twoim zapowiedziom, że zginie tu, w tej świątyni. Achilles i Hektor również żyją, chociaż przez lata całe upierałaś się, że polegną, zanim Troja padnie. Żadna z kobiet nie trafiła do niewoli, a ty nie zostałaś wywieziona do domu Agamemnona. Tymczasem twierdziłaś, że Klitajmestra ma zabić jego, ciebie i wasze dzieci. Andromacha miała... Kasandra odrzuca głowę w tył w bezgłośnym skowycie. W dole Hektor w dalszym ciągu kusi bogów ofiarami i winem zmieszanym z miodem, czekając, aż wiatr roznieci ogień na stosie jego brata. Gdyby w owych czasach istniał już teatr, zgromadzeni na placu widzowie z pewnością uznaliby, że dramat przeradza się w farsę. – Tego wszystkiego już nie ma – szepcze Kasandra. Ostrzem sztyletu nacina sobie karby na przedramieniu. Krew ścieka po jej bladej skórze i kapie na marmur, ale Kasandra na nią nie patrzy. Nie odrywa wzroku od Andromachy i Heleny. – Stara przyszłość zniknęła, siostry. Mojry nas opuściły. Nasz świat i jego przyszłość przestały istnieć. Ich miejsce zajął jakiś inny, dziwny kosmos. Lecz nadal ciąży na mnie wieszcza klątwa Apolla, siostry. Menelaos lada chwila wbiegnie tu po schodach i przebije mieczem twoje śliczne cycuszki, Heleno Trojańska. Dwa ostatnie słowa wprost ociekają sarkazmem. Helena chwyta Kasandrę za ramiona. Andromacha wyrywa jej sztylet z ręki i razem popychają młodą wieszczkę w gąszcz kolumn, w chłodny cień świątynnego wnętrza. Przypierają ją do marmurowej balustrady, zawisając nad nią niczym para Furii. Andromacha przystawia jej sztylet do gardła. – Przyjaźnimy się od lat – syczy. – Ale jeśli powiesz jeszcze słowo, głupia cipo, zarżnę cię jak wieprza. Kasandra się uśmiecha. Helena łapie Andromachę za nadgarstek, chociaż trudno byłoby powiedzieć, czy chce ją powstrzymać, czy może pomóc w egzekucji. Drugą dłoń kładzie Kasandrze na ramieniu. – Czy Menelaos naprawdę chce mnie zabić? – szepcze prosto do ucha udręczonej wieszczki. – Dwakroć przyjdzie dziś po ciebie, i dwakroć los pokrzyżuje mu plany – odpowiada bezbarwnym tonem Kasandra. Patrzy w dal. Jej uśmiech tężeje w grymas. – Kiedy przyjdzie? – pyta Helena. – I kto mu przeszkodzi? – Po raz pierwszy, gdy zapłonie stos – odpowiada Kasandra tak beznamiętnie, jakby recytowała dziecięcą bajkę. – Po raz drugi, kiedy stos się wypali. – Kto mu przeszkodzi? – powtarza Helena. – Najpierw na drodze Menelaosa stanie małżonka Parysa. – Oczy uciekły Kasandrze w głąb czaszki. Spod powiek błyskają same białka. – Potem przeszkodzi mu Agamemnon i przyszła morderczyni Achillesa, Pentesileja. – Pentesileja? Ta Amazonka? – pyta z niedowierzaniem Andromacha, a jej głos niesie się echem po świątyni Zeusa. – Przecież ona jest tysiące kilometrów stąd! Agamemnon też. Jakim cudem mieliby przy być do Troi, zanim stos Parysa zgaśnie? – Ćśśś – ucisza ją Helena i znów zwraca się do Kasandry: – Powiedziałaś, że małżonka Parysa uniemożliwi Menelaosowi zabicie mnie, gdy zapłonie stos. Jak mam to zrobić? Jak?! Kasandra mdleje i osuwa się na posadzkę. Andromacha ukrywa sztylet w fałdach sukni i policzkuje wieszczkę, kilka razy, mocno. Kasandra nie odzyskuje przytomności. Helena kopie bezwładną Kasandrę. – Niech ją piekło... Jak mam powstrzymać Menelaosa przed zamordowaniem mnie? Przecież za chwilę... Z zewnątrz dobiegają triumfalne okrzyki zebranych na placu Trojan i Achajów. Słychać też szum i ryk płomieni. Wiatr posłusznie przybył przez Bramę Skajską. Drewno zajęło się ogniem. Stos płonie. 4 Menelaos patrzył, jak zachodni wiatr podsyca ogień – najpierw pierwsze jęzory płomieni nieśmiało liznęły stos, a po chwili sterta drewna zmieniła się w olbrzymie ognisko. Hektor ledwie zdążył zbiec po schodach i uskoczyć przed pożogą. Teraz, pomyślał Menelaos. Równe szeregi Achajów pękły, gdy tłum zaczął się odsuwać od ognia. Korzystając z chwilowego zamieszania, Menelaos prześliznął się między Argiwami i przecisnął przez dzielące go od stosu szyki trojańskiej piechoty. Krok po kroku przesuwał się w lewo, w kierunku świątyni Zeusa. Zauważył, że niesione wiatrem iskry i żar zmusiły Priama, Helenę i pozostałych do cofnięcia się w głąb tarasu, a żołnierzy – co było znacznie ważniejsze – do zejścia ze schodów. Miał wolną drogę. Chyba bogowie mi sprzyjają. Może naprawdę tak było? Codziennie słyszało się opowieści o kontaktach Trojan i Argiwów z ich dawnymi bóstwami. To, że śmiertelnicy i bogowie wdali się w wojnę, nie znaczyło jeszcze, że dawne więzy krwi i wiekowego obyczaju zostały całkowicie zerwane. Menelaos znał dziesiątki Achajów, którzy po nocach potajemnie składali ofiary bogom, tak jak czynili to od lat – i nie przeszkadzało im to w ciągu dnia stawać do walki z nimi. Czyż sam Hektor przed chwilą nie wezwał bogów północnego i zachodniego wiatru, Zefira i Boreasza, aby pomogli mu rozpalić stos pogrzebowy brata? I czy bogowie nie wysłuchali jego prośby, mimo że na w tym samym ogniu spłonęły kości i bebechy Dionizosa, syna Zeusa, rozwleczone po całym stosie jak resztki, które rzuca się psom? Niełatwo żyć w takich czasach. Cóż... odezwał się drugi głos w głowie Menelaosa, ten bardziej cyniczny, który nie był jeszcze gotowy do zabicia Heleny. Ty już sobie długo nie pożyjesz, brachu. Przystanął u stóp schodów i wysunął miecz z pochwy. Nikt niczego nie zauważył; wszyscy wpatrywali się w płonący z hukiem, oddalony o dziesięć kroków stos. Setki żołnierzy osłaniały twarze rękami, Żar był trudny do zniesienia. Menelaos wszedł na pierwszy stopień. Nie dalej niż trzy metry od niego spod portyku świątyni Zeusa wyszła kobieta z twarzą zasłoniętą woalem, jedna z dziewic, które wcześniej wniosły na stos oliwę i miód. Szła prosto w stronę płomieni. Wszystkie oczy spoczęły na niej i znajdujący się tuż za nią Menelaos musiał znieruchomieć i opuścić miecz. Wolał nie zwracać na siebie uwagi. Kobieta zrzuciła zasłonę. Trojanie stłoczeni po przeciwnej stronie stosu zamarli. – Ojnone! – krzyknął ktoś na tarasie. Menelaos zadarł głowę. Słysząc zaskoczone szepty i okrzyki, Priam, Helena, Andromacha i inni wrócili na taras. Przemówiła jednak nie Helena, lecz jedna z niewolnic. Ojnone? Imię to wydało mu się dziwnie znajome. Budziło jakieś skojarzenia sprzed trwającej dziesięć lat wojny, ale nie umiał go skojarzyć z twarzą. Jego myśli zresztą zaprzątało tylko najbliższe pół minuty. Helena stała u szczytu schodów. Schody miały niespełna pięć metrów długości. Nikt nie stał mu na drodze. – Tak, to ja! Ojnone, prawdziwa małżonka Parysa! – wykrzyknęła kobieta. Mimo że stała bardzo blisko Menelaosa, ledwie usłyszał jej słowa, na wpół zagłuszone przez wiatr i ryk płomieni. Prawdziwa małżonka Parysa?! Menelaos zdębiał. Ze świątyni i pobliskich uliczek wylewały się tłumy zaciekawionych widowiskiem Trojan. Kilkunastu ludzi wspięło się na stopnie, stając obok i powyżej Menelaosa. Rudowłosy Achaj przypomniał sobie wreszcie, że po uprowadzeniu Heleny w Sparcie mówiło się coś o uprzednim małżeństwie Parysa z jakąś pospolitą kobietą, dziesięć lat od niego starszą. Ponoć w zamian za pomoc bogów przy porwaniu Heleny miał się pozbyć poprzedniej żony, Ojnone. – To nie Apollo Febus zabił Parysa, syna Priama – wołała dalej Ojnone. – Ja to zrobiłam! Odpowiedziały jej mniej i bardziej obelżywe okrzyki. Paru najbliżej stojących żołnierzy chciało ruszyć w jej stronę, jakby zamierzali ją złapać, ale towarzysze ich powstrzymali. Większość zebranych chciała usłyszeć, co Ojnone ma do powiedzenia. Menelaos spojrzał na Hektora, widocznego przez zasłonę płomieni. Nawet największy heros Ilionu był w tej sytuacji bezradny – od kobiety oddzielał go pałający wściekłym żarem stos pogrzebowy. Ojnone stała tak blisko ognia, że ubranie na niej parowało. Wyglądała, jakby specjalnie oblała się wodą, przygotowując się do tego przedstawienia. Pod przemoczoną suknią wyraźnie rysowały się jej pełne, lekko obwisłe piersi. – Parys nie zginął od ognia, którym poraził go Apollo Febus! – wrzasnęła. – Dziesięć dni temu, kiedy mój mąż wraz z bogiem zniknęli w wolnoczasie, każdy oddał po jednym strzale z łuku; tak jak chciał tego mój małżonek, stoczyli pojedynek łuczniczy. Obaj chybili. Dopiero śmiertelnik, tchórzliwy Filoktet, wypuścił strzałę, która śmiertelnie ugodziła mojego męża! W tym miejscu Ojnone wskazała grupę Achajów, w której Filoktet stał ramię w ramię z Ajaksem Wielkim. – To kłamstwo! – ryknął stary łucznik. Odyseusz dopiero niedawno, kilka miesięcy po wybuchu wojny z bogami, uwolnił go z wygnania i sprowadził z odległej wyspy. Ojnone zignorowała jego okrzyk i podeszła jeszcze bliżej stosu. Skóra na jej twarzy i odsłoniętych rękach poczerwieniała od gorąca, Para buchająca z sukni otuliła ją jak gęsta mgła. – Po tym, jak niepocieszony Apollo uciekł z powrotem na Olimp, argiwski tchórz, Filoktet, z dawna żywiący urazę do Parysa, wystrzelił zatrutą strzałę i trafił mojego męża w pachwinę! – Skąd mogłabyś to wiedzieć, kobieto?! – zakrzyknął Achilles głosem stokroć czystszym i donośniejszym niż głos wdowy. – Nikt z nas nie podążył za synem Priama i Apollem w wolnoczas! Nikt nie widział pojedynku! – Kiedy Apollo zorientował się, że doszło do zdrady, porzucił mojego męża na stokach Idy, gdzie od ponad dziesięciu lat żyję na wygnaniu... – ciągnęła Ojnone. Znów odpowiedziały jej pojedyncze okrzyki, ale poza tym na olbrzymim placu, wypełnionym tysiącami trojańskich żołnierzy, a wraz z nim na okolicznych murach i dachach panowała pełna wyczekiwania cisza. – Parys błagał mnie, bym przyjęła go z powrotem – rozszlochała się Ojnone. Jej mokre włosy parowały teraz równie intensywnie jak ubranie. – Umierał od greckiej trucizny. Jego podbrzusze, jądra i niegdyś umiłowany członek całe sczerniały. Prosił, abym opatrzyła mu ranę. – Niby jak zwykła wiedźma miała uzdrowić go od trucizny?! – zawołał Hektor. Przemówił po raz pierwszy. Jego głos, dobiegający zza ściany płomieni, grzmiał jak głos boga. – Wyrocznia przepowiedziała mojemu małżonkowi, że tylko ja będę mogła uleczyć taką ranę – odkrzyknęła Ojnone. Trudno było powiedzieć, czy głos jej się łamie, czy też huk płomieni coraz łatwiej ją zagłusza. Menelaos ją słyszał, ale wątpił, by jej słowa docierały do większości gapiów na placu. – Cierpiał okrutnie i błagał mnie – krzyczała dalej – błagał, żebym obłożyła mu zatrutą ranę balsamem. „Nie potępiaj mnie teraz”, mówił. „Zostawiłem cię, bo Mojry kazały mi płynąć po Helenę. Dziś wolałbym umrzeć, niż sprowadzić tę dziwkę do pałacu Priama. Błagam cię, Ojnone, zaklinam na miłość, jaką się darzyliśmy, i na nasze dawne przysięgi, wybacz mi i ulecz mnie”. Menelaos patrzył, jak robi kolejne dwa kroki do przodu. Płomienie lizały jej ciało. Jej stopy zaczęły czernieć, skóra sandałów zwęglała się i zwijała jak papier. – Odmówiłam! – Głos Ojnone zabrzmiał bardziej chrapliwie, ale i głośniej niż przed chwilą. – Parys umarł. Mój ukochany, jedyny kochanek i mąż nie żyje. Skonał w bólach, bluźniąc okrutnie. Moje sługi i ja próbowaliśmy spalić jego ciało. Chciałam, aby mój potępiony przez Mojry mąż spłonął na stosie godnym bohatera. Niestety, drzewa na Idzie są twarde i trudno je ściąć, a my jesteśmy tylko słabymi kobietami. Nie uporałam się nawet z tym prostym zadaniem. Kiedy Apollo Febus zobaczył, jak nędznie uhonorowałyśmy Parysa, użalił się nad nim drugi raz, zabrał jego zbezczeszczone szczątki na pole bitwy i wyrzucił zwęglone ciało z wolnoczasu, tak jakby spłonęło w bitwie. Przepraszam, że go nie uleczyłam. Przepraszam za wszystko. – Odwróciwszy się, spojrzała na taras, ale wątpliwe, by kogoś tam dostrzegła. Oczy łzawiły jej od dymu i żaru, a powietrze wokół niej drżało z gorąca. – Cieszę się tylko, że ta suka Helena już go żywego nie zobaczyła. Wśród Trojan rozszedł się niespokojny pomruk, który szybko urósł do ryku. Dopiero teraz – za późno – tuzin trojańskich strażników rzucił się w stronę Ojnone, aby odciągnąć ją od stosu i zabrać na przesłuchanie. Ojnone weszła na stos. Pierwsze zajęły się ogniem włosy. Zaraz potem suknia. Zakrawało to na cud, ale szła w górę stosu, nawet kiedy jej ciało płonęło, zwęglało się i odłaziło płatami od kości jak spopielony pergamin. Dopiero na sekundę przed tym, jak nogi się pod nią ugięły, na jej twarzy odmalował się grymas cierpienia. I tylko jej krzyk wypełniał płac przez – zdawałoby się – długie minuty, na dobre uciszając oszołomiony tłum. Kiedy masa Trojan znów przemówiła, jednym głosem zażądała wydania Filokteta. Wściekły i zagubiony Menelaos spojrzał w górę schodów. Królewska straż Priama otoczyła kordonem zebranych na tarasie widzów. Drogę do Heleny zagrodził mu mur okrągłych trojańskich tarcz i las włóczni. Zeskoczył ze stopnia i przebiegł pustą przestrzeń obok stosu. Żar uderzył go w twarz niczym pięść; czuł, że opala sobie brwi. Chwilę później dołączył do argiwskich szeregów i wzniósł miecz. Ajaks, Diomedes, Odyseusz, Teukros i pozostali otoczyli kręgiem Filokteta i też sięgnęli po broń. Mający przytłaczającą przewagę liczebną Trojanie podnieśli wyżej tarcze, nastawili poziomo włócznie i ruszyli na dwa tuziny skazanych na zagładę Greków, gdy wtem rozległ się tubalny głos Hektora: – Przestańcie! Zabraniam! Bełkot Ojnone, o ile to naprawdę ona weszła na stos, nic nie znaczy. Była obłąkana! Mój brat poległ w pojedynku z Apollem. Rozwścieczeni Trojanie nie dali się łatwo przekonać. Nie opuścili włóczni ani mieczy. Menelaos popatrzył na swoich towarzyszy. Odyseusz obserwował wszystko z marsem na czole, Filoktet kulił się tchórzliwie, za to Ajaks szczerzył zęby w uśmiechu, jakby nie mógł się doczekać nieuchronnej rzezi, która zakończy jego życie. Hektor obszedł stos i wszedł między Greków i trojańskie włócznie. Nadal nie miał pancerza ani broni, ale i bez nich nagle wydał się najpotężniejszym przeciwnikiem. – Ci ludzie są naszymi sojusznikami i gośćmi na pogrzebie Parysa! – ryknął. – Nie pozwolę, abyście wyrządzili im krzywdę. Każdy, kto mi się sprzeciwi, zginie z mojej ręki. Przysięgam na kości mego brata! Achilles podniósł tarczę. W przeciwieństwie do Hektora nadal był opancerzony i uzbrojony. Nic nie powiedział i więcej się nie poruszył, ale mieszkańcy Ilionu nie mogli go nie zauważyć. Setki Trojan spojrzały na swojego wodza, na szybkonogiego mężobójcę, wreszcie na stos, na którym płomienie już niemal doszczętnie strawiły ciało kobiety – i odstąpiły. Menelaos czuł, jak bojowy duch wycieka z otaczającego Greków tłumu; widział malujące się na twarzach Trojan zmieszanie. Odyseusz wyprowadził Achajów przez Bramę Skajską. Menelaos i pozostali opuścili miecze, ale ich nie schowali. Trojanie rozstępowali się przed nimi niechętnie, niczym nadal żądne krwi morze. – Na bogów... – wyszeptał idący w środku kręgu Filoktet, kiedy za bramą mijali dalsze szeregi żołnierzy. – Przysięgam, że... – Zamknij ryj, dziadu jeden – uciszył go mocarny Diomedes. – Jeśli piśniesz choćby słówko, zanim wrócimy na czarne okręty, osobiście cię zamorduję. Minęli achajskie posterunki i obronne okopy i znaleźli się pod osłoną morawieckich pól siłowych. Na całej plaży panowało zamieszanie, mimo że zamieszkujący obóz żołnierze nie mogli jeszcze wiedzieć o niefortunnych wydarzeniach w Troi. Menelaos wysforował się naprzód i puścił się biegiem. – Król wrócił! – wykrzyknął włócznik, mijając go w pełnym biegu i dmąc w konchę. – Wódz jest z nami! Chyba nie Agamemnon? – zdziwił się Menelaos. Bo jego nie będzie jeszcze co najmniej miesiąc. Albo dwa. Ale rzeczywiście chodziło o jego brata. Stał na dziobie największego okrętu skromnej, liczącej trzydzieści statków floty. Jego złocista zbroja lśniła w promieniach słońca. Napędzany wiosłami długi, wąski okręt mknął przez łamiące się fale w stronę brzegu. Menelaos wszedł po kolana w wodę. – Bracie! – zawołał, wymachując rękami nad głową jak mały chłopiec. – Jakie wieści przynosisz z domu? Gdzie nowi wojownicy, których miałeś przywieźć? Okręt znajdował się jeszcze dobre dwadzieścia metrów od brzegu. Woda rozbryzgiwała się pod czarnym dziobem, kiedy niesiony długą falą parł ku plaży. Agamemnon osłonił dłonią oczy, jakby raziło go popołudniowe słońce, i odkrzyknął: – Zniknęli, bracie mój, synu Atreusa! Wszyscy zniknęli! 5 Stos pogrzebowy będzie płonął przez całą noc. Krótko przed zmierzchem Thomas Hockenberry oddala się od stosu palącego się na głównym placu miasta i wspina na drugą pod względem wysokości wieżę w Troi, uszkodzoną i grożącą zawaleniem, aby na jej szczycie spokojnie zjeść posiłek złożony z chleba, sera i wina. Dla niego był to długi, niezwykły dzień. Niegdyś Hockenberry był licencjatem filologii angielskiej Wabash College, magistrem i doktorem filologii klasycznej na uniwersytecie Yale, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Stanowego w Indianie, ba, nawet szefem tamtejszej katedry filologu klasycznej, aż do chwili, gdy umarł na raka w 2006 roku. Ostatnio, przez dziewięć z dziewięciu lat i ośmiu miesięcy, jakie upłynęły od jego wskrzeszę ma, pełnił obowiązki homeryckiego scholiasty na usługach bogów olimpijskich, który składał muzie imieniem Melete ustne sprawozdania z przebiegu wojny trojańskiej oraz śledził zgodności wydarzeń na polu bitwy z Iliadą Homera – wygląda na to, że bogowie są takimi samymi analfabetami jak trzyletnie dzieci. Wieża, którą tak chętnie wybiera na miejsce odosobnienia, znajduje się bliżej Bramy Skajskiej niż centrum miasta i pałacu Priama. Stoi z dala od głównych ulic i w ostatnich czasach znajdujące się u jej podnóża magazyny najczęściej świecą pustkami. Oficjalnie wstęp na wieżę – przed wojną jedną z najwyższych w mieście (według dwudziestowiecznych standardów miała prawie czternaście kondygnacji i podobną z kształtu do łodygi z makówką albo minaretu z pęka tym zwieńczeniem – jest surowo wzbroniony. Na początku nowej wojny bomba rzucona przez bogów skróciła ją o trzy piętra i ukośnie ścięła pół makówki, odsłaniając znajdujące się w niej pomieszczenia. Na trzonie wieży zarysowały się niepokojące pęknięcia, a wąskie kręcone schody są zasypane tynkiem i gruzem. Podczas pierwszej wizyty w wieży – dwa miesiące temu – Hockenberry zmitrężył masę czasu na oczyszczenie wejścia na dziesiąte piętro. Na polecenie Hektora morawce zakleiły wejścia pomarańczową taśmą z wyrazistymi piktogramami przedstawiającymi grożące śmiałkom niebezpieczeństwa. Te najstraszniejsze przedstawiały wieżę walącą się w gruzy. Ten, kto złamałby zakaz wstępu, ściągnąłby na siebie gniew króla Priama. W ciągu następnych siedemdziesięciu dwóch godzin rabusie rozszabrowali calusieńką zawartość wieży – I od tamtej pory faktycznie nikt już się do środka nie zapuszczał. Bo i po co? Została tylko pusta skorupa. Hockenberry prześlizguje się pod taśmą, włącza latarkę i zaczyna długą wspinaczkę. Nie boi się, że ktoś go będzie tu chciał napaść, aresztować czy w jakikolwiek sposób niepokoić. Jest uzbrojony w nóż i krótki miecz, ale najważniejsze, że wszyscy go tu znają to Thoraas Hockenberry, syn Duane’a, przyjaciel no, może nie przyjaciel, ale z pewnością częsty gość Achillesa i Hektora, a także osoba publiczna blisko zaznajomiona z morawcami i skałowcami. Naprawdę nie wielu jest Trojan i Greków, którym nie drgnęłaby ręka, gdyby chcieli ją na niego podnieść. Co się zaś tyczy bogów. No, bogowie to zupełnie inna sprawa. Jeszcze przed drugim piętrem dostaje zadyszki, na dziewiątym musi się zatrzymać dla nabrania oddechu, a na zniszczonym dziesiątym wydaje dźwięki jak packard z siedemdziesiątego czwartego, którego kiedyś miał jego ojciec. Od ponad dziewięciu lat obserwuje tych nadludzi – Trojan i Greków – jak wojują, ucztują, kochają się i uwodzą. Już oni sami przypominają postaci z reklamy najlepszej siłowni na świecie, a co dopiero bogowie obojga płci, chodzące reklamy najlepszej siłowni w całym wszechświecie. A doktor Thomas Hockenberry jakoś nigdy nie znalazł czasu, żeby zadbać o swoją formę. Jakie to typowe, myśli. Ciasno skręcone schody wiją się środkiem wieży. Wprost z nich wchodzi się do pozbawionych drzwi pokojów w kształcie kawałków tortu. Przez ich maleńkie okienka odrobina światła wpada na klatkę schodową, ale i tak drogę na górę trzeba przebyć prawie po ciemku. Hockenberry przyświeca sobie latarką, chcąc mieć pewność, że schody są tam, gdzie być powinny, i ze nie zwaliła się na nie nowa porcja gruzu. Nigdzie na ścianach nie widać graffiti. Oto jedno z wielu dobrodziejstw analfabetyzmu, myśli profesor Hockenberry. Dotarłszy na miejsce – do małego zakamarka na najwyższej obecnie kondygnacji, dawno już oczyszczonego z gruzu i pyłu, a przy tym odsłoniętego i wystawionego na wiatr i deszcz – jak zwykle stwierdza, że warto było się tu wdrapać. Siada na swoim ulubionym kamiennym bloku, odkłada na podłogę plecak i latarkę (dawno temu pożyczoną od jednego z morawców) i wyciąga maleńkie zawiniątko ze świeżym chlebem i zjełczałym serem. Wyjmuje też bukłak z winem. Czuje, jak wieczorny wiatr od morza burzy mu długie włosy i przewiewa świeżo zapuszczoną brodą. Wyciąga żołnierski nóż, leniwie odcina nim kawałki sera, kroi pajdę chleba i podziwiając roztaczający się przed nim widok, czeka, aż spłynie z niego nagromadzone w ciągu dnia napięcie. Panorama jest piękna. Obejmuje blisko trzysta stopni – od pełnego widnokręgu dzieli ją tylko sterczący za plecami Hockenberry’ego odłamek ściany – i prawie całe miasto. Stos Parysa, ustawiony na placu kilka przecznic na wschód od wieży, z tej wysokości zdaje się płonąc u samych jej stóp. Na murach właśnie zapalają się pochodnie i ogniska. Wzdłuż plaży całymi kilometrami ciągnie się achajskie obozowisko. Setki ognisk, na których Grecy gotują kolację, przywodzą Hockenberry’emu na myśl widok z samolotu podchodzącego nocą do lądowania w Chicago, nad Lake Shore Drive – brzegi jeziora usiane migoczącymi jak klejnoty reflektorami samochodów i oknami domów. Ledwie widoczne na tle ciemnego jak wino morza rysują się kadłuby czarnych okrętów, które wróciły z Agamemnonem. Nie wyciągnięto ich na brzeg, więc kołyszą się na kotwicy. Obóz Agamemnona, przez półtora miesiąca świecący pustkami, tego wieczoru lśni światłem ognisk i tętni życiem. Niebo nad Ilionem wcale nie jest puste. Na północnym wschodzie ostatni wormhole, dziura nadprzestrzenna czy co to tam jest (od sześciu miesięcy tę jedną, która została, wszyscy nazywają po prostu „Dziurą”), wycina z nieba czarne półkole, łącząc iliońską równinę z marsjańskim oceanem. Brunatna gleba Azji Mniejszej przechodzi wprost w czerwony marsjański piach, nie dzieli ich nawet najmniejsza rysa. Na Marsie pora jest nieco wcześniejsza wciąż panuje tam czerwony zmierzch, podkreślający kontur Dziury na tle starego, ziemskiego, ciemnego nieba. Ze dwadzieścia morawieckich szerszeni patroluje przestrzeń nad Dziurą i miastem. Światełka nawigacyjne mrugają czerwono i zielono. Niektóre latające pojazdy zapuszczają się nad morze, inne prawie znikają w majaczącym na wschodnim horyzoncie cieniu zalesionych stoków Idy. Mimo ze słońce już zaszło – zimowy dzień jest krótki – ulice Troi bynajmniej nie pustoszeją. Kupcy z targu nieopodal pałacu Priama zwinęli już wprawdzie kramy i odwożą towar do magazynów (mimo wiatru Hockenberry nawet z tej wysokości słyszy skrzypienie drewnianych kół wozów), ale ożywają okoliczne uliczki, w których rozpanoszyły się burdele, restauracje, łaźnie – I następne burdele. Zapalają się pochodnie, tłoczą się ludzkie sylwetki. Zgodnie z trojańskim zwyczajem wszystkie większe skrzyżowania, podobnie jak załomy grubych murów, co noc rozświetlane są płomieniami z wykutych z brązu koszy, w których olej lub drewno płonie aż do świtu, strażnicy właśnie zapalają ostatnie z nich. Hockenberry widzi, jak wszędzie wokół ogni gromadzą się spragnione ciepła ciemne sylwetki. Prawie wszędzie Stos Parysa na głównym placu miasta swoją jasnością przyćmiewa inne płomienie, ale tylko jeden człowiek stoi przy nim tak blisko, jakby chciał się ogrzać. Hektor. Lamentuje głośno, płacze, woła do służących i żołnierzy, żeby dokładali drewna, a sam ogromnym dzbanem z dwoma uchwytami czerpie wino ze złotej czary i rozlewa je obok stosu. Z czasem ziemia tak bardzo nasiąka winem, że wygląda, jakby ociekała krwią. Hockenberry właśnie dojada kolację, kiedy na schodach rozlegają się kroki. Serce omal nie wyskakuje mu z piersi. Czuje smak strachu na języku. Ktoś go tu jednak wytropił, bez wątpienia. Kroki są lekkie, jakby intruz się skradał. Może to jakaś kobiecina szuka łupu wojennego, myśli Hockenberry, ale wątła nadzieja gaśnie równie szybko, jak się pojawiła. Ze schodów dobiega metaliczny zgrzyt, jakby szczęk zbroi. Poza tym trojańskie kobiety są groźniejsze od większości mężczyzn, jakich znał w XX i XXI wieku. Wstaje najciszej, jak potrafi, odkłada bukłak z winem, ser i chleb, chowa nóż i bezszelestnie wysuwa z pochwy miecz. Cofa się pod ocalały skrawek muru. Wichura wzmaga się i tarmosi czerwony płaszcz, pod którym chowa broń. Medalion teleportacyjny Hockenberry kładzie lewą rękę na niewielkim urządzeniu do teleportacji kwantowej, zawieszonym na łańcuszku pod tuniką. Jak mogłem pomyśleć, że nie mam przy sobie nic cennego? Nie mogę użyć medalionu, bo bogowie od razu by mnie wykryli i dopadli, ale to błyskotka jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna. Sięga po latarkę i wyciągają przed siebie jak paralizator, bo samego paralizatora już nie ma. A szkoda. Przychodzi mu do głowy, że to jakiś bóg wspina się na wieżę. Zdarzało się przecież, że panowie Olimpu chętnie zakradali się do Ilionu pod postacią śmiertelników. A z pewnością mieliby aż nadto powodów, by go zabić i zabrać mu medalion. Intruz pokonuje ostatnie stopnie i wychodzi na otwartą przestrzeń. Hockenberry włącza latarkę. Snop światła pada wprost na przybysza. Natręt jest mały i prawie nie przypomina człowieka kolana zginają mu się do tyłu, ma dziwacznie rozmieszczone stawy ramion, wymienne dłonie i na dobrą sprawę jest pozbawiony twarzy. Mierzy najwyżej metr, a skórę ma z plastiku i szaro-czarno-czerwonego metalu. – Mahnmut – sapie z ulgą Hockenberry i przesuwa latarkę w taki sposób, żeby nie świecić prosto w fotoreceptor europańskiego morawca – Masz miecz pod płaszczem? – pyta Mahnmut. – Czy po prostu tak się cieszysz na mój widok? Wybierając się na wieżę, Hockenberry ma w zwyczaju przynosić w plecaku opał na małe ognisko. Ostatnio za paliwo służą mu najczęściej wysuszone krowie placki, ale dziś zabrał z dołu cały pęk słodko pachnącego chrustu, sprzedawanego na czarnym rynku przez drwali, którzy przywieźli drewno na stos Parysa. Ogień plonie. Siedzą z Mahnmutem na kamiennych blokach naprzeciw siebie. Wiatr jest chłodny i przenikliwy, więc Hockenberry cieszy się z ogniska. – Nie widziałem cię od paru dni – mówi do małego morawca. Patrzy, jak płomień tańczy na plastikowym fotoreceptorze Mahnmut. – Byłem na Phobosie. Chwilę trwa, zanim Hockenberry przypomina sobie, że Phobos jest księżycem Marsa. Tym mniejszym, myśli. A może tym bliższym? Nieważne, na pewno jest księżycem. Odwraca się i patrzy wprost w odległą o kilka kilometrów Dziurę. Na Marsie też już zapadła noc. Okrąg Dziury ledwie zauważalnie odcina się od ciemnego nieba – głównie dlatego, że gwiazdy nad Marsem wyglądają inaczej: może są jaśniejsze, może gęściej upakowane... A może jedno i drugie. Nie widać żadnego z marsjańskich księżyców. – Działo się dziś coś ciekawego? – pyta Mahnmut. Hockenberry nie może się powstrzymać od parsknięcia śmiechem, a potem opowiada morawcowi o porannym pogrzebie i samospaleniu Ojnone. – O psia kostka... – mruczy Mahnmut. Hockenberry domyśla się, że morawiec celowo używa idiomatycznej angielszczyzny, charakterystycznej – jego zdaniem – dla czasów, gdy scholiasta żył na Ziemi. Czasem mu się udaje, czasem – tak jak teraz – jego wysiłki są śmiechu warte. – Nie przypominam sobie, żeby Iliada wspominała coś o pierwszej żonie Parysa – mówi Mahnmut. – Rzeczywiście, w Iliadzie chyba nie ma o niej mowy. Hockenberry próbuje sobie przypomnieć, co mówił studentom. Nie, Ojnone raczej nie występuje u Homera. – Widok musiał być wstrząsający, co? – Owszem. Ale jeszcze bardziej wstrząsające było oskarżenie Filokteta o zabicie Parysa. – Filokteta? – Mahnmut przekrzywia głowę w sposób, który w oczach scholiasty do złudzenia upodabnia go do psa. Nie wiedzieć czemu, Hockenberry podejrzewa, że ten gest towarzyszy przeszukiwaniu banków pamięci morawca. – Tego ze sztuki Sofoklesa? – Tego samego. Dowódcy Tesalczyków. – Jego też nie pamiętam z Iliady. W dodatku nie przypominam sobie, żebym tu go spotkał. Hockenberry kręci głową. – Agamemnon i Odyseusz płynąc pod Troję, wysadzili go na Lemnos. Lata temu. – Dlaczego? – W niemal ludzkim głosie Mahnmuta daje się wy czuć zainteresowanie. – Głównie dlatego, że śmierdział. – Śmierdział? Oni wszyscy śmierdzą. Hockenberry na chwilę zapomina języka w gębie. Przypomina sobie, że dziesięć lat temu, kiedy wkrótce po wskrzeszeniu rozpoczynał swoją karierę scholiasty, myślał tak samo, ale po mniej więcej pół roku smród jakoś przestał mu przeszkadzać. Czy ja też śmierdzę? – Filoktet cuchnął wyjątkowo paskudnie, bo miał ropiejącą ranę. – Jaką ranę? – Wąż go ukąsił, kiedy... No, to długa historia. Chociaż taka dość tradycyjna, o okradaniu bogów. W każdym razie z nogi non stop lała mu się ropa, smród był straszliwy, a zakażenie przyprawiało go o regularne napady szału, po których mdlał. Pamiętaj, to wszystko działo się dziesięć lat temu, na pokładzie okrętu płynącego pod Troję. Skończyło się tak, że Agamemnon, idąc za radą Odyseusza, wysadził starego łucznika na wyspie Lemnos, żeby tam zgnił. Dosłownie. – Ale Filoktet przeżył? – Na to wygląda. Może bogowie mieli swoje powody, żeby zachować go przy życiu. W każdym razie cierpiał przez cały ten czas okrutne mąki. Mahnmut znów przekrzywia po psiemu głowę. – No tak... Przypominam już sobie tę sztukę Sofoklesa. Odyseusz popłynął po niego po tym, jak Helenus wywróżył Grekom, że bez łuku Filokteta nie zdobędą Troi. Bez łuku, który dostał od... Heraklesa. Herkulesa, znaczy. – Zgadza się. Dostał ten łuk w spadku. – Ale nie przypominam sobie, żeby Odyseusz po niego popłynął. Nie tutaj. Nie w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy. Hockenberry znów kręci przecząco głową – Załatwili to po cichu. Odyseusz zniknął na jakieś trzy tygodnie, nie więcej, i nikt nie robił z tego powodu afery. A kiedy wrócił to jakoś tak… No, poszedłem po wino, i po drodze po prostu napatoczyłem się na Filokteta – U Sofoklesa ważną rolę odgrywał Neptolemos, syn Achillesa. Ale nie spotkali się z ojcem pod Troją. Nie mów mi, że i on tu jest – Nic mi o tym nie wiadomo. Jest Filoktet i ma swój łuk – A teraz Ojnone oskarżyła go o zabicie Parysa – Zgadza się Hockenberry dorzuca do ognia. Iskry wirują na wietrze, unoszone ku gwiazdom. Nad oceanem majaczy czerń nadciągających chmur. Być może jeszcze przed świtem spadnie deszcz. Czasem Hockenberry śpi tu, na górze – podkłada sobie wtedy plecak pod głowę i przykrywa się płaszczem – ale nie tym razem – Jakim cudem Filoktet wszedł w wolnoczas? – zastanawia się Mahnmut. Wstaje i podchodzi do skraju platformy. Trzydziestometrowa przepaść najwyraźniej nie robi na nim wrażenia – Przecie; urządzenia nanotechnologiczne, które to umożliwiają, wstrzyknięto Parysowi dopiero tuż przed pojedynkiem, prawda? – Sam sobie odpowiedz. Przecież to wy, morawce, zainstalowaliście mu te nanoustrojstwa, żeby mógł walczyć z bogiem Mahnmut cofa się do ogniska, ale już nie siada. Wyciąga ręce, jak by chciał je ogrzać nad ogniem. Może naprawdę je ogrzewa, myśli Hockenberry. Przecież morawce mają też elementy organiczne – Niektórzy bohaterowie, na przykład Diomedes, wciąż mają w organizmach wolnoczasowe nanoklastry, które wszczepiła im Atena albo inni bogowie – zauważa Mahnmut – Ale masz rację, tylko Parys dostał aktualizację. Dziesięć dni temu, przed pojedynkiem z Apollem – A Filokteta przez ostatnie dziesięć lat w ogóle nie było pod Troją – uzupełnia Hockenberry – Nie wydaje się więc możliwe, żeby któryś z bogów podrzucił mu memy wolnoczasowe. Poza tym tak na prawdę chodzi o przyspieszenie, a nie spowolnienie czasu, prawda? – Tak „Wolnoczas” to błędna nazwa. Podróżnikowi w wolnoczasie wydaje się, że czas się zatrzymał, że cały świat zamarł jak zatopiony w bursztynie. Tymczasem w rzeczywistości ciało zostaje przestawione w hiperszybki tryb pracy Jego reakcje mierzy się w milisekundach. – To dlaczego człowiek po prostu się nie spala? – pyta Hockenberry Mógł podążyć za Apollem i Parysem w wolnoczas, żeby śledzić przebieg ich walki. Gdyby był wtedy na polu bitwy, tak właśnie by zrobił. Po to właśnie bogowie nasycili mu krew i kości nanomemami. Niejednokrotnie przechodził w wolnoczas, żeby obserwować, jak bogowie przygotowują do walki swoich achajskich i trojańskich pupilów – Od tarcia dodaje – O powietrze i w ogóle ciągnie niepewnie. Nigdy nie był mocny z fizyki Ale Mahnmut tylko kiwa głową, jakby scholiasta poruszył ważną kwestię. – Przyspieszone ciało rzeczywiście musiałoby się spalić, choćby z nadmiaru wewnętrznego ciepła, ale nanoklastry załatwiają i tę sprawę. Odprowadzana energia zasila generowane nanotechnologicznie pole siłowe – Takie jak u Achillesa? – Takie samo. – Czy Parys mógł spłonąć w wyniku jakiejś nanotechnologicznej awarii? – To mało prawdopodobne – Mahnmut przysiada na mniejszym kamieniu – Ale po co Filoktet miałby go zabijać? Jaki miał motyw? Hockenberry wzrusza ramionami. – W niehomeryckiej wersji mitu trojańskiego Parys ginie właśnie z ręki Filokteta. Od zatrutej strzały, tak jak to przedstawiła Ojnone. Zresztą nawet Homer wspomina o sprowadzeniu Filokteta, aby spełniło się proroctwo, że Ilion padnie, dopiero kiedy ten włączy się do walki. To jest chyba w drugiej księdze. – Ale teraz Grecy i Trojanie są sprzymierzeńcami. – Ledwo, ledwo – zauważa z uśmiechem Hockenberry – Dobrze wiesz, że jedni i drudzy knują na potęgę. Tylko Hektor i Achilles cieszą się z tej wojny z bogami Wybuch następnego buntu jest kwestią czasu. – Tylko że Hektor i Achilles to para praktycznie nie do pokonania. Poza tym wciąż stoją za mmi dziesiątki tysięcy wiernych Trojan i Achajów. – Na razie tak. Ale nie można wykluczyć, że bogowie też tu mącą – I że to oni pomogli Filoktetowi przejść w wolnoczas? Po co? Brzytwa Occama sugeruje, że gdyby chcieli śmierci Parysa, mogli po prostu pozwolić, aby Apollo go zabił. I wszyscy myśleli, że tak właśnie się stało, aż do dzisiaj. Do wystąpienia Ojnone. Po co miałby go zabijać Grek... – Mahnmut zawiesza głos i mruczy coś nosem. – No tak... – Rozumiesz już? Bogowie chcą przyspieszyć wybuch kolejnego buntu, pozbyć się Hektora i Achillesa, rozbić przymierze i zmusić Greków i Trojan, żeby znów rzucili się sobie do gardeł. – Stąd i trucizna. Dzięki niej Parys pożył dostatecznie długo, żeby powiedzieć żonie, pierwszej żonie, kto naprawdę go zabił. A teraz, kiedy Trojanie chcą się zemścić, nawet Grecy lojalni wobec Achillesa będą gotowi walczyć we własnej obronie. Sprytne. Czy miały dziś miejsce jakieś inne równie interesujące wydarzenia? – Agamemnon wrócił. – No bez jaj! Muszę z nim porozmawiać o kolokwializmach, myśli Hockenberry. Czuję się, jakbym rozmawiał z pierwszoroczniakiem na uczelni. – Serio. Wrócił miesiąc albo dwa przed czasem i przywiózł naprawdę zaskakujące wieści. Mahnmut pochyla się wyczekująco – tak w każdym razie Hockenberry interpretuje jego mowę ciała. Na gładkiej, plastikowo-metalowej twarzy morawca widać tylko pełgające odbicie ogniska. Hockenberry odchrząkuje. – Nikogo nie znalazł – mówi. – Wszyscy zniknęli. Przepadli bez śladu. Spodziewał się jakichś wyrazów zaskoczenia, ale mały morawiec nie reaguje. – Wszyscy zniknęli – powtarza Hockenberry. – I to nie tylko z Myken, gdzie Agamemnon najpierw popłynął. Nie zastał w domu Klitajmestry, swojej żony, Orestesa, swojego syna, reszty krewnych... Nikogo. Miasta są puste. Jedzenie leży na stołach, konie głodują w stajniach, psy wyją do wygaszonych palenisk, niewydojone krowy muczą na pastwiskach, owce czekają na strzyżenie... Wszędzie, gdzie przybijali do brzegu, na Peloponezie, i dalej, u Menelaosa, w Lacedemonie – pustki. U Odyseusza na Itace – ani żywej duszy. – Zgadza się – mówi Mahnmut. – Zaraz... Wcale nie jesteś zdziwiony! Wiedziałeś! Wy, morawce, wiedzieliście, że greckie miasta i królestwa opustoszały! Jak to możliwe? – Że wiedzieliśmy? To proste. Odkąd przylecieliśmy, mieliśmy tę okolicę na oku. Obserwowaliśmy z orbity, czasem wysyłaliśmy sondy... Można się wiele dowiedzieć o Ziemi, która jest o trzy tysiące lat starsza niż twoja. To znaczy, o trzy tysiące lat poprzedza XX wiek. Hockenberry nie wie, co powiedzieć. Nie przypuszczał dotąd, że morawce interesują się czymś poza Troją, okolicznym polem bitwy, Dziurą, Marsem, Olympus Mons, bogami, może księżycami Marsa... Rany, naprawdę im to nie wystarczało? – Kiedy... zniknęli? – udaje mu się wreszcie wykrztusić. – Agamemnon twierdzi, że gdzieniegdzie jedzenie było jeszcze świeże. – To chyba zależy od tego, co uznamy za świeże. Według naszych informacji ludzie zniknęli około czterech i pół tygodnia temu. Mniej więcej wtedy, kiedy Agamemnon i jego mała flota zbliżali się do Peloponezu. – Chryste Panie... – szepcze Hockenberry. – Mhm. – Widzieliście, co się z nimi stało? Macie jakiś zapis z kamer satelitarnych, sond czy coś w tym rodzaju? – Trudno powiedzieć... W jednej chwili tam byli, a zaraz potem już ich nie było. To się stało około drugiej nad ranem lokalnego czasu, więc niewiele się wtedy działo i nie było czego oglądać... Przynajmniej w greckich miastach. – Przynajmniej w greckich miastach... – powtarza tępo Hockenberry. – To znaczy, że... Czy... Czy gdzie indziej ludzie też poznikali? Na przykład... w Chinach? – Tak. Niespodziewanie mocniejszy podmuch wiatru rozprasza skry na wszystkie strony. Hockenberry zasłania twarz rękami, przeczekuje burzę iskier, strząsa je z płaszcza i tuniki. Kiedy wiatr przycicha, dorzuca do ogniska resztkę chrustu. Nie licząc Troi i Olimpu – który, jak przekonał się osiem miesięcy temu, nie znajduje się wcale na Ziemi – odwiedził tylko jedno miejsce na tej Ziemi przeszłości, prehistoryczną Indianę, gdzie zostawił jedynego ocalałego scholiastę, Keitha Nightenhelsera, pod opieką Indian, aby zaopiekowali się nim, póki muzie nie przejdzie morderczy szał. Teraz podświadomie dotyka ukrytego pod tuniką medalionu teleportacyjnego. Muszę sprawdzić, co się dzieje z Nightenhelserem. – Wszyscy zniknęli – odzywa się morawiec, jakby czytał mu w myślach. – Wszyscy, którzy znajdowali dalej niż pięćset kilometrów od Troi. Afrykanie. Indianie z obu Ameryk. Chińczycy. Australijscy aborygeni. Polinezyjczycy. Hunowie z północy Europy, Duńczycy i przyszli wikingowie. Protomongołowie. Wszyscy. Około dwudziestu dwóch milionów istot ludzkich. – To niemożliwe. – Rzeczywiście, można by tak pomyśleć. – Jakiej mocy trzeba... – Boskiej. – Ale ci olimpijscy bogowie jej nie mają. To przecież tylko... tylko... – Tacy potężniejsi ludzie, tak? Też tak uważamy. W grę wchodzą inne siły. – Bóg? – szepcze Hockenberry, który wychowywał się w rodzinie pobożnych baptystów, zanim zamienił wiarę na wykształcenie. – Być może – przytakuje morawiec. – Ale musiałby żyć na Ziemi lub gdzieś w pobliżu. W tym samym czasie, kiedy krewni Agamemnona przepadli bez śladu, na planecie albo na niskiej orbicie okołoziemskiej wyzwoliła się ogromna energia kwantowa. – Na Ziemi? – Hockenberry spuszcza wzrok na stos, na ożywające po zmroku miasto, patrzy na odległe ogniska Achajów i jeszcze dalsze gwiazdy. – Tutaj?! – Nie na tej Ziemi – wyjaśnia Mahnmut. – Na tej drugiej. Twojej. Niedługo się tam wybieramy. Przez dobrą minutę serce Hockenberry’ego łomocze z taką siłą, jakby miał zaraz zemdleć. Dopiero później dociera do niego, że Mahnmut nie ma naprawdę na myśli jego prawdziwej Ziemi, świata XX wieku, istniejącego w postaci na wpół realnych strzępków wspomnień z poprzedniego życia, zanim bogowie wskrzesili go z DNA, książek i Bóg wie czego jeszcze. Nie mówi o z wolna wracającym do świadomości Hockenberry’ego świecie, w którym było miejsce na Uniwersytet Stanowy w Indianie, żonę i studentów. Morawcowi chodzi o Ziemię współczesną terraformowanemu Marsowi, młodszą o trzy tysiące lat od tej, na której Thomas Hockenberry przeżył swój krótki i wcale nie najszczęśliwszy żywot. Nie może usiedzieć na miejscu. Wstaje i zaczyna spacerować po zburzonym dziesiątym piętrze wieży – od ocalałego kawałka północno-wschodniej ściany do ziejącej na południu i zachodzie przepaści. Wiatr rozwiewa mu płaszcz i długie siwiejące włosy. Trącony sandałem kamyk spada trzydzieści metrów w dół, w półmrok ulicy. Od ośmiu miesięcy wie o tym, że widoczny po drugiej stronie Dziury Mars znajduje się w przyszłym Układzie Słonecznym obok pozostałych planet, ale jakoś nie przyjmował do wiadomości, że ta druga Ziemia naprawdę gdzieś tam jest. Kości mojej żony rozpadły się tam w proch i zmieszały z ziemią, myśli. Łzy napływają mu do oczu, ale nagle ma ochotę parsknąć śmiechem. Cholera, przede wszystkim to moje kości rozpadły się tam w proch i zmieszały z ziemią. – Jak chcecie się tam dostać? – dziwi się i natychmiast zdaje sobie sprawę z idiotyzmu tego pytania. Słyszał przecież o tym, jak Mahnmut i jego przyjaciel olbrzym Orphu przybyli na Marsa z Jowisza, w towarzystwie innych morawców, które nie przeżyły pierwszego spotkania z bogami. Mają statki kosmiczne, Hockenbush. Owszem, większość statków morawców i skałowców przybyła pod Troję przez dziury kwantowe, które Mahnmut pomagał otwierać – ale nie zmieniało to faktu, że były to statki kosmiczne. – Na Phobosie i w okolicy budujemy specjalnie w tym celu nowy statek – odpowiada półgłosem morawiec. – Tym razem będzie nas więcej. I nie będziemy bezbronni. Hockenberry nie może się uspokoić. Stanąwszy na skraju wieży, ma ochotę rzucić się w przepaść. Zawsze, od dziecka odczuwał taką pokusę, ilekroć znalazł się gdzieś wysoko. Czy to dlatego tak lubię tu przychodzić? Bo chodzi mi po głowie taki skok? Takie samobójstwo? Nagle dociera do niego, jak bardzo samotny czuł się przez ostatnie osiem miesięcy. A teraz nie mam nawet Nightenhelsera. Zniknął pewnie razem z Indianami, wessany przez ten sam kosmiczny odkurzacz, który wyczyścił Ziemię z ludzi, zostawiając tylko tych biednych Trojan i Greków. Zdaje sobie sprawę, że może w każdej chwili przekręcić tarczę medalionu i w mgnieniu oka znaleźć się w Ameryce Północnej. Poszukałby zaprzyjaźnionego scholiasty w tej prehistorycznej Indianie, gdzie porzucił go przed ośmioma miesiącami. Ale wie też doskonale, że bogowie mogliby go wytropić w przestrzeni Plancka. To dlatego od ośmiu miesięcy ani razu się nie tekował. Wraca do ogniska i staje nad małym morawcem. – Po co mi to wszystko mówisz, do diabła?! – Chcę cię prosić, żebyś poleciał z nami. Hockenberry z impetem siada. Po jakiejś minucie odzyskuje mowę: – Ale po co, na litość boską? Do czego miałbym się wam przydać na takiej wyprawie? Mahnmut prawie po ludzku wzrusza ramionami. – Pochodzisz stamtąd – wyjaśnia. – Chociaż z innego czasu. Na tej nowej Ziemi też są ludzie. – Naprawdę? Do Hockenberry’ego nagle dociera, jak głupio brzmi jego głos. Że też nie przyszło mu do głowy zapytać... – Tak. Jest ich niewielu, bo wygląda na to, że większość wyewoluowała, osiągnęła jakąś postludzką formę, tysiąc czterysta lat temu wyemigrowała z planety i przeniosła się do miast na orbicie okołoziemskiej. Z naszych obserwacji wynika jednak, że na planecie nadal mieszka kilkaset tysięcy zwykłych ludzi. – Zwykłych ludzi – powtarza Hockenberry, nawet nie starając się ukryć zaskoczenia. – Takich jak ja. – Takich samych. – Kiedy Mahnmut wstaje, jego fotoreceptor znajduje się ledwie na wysokości pasa Hockenberry’ego, który także się podniósł. Scholiasta, który jest raczej niewysoki, nagle zdaje sobie sprawę, jak muszą się czuć olimpijscy bogowie wśród śmiertelników. – Uważamy, że powinieneś lecieć z nami. Będziesz bardzo przydatny, kiedy na Ziemi z przyszłości spotkamy ludzi i będziemy chcieli się z nimi porozumieć. – Chryste Panie... – Hockenberry znów podchodzi do krawędzi wieży. Jakże łatwo byłoby zrobić jeszcze ten jeden krok do przodu, w mrok. Tym razem bogowie by go nie wskrzesili. – Chryste Panie... – powtarza. Widzi ciemną sylwetkę przy stosie Parysa. Hektor nadal zlewa ziemię winem i każe podsycać ogień. To ja zabiłem Parysa. To ja odpowiadam za śmierć wszystkich mężczyzn, kobiet, dzieci i bogów, którzy zginęli po tym, jak morfowałem w Atenę i porwałem Patroklosa. Udałem, że go morduję, żeby skłócić Achillesa z bogami. Śmieje się gorzko. Wcale się nie wstydzi tego, że stojąca za jego plecami mała maszyna pomyśli sobie, że postradał rozum. Bo ja naprawdę postradałem rozum. To jakiś obłęd. Między innymi dlatego nie skoczyłem jeszcze z wieży, że wydaje mi się, iż w ten sposób zaniedbałbym obowiązki... Tak jakbym wciąż musiał śledzić przebieg wojny i opowiadać o wszystkim muzie, która składa raporty bogom. Jestem kompletnie szalony. Nie pierwszy raz, nawet nie setny, ma ochotę się rozpłakać. – Poleci pan z nami na Ziemię, doktorze Hockenberry? – pyta cicho Mahnmut. – Jasne! Oczywiście, że tak! Czemu nie, do cholery? – Teraz? Szerszeń z wygaszonymi światłami musiał od dłuższej chwili unosić się w powietrzu kilkadziesiąt metrów nad wieżą, bo nagle czarna, najeżona sprzętem maszyna tak gwałtownie wynurza się z ciemności, że zaskoczony Hockenberry omal nie spada z wieży. Wyjątkowo silny podmuch wiatru pomaga mu zachować równowagę. Hockenberry cofa się, a z brzucha szerszenia z buczeniem wysuwa się trap. Słychać metaliczne szczęknięcie, gdy opiera się o kamień. Czerwona poświata rozświetla wnętrze statku. – Pan pierwszy – mówi Mahnmut. 6 Było tuż po świcie i Zeus siedział samotnie na swym złotym tronie w Dworze Bogów, gdy jego żona Hera przyprowadziła mu psa na złotej smyczy. – To ten? – zapytał wyrwany z zadumy Król Bogów. – Tak. Hera spuściła psa ze smyczy. Pies usiadł. – Zawołaj swojego syna – polecił małżonce Zeus. – Którego? – Wielkiego Rzemieślnika. Tego, który tak bardzo pożąda Ateny, że wyruchałby nawet nogę. Tak jak zrobiłby to ten pies, gdyby był niewychowany. Kiedy Hera skierowała się do wyjścia, pies ruszył za nią. – Psa zostaw – rozkazał Zeus. Hera skinęła na psa, który posłusznie znów przysiadł na zadzie. Był duży i smukły. Miał krótką szarą sierść i łagodne brązowe oczy, których wyraz – o dziwo – był jednocześnie głupawy i przebiegły. Wstał. Jego pazury zgrzytały na marmurze, gdy kręcił się wokół tronu Zeusa. Obwąchał sandały i palce gromowładnego syna Kronosa, a potem, nadal szurając pazurami, podszedł do olbrzymiego holotanku i zajrzał do środka. Nie widząc nic interesującego w ciemnym obrazie zakłóceń, stracił zainteresowanie ekranem i podbiegł do oddalonej o kilkadziesiąt metrów kolumny. – Do nogi! – zawołał Zeus. Pies spojrzał na niego... i spuścił wzrok. Zaczął w niedwuznaczny sposób obwąchiwać bazę kolumny. Zeus zagwizdał. Pies poderwał łeb i zastrzygł uszami, ale nie przybiegł. Zeus gwizdnął ponownie i klasnął w dłonie. Tym razem pies przybiegł rozkołysanym truchtem, z wywieszonym jęzorem i śmiejącymi się oczami. Zeus wstał z tronu i pogłaskał zwierzaka, a potem wyciągnął z fałd szaty broń i jednym zamaszystym cięciem odrąbał mu łeb. Psia głowa potoczyła się na skraj holotanku, a ciało osunęło się na marmur, tam gdzie stało; przednie łapy wyprostowały się, jakby pies przed śmiercią przywarował posłusznie w oczekiwaniu nagrody. Hera z Hefajstosem weszli do sali i przemierzając akry marmurowej posadzki, zbliżyli się do Zeusa. – Znów bawisz się ze zwierzętami, mój panie? – spytała Hera. Zeus zbył ją machnięciem ręki, schował miecz do rękawa i rozsiadł się na tronie. Jak na boga Hefajstos, bóg ognia, był niski i krępy; nie miał nawet metra osiemdziesięciu wzrostu i najbardziej przypominał olbrzymią, kudłatą baryłkę. Kulał na lewą nogę; powłóczył nią bezwładnie, jakby była kawałkiem drewna. Miał zmierzwione włosy i rozwichrzoną brodę, która zdawała się łączyć z włosami na piersi. Bez przerwy strzelał na wszystkie strony zaczerwienionymi oczami. Wydawało się, że nosi zbroję, ale z bliska było widać, że domniemany pancerz składa się w rzeczywistości z setek maleńkich pudełek, woreczków, narzędzi i przeróżnych urządzeń; niektóre były wykute z drogocennych kruszców, inne z mniej szlachetnych metali, jeszcze inne uszyto ze skóry lub utkano z włosia. Zwisały z pasków i rzemyków, które oplatały całe ciało Hefajstosa. Mistrz kowalstwa zasłynął na Olimpie stworzeniem kobiet ze złota, młodych mechanicznych dziewic, które poruszały się, uśmiechały i dawały mężczyznom rozkosz zupełnie jak żywe. Chodziły też słuchy, że to z jego alchemicznych kadzi pochodziła pierwsza kobieta, Pandora. – Witaj, Rzemieślniku – zadudnił basowo Zeus. – Wezwałbym cię wcześniej, ale nie było potrzeby. Nie mamy garnków do zdrutowania ani tarczy do załatania. Hefajstos przyklęknął przy bezgłowych psich zwłokach. – Nie musiałeś tego robić – mruknął. – Naprawdę nie musiałeś. – Działał mi na nerwy. Zeus podniósł stojący na podłokietniku kielich i pociągnął solidny łyk trunku. Hefajstos przetoczył psa na bok, powiódł zgrubiałą dłonią po jego żebrach, jakby chciał go podrapać po brzuchu, i przycisnął. Odskoczyła pokryta mięsem i sierścią klapka i bóg ognia wyjął z psiego korpusu przezroczysta torebkę z resztkami mięsa. Wyciągnął z niej oślizły, różowawy skrawek. – Dionizos – powiedział. – Mój syn – stwierdził Zeus. Roztarł skronie, jakby cała ta sytuacja go zmęczyła. – Czy mam zanieść ten szczątek do Uzdrowiciela i jego kadzi, synu Kronosa? – Nie. Każemy go zjeść komuś z naszego rodzaju, aby mój syn mógł się odrodzić zgodnie ze swoim życzeniem. Taka komunia jest bolesna dla nosiciela, ale może w ten sposób dam bogom i boginiom olimpijskim nauczkę. Powinni bardziej uważać i opiekować się moimi dziećmi. Zeus przeniósł wzrok na Herę, która podeszła bliżej i usiadła na drugim stopniu podwyższenia, na którym stał tron. Prawą rękę czułym gestem złożyła mu na udzie, palcami muskając kolano. – Nie, mój mężu – powiedziała półgłosem. – Proszę, nie. Zeus się uśmiechnął. – W takim razie ty wybierz. – Afrodyta – odparła bez wahania Hera. – Jest przyzwyczajona do brania do ust kawałków męskich ciał. – Nie. – Zeus pokręcił głową. – Od ostatniego pobytu w kadzi niczym mi się nie naraziła. Może porywcza Atena Pallas, która wywołała wojnę ze śmiertelnikami, mordując ukochanego przyjaciela Achillesa, Patroklosa, i synka Hektora. Hera cofnęła rękę. – Atena zaprzecza, jakoby się tego dopuściła, synu Kronosa. A śmiertelni twierdzą, że Afrodyta towarzyszyła Atenie, kiedy ta mordowała dziecko Hektora. – Mamy przecież nagranie z morderstwa Patroklosa, moja żono. Mam ci je jeszcze raz odtworzyć? W głosie Zeusa, który – nawet zniżony do szeptu – dudnił jak odległy grzmot, zabrzmiał cień narastającej złości. Miało się wrażenie, że do Dworu Bogów zbliża się burza. – Nie, mój panie. Ale przecież wiesz, co mówi Atena. Twierdzi, że to ten zaginiony scholiasta, Hockenberry, musiał przybrać jej postać i dokonać obu morderstw. Przysięga na miłość do ciebie, że... Zniecierpliwiony Zeus wstał z tronu i zszedł z podwyższenia. – Bransolety morfujące scholiastów zostały tak skonstruowane, że nie dają śmiertelnym boskich mocy, nawet na chwilę – warknął. – To wykluczone. Zabił ich jakiś bóg lub bogini z Olimpu. Albo Atena, albo ktoś z naszego rodu, kto przyjął jej postać. Wybierz, kto przyjmie ciało i krew mojego syna Dionizosa. – Demeter. Zeus podrapał się po krótkiej siwej brodzie. – Demeter... Moja siostra, matka ukochanej Persefony... Hera też wstała, cofnęła się i rozłożyła ręce. – A czy jest tu, na tej górze, jakieś bóstwo, które nie byłoby z tobą spokrewnione, mój mężu? Jestem nie tylko twoją żoną, ale i siostrą. A Demeter ma przynajmniej wprawę w wydawaniu na świat dziwnych rzeczy. Poza tym ostatnio i tak niewiele ma do roboty, bo śmiertelnicy nie sieją ani nie zbierają plonów. – Niech tak będzie. – Zeus odwrócił się do Hefajstosa. – Zanieś ciało mojego syna Demeter i powiedz, że z woli jej pana, Zeusa, ma je zjeść i ponownie dać życie Dionizosowi. Niech trzy z moich Furii mają na nią oko, dopóki nie urodzi. Bóg ognia wzruszył ramionami i schował krwawy ochłap w jednej ze swoich sakiewek. – Chcesz zobaczyć stos Parysa, mój panie? – zapytał. – Tak. Zeus zasiadł na tronie i zachęcająco poklepał stopień, na którym wcześniej siedziała Hera. Bogini posłusznie wróciła na swoje miejsce, ale już nie oparła się o jego udo. Pomrukując pod nosem, Hefajstos złapał psi łeb za uszy i podszedł z nim na skraj holotanku. Tam przykucnął, zdjął z pasa na piersi zakrzywione metalowe narzędzie i wyłupił psu lewe oko. Nie było krwi. Oko z łatwością oddzieliło się od czaszki, z której wnętrzem łączyły je czerwone, zielone i białe wstęgi nerwu wzrokowego. Hefajstos wyciągnął pół metra błyszczących lepko włókien i obciął je innym przyrządem. Zębami zdarł śluz i izolację, odsłaniając cienkie, złote druciki. Skręcił ich końcówki i podłączył je do małej metalowej kulki, wygrzebanej z kolejnego pojemnika przy pasie. Trzymając kulkę w ręce, wrzucił oko z ciągnącymi się za nim kolorowymi nerwami do zbiornika holograficznego. Holotank rozbłysnął trójwymiarowymi obrazami. Dźwięk popłynął z piezoelektrycznych mikrogłośników, rozlokowanych w ścianach i kolumnach sali. Obrazy z Ilionu były przedstawione z psiego punktu widzenia – od dołu, z licznymi nagimi kolanami i nagolennikami w kadrze. – Wolałam te stare kamery – mruknęła Hera. – Morawce wykrywają i zestrzeliwują wszystkie nasze sondy, nawet te zasrane owadzie oczy – odparł Hefajstos, przewijając w przód obrazy z pogrzebu. – I tak mamy szczęście, że... – Cisza – przerwał mu Zeus. Słowo zadudniło jak grzmot. – Zatrzymaj i puść od tego miejsca. Daj dźwięk. We troje prześledzili ostatnie minuty rytuału, zakończone śmiercią Dionizosa z ręki Hektora. Widzieli, jak syn Zeusa wzrokiem wyłowił z tłumu psa, mówiąc „Możesz mi obciągnąć”. – Wyłącz – powiedziała Hera, gdy Hektor zapalał stos. – Nie – zaprotestował Zeus. – Niech leci dalej. Chwilę później Gromowładny zerwał się z tronu i ze zmarszczonym czołem podszedł do holotanku. – Jak on śmie wzywać Boreasza i Zefira, aby pomogli mu rozniecić żar, w którym płoną szczątki, jądra i bebechy boga? Jak śmie?! Teleportował się. Rozległ się grzmot, gdy powietrze gwałtownie wypełniło pustą przestrzeń, którą jeszcze przed mikrosekundą zajmował olbrzymi bóg. Hera pokręciła głową. – Nie rusza go rytualny mord na jego synu, Dionizosie, ale dostaje szału, kiedy Hektor próbuje przywołać bogów wiatru. Nasz Ojciec traci zmysły, Hefajstosie. Jej syn chrząknął, wyciągnął gałkę oczną z holotanku i schował ją razem z kulką do sakiewki. Psi łeb schował do innego, większego worka. – Będę ci jeszcze dziś potrzebny, córko Kronosa? Hera skinieniem głowy wskazała psie truchło z otwartą klapką w brzuchu. – Zabierz to. Kiedy Hefajstos wreszcie wyszedł, dotknęła piersi i też teleportowała się z Dworu Bogów. Nikt nie mógł się tekować do sypialni Hery, nawet ona sama. Dawno temu – na ile mogła zaufać swojej nieśmiertelnej pamięci, zwłaszcza ostatnio, gdy wszystkie wspomnienia stały się podejrzane – kazała Hefajstosowi zabezpieczyć swoje apartamenty. W ścianach pulsowały pola siłowe, podobne do tych, którymi morawce osłoniły Troję i obóz achajski. Drzwi sypialni wykonano z nasyconego energią tytanu, dzięki czemu nawet rozzłoszczony Zeus by się przez nie nie przebił; Hefajstos wpasował je ściśle w futrynę, zawiesił na wzmocnionych techniką kwantową zawiasach i zabezpieczył telepatycznym hasłem, które Hera codziennie zmieniała. Myślą otworzyła zamek, weszła do środka i zamknęła za sobą gładką, połyskliwą zaporę z litego metalu. Przeszła do łazienki, zrzucając po drodze suknię i skąpą bieliznę. Wolooka Hera napełniła głęboką wannę. Woda pochodziła z najczystszych źródeł, z olimpijskiego lodu, topionego w piekielnych machinach Hefajstosa, ogrzewanych wulkanicznym ciepłem z głębi planety. Najpierw za pomocą ambrozji zmyła z połyskującej delikatnie skóry wszelkie plamy i ślady niedoskonałości. Potem białoręka Hera natarła swoje zachwycające i zawsze ponętne ciało oliwką i wonnym olejkiem. Na Olimpie powiadano, że zapach tego olejku, używanego wyłącznie przez Herę, podniecał nie tylko wszystkich bogów płci męskiej w ich marmurowych siedzibach, ale czasem w postaci aromatycznej chmury spływał aż na ziemię, budząc w nieświadomych jego istnienia śmiertelnikach niewytłumaczalną tęsknotę. Następnie córa potężnego Kronosa ułożyła swoje lśniące, boskie loki wokół twarzy o wyrazistych rysach i włożyła przecudnej urody szatę, którą Atena utkała i uszyła specjalnie dla niej dawno, dawno temu, kiedy jeszcze się przyjaźniły. Suknia była niewiarygodnie delikatna, ozdobiona urozmaiconym deseniem z różowego brokatu wplecionego w tkaninę dzięki zwinnym palcom Ateny i magicznym krosnom. Na piersi spięła suknię złotą broszą, a tuż pod piersiami przewiązała się szarfą z tysiącem frędzli. W starannie przekłute płatki uszu – ledwie widoczne wśród skręconych, ciemnych loków, podobne do jakichś nieśmiałych morskich stworzonek – wpięła Hera kolczyki w kształcie potrójnych owoców morwy, których srebrzysty połysk gwarantował, że niczym haczyki na ryby utkwią głęboko w męskich sercach. Przewiązała czoło słodkim, świeżo pachnącym welonem ze złocistej materii, która zabłysła jak światło słońca na jej ostrych kościach jarzmowych. Na koniec na delikatne, jasnoskóre stopy włożyła miękkie sandały i zapięła złote sprzączki na gładkich łydkach. Olśniewająca Hera stanęła przed lustrzaną ścianą przy drzwiach łazienki, obrzuciła swoje odbicie krytycznym spojrzeniem i stwierdziła z aprobatą: – Nie starzejesz się. Wyszła ze swoich apartamentów i znalazłszy się w dźwięczącym echem jej kroków marmurowym korytarzu, musnęła swoją lewą pierś i teleportowała się. Kiedy znalazła Afrodytę, bogini miłości przechadzała się samotnie po łąkach na południowych stokach Olimpu. Zbliżał się zachód słońca. Świątynie i domy bogów na wschodnim skraju kaldery tonęły w jego promieniach, Afrodyta zaś podziwiała złocisty połysk marsjańskiego oceanu na północy i pałające blaskiem lodowe czapy trzech wulkanów, widocznych daleko na wschodzie. Cień Olimpu wybiegał ku nim na odległość ponad dwustu kilometrów. Panorama była lekko zamglona – a to z powodu pola siłowego, które jak zawsze otulało wierzchołek góry. Dzięki niemu bogowie mogli swobodnie żyć i oddychać mimo sąsiedztwa próżni nad terraformowanym Marsem, a także cieszyć się bliską ziemskiej grawitacją. Obraz drżał delikatnie także z powodu lśniącej egidy, którą Zeus okrył cały Olimp, gdy tylko wybuchła wojna. Widoczna w dole Dziura – krąg wycięty z rzucanego przez Olimp cienia, rozświetlony od wewnątrz światłem słońca zachodzącego nad innym światem i wypełniony miriadami światełek ludzkich ognisk i morawieckich pojazdów – dobitnie o tej wojnie przypominała. – Dziecko drogie – zawołała Hera na widok Afrodyty. – Czy gdy bym cię o coś poprosiła, spełniłabyś moją prośbę, czy raczej mi odmówiła? Czy wciąż jesteś na mnie zła za to, że pomagałam Argiwom przez te dziesięć lat w rachubie śmiertelników, podczas gdy ty broniłaś swoich ukochanych Trojan? – Królowo Nieba – odparła Afrodyta. – Ulubienico Zeusa, proś, o co chcesz. Chętnie spełnię twe prośby. Zrobię, co w mojej mocy dla ciebie, o potężna. Słońce już prawie zaszło i boginie znalazły się w cieniu, ale uwagi Hery nie uszło to, że skóra Afrodyty i jej nigdy nieblednący uśmiech zdają się pałać wewnętrznym blaskiem. Nawet u niej, kobiety, wywoływał on reakcję zmysłów – nie potrafiła sobie wyobrazić, jak czuli się w obecności Afrodyty bogowie, a co dopiero znacznie od nich słabsi śmiertelnicy. Wzięła głęboki wdech. Świadoma tego, że słowa, które za chwilę wypowie, uruchomią najbardziej podstępny z jej planów, powiedziała: – Użycz mi swojej mocy budzenia miłości i tęsknoty, mocy, która pozwala ci zawładnąć bogami i śmiertelnikami. Afrodyta nie przestała się uśmiechać, ale leciutko zmrużyła śliczne oczy. – Zrobię to, naturalnie, jeśli tego właśnie sobie życzysz, córo Kronosa. Po co jednak komuś, kto już spoczywa w mocarnych ramionach Zeusa, moje nieliczne i błahe podstępy? Herze nie zadrżał głos, kiedy kłamała, ale – co się często kłamcom zdarza – jej łgarstwo było nazbyt szczegółowe: – Męczy mnie ta wojna, bogini miłości. Knucie i spiski wśród bogów, Achajów i Trojan ranią me serce. Udaję się na krańce drugiej ziemi, na spotkanie z Okeanosem, źródłem, z którego wzięli początek bogowie, i z matką Tetydą. Wychowali mnie z miłością w swoim domu i zabrali od Rei, gdy gromowładny, szerokoczoły Zeus strącił Kronosa głęboko pod ziemię, pod jałowe, słone morza, a potem zbudował dla nas nowy dom na tym zimnym, czerwonym świecie. – Ale do czego, Hero, chcesz użyć mojego uroku, stanąwszy przed Okeanosem i Tetydą? Zdradziecka Hera uśmiechnęła się przebiegle. – Oddalili się od siebie. Żar miłości w ich małżeństwie przygasł. Chcę załagodzić ich wiekowy spór, doprowadzić do tego, żeby się pogodzili. Nazbyt długo żyją z dala od siebie nawzajem i od swojego małżeńskiego łoża. Zwabię ich do niego ponownie. Chcę, by znów spoczęli w swych objęciach, a do tego żadne moje słowa nie wystarczą. Dlatego proszę cię, Afrodyto, jako wierna przyjaciółka, która chce pojednania między starymi przyjaciółmi, użycz mi swojego uroku, abym mogła w sekrecie pomóc Tetydzie rozniecić żądze Okeanosa. Cudowny uśmiech Afrodyty stał się jeszcze bardziej promienny. Słońce skryło się już za marsjańskim widnokręgiem, szczyt Olimpu pogrążył się w cieniu, ale uśmiech bogini miłości wystarczył, aby ogrzać i ją samą, i Herę. – Źle bym uczyniła, odmawiając twej płynącej z dobroci serca prośbie, małżonko Zeusa, ponieważ twój mąż, nasz pan, rządzi nami wszystkimi. Afrodyta zdjęła przepaskę, którą przewiązała się pod piersiami, i wyciągnęła do Hery rękę z kawałkiem delikatnej jak pajęczyna materii z wplecionymi mikroobwodami. Herze zaparło dech w piersi. Czy się odważę? Jeżeli Atena przejrzy moje zamiary, zaatakuje mnie bez wahania. Ona sama albo któryś z jej boskich sprzymierzeńców. A jeśli Zeus dowie się o mojej zdradzie? Unicestwi mnie w taki sposób, że żadne kadzie regeneracyjne ani wiedza obcych uzdrowicieli nie przywróci mi nawet namiastki olimpijskiego życia. – Wyjaśnij mi, jak to działa – poprosiła szeptem. – Ta przepaska jest nośnikiem wszystkich aspektów uwodzicielskiego uroku: miłosnego żaru, pulsującej we krwi tęsknoty, szeptów i jęków namiętnej kochanki, wypowiadanych półgłosem czułości. – Wszystko tu jest? W takim maleństwie? Jak to działa? – Magia przepaski sprawia, że każdy mężczyzna szaleje z żądzy. – Rozumiem, ale jak ona działa? Sama Hera usłyszała w swoich słowach zniecierpliwienie. – Skąd miałabym wiedzieć? – Bogini miłości parsknęła śmiechem. – To część mojej natury, którą uzyskałam, kiedy... on... zrobił z nas bogów. Szerokie spektrum feromonów? Nanoaktywatory enzymów? Mikrofale wymierzone wprost w rządzące rozkoszą ośrodki w mózgu? To nie jest ważne. To tylko jeden z moich rekwizytów, ale bardzo skuteczny. Przymierz go, małżonko Zeusa. Hera zmusiła się do uśmiechu i przewiązała się przepaską tuż poniżej wysoko osadzonych piersi. Suknia ledwie ją skrywała. – Jak się ją włącza? – Chyba chciałaś zapytać, jak matka Tetyda ma ją włączyć? – spytała z uśmiechem Afrodyta. – Tak, naturalnie. – W odpowiednim momencie podnieś rękę do piersi, tak jakbyś chciała uruchomić nanoprzekaźnik teleportacji. Muśnij palcem mikroobwody w przepasce i obudź w sobie pożądliwe myśli. – I tyle „To wszystko”? – To wszystko. I to wystarczy. Sploty tej materii kryją cały nowy, nieznany świat. – Dziękuję ci, bogini miłości odparła oficjalnym tonem Hera. Promienie obronnych laserów przebiły pole siłowe nad Olimpem Morawiecki szerszeń albo statek kosmiczny musiał wynurzyć się z Dziury i teraz kierował się na orbitę. – Wierzę, że wypełnisz swoją misję – powiedziała Afrodyta Czegokolwiek pragnie twoje żarliwe serce, z pewnością to osiągniesz. Tym razem to Hera się uśmiechnęła. Potem sięgnęła do piersi, starając się nie dotknąć biegnącej tuż poniżej sutków przepaski, i zniknęła, teleportując się w ślad za Zeusem przez zwiniętą czasoprzestrzeń 7 O świcie Hektor kazał zalać pogorzelisko winem, po czym wraz z najbardziej zaufanym towarzyszami broni Parysa zaczął rozgrzebywać zgliszcza, z najwyższą starannością wyszukując w nich kości brata, które oddzielał od zwęglonych resztek psów, koni i małego boga. Te niegodne szczątki rozsypały się w kręgu wokół stosu, a kości zmarłego pozostały bliżej jego środka Płaczący żołnierze zebrali to, co zostało z Parysa, do złotej urny i zapieczętowali ją podwójną warstwą łoju, tak jak zawsze to czynili z prochami szczególnie odważnych i szlachetnych mężów. W uroczystej procesji przenieśli urnę ulicami miasta – wieśniacy i wojownicy w milczeniu zgodnie rozstępowali się przed nimi – na oczyszczony z gruzu plac, na którym dawniej znajdowało się południowe skrzydło pałacu Priama, zanim osiem miesięcy temu spadły na nie pierwsze olimpijskie bomby. Na środku zrytego kraterami placu wznosił się tymczasowy grobowiec, zbudowany z rozproszonych po eksplozji kamiennych bloków Znajdowały się już w nim nieliczne znalezione szczątki Hekuby, żony Priama, królowej Troi, matki Hektora i Parysa Hektor okrył urnę z prochami brata płócienną zasłoną i osobiście wniósł ją do grobowca. – Na razie tutaj, mój bracie, składam twoje kości – powiedział Hektor, stanąwszy przed ludźmi, którzy za nim przyszli na plac – Niech Hades przytuli cię do czasu, gdy ja sam zstąpię w mroki jego domeny. Kiedy wojna się skończy, zbudujemy tobie, twojej matce i wszystkim poległym, w tym pewnie także mnie, wielki grobowiec na wzór samego Domu Umarłych. A tymczasem żegnaj, mój bracie. Hektor i żołnierze wyszli, a setka oczekujących na zewnątrz trojańskich bohaterów przysypała grób ziemią i usypała na nim kurhan z gruzu i kamieni. Dopiero wtedy Hektor, który nie spał już od dwóch dni, udał się na poszukiwanie Achillesa, gotowy znów ruszyć do walki z bogami i żądny – jak nigdy wcześniej – ich złotej krwi. Kasandra obudziła się o świcie prawie naga suknię miała podartą, a nadgarstki i kostki przywiązane jedwabnym sznurem do kolumienek dziwnego łoza. Co to za żarty? – zdziwiła się Nie przypominała sobie, żeby znów się spiła i poszła z jakimś szurniętym żołnierzem. Przypomniała sobie za to stos pogrzebowy Parysa i moment, w którym omdlała osunęła się w ramiona Andromachy i Heleny. Szlag by to trafił. Mój niewyparzony ozór znów wpakował mnie w kłopoty. Rozejrzała się po komnacie Ani jednego okna, ściany z ogromnych kamiennych bloków, wilgoć jak w lochach Kto wie, czy nie trafiła do czyjejś prywatnej sali tortur? Szarpnęła się w jedwabnych więzach, te jednak, choć miękkie, były solidnie zawiązane Psiakrew! Andromacha weszła do pokoju i spojrzała na nią z góry Miała puste ręce, ale Kasandra oczyma wyobraźni już widziała, jak wyciąga sztylet z rękawa szaty. Milczenie się przedłużało, aż w końcu Kasandra postanowiła je przerwać. – Uwolnij mnie, przyjaciółko. Proszę. – Powinnam poderżnąć ci gardło, przyjaciółko. – No to zrób to, suko. Nie gadaj, tylko zrób Kasandra nie czuła strachu Przez ostatnie osiem miesięcy, odkąd stara przeszłość umarła, w kalejdoskopie wiecznie zmiennych proroczych wizji nie widziała takiej, w której zginęłaby z ręki Andromachy. – Dlaczego powiedziałaś to, co powiedziałaś o śmierci mojego dziecka? – zapytała Andromacha. – Dobrze wiesz, że przed ośmioma miesiącami Atena Pallas z Afrodytą zjawiły się w pokoju mojego synka i zamordowały jego i mamkę. Twierdziły przy tym, że to ostrzeżenie. Bogowie chcieli wyrazić swoje niezadowolenie z faktu, że mój mąż nie spalił argiwskich okrętów. Mały Astyanaks, którego z Hektorem nazywaliśmy Skamandriosem, miał pełnić rolę ofiarnej jedno rocznej jałówki. – Gówno prawda – odparła Kasandra. Głowa pękała jej z bólu. Im bardziej realistyczne miała wizje, tym większy dręczył ją potem kac. – Rozwiąż mnie. – Najpierw wyjaśnisz mi, dlaczego powiedziałaś, że podmieniłam dzieci i w pokoju dziecinnym zginął synek jakiejś niewolnicy. – Andromacha miała już sztylet w ręce. Spokojnie patrzyła Kasandrze w oczy. – Jak miałabym tego dokonać? Skąd mogłam wiedzieć, że boginie się tam pojawią? I po co to wszystko? Kasandra z westchnieniem przymknęła oczy. – Nie było żadnych bogiń – odparła ze znużeniem i pogardą. Otworzyła oczy. – Kiedy dowiedziałaś się, że Atena Pallas zamordowała Patroklosa, przyjaciela Achillesa, co zresztą też może jeszcze okazać się kłamstwem, postanowiłaś, sama albo w porozumieniu z Hekubą i Heleną, że zabijecie synka mamki, rówieśnika Astyanaksa, a potem zabijecie także ją samą. Hektorowi, Achillesowi i innym, którzy przybiegli, słysząc twoje krzyki, powiedziałaś, że boginie zabiły ci dziecko. Migdałowe oczy Andromachy były błękitne, zimne i twarde jak lód ścinający na wiosnę górskie strumienie. – Po co niby to zrobiłam? – Dostrzegłaś szansę realizacji planu kobiet trojańskich. Naszego planu, który hołubiłyśmy przez całe lata. Chciałaś odwrócić uwagę Trojan od wojny z Achajami, wojny, która według moich przepowiedni miała nam wszystkim przynieść śmierć lub niewolę, a miastu zagładę. To było genialne przedstawienie, Andromacho. I znakomicie zagrane. – Tyle tylko, że – jeśli masz rację – wpakowałam nas w nową, jeszcze bardziej beznadziejną wojnę. Z bogami. Przynajmniej w twoich wcześniejszych wizjach niektóre z nas uchodziły z wojny z życiem. Trafiały do niewoli, ale żyły dalej. Kasandra wzruszyła ramionami. Gest ten wyszedł jej dość niezgrabnie, ponieważ ręce miała wyciągnięte i przywiązane do kolumienek łóżka. – Myślałaś tylko o ocaleniu syna – wyjaśniła Kasandra. – Gdyby dawna przeszłość stała się teraźniejszością, Astyanaks zginąłby okrutną śmiercią. Rozumiem cię, Andromacho. Andromacha wyciągnęła nóż w jej stronę. – Gdybym dała ci znów wieszczyć i gdyby ta trojańsko-achajska tłuszcza ci uwierzyła, moja rodzina byłaby zgubiona. Hektor też. Tylko zabijając cię, zapewnię im bezpieczeństwo. Kasandra spojrzała jej w oczy. – Mój wieszczy dar może ci się jeszcze przydać, przyjaciółko. Może cię nawet ocalić, a wraz z tobą Hektora i ukrytego przed ludźmi Astyanaksa. Wiesz, że kiedy wpadnę w proroczy trans, nie kontroluję się i nie wiem, co mówię. Ty, Helena i reszta konspiratorek mogłybyście albo zawsze mieć na mnie baczenie, albo oddać mnie pod straż niewolnic, którym ręka nie zadrży. Gdybym znów zaczęła bełkotać nie wygodne słowa prawdy, albo zabiłybyście mnie same, albo one by to zrobiły. Andromacha się zawahała. Przygryzła wargę i rozcięła więzy krępujące prawy nadgarstek Kasandry. Pochyliwszy się nad łóżkiem, mocując się z następnym węzłem, wycedziła: – Przyjechały Amazonki. Menelaos najpierw długo słuchał, co brat ma do powiedzenia, a potem z nim dyskutował. Kiedy Jutrzenka rozprostowała swoje różane palce, był gotowy do działania. Przez całą noc krążył między achajskimi obozami na plaży, słuchając przerażającej opowieści Agamemnona o opustoszałych miastach, gospodarstwach, polach i portach, o pozbawionych załóg greckich statkach zacumowanych w Maratonie, Eretrii, Chalkis, Aulidzie, Hermionie, Tirynsie, Helos i dziesiątkach innych nadmorskich miast. Słuchał, jak Agamemnon opowiada Achajom, Argiwom, Kreteńczykom, Spartanom, Kalidończykom, Buprasyjczykom, Dulichończykom, Farysyjczykom, Spartanom, Meseńczykom, Trakom, mieszkańcom Pylos i Itaki, członkom setek sprzymierzonych Greków z głębi kontynentu, ze skalistych wysp i z samego Peloponezu, że ich rodzinne miasta i domy świecą pustkami, jakby opróżniono je z woli bogów. Mówił o jedzeniu gnijącym na stołach, o ubraniach porzuconych na sofach, o letniej i pokrytej rzęsą wodzie w basenach i łaźniach, o wyjętej z pochew broni. Na Morzu Egejskim – ciągnął dobitnym, grzmiącym głosem Agamemnon – puste okręty same zmagały się z falami, z żaglami wydętymi wiatrem, ale postrzępionymi od jego podmuchów. Niebo było błękitne i bezchmurne, a morze spokojne przez cały trwający miesiąc rejs, tłumaczył Agamemnon, ale załogi przepadły bez śladu. Statki płynęły dalej same: pękate ateńskie diery, wyładowane towarami, z rzędami wioseł, którymi nie miał kto poruszyć; olbrzymie perskie okręty pozbawione niezdarnych załóg i bezradnych włóczników; wdzięczne jednostki egipskie, wracające do domu z ładunkiem ziarna. – Ze świata zniknęli wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci! – krzyczał Agamemnon w każdym achajskim obozowisku. – Zostaliśmy tylko my i chytrzy Trojanie. Kiedy odwróciliśmy się plecami do bogów, ba, zwróciliśmy przeciw nim nasze serca i dłonie, oni ode brali nam nadzieję, zabrali nasze żony, rodziny, ojców i niewolników. – Czy oni nie żyją? – pytano go, a okrzyki przechodziły w jęki bólu. Lament niósł się wzdłuż linii argiwskich ognisk, Agamemnon zaś odpowiadał zawsze uniesieniem rąk i okrutną minutą ciszy. – Nie było śladów walki – mówił wreszcie. – Nie widzieliśmy krwi ani gnijących ciał, które padłyby łupem psów i sępów. W każdym obozie dzielni argiwscy żeglarze, strażnicy, żołnierze i kapitanowie, którzy towarzyszyli Agamemnonowi w rejsie do ojczyzny, rozmawiali ze swoimi towarzyszami. Przed świtem straszna wieść dotarła do wszystkich i paraliżujący żal zaczął zamieniać się w gniew. Menelaos zdawał sobie sprawę, że to doskonale posłuży ich celom. Atrydzi, Agamemnon i Menelaos, chcieli nie tylko skłócić Achajów z Trojanami i wreszcie zakończyć wojnę, ale też pozbawić władzy szybkonogiego Achillesa. Wyglądało na to, że za kilka dni – albo nawet za kilka godzin – Agamemnon znów będzie wodzem Greków. O świcie Agamemnon skończył składanie raportów i jego dowódcy wrócili do swoich obozów: Diomedes, który po prostu wrócił do namiotu, wielki Ajaks Telamoński, który popłakał się jak dziecko na wieść o tym, że w Salaminie nikt nie ocalał, Odyseusz, Idomeneus, Ajaks Mały, który zapłakał razem ze swoimi podwładnymi z Lokrydy, nawet stary gaduła Nestor – wszyscy rozeszli się o świcie, żeby choć na kilka godzin zapaść w niespokojny sen. – Opowiedz mi o wojnie z bogami – poprosił Agamemnon, kiedy stanęli z Menelaosem na środku lakońskiego obozowiska, w otoczeniu wiernych kapitanów, gwardzistów i włóczników, którzy jednak zachowywali pełen szacunku dystans, aby bracia mogli swobodnie rozmawiać. Rudowłosy Menelaos przekazał bratu wojenne nowiny, opowiedział o będących na porządku dziennym haniebnych zmaganiach morawieckiej magii z boską bronią, o nielicznych pojedynkach, o śmierci Parysa i setek mniej znanych bohaterów po obu stronach, o niedawnym pogrzebie. Zaledwie przed godziną płomienie przestały tańczyć na murach Troi, a słup dymu wznoszący się nad stosem rozwiał się w powietrzu. – Dobrze mu tak – stwierdził król Agamemnon. Białymi zębami oderwał kęs mięsa prosięcia, które podano mu na śniadanie. – Trochę tylko żałuję, że to Apollo go zabił. Sam miałem ochotę to zrobić. Menelaos prychnął, zjadł kawałek mięsa, popił winem i opowiedział bratu, jak Ojnone, pierwsza żona Parysa, pojawiła się znikąd obok stosu i dokonała samospalenia. Agamemnon się roześmiał. – Szkoda, że twoja kurewska małżonka, bracie, nie była dość wzruszona, żeby rzucić się w płomienie. Menelaos skinął głową, ale serce zabiło mu żywiej na wzmiankę o Helenie. Opowiedział Agamemnonowi o tym, jak Ojnone uparła się, że to Filoktet, a nie Apollo przyczynił się do śmierci Parysa, i o gniewie wzburzonych Trojan, który kazał nielicznym Achajom w pośpiechu opuścić miasto. Agamemnon z uciechy klasnął się po udzie. – Coś pięknego! Przedostatni element układanki trafił na swoje miejsce. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin złość Achajów zamienię w czyn, a zanim tydzień się skończy, bracie, znów będziemy bić Trojan. Przysięgam na kurhan naszego ojca. – Ale bogowie... – Bogowie są, jacy są – odparł z niezachwianą pewnością siebie Agamemnon. – Nic się nie zmieni. Zeus jest neutralny. Niektórzy pomagają płaczliwym jak baby Trojanom, ale większość stoi po naszej stronie. Tym razem zakończymy sprawę. Nie miną dwa tygodnie, a z Ilionu zostanie kupa popiołów. Tak jak z Parysa. Menelaos pokiwał głową. Wiedział, że powinien zapytać, jak brat wyobraża sobie odnowienie przymierza z bogami i obalenie niezwyciężonego Achillesa, ale miał ważniejszą sprawę do omówienia. Niecierpiącą zwłoki. – Widziałem Helenę – powiedział, zająknąwszy się przy imieniu żony. – Zabrakło mi paru sekund, żeby ją zabić. Agamemnon otarł tłuszcz z ust i brody, napił się wina ze srebrnego kielicha i uniósł pytająco brew, dając w ten sposób znać, że słucha. Menelaos opowiedział mu o swojej determinacji, o niepowtarzalnej szansie dotarcia do Heleny – i o tym, jak pojawienie się Ojnone, rzucającej oskarżenia pod adresem Filokteta, pokrzyżowało mu plany. – Mieliśmy szczęście, że wyszliśmy z miasta żywi – dodał. Agamemnon zmrużył oczy i spojrzał w stronę odległych murów Troi. Zawyła morawiecka syrena, pociski śmignęły pod niebo, ku jakiemuś niewidocznemu z tej odległości olimpijskiemu celowi. Wzmocnione pole siłowe nad głównym obozem achajskim zabuczało głośniej. – Powinieneś ją zabić jeszcze dziś – stwierdził starszy i mądrzejszy brat Menelaosa. – Teraz. Zaraz. – Teraz? – Menelaos oblizał wargi, które, choć pokryte świńskim tłuszczem, były suche jak wiór. – Teraz – powtórzył były i przyszły dowódca greckiej armii, która przybyła złupić Troję. – Za dzień czy dwa podział między naszymi ludźmi i tymi trojańskimi psami stanie się tak wyraźny, że śmierdzące tchórze zamkną tę swoją pierdoloną Bramę Skajską na cztery spusty. Menelaos też odwrócił się ku miastu, którego mury w blasku wschodzącego zimowego słońca miały różowy kolor. Nie wiedział, co powinien zrobić. – Samego mnie nie wpuszczą... – Przebierz się – przerwał mu Agamemnon. Napił się wina i beknął. – Spróbuj myśleć jak Odyseusz... jak jakiś przebiegły skunks. Menelaos, na swój sposób dumny nie mniej od brata i innych achajskich bohaterów, nie był pewien, czy to komplement. – Jak mam się przebrać? Agamemnon gestem wskazał swój królewski namiot z czerwonego jedwabiu, który od paru godzin znów stał na plaży. – Mam tam lwią skórę i hełm z szablami dzika, które Diomedes miał na sobie, kiedy rok temu próbowali z Odyseuszem wykraść z Troi palladiom. Hełm pozwoli ci ukryć rude włosy, a szable zasłonią brodę. Piękną achajską zbroję okryjesz skórą lwa. Śnięci strażnicy przy bramie wezmą cię za jednego ze swoich barbarzyńskich sojuszników i nie będą o nic wypytywać. Ale pospiesz się; musisz zdążyć przed zmianą warty. I przed tym, jak bramy Troi zatrzasną się przed nami aż do końca jej istnienia. Menelaos zastanawiał się zaledwie parę sekund, zanim wstał, zacisnął dłoń na barku brata i poszedł do namiotu po przebranie i dodatkową broń. 8 Phobos przypominał olbrzymią, żłobkowaną i przykurzoną oliwkę z wianuszkiem świateł wokół wklęsłego końca. Mahnmut wyjaśnił Hockenberry’emy, że wgłębienie to w rzeczywistości gigantyczny krater nazwany Stickney, a światła to baza morawców. Podróż na orbitę dostarczyła Hockenberry’emu sporych emocji. Napatrzył się na morawieckie szerszenie i wiedział, że nie mają żadnych okien ani iluminatorów, spodziewał się więc, że będą lecieć w ciemno, ewentualnie obserwując niebo na jakichś monitorach. Ale nie docenił technologii, jaką dysponowały morawce z pasa asteroid – bo, jak twierdził Mahnmut, wszystkie szerszenie były dziełem skałowców. Spodziewał się również leżanek antyprzeciążeniowych albo foteli rodem z dwudziestowiecznych promów kosmicznych, z mnóstwem pasków i sprzączek. Nie było żadnych foteli. Żadnych widocznych sprzętów. Niewidzialne pole siłowe otuliło Hockenberry’ego i małego morawca, przez co wyglądali, jakby po prostu siedzieli w powietrzu. Ze wszystkich stron otoczyły ich wyświetlane przez trójwymiarowy projektor obrazy. Nie dość więc, że siedzieli na niewidzialnych fotelach, to jeszcze fotele te były zawieszone nad trzema kilometrami pustki, gdy szerszeń przemknął przez Dziurę i zaczął nabierać wysokości na południe od Olympus Mons. Hockenberry wrzasnął. – Czy ta projekcja ci przeszkadza? – zapytał Mahnmut. Hockenberry ponownie wrzasnął. Morawiec dotknął holograficznych przycisków, które pojawiły się przy nim jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i obraz pod nimi skurczył się i spłaszczył, upodabniając się do wtopionego w podłogę dużego ekranu telewizyjnego. Dookoła nadal roztaczała się panorama otulonego polem siłowym wierzchołka wulkanu; strzelające z niego promienie laserów albo innej broni energetycznej rozpływały się na polu siłowym szerszenia, nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Błękitne marsjańskie niebo zaróżowiło się, a potem poczerniało, gdy szerszeń wzniósł się ponad atmosferę i obrócił się wokół osi. Olbrzymia tarcza planety zdawała się okręcać przed ich oczami, aż wypełniła całe wirtualne okna. – Tak lepiej – wystękał Hockenberry, młócąc bezradnie rękami w poszukiwaniu jakiegoś punktu oparcia. Podtrzymujące go pole siłowe nie stawiało oporu, ale też nie zamierzało go puścić. – Chryste Panie... Stateczek zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i odpalił silniki. W polu widzenia, niemal dokładnie nad ich głowami, pojawił się Phobos. Tym razem ciszy nie zmącił nawet najlżejszy szept. – Przepraszam – odezwał się po chwili Mahnmut. – Powinienem był cię uprzedzić. W oknie rufowym widzisz Phobosa. To mniejszy z dwóch marsjańskich księżyców, ma niecałe trzynaście kilometrów średnicy... Chociaż trudno mówić o średnicy, ponieważ, jak widzisz, nie jest bynajmniej okrągły. – Przypomina ziemniak, którym bawił się kot – wydusił z siebie Hockenberry. Phobos zbliżał się bardzo, ale to bardzo szybko. – Albo gigantyczną oliwkę. – Oliwkę, rzeczywiście. To przez ten krater na koniuszku. To Kra ter Stickney, nazwany tak na cześć żony Asapha Halla, Angeline Stickney Hall. – Kim był... Asaph... Hall? – wykrztusił Hockenberry. – Jakimś... astronautą? Kosmonautą? Nareszcie znalazł coś, czego mógł się złapać – Mahnmuta. Morawcowi chyba nie przeszkadzało, że człowiek kurczowo zaciska palce na jego plastikowo-metałowych ramionach. Okno rufowe błysnęło płomieniami, gdy włączyły się na chwilę niesłyszalne silniki. Hockenberry z najwyższym trudem powstrzymywał się od szczękania zębami. – Asaph Hall był astronomem Amerykańskiego Obserwatorium Marynarki Wojennej w Waszyngtonie – odparł Mahnmut swoim tradycyjnym, niezobowiązującym tonem. Szerszeń znów przekoziołkował. I znów się obrócił. Phobos i Krater Stickney najpierw przeniosły się na drugą stronę kabiny, a potem wróciły na swoje miejsce. Hockenberry był praktycznie pewien, że szerszeń zaraz się rozbije, a on najdalej za minutę będzie trupem. Próbował sobie przypomnieć pacierz z dzieciństwa, ale kończyło się na „Aniele Boży, stróżu mój...” Żeby cholera wzięła dorosłego agnostyka intelektualistę, którym się stał! Może być, pomyślał. – W 1877 Hall odkrył księżyce Marsa – ciągnął tymczasem Mahnmut. – Nic mi nie wiadomo o tym, jak jego żona zareagowała na nazwanie olbrzymiego krateru jej nazwiskiem. Panieńskim, naturalnie. Hockenberry nagle zrozumiał, dlaczego koziołkują i zaraz się roztrzaskają. Nikt nie pilotował tego przeklętego statku! Byli w szerszeniu sami, a jedyne stery, jakie widział – prawdziwe czy wirtualne – to te, którymi Mahnmut regulował wielkość hologramów! Miał ochotę wytknąć to przeoczenie małemu morawcowi, ale ponieważ Krater Stickney wypełniał już całkowicie dziobowe okna i zbliżał się z taką szybkością, że i tak nie mieli szans wyhamować, dał sobie spokój. – To dziwny księżyc – mówił dalej Mahnmut. – Właściwie nie jest to prawdziwy księżyc, tylko przechwycony przez Marsa satelita. Tak jak i Deimos, rzecz jasna. Bardzo się różnią. Phobos okrąża planetę w odległości zaledwie sześciu tysięcy kilometrów od powierzchni, prawie muskając atmosferę i jeżeli nic się w tej sprawie nie zrobi, za mniej więcej siedemdziesiąt trzy miliony lat spadnie. – Skoro mowa o spadaniu... – wtrącił Hockenberry. W tym samym momencie szerszeń zatrzymał się, powoli opadł w głąb tonącego w powodzi świateł krateru i wylądował przy skomplikowanej konstrukcji, złożonej z kratownic, dźwigów, błyszczących żółtych baniek, niebieskich kopuł i zielonych iglic, wśród których w próżni przemieszczały się pojazdy i setki zapracowanych morawców. Samo lądowanie było tak delikatne, że Hockenberry ledwie poczuł wstrząs, przeniesiony przez metalową podłogę i pole siłowe. – Nie majak w domu – stwierdził Mahnmut. – Właściwie to nie do końca mój dom, ale... Uważaj, nie uderz się w głowę przy wysiadaniu. Drzwi są dosyć niskie. Zanim Hockenberry zdążył coś powiedzieć – albo chociaż wrzasnąć po raz trzeci – drzwi otworzyły się i wypadły na zewnątrz, a w ślad za nimi zostało wyssane całe powietrze z kabiny. W poprzednim życiu robił karierę jako doktor i wykładowca filologii klasycznej i nauki ścisłe nie były jego mocną stroną, ale w swoim czasie naoglądał się dość filmów science fiction, żeby wyobrazić sobie skutki gwałtownej dekompresji: oczy rozszerzające się do rozmiaru grejpfrutów, pękające bębenki uszne, krew tryskająca z uszu, wrząca pod skórą i rozdzierająca ciało, kiedy nie napotykała przeszkody w postaci ciśnienia atmosferycznego. Nic podobnego się nie wydarzyło. Mahnmut wyszedł na trap i tam się zatrzymał. – Nie wysiadasz? – zapytał. Jego głos nabrał lekko metalicznego brzmienia. – Czemu jeszcze żyję? – zdziwił się Hockenberry. Czuł się tak, jakby nagle ktoś owinął go niewidzialną folią bąbelkową. – Twój fotel cię chroni. – Mój fotel?! – Scholiasta spojrzał po sobie, ale dostrzegł tylko ledwie widoczne drżenie powietrza. – Czy to znaczy, że muszę tu siedzieć do końca życia? – Nie. – Mahnmut był chyba nieco rozbawiony. – Chodź. Pole siło we będzie się przemieszczać razem z tobą. W tej chwili i tak już ogrzewa cię, chłodzi, działa jak skafander ciśnieniowy i odzyskuje tlen z wydychanego przez ciebie powietrza, dzięki czemu starczy ci go na jakieś pół godziny. – Ale przecież ten... fotel... to część statku – stwierdził Hockenberry i ostrożnie wstał. Zwoje niewidzialnej folii wyprostowały się razem z nim. – Jak mam z nim wysiąść? – Widzisz, to raczej szerszeń jest częścią fotela niż odwrotnie. Poważnie. Chodź, tylko ostrożnie. Kiedy zejdziesz na powierzchnię, pole siłowe trochę cię do niej przyciśnie, ale ciążenie na Phobosie jest tak znikome, że gdybyś się porządnie wybił, mógłbyś osiągnąć prędkość ucieczki. A wtedy żegnaj, Phobosie. Hockenberry zatrzymał się na pierwszym stopniu trapu i kurczowo złapał się framugi drzwi. – No chodź. Nie pozwolimy ci odlecieć, ani ja, ani fotel. Zejdźmy z lądowiska. Inne morawce też chcą z tobą porozmawiać. Zostawiwszy Hockenberry’ego z Asteague/Che i innymi integratorami z Konsorcjum Pięciu Księżyców, Mahnmut opuścił hermetyczną kopułę i wybrał się na spacer po Kraterze Stickney. Widoki był niesamowite. Oś obrotu Phobosa była stale wycelowana w Marsa, a morawieccy inżynierowie tak obrócili małego satelitę, żeby Czerwona Planeta zawsze znajdowała się nad Kraterem Stickney, wypełniając niemal całe niebo widziane z jego dna i ograniczone z boków ścianami. Jeden obrót wokół osi zajmował Phobosowi siedem godzin, dokładnie tyle samo, ile jedno okrążenie Marsa. Zawieszona w górze olbrzymia czerwona tarcza, upstrzona błękitnymi oceanami i białymi czapami lodowymi wulkanów, obracała się powoli. Znalazł swojego przyjaciela Orphu kilkaset metrów powyżej lądowiska, w plątaninie dźwigarów i lin, którymi Ziemiostatek był umocowany do stanowiska startowego. Morawce próżniowe, zwykłe roboty, podobne do czarnych żuków skałowce i callistańscy inżynierowie przemykali po korpusie statku i dochodzących do niego rampach jak połyskliwe mszyce. Światło reflektorów i latarek słabo odbijało się od olbrzymiego czarnego kadłuba. W miejscach, gdzie pracowały baterie myszkujących po nim autospawaczy, tryskały fontanny iskier. Nieco bliżej znajdowała się „Mroczna Dama” – przywieziony z Europy batyskaf Mahnmuta, bezpiecznie zawieszony w metalowej kołysce. Kilka miesięcy wcześniej morawce wyciągnęły uszkodzony i pozbawiony zasilania stateczek z kryjówki na pomocnym brzegu marsjańskiego Morza Tetydy i za pomocą holowników przetransportowały go na Phobosa. Tam naprawiły, naładowały mu akumulatory i przebudowały w taki sposób, żeby lepiej nadawał się do wyprawy na Ziemię. Orphu prześlizgiwał się po stalowych linach pod brzuchem Ziemiostatku. Mahnmut przywitał go na ich starym prywatnym paśmie radiowym. – Czyżbym widział Orphu? Orphu z Marsa, z Ilionu, a przede wszystkim z Io? Tego słynnego Orphu? – We własnej osobie – przytaknął morawiec. Nawet przez radio – na otwartych kanałach i na zamkniętych pasmach – basowy głos Orphu zdawał się ocierać o infradźwięki. Morawiec odpalił wbudowane w korpus dopalacze i przeskoczył trzydzieści metrów dzielące go od dźwigara, na którym balansował Mahnmut. Orphu złapał się wspornika szczypcami i zawisł na nich. Niektóre morawce – na przykład Asteague/Che, żukopodobne skałowce z Pasa Asteroid, nawet Mahnmut – były choć w przybliżeniu człekokształtne. Ale nie Orphu z Io, zaprojektowany do pracy w siarkowym pierścieniu planety, w silnym polu grawitacyjnym, w przestrzeni wstrząsanej burzami magnetycznymi i bombardowanej promieniowaniem. Miał około pięciu metrów długości, ponad dwa metry wysokości i trochę przypominał kraba, tyle że opatrzonego dodatkowymi odnóżami i wyposażonego w czujniki, silniki i manipulatory, które prawie – ale tylko prawie – mogłyby zastąpić ręce. Okrywała go stara, zniszczona skorupa, popękana i naprawiana tyle razy, że wyglądała jak posklejana w całość szpachlówką. – Czy Mars nadal się nad nami kręci, przyjacielu? – zadudnił Orphu. Mahnmut zadarł głowę. – Owszem. Wygląda jak obracająca się czerwona tarcza. Olympus Mons waśnie wyłania się ze strefy cienia. – Piękny widok... Piękny. – Przykro mi z powodu ostatniego zabiegu – powiedział z wahaniem Mahnmut. – Szkoda, że nie udało się tego naprawić. Orphu wzruszył czterema rękonogami. – To drobiazg, mój druhu. Na co organiczne oczy komuś, kto ma kamery termowizyjne, wbudowane w kolana chromatografy gazowe i spektrometry masowe, radar bliskiego i dalekiego zasięgu, sonar i laser do mapowania powierzchni? Mam cudowne organy zmysłów i tylko tych odległych, mało ważnych rzeczy, takich jak gwiazdy czy Mars, nie widzę dobrze. – Wiem o tym. Ale i tak mi przykro. Orphu stracił organiczny nerw wzrokowy podczas pierwszego spotkania z bogiem olimpijskim, na orbicie Marsa. Ten sam bóg zniszczył ich statek i unicestwił dwóch towarzyszy. Mahnmut wiedział, że Orphu może mówić o szczęściu, bo przeżył i co nieco dało się naprawić, ale... – Przywiozłeś Hockenberry’ego? – zapytał Orphu. – Tak. Przesłuchują go teraz integratorzy. – Biurokraci! – prychnął basem ioński morawiec. – Podrzucić cię na statek? – Chętnie. Mahnmut wskoczył na korpus Orphu, chwycił się go najmocniejszą parą szczypiec i trzymał ze wszystkich sił, kiedy większy morawiec odbił się od wspornika, podleciał do statku i zaczął go okrążać. Znajdowali się blisko kilometr nad dnem krateru. Dopiero patrząc z tego miejsca, można było docenić rozmiary Ziemiostatku, przymocowanego do wieży jak olbrzymi elipsoidalny balon. Musiał być co najmniej pięć razy dłuższy od statku, którym cztery morawce przed rokiem przybyły na Marsa z przestrzeni okołojowiszowej. – Imponujący, prawda? – zapytał Orphu. Od ponad dwóch miesięcy pracował przy statku w towarzystwie inżynierów z Pasa i Pięciu Księżyców. – Duży – przyznał Mahnmut, po czym, wyczuwając rozczarowanie Orphu, dodał: – Powiedziałbym nawet, że ładny, na swój czarny, pękaty, ponury i posępny sposób. Orphu zagrzmiał śmiechem, który zawsze przywodził Mahnmutowi na myśl wstrząsy wtórne po trzęsieniu europańskiej pokrywy lodowej – albo fale tsunami. – Akuratna aliteracja, jak na ambitnego astronautę. Mahnmut wzruszył ramionami. Poczuł się niezręcznie, kiedy dotarło do niego, że jego przyjaciel nie mógł widzieć jego gestu, ale zaraz się rozluźnił, przecież Orphu widział go doskonale. Miał nowy, niezwykle czuły radar, którego jedyną wadą był brak koloru w generowanym obrazie. Orphu twierdził, że za pomocą radaru bliskiego zasięgu jest w stanie wykrywać nawet drobne zmiany w wyrazie ludzkiej twarzy. To się nam może przydać, jeśli faktycznie zabierzemy ze sobą Hockenberry’ego, pomyślał Mahnmut. – Dużo ostatnio myślę o ludzkim smutku – odezwał się Orphu, jakby czytał mu w myślach. – I o tym, jak my, morawce, przeżywamy straty. – Tylko nie to. Znów czytałeś tego Francuza. – Proust. Ten Francuz nazywa się Proust. – Wiem. Ale po co go czytasz? Przecież po lekturze Wspomnienia rzeczy minionych zawsze popadasz w depresję. – Ten tytuł tłumaczy się jako W poszukiwaniu straconego czasu. Przeczytałem teraz tę część, w której Albertyna umiera i narrator, Marcel, próbuje o niej zapomnieć, ale mu się nie udaje. – No tak, piękny kawałek sobie znalazłeś. Na pewno podniósł cię na duchu. Może na deser pożyczyć ci Hamleta? Orphu udał, że nie słyszy propozycji. Z tej wysokości widzieli już cały statek, mogli też wyjrzeć poza obręb krateru. Mimo że Mahnmut wiedział, że Orphu może bez problemu przemierzać całe kilometry próżni, złudzenie, że bezpowrotnie oddalają się od Phobosa i Bazy Stickney – przed czym ostrzegał Hockenberry’ego – było bardzo silne. – Chcąc przeciąć więzy łączące go z Albertyna, nieszczęsny narrator musi cofnąć się w czasie, w swojej pamięci i świadomości, i stanąć twarzą w twarz ze wszystkimi Albertynami – mówił dalej Orphu. – Tymi zapamiętanymi i tymi wyobrażonymi, których pożądał i o które był zazdrosny, ze wszystkimi wirtualnymi Albertynami, które zrodziły się w jego umyśle, kiedy zamartwiał się, czy ta prawdziwa nie spotyka się z kobietami za jego plecami. Nie mówiąc już o Albertynach, których pragnął: o dziewczynie, której praktycznie nie znal, o kobiecie, którą złowił, ale której nie posiadł, o kobiecie, która go znużyła. – Bardzo to wszystko męczące – stwierdził Mahnmut, starając się tonem głosu dać do zrozumienia, że Proust w ogóle bardzo go męczy. – To jeszcze nic. – Orphu udał, że nie rozumie aluzji. Może zresztą w ogóle jej nie wychwycił. – Aby otrząsnąć się z żalu, biedny Marcel... Bo, jak wiesz, narrator nosi to samo imię, co autor... Zaraz, przecież czytałeś Prousta, prawda? Kiedy rok temu lecieliśmy na Marsa, mówiłeś, że czytałeś? – No... Przekartkowałem. Nawet westchnienia Orphu zatrącały infradźwiękami. – No dobrze. O czym to ja... Biedny Marcel nie tylko musi stawić czoło legionowi Albertyn w swojej świadomości, ale także rozprawić się ze wszystkimi Marcelami, którzy postrzegali te różne Albertyny: z chorobliwie zazdrosnymi, z obojętnymi, z tymi, którzy pożądali jej ponad wszystko, tak że żądza ich zaślepiła... – Do czego zmierzasz? – przerwał Mahnmut, którego zainteresowania literackie od półtora wieku standardowego koncentrowały się na Szekspirze. – Do tego, jak niewiarygodnie złożona jest ludzka świadomość. Orphu wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni, odpalił silniki manewrowe i zaczął się zbliżać do statku, wieży i bezpiecznej – o tyle, o ile – przystani Krateru Stickney. Mahnmut wykręcił szyję i patrzył na Marsa, który – choć musiało to być złudzenie – zdawał się być coraz bliżej. Olympus Mons i wulkany płaskowyżu Tharsis były już ledwie widoczne. Phobos zbliżał się do przeciwległej krawędzi tarczy planety. – Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, czym nasz żal różni się od żalu, jaki odczuwa... powiedzmy... Hockenberry? – zapytał Orphu. – Albo Achilles? – Niespecjalnie – przyznał Mahnmut. – Hockenberry zdaje się opłakiwać nie tylko stratę bliskich, przyjaciół, studentów i tak da lej, ale przede wszystkim utratę wspomnień z poprzedniego życia. Chociaż z ludźmi nigdy nic nie wiadomo. A w dodatku Hockenberry to kopia człowieka. Ktoś lub coś odtworzyło go na podstawie DNA, RNA i jego starych książek, posługując się zapewne jakimś inteligentnym programem. A co do Achillesa... Kiedy robi mu się smutno, idzie i zabija kogoś. Czasem jednego człowieka, czasem więcej. – Żałuję, że nie widziałem jego szturmu na bogów w pierwszym miesiącu wojny. Sądząc z twojej relacji, rzeź musiała być okrutna. – To prawda. Te wspomnienia są tak wstrząsające, że zablokowałem sobie losowy dostęp do zawierających je obszarów pamięci. – Myślałem jeszcze o jednej rzeczy u Prousta. – Wylądowali na górnej powierzchni kadłuba Ziemiostatku. Orphu wczepił się mikrozadziorami w grubą powłokę maskującą. – My możemy odwołać się do pamięci nieorganicznej, kiedy nasze naturalne wspomnienia za wodzą. A ludzie mają do dyspozycji tylko tę przypadkową, chemicznie sterowaną masę zasobów neuronowych, subiektywnych i skażonych emocjami. Jak oni w ogóle mogą zaufać swoim wspomnieniom? – Nie wiem. Ale jeżeli Hockenberry poleci z nami na Ziemię, może dowiemy się czegoś o funkcjonowaniu jego mózgu. – Nie będziemy mieli zbyt dużo czasu, żeby pogadać z nim na osobności. Ruszymy z dużym przeciążeniem, wyhamujemy z jeszcze większym, a na pokładzie zapowiada się tłok. Wybiera się z nami co najmniej z tuzin morawców z Pięciu Księżyców i setka skałowieckich żołnierzy. – Tym razem będziemy przygotowani na wszystko, co? – Wątpię. Chociaż na statku jest dość broni, żeby z Ziemi zostały zgliszcza. Kłopot w tym, że na razie tylko planujemy, a rozwój wydarzeń i tak ciągle nas zaskakuje. Mahnmut poczuł się nieswojo. Znał to uczucie od czasu, gdy dowiedział się, że ich Marstatek został potajemnie uzbrojony. – Opłakujesz czasem Korosa i Ri Po w taki sposób, jak narrator opłakuje swoich zmarłych? – zapytał. Antena radaru bliskiego zasięgu na korpusie Orphu obróciła się lekko w stronę Mahnmuta, jakby ioński morawiec próbował coś wyczytać z wyrazu jego twarzy. Ale twarz Mahnmuta była, naturalnie, pozbawiona wyrazu. – Nie. Poznaliśmy ich dopiero tuż przed startem i nawet nie podróżowaliśmy w jednym pomieszczeniu, a potem Zeus nas dopadł. Dla mnie pozostali głosami na kanale radiowym. Ale czasami próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądali... Chyba chcę w ten sposób uczcić ich pamięć. – Rozumiem – powiedział Mahnmut. Sam też tak robił. – Wiesz, co Proust powiedział o rozmowie? Mahnmut powstrzymał się od ciężkiego westchnienia. – Nie. Co? – Powiedział: „Uczestnicy rozmowy to nie prawdziwi my... Stara my się upodobnić do naszych rozmówców, a nie podkreślać naszą odrębność”. – Czyli kiedy z tobą rozmawiam, upodabniam się do sześciotonowego kraba w poobtłukiwanej skorupie, z mnóstwem odnóży, ale za to bez oczu, tak? – Pomarzyć piękna rzecz – zadudnił Orphu z Io. – Ale mierz siły na zamiary. 9 Pentesileja wjechała do Ilionu godzinę po świcie. Towarzyszyło jej dwanaście najlepszych sióstr wojowniczek, jadących w parach za jej plecami. Mimo wczesnej pory i zimnego wiatru tysiące Trojan wyszły na mury i stanęły przy trakcie wiodącym przez Bramę Skajską do tymczasowego pałacu Priama. Cieszyli się, jakby królowa Amazonek przyprowadziła całe tysiące żołnierzy, a nie trzynastoosobową straż przyboczną; powiewali chusteczkami, uderzali włóczniami o skórzane tarcze, płakali, wiwatowali i rzucali kwiaty pod nogi koni. Pentesileja przyjmowała wiwaty jak należny jej hołd. Deifobos, syn Priama, brat Hektora i nieżyjącego Parysa, człowiek, o którym cały świat wiedział, że będzie nowym mężem Heleny, wyszedł Amazonkom na spotkanie pod mury nowej rezydencji królewskiej. Korpulentny, odziany w błyszczącą zbroję i czerwony płaszcz, w hełmie ze złotym, sztywnym pióropuszem, stał z założonymi na piersi ramionami. Kiedy Amazonki się zbliżyły, wyciągnął jedną rękę w powitalnym geście. Za nim stało na baczność piętnastu gwardzistów Priama. – Witaj, Pentesilejo, córko Aresa i królowo Amazonek! – zawołał. – Witam ciebie i twoich dwanaście wojowniczek. Cały Ilion dziękuje wam dziś i oddaje cześć za to, że przybywacie jako sojuszniczki w wojnie z bogami Olimpu. Wejdźcie, wykąpcie się, przyjmijcie nasze dary i poznajcie prawdziwą gościnność Trojan. Hektor, najszlachetniejszy z naszych bohaterów, przywitałby was osobiście, ale udał się na spoczynek po całonocnym czuwaniu przy stosie pogrzebowym brata. Pentesileja zeskoczyła lekko z grzbietu olbrzymiego rumaka. Mimo masywnego pancerza i ciężkiego hełmu poruszała się z ogromnym wdziękiem. Oburącz chwyciła Deifobosa za przedramię, witając się z nim jak z towarzyszem broni. – Dziękuję ci, Deifobosie, synu Priama, bohaterze tysięcy pojedynków. Ja i moje towarzyszki dziękujemy ci i składamy wyrazy ubolewania tobie, twojemu ojcu i wszystkim podwładnym Priama, których zasmuciła śmierć Parysa. Wieść o niej dotarła do nas przed dwoma dniami. Przyjmujemy twą hojną ofertę gościnności. Zanim jednak wejdę do domu Parysa, który stał się pałacem Priama, muszę cię uprzedzić, że nie przybyłam po to, by walczyć u waszego boku, lecz by raz na zawsze zakończyć tę wojnę z bogami. Deifobos, którego natura obdarzyła lekko wyłupiastymi oczami, przez chwilę wyglądał tak, jakby oczy dosłownie miały mu wyjść z orbit. – Jak chcesz tego dokonać, królowo Pentesilejo? – Najpierw wszystko wyjaśnię, potem wykonam swój plan. Prowadź, Deifobosie, mój druhu. Muszę się spotkać z twoim ojcem. Deifobos wyjaśnił królowej Amazonek i wojowniczkom w jej straży przybocznej, że Priam zajął dawną rezydencję Parysa po tym, jak bogowie w pierwszym dniu wojny zburzyli jego pałac, zabijając przy tym jego żonę i królową miasta, Hekubę. – Jeszcze raz przyjmij nasze kondolencje, Deifobosie – odparła Pentesileja. – Smutna wiadomość o śmierci waszej królowej dotarła nawet do naszych odległych wzgórz i wysp. Kiedy weszli do królewskich apartamentów, Deifobos odchrząknął i zapytał: – Skoro już mowa o odległych krainach, córko Aresa, jak to możliwe, że gniew bogów was nie dosięgnął? Dzisiejszej nocy w mieście rozeszła się wieść, jakoby Agamemnon, który popłynął na wyspy greckie, nie znalazł tam żywej duszy. Nawet dzielni obrońcy Troi drżą dziś na myśl o tym, że bogowie mogliby wygubić cały rodzaj ludzki, oszczędziwszy przy tym tylko nas i Argiwów. Dlaczego wy i wasz naród zostaliście oszczędzeni? – Mój naród nie – odparła krótko Pentesileja. – Obawiamy się, że kraina Amazonek opustoszała tak samo jak inne ziemie, które przemierzałyśmy w ostatnim tygodniu naszej podróży. Atena oszczędziła nas, bo mamy misję do wykonania i ważne przesłanie dla mieszkańców Ilionu. – Powiedz, z łaski swojej, jak brzmi ta wiadomość. Pentesileja pokręciła głową. – Jest przeznaczona wyłącznie dla królewskich uszu. Jakby na dany sygnał w tej właśnie chwili rozległy się fanfary, rozsunęły się zasłony i do sali audiencyjnej wszedł Priam, wsparty na ramieniu jednego ze swoich gwardzistów. Pentesileja spotkała się z nim w jego starym pałacu przed niespełna rokiem, kiedy w towarzystwie pięćdziesięciu Amazonek przedarła się przez pierścień oblegających miasto Achajów, przynosząc słowa otuchy i zapewnienie o sojuszu z Troją. Priam zapewnił ją wtedy, że pomoc Amazonek nie będzie potrzebna, ale obsypał je złotem i innymi prezentami. Tym razem widok króla wstrząsnął nią i odebrał jej mowę. Priam, który nie był przecież młodzieniaszkiem, ale zawsze tryskał energią, tym razem sprawiał wrażenie, jakby przez ostatnie dwanaście miesięcy postarzał się o dwadzieścia lat. Proste niegdyś plecy przygięły się pod brzemieniem lat. Policzki, w ostatnich dwudziestu pięciu latach zawsze zaczerwienione od wina lub z podniecenia, ilekroć Pentesileja go widziała – po raz pierwszy, gdy w dzieciństwie ukryły się z siostrą, Hippolitą, za kotarami w matczynej sali tronowej i podglądały przybyłą w gości iliońską delegację – zapadły się, jakby na starość stracił wszystkie zęby. Szpakowata broda i włosy zrzedły i smutno zbielały. Oczy zaszły mgłą, zaropiały i wpatrywały się teraz w świat duchów. Starzec osunął się ciężko na zdobiony złotem i lapis-lazuli tron. – Bądź pozdrowiony, Priamie, synu Laomedona, szlachetny władco z rodu Dardanusa, ojcze dzielnego Hektora, nieodżałowanego Parysa i gościnnego Deifobosa. – Pentesileja uklękła na jedno opancerzone kolano. Jej młody, kobiecy głos niósł się echem po ogromnej komnacie. – Ja, Pentesileja, być może ostatnia z amazońskie królowych, przybywam na czele dwunastu odzianych w brąz wojowniczek i składam ci hołd, wyrazy współczucia, podarunki i nasze włócznie. – Kondolencje i zapewnienie o lojalności to dziś dary bezcenne droga Pentesilejo. – Przywożę również wiadomość od Ateny Pallas, klucz do zakończenia wojny z bogami. Król z zaciekawieniem przekrzywił głowę. Niektórzy członkowi jego orszaku rozdziawili usta. – Atena Pallas nigdy nie przepadała za Ilionem, ukochana córko. Wolała knuć z Argiwami, naszymi nieprzyjaciółmi, jak zniszczyć miasto i jego mieszkańców, teraz zaś jest naszym zaprzysięgłym wrogiem. Razem z Afrodytą zamordowały mojego wnuka, syna Hektora, Astyanaksa. Powiedziały, że my i nasze dzieci jesteśmy dla bogów jak zwierzęta ofiarne. Nie będzie między nami pokoju, dopóki ich rodzaj lub nasz nie zostanie starty z powierzchni ziemi. Pentesileja nie wstała z klęczek, ale dumnie podniosła głowę. Jej niebieskie oczy błysnęły zadziornie. – Atena i Afrodyta zostały niesłusznie oskarżone. Cała ta wojna jest fałszem. Bogowie, którzy umiłowali Ilion, chcą znowu pokochać nas i wesprzeć. Także Zeus, Król Bogów. Nawet szarooka Atena Pallas przeszła na stronę Ilionu po zdradzie Achajów, a zwłaszcza Achillesa, który pierwszy rzucił kalumnię, twierdząc, że zabiła Patroklosa. – Czy bogowie przedstawili warunki zawarcia pokoju? – zapytał Priam półgłosem, z tęsknotą w głosie. – Atena proponuje wam coś więcej, królu. – Pentesileja wstała. – Ofiarowuje wam zwycięstwo. – Nad kim? – zawołał Deifobos. Stanął obok ojca. – Achajowie są teraz naszymi sojusznikami, podobnie jak te sztuczne istoty, morawce, które chronią nasze miasta i obozy przed piorunami Zeusa. Pentesileja wybuchnęła śmiechem. Znajdujący się w komnacie mężczyźni nie mogli w tej chwili nie zachwycić się jej urodą: była młoda i piękna, miała dziewczęcą twarz, żywą mimikę, zaróżowione policzki, a ciało – ukryte pod cudnie uformowaną brązową zbroją – jednocześnie smukłe i krągłe. Ale wyraz jej oczu i twarzy nie miały w sobie nic dziewczęcego. W oczach tliła się zwierzęca witalność, przenikliwy intelekt i żołnierski zapał. – Zwycięstwo nad Achillesem, który zwiódł twojego syna, szlachetnego Hektora, i który prowadzi Ilion do zagłady! Nad Argiwami, którzy nawet w tej chwili planują twój upadek, zniszczenie miasta, śmierć waszych synów i wnuków i zniewolenie waszych żon i córek! Priam smutno pokręcił głową. – Nikt nie pokona szybkonogiego Achillesa w walce, Amazonko. Sam Ares trzykroć zginął z jego ręki. Atena musiała przed nim uciec. Krwawiące złotym ichorem szczątki Apolla po spotkaniu z Achillesem zabrano na Olimp. Nawet Zeus boi się stanąć do pojedynku z tym półbogiem. Pentesileja z zapałem pokręciła głową. Błysnęły jej złote loki. – Zeus nikogo się nie boi, dostojny Priamie, dumo rodu Dardanusa. Jednym uderzeniem egidy mógłby zniszczyć Troję. Ba, nie tylko Troję, lecz cały świat. Na wzmiankę o egidzie – najpotężniejszej i najbardziej tajemniczej z boskich broni – włócznicy pobledli, a Priam skulił się w sobie. Mówiło się, że gdyby Zeus jej użył, unicestwiłby nie tylko Ziemię, ale i wszystkich bogów olimpijskich. Nie był to zwykły ładunek termonuklearny, jakimi na początku wojny Gromowładny bezskutecznie bombardował morawieckie pola siłowe. Egidy bali się wszyscy. – Składam ci tę oto przysięgę, szlachetny Priamie – ciągnęła Amazonka. – Zanim dziś słońce zajdzie nad którymkolwiek ze światów, Achilles będzie martwy. Klnę się na krew moich sióstr i mojej matki, że... Priam uciszył ją gestem. – Nie przysięgaj, młoda Pentesilejo. Odkąd byłaś dzieckiem, traktowałem cię jak córkę. Wyzwanie Achillesa na pojedynek to pewna śmierć. Co sprowadza cię do Troi i każe szukać takiej śmierci? – To nie śmierć, mój panie – odparła Amazonka. W jej głosie wyraźnie dało się słyszeć napięcie. – To chwała. – Często jedna niczym nie różni się od drugiej. Chodź, usiądź przy mnie. Porozmawiamy w cztery oczy. Odprawił strażników i Deifobosa poza zasięg głosu. Tuzin Amazonek również cofnął się o kilka kroków. Pentesileja zasiadła na wysokim tronie, dawniej należącym do Hekuby i ocalonym ze zgliszczy starego pałacu królewskiego, a teraz stojącym w sali audiencyjnej dla uczczenia pamięci królowej. Odłożyła hełm na szeroki podłokietnik i nachyliła się do starego króla. – Ścigają mnie Furie, ojcze Priamie. Od trzech miesięcy, każdego dnia. – Dlaczego? – Przechylił się w stronę Pentesile i niczym ksiądz z przyszłości spowiadający nienarodzonego jeszcze grzesznika. – Furie każą płacić krwią za krew tylko wtedy, gdy nie ma ludzkich mścicieli, moja córko. A najczęściej kiedy człowiek skrzywdzi kogoś z bliskich. Nie zraniłaś chyba nikogo ze swojego królewskiego rodu, prawda? – Zabiłam moją siostrę Hipolitę – przyznała drżącym głosem Pentesileja. Priam się wyprostował. – Zabiłaś Hippolitę, królową Amazonek i małżonkę Tezeusza?! Słyszeliśmy, że zginęła w wypadku na polowaniu, ponoć ktoś kątem oka dostrzegł ruch i wziął ją za łanię. – Nie chciałam jej zabić, Priamie, ale po tym, jak Tezeusz ją uprowadził – zwabił na swój okręt, którym przybył z oficjalną wizytą, a potem postawił żagiel i powiózł ją w nieznane – my, Amazonki, poprzysięgłyśmy mu zemstę. Korzystając z tego, że w tym roku wszystkie oczy i serca na wyspach greckich i Peloponezie były zwrócone ku Troi i toczącym się pod nią walkom, bohaterowie znaleźli się z dala od domów, a Ateny zostały pozbawione obrony, zebrałyśmy niewielką flotę i zaczęłyśmy nasze własne małe oblężenie. Nie ma co go porównywać z oblężeniem Ilionu, którego chwała przetrwa wieki, ale w końcu przypuściłyśmy szturm na twierdzę Tezeusza. – Słyszeliśmy o tym, rzecz jasna – mruknął stary Priam. – Ale ponoć walki szybko się skończyły, zawarto pokój i Amazonki wróciły do siebie. Wiadomo nam również, że wkrótce potem, podczas uroczystego polowania, które urządzono dla uczczenia traktatu pokojowego, zginęła królowa Hippolita. – Zginęła od mojej włóczni – wydusiła Pentesileja słowo po słowie. – Początkowo zmusiłyśmy Ateńczyków do odwrotu. Tezeusz został ranny i wydawało nam się, że miasto jest już nasze. Chciałyśmy tylko ocalić Hippolitę z rąk tego człowieka, nie bacząc na to, czy sama tego chce, i byłyśmy bliskie osiągnięcia celu, gdy Tezeusz poprowadził kontratak. Poniosłyśmy ciężkie straty, zepchnęli nas dzień drogi od miasta, aż na okręty. Poległo wiele moich sióstr, ale kiedy przyparte do muru walczyłyśmy o życie, nasza amazońska śmiałość i odwaga zwyciężyły. Odzyskałyśmy stracony teren, odepchnęłyśmy Ateńczyków z powrotem pod samo miasto. Dopiero ostatnia ciśnięta przeze mnie włócznia, przeznaczona dla Tezeusza, przeszyła serce mojej siostry, walczącej w ateńskiej zbroi u boku męża. Wyglądała jak mężczyzna. – Walczyła przeciw Amazonkom – wyszeptał Priam. – Przeciw siostrom. – Tak. Gdy tylko zorientowałyśmy się, kto poległ z mojej ręki, bitwa została przerwana. Zawarliśmy pokój. Nieopodal akropolu postawiłyśmy białą kolumnę, aby upamiętnić śmierć mojej dzielnej siostry, a potem, smutne i zawstydzone, wróciłyśmy z Aten. – I teraz Furie prześladują cię, bo przelałaś siostrzaną krew. – Każdego dnia. Błyszczące oczy Pentesilei zaszkliły się łzami, policzki, przez większość opowieści zarumienione z podniecenia, zbladły. Wyglądała przepięknie. – Co Achilles i nasza wojna mają wspólnego z tą tragedią, moja córko? – spytał szeptem Priam. – W tym miesiącu objawiła mi się Atena, synu Laomedona, potomku Dardanusa. Wyjaśniła mi, że żadna moja ofiara nie przebłaga tych potworów z piekła rodem, ale jeśli chcę odkupić śmierć Hippolity, powinnam z tuzinem wybranych sióstr udać się do Ilionu i pokonać Achillesa w pojedynku. W ten sposób zakończę tę chybioną wojnę i przywrócę pokój między ludźmi i bogami. Priam potarł w zadumie szarą szczecinę na podbródku, która – wyhodowana po śmierci Hekuby – miała uchodzić za brodę. – Nikt nie pokona Achillesa, Amazonko. Mój syn Hektor, najlepszy wojownik w dziejach Troi, próbował przez osiem lat. Bez powodzenia. A teraz zaprzyjaźnił się i sprzymierzył z szybkonogim mężobójcą. Sami bogowie od ośmiu miesięcy usiłują go zgładzić, ale żadnemu się nie udało. Ares, Apollo, Posejdon, Hermes, Hades, na wet Atena musieli uznać jego wyższość. – To dlatego, że nie znali jego słabego punktu – szepnęła Amazonka. – Kiedy był dzieckiem, jego matka, bogini Tetyda, znalazła sposób na to, aby potajemnie uczynić go niezwyciężonym. Achilles może polec w bitwie tylko zraniony w jeden czuły punkt. – Jaki? – wyjąkał Priam. – Jaki to punkt? – Pod groźbą śmierci przysięgłam Atenie, że nikomu nie zdradzę tego sekretu, ojcze Priamie. Mam wykorzystać tę wiedzę do zabicia go. Kiedy Achilles zginie z mojej ręki, wojna się skończy. – Skoro Atena zna tajemnicę jego słabości, dlaczego sama jej nie wykorzystała w walce? Przecież stoczyła z Achillesem pojedynek, po którym ciężko ranna i przerażona musiała uciekać z powrotem na Olimp! – Mojry postanowiły, że sekret Achillesa zostanie odkryty przez innego śmiertelnika podczas oblężenia Ilionu. Ale świat, w którym decyzje Mojr miały moc sprawczą, przestał istnieć. Priam znów usiadł prosto na tronie. – Czyli Hektor miał jednak zabić szybkonogiego Achillesa – mruknął. – Gdybyśmy nie rozpętali wojny przeciw bogom, wypełniłoby się jego przeznaczenie. – Nie Hektor. – Pentesileja pokręciła głową. – Najpierw Achilles miał zgładzić Hektora, a potem inny śmiertelnik, Trojanin, miał zabić Achillesa. Jedna z muz dowiedziała się o tym od niewolnika nazywanego scholiastą, który znał przyszłość. – Wieszcz. Jak nasz Helenus albo argiwski Kalchas. Amazonka znów pokręciła głową, aż zafurkotały złote loki. – Nie. Scholiaści nie widzieli przyszłości. Oni z niej pochodzili. Atena twierdzi, że wszyscy zginęli, ale przeznaczenie Achillesa wciąż się nie wypełniło. I ma się wypełnić dzięki mnie. – Kiedy? – zapytał Priam, najwyraźniej rozważając wszystkie ewentualne konsekwencje tego faktu. Nie bez powodu przez ponad pięćdziesiąt lat rządził najwspanialszym miastem na świecie. Jego syn Hektor, który zawarł z Achillesem przymierze krwi, nie był królem. Był największym trojańskim wojownikiem, lecz nawet jeśli kiedyś los całego miasta i jego mieszkańców zależał od mocy jego zbrojne go ramienia, nigdy nie miał wizji przyszłości Troi. To było domeną Priama. – Kiedy? Ile czasu zajmie tobie i twojemu tuzinowi Amazonek zabicie Achillesa? – Zginie dzisiaj, zgodnie z obietnicą. Zanim słońce zajdzie nad Ilionem lub Olimpem, który widziałyśmy po drodze przez tę dziurę w powietrzu. – Czego ci trzeba, córko? Broni? Złota? – Tylko twojego błogosławieństwa, dostojny Priamie. Poza tym jedzenia i łóżek dla mnie i moich kobiet, abyśmy mogły się zdrzemnąć, zanim wykąpiemy się, znów przywdziejemy pancerze i pójdziemy zakończyć wojnę z bogami. Priam zaklaskał. Deifobos, strażnicy, dworzanie i Amazonki zbliżyli się do tronu. Kazał podać gościom najlepsze jadło, przynieść miękkie sofy, żeby Amazonki miały gdzie się przespać, przygotować gorącą kąpiel, sprowadzić niewolnice, które po kąpieli wymasują ich ciała i namaszczą je olejkami, a na koniec nakarmić, wyczesać i ponownie osiodłać konie, kiedy Pentesileja i jej towarzyszki będą już gotowe do boju. Wyprowadzając swoje żołnierki z sali audiencyjnej, uśmiechnięta Pentesileja emanowała pewnością siebie. 10 Teportacja kwantowa – bogini Hera nie znała tego określenia – powinna być błyskawiczna, ale w przestrzeni Plancka takie stwierdzenia nie miały sensu. Przejście przez szczeliny w czasoprzestrzeni pozostawiało ślad. Bogowie i boginie, dzięki wszczepionym nanomemom i modyfikacjom komórkowym dokonanym w momencie osiągnięcia boskiego statusu, mogli podążać takim czasoprzestrzennym tropem z równą łatwością jak myśliwy tropiący zwierzynę – jak Artemida ścigająca jelenia w lesie. Hera podążyła krętym szlakiem, jaki w planckowskiej nicości pozostawił za sobą Zeus, wiedząc tylko tyle, że nie porusza się żadnym z regularnych kanałów komunikacyjnych łączących Olimp z Ilionem i Idą. Zeus wybierał się w jakieś inne miejsce na starej Ziemi. Zmaterializowała się w przestronnej sali, dobrze znanej Atenie. Na ścianie wymalowano ogromny kołczan i zarys masywnego łuku, a przy niej stał długi, niski stół zastawiony dziesiątkami pięknych kielichów, mis i złotych talerzy. Zdumiony Zeus podniósł na nią wzrok ze swojego miejsca przy stole – aby przy nim usiąść, skurczył się do ludzkich rozmiarów i mierzył w tej chwili niewiele ponad dwa metry. Z roztargnieniem drapał za uchem psa o szarym pysku. – Mój panie – odezwała się Hera. – Czy i temu psu zamierzasz obciąć głowę? – Powinienem – odparł z powagą wciąż nachmurzony Zeus. – Z litości. Poznajesz to miejsce i tego psa, moja żono? – Tak, to dom Odyseusza na smaganej wiatrami Itace. Pies wabi się Argus. Odyseusz wychowywał go od szczeniaka, dopóki nie po płynął pod Troję. – Argus wciąż na niego czeka. Nie ma już za to Penelopy ani Telemacha. Nawet zalotnicy, którzy powinni się właśnie zlatywać jak sępy i starać o rękę Penelopy, kusząc ją posiadłościami i majątkiem, zniknęli razem z nią, jej synem i wszystkimi śmiertelnikami poza tą garstką, która zebrała się pod Troją. No i kundla nie ma kto nakarmić. Hera wzruszyła ramionami. – Trzeba go było odesłać do Ilionu. Pożywiłby się resztkami Dionizosa, twojego rozpustnego syna. Zeus pokręcił głową. – Czemu jesteś dla mnie taka okrutna, żono? I dlaczego przyszłaś tu za mną, kiedy chciałem w samotności rozważyć to niezwykłe zniknięcie wszystkich ludzi? Hera podeszła do siwobrodego Ojca Bogów. Bała się jego gniewu; ze wszystkich bogów i śmiertelników tylko on jeden mógł ją zniszczyć. Bała się, bo wiedziała, co chce zrobić – ale była zdeterminowana. – Synu Kronosa, groźny w swym majestacie, chciałam się tylko z tobą pożegnać na kilka soli. Nie podobało mi się, że nasza ostatnia rozmowa zakończyła się nieporozumieniem. Podeszła jeszcze bliżej i dyskretnie musnęła otrzymaną od Afrodyty przepaskę zawiązaną pod piersiami. Poczuła przepływ wypełniającej salę energii seksualnej i falę bijących z jej ciała feromonów. – Dokąd udajesz się na okres kilku soli, kiedy na Olimpie i pod Troją panuje taki zamęt? – zadudnił Zeus. Jego nozdrza rozdęły się, kiedy zapomniawszy o psie z błyskiem w oku spojrzał na małżonkę. – Z pomocą Nyks udaję się na krańce tej pustej ziemi, w odwiedziny do Okeanosa i Tetydy, którzy, jak dobrze wiesz, mój mężu, wolą ten świat od naszego zimnego Marsa. Hera zrobiła jeszcze trzy kroki do przodu i znalazła się niemal na wyciągnięcie ręki od Zeusa. – Dlaczego akurat teraz się do nich wybierasz, Hero? Radzili sobie doskonale bez twojej pomocy przez całe wieki, odkąd okiełznaliśmy Czerwoną Planetę i zamieszkaliśmy na Olimpie. – Olimp – Chciałabym doprowadzić do zakończenia ich odwiecznego sporu – odparła przebiegle Hera. – Zbyt długo już ze sobą nie przestawali i obawiali się kochać, gdyż gniew przepełniał ich serca. Chciałam ci powiedzieć, gdzie mnie znajdziesz, abyś nie zapałał do mnie bożym gniewem na myśl o tym, że w tajemnicy przed tobą odwiedzam leżący w głębinach pałac Okeanosa. Zeus wstał. Hera doskonale zdawała sobie sprawę, jaki jest podniecony; tylko sute fałdy boskiej szaty pozwalały mu to ukryć. – Po co ten pośpiech, Hero? – Zeus rozbierał ją wzrokiem. Na ten widok przypomniała sobie, jak to jest poczuć dłonie i język brata, męża i kochanka w jednym w najdelikatniejszych miejscach. – A po co zwłoka, mężu? – Na spotkanie z Okeanosem i Tetydą możesz się udać jutro, pojutrze albo wcale. – Zeus postąpił krok w jej kierunku. – A tu i teraz możemy zatracić się w miłości! Chodź, moja żono... Zeus podniósł rękę i jednym podmuchem niewidzialnej mocy oczyścił stół z całej zastawy i nadpsutego jedzenia. Zerwał ze ściany olbrzymi gobelin i rzucił go na zbity z szorstkich desek blat. Hera cofnęła się, podnosząc rękę do piersi, jakby chciała się teleportować. – Cóż to mówisz, mój panie? Chcesz się kochać? Tutaj, w pustym domu Odyseusza i Penelopy, na oczach tego psa? Skąd wiesz, czy wszyscy bogowie nie będą nas podglądać w swoich holotankach i na holościanach? Jeśliś żądny miłości, poczekaj, aż wrócę z podwodnej domeny Okeanosa. Będziemy się mogli kochać w mojej sypialni, zabezpieczonej przez Hefajstosa... – Nie! – ryknął Zeus. Urósł jednocześnie w kilku miejscach; zaczął zahaczać siwą głową o sufit. – Nie martw się wścibskimi podglądaczami. Otoczę Itakę i dom Odyseusza złotą chmurą, tak gęstą, że nie przenikną jej najbardziej bystre oczy we wszechświecie, choć by należały do boga, śmiertelnika, Prospera albo Setebosa. Rozbierz się! Machnął ręką i cały dom zawibrował energią otulającej go złotej chmury i pola siłowego. Zjeżony od nadmiaru elektryczności statycznej Argus wybiegł z sali. Zeus chwycił Herę za nadgarstek i przyciągnął do siebie, drugą ręką zdzierając jej suknię z piersi. Przepaska Afrodyty spadła na ziemię razem z uszytą przez Atenę szatą, ale nie miało to już znaczenia. Powietrze stało się tak gęste od żądzy i feromonów, że Hera miała wrażenie, iż mogłaby w nim pływać. Zeus dźwignął ją jedną ręką i rzucił na okryty materią stół. Hera cieszyła się w duchu, że Odyseusz kazał zbić stół z grubych, solidnych desek wyjętych z pokładu statku, który kiedyś rozbił się u wybrzeży Itaki. Zeus zdarł z niej suknię do końca i sam wyśliznął się z szat. Wielokrotnie widywała jego boski członek w erekcji, ale za każdym razem jego widok tak samo zapierał jej dech w piersi. Wszyscy bogowie płci męskiej byli... no, byli bogami, ale podczas prawie już zapomnianej przemiany w olimpijskie bóstwa Zeus zachował dla siebie wszystkie najbardziej efektowne atrybuty boskości. Wciskający się między jej kolana drąg, zwieńczony sinym od krwi zgrubieniem, był jedynym berłem, jakiego Król Bogów potrzebował, aby wzbudzać strach śmiertelników i zazdrość innych bogów. Mimo że zdaniem Hery za bardzo się z nim obnosił – pożądliwość dorównywała u niego rozmiarom i męskości – nadal myślała o tej części ciała Jego Okrutnej Wysokości jak o swojej własności. Na razie jednak obawiając się posiniaczenia – lub nawet poważniejszych obrażeń – nie rozkładała przed nim nóg. – Pragniesz mnie, mężu? Zeus dyszał jak pies. W jego oczach płonął obłęd. – Pragnę cię, żono. Nigdy przedtem taka fala żądzy nie wzbierała w moim sercu i fiucie, ani przy innych śmiertelniczkach, ani przy boginiach. Rozłóż nogi! – Nigdy? – spytała podejrzliwie Hera. – Nawet wtedy, gdy poszedłeś do łóżka z żoną Iksjona, która urodziła ci Piritusa, który z każdym bogiem może rywalizować mądrością i... – Nawet wtedy – wysapał Zeus, siłą rozchylając jej kolana. – Miała takie niebieskie żyłki pod skórą na piersiach... Boski fallus oparł się o jasnoskóry, płaski brzuch Hery, drżąc z pożądania. – A kiedy kochałeś się z Danae, córką Akrizjosa? – dopytywała się Hera. – Wtedy też nie. – Zeus pochylił się nad nią i zaczął ssać jej stwardniałe sutki, najpierw lewy, potem prawy. Wsunął jej dłoń między nogi, była cała mokra, po części dzięki przepasce, a po części z własnej ochoty. – Chociaż, na bogów, na sam widok jej kostek można było doznać orgazmu! – Ty z pewnością doznałeś przy niej niejednego – stęknęła Hera, gdy Zeus podłożył jej jedną szeroką dłoń pod pośladki i przysunął ją do siebie. Szeroka, rozpalona główka berła ocierała się jej o uda, zostawiając na nich wilgotne ślady swojej gotowości. – Urodziła ci przecież najlepszego z ludzi. Zeus był tak podniecony, że nie umiał trafić w wejście, lecz obijał się o krocze Hery jak niedoświadczony chłopiec, który pierwszy raz poszedł z kobietą. Zdjął lewą rękę z jej piersi i chwycił się w dłoń, żeby naprowadzić się na cel, ale wtedy Hera złapała go za przegub. – Czy pragniesz mnie bardziej niż Europy, córki Feniksa? – wyszeptała pożądliwie. – Bardziej... niż Europy... O tak... – wydyszał Zeus. Zdjął jej rękę ze swojego nadgarstka i naprowadził na członek. Ścisnęła go, ale nie wprowadziła. – Czy chcesz kochać się ze mną bardziej niż z Semele, matką Dionizosa, której nikt nie umiał się oprzeć? – Bardziej niż... z Semele... Tak... tak... tak... – Zacisnął jej dłoń na sobie i pchnął z całej siły, ale zamiast penetracji wyszło mu z tego uderzenie tarana. Hera przejechała pół metra po stole. Przyciągnął ją z powrotem. – Bardziej niż z Alkmeną z Teb... chociaż tamtego dnia z mojego nasienia został poczęty niezwyciężony Herakles. – Czy pożądasz mnie bardziej niż jasnowłosej Demeter, kiedy... – Tak, do diabła, tak! Bardziej niż Demeter! Mocniej rozepchnął uda Hery i jedną ręką dźwignął ją dobre dwadzieścia centymetrów ponad blat. Teraz nie mogła się przed nim nie otworzyć. – Czy pragniesz mnie mocniej niż Ledy w ten dzień, gdy przybrałeś postać łabędzia i spółkowałeś z nią, bijąc ją i przytrzymując po tężnymi skrzydłami i przenikając pchnięciami wielkiego łabędziego... – Tak! – jęknął Zeus. – Tak! Zamknij się wreszcie, błagam! Wszedł w nią. Otworzył ją tak, jak olbrzymi taran z baranim łbem mógłby wyłamać Bramę Skajską, gdyby Grecy mieli kiedyś wedrzeć się do Troi. W ciągu następnych dwudziestu minut Hera dwa razy prawie zemdlała. Zeus mógł być rozpalony, ale nie spieszyło mu się z zaspokajaniem żądzy. Rozpoczął gwałtownie, a potem odwlekał szczytowanie jak skrzyżowanie ascety z hedonistą. Za drugim razem Hera poczuła, jak wskutek gładkich, rytmicznych pchnięć świadomość stopniowo ją opuszcza. Stół trząsł się i ledwie trzymał na nogach, chociaż miał prawie dziesięć metrów długości, krzesła i kanapy się poprzewracały, kurz sypał się z sufitu, wiekowy dom Odyseusza ma się nie zawalił, a Hera powtarzała sobie w myślach: Nie mogę. Muszę być przytomna, kiedy będzie szczytował. Inaczej cały plan weźmie w łeb. Mimo czterech orgazmów kurczowo uczepiła się świadomości czuwała. W ostatnich sekundach naporu Zeusa ogromny kołczan Odyseusza spadł ze ściany i strzały – opatrzone zadziorami i zapewne zatrute – rozsypały się po ceramicznej posadzce. Zeus jedną rękę trzymał pod pośladkami Hery, uderzając z taką mocą, że słyszał jak trzeszczą jej boskie biodra, a drugą złapał ją za bark, żeby nie odjechała mu za daleko po jęczącym, roztrzęsionym stole. W końcu w niej eksplodował. Hera krzyknęła – i mimo najszczerszych chęci na chwilę zemdlała. Kiedy podniosła powieki, przygniatał ją ogromny ciężar. Że w ostatnich namiętnych sekundach nieświadomie urósł do czterech i pół metra i teraz brodą opierał się o jej piersi, a spocone włosy i czubku jego głowy łaskotały ją w policzek. Hera uniosła zdradziecki palec z ampułką w spreparowanym przez Hefajstosa fałszywym paznokciu. Delikatnie gładząc kark Zeus zakrzywiła palec i uruchomiła iniektor. Rozległ się ledwie słyszalny syk, zagłuszony chrapliwym oddechem boga i biciem dwu boski serc. Środek, który mu wstrzyknęła, nazywany Snem Absolutnym, w kilka mikrosekund potwierdził zasadność tej nazwy. Zeus osunął się bezwładnie na zaczerwienioną pierś Hery i zachrapał. Musiała użyć całej swojej boskiej siły, żeby wypchnąć z siebie jego zwiotczały członek, a potem wydostać się spod jego ciała. Nie powtarzalna suknia, uszyta przez Atenę, wyglądała tragicznie – podobnie zresztą jak sama Hera, poobijana, posiniaczona i poobcierana na zewnątrz i od środka. Kiedy wstała, nasienie Króla Bogów zaczęło jej spływać po udzie. Wytarła je strzępem sukni. Z jedwabnych resztek wygrzebała przepaskę Afrodyty i poszła i garderoby Penelopy, znajdującej się obok sypialni, w której sta łoże o jednej kolumience z żywego drzewka oliwnego, zdobione złotem, srebrem i kością słoniową. Ufarbowane na czerwono rzemienie z wolej skóry przytrzymywały miękkie koce i ozdobną pościel. Hera wyjmowała kolejne suknie z pachnących kamforą skrzyń, stojących obok wanny. Penelopa – żona Odyseusza była podobnego wzrostu, a drobne morfowanie pozwoliłoby bogini zatrzeć dzielące je różnice – aż znalazła szatę z brzoskwiniowego jedwabiu, z haftowanym stanem, który podtrzyma jej obolałe piersi. Zanim jednak zaczęła się ubierać, spróbowała się umyć – najlepiej jak się dało – czerpiąc zimną wodę z miedzianych kociołków, przyszykowanych na gorącą kąpiel, której Penelopa nie zdążyła już zażyć. Ubrawszy się i wróciwszy do jadalni – chociaż chodzenie przychodziło jej z pewnym trudem – spojrzała na potężne chrapiące cielsko, zwalone na długim stole. Mogłabym go teraz zabić? Nie pierwszy raz – nawet nie tysięczny – zadawała sobie to pytanie, obserwując i słuchając swego chrapiącego małżonka. Zdawała sobie sprawę, że nie ona jedna snuje takie myśli. Ileż to żon – bogiń i śmiertelniczek, dawno zmarłych i jeszcze nienarodzonych – czuło się podobnie, gdy takie pomysły przelatywały im przez głowę jak cień chmury po skalistej ziemi? A gdybym mogła, to czy bym to zrobiła? Czy gdyby było to możliwe, śmiałabym uderzyć? Przygotowała się do teleportacji na iliońską równinę. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Posejdon-Ziemiowstrząs powinien w tej właśnie chwili zagrzewać Agamemnona i Menelaosa do walki. Najdalej za kilka godzin Achilles będzie trupem – zginie z ręki kobiety, Amazonki, z piętą przeszytą zatrutą włócznią – i Hektor straci jedynego sojusznika. Gdyby nawet Achillesowi udało się zgładzić tę, która go zaatakuje, Atena i Hera miały dla niego inne niespodzianki w zanadrzu. Bunt śmiertelników zostanie stłumiony, zanim Zeus się obudzi – o ile Hera w ogóle mu na to pozwoli. Sen absolutny wymagał podania antidotum, w przeciwnym razie będzie działał tak długo, aż mury domu Odyseusza runą i zamienią się w proch. Gdyby jednak wszystko poszło po jej myśli, zamierzała jak najszybciej podać odtrutkę Zeusowi – wtedy nawet nie zorientowałby się, że powalił go narkotyk, a nie zwykła senność po seksie. Ale bez względu na to, kiedy Zeus się ocknie, konflikt bogów z ludźmi będzie już zakończony, wojna trojańska rozgorzeje po staremu, status quo zostanie przywrócone, afait obrany przez Herę i jej współkonspiratorów zdecydowanie będzie accompli. Odwróciwszy się plecami do śpiącego syna Kronosa, Hera wyszła z domu Odyseusza – albowiem nikt, nawet Królowa Bogów, nie mógł się teleportować przez ochronne pole siłowe, jakim otoczył ich Zeus. Przebiła się przez na wpół materialną ścianę energii jak noworodek przez błoną czepka i triumfalnie teleportowała się do Troi. 11 Hockenberry nie znał żadnego z morawców, z którymi spotkał się w błękitnej bańce w Kraterze Stickney. Początkowo, kiedy służące mu wcześniej za fotel pole siłowe się wyłączyło, wydając go na pastwę żywiołów, spanikował i na chwilę wstrzymał oddech, sądząc, że nadal znajduje się w próżni. Potem jednak poczuł na skórze ciśnienie powietrza o miłej dla ciała temperaturze, więc z drżeniem wciągnął powietrze do płuc i słuchał, jak Mahnmut przedstawia go morawcom, którzy zachowywali się jak jakaś oficjalna delegacja. Szczerze mówiąc, to było trochę krępujące. A potem Mahnmut sobie poszedł i Hockenberry został sam z tymi dziwnymi organicznymi maszynami. – Witamy, doktorze Hockenberry – odezwała się ta, która stała najbliżej. – Mam nadzieję, że podróż z Marsa była przyjemna. Na dźwięk słowa „doktor” Hockenberry poczuł coś na kształt mdłości. Minęło dużo czasu, odkąd... Nie, w tym drugim życiu nikt się tak do niego nie zwracał. Może poza Nightenhelserem, który przez ostatnie dziesięć lat tytułował go tak może ze dwa razy. W żartach. – Owszem, dziękuję... To znaczy... Przykro mi, ale nie zapamiętałem waszych nazwisk – wykrztusił Hockenberry. – Przepraszam. Nie mogłem się skupić. Bo cały czas myślałem o tym, że umrę, kiedy fotel się ode mnie odklei. Niski morawiec pokiwał głową. – Bez wątpienia. Sporo się tu dzieje, a atmosfera przenosi wszystkie dźwięki. Rzeczywiście tak było. Ogromna błękitna kopuła musiała pokrywać powierzchnię około dziesięciu tysięcy metrów kwadratowych – chociaż Hockenberry nigdy nie miał oka do oceniania odległości i rozmiarów. Jak przypuszczał, działo się tak pewnie dlatego, że nigdy nie uprawiał żadnych sportów. Wokół stało pełno kratownicowych wież, machin wyższych niż większość domów w jego ojczystym Bloomington w Indianie, pulsujących organicznych ameb, przypominających rozlany budyń i wielkich jak korty tenisowe, setki zajętych swoją pracą morawców i mnóstwo szybujących w powietrzu świecących kul, wyposażonych w lasery, którymi cięły, topiły i spawały. Jedynym, co w tej olbrzymiej przestrzeni wydało mu się choć trochę znajome – aczkolwiek kompletnie nie na miejscu – był okrągły stolik z drewna różanego, stojący nie dalej niż dziesięć metrów od niego. Dookoła stało sześć stołków różnej wielkości. – Nazywam się Asteague/Che – powiedział mały morawiec. – Po chodzę z Europy, podobnie jak pański przyjaciel Mahnmut. – Z Europy? – powtórzył tępo Hockenberry. Był kiedyś we Francji na wakacjach, a raz wybrał się do Aten na konferencję filologiczną, i wprawdzie ludzie w obu tych miejscach trochę... różnili się od Amerykanów, wcale nie przypominali tego Asteague/Che. Był wyższy od Mahnmuta (musiał mieć co najmniej metr dwadzieścia wzrostu) i bardziej humanoidalny – zwłaszcza dłonie – ale miał taką samą plastikowo-metalową skórę, z tą różnicą, że dominowała w niej lśniąca żółć. Przypominał żółty, mokry, gumowany płaszczyk przeciwdeszczowy, który Hockenberry uwielbiał nosić w dzieciństwie. – Z Europy – powtórzył Asteague/Che bez cienia zniecierpliwienia w głosie. – To wodno- lodowy księżyc Jowisza. Ojczyzna Mahnmuta i moja. – Naturalnie. – Hockenberry się zarumienił, a kiedy się zorientował, że to zrobił, zaczerwienił się jeszcze bardziej. – Oczywiście, przepraszam. Wiedziałem przecież, że Mahnmut pochodzi z jakiegoś księżyca. Zapomniałem. – Mój tytuł... Chociaż „tytuł” brzmi zbyt oficjalnie i ostentacyjnie, lepiej byłoby powiedzieć „zawód”. Z zawodu jestem głównym integratorem Konsorcjum Pięciu Księżyców. Hockenberry ukłonił się lekko, zdając sobie sprawę, że ma przed sobą polityka. Albo przynajmniej bardzo ważnego biurokratę. Nie miał zielonego pojęcia, jak nazywają się pozostałe cztery księżyce. W swoim poprzednim życiu faktycznie słyszał o Europie, ale miał też wrażenie, że pod koniec XX wieku i na początku XXI dosłownie co tydzień odkrywano nowe satelity Jowisza, więc nic dziwnego, że ich nazwy uciekły mu z głowy. Zresztą może do czasu, kiedy zmarł, nie nazwano ich w ogóle? Poza tym zawsze przedkładał grekę nad łacinę i uważał, że największa planeta Układu Słonecznego powinna się nazywać Zeus, nie Jowisz... Chociaż w obecnych okolicznościach byłoby to trochę mylące. – Pozwoli pan, że przedstawię moich kolegów – powiedział Asteague/Che. Głos morawca kogoś Hockenberry’emu przypominał, ale aż do tej pory nie wiedział kogo. Teraz go rozpoznał: James Mason, aktor. – Wysoki dżentelmen stojący na prawo ode mnie to generał Beh bin Adee, dowódca kontyngentu morawców bojowych z Pasa Asteroid. – Witam, doktorze Hockenberry – powiedział generał. – Miło mi pana wreszcie poznać. Nie podał Hockenberry’emu ręki, bo nie miał rąk, tylko sterowane dziesiątkami serwomotorów szczypce o piłkowanych krawędziach. Dżentelmen, pomyślał Hockenberry. Skałowiec. Przez ostatnie osiem miesięcy często widywał skałowieckich żołnierzy, zarówno na równinie pod Ilionem, jak i na Marsie u podnóży Olimpu: wszyscy byli wysocy (mieli po dwa metry wzrostu, tak jak i generał) i czarni, a ich korpusy jeżyły się zadziorami, haczykami i nibychitynowymi płytkami. Najwyraźniej w Pasie Asteroid uroda nie jest najważniejsza. – Cała przyjemność po mojej stronie, generale... Beh bin Adee – odparł Hockenberry i znów leciutko się skłonił. – Na lewo ode mnie stoi integrator Cho Li z Callisto. – Witamy na Phobosie, doktorze Hockenberry – odezwał się Cho Li głosem tak cichym i miękkim, że do złudzenia przypominał głos kobiety. Czy morawce mają płeć? Hockenberry zawsze myślał o Mahnmucie i Orphu jak o robotach płci męskiej; skałowieccy żołnierze też zdawali się aż buchać testosteronem. Ale skoro każdy z morawców miał wyraźnie określoną osobowość, to czemu by nie płeć? – Integrator Cho Li – powtórzył Hockenberry. Skinął głową. Callistańczyk – czy callistyjczyk? albo może callistoid? – był niższy od Asteague/Che, ale masywniejszy i znacznie mniej podobny do człowieka. Mniej humanoidalny nawet od chwilowo nieobecnego Mahnmuta. Najbardziej niepokoiły Hockenberry’ego odsłonięte kawałki mięśni – tak przynajmniej wyglądały – widoczne czasem na spojeniach plastikowych i metalowych płyt. Gdyby poskładać Quasimodo, garbatego dzwonnika z Notre Dame, z kawałków ludzkiego ciała i starych części samochodowych, przyczepić mu kościste ręce, wstawić mnóstwo ruchliwych ślepi różnej wielkości, dodać wąskie usta, przywodzące na myśl otwór w skrzynce pocztowej, a potem całość zminiaturyzować – mógłby od biedy uchodzić za brata Cho Li. Imię sugerowało, że callistańskie morawce zostały zaprojektowane przez Chińczyków. – Za Cho Li stoi Suma IV – mówił dalej Asteague/Che głosem Jamesa Masona. – Pochodzi z Ganimedesa. Suma IV miał ludzki wzrost i proporcje, ale wygląd już niekoniecznie. Mierzył niecałe dwa metry, miał odpowiednio długie nogi i ręce, zarysowaną talię, płaską pierś i odpowiednią liczbę palców – a wszystko to okryte szarawą, oleistą osłoną materiału, który Mahnmut przy jakiejś okazji nazwał osłoną fulerenową. Tylko że w tamtym wypadku fuleren pokrywał kadłub szerszenia, a tu wyglądało na to, że ktoś oblał nim żywą istotę – czy raczej ukształtowanego jak żywa osoba morawca. Efekt był... niepokojący. Jeszcze bardziej niepokojące były jego przerośnięte oczy z setkami błyszczących faset. Na ich widok Hockenberry wbrew sobie zaczynał się zastanawiać, czy kumple Sumy IV nie wylądowali w jego czasach na Ziemi... Na przykład w Roswell? Czy Suma IV miał jakiegoś dalekiego krewnego w Obszarze 51? To nie są Obcy, upomniał się w duchu. To istoty roborganiczne zaprojektowane i zbudowane przez ludzi, a potem rozrzucone po całym Układzie Słonecznym – a wszystko setki lat po mojej śmierci. – Miło mi pana poznać, Suma IV. – Mnie pana również, doktorze Hockenberry – powiedział Ganimedanin. To nie był ani James Mason, ani dziewczęcy falsecik, o nie... Głos czarnej, lśniącej postaci z oczami muchy przypominał grzechot kamyków o pusty metalowy bojler. – Pozwoli pan, że przedstawię teraz ostatniego reprezentanta Konsorcjum – odezwał się Asteague/Che. – Sinopessen Wsteczny z Amaltei. – Sinopessen Wsteczny? – Hockenberry z najwyższym trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Chciało mu się śmiać, aż łzy pociekną mu z oczu, ale przede wszystkim miał ochotę zwinąć się w kłębek, zasnąć i obudzić się w swoim gabinecie w starym, białym domku nieopodal Uniwersytetu Stanowego w Indianie. – Tak, Sinopessen Wsteczny. – Asteague/Che skinął głową. Trzykrotnie przedstawiony morawiec wysunął się naprzód na srebrzystych pajęczych odnóżach. Trochę przypominał produkowany przez Lionel zasilacz do kolejki elektrycznej, tylko znacznie bardziej błyszczący, jak wypolerowane do połysku aluminium, i osadzony na ośmiu cieniutkich, ledwie widocznych nóżkach. Na powierzchni i we wnętrzu tego pudełeczka w najróżniejszych miejscach migały oczy, diody albo po prostu małe światełka. Miło mi pana poznać, doktorze Hockenberry – powiedziało błyszczące pudełko głosem niewiele wyższym od infradźwiękowych pomruków Orphu. – Czytałem wszystkie pańskie książki i artykuły. W każdym razie wszystkie, które mamy w archiwum. Są świetne. Czuję się zaszczycony, mogąc poznać pana osobiście. – Dziękuję – odparł głupawo Hockenberry. Spojrzał na pięć stojących przy nim morawców, na setki kolejnych, zajętych pracą nad jakimiś niepojętymi maszynami we wnętrzu hermetycznej niebieskiej bańki, przeniósł wzrok na Asteague/Che i zapytał: – Co dalej? – Może siądziemy przy stole i porozmawiamy o zbliżającej się wyprawie na Ziemię i możliwości pańskiego udziału w niej – zaproponował europański główny integrator Konsorcjum Pięciu Księżyców. – Dobrze – zgodził się Thomas Hockenberry. – Czemu nie? 12 Helena była osamotniona i bezbronna, kiedy Menelaos w końcu przyparł ją do muru. Następny dzień po pogrzebie Parysa zaczął się niezwykle, a potoczył jeszcze dziwniej. Zimowy wiatr niósł woń strachu i zagłady. Wcześnie rano, kiedy Hektor przenosił szczątki brata do grobowca, do Heleny przyszedł przysłany przez Andromachę goniec z wezwaniem do tajnych apartamentów żony Hektora, znajdujących się nieopodal Bramy Skajskiej. Tam zastała Andromachę i jej służącą, niewolnicę z wyspy Lesbos, dawno temu pozbawioną języka, a ostatnio zaprzysiężoną w służbie tajnego stowarzyszenia znanego pod nazwą Kobiet Trojańskich, które pilnowały toczącej dookoła dzikim wzrokiem Kasandry. – Co się stało? – zaniepokoiła się Helena. Kasandra nie wiedziała o istnieniu tej rezydencji – i nigdy nie powinna się była dowiedzieć. Tymczasem córka Priama, obłąkana wieszczka, siedziała teraz przed Heleną na drewnianej leżance, ze zwieszoną smętnie głową. Służąca – nazwana Hypsipyle na cześć sławnej matki Euneusa, syna Jazona – trzymała w ręce długi nóż. – Ona wie – powiedziała Andromacha. Sprawiała wrażenie zmęczonej, jakby przez całą noc nie zmrużyła oka. – Wie o Astyanaksie. – Skąd? – Widziałam w jednej z moich wizji – odparła Kasandra, nie pod nosząc głowy. Helena westchnęła. Na czele spisku stało ich siedem; Andromacha, żona Hektora, i Hekuba, małżonka Priama, pierwsze zaczęły snuć plany. Dołączyła do nich Teano, żona wyśmienitego jeźdźca Antenora i najwyższa kapłanka w świątyni Ateny. Razem dopuściły do tajemnicy Laodike, córkę Hekuby, a potem we cztery powierzyły swój sekret Helenie: chciały zakończyć wojnę, ocalić mężów i dzieci od śmierci, a siebie od achajskiej niewoli. Przez całe lata, odkąd dostąpiła tego zaszczytu i dołączyła do Kobiet Trojańskich – choć przecież nie była Trojanką, lecz przyczyną ich wszystkich trosk – wspólnie z Hekubą, Andromacha, Teano i Laodike dokładała wszelkich starań, by zakończyć wojnę z honorem, ale nie płacąc okrutnej ceny. Nie miały innego wyjścia, jak dopuścić do spisku Kasandrę, najładniejszą, ale i najbardziej pomyloną z córek Priama. Apollo obdarzył ją darem przepowiadania przyszłości, który był im niezbędny, jeśli spisek miał mieć szansę powodzenia. Poza tym Kasandra i tak w jednym ze swoich transów odkryła już istnienie Kobiet Trojańskich i zaczynała paplać o ich potajemnych spotkaniach w krypcie w świątynnych podziemiach, więc włączyły ją do swojego grona, aby zamknąć jej usta. Siódmą konspiratorką, ostatnią i najstarszą była Herofile, „droga Herze”, najmądrzejsza wieszczka i kapłanka Apolla Sminteusa. Dzięki darowi jasnowidzenia często lepiej od samej Kasandry umiała zinterpretować jej dzikie, prorocze sny. Kiedy szybkonogi mężobójca Achilles odsunął od władzy Agamemnona, twierdząc, że Atena Pallas osobiście zamordowała jego najbliższego druha Patroklosa, a następnie poprowadził Achajów do wojny z bogami, Kobiety Trojańskie dostrzegły swoją szansę. Wyłączywszy z dalszych knowań Kasandrę – w ostatnich dniach przed przepowiedzianym upadkiem Troi stała się kompletnie nieprzewidywalna – zaplanowały morderstwo mamki Astyanaksa i jej dziecka, a potem zamiar ten zrealizowały. Andromacha w udawanym napadzie histerii oskarżyła Atenę Pallas i Afrodytę o mord na małym Astyanaksie, synu Hektora. Hektor – tak jak wcześniej Achilles – dosłownie oszalał z żalu i gniewu. Wojna trojańska dobiegła końca, wybuchła wojna z bogami. Achajowie i Trojanie razem przemaszerowali przez Dziurę i obiegli Olimp, korzystając ze wsparcia nowych sojuszników, półbogów zwanych morawcami. Hekuba poległa w pierwszym bombardowaniu, zanim morawce osłoniły Ilion polem siłowym. Razem z nią zginęły Laodike, jej córka, i Teano, ukochana kapłanka Ateny. Trzy z siedmiu Kobiet Trojańskich zginęły w pierwszym dniu wojny, którą same wywołały. A po nich śmierć zabrała setki drogich im żołnierzy i cywilów. Następna ofiara? – pomyślała Helena. Smutek, jaki czuła na tę myśl, nie dawał się już porównać z żadnym zwykłym smutkiem. – Zabijesz Kasandrę? – zapytała Andromachę. Żona Hektora spojrzała na nią ozięble. – Nie – odparła po długiej chwili. – Pokażę jej mojego małego Astyanaksa. Pokażę jej Skamandriosa. Mimo niezbyt wyrafinowanego przebrania – hełmu z szablami dzika na głowie i lwiej skóry zarzuconej na ramiona – Menelaos bez trudu przeniknął do miasta. W tłumie innych barbarzyńców – trojańskich sojuszników – przepchnął się obok strażników przy bramie niedługo po pogrzebie Parysa i tuż przed szumnie zapowiadanym przybyciem Amazonek. Był wczesny ranek. Menelaos szerokim łukiem ominął zbombardowany pałac Priama, wiedząc, że Hektor i jego dowódcy będą grzebać na placu szczątki Parysa, a niejeden trojański heros mógł rozpoznać hełm lub lwią skórę Diomedesa. Przemknął przez tętniący życiem bazar, przez ciche boczne uliczki i wyszedł na placyk przed pałacem Parysa – stanowiący tymczasową rezydencję Priama i, w dalszym ciągu, mieszkanie Heleny. Rzecz jasna przy drzwiach stali strażnicy z elitarnej gwardii pałacowej. Widać ich też było na murach i wszystkich tarasach. Odyseusz powiedział mu kiedyś, który z tarasów przylega do sypialni Heleny i Menelaos z uporem godnym lepszej sprawy długo wpatrywał się w unoszone wiatrem zasłony, ale jego żona się nie pojawiła. Dostrzegł za to dwóch włóczników w błyszczących brązach, co sugerowało, że Heleny nie ma w domu. W Lacedemonie, gdzie, nawiasem mówiąc, zajmowali znacznie skromniejszy pałac, nigdy nie wpuszczała strażników do swoich prywatnych komnat. Po przeciwnej stronie placu znajdowała się winiarnia. Właściciel wystawił stolik na zalaną słońcem uliczkę. Menelaos postanowił tam właśnie się posilić, płacąc za śniadanie trojańskimi złotymi monetami, które przezornie zabrał ze skrzyni Agamemnona, kiedy poszedł się przebrać. Przesiedział tam wiele godzin, wciskając zadowolonemu właścicielowi kolejne trójkątne monety i słuchając plotek, jakie krążyły wśród tłumu na placu i mieszczan na sąsiednich ławkach. – Czy jej wysokość jest dziś w domu? – zapytała jedna starucha drugą. – Od rana jej nie było. Moja Febe twierdzi, że wymknęła się, jak tylko pojaśniało, ale wcale nie po to, żeby być przy pogrzebie męża. Wcale nie. – A po co? – zaskrzeczała bardziej bezzębna z dwóch wiedźm przeżuwających ser. Pochyliła się w stronę rozmówczyni, jakby chciała usłyszeć jej szept, ale ta, równie głucha, prawie wywrzeszczała odpowiedź: – Podobno ten stary zbereźnik Priam uparł się, żeby jej heleńska mość, zasyfiona cudzoziemska suka, wyszła za jego innego syna, i to nie jakiegoś bękarta, bo to przecież trudno rzucić w tym mieście kamieniem, żeby jakiegoś nie trafić, ale za tego grubego głupola z prawego łoża, Deifobosa. Ślub ma się odbyć najdalej dwie doby po Parysowym grillu. – O, to niedługo. – Ano niedługo, niedługo. Może nawet dziś. Deifobos czeka w kolejce, żeby posunąć tę ospowatą zdzirę, odkąd Parys przywlókł do miasta jej tłuste dupsko. Oby bogowie przeklęli tamten dzień! Jeśli już nie zaczął ceremonii ślubnej, to na pewno bawi się na jakiejś dionizyjskiej orgii. Staruchy zachichotały chrypliwie, dojadając resztki chleba i sera. Menelaos zerwał się od stolika i zaczął spacerować po ulicach. W lewej ręce niósł włócznię, prawą zaciskał na rękojeści miecza. Deifobos? Gdzie on mieszka?! Przed wojną z bogami byłoby mu łatwiej. Wszyscy nieślubni synowie i córki Priama, niektórzy z nich dobrze po pięćdziesiątce, mieszkali wtedy w olbrzymim pałacu w centrum; Achajowie tam właśnie zamierzali rozpocząć rzeź Trojan po zdobyciu miasta. Ale pierwszego dnia nowej wojny jedno fartowne uderzenie bomby rozproszyło książąt i księżniczki po równie luksusowych apartamentach w całym Ilionie. I dlatego godzinę po opuszczeniu winiarni Menelaos nadal przemierzał zatłoczone ulice, kiedy minęła go jadąca na czele dwunastu Amazonek Pentesileja i tłum na jej widok wpadł w ekstazę. Gdyby się nie cofnął, koń Pentesilei niechybnie by go stratował; nagolennikiem prawie otarła mu się o płaszcz. Nie patrzyła w dół, nie rozglądała się na boki. Uroda Amazonki zrobiła na Menelaosie tak ogromne wrażenie, że prawie usiadł na brudnym od końskiego gnoju bruku. Na Zeusa! Cóż za krucha piękność, zakuta w cudowną, błyszczącą zbroję! I te oczy! Menelaos – któremu nie zdarzyło się wojować ani u boku Amazonek, ani przeciw nim – nigdy nie widział takiej kobiety. Jak w transie ruszył wraz z tłumem, który śladem Amazonek podążał do pałacu Priama. Tam Deifobos przywitał gości, ale u jego boku nie było Heleny, więc wyglądało na to, że staruchy nie miały racji – przynajmniej w kwestii jej aktualnego miejsca pobytu. Menelaos – jak zakochany czternastoletni pastuszek – długo nie mógł oderwać wzroku od drzwi, za którymi zniknęła Pentesileja, ale w końcu otrząsnął się i wrócił do patrolowania ulic. Dochodziło południe. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu – Agamemnon chciał najdalej w południe wzniecić bunt przeciw rządom Achillesa i do wieczora rozegrać decydującą bitwę – ale pierwszy raz naprawdę dotarło do niego, jak ogromnym miastem jest Ilion. Jaką miał szansę, że przypadkiem natknie się na Helenę, i to wkrótce, żeby zdążyć zrealizować plan? Bliską zeru. Na dźwięk bitewnego okrzyku Argiwów Brama Skajska zatrzaśnie się na głucho, straże na murach zostaną podwojone, a on sam znajdzie się w pułapce. Ruszył w stronę bramy. Robiło mu się niedobrze, i to aż z trzech powodów: z frustracji, nienawiści i miłości. Prawie biegł – po trochu szczęśliwy, że nie znalazł Heleny, a po trochu wściekły, że jej nie zabił. Był już blisko murów, gdy jego uwagę zwróciło jakieś zamieszanie. Przez chwilę obserwował wydarzenia, wypytując ludzi, co się dzieje, i nie bacząc na to, że zamieszanie zatacza coraz szerszy krąg i lada chwila może go wchłonąć. Wyglądało na to, że Trojanki były do głębi poruszone przybyciem Amazonek (które zapewne odsypiały właśnie podróż na najmiększych Priamowych sofach), a także obietnicą Pentesilei, że zabije Achillesa oraz – jeśli czas pozwoli – Ajaksa i wszystkich innych achajskich kapitanów, którzy staną jej na drodze. Wyraz jej amazońskich oczu – chłodny i nieubłagany – musiał obudzić coś drzemiącego w trojańskich kobietach (nie mylić z nielicznymi pozostałymi przy życiu Kobietami Trojańskimi), które wyległy na ulice, na mury, nawet na same blanki, spychając na bok zdumionych strażników. Bezradni żołnierze ustępowali z drogi rozkrzyczanym żonom, matkom, córkom i siostrom. Jedna z nich, Hippodamia – niesławna żona Pintousa, lecz małżonka Tisifonosa, dowódcy Trojan tak niskiej rangi, że Menelaos nie tylko nigdy nie starł się z nim w bitwie, ale nawet nigdy nie słyszał o nim przy obozowym ognisku – płomienną przemową wzbudziła w Trojankach morderczy szał. Z początku Menelaos tylko na nią zerknął i uśmiechnął się z przekąsem, ale zaraz zatrzymał się i nastawił ucha. – Siostry! – darła się Hippodamia, biodrzasta, barczysta i bynajmniej niepozbawiona uroku. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona i podskakiwały, kiedy dziko gestykulowała. – Dlaczego nie walczymy u boku naszych mężów? Dlaczego opłakujemy los Ilionu i naszych dzieci, zamiast próbować go zmienić? Czy naprawdę jesteśmy słabsze od trojańskich gołowąsów, którzy przez ostatni rok umierali za nasze miasto? Czy nie jesteśmy równie silne i zdeterminowane jak nasi synowie? Tłum kobiet odpowiedział triumfalnym jazgotem. – Dzielimy z mężczyznami jadło, światło, powietrze i łoża – wołała Hippodamia. – Dlaczego zatem nie podzielimy ich wojennych losów? Czy jesteśmy takie słabe? – Nie! – ryknął tysiąc stojących na murach Trojanek. – Czy jest wśród was choć jedna kobieta, która w wojnie z Achajami nie straciła męża, brata, ojca, syna albo dalszego krewnego? – Nie! – A czy któraś z was ma wątpliwości, co stanie się z nami, kobieta mi, jeśli Achajowie wygrają? – Nie! – Wobec tego nie zwlekajmy ani chwili! – Hippodamii udało się przekrzyczeć zgiełk. – Królowa Amazonek obiecała przed zachodem słońca zgładzić Achillesa. Przybyła z daleka, aby walczyć za miasto, które nie jest jej ojczyzną. Czy my możemy przysiąc i zrobić mniej dla naszego domu, naszych mężczyzn, dzieci i dla siebie samych? – Nie! Tym razem tumult nie umilkł od razu. Kobiety rozbiegały się we wszystkie strony. Niewiele brakowało, żeby zadeptały Menelaosa. – Uzbrójcie się! Odrzućcie kołowrotki i krosna! Przywdziejcie pancerze i spotkajmy się pod murami! Gapie, którzy z początku naśmiewali się z żony Tisifonosa, teraz pospiesznie chowali się po domach i zaułkach, bojąc się stratowania przez dziki tłum. Menelaos również zszedł mu z drogi. Właśnie zamierzał opuścić miasto przez niedaleką Bramę Skajską – która, dzięki bogom, wciąż była otwarta – gdy na pobliskim skrzyżowaniu zobaczył Helenę. Patrzyła w inną stronę i na razie go nie zauważyła. Patrzył, jak żegna się z jakimiś dwoma kobietami i odchodzi. Sama. Przystanął, odetchnął głęboko, oparł dłoń na rękojeści miecza i ruszył za Heleną. – Teano powstrzymała ten obłęd – powiedziała Kasandra. – Przemówiła do tłumu i kobiety się opamiętały. – Teano nie żyje od ponad ośmiu miesięcy – stwierdziła lodowato Andromacha. – W innej teraźniejszości – odparła Kasandra monotonnym głosem, który przemawiała zawsze, gdy wpadała w trans, a który do prowadzał słuchaczy do szału. – W innej przyszłości. Teano je powstrzymała. Kobiety posłuchały najwyższej kapłanki ze świątyni Ateny. – Robaki dawno żrą Teano. Jest martwa jak fiut Parysa – zauważyła Helena. – Nikt nie powstrzymał tego tłumu. Trojanki wróciły już na plac i wymaszerowywały właśnie przez Bramę Skajską w żałosnej parodii żołnierskiego szyku. W domu każda znalazła jakiś fragment zbroi: zaśniedziały hełm z wyłysiałym grzebieniem po ojcu, zapasową tarczę brata, włócznię po mężu, niepotrzebny synowi miecz. Zbroje były za duże, włócznie za ciężkie i większość drepczących z metalicznym chrzęstem kobiet wyglądała jak małe dziewczynki, które poprzebierały się za dorosłych. – To obłęd – wyszeptała Andromacha. – Czysty obłęd. – Po śmierci Patroklosa wszystko jest jednym wielkim obłędem – stwierdziła Kasandra, której oczy pałały żarem gorączki i jej własne go szaleństwa. – Wszystko jest fałszywe. Niestałe. Chwiejne. Ostatnie dwie godziny spędziły w rozświetlonych słońcem apartamentach Andromachy na ostatnim piętrze domu przy samych murach, w towarzystwie osiemnastomiesięcznego Skamandriosa, rzekomo zamordowanego przez boginie i opłakiwanego przez całe miasto, dziecka, które Hektor postanowił pomścić w wojnie z bogami. Skamandrios, zwany też Astyanaksem, Władcą Miasta, miał się doskonale. Znajdował się pod opieką nowej niani, a przy drzwiach stałą wartę pełnili wierni kilikijscy strażnicy, sprowadzeni z podbitych Teb. Dawniej chcieli oddać życie za króla Eetiona, ojca Andromachy, którego po zdobyciu miasta zabił Achilles. Ocaleli nie z własnej woli, lecz dzięki kaprysowi mężobójcy, i teraz ich życie należało wyłącznie do córki Eetiona i jej ukrytego przed wrogami synka. Chłopczyk, który zaczął już chodzić i radośnie gaworzyć, rozpoznał dawno niewidzianą ciotkę Kasandrę i podbiegł do niej z rozpostartymi szeroko rączkami. Kasandra objęła go, przytuliła i rozpłakała się. Przez następne dwie godziny trzy Kobiety Trojańskie i dwie niewolnice – niania i niedoszła morderczyni z Lesbos – najpierw bawiły się z maluchem, a potem, kiedy położyły go spać, rozmawiały. – Teraz rozumiesz, dlaczego nie można pozwolić, żebyś znów coś wygadała w transie – tłumaczyła półgłosem Andromacha. – Jeżeli twoje słowa dojdą do niewłaściwych uszu, jeśli ktokolwiek oprócz nas pozna prawdę, Skamandrios zginie, tak jak to kiedyś przepowiedziałaś. Zostanie zrzucony z murów, a jego mózg rozbryźnie się na kamieniach. Kasandra zbladła bardziej niż zwykle i na chwilę znów się rozpłakała. – Nauczę się trzymać język za zębami – obiecała w końcu. – Nawet kiedy nad nim nie panuję. Twoja czujna służąca tego dopilnuje. – Skinieniem głowy wskazała obojętną Hypsipyle. Chwilę później usłyszały zgiełk i kobiece krzyki, dobiegające z miejskich murów i z niedalekiego placu. Spuściwszy na twarze zasłony, wyszły, żeby zorientować się w sytuacji. Helena kilkakrotnie miała ochotą przerwać diatrybę Hippodamii; dotarło do niej – poniewczasie, kiedy kobiety setkami rozbiegły się do domów po broń i zbroje, rojąc się jak rozhisteryzowane pszczoły – że Kasandra miała rację. Teano, ich nieżyjąca przyjaciółka i najwyższa kapłanka Ateny, powstrzymałaby ten absurd. Donośnym, wyćwiczonym w świątyni głosem krzyknęłaby: „To szaleństwo!”, przyciągnęła uwagę tłumu i uspokoiła wzburzone kobiety. Wyjaśniłaby im, że Pentesileja – która na razie złożyła tylko obietnicę starzejącemu się królowi i zaraz potem poszła spać – jest córką boga wojny. Czy któraś z nich mogła to powiedzieć o sobie? Czy któraś z kobiet na placu miała Aresa za ojca? Z pewnością wytknęłaby też cichnącemu tłumowi, że Grecy, od dziesięciu lat walczący z takimi bohaterami jak Hektor – i czasem nawet wychodzący zwycięsko z takich pojedynków – nie ulegną nagle niewyszkolonej zbieraninie kobiet. „Chyba że nagle nauczyłyście się obchodzić z końmi, kierować rydwanami, rzucać włóczniami na kilometr i odbijać tarczą pchnięcia miecza, i jesteście gotowe oddzielać wrzeszczące męskie głowy od tułowi”. Tak właśnie powiedziałaby Teano, Helena nie miała co do tego wątpliwości. „Wracajcie do domów. Zamieńcie pożyczone włócznie na kołowrotki. Niech mężczyźni bronią nas i decydują o wyniku tej męskiej wojny”. Po takich słowach tłum by się rozproszył. Ale Teano zabrakło na placu. Była – jak to subtelnie ujęła Helena – martwa jak fiut Parysa. I tak oto tłum na wpół opancerzonych kobiet wyruszył na wojnę, pomaszerował w stronę Dziury i majaczącego za nią Olimpu, święcie przekonany, że rozprawi się z Achillesem, zanim Pentesileja obudzi się z pokrzepiającej drzemki. Hippodamia wybiegła jako jedna z ostatnich, w krzywo założonej zbroi, pochodzącej chyba z jakiejś dawno minionej epoki, być może z czasów wojny z centaurami; źle umocowany napierśnik podzwaniał na jej obfitej piersi. Straciła panowanie nad tymi, które podjudzała i teraz jak każdy polityk pędziła, aby zająć miejsce na czele pochodu. Nie miała szans. Helena pożegnała się z Andromachą i Kasandrą – Hypsipyle nie spuszczała zapłakanej wieszczki z oka – i poszła w swoją stronę. Wiedziała o tym, że jeszcze przed wieczorem Priam chce ustalić datę jej ślubu z Deifobosem. Kiedy wracała do pałacu, który do niedawna dzieliła z Parysem, zeszła z tłocznej ulicy i zajrzała do świątyni Ateny. Oczywiście nikogo w niej nie było; mało kto śmiał w tych dniach otwarcie czcić boginię oskarżaną o zamordowanie Astyanaksa i uwikłanie śmiertelników w wojnę z bogami. Znalazła się w cichym, mrocznym, pachnącym kadzidłem wnętrzu. Stanęła przed złotym posągiem Ateny. – Heleno. Przez ułamek sekundy była święcie przekonana, że to bogini przemówiła głosem jej byłego męża. Dopiero po chwili się odwróciła. – Heleno. Menelaos stał w lekkim rozkroku niespełna trzy metry od niej. Mimo że jedynym źródłem światła były wotywne świece, Helena widziała jego rudą brodę, pałającą gniewem twarz, miecz w prawej ręce i ozdobiony kłami dzika hełm w lewej. – Heleno. Wyglądało na to, że znalazłszy się o krok od wytęsknionej zemsty rogacz nic więcej nie umie z siebie wydusić. Pomyślała o ucieczce – ale zaraz zdała sobie sprawę, że nie ma szans. Nie dałaby rady wyminąć go i wybiec na ulicę, tym bardziej że Menelaos należał do najlepszych lacedemońskich szybkobiegaczy. Zawsze żartowali, że kiedy dochowają się syna, żadne z nich nie zdoła go dogonić, żeby spuścić mu lanie. Ale nie mieli syna. – Heleno. Myślała, że poznała już wszystkie rodzaje męskich jęków – te towarzyszące orgazmom, te śmiertelne, i wszystkie pośrodku – ale nigdy jeszcze nie słyszała takiego bólu, jak w głosie Menelaosa. A już na pewno nikt nie wychlipał go w jednym słowie, tak znajomym, a zarazem tak obcym. – Heleno. Menelaos ruszył naprzód, podnosząc miecz do pchnięcia. Helena nie próbowała uciekać. Padła na kolana. W świetle świec i złocistym blasku bogini spojrzała na swojego prawowitego męża, a potem spuściła wzrok, obciągnęła suknię i obnażywszy piersi czekała na cios. 13 Wracając do pańskiego ostatniego pytania... – powiedział główny integrator Asteague/Che. – Musimy udać się na Ziemię, ponieważ wygląda na to, że źródło tych zaburzeń kwantowych znajduje się albo na samej planecie, albo w jej pobliżu. – Mahnmut mówił mi, niedługo po tym, jak się poznaliśmy, że wysłaliście ich razem z Orphu na Marsa, ponieważ to właśnie Mars, a ściślej rzecz biorąc Olympus Mons, miał być źródłem tych... zaburzeń kwantowych – zauważył Hockenberry. – Tak nam się wydawało, kiedy wykorzystaliśmy technologię mieszkańców Olimpu, aby przez dziury czasoprzestrzenne przybyć z Pasa Asteroid i okolic Jowisza na Marsa i Ziemię w czasach trojańskich. Teraz jednak pomiary sugerują, że ośrodek zakłóceń znajduje się na Ziemi, a Mars jest tylko ich... odbiorcą? Może lepiej będzie powiedzieć: celem. – Czy wasza technika aż tak się rozwinęła przez te osiem miesięcy? – Odkąd przelecieliśmy na gapę olimpijskimi tunelami kwantowy mi, nasza znajomość jednolitej teorii kwantów z pewnością się potroiła – wyjaśniła Cho Li. Callistanka sprawiała wrażenie eksperta od spraw technicznych. – Na przykład znakomita większość naszej wiedzy na temat grawitacji kwantowej pochodzi właśnie z tych ośmiu miesięcy. – Czego właściwie się dowiedzieliście? – spytał Hockenberry. Nie oczekiwał, że zrozumie wszystkie techniczne zawiłości, ale pierwszy raz podejrzliwie traktował rewelacje morawców. Sinopessen Wsteczny, transformator na pajęczych nóżkach, zadudnił niepasującym do niego basem: – To, czego się dowiedzieliśmy, przeraża nas. To słowo Hockenberry rozumiał doskonale. – Czy to dlatego, że to kwantowe coś tam jest niestabilne? Mahnmut i Orphu twierdzą, że wiedzieliście o tym, wystrzeliwując ich na Marsa. Jest gorzej, niż myśleliście? – Nie w tym rzecz – odparł Asteague/Che. – Chodzi o to, że coraz lepiej rozumiemy, w jaki sposób siła lub siły stojące za tymi tak zwanymi bogami wykorzystują energię pól kwantowych. Siła lub siły stojące za bogami. Hockenberry zanotował to sformułowanie w pamięci, ale chwilowo postanowił nie drążyć tematu. – To znaczy? – Dzięki zmarszczkom... albo fałdom pól kwantowych olimpijskie rydwany mogą latać – wtrącił Ganimedanin, Suma IV. Jego wielofasetowe oczy odbijały światło i rozszczepiały je jak miriady pryzmatów. – Co w tym złego? – To tak jakby pan korzystał z broni termonuklearnej do zasilania żarówki w domu – wyjaśniła swoim łagodnym tonem Cho Li. – Energia, jaką wykorzystują, jest tak wielka, że aż trudno ją zmierzyć. – W takim razie dlaczego bogowie nie wygrali jeszcze tej wojny? Bo wygląda na to, że wasza technika doprowadziła do impasu... Nawet egida Zeusa jest bezużyteczna. – W zabawie na Marsie i pod Ilionem bogowie wykorzystują zaledwie mizerny ułamek całej tej kwantowej energii – zabrał głos generał Beh bin Adee. – Chyba nie rozumieją technologii leżącej u pod staw ich mocy. Ktoś im jej... użyczył. – Kto? Hockenberry’emu nagle zaschło w gardle. Ciekaw był, czy morawce mają w tej hermetycznej bańce jakieś zdatne dla człowieka jedzenie i picie. – Właśnie po to lecimy na Ziemię, żeby się tego dowiedzieć – powiedział Asteague/Che. – Po co wam statek kosmiczny? – Jak to? – zdziwiła się Cho Li. – A jak inaczej mielibyśmy siei przenieść z planety na planetę? – Tak jak dokonaliście inwazji na Marsa. Przez wormhole. Asteague/Che pokręcił głową, trochę jak Mahnmut. – Nie istnieją kwantowe dziury w branie łączące Marsa z Ziemią. – Ale przecież otworzyliście własne dziury, żeby przylecieć tu z Jowisza i Pasa Asteroid, zgadza się? – upewnił się Hockenberry. Bolała go głowa. – Dlaczego teraz też tak nie zrobicie? Odpowiedziała mu Cho Li: – Mahnmutowi udało się zainstalować nasz transponder w kwinkunksie, w samym centrum kwantowych zawirowań na Olimpie. W okolicach Ziemi nie mamy na razie nikogo, kto mógłby zrobić coś podobnego. To jeden z celów naszej misji. Dlatego zabieramy ze sobą podobny, nieco zmodyfikowany transponder. Hockenberry skinął głową, chociaż nie był do końca pewien, czemu właściwie przytakuje. Próbował sobie właśnie przypomnieć definicję kwinkunksu. Cztery punkty ułożone w prostokąt i piąty w środku? A może to coś z botaniki, coś związane z liśćmi i płatkami? Na pewno miało coś wspólnego z piątką. Asteague/Che pochylił się nad stołem. – Pozwoli pan, doktorze Hockenberry, że wyjaśnią panu, dlaczego to rozrzutne korzystanie z energii kwantowej tak bardzo nas niepokoi. – Chętnie. Co za maniery, pomyślał Hockenberry. Za długo obracałem się wśród Greków i Trojan. – Czy podczas z górą dziewięciu lat podróży między Ilionem i Olimpem grawitacja na Marsie nie zwróciła pańskiej uwagi, doktorze Hockenberry? – No tak... To znaczy... Na Olimpie zawsze czułem się trochę lżejszy, nawet kiedy jeszcze nie wiedziałem, że to na Marsie. Czyli do czasu, aż się pojawiliście. Co z tego? Przecież tak właśnie powinno być, prawda? Na Marsie przyciąganie jest słabsze niż na Ziemi. – Znacznie słabsze – zaświszczała Cho Li. Jej głos naprawdę za brzmiał jak dźwięk fletni Pana. – Przyspieszenie marsjańskie wynosi trzy i siedemdziesiąt dwie setne metra na sekundę do kwadratu. – Nie rozumiem. – To trzydzieści osiem procent ziemskiego ciążenia – wyjaśnił Sinopessen Wsteczny. – Codziennie przemieszczał się pan... ściślej mówiąc: teleportował się pan z Ziemi na Olimp i z powrotem. Czy zauważał pan różnicę ciążenia wynoszącą sześćdziesiąt dwa procent, doktorze Hockenberry? – Proszę mówić mi Thomas – odparł Hockenberry. Myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Sześćdziesiąt dwa procent różnicy? Na Marsie byłbym lekki jak piórko... Albo jak balon. Skakałbym po dwadzieścia metrów naraz. Bzdura. – Nie zauważył pan takiej różnicy – odezwał się Asteague/Che. Nie brzmiało to jak pytanie. – Raczej nie – zgodził się Hockenberry. Na Olimpie zawsze czuł się trochę raźniej po długim trojańskim dniu. Nie tylko na stokach góry, ale też w kwaterach scholiastów u stóp olbrzymiego masywu. Łatwiej mu się chodziło, dźwigało ciężary... Ale sześćdziesiąt dwa procent? Ni cholery. – Różnicę odczuwałem, ale na pewno nie aż taką. – Odczuwał pan mniejszą różnicę, doktorze Hockenberry, ponieważ ciążenie na Marsie, na którym spędził pan ostatnie dziesięć lat i na którym od ośmiu standardowych ziemskich miesięcy toczą się walki, wynosi dziewięćdziesiąt trzy koma osiemset dwadzieścia jeden procent ziemskiego. Hockenberry przetrawił te słowa. – No i? Bogowie pomajstrowali przy grawitacji przy okazji dodawania Marsowi mórz i atmosfery. W końcu są bogami, nie? – Kimś są na pewno – zgodził się Asteague/Che. – Ale pozory mylą. – Czy zmiana przyciągania planety to aż takie wielkie halo? Zapadła cisza. Morawce nie wymieniły wprawdzie znaczących spojrzeń, ale Hockenberry nie mógł się pozbyć wrażenia, że w paśmie radiowym lub w jakiś inny sposób trwa między nimi ożywiona wymiana zdań. Jak to wyjaśnić temu durnemu człowiekowi? – To bardzo wielkie halo – przytaknął w końcu Suma IV. – Większe niż terraformowanie Marsa w półtora stulecia – dodała Cho Li. – Co i tak jest niemożliwe. – Grawitacja to masa – wtrącił Sinopessen Wsteczny. – Tak? – zdziwił się Hockenberry. Zdawał sobie sprawę, że robi z siebie idiotę, ale było mu to obojętne. – A ja zawsze myślałem, że to ta siła, która trzyma wszystko na ziemi. – Grawitacja jest efektem oddziaływania masy na czasoprzestrzeń – ciągnął srebrny pająk. – Obecny Mars ma gęstość trzy koma dziewięćdziesiąt sześć razy większą niż woda. Pierwotny, przed terraformowaniem, taki sprzed niecałych stu lat, miał trzy koma dziewięćdziesiąt cztery. – Niewielka ta zmiana – zauważył Hockenberry. – Rzeczywiście – przyznał Asteague/Che. – I nie tłumaczy wzrostu ciążenia o pięćdziesiąt sześć procent. – Grawitacja to także przyspieszenie – dopowiedziała Cho Li. Hockenberry do reszty się pogubił. Przyleciał na Phobosa, żeby posłuchać o zbliżającej się ekspedycji na Ziemię i dowiedzieć się, dlaczego morawce chcą, żeby w niej uczestniczył – a nie po to, żeby słuchać wykładów adresowanych do niezbyt lotnych ósmoklasistów, – To znaczy, że ktoś, bo nie bogowie, zmienił przyciąganie na Marsie – powiedział. – A wy uważacie, że to poważna sprawa. – Bardzo poważna, doktorze Hockenberry – oznajmił Asteague/ Che. – Ktoś, kto w taki sposób manipuluje ciążeniem, musi doskonale panować nad grawitacją kwantową. Dziury, jak się je potocznie nazywa, to w istocie tunele kwantowe, które również zakrzywiają i deformują pole grawitacyjne. – To wormhole. Coś o nich wiem – pochwalił się Hockenberry. Ze Star Treka, dodał w myślach. – Są jeszcze czarne dziury. I białe. Na tym wyczerpał swoją znajomość tematu. Nawet takie ścisło-naukowe neptki jak stary doktor Hockenberry, żyjące pod koniec XX wieku, wiedziały, że we wszechświecie pełno jest wormholi łączących miejsca w różnych galaktykach i że wchodzi się do wormhole’a przez czarną dziurę, a wychodzi przez białą. Albo odwrotnie. Asteague/Che znów po mahnmucku pokręcił głową. – To nie wormhole, lecz dziury w branie, od „membrana”. Postludzie na orbicie okołoziemskiej wykorzystywali czarne dziury do tworzenia bardzo nietrwałych wormholi, ale dziury w branie to nie to samo. Poza tym proszę nie zapominać, że została już tylko jedna, łącząca Marsa z Ilionem. Inne zdestabilizowały się i zamknęły. – Zginąłby pan, próbując wejść w wormhole albo czarną dziurę – powiedziała Cho Li. – Przemełłoby pana na spaghetti – dodał Beh bin Adee. Sądząc po tonie jego głosu, idea spaghettizacji chyba mu się spodobała. – Spaghetti to... – zaczął Sinopessen Wsteczny. – Czuję bluesa – wszedł mu w słowo Hockenberry. – Opanowanie tajników grawitacji kwantowej i umiejętność otwierania dziur w branie świadczy o tym, że przeciwnik jest groźniejszy, niż się spodziewaliście, tak? – Tak – przytaknął Asteague/Che. – I dlatego chcecie polecieć tym wielgachnym statkiem na Ziemię, żeby dowiedzieć się, kto otworzył te dziury, terraformował Marsa i, najprawdopodobniej, stworzył bogów. – Tak. – I chcecie, żebym poleciał z wami. – Tak. – Dlaczego? Jaki mógłby być mój wkład w... – Hockenberry pomacał wybrzuszenie na piersi, pod tuniką. – Medalion teleportacyjny. – Tak. – Zaraz po tym, jak przylecieliście, pożyczyłem go wam na sześć dni. Bałem się, że mi go już nie oddacie. Robiliście mi też różne badania... Krew, DNA, wszystko po kolei. Myślałem, że zrobiliście sobie już z tysiąc takich medalionów. – Gdybyśmy umieli go skopiować w tuzinie egzemplarzy... chociaż w półtuzinie... – mruknął generał Beh bin Adee. – Ba, wystarczyłby jeden, żeby skończyć wojnę i zająć Olimp. – Nie umiemy skonstruować drugiego teleportera kwantowego – przyznała Cho Li. – Czemu? – Hockenberry’emu łeb już pękał. – Medalion jest dostrojony do pańskiego ciała i umysłu – wyjaśnił Asteague/Che melodyjnym, masonowskim głosem. – Pańskie ciało i mózg również do niego... dostrojono. Hockenberry zamyślił się na chwilę, a potem pokręcił głową i dotknął medalionu. – To niemożliwe. Medalion nie jest standardowym elementem wyposażenia scholiasty. Normalnie, chcąc wrócić na Olimp, musieliśmy stawić się w jednym z określonych miejsc, skąd bogowie sami nas teleportowali. To było takie „przenieś mnie, Scotty”, o ile wiecie, co mam na myśli. Ale, oczywiście, nie wiecie, bo i skąd. – Ależ wiemy doskonale – odparł transformator na pajęczych nóżkach. – Uwielbiam ten program, zwłaszcza pierwszą serię. Mam na grane wszystkie odcinki. Zawsze się zastanawiałem, czy przypadkiem kapitana Kirka i Spocka nie łączy jakiś skrywany związek romantyczno- fizyczny. Hockenberry zaniemówił. – Posłuchajcie – wykrztusił po chwili. – Bogini Afrodyta dała mi ten medalion, żebym mógł szpiegować Atenę, którą chciała zabić. Ale to było ponad dziewięć lat po tym, jak zostałem scholiastą i napodróżowałem się już z Ilionu na Olimp i z powrotem. Jakim cudem ktoś miałby „dostroić” moje ciało do medalionu, jeśli nikt nie wiedział... Zawiesił głos. Do bólu głowy dołączyła zapowiedź mdłości. Powietrze w niebieskiej bańce chyba nie było najświeższe. – Został pan... zrekonstruowany w taki sposób, żeby móc go używać – powiedział Asteague/Che. – Podobnie jak bogów stworzono tak, żeby sami mogli się teleportować. To nie ulega wątpliwości. Może odpowiedź na pytanie „dlaczego” znajdziemy na Ziemi albo na orbicie okołoziemskiej, w jednej z tysięcy orbitalnych konstrukcji lub miast. Hockenberry wyprostował się na krześle. Kiedy siadali, zauważył, że tylko jego stołek ma oparcie. Morawce były bardzo uprzejme. – Chcecie, żebym poleciał z wami, bo jeżeli coś pójdzie nie tak, mogę teleportować się tu z powrotem. Będę jak boja awaryjna na atomowym okręcie podwodnym z moich czasów; wystrzeliwało się je tylko wtedy, kiedy okręt miał przerąbane. – Zgadza się. Właśnie po to chcemy pana zabrać. Hockenberry’ego zatkało. – To się nazywa szczerość... Nie owijacie w bawełnę, nie ma co. Jaki dokładnie jest cel ekspedycji? – Cel pierwszy: znaleźć źródło energii kwantowej – odparła Cho Li. – I, jeżeli będzie to możliwe, wyłączyć je. Na razie zagraża całemu Układowi Słonecznemu. – Cel drugi: nawiązać kontakt z ludźmi lub postludźmi, na Ziemi lub na orbicie okołoziemskiej, i ich przesłuchać – powiedział oleisty Ganimedanin Suma IV. – Chcemy się dowiedzieć, co ich łączy z bogami i Ilionem i wyjaśnić naturę towarzyszących temu połączeniu manipulacji kwantowych. – Cel trzeci: sporządzić mapę znanych i ewentualnie odkrytych tuneli kwantowych, dziur w branie, i zbadać ich przydatność dla podróży międzyplanetarnych i międzygwiezdnych. To powiedział Sinopessen Wsteczny. – Cel czwarty: odszukać obce istoty, które tysiąc czterysta lat temu pojawiły się w Układzie Słonecznym, prawdziwe bóstwa, sterujące tymi bożkami z Olimpu, i spróbować dojść z nimi do porozumienia – powiedział generał Beh bin Adee. – A jeśli to zawiedzie, zniszczyć jedynie cel piąty... – powiedział Asteague/Che z leniwym brytyjskim akcentem. – Wrócić na Marsa w komplecie i bez uszczerbków na zdrowiu. – Ten mi się podoba – przyznał Hockenberry. Serce waliło mu jak ogłupiałe, a głowa bolała go jak przy migrenach, które dokuczały mu na początku studiów, w najbardziej nieszczęśliwym okresie poprzedniego życia. Wstał. Pięć morawców również czym prędzej wstało. – Ile mam czasu na decyzję? Bo jeśli mi powiecie, że start jest za godzinę, to nigdzie nie lecę. Chcę to przemyśleć. – Statek będzie gotowy za czterdzieści osiem godzin – odparł Asteague/Che. – Zostanie pan tutaj? Przygotowaliśmy panu stosowną kwaterę w spokojniejszym sektorze... – Wrócę do Ilionu. Tam mi się będzie lepiej myślało. – Natychmiast przygotujemy pańskiego szerszenia. Ale sądząc z informacji, jakie otrzymuję od naszych obserwatorów, jest tam dziś dosyć gorąco. – To się nazywa pech. Nie ma mnie przez parę godzin i omija mnie wszystko, co najlepsze. – Wydarzenia w Ilionie i na Olimpie mogą tak pana wciągnąć, że nie zechce pan z nami lecieć, doktorze Hockenberry – przyznał Sinopessen Wsteczny. – Chęć pozostania w centrum wydarzeń jest u badacza Iliady naturalna i zrozumiała. Hockenberry westchnął i pokręcił obolałą głową. – Cokolwiek dzieje się w Ilionie i na Olimpie, nie ma już nic wspólnego z Iliadą. Zwykle czuję się tam tak samo zagubiony, jak biedna Kasandra. Szerszeń przebił zakrzywioną ścianę bańki, zawisł w powietrzu i bezszelestnie wylądował. Rozwinął się trap. Mahnmut stanął w drzwiach. Hockenberry ukłonił się morawieckiej delegacji. – Odezwę się przed upływem czterdziestu ośmiu godzin – powiedział i wszedł na trap. – Doktorze Hockenberry? – usłyszał za plecami głos Jamesa Masona. Odwrócił się. – Chcemy też zabrać ze sobą jednego Greka lub Trojanina. Pańska rekomendacja byłaby mile widziana. – Po co? Po co wam człowiek z epoki brązu, który żył i umarł sześć tysięcy lat przed epoką, w której istnieje Ziemia, na którą lecicie? – Mamy swoje powody. Kogo by pan wybrał? Tak na szybko. Helenę Trojańską, pomyślał Hockenberry. Dajcie nam na statku apartament dla nowożeńców, a ekspedycja wypadnie po prostu fantastycznie. Usiłował sobie wyobrazić seks z Heleną w stanie nieważkości, ale ból głowy skutecznie mu to utrudniał. – Chcecie mieć wojownika? Bohatera? – Niekoniecznie – odparł Beh bin Adee. – Zabieramy setkę własnych wojowników. Po prostu chcemy mieć ze sobą człowieka z czasów wojny trojańskiej. Helena Trojańska. Ma kapitalne... Hockenberry pokręcił głową. – Aż się prosi, żeby zabrać Achillesa. Jest niezwyciężony. – Wiemy o tym – przyznała półgłosem Cho Li. – Dyskretnie go przebadaliśmy i wiemy, dlaczego jest, jak pan to ujął, niezwyciężony. – Dlatego, że jego matka, bogini Tetyda, zanurzyła go w... – Tak naprawdę chodzi o to, że ktoś... – przerwał Hockenberry’emu Sinopessen Wsteczny. – Albo coś... Coś w niewyobrażalnie wielkim stopniu zmodyfikowało otaczającą Achillesa kwantową macierz prawdopodobieństwa. – No dobrze – zgodził się Hockenberry. Nie zrozumiał ani słowa. – Chcecie Achillesa czy nie? – Chyba nie zgodziłby się z nami polecieć, doktorze Hockenberry – zauważył Asteague/Che. – No... chyba nie. A nie moglibyście go zmusić? – To propozycja bardziej niebezpieczna od wszystkich potencjalnych zagrożeń związanych z wizytą na trzeciej planecie włącznie – mruknął generał Beh bin Adee. Czyżby skałowce miały poczucie humoru? – zdziwił się Hockenberry. – Jeśli nie Achilles, to kto? – Myśleliśmy, że kogoś nam pan poleci. Kogoś odważnego, ale inteligentnego. Z duszą odkrywcy, ale rozsądnego. Kogoś, z kim będzie się można porozumieć. Człowieka o... powiedzmy... elastycznej osobowości. – Odyseusz – stwierdził bez namysłu Hockenberry. – Potrzebujecie Odyseusza. – Myśli pan, że się zgodzi? – spytał Sinopessen. Hockenberry odetchnął głęboko. – Jeśli powiecie mu, że na drugim końcu czeka na niego Penelopa, pójdzie za wami do piekła i z powrotem. – Nie możemy go okłamać – zastrzegł się Asteague/Che. – A ja tak. I z przyjemnością to zrobię. Nie wiem jeszcze, czy sam z wami polecę, ale chętnie wrobię w to Odyseusza. – Bylibyśmy panu bardzo zobowiązani. No i czekamy na pańską decyzję. Proszę pamiętać, ma pan czterdzieści osiem godzin. Europański morawiec wyciągnął przed siebie ramię zakończone – jak ze zdumieniem stwierdził Hockenberry – całkiem ludzką dłonią. Uścisnął ją i wsiadł do szerszenia. Trap został wciągnięty. Niewidzialny fotel zamknął Hockenberry’ego w swoich objęciach. Wylecieli na zewnątrz bańki. 14 Na plaży u stóp Olimpu zniecierpliwiony i wściekły Achilles przechadza się przed tysiącem najlepszych Myrmidonów. Czekając, aż bogowie przyślą mu następnego jednodniowego bohatera, żeby mógł go zabić, wspomina pierwszy miesiąc wojny, okres, który Trojanie i Argiwowie wciąż nazywają „gniewem Achillesa”. Wtedy bogowie tekowali się z wierzchołka Olimpu całymi tabunami, ufni w swoje pola siłowe i mordercze machiny, gotowi w każdej chwili uciec w wolnoczas przed gniewem śmiertelników. Nie mieli pojęcia, że mechaniczne ludziki, morawce, nowi sojusznicy Achillesa, mają własne zaklęcia i uroki, które zniwelują efekt boskich sztuczek. Ares, Hades i Hermes teleportowali się pierwsi. Niebo eksplodowało, gdy wryli się w achajsko-trojańskie szeregi. Linie sił pól energetycznych rozbłysły i po chwili zarówno przybysze z Olimpu, jak i śmiertelnicy zostali przesłonięci kopułami, wieżami i migotliwymi ścianami płomieni. Morze się zagotowało. Małe zielone ludziki uciekły do feluk. Egida Zeusa zafalowała i rozbłysła, wchłaniając liczoną w megafonach energię morawieckiego ataku. Achilles nie spuszczał z oka Aresa i jego przybocznych: Hadesa z czerwonymi ślepiami, w czarno oksydowanych brązach, i czarnookiego Hermesa w kolczastej, czerwonej zbroi. – Niech śmiertelni posmakują śmierci! – Ares, bóg wojny, mierzący trzy i pół metra i okryty migotliwym polem siłowym w pełnym biegu zaatakował argiwskie szyki. Hades i Hermes nie pozostali daleko w tyle. Wszyscy trzej rzucili niechybnymi boskimi włóczniami. I wszyscy trzej spudłowali. Achillesowi nie było pisane zginąć tamtego dnia – ani żadnego innego. Nie z ręki boga. Jedna z włóczni otarła się o mocarne prawe ramię szybkonogiego mężobójcy, ale nie zadrasnęła go do krwi. Druga utkwiła w przecudnej tarczy, lecz nałożona przez boskiego rzemieślnika warstwa spolaryzowanego złota zatrzymała grot. Trzecia ześliznęła po złotym hełmie Achillesa, nie zostawiając na nim najmniejszej rysy. Z boskich dłoni wystrzeliły promienie energii. Pole siłowe greckiego herosa otrząsnęło się z milionów woltów jak pies otrząsa się z wody. Ares i Achilles starli się niczym dwie zderzające się góry. Wstrząs powalił na ziemię setki Trojan, Greków i bogów, którzy właśnie zwarli się w boju. Ares pierwszy się cofnął. Zamachnął się szkarłatnym mieczem i ciął potężnie, chcąc obciąć głowę śmiertelnemu parweniuszowi. Achilles uniknął cięcia i przeszył wroga swoją klingą. Przebił boską zbroję i ciało, rozpruł brzuch Aresa i złoty ichor zbryzgał ich obu. Boskie wnętrzności wylały się na rude marsjańskie kolcolisty. Zbyt zdumiony, by upaść, i zbyt wściekły, by umrzeć, Ares gapił się na swoje bebechy plączące się w kurzu. Heros wyciągnął rękę, chwycił boga za hełm i ściągnął go do swojego poziomu. Ludzka plwocina bryznęła na doskonałą boską twarz. – To ty posmakujesz śmierci, spruta wywłoko! Sprawnie jak rzeźnik, który właśnie zaczyna długi dzień pracy na bazarze, Achilles obciął Aresowi dłonie, nogi nad kolanami i całe ramiona. Inni bogowie patrzyli z rozdziawionymi ustami, jak wściekła czarna chmura otula ciało Aresa, a jego głowa nie przestaje krzyczeć nawet po tym, jak Achilles odciął ją od tułowia. Hermes – przerażony, ale wciąż groźny i, co ważniejsze, oburęczny – zamierzył się do rzutu drugą włócznią. Achilles rzucił się na niego tak szybko, że obserwatorzy przysięgliby, że się teleportował. Złapał za włócznię i szarpnął. Hermes nie dał jej sobie wyrwać, a Hades ciął mieczem na wysokości kolan mężobójcy. Achilles przeskoczył nad ostrzem z czarnej stali. Hermes, czując, że przegrywa w przeciąganiu włóczni, cofnął się i próbował salwować ucieczką. Zanim zdążył się teleportować, morawce otoczyły całą trójkę bąblem pola siłowego: nikt nie mógł się tekować ani do środka, ani na zewnątrz, dopóki walka się nie skończy. Zabójca olbrzymów wyjął swój złowrogo zakrzywiony miecz. Achilles obciął mu rękę w łokciu. Przedramię Hermesa wraz ze ściskającą broń dłonią spadło na czerwony piasek. – Litości! – zapłakał Hermes. Padł na kolana i jedną ręką objął Achillesa w pasie. – Litości, błagam! – Nie będzie litości – odparł Achilles i poćwiartował boga na małe, ociekające złotem kawałeczki. Hades ze strachem w czerwonych oczach cofał się przed mężobójcą. Bogowie całymi setkami teleportowali się wprost w zastawioną przez ludzi pułapkę. Hektor, jego trojańscy kapitanowie, Achillesowi Myrmidonowie i reszta greckich bohaterów natychmiast do nich doskakiwali, a morawieckie pola siłowe uniemożliwiały im ucieczkę. Pierwszy raz, odkąd walczący sięgali pamięcią, bogowie i herosi, półbogowie i śmiertelnicy, żywe legendy i zwykli szeregowi walczyli na mniej więcej równych warunkach. Hades przeskoczył w wolnoczas. Planeta przestała się obracać. Powietrze zgęstniało. Spienione fale zamarły, nie osiągnąwszy brzegu. Ptaki znieruchomiały w powietrzu. Zdyszany Hades odetchnął z ulgą. Zwymiotował. Tutaj żaden śmiertelnik nie mógł go ścigać. Achilles wszedł w wolnoczas w ślad za nim. – To... niemożliwe... – wykrztusił władca umarłych. Gęste jak syrop powietrze poniosło jego słowa. – Giń, Śmierci! – wykrzyknął Achilles i ojcowską włócznią przebił szyję boga w miejscu, gdzie czarne policzki hełmu zakrzywiały się do góry, ku wyrazistym jak u szkieletu kościom policzkowym. Złoty ichor trysnął w zwolnionym tempie. Achilles zepchnął w bok czarno zdobioną tarczę Hadesa i przebił go na wylot. Umierający bóg odpowiedział ciosem zdolnym rozpruć skałę, lecz czarne ostrze ześliznęło się po piersi herosa, jakby go nawet nie musnęło. Achillesowi nie było pisane zginąć ani wtedy, ani później. Nie z ręki boga. Los przeznaczył natomiast śmierć – aczkolwiek, według ludzkich standardów, tylko tymczasową – Hadesowi. Bóg osunął się ciężko na ziemię i zniknął we wnętrzu smoliście czarnego cyklonu. Odruchowo wykorzystując nanotechnologię i rujnując i tak już potwornie zdeformowane kwantowe pola prawdopodobieństwa, Achilles wyszedł z wolnoczasu i włączył się do bitwy. Przez ten czas Zeus zniknął, a inni bogowie uciekali w popłochu, zapominając zamknąć za sobą egidę. Magia, którą tego dnia morawce wzmocniły Achillesa, pozwoliła mu przebijać słabsze pola siłowe pojedynczych bogów i ścigać ich po zboczach Olimpu aż po pierwsze umocnienia boskiej siedziby. Dopiero wtedy rzeź bogów i bogiń rozpoczęła się na dobre. Wszystko to wydarzyło się na początku wojny. A dziś – dzień po pogrzebie Parysa – żaden bóg nie kwapi się na dół, żeby stanąć do walki. Hektora nie ma, tysiące Trojan dowodzonych przez Eneasza siedzą cicho na swoim odcinku frontu, a Achilles na naradzie z dowódcami Achajów i morawieckimi artylerzystami planuje błyskawiczny szturm na Olimp. Plan jest prosty. Kiedy broń energetyczna i atomowa morawców spowoduje aktywację egidy w dolnych partiach góry, trzydzieści szerszeni desantowych, wiozących Achillesa z pięciuset najlepszymi kapitanami i żołnierzami, przebije się przez słabsze pole siłowe po drugiej stronie Olimpu, śmignie ku szczytowi i przeniesie wojnę do domu bogów. Ci, którzy odniosą rany lub stracą rezon w cytadeli Zeusa, zostaną ewakuowani, gdy tylko bogowie otrząsną się z zaskoczenia. Achilles zamierza zostać na górze tak długo, aż wierzchołek Olimpu zmieni się w kostnicę, a z białych świątyń i domów bogów zostaną poczerniałe zgliszcza. Przecież rozwścieczony Herakles sam obalił kiedyś mury Ilionu i w pojedynkę zajął miasto. Niby dlaczego Olimp miałby okazać się nietykalny? Od rana spodziewa się przybycia Agamemnona i jego mniej rozgarniętego brata Menelaosa na czele wiernej armii, gotowych odebrać mu dowództwo Achajów, cofnąć wojnę do poprzedniego stanu, kiedy śmiertelni walczyli ze śmiertelnymi, i odnowić przymierze ze zdradzieckimi, krwiożerczymi bóstwami. Na razie jednak dawny dowódca, o ślepiach kundla i zajęczym sercu, nie pokazał się. Achilles postanowił, że zabije go, jeśli Agamemnon stanie na czele buntu – jego, rudego Menelaosa i wszystkich, którzy pójdą za Atrydami. Wieść o tym, jakoby ze wszystkich greckich miast zniknęli ludzie, to tylko – Achilles jest o tym przekonany – podstęp Agamemnona, który w rozdrażnionych i tchórzliwych Achajach ma obudzić buntowniczego ducha. Dlatego właśnie kiedy centurion Mep Ahoo, kierujący artylerią i bombardowaniami skałowiec w najeżonym zadziorami pancerzu, podnosi wzrok znad mapy, którą razem studiowali, i stwierdza, że widzi przez lornetkę jakieś dziwne wojsko przechodzące przez Dziurę od strony Ilionu, Achilles nie jest zaskoczony. Jednak chwilę później nie może się nadziwić, gdy Odyseusz, obdarzony najlepszym wzrokiem pośród zebranych pod jedwabną wiatą dowódców, oznajmia: – To kobiety. Trojanki. – Chyba Amazonki? – mówi Achilles i wychodzi z cienia na słońce. Antilochus, syn Nestora, stary druh Achillesa i jego towarzysz w rozlicznych kampaniach, przed godziną przyjechał rydwanem do obozu z wieścią o przybyciu do Ilionu trzynastu Amazonek i przysiędze Pentesilei, zapowiadającej, że zabije Achillesa w pojedynku. Szybkonogi mężobójca roześmiał się, szczerze ubawiony, odsłaniając idealnie równe białe zęby. Nie po to pokonał dziesięć tysięcy Trojan i dziesiątki bogów, żeby teraz dać się zastraszyć przechwałkom jednej kobiety. Odyseusz kręci przecząco głową. – Tych kobiet jest ze dwieście, w dodatku mają niedobrane i źle dopasowane pancerze, synu Peleusa. To nie Amazonki. Są za grube, za niskie i za stare. Niektóre ledwie idą. – Wygląda na to, że z każdym dniem coraz bardziej pogrążamy się w otchłani szaleństwa – mruczy ponuro Diomedes, syn Tydeusa, władca Argos. – Czy mam przesunąć pikiety, szlachetny Achillesie? – pyta Teukros, bękart, mistrz łuku, przyrodni brat Ajaksa Wielkiego. – Mogły by przechwycić te kobiety, które nie wiadomo czego chcą, i zaprowadzić, związane, z powrotem do krosien. – Nie. Wyjdziemy im na spotkanie. Ciekaw jestem, co sprowadza pierwsze kobiety, jakie przeszły przez Dziurę pod Olimp, właśnie do obozu Achajów. – Może szukają Eneasza i swoich trojańskich mężów, nie wiedząc, że stacjonują całe kilometry na lewo od nas? – sugeruje Ajaks Wielki, syn Telamona, dowódca armii Salaminy, która w ten poranek osłania lewą flankę Myrmidonów. – Być może – mówi Achilles, rozbawiony i chyba trochę poirytowany, ale raczej nieprzekonany. Rusza naprzód na czele grupy achajskich królów, kapitanów, pomniejszych dowódców i najwierniejszych żołnierzy. Rzeczywiście mają przed sobą zbieraninę trojańskich kobiet. W odległości stu metrów od nich Achilles zatrzymuje swój mniej więcej pięćdziesięcioosobowy oddział herosów i czeka, aż podzwaniający pancerzami i rozkrzyczany babski tłum podejdzie bliżej. W uszach szybkonogiego mężobójcy ten rejwach brzmi jak gęganie stada gęsi. – Widzisz tam jakieś arystokratki? – pyta bystrookiego Odyseusza, czekając, aż grzechocząca tłuszcza pokona ostatnie sto metrów porośniętej rudym kolcolistem ziemi. – Żony albo córki bohaterów? Andromachę? Helenę? Kasandrę z obłędem w oczach? Medesikaste? Czcigodną Kastianirę? – Nie widzę żadnej z nich – odpowiada Odyseusz. – Nie ma tam nikogo, kto by miał jakąś pozycję w mieście, czy to z urodzenia, czy dzięki małżeństwu. Rozpoznaję tylko Hippodamię. To ta duża z włócznią i zabytkową, długą tarczą, jak tarcza Ajaksa Wielkiego. Znam ją tylko dlatego, że kiedyś przyjechała z mężem Tisifonosem w odwiedziny do nas, na Itakę. Penelopa, która oprowadziła ją po ogrodzie, skarżyła się potem, że Hippodamia jest skwaszona jak nie dojrzały granat i zupełnie nie umie docenić piękna. Achilles też już wyraźnie widzi kobiety. – Sama z pewnością nie grzeszy urodą, którą można by docenić. Filoktecie, wystąp do przodu, zatrzymaj je i zapytaj, co robią na polu bitwy, na którym walczymy z bogami. – Naprawdę muszę, synu Peleusa? – jęczy stary łucznik. – Po kalumniach, jakimi obrzucono mnie na pogrzebie Parysa, nie jestem najlepszym kandydatem do... Achilles odwraca się i ucisza go karcącym spojrzeniem. – Pójdę z tobą, potrzymam cię za rączkę – burczy Ajaks Wielki. – Teukrosie, ty też chodź. Dwóch łuczników i mistrz włóczni powinni wystarczyć na tę babską zgraję, nawet gdyby ropuchy zachowywały się gorzej, niż wyglądają. Trzej mężczyźni wychodzą przed dowodzony przez Achillesa oddział. Dalej wszystko dzieje się bardzo szybko. Filoktet, Teukros i Ajaks zatrzymują się dwadzieścia kroków od luźnej formacji zmęczonych i zadyszanych kobiet. Były dowódca Tesalczyków i były rozbitek robi krok naprzód. W lewej ręce trzyma słynny łuk Heraklesa, prawą podnosi w pokojowym geście. Jedna z młodych kobiet, stojąca na prawo od Hippodamii, rzuca włócznią i, choć wydaje się to nie do pomyślenia, trafia Filokteta – który przeżył dziesięć lat zmagań z jadem węża i gniewem bogów – prosto w pierś, tuż powyżej lekkiego łuczniczego pancerza. Grot przechodzi na wylot przez ciało i przecina kręgosłup. Filoktet osuwa się bez życia na ziemię. – Zabić sukę! – krzyczy wściekły Achilles. W biegu wyciąga miecz z pochwy. Teukros, na którego nagle spada grad chaotycznie rzuconych włóczni, nie potrzebuje takiej zachęty. Ruchem tak szybkim, że niezauważalnym dla większości śmiertelników, zakłada strzałą na cięciwę, napina łuk i wypuszcza metrowej długości strzałę prosto w gardło kobiety, która zabiła Filokteta. Hippodamia na czele dwudziestu lub trzydziestu kobiet nacierana Ajaksa. Ostrożnie dźgają włóczniami i niezdarnie próbują oburęcznych cięć mężowskimi, ojcowskimi lub synowskimi mieczami. Ajaks, syn Telamona, ogląda się przez ramię na Achillesa – trwa to dosłownie ułamek sekundy; chyba jest rozbawiony – a potem wyciąga miecz, dwoma niedbałymi uderzeniami roztrąca na boki broń i tarczę Hippodamii i obcina jej głowę, jakby ścinał chwast na podwórku. Reszta kobiet, u których gniew bierze górę nad strachem, rzuca się na stojącą przed nimi dwójkę. Teukros trafia je w oczy, uda, obwisłe piersi i – po niedługiej chwili – oddalające się plecy. Ajaks dobija te, które nie mają dość rozumu, żeby uciec; brodzi w ich tłumie jak dorosły mężczyzna wśród dzieci, zostawiając po sobie same trupy. Kiedy przybiegają Achilles, Odyseusz, Diomedes, Nestor, Chromius, Ajaks Mały, Antilochus i reszta, około czterdziestu kobiet nie żyje lub właśnie dogorywa, kilka krzyczy z bólu, wijąc się na nasiąkniętej czerwienią czerwonej ziemi, a reszta w panice ucieka w stronę Dziury. – Co to miało znaczyć, na Hadesa? – Odyseusz wymija Ajaksa Wielkiego i wchodzi między ciała, porozrzucane we wszelkich możliwych, wdzięcznych i niewdzięcznych, a przede wszystkim boleśnie znajomych pozach towarzyszących gwałtownej śmierci. Syn Telamona szczerzy zęby w uśmiechu. Twarz ma zbryzganą krwią; jego zbroja i miecz ociekają szkarłatem. – Nie pierwszy raz zabijałem kobiety – przyznaje. – Ale, na bogów, ten raz był najlepszy! Kalchas, syn Testora, najlepszy wieszcz w tym gronie, kulejąc, podchodzi bliżej. – Źle się stało – mówi. – Bardzo źle. Bardzo, bardzo źle. – Stul dziób – ucisza go Achilles i osłaniając oczy przed słońcem patrzy w ślad za kobietami. Ostatnie z nich właśnie przechodzą przez Dziurę, ale ich miejsce zajmuje grupka wyraźnie większych postaci. – A to co znowu? – dziwi się syn Peleusa i Tetydy. – Centaury? Czyżby mój druh i nauczyciel Chiron chciał nas wesprzeć w potrzebie? – To nie centaury – stwierdza Odyseusz. – To kobiety. Na koniach. – Jadą wierzchem? – Stary Nestor mruży oczy. – Nie w rydwanach? – Jadą wierzchem jak słynni kawalerzyści z dawnych wieków – potwierdza Diomedes. Nikt już nie jeździ konno, bo każdy woli zaprząc wierzchowce do rydwanu – chociaż kilka miesięcy temu, przed zawarciem rozejmu, Odyseusz i Diomedes uciekli z nocnej wycieczki do trojańskiego obozu, jadąc na oklep na wyprzężonych z rydwanu koniach. – To Amazonki – mówi Achilles. 15 Świątynia Ateny. Menelaos, czerwony na twarzy, podchodzi, dysząc ciężko. Helena klęczy przed nim ze spuszczoną głową i odsłoniętymi piersiami. Menelaos pochyla się nad nią. Podnosi miecz. Jej blada, naga szyja wygląda jak trzcina. Naostrzona klinga gładko przetnie skórę, mięso i kości. Menelaos nieruchomieje. – Nie wahaj się, mój mężu – szepcze Helena. Głos jej prawie nie drży. Menelaos widzi, jak u nasady jej lewej piersi jakaś żyłka pulsuje w obłąkańczym tempie. Ujmuje miecz oburącz. Ale jeszcze nie tnie. – Niech cię diabli – dyszy. – Niech cię diabli! – Tak... – szepcze Helena, nie podnosząc głowy. Złoty posąg Ateny majaczy nad nimi w ciemności gęstej od kadzidlanego dymu. Menelaos ściska rękojeść jak dusiciel ofiarę. Mięśnie rąk drżą mu z napięcia, gdy jednocześnie szykuje się do ścięcia żony i powstrzymuje się od tego. – Dlaczego miałbym cię nie zabić, niewierna cipo? – syczy. – Nie ma takiego powodu, mężu. Jestem niewierną cipą. Obie cię zdradziłyśmy, i ona, i ja. Skończ to. Wykonaj prawomocny wyrok. – Nie nazywaj mnie mężem, zdziro! Helena podnosi wzrok. O tych ciemnych oczach Menelaos śnił od ponad dziesięciu lat. – Ale ty jesteś moim mężem. Jedynym mężem. Zawsze nim byłeś. Omal jej w tym momencie nie zabija, tak ranią go te słowa. Pot skapuje mu z czoła i policzków na jej prostą suknię. – Zostawiłaś mnie... Zostawiłaś mnie i naszą córkę dla tego... tego chłopczyka. Tego gogusia. Tego wyszywanego cekinami trykociku z parą jaj. – Tak. Helena znów spuszcza głowę. Menelaos widzi znajomy mały pieprzyk na jej karku, u samej nasady, dokładnie tam, gdzie spadnie miecz. – Dlaczego? – stęka. Nie powie już nic więcej. Teraz musi ją zabić albo jej przebaczyć. Albo jedno i drugie. – Zasługuję na śmierć – szepcze Helena. – Zgrzeszyłam przeciwko tobie, naszej córce i naszemu krajowi. Lecz nie z własnej woli opuściłam twój pałac w Sparcie. Menelaos zgrzyta zębami. Słyszy, jak trzeszczą. – Nie było cię – ciągnie szeptem Helena, jego żona i dręczycielka, dziwka, która go zdradziła, matka jego dziecka. – Ciągle cię nie było. Polowałeś z bratem. Wojowałeś. Rabowałeś. Kurwiłeś się. Tworzyliście z Agamemnonem prawdziwą parę. Ja byłam tylko rozpłodową maciorą, którą zostawiało się w domu. Kiedy ten oszust Parys, podstępny Odyseusz pozbawiony odyseuszowej mądrości, zabrał mnie siłą z domu, nie miałam męża, który by mnie obronił. Menelaos dyszy. Wydaje mu się, że słyszy, jak miecz szepcze do niego niby żywa istota, dopominając się o krew tej suki. Tyle głosów zmaga się teraz w jego głowie, że ledwie słyszy ciche słowa Heleny. Wspomnienie jej głosu przez cztery tysiące nocy nie dawało mu spokoju, a teraz ten sam głos doprowadza go do szaleństwa. – Jestem skruszona, ale to już bez znaczenia – mówi Helena. – Jestem pokorna, ale to też się nie liczy. Czy mam ci opowiedzieć o tym, jak przez ostatnie dziesięć lat setki razy sięgałam po miecz albo wiązałam pętlę na sznurze, tylko po to, by służba i szpiedzy Parysa odwiedli mnie od mojego zamiaru, każąc myśleć o nasze córce, skoro o sobie myśleć nie chciałam? To, że mnie porwano i zniewolono jest sprawką Afrodyty, mężu, nie moją. Możesz mnie wyzwolić jednym cięciem dobrze znanego ci ostrza. Zrób to, mój drogi Menelaosie. Powiedz naszej córce, że kochałam ją i wciąż kocham i wiedz, że i ciebie kochałam i kocham nadal. Menelaos wyje jak potępieniec, wypuszcza z rąk miecz, który z łoskotem upada na posadzkę, i pada na kolana obok żony. Płacze jak dziecko. Helena zdejmuje mu hełm i przyciąga jego głowę do piersi. Nie uśmiecha się. Nie, wcale się nie uśmiecha, nie czuje nawet takiej pokusy. Czuje ukłucia jego krótkiego zarostu, gorące łzy i oddech na piersiach, które od czasu, gdy Menelaos ostatni raz jej dotykał, poznały ciężar Parysa, Hockenberry’ego, Deifobosa i innych. Jestem zdradziecką cipą, myśli Helena Trojańska. Ale która z nas nią nie jest? Nie uważa, żeby odniosła zwycięstwo. Była gotowa na śmierć. Jest bardzo, bardzo zmęczona. Menelaos wstaje. Ze złością wyciera z wąsów łzy i smarki, podnosi miecz i chowa go do pochwy. – Porzuć lęk, żono – mówi. – Co się stało, to się nie odstanie. Nie ty jesteś winna temu złu, lecz Afrodyta i Parys. Tam, na posadzce, leży płaszcz i woal świątynnej służki. Włóż je i raz na zawsze opuśćmy to przeklęte miasto. Helena wstaje, wspierając się na okrytym lwią skórą ramieniu męża. Kiedyś widziała, jak ubrany w tę skórę Diomedes mordował Trojan. W milczeniu wkłada biały płaszcz i koronkowy woal. Razem wychodzą ze świątyni. Helena nie może uwierzyć, że w taki sposób opuszcza Ilion. Po ponad dziesięciu latach miałaby po prostu wyjść przez Bramę Skajską i zostawić przeszłość za sobą? A co z Kasandrą? Co z planami snutymi z Andromachą i pozostałymi? Co z odpowiedzialnością za wybuch wojny z bogami, do której przecież doprowadziła swoimi machinacjami? Co z biednym Hockenberrym i ich malutką miłością? Jej duch szybuje pod niebiosa jak wypuszczona na wolność świątynna gołębica, gdy Helena zdaje sobie sprawę, że te problemy już jej nie dotyczą. Popłynie do Sparty, do domu, ze swoim prawowitym małżonkiem. Tęskniła za Menelaosem, za jego... zwyczajnością. A w domu zobaczy córkę, dziś już kobietę. Te dziesięć lat stanie się złym snem, kiedy wejdzie w ostatnią ćwierć swojego życia, nie tracąc ani odrobiny ze swej urody – z woli bogów, naturalnie, nie własnej. Poza urodą straciła dosłownie wszystko. Idą ulicą otępiali, jak we śnie, gdy nagle zaczynają dzwonić dzwony, z murów odpowiadają im rogi, odzywają się heroldowie. Wszyscy podnoszą alarm. Krzyki zaczynają do nich docierać. Menelaos patrzy na nią przez szparę między tymi idiotycznymi szablami dzika; ona odpowiada spojrzeniem przez szparę w kapłańskim woalu. W tej jednej chwili ich oczom udaje się wyrazić grozę, niepewność, nawet ponurą świadomość ironii losu. Trojanie zamykają i barykadują Bramę Skajską. Achajowie przypuszczają szturm na miasto. Wojna trojańska zaczyna się na nowo. Są w pułapce. 16 – Mógłbym zobaczyć statek? – poprosił Hockenberry. Szerszeń wyleciał na zewnątrz bańki w Kraterze Stickney i wznosił się ku czerwonej tarczy Marsa. – Ziemiostatek? – upewnił się Mahnmut. Kiedy Hockenberry skinął głową, odparł: – Naturalnie. Wydał polecenie szerszeniowi, a ten okrążył wieżę startową Ziemiostatku, wzbił się wyżej i zacumował do włazu w górnej części wydłużonego kadłuba. Hockenberry chce, żeby oprowadzić go po statku – nadał Mahnmut do Orphu. Sekunda trzasków poprzedziła odpowiedź. Czemu nie? Chcemy, żeby ryzykował dla nas życie, więc dlaczego nie pokazać mu statku? Asteague/Che i pozostali sami powinni mu to zaproponować. – Jaką toto ma długość? – spytał półgłosem Hockenberry. Widoczny w holoiluminatorach statek wydawał się opadać w mrok krateru, jakby mierzył wiele kilometrów. – Zbliżoną do wysokości waszego Empire State Building z XX wieku – odpowiedział Mahnmut. – Jest tylko bardziej zaokrąglony i gruzłowaty. Nigdy nie przebywał w nieważkości – nadał przez radio. – Ciążenie Phobosa na pewno go zdezorientuje. Sztuczna grawitacja jest gotowa. Nastawiają na zero koma osiem w płaszczyźnie pokładu. Dam też ziemskie ciśnienie powietrza. Zanim wejdziecie przez śluzę na dziobie, w środku będzie miło i przyjemnie. – Nie jest za duży na taką misję? – zdziwił się Hockenberry. – Wiem, że zabieramy setki uzbrojonych skałowców, ale mimo wszystko... Czy to nie przesada? – Być może będziemy chcieli coś przywieźć z powrotem. Gdzie jesteś? Pod kadłubem. Spotkamy się w Sali Tłoków. – Próbki gruntu? Kawałki skał? – domyślał się Hockenberry. Kiedy ludzie pierwszy raz stanęli na Księżycu, był młodym chłopakiem. Przypomniał sobie teraz, jak siedział na podwórku rodzinnego domu i w małym telewizorku, stojącym na ogródkowym stoliku, oglądał widmowe, czarno-białe obrazy z Morza Spokoju. Przedłużacz biegł do altany, a przez gęste liście dębu nad głową Hockenberry’ego przezierał sierp Księżyca. – Ludzi. Tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy. Trzymaj się, cumujemy. Morawiec bezgłośnie wyłączył holoekrany. Widok z szerszenia, cumującego do pionowego kadłuba statku kosmicznego ponad trzysta metrów od powierzchni gruntu, każdego przyprawiłby o zawroty głowy. Oglądając statek, Hockenberry zadawał niewiele pytań. W ogóle mało mówił. Spodziewał się technologii przerastającej jego najśmielsze wyobrażenia – wirtualnych pulpitów sterowniczych, włączanych i wyłączanych myślą, albo foteli z pola siłowego; spodziewał się też nieważkości, w której „góra” i „dół” tracą sens. Tymczasem miał wrażenie, że znalazł się we wnętrzu gigantycznego parowca z końca XIX lub początków XX wieku. Równie dobrze mógłby zwiedzać „Titanica”. Pulpity sterownicze były jak najbardziej materialne, wykonane z plastiku i metalu. Foteli – dość niezgrabnych z wyglądu – na pierwszy rzut oka wystarczyłoby dla trzydziestoosobowej morawieckiej załogi. Ich kształt i proporcje niespecjalnie pasowały do ludzkiej sylwetki, podobnie jak rozmiary rozmieszczonych pod ścianami pojemników i metalowo- nylonowych koi. Kilka pokładów zajmowały stelaże z jakimś wyrafinowanym sprzętem i sarkofagi dla tysiąca uzbrojonych skałowieckich żołnierzy, którzy, jak wyjaśnił Mahnmut, mieli spędzić podróż zawieszeni w pół drogi między nieświadomością i śmiercią. Bo w przeciwieństwie do wyprawy na Marsa, mówił dalej morawiec, tym razem mieli lecieć uzbrojeni po zęby i gotowi na wszystko. – W hibernacji – podpowiedział Hockenberry, któremu czasem zdarzało się obejrzeć jakiś film fantastycznonaukowy. Zwłaszcza pod koniec życia, kiedy dorobili się z żoną kablówki. – Niezupełnie. Ale blisko. Były na statku drabinki, szerokie schody, windy i cała masa innych anachronicznych urządzeń. Były śluzy, laboratoria i szafki z bronią. Były i meble, masywne i niezgrabne, jakby nikt nie przejmował się tym, ile takie kolosy muszą ważyć. Były wyrastające z kadłuba przezroczyste bąble astronawigacyjne; roztaczał się z nich widok na skalne ściany, na Marsa i w głąb krateru, gdzie roiło się od morawców. Były mesy, kambuzy, sypialnie i łazienki – wszystko, jak pośpiesznie wytłumaczył Mahnmut, przygotowane z myślą o ludzkich pasażerach, gdyby się jacyś pojawili. – Ilu się spodziewacie? – Do dziesięciu tysięcy. Hockenberry zagwizdał przez zęby. – I dlatego zbudowaliście arkę Noego, co? – Nie do końca. Arka miała trzysta łokci długości, pięćdziesiąt szerokości i trzydzieści wysokości, czyli około stu pięćdziesięciu metrów długości, dwudziestu pięciu szerokości i piętnastu wysokości. Zmieściły się w niej trzy pokłady o łącznej kubaturze pięćdziesięciu tysięcy metrów sześciennych. Tonaż: trzynaście tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt ton rejestrowych brutto. Nasz statek jest ponad dwa razy dłuższy i półtora raza szerszy, przy czym, jak widziałeś, niektóre fragmenty – między innymi cylindry mieszkalne i ładownie – wystają poza jego obrys. Tonaż: czterdzieści sześć tysięcy ton. W porównaniu z nim arka Noego to łupinka. Hockenberry nie wiedział, co powiedzieć. Wszedł za Mahnmutem do małej, stalowej klatki windy, którą zjechali daleko na dół. Minęli ładownię, w której, jak tłumaczył morawiec, miał podróżować jego batyskaf, „Mroczna Dama”. Minęli poziom, na którym znajdowały się magazyny ładunków. Niepokojąco militarne konotacje tego określenia wzbudziły podejrzliwość Hockenberry’ego, ale wytłumaczył sobie, że na pewno się myli. Pytania zachował na później. Spotkali się z Orphu w maszynowni, nazywanej przez niego Salą Tłoków. Hockenberry powiedział, że ogromnie się cieszy, widząc Iońskiego morawca z kompletem kończyn i czujników (sans prawdziwych oczu, jak się okazało). Wymienili parę zdań na temat Prousta i żalu, po czym wrócili do przerwanej wycieczki. – To dziwne – przyznał w końcu Hockenberry. – Pamiętam, jak opowiadaliście mi o statku, którym przylecieliście z Jowisza. Wasze opisy były takie... takie techniczne, nic nie rozumiałem. A tu? Wszystko, co tu widzę, przypomina... Przypomina... Sam nie wiem... Orphu zadudnił głośnym śmiechem. Kiedy się odezwał, Hockenberry nie pierwszy raz przyłapał się na myśli, że widzi w nim pewne podobieństwo do Falstaffa: – Przypomina maszynownię na „Titanicu”, prawda? – No właśnie. Dlaczego? – Hockenberry desperacko starał się za maskować swoją nieznajomość tematu, – Od czasów „Titanica”, na wet od mojej śmierci na początku XXI wieku, minęły przecież trzy tysiące lat. Technika poszła do przodu. Dlaczego... dlaczego właśnie tak to wygląda? – Dlatego, że korzystaliśmy głównie z planów pochodzących z połowy XX wieku – wyjaśnił tubalnym głosem Orphu z Io. – Nasi inżynierowie potrzebowali jakiejś prostej, szybkiej maszyny, która możliwie najszybciej przewiezie nas na Ziemię. W tym wypadku „możliwie najszybciej” oznacza pięć tygodni. – Mahnmut mówił, że podróż na Marsa z przestrzeni okołojowiszowej zajęła wam zaledwie parę dni. Sam pamiętam, jak opowiada liście o borowych żaglach słonecznych, silnikach termojądrowych... Używaliście całej masy niezrozumiałych terminów. Ten statek też jest tak wyposażony? – Nie – odparł Mahnmut. – Tam mogliśmy wykorzystać energię tunelu magnetycznego w przestrzeni okołojowiszowej. Na orbicie nasi inżynierowie zbudowali akcelerator liniowy, ale zajęło im to ponad dwieście lat. Na Marsie niczego podobnego nie mamy. Ten statek zbudowaliśmy od podstaw. – Dlaczego wybraliście akurat XX-wieczną technologię? Hockenberry wodził wzrokiem po olbrzymich tłokach. Ich błyszczące trzpienie sięgały dobre dwadzieścia metrów ponad podłogę, pod sam sufit olbrzymiego pomieszczenia, które naprawdę przypominało maszynownię na „Titanicu”, tylko trochę ulepszoną. Większe wnętrze. Więcej tłoków. Więcej błyszczącego mosiądzu, stali i żelaza. Więcej dźwigni. Więcej zaworów. Jakieś dziwne przyrządy, do złudzenia przypominające gigantyczne amortyzatory. No i te zegary – bardziej podobne do zwykłych manometrów niż mierników energii termojądrowej czy czegoś w tym rodzaju Pachniało metalem i olejem. – Znaliśmy plany – powiedział Orphu – No i mieliśmy surowce. Część przywieźliśmy z Pasa Asteroid, część wydobyliśmy tutaj, na miejscu, na Deimosie i Phobosie. Mieliśmy gotowe jednostki impulsowe – Morawiec zawiesił głos. – Co to są jednostki impulsowe? – zapytał Hockenberry. Papla – nadał Mahnmut. A co, miałem mu o nich nie mówić? – odparł Orphu. Może Przynajmniej do czasu, aż znajdziemy się parę milionów kilometrów stąd, najlepiej z nim na pokładzie Mógłby zauważyć efekt ich działania przy starcie i zacząłby zadawać pytania. – Jednostki impulsowe to takie małe urządzenia rozszczepialne – wyjaśnił Mahnmut – Bomby atomowe. – Bomby atomowe? – powtórzył Hockenberry – Bomby atomowe? Tu, na statku, są bomby atomowe? Ile? – Dwadzieścia dziewięć tysięcy siedemset Są w magazynach ładunków, które mijaliście po drodze do maszynowni – wyjaśnił Orphu – A trzy tysiące osiemset zapasowych trzymamy w ładowni tu taj, pod podłogą maszynowni. – Trzydzieści trzy tysiące bomb atomowych – podliczył półgłosem Hockenberry – Musicie się spodziewać niewąskiej rozpierduchy na Ziemi Mahnmut pokręcił głową. – To nasze paliwo Dzięki nim dostaniemy się na Ziemię. Hockenberry rozłożył ręce w geście kompletnej bezradności. – Te olbrzymie tłoki to no, tłoki – powiedział Orphu – Pod nami znajduje się płyta napędowa W pierwszych godzinach po starcie będziemy mniej więcej co sekundę wyrzucać jedną bombę przez otwór znajdujący się w samym środku płyty A później, prawie do końca, jedną co godzinę. – Każdy cykl napędowy zaczyna się od wystrzelenia ładunku – ciągnął Mahnmut – Wtedy będzie widać taki obłoczek pary w próżni. Lufa wyrzutnika i płyta napędowa będą regularnie spryskiwane olejem antyablacyjnym. Kiedy bomba eksploduje, energia plazmy trafi w płytę. – Nie zniszczy jej? I całego statku? Bynajmniej Wasi naukowcy rozpracowali ten napęd od strony teoretycznej w latach pięćdziesiątych XX wieku Wybuch plazmy uderza w płytę, odpychają i w ten sposób napędza te olbrzymie tłoki Dopiero po kilkuset eksplozjach za rufą statek naprawdę zacznie się rozpędzać. – A te zegary? – Hockenberry dotknął miernika, który wyglądał wypisz, wymaluj jak manometr. – To manometr – powiedział Orphu – Mierzy ciśnienie pary Ten drugi mierzy ciśnienie oleju A u góry jest potencjometr i woltomierz Miał pan rację, doktorze Hockenberry, inżynierowie, którzy zbudowali „Titanica” łatwiej by się tu odnaleźli niż specjaliści z NASA z pańskich czasów. – Jaką moc mają te bomby? Powiemy mu? zapytał Mahnmut. Pewnie. Chyba już za późno, żeby go zacząć okłamywać. – Jeden ładunek to około czterdziestu pięciu kiloton – powiedział na głos Mahnmut. – Trzydzieści tysięcy bomb po czterdzieści pięć kiloton każda – wymruczał Hockenberry – Nie skazicie nimi całej przestrzeni między Marsem i Ziemią? – To w miarę czyste bomby – zapewnił go Orphu – Jak na atomówki. – Jakie są duże? W maszynowni musiało być chyba cieplej niż w innych częściach statku Pot kroplił się Hockenberry’emu na górnej wardze, brodzie i czole. – Chodźmy na górę – zaproponował Mahnmut, podchodząc do kręconych schodów, na których nawet Orphu mieścił się bez problemu – Sam zobaczysz. To pomieszczenie musiało mieć dobre pięćdziesiąt metrów średnicy i ze dwadzieścia pięć wysokości Było prawie w całości zastawione metalowymi stojakami, rynnami, przenośnikami i zsuwniami Mahnmut wcisnął duży czerwony guzik Taśmy przenośników zaczęły się przesuwać, łańcuchy szczęknęły, sortowniki z wizgiem poszły w ruch Znajdujące się na nich setki albo wręcz tysiące małych pojemników Hockenberry’emu do złudzenia przypominały niepomalowane puszki coca-coli. – Jakbym się znalazł we wnętrzu automatu z colą – stwierdził, próbując rozładować przygnębiającą atmosferę kiepskim żartem. – Nic dziwnego – zadudnił Orphu. – Projekt całości i schematy maszyn zostały zaczerpnięte z fabryki coca-coli w Atlancie, z okolic roku 1959. – Wrzucam ćwierć dolara i wypada puszka z colą – wykrztusi! Hockenberry. – Tylko że zamiast puszek wypadają czterdziestopięciokilotonowe bomby atomowe, które całymi tysiącami wybuchają za rufą statku. – Zgadza się – powiedział Mahnmut. – Niezupełnie – wtrącił Orphu z Io. – Nie zapominajcie, że to ma szyna z pięćdziesiątego dziewiątego. Wystarczy dziesięć centów. Zaśmiał się basem, aż srebrne puszki zagrzechotały w metalowych uchwytach. – Zapomniałem zapytać... – odezwał się Hockenberry, kiedy zna leźli się we dwóch z Mahnmutem na pokładzie szerszenia. Zbliżali się do rosnącej w oczach tarczy Marsa. – Czy on się jakoś nazywa? Ten wasz statek? – Tak. Niektórzy z nas uznali, że nazwa będzie potrzebna. Najpierw myśleliśmy o „Orionie”... – Dlaczego? – spytał Hockenberry, patrząc na tylny holoekran. Phobos, Krater Stickney i Ziemiostatek szybko znikały za rufą szerszenia. – Bo właśnie tak wasi XX-wieczni naukowcy ochrzcili projekt tego napędu. Ale koniec końców główni integratorzy odpowiedzialni za rejs na Ziemię zaakceptowali nazwę zaproponowaną przeze mnie i Orphu. – Czyli? Hockenberry rozsiadł się wygodniej w energetycznym fotelu. Szerszeń z rykiem i świstem wszedł w marsjańską atmosferę. – „Królowa Mab”. – Postać z Romea i Julii. To chyba był twój pomysł, co? Ty jesteś wielbicielem Szekspira. – O dziwo, to była propozycja Orphu. Lecieli właśnie nad wulkanami Tharsis w stronę Olympus Mons i prowadzącej do Ilionu dziury w branie. – Co łączy wasz statek z Mab? – Tego Orphu nie powiedział. – Mahnmut pokręcił głową. – Ale zacytował Asteague/Che i pozostałym fragment sztuki. – Który? – Kwestia, którą wypowiada Merkucjo: Snadź się królowa Mab widziała z tobą; Ta, co to babi wieszczkom i w postaci Kobietki, mało co większej niż agat Na wskazującym palcu aldermana, Ciągniona cugiem drobniuchnym atomów, Tuż-tuż śpiącemu przeciąga pod nosem. Szprychy jej wozu z długich nóg pajęczych; Osłona z lśniących skrzydełek szarańczy; Sprzężaj z plecionych nitek pajęczyny; Lejce z wilgotnych księżyca promyków; Bicz z cienkiej żyłki na świerszcza szkielecie; A jej for szpanem mała, szara muszka Przez pół tak wielka jak ów krągły owad, Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny; Wozem zaś próżny laskowy orzeszek; Dzieło wiewiórki lub majstra robaka, Tych z dawien dawna akredytowanych Stelmachów wieszczek. W takich to przyborach Co noc harcuje po głowach kochanków, Którzy natenczas marzą o miłości; Albo po giętkich kolanach dworaków, Którzy natenczas o ukłonach marzą; Albo po chudych palcach adwokatów, Którym się wtedy roją honoraria; Albo po ustach romansowych damul, Którym się wtedy marzą pocałunki; Często atoli Mab na te ostatnie Zsyła przedwczesne zmarszczki... – ...i tak dalej, i tak dalej. – I tak dalej – powtórzył doktor Thomas Hockenberry. Obraz Olympus Mons, boskiego Olimpu, wypełniał całe dziobowe holoekrany. Mahnmut twierdził, że wznosi się na zaledwie dwadzieścia jeden tysięcy trzysta metrów ponad poziom marsjańskich mórz, czyli jest o ponad cztery i pół kilometra niższy, niż sądzili współcześni Hockenberry’emu uczeni – ale i tak był bardzo wysoki. Wystarczająco, pomyślał Hockenberry. A na jego porośniętym trawą wierzchołku, pod egidą lśniącą odbitym blaskiem późnego poranka, mieszkały żywe istoty. I to nie byle jakie istoty, lecz bogowie. Prawdziwi bogowie. Oddychali, wojowali, spiskowali i parzyli się zupełnie jak ludzie, których Hockenberry znał w swoim poprzednim życiu. I nagle rozwiały się otulające go od miesięcy chmury depresji, jak targane wiatrem znad Morza Tetydy strzępy białych obłoków nad szczytem Olimpu. W tej jednej chwili doktor Thomas Hockenberry, profesor filologii klasycznej, poczuł się bezgranicznie, całkowicie i bezwarunkowo szczęśliwy. Zdał sobie sprawę, że bez względu na to, czy weźmie udział w ekspedycji na Ziemię, czy nie, nie zamieniłby się rolami z żadnym innym człowiekiem, z żadnej innej epoki, z żadnego innego miejsca. Mahnmut położył szerszenia w ostry skręt. Minęli Olympus Mons od wschodu i skierowali się wprost do Dziury. 17 Hera wyszła poza obręb pola maskującego dom Odyseusza na Itace i tekowała się prosto na Olimp. Trawiaste stoki i okalające kalderę gmachy z białymi kolumnami mieniły się odbitym blaskiem odległego słońca. Posejdon-Ziemiowstrząs zmaterializował się obok niej. – Sprawa załatwiona? Gromowładny zasnął? – Jedyne gromy, jakie można teraz usłyszeć, to odgłosy jego chrapania. A co na Ziemi? – Wszystko zgodnie z planem, córo Kronosa. Od tygodni dyskretnie doradzaliśmy Agamemnonowi i jego kapitanom, i teraz nasze podszepty zaczynają działać. Achillesa jak zwykle nie ma pod Olimpem, na czerwonej równinie. Atryda podburza właśnie rzesze rozwścieczonych Achajów przeciw Myrmidonom i innym sługom Pelidy, którzy zostali w obozowisku pod Ilionem. Ruszą pod mury Troi i wyważą bramy miasta. – Co słychać u Trojan? – Hektor jeszcze śpi po całonocnym czuwaniu przy stosie brata. Eneasz jest tutaj, u stóp Olimpu, ale bez Hektora palcem nie kiwnie. Deifobos i Priam dyskutują o planach Amazonek. – A Pentesileja? – Przed godziną wstała. Ona i jej towarzyszki są gotowe do walki na śmierć i życie. Dopiero co żegnane wiwatami wyjechały z miasta i przeszły przez dziurę w branie. – Atena Pallas jest z nimi? – Jestem tutaj. – Atena w pięknej, złotej zbroi zmaterializowała się obok Posejdona. – Pentesileja wyruszyła na spotkanie z przeznaczeniem, swoim i Achillesa. Wśród śmiertelników panuje nieopisany zamęt. Hera ujęła ją za okryty metalem przegub dłoni. – Wiem, że to dla ciebie trudne chwile, moja towarzyszko broni. Achilles od urodzenia był twoim faworytem. Pallas pokręciła głową w błyszczącym hełmie. – Już nie jest. Kłamał, twierdząc, że zabiłam Patroklosa i zabrałam jego ciało. Podniósł rękę na mnie i moich olimpijskich krewnych. Z rozkoszą będę patrzeć, jak spada w mroki Hadesu. – Ale Zeusa nadal trochę się boję – wtrącił Posejdon. Jego pancerz – ozdobiony wizerunkami fal, ryb, kałamarnic, lewiatanów i rekinów – miał głęboki, morski odcień zielonej patyny. Część twarzowa hełmu miała kształt kraba, trzymającego w szczypcach oczy właściciela. – Po sporządzonej przez Hefajstosa miksturze jego straszliwa wysokość będzie przez siedem dni i siedem nocy chrapał jak wieprz – uspokoiła go Hera. – Przez ten czas musimy uwinąć się ze wszystkim: zabić Achillesa lub pozbyć się go na dobre, przywrócić Agamemnonowi zwierzchnictwo Argiwów i zburzyć Ilion albo przy najmniej doprowadzić do wznowienia dziesięcioletniej wojny bez żadnej nadziei na rozejm. Postawimy Zeusa przed faktem dokonanym. – Jego gniew będzie straszny – ostrzegła Atena. Hera parsknęła śmiechem. – Myślisz, że o tym nie wiem? Kiedy syn Kronosa wpada w szał, Achilles ze swoim gniewem wygląda przy nim jak naburmuszony gołowąs. Ale Ojca Bogów zostawcie mnie. Zajmę się nim, kiedy załatwimy pozostałe sprawy. Na razie musimy... Następni bogowie i boginie zaczęli przybywać nad Jezioro Kalderowe. Nie wszyscy się teleportowali, latające rydwany, zaprzężone w holograficzne konie, zlatywały się ze wszystkich stron świata i lądowały w pobliżu, aż cały trawnik przed Dworem Bogów zamienił się w wielki parking. Bogowie dzielili się na trzy grupy. Zwolennicy Greków zbierali się wokół Hery, Ateny i Posejdona. Za ponurym jak gradowa chmura Apollem, opiekunem Trojan, gromadzili się jego poplecznicy: siostra Ateny – Artemida, Ares, jego siostra Afrodyta, ich matka Leto, Demeter i inni, którzy od lat walczyli o chwałę Troi. Trzecią grupę tworzyli niezdecydowani. Przed Dworem Bogów zebrały się setki nieśmiertelnych. – Co wy tu wszyscy robicie? – zapytała Hera, nie kryjąc rozbawienia. – Kto strzeże Olimpu? – Nie odzywaj się, podstępna! – zawołał Apollo. – To ty uknułaś spisek, który ma pognębić Ilion. Nikt nie wie, gdzie szukać Zeusa, jedynego, który mógłby cię powstrzymać. – Och! Czyżby Pan Srebrnego Łuku tak bardzo wystraszył się nie przewidzianych wydarzeń, że musi biec w popłochu po tatusia? Ares, porywczy bóg wojny, który dopiero co trzeci raz wyszedł z kadzi regeneracyjnej po kolejnym nierozważnym pojedynku z Achillesem, stanął obok Apolla. – Posłuchaj, kobieto – wycedził przez zaciśnięte zęby, rosnąc przy tym na pełną wysokość blisko pięciu metrów. – Tolerujemy twoją obecność tylko dlatego, że jesteś żoną Zeusa, naszego pana. Tylko i wyłącznie dlatego, kazirodcza suko. Hera parsknęła swoim najbardziej wyrachowanym, prowokacyjnym śmiechem. – Kazirodcza suko. I to mówi ten, który ze wszystkich kobiet na świecie najczęściej sypia z własną siostrą. Ares mocniej ścisnął włócznię. Apollo naciągnął łuk i położył strzałę na cięciwie. Afrodyta zdjęła z ramienia własny łuk, mniejszy, ale wcale nie mniej zabójczy. – Chcecie podnieść rękę na naszą królową? – wtrąciła się Atena. Weszła między Herę i grożące jej groty włóczni i strzał. Na widok broni wszyscy bogowie podkręcili swoje ochronne pola siłowe na maksymalną moc. – Jak śmiesz mówić nam o podnoszeniu ręki na kogokolwiek?! – krzyknął czerwony ze złości Ares. – To bezczelność! Zapomniałaś już, jak sprowokowałaś Diomedesa, syna Tydeusa, żeby przeszył mnie lancą? Albo jak sama zraniłaś mnie włócznią? Myślałaś, że nic ci nie grozi, bo otaczała cię chmura maskująca. Atena wzruszyła ramionami. – To było w bitwie. Poniosło mnie. – Tylko takie masz wytłumaczenie?! – ryknął Ares. – Próbowałaś mnie zabić, nieśmiertelna kurwo, bo cię poniosło?! – Gdzie Zeus? – spytał Apollo Herę. – Nie jestem jego niańką – odparła białoręka Hera. – Chociaż są takie chwile, że niańka by mu się przydała. – Gdzie Zeus? – powtórzył Pan Srebrnego Łuku. – W najbliższych dniach Zeus nie będzie się mieszał do spraw bogów i śmiertelników. Może już nigdy nie wróci. To my, tu, na Olimpie, zadecydujemy o dalszych losach świata. Apollo napiął łuk, ale na razie jeszcze w nikogo nie wycelował ciężkiej, naprowadzanej cieplnie strzały. Tetyda, nereida – córka Nereusa, prawdziwego Starego Człowieka z Morza, bogini morza i nieśmiertelna matka Achillesa – wkroczyła między rozsierdzonych oponentów. Zamiast zbroi miała na sobie przepiękną suknię, której materiał utkano we wzór z wodorostów i muszelek. – Siostry! – zaczęła. – Bracia! Kuzyni! Zaprzestańcie tych małostkowych popisów. Powściągnijcie swą dumę, zanim komuś z nas lub naszych śmiertelnych dzieci stanie się krzywda. Nie obrażajcie naszego Wszechmocnego Ojca, który z pewnością do nas wróci, bez względu na to, gdzie teraz przebywa, z zagniewanym czołem i śmiercionośnymi piorunami w rękach. – A zamknijże się! – odpowiedział jej Ares. Chwycił włócznię w taki sposób, jakby szykował się do rzutu. – Gdybyś nie wykąpała swojego rozwrzeszczanego śmiertelnego bachora w świętej rzece, przez co stał się prawie niezwyciężony, Ilion dziesięć lat temu wygrałby wojnę. – Nikogo nie kąpałam w rzece – odparła Tetyda. Wyprostowała się i skrzyżowała na piersi pokryte delikatną haską ręce. – To Mojry upodobały sobie mojego kochanego Achillesa. To dzięki nim, nie mnie, pisana mu jest wielka chwała. Kiedy się urodził, przemówiły do mnie w myślach. Posłuszna ich rozkazom co noc zanurzałam go w niebiańskim ogniu, aby oczyścił się w mękach i w bólu wyzbył śmiertelnej natury ojca. Mimo że był jeszcze malutki, nigdy nie zapłakał. Co noc dręczyłam go, przypalając okrutnie, by za dnia opatrywać mu osmaloną, poparzoną skórę. Smarowałam go ambrozją, która odświeża nasze nieśmiertelne ciała, tyle tylko że tajemna alchemia Mojr wzmocniła jej działanie. I rzeczywiście uczyniłabym Achillesa nieśmiertelnym, zapewniłabym mu boskość, gdyby mój mąż, śmiertelnik Peleus, nie wyśledził, co robię. To on, widząc, jak nasz jedyny syn wije się, miota i smaży w płomieniach, chwycił go za piętę i wyciągnął z niebiańskiego ognia dosłownie na chwilę przed zakończeniem procedury deifikacji. Nie bacząc na moje protesty – jak każdy mąż – pełen dobrych chęci, lecz nadgorliwy Peleus oddał Achillesa Chironowi, który wśród centaurów uchodzi za najmądrzejszego i najmniej nienawidzi ludzi. Chiron, który wychował wielu herosów, zajął się też Achillesem. Leczył go ziołami i balsamami znanymi tylko centaurowym mędrcom, a karmił wątrobami lwów i szpikiem niedźwiedzi. Achilles wyrósł na silnego młodzieńca. – Szkoda, że się po prostu nie upiekł w tym ogniu, bękart jeden – mruknęła Afrodyta. Tetyda straciła panowanie nad sobą i rzuciła się na boginię miłości, za broń mając tylko długie i cienkie jak ości paznokcie. Afrodyta z zimną krwią podniosła łuk – tak jakby była na pikniku i brała udział w zawodach w strzelaniu do tarczy – i wypuściła strzałę, która ugrzęzła w lewej piersi nereidy. Martwa Tetyda upadła na trawę. Chmura boskiej esencji zawirowała wokół niej jak rój czarnych pszczół. Nikt nie schylił się po ciało, aby zanieść je do Uzdrowiciela i kadzi z niebieskimi robakami. – Morderczyni! – zagrzmiał głos z głębin i Nereus we własnej osobie, Stary Człowiek z Morza, wynurzył się z bezdennych otchłani Jeziora Kalderowego. Schronił się w nich, gdy osiem miesięcy wcześniej morawce i ludzie najechali jego ziemskie oceaniczne królestwo. – Morderczyni! – zadudnił ponownie. Wzniósł się piętnaście metrów nad wodę. Jego mokra broda i zaplecione w warkocze włosy do złudzenia przypominały rojowisko oślizłych węgorzy. Cisnął w Afrodytę ładunkiem czystej energii. Bogini miłości przeleciała w powietrzu kilkadziesiąt metrów. Boskie pole siłowe ocaliło ją przed unicestwieniem, ale nie uchroniło jej od oparzeń i siniaków, gdy jej przecudne ciało najpierw złamało dwie potężne kolumny portyku Dworu Bogów, a potem przebiło granitową ścianę. Ares, jak na kochającego brata przystało, rzucił włócznią w Nereusa. Trafił go prosto w prawe oko. Stary Człowiek z Morza zawył ogłuszająco z bólu (jego krzyk dało się słyszeć aż w nieskończenie odległym od Olimpu Ilionie), wyrwał z rany włócznię razem z gałką oczną i zniknął w spienionych czerwienią falach jeziora. Apollo Febus zrozumiał, że właśnie wybuchła ostatnia wojna. Zanim Hera i Atena zdążyły zareagować, uniósł łuk i wypuścił dwie naprowadzane cieplnie strzały, mierząc prosto w serca bogiń. Naciągał i zwalniał cięciwę z taką szybkością, że nawet nieśmiertelni nie byli w stanie nadążyć za nim wzrokiem. Wykonane ze wzmacnianego tytanu pociski, okryte własnym polem kwantowym, które pozwalało im przebijać inne pola siłowe, nagle stanęły w locie. I roztopiły się. Apollo rozdziawił usta. Atena zaniosła się śmiechem. – Zapomniałeś, parweniuszu, jak zaprogramowano egidę. Pod nie obecność Zeusa jest posłuszna naszym rozkazom: Hery i moim. – To ty rozpętałeś to piekło, Apollo – powiedziała półgłosem białoręka Hera. – Teraz poczujesz moc klątwy Hery i gniewu Ateny. Ledwo zauważalnie skinęła ręką. Leżący na brzegu jeziora głaz, ważący dobre pół tony, oderwał się od ziemi, przyspieszył do dwukrotnej prędkości dźwięku i uderzył boskiego łucznika w skroń. Apollo pofrunął dobre czterdzieści metrów w tył. Koziołkując w locie, spadł ze szczękiem złota, srebra i brązu w przybrzeżny muł. Błoto pozlepiało mu boskie loki. Atena odwróciła się i rzuciła włócznią. Broń przeleciała nad taflą wody i trafiła w cel po drugiej stronie jeziora – zdobiony białymi kolumnami dom Apolla eksplodował ognistym grzybem. Siła wybuchu wyrzuciła miliony stalowych, marmurowych i granitowych odłamków na trzy kilometry w górę, pod sam szczyt otulającego Olimp pola siłowego. Demeter, siostra Zeusa, natarła falą uderzeniową, która rozpłynęła się na chroniącej Herę i Atenę egidzie. Hefajstos nie miał tyle szczęścia: fala porwała go i cisnęła nim w odległą o sto metrów skalną ścianę Olimpu. Z rąk odzianego w czerwony pancerz Hadesa trysnął stożkowaty snop czarnego płomienia, który niszczył wszystko na swojej drodze: świątynie, ziemię, wodę i powietrze. Dziewięć muz z wrzaskiem pospieszyło w sukurs Aresowi. Z materializujących się niespodziewanie rydwanów posypały się błyskawice; egida Ateny zalśniła od ich energii i odpowiedziała ogniem. Ganimedes, królewski podczaszy, w którego żyłach płynęło tylko dziewięć dziesiątych boskiej krwi, leżał na ziemi niczyjej i wył z bólu; jego nieśmiertelne ciało płonęło i całymi płatami obłaziło z ludzkich kości. Eurynome, córka Okeanosa, stanęła po stronie Ateny. Opadł ją tuzin Furii Rzuciły się na nią z łopotem skrzydeł jak stado nietoperzy- wampirow Zdążyła krzyknąć tylko raz, zanim porwały ją w powietrze i poniosły nad polem bitwy, daleko od płonących gmachów. Część bogów rzuciła się do ucieczki Niektórzy próbowali się ukryć, inni popędzili do swoich rydwanów, jeszcze innym udało się tekować – ale większość przystąpiła do walki, zajmując pozycję na jednym lub drugim brzegu kaldery Pola siłowe rozbłyskiwały czerwienią, zielenią, fioletem, błękitem, złotem i dziesiątkami innych barw kiedy właściciele przestawiali je w tryb bojowy. Nigdy jeszcze nie walczyli tak jak tego dnia bez cienia litości, bez zwyczajowej boskiej wspaniałomyślności, bez gwarancji wskrzeszę ma z licznych rąk Uzdrowiciela, bez nadziei na miejsce w kadzi regeneracyjnej – a co najgorsze, bez najmniejszej interwencji ze strony Ojca Zeusa. Do tej pory Gromowładny zawsze w porę powściąga ich zapędy, godził ich albo zastraszał w taki sposób, że hamowali swój morderczy szał wymierzony przeciw innym nieśmiertelnym. Ale nie tym razem. Posejdon tekował się na Ziemię, aby na miejscu śledzić zwycięski szturm Achajów na Troję. Ociekający ichorem Ares dźwignął się z ziemi i zebrał wokół siebie trzy dwudziestki rozwścieczonych bogów, wiernych Zeusowi patronów Trojan. Hefajstos teleportował się z powrotem w wir walki i rozpostarł nad polem bitwy trującą, czarną chmurę. W ciągu następnych godzin wojna bogów rozprzestrzeniła się na cały Olimp i okolice Ilionu Kiedy nadszedł zachód słońca, wierzchołek boskiej góry stał w ogniu, część wody z Jeziora Kalderowego wyparowała, a jej miejsce powoli zajmowała lawa. 18 Jadąc na spotkanie z Achillesem, Pentesileja nie miała cienia wątpliwości, że każdy rok, każdy miesiąc, dzień, godzina i minuta jej dotychczasowego życia były zaledwie preludium do chwały, jakiej wkrótce miała dostąpić. Wszystko, co było przedtem – każdy oddech, każda sekunda treningu, każde zwycięstwo i każda porażka na polu bitwy – to tylko przygrywka. W nadchodzących godzinach wypełni się jej przeznaczenie. Albo zatriumfuje i zabije Achillesa, albo sama zginie i – co byłoby nieskończenie gorsze – okryje się wstydem i zostanie na wieki zapomniana. Ale Pentesileja nie zamierzała ginąc, okrywać się wstydem ani popadać w zapomnienie. Obudziwszy się z drzemki w pałacu Priama, czuła się silna i szczęśliwa. Bez pośpiechu wykąpała się, a kiedy się ubierała, stojąc przed wypolerowanym stalowym lustrem w gościnnych apartamentach pałacu, czyniła to ze starannością, jaka rzadko – o ile w ogolę – jej się zdarzała. Zdawała sobie sprawę, że uchodzi za piękność według najwyższych standardów męskich, kobiecych i boskich Nie robiło to na niej wrażenia. Miała duszę wojowniczki i takie komplementy zupełnie się dla mej nie liczyły. Tego dnia jednak, wkładając czysty strój i błyszczącą zbroję, pozwoliła sobie na odrobinę próżności. Jakkolwiek by patrzeć, będzie przecież ostatnią osobą, jaką szybkonogi mężobójca zobaczy przed śmiercią. W wieku dwudziestu kilku lat miała wciąż trochę dziecięcą twarz. Duże zielone oczy zdawały się być większe niż w rzeczywistości, zwłaszcza gdy – tak jak w tej chwili – okalały je opadające na policzki krótkie blond loki. Zacięte usta rzadko składały się w uśmiech, ale były pełne i przyjemnie różowe. Odbijające się w błyszczącej tafli metalu ciało, muskularne i opalone po długich godzinach pływania, treningu i polowań, nie było bynajmniej wychudzone. Pentesileja miała zaokrąglone po kobiecemu biodra i pośladki, co zresztą odnotowała z grymasem niezadowolenia na twarzy, dopinając srebrny pas w talu. Piersi miała wyższe i krąglejsze od przeciętnej kobiety, nawet od przeciętnej Amazonki, a sutki raczej zaróżowione niż brązowe. Była dziewicą i zamierzała nią pozostać do końca życia. Jej starsza siostra (Pentesileja skuliła się odruchowo na myśl o śmierci Hippolity) mogła dawać się uwodzić włochatym mężczyznom, którzy chcieli ją zdobyć i wykorzystać jak rozpłodową maciorę. Ona nigdy się na to nie zgodzi. Ubierając się, wysączyła z fiolki odrobinę magicznego, aromatycznego balsamu i wtarła go w skórę na sercu, u nasady szyi i tuż powyżej złocistej linii włosów łonowych. Postępowała zgodnie z zaleceniami Afrodyty, która objawiła się jej dzień po tym, jak Atena Pallas przemówiła do mej i wysłała ją z tą misją. Bogini miłości zapewniła ją, że ten pachnący olejek, silniejszy od ambrozji, sporządziła osobiście, specjalnie z myślą o Achillesie – i tylko o nim. Jego zapach miał sprawić, że szybkonogiego mężobójcę ogarnie nieprzezwyciężona żądza. W ten sposób Pentesileja uzyskała drugą tajną broń – po otrzymanej od Ateny włóczni. Zamierzała zadać Achillesowi śmiertelny cios, kiedy będzie stał jak oniemiały, obezwładniony siłą pożądania. Któraś z Amazonek – zapewne wierna kapitan Klonia – zanim udała się na spoczynek, wypolerowała królewską zbroję Pentesilei. Brąz i złoto lśniły przepięknie w metalowym zwierciadle. Broń Pentesileja miała zawsze pod ręką: łuk, kołczan pełen idealnie prostych strzał z czerwonymi brzechwami, miecz – krótszy od używanych przez mężczyzn, ale doskonale wyważony i nie mniej od tamtych groźny w zwarciu – i obosieczny topór, zazwyczaj ulubiony oręż Amazonek. Zazwyczaj, ale nie tym razem. Wzięła do ręki włócznię, którą dała jej Atena. Broń zdawała się nic nie ważyć i jakby sama rwała się do lotu. Długi, haczykowaty grot nie został wykuty ani z brązu, ani nawet z żelaza, lecz z jakiegoś innego, twardszego metalu. Żadna przeszkoda nie mogła go stępić, żaden pancerz zatrzymać. Sam jego czubek, jak twierdziła Atena, zanurzono w najbardziej śmiercionośnej truciźnie znanej bogom. Wystarczyło drasnąć Achillesa w piętę, by jad popłynął z krwią do serca, w kilka sekund powalił herosa, a chwilę później na dobre posłał go w mroki Hadesu. Drzewce drżało w dłoni Amazonki; włócznia nie mniej od samej Pentesilei chciała przebić ciało Achillesa i wypełnić śmiertelną czernią jego oczy, usta i płuca. Atena zdradziła Amazonce, w jaki sposób Achilles stał się niezwyciężony. Opowiedziała jej o tym, jak Tetyda próbowała dać dziecku nieśmiertelność, w czym przeszkodził jej ojciec chłopca, Peleus, wyciągając go z płomieni. – Jego pięta nie jest odporna na ciosy – wyszeptała Atena. – Jej kwantowa macierz prawdopodobieństwa nie została w żaden sposób zmodyfikowana. Cokolwiek miałoby to znaczyć, Pentesileja odebrała te słowa jako zapewnienie, że zabije Achillesa mężobójcę, mordercę kobiet i gwałciciela. Wiedziała, jaki los spotkał kobiety w miastach, które podbijał na czele swoich Myrmidonów, gdy inni Achajowie spoczęli na laurach – i tyłkach – na trojańskiej plaży. Nawet w dalekiej, północnej krainie Amazonek młoda Pentesileja słyszała o dwóch wojnach trojańskich, o zdeterminowanych Achajach oblegających Ilion i o Achillesie, który przez dziesięć lat szalał po całej Azji Mniejszej. Siedemnaście miast padło pod jego nieustępliwymi atakami. Aż wreszcie na niego przyszła kolej, aby posmakować klęski. Jechała na czele Amazonek przez miasto pogrążone w lęku i chaosie. Strażnicy na murach krzyczeli, że Achajowie gromadzą się wokół Agamemnona i jego kapitanów; chodziły słuchy, że szykują się do zdradzieckiego szturmu, korzystając z tego, że Hektor śpi, a dzielny Eneasz jest z wojskiem na froncie po drugiej stronie brany. Pentesileja zauważyła na ulicach sporo kobiet, odzianych w przypadkowe elementy męskich pancerzy – jakby udawały Amazonki – i błąkających się bez celu. Strażnicy zadęli w trąby i Brama Skajska zatrzasnęła się za plecami Pentesilei i jej wojowniczek. Jechały prosto na wschód, nie zwracając uwagi na Trojan formujących szyki obronne między murami miasta i achajskim obozowiskiem. Pentesileja już wcześniej, wjeżdżając do Ilionu, zauważyła Dziurę, ale dopiero teraz serce zabiło jej mocniej z podniecenia. Wycięty z zimowego nieba krąg, którego czwarta część zdawała się tkwić pod ziemią, znajdował się na wschód od Ilionu, na skalistej równinie. Kiedy patrzyło się nań od północy i wschodu, nie było go widać; Pentesileja dobrze o tym wiedziała, bo właśnie z tamtej strony Amazonki zajechały pod Troję. Widziało się Ilion i morze, nic nie wskazywało na obecność magicznej Dziury. Ale wystarczyło zbliżyć się do miasta od południowego zachodu, aby ją zobaczyć. Achajowie i Trojanie – podzieleni, ale jeszcze nie walczący – wylewali się z otworu pieszo i w rydwanach, jakby ogłoszono ewakuację okolic Olimpu. Pentesileja domyślała się, że otrzymali rozkazy z Ilionu i z achajskiego obozu, aby porzucić front, na którym potykali się z bogami, jak najszybciej wracać pod Troję i przygotować się do wznowienia wojny. Dla Amazonek nie miało to żadnego znaczenia. Pentesileja miała zabić Achillesa i biada każdemu, Trojaninowi czy Achajowi, który próbowałby jej w tym przeszkodzić. Posłała już w mroki Hadesu wielu mężów i jeżeli ją do tego zmuszą, nie zawaha się posłać następnych. Wstrzymała oddech, wjeżdżając w Dziurę na czele podwójnej kolumny Amazonek, lecz wynurzywszy się z drugiej strony poczuła tylko niezwykłą lekkość, subtelną zmianę światła i chwilową duszność (kiedy wreszcie przypomniała sobie o oddychaniu), jakby niespodziewanie znalazła się na szczycie wysokiej góry, w rozrzedzonym powietrzu. Jej koń również musiał wyczuć zmianę, bo szarpnął wodze, ale zmusiła go do posłuszeństwa. Nie mogła oderwać oczu od Olimpu. Góra wypełniała cały zachodni horyzont... nie, cały świat... Też nie. Olimp był całym światem. Prosto przed nią, za plecami nielicznych ludzi i morawców, za rozsianymi po czerwonej równinie przedmiotami, które z tej odległości wyglądały jak ciała poległych, wznosiły się pierwsze trzykilometrowe urwiska, podnóże siedziby bogów. Dalej leżało piętnaście kilometrów stoków boskiej góry, która pięła się w górę, i w górę, i w górę... – Królowo...? Pentesileja, słysząc dobiegające gdzieś z bardzo daleka słowa, z trudem rozpoznała głos Bremusy, jej drugiego dowódcy, niższej stopniem tylko od wiernej Klonii – ale zignorowała go całkowicie, tak jak ignorowała widok gładkiego jak lustro oceanu po prawej stronie i olbrzymich kamiennych głów stojących na jego brzegu. W obliczu majaczącego nad nią Olimpu wszystko inne przestało się liczyć. Odchyliła się w siodle do tyłu, śledząc wzrokiem kontur wulkanu, coraz wyżej i wyżej pod jasnobłękitnym niebem... – Królowo. Odwróciła się, żeby zrugać Bremusę, i stwierdziła, że wszystkie Amazonki wstrzymały konie i zostały nieco z tym. Pokręciła głową, jakby otrząsała się z resztek snu, i cofnęła się do swoich podwładnych. Nagle dotarło do niej, że kiedy zachwycała się Olimpem, świata poza nim nie widząc, mijała ich cała rzesza kobiet. Uciekały w panice, krzyczały wniebogłosy, potykały się, wykrwawiały, padały, łkały. Klonia zsiadła z wierzchowca i podtrzymywała głowę jednej z leżących, odzianej w jakąś niezwykłą, czerwoną szatę. – Kto? – spytała Pentesileja, spoglądając w dół niby z jakiejś ogromnej wysokości. Zdała sobie sprawę, że przez ostatni kilometr wszędzie wzdłuż traktu walały się zakrwawione kawałki pancerzy. – Achajowie... – stęknęła umierająca kobieta. – Achilles... Jeżeli nawet wcześniej miała na sobie zbroję, niewiele jej to pomogło. Ktoś obciął jej obie piersi. Była prawie naga, a rzekoma szata była po prostu jej krwią. – Zabierzcie ją do... – Pentesileja zawiesiła głos. Kobieta już zmarła. Klonia wskoczyła na siodło i zajęła pozycję w szyku, za plecami królowej, lekko z prawej. Pentesileja czuła emanującą z niej wściekłość, jak żar buchający z ogniska. – Naprzód – skomenderowała i spięła konia. Na łęku siodła miała zawieszony topór, w prawej ręce ściskała włócznię Ateny. Galopem pokonały trzysta metrów dzielące je od Achajów, którzy stali i pochylali się nad ciałami zabitych. Łupili zwłoki. Mimo rozrzedzonego powietrza, śmiech greckich wojowników niósł się bardzo daleko. Zabili około czterdziestu kobiet. Pentesileja wstrzymała konia, który szedł dalej stępa, ale Amazonki musiały złamać szyk. Konie – nawet bojowe rumaki – nie lubią deptać ludzi, a zakrwawione zwłoki (wyłącznie kobiece) usłały ziemię tak gęsto, że zwierzęta musiały starannie wybierać miejsce, w którym postawią kopyta. Mężczyźni podnieśli głowy. Musiała ich być chyba setka. Pentesileja nie znała żadnego, nie było wśród nich ani jednego greckiego bohatera. Przeniósłszy wzrok dalej, pół kilometra za ich plecami dostrzegła grupę herosów zmierzającą w stronę achajskich szyków. – Patrzcie, następne baby – powiedział najohydniejszy z rabusiów. – Przyprowadziły nam konie. – Jak się nazywasz? – spytała Pentesileja. Uśmiechnął się, szczerząc zdekompletowane, zepsute zęby. – Molion. I wiesz, tak się właśnie zastanawiam... Najpierw cię wyruchać, a potem zabić, czy odwrotnie? – Dla takiego prostaka to rzeczywiście musi być trudny wybór – odparła spokojnie Amazonka. – Znałam kiedyś pewnego Moliona, ale był Trojaninem, towarzyszem Tymbreusa. No i był żywym człowiekiem, a nie martwym psem jak ty. Molion warknął coś i wyciągnął miecz. Pentesileja nawet nie zsiadła z konia. Zamachnęła się toporem i jednym uderzeniem obcięła mężczyźnie głowę. Pchnęła wierzchowca kolanami i stratowała trzech następnych, którzy ledwie zdążyli zasłonić się tarczami. Dwanaście Amazonek z nieludzkim wrzaskiem runęło na Achajów, tratując ich, tnąc, siekąc, dźgając i kładąc pokotem z taką łatwością, z jaką żniwiarz kosi zboże. Ci, którzy stawili opór, zginęli. Ci, którzy uciekli, także. Sama Pentesileja zabiła siedmiu. Euandra i Termodoa dopadły ostatniego z płaszczących się przeć nimi i żebrzących o litość mężczyzn – wyjątkowo paskudnego, jęczącego żałośnie łotra, który oznajmił, że ma na imię Tersytes i prosi o zmiłowanie. Ku zdumieniu Amazonek Pentesileja kazała go puścić wolno. – Zaniesiesz wiadomość Achillesowi, Diomedesowi, Ajaksom, Odyseuszowi, Idomeneusowi i reszcie Argiwów, którzy, jak widzę, przyglądają się nam z tego pagórka – poleciła donośnym głosem Powiesz im, że ja, Pentesileja, królowa Amazonek, córka Aresa, faworyta Ateny i Afrodyty, przybyłam tu, aby zakończyć nędzny żywot Achillesa. Powiedz, że jeśli się zgodzi, spotkam się z nim w pojedynku. Jeżeli jednak odmówi, ja i moje Amazonki wybijemy was do nogi. A teraz idź, przekaż im moje słowa. Tersytes oddalił się tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to roztrzęsione nogi. Prawa ręka Pentesilei, niepiękna lecz dzielna Klonia, podjechała do swojej pani. – Królowo! Czemu tak powiedziałaś? Nie możemy walczyć ze wszystkimi Achajami. Każdy z nich to żywa legenda... Razem są nie do pokonania. W całej historii Amazonek nie było takich trzynastu wojowniczek, które zdołałyby ich pokonać. – Bądź spokojna, moja siostro. Nie lękaj się. Nasze zwycięstwo leży w równej mierze w rękach naszych, jak i boskich. Kiedy Achilles zginie, Achajowie się rozpierzchną, tak jak uciekali przed Hektorem i zwykłymi trojańskimi żołnierzami, kiedy w bitwie padali ich pomniejsi wodzowie. A kiedy uciekną, my zawrócimy, przez tę przeklętą Dziurę cofniemy się pod Troję i spalimy ich okręty, zanim zdążą stawić nam opór. – Pójdziemy za tobą na śmierć, królowo – mruknęła Klonia. – Tak jak w przeszłości podążałyśmy za tobą po chwałę. – Teraz też czeka nas chwała, ukochana siostro. Spójrz, ten szczur Tersytes przekazał naszą wiadomość. Achajowie już tu idą. Achillesa można poznać po zbroi, tylko jego pancerz tak się błyszczy. Wyjedźmy im na spotkanie tam, na otwartym polu. Pentesileja spięła konia i trzynaście Amazonek ruszyło galopem na spotkanie Achillesa i Achajów. 19 – Jaki niebieski promień? – zapytał Hockenberry. Rozmawiali o zniknięciu ludzi zamieszkujących Ziemię w czasach wojny trojańskiej, wszystkich poza tymi, którzy znajdowali się w promieniu trzystu kilometrów od Ilionu. Mahnmut prowadził szerszenia w dół, w stronę Olympus Mons i dziury w branie. – Ten, który bije prosto w niebo z Delf na Peloponezie – odparł morawiec. – Pojawił się w tym samym dniu, kiedy większość populacji przepadła bez śladu. Myśleliśmy, że jest złożony z tachionów, ale teraz nie jesteśmy już tacy pewni. Istnieje teoria, tylko teoria, podkreślam, że wszyscy ludzie spoza okolic Troi zostali zredukowani do podstawowych komponentów strunowych Calabi-Yau, zakodowani i wystrzeleni w przestrzeń międzygwiezdną za pomocą tego właśnie promienia. – Z Delf? – powtórzył Hockenberry. Nie znał się na tachionach i strunach Calabi coś tam, ale o Delfach i tamtejszej wyroczni wiedział całkiem sporo. – Tak. Mógłbym ci go pokazać, jeśli masz jeszcze z dziesięć mi nut. Najdziwniejsze jest to, że na współczesnej Ziemi, tej, na którą lecimy, też świeci w niebo taki niebieski snop światła. Ale nie w Delfach, tylko w Jerozolimie. – W Jerozolimie... – Szerszeniem zatrzęsło i Hockenberry moc niej chwycił niewidzialne podłokietniki niematerialnego fotela energetycznego. – Te promienie tak po prostu świecą do góry? W jakim kierunku? W co celują? – Nie wiemy. Wygląda na to, że mierzą w pustkę. Są włączone na stałe, więc obracają się razem z Ziemią. Światło sięga poza granice Układu Słonecznego, a właściwie obu Układów Słonecznych, ale promienie nie celują w żadną konkretną gwiazdę, galaktykę czy gromadę gwiazd. Za to są dwustronne. To znaczy, że notujemy przepływ energii tachionowej z Delf i z powrotem. Z Jerozolimą jest pewnie podobnie, więc... – Zaczekaj – przerwał Mahnmutowi Hockenberry. – Widziałeś to? Przelecieli przez Dziurę, lecąc tuż pod jej górną krawędzią. – Widziałem, chociaż tylko przez chwilę. Jacyś ludzie walczą u podnóża Olimpu, w rejonie zwykle zajmowanym przez achajskie wojska. Ale patrz tutaj, przed nami. Morawiec powiększył holograficzne okno i Hockenberry zobaczył Greków i Trojan walczących pod murami Ilionu. Brama Skajska, która w ciągu trwającego osiem miesięcy rozejmu stała otworem, była zamknięta. – Jezu Chryste... – No właśnie. – Posłuchaj, Mahnmucie, moglibyśmy wrócić tam, gdzie widzieliśmy pierwszą walkę? Na Marsa, po drugiej stronie Dziury? Było tam coś dziwnego... Hockenberry widział mały – bardzo mały – oddział jazdy w natarciu na liczniejszą grupę pieszych żołnierzy. Ani Trojanie, ani Achajowie nie mieli kawalerii. – Naturalnie. Szerszeń zawrócił i skierował się w kierunku dziury. Słyszysz mnie, Mahnmucie? – zabrzmiał głos Orphu przesyłany przez umieszczone na Marsie przekaźniki. Głośno i wyraźnie. Jest jeszcze z tobą doktor Hockenberry? Tak. W takim razie poprzestańmy na kontakcie radiowym. Nie powinien wiedzieć, że rozmawiamy. Widzicie tam coś dziwnego? Owszem. Właśnie lecimy to sprawdzić. Po marsjańskiej stronie brany jacyś kawalerzyści walczą z argiwskimi hoplitami, po ziemskiej – Achajowie biją się z Trojanami. – Czy ten szerszeń ma jakieś maskowanie? – zapytał Hockenberry. Lecieli pięćdziesiąt metrów ponad równiną, na której około tuzina konnych jechało na spotkanie z pięćdziesiątką Achajów. Na razie szerszeń znajdował się ponad kilometr od domniemanego pola walki. – No wiesz, kamuflaż. Żeby nie było nas widać. – Oczywiście. Mahnmut zwolnił i włączył pełny kamuflaż. Nie chodzi mi o to, co robią ludzie – odparł Orphu. – Czy sama Dziura nie wydaje ci się jakaś dziwna? Mahnmut nie tylko spojrzał na Dziurę wyczulonymi na szerokie pasmo promieniowania oczami, ale też podłączył się do wszystkich czujników statku. Wygląda normalnie. – Wyląduj za plecami Achillesa i jego ludzi. Tylko po cichu – po prosił Hockenberry. – Dasz radę? – Jasne. Mahnmut poprowadził szerszenia po łuku i bezszelestnie posadził go około trzydziestu metrów za plecami Achajów. Greków było coraz więcej, od strony zgromadzonej nieopodal armii cały czas przybywali nowi wojownicy. Morawiec rozpoznał też kilku skałowców i centuriona Mepa Ahoo. Ale nie jest normalna. Sensory wykazują mocne fluktuacje w obszarze samej Dziury i w całej membranie. Poza tym coś złego dzieje się na wierzchołku Olimpu; w grawimetrach kwantowych skończyła się skala. Mamy tam eksplozje jądrowe, termojądrowe, plazmowe i jeszcze jakieś inne. Ale i tak to brama najbardziej nas niepokoi. Jakie dokładnie macie wskazania? Mahnmut nigdy nie zawracał sobie głowy badaniem teorii F ani jej historycznych poprzedniczek, podobnie jak nie zgłębiał teorii M i teorii strun, żeglując batyskafem pod lodową skorupą Europy. Większość wiedzy na ich temat ściągnął sobie od Orphu i z głównych banków pamięci na Phobosie, aby poznać najnowsze poglądy na istnienie dziur łączących Pas Asteroid z Marsem, w których stworzeniu przez przypadek współuczestniczył. Chciał też zrozumieć, dlaczego w ostatnich miesiącach większość z nich zniknęła i ostała się tylko jedna. Czujniki Stromingera-Vafa-Susskinda-Sena mierzą poziom BPS, który wskazuje na wzrost dysproporcji między minimalną masą brany i jej ładunkiem. BPS? Mahnmut zdawał sobie sprawę, że rozbieżność między masą i ładunkiem nie wróży nic dobrego, ale nie był pewien dlaczego. Bogomolnyj, Prasad, Sommerfield – odpowiedział Orphu swoim charakterystycznym tonem, jakby mówił „Bałwan z ciebie, ale i tak cię lubię”. – Niedaleko od was przestrzeń Calabi-Yau podlega niszczącej przemianie. – Doskonale! – ucieszył się Hockenberry. Wyśliznął się z objęć niewidzialnego fotela i pobiegł w stronę rozkładanego właśnie trapu. – Wiele bym oddał za swój stary ekwipunek scholiasty – rozmarzył się. – Bransoletę morfującą, mikrofon kierunkowy, uprząż lewitacyjną... Idziesz ze mną? – Sekundę. Chcesz powiedzieć, że brama robi się niestabilna? Chcę powiedzieć, że dziura może się w każdej chwili zatrzasnąć. Kazaliśmy morawcom i skałowcom z okolic Ilionu natychmiast się stamtąd wynosić. Powinni zdążyć zabrać sprzęt, ale i tak w ciągu najbliższych dziesięciu minut spodziewamy się pierwszych szerszeni i wahadłowców. I mówię ci, będą lecieć ze trzy macha. Przygotujcie się na huk. Ilion będzie bezbronny. Każdy nalot, każda teleportacja z Olimpu wejdzie jak w masło! Myśl, że właśnie zostawiają swoich trojańskich i greckich sojuszników na pastwę losu, sparaliżowała Mahnmuta. To już nie nasza sprawa, zadudnił Orphu z Io. Asteague/Che i pozostali integratorzy zarządzili ewakuację. Jeżeli dziura się zamknie – a na pewno tak się stanie, Mahnmucie, możesz być tego pewien – stracimy ośmiuset inżynierów, artylerzystów i resztę ziemskiej załogi. Kazaliśmy się im zbierać. Ryzykują życie choćby przez to, że próbują przygotować do transportu pociski, projektory energetyczne i ciężką broń, ale integratorzy nie zgodzili się, żeby porzucić tyle sprzętu. Nawet uszkodzonego. Mogę jakoś pomóc? Mahnmut wyjrzał przez otwarty luk. Hockenberry biegł w stronę achajskich żołnierzy. Morawiec nagle poczuł się niepotrzebny. Jeżeli nie zabierze scholiasty ze sobą, ten zginie marnie. Jeżeli zaś czym prędzej nie poderwie szerszenia w powietrze i nie przeleci na drugą stronę brany, inne morawce mogą na zawsze zostać odcięte od macierzystego wszechświata. Poczekaj chwilę, spytam integratorów i generała, nadał Orphu. Zaledwie kilka sekund później trzask na łączach zapowiedział dalszy ciąg wiadomości. Nie ruszaj się. Z twojego punktu widzenia jest najlepszy widok na dziurę. Mógłbyś przekazywać dane z sensorów prosto na Phobosa i wyjść ze statku, żebyśmy mieli jeszcze obraz z twojej kamery? Oczywiście. Mahnmut wyłączył maskowanie szerszenia – nie chciał, żeby zbliżający się Achajowie i skałowce się na niego wpakowali – i pobiegł za Hockenberrym. Zbliżając się do Achillesa i jego ludzi, Hockenberry miał przede wszystkim wrażenie nierzeczywistości całej sceny – i potężne wyrzuty sumienia. Wszystko przeze mnie. Gdybym nie morfował w Atenę i nie porwał Patroklosa, Achilles nie wypowiedziałby wojny bogom i cała ta przyszłość nie miałaby miejsca. Jeżeli ktoś tu dziś zginie, to z mojej winy. Achilles pierwszy odwrócił się plecami do jeźdźców i zauważył scholiastę. – Witaj, Hockenberry, synu Duane’a. Około pięćdziesięciu achajskich wodzów i bohaterów czekało, aż kobiety na koniach – z tej odległości nawet Hockenberry widział już, że ma przed sobą kobiety w pięknych pancerzach – podjadą bliżej. Rozpoznał Diomedesa, Ajaksów, Idomeneusa, Odyseusza, Podarkesa i jego młodszego druha Menippusa, Stenelosa, Euryalusa i Stichiosa. Zdziwił się na widok śliniącego się Tersytesa, który na krok nie odstępował Achillesa. W normalnej sytuacji szybkonogi mężobójca nie pozwoliłby mu się zbliżyć nawet na kilometr. – Co się dzieje? – zapytał Hockenberry. Jasnowłosy półbóg wzruszył ramionami. – Dziwny to dzień, synu Duane’a. Najpierw bogowie odmówili walki. Potem zaatakowała nas zbieranina trojańskich kobiet. Szczęśliwym ciosem włóczni zabiły Filokteta. A teraz jadą do nas Amazonki, które przed chwilą zabiły wielu naszych ludzi, jak twierdzi ten szczur. Amazonki. Mahnmut dołączył do rozmawiających. Większość Achajów oswoiła się już z widokiem małego plastikowo-metalowego stwora i tylko przelotnie rzuciła na niego okiem. – Co się dzieje? – zapytał Mahnmut po angielsku. Zamiast odpowiedzieć w tym samym języku, Hockenberry wyrecytował: Ducit Amazonidum lunatis agmina peltis Penthesilea furens, mediisąue in milibus ardet, Aurea sunectens exwerta cingula mammae Bellatrbc, audetąue viris concurrere virgo. – Nie każ mi wczytywać łaciny – powiedział Mahnmut. Ruchem głowy wskazał potężne rumaki Amazonek, które zatrzymały się nie dalej niż pięć metrów przed nimi. Obłok kurzu przetoczył się po Achajach. – „Tysiące swoich Amazonek, w blasku półksiężycowych tarcz, Pentesileja w bój wiedzie, w bitwie szaleje i płonie, piersi przewiązką złocistą spętała nagie. Z mężami zmaga się dziewczyna”. – No to pięknie – mruknął sarkastycznie morawiec. – Ale skoro to łacina... To pewnie nie Homer, co? – Wergiliusz – odparł szeptem Hockenberry. W ciszy, która zapanowała nad równiną, skrobnięcie końskiego kopyta o kamień brzmiało ogłuszająco. – Dziwnym trafem znaleźliśmy się w Eneidzie. – No to pięknie – powtórzył Mahnmut. Skałowce kończą załadunek, zameldował Orphu. Będą gotowe do startu najdalej za pięć minut. I jeszcze jedno: przyspieszamy start „Królowej Mab”. O ile? – Na wpół organiczne serce Mahnmuta zamarło. – Obiecaliśmy Hockenberry’emu czterdzieści osiem godzin na podjęcie decyzji i przekonanie Odyseusza, No cóż, została mu niecała godzina. A właściwie około czterdziestu minut. Musimy tylko przyjąć skałowce na pokład, rozlokować je i złożyć ich broń do magazynów. Jeśli do tego momentu nie wrócicie, nie zabierzemy was. A co z „Mroczną Damą”? – zaniepokoił się Mahnmut. Nawet nie sprawdził wyposażenia batyskafu. Właśnie pakują ją do ładowni; czuję drgania kadłuba. Testy zrobisz później, jak już będziemy lecieli. Nie zwlekaj, przyjacielu. Radio zatrzeszczało i umilkło. Orphu się wyłączył. Stojący zaledwie jeden szereg za cienką linią frontu Hockenberry zwrócił uwagę, że konie Amazonek są naprawdę ogromne. Jak perszerony. Było ich trzynaście. A Wergiliusz – Panie, świeć nad jego duszą – miał rację, każda z Amazonek miała obnażoną lewą pierś, co dawało efekt nieco... dekoncentrujący. Achilles wyszedł trzy kroki do przodu. Gdyby chciał, mógłby pogłaskać wierzchowca blondwłosej Amazonki po chrapach. Ale tego nie zrobił. – Czego chcesz, kobieto? – zapytał. Jak na takiego muskularnego olbrzyma, głos miał zdumiewająco cichy i delikatny. – Jestem Pentesileja, córka boga wojny Aresa i Otrere, królowej Amazonek – odparła piękna kobieta z grzbietu opancerzonego rumaka. – I chcę twojej śmierci, Achillesie, synu Peleusa. Achilles zaniósł się śmiechem. Śmiał się głośno i swobodnie, przyprawiając Hockenberry’ego o dreszcze. – Powiedz mi, kobieto, skąd u ciebie tyle odwagi, żeby rzucić wyzwanie największym herosom naszych czasów, wojownikom, którzy ośmielili się oblegać Olimp? W żyłach większości z nas płynie krew samego Zeusa, syna Kronosa. Naprawdę chcesz z nami walczyć? – Inni mogą odejść, jeśli im życie miłe – odparła Pentesileja równie spokojnie, choć głośniej. – Nic nie mam do Ajaksa, syna Telamona, nie szukam zwady ani z Tydejdą, ani z synem Deukaliona, ani synem Laertesa. Chodzi mi tylko o ciebie, Pelido. Wymienieni przez nią bohaterowie – Ajaks Wielki, Diomedes, Idomeneus i Odyseusz – spojrzeli zdumieni po sobie, przenieśli wzrok na Achillesa i jak na komendę parsknęli śmiechem. Zawtórowała im reszta Achajów. Nadciągało zresztą następnych pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, był wśród nich także Mep Ahoo. Hockenberry nie zauważył, kiedy Mahnmut odwrócił opatrzoną czarnym fotoreceptorem głowę. Nie miał pojęcia, że centurion Mep Ahoo nadał mu właśnie komunikat o nieuchronnym kolapsie dziury w branie. – Obraziłeś bogów, przypuszczając nieporadny szturm na ich siedzibę! – zawołała Pentesileja. Teraz słyszeli ją nawet znajdujący się sto metrów dalej wojownicy. – Skrzywdziłeś miłujących pokój Trojan, atakując ich niezdobyte miasto. Ale dziś zginiesz, Achillesie kobietobójco. Przygotuj się. – O rany... – mruknął po angielsku Mahnmut. – Chryste Panie... – wyszeptał Hockenberry. Trzynaście kobiet wrzasnęło coś w swoim amazońskim narzeczu i kolanami ścisnęło boki koni. Ogromne wierzchowce skoczyły naprzód, w powietrzu świsnęły strzały i włócznie, brązowe groty zadźwięczały na pancerzach i pospiesznie wzniesionych tarczach. 20 Na brzegu pomocnego marsjańskiego morza, przez mieszkańców Olimpu zwanego Oceanem Północnym lub Morzem Tetydy, małe zielone ludziki, znane również jako zeki, postawiły ponad jedenaście tysięcy gigantycznych kamiennych głów. Każda głowa ma sześć metrów wysokości. Są identyczne, przedstawiają twarz łysego starca z orlim nosem, wąskimi wargami, wysokim czołem, zmarszczonymi brwiami, stanowczym podbródkiem i resztkami długich włosów opadającymi za uszy. Kamień, z którego wyrzeźbiono głowy, pochodzi z ogromnych kamieniołomów znajdujących się w urwisku Noctis Labynnthus na zachodnim brzegu śródlądowego morza, mierzącego cztery tysiące dwieście kilometrów długości i wypełniającego ryft nazwany Valles Mannens. Wpłynąwszy na Morze Tetydy, kierowane przez zeków feluki z łacińskim ożaglowaniem podprowadzają barki do brzegu, gdzie tysiące emzetele wyładowują skalne bloki i rzeźbią leżącą na piasku głowę. Kiedy brakuje tylko włosów z tyłu głowy tłum zeków przetaczają na uprzednio przygotowaną kamienną platformę. Zdarza się przy tym, że muszą wydźwignąć blok na skarpę, albo przeprawie się z nim przez mokradła. W końcu jednak ustawia jago pionowo, stosując kombinację linek i bloków i podsypując piasek jako podporę. Wreszcie udaje im się osadzie sterczący z szyi trzpień w otworze wyciętym w podstawie. Kilkanaście emzeteli kończy wtedy rzeźbić faliste loki, a reszta zabiera się do pracy nad następną głową. Wszystkie te identyczne twarze patrzą w morze. Pierwszą postawiono blisko półtora ziemskiego stulecia temu u stop Olympus Mons, niedaleko miejsca, w którym fale Morza Tetydy wybiegają na piasek. Od tamtej pory małe zielone ludziki ustawiały głowy w kilometrowych odstępach, posuwając się na wschód, brzegiem przypominającego z kształtu grzyb półwyspu Tepe Terra. Następnie skręciły na południe, do ujścia Valles Kasei, i na południowy wschód wzdłuż bagien Lunae Planum. Obstawiły głowami brzegi „morza w morzu”, jakim jest Chryse Planitia, urwiska po obu stronach ujścia Valles Mannens, oraz – w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy – biegnące na północny wschód strome klify Arabia Terra, kierując się ku archipelagom Deuteronilus i Protonilus Mensae. Dziś jednak praca przy głowach zamarła. Ponad sto feluk przewiozło emzetele – zielone, człekokształtne, fotosyntetyzujące istoty, mające metr wzrostu, przezroczystą skórę i czarne jak węgielki oczy, a pozbawione ust i uszu – na rozległe plaże Tempe Terra, odległe o mniej więcej dwieście kilometrów od Olympus Mons i oddzielone od niego lustrem wody. Daleko na zachodzie widać wyrastający z morza wulkan Alba Patera, a na południe od niego piętrzy się niewiary godny masyw Olympusa. Kamienne głowy stoją tu na krawędzi urwiska biegnącego kilkaset metrów od brzegu. Na szerokiej i płaskiej plaży zebrały się wszystkie zeki. Jest ich łącznie siedem tysięcy trzysta i tworzą litą, zieloną masę. Wolne pozostało tylko półkole o średnicy około pięćdziesięciu metrów. Przez kilka marsjańskich godzin małe zielone ludziki stoją nieruchomo, w milczeniu, wpatrując się czarnymi ślepiami w piasek. Zacumowane przy brzegu feluki i barki kołyszą się lekko na niewielkich falach marszczących powierzchnię Morza Tetydy. Słychać tylko zachodni wiatr, który pogwizduje cicho w kolcolistach u stop klifu, i szmer niesionego wiatrem piasku na przezroczystej skórze emzetele. Nagle w powietrzu rozchodzi się zapach ozonu – zeki nie mają nosów, więc go nie czują – I nad plażą rozlegają się gromy. Emzetele nie mają również uszu, ale ich delikatna, niezwykle wrażliwa skóra przenosi drgania powietrza. Dwa metry nad piaskiem, w powietrzu, pojawia się czerwony równoległobok o przekątnej długości około piętnastu metrów Z początku rośnie, a potem raptownie zwęża się w talu, upodabniając się do dwóch trójkątnych lizaków W punkcie ich styku ukazuje się mała zielona plamka, szybko się powiększa, przybiera coraz bardziej owalny kształt i pochłania przewężony równoległobok. Figury zaczynają się obracać w przeciwnych kierunkach, coraz szybciej, aż poderwany z równiny piasek tryska na sto metrów w powietrze. Emzetele stoją nieporuszone w samym sercu burzy piaskowej i patrzą beznamiętnie. Elipsa i równoległobok wirują z ogromną prędkością, kreśląc w powietrzu sferę. Następuje zwierciadlana reorientacja i przekształcenie dobiega końca. Okrąg dziesięciometrowej średnicy – dziura w branie – zawisa w powietrzu, wolno opada i wgryza się w piasek. Ponieważ otwór powstał dopiero przed chwilą, wyraźnie widać jego osłony nakładające się płatki i warstwy jedenastowymiarowej energii chronią piasek, powietrze, Marsa i resztę wszechświata przed szerszym naruszeniem struktury czasoprzestrzeni. W otworze pojawia się sapiący, terkoczący kabriolet parowy na pojedynczym gumowym kole. Ukryte żyroskopy stabilizują ogromną masę drewna i stali. Machina wyjeżdża z czasoprzestrzennej dziury i zatrzymuje się na samym środku pozostawionego przez zeki pustego kawałka plaży Otwierają się rzeźbione drzwi Z ich dolnej krawędzi opadają schodki, rozkładające się niczym zmyślna łamigłówka. Cztery wojniksy – dwumetrowej wysokości metaliczne dwunogi o masywnych korpusach i niekształtnych, pozbawionych szyj głowach – wysiadają z pojazdu i manipulatorami (ostrza bojowe mają schowane) zaczynają montować jakąś skomplikowaną aparaturę, opatrzoną srebrnymi mackami, które kończą się małymi, parabolicznymi projektorami. Skończywszy swoją pracę, wojniksy cofają się, ustawiają tuż przy cichym już pojeździe i nieruchomieją. Człowiek – albo hologram człowieka – pojawia się na piasku pomiędzy mackami projektorów. Z początku drży jak mgiełka, ale po chwili materializuje się i staje bardziej rzeczywisty. Jest stary. Ma na sobie niebieski płaszcz ozdobiony cudownie haftowanymi motywami astronomicznymi. Podpiera się długim, drewnianym kosturem. Jego ciało wciąż migocze i drży, ale ma wystarczającą masę, aby odziane w złote pantofle stopy odciskały się na piasku. Jego twarz niczym nie różni się od twarzy przedstawionej na kamiennych posągach. Mag staje na skraju spokojnego morza i czeka. Po chwili morską taflę przebiega dreszcz i tuż za linią leniwego przyboju coś wynurza się z wody. Coś dużego. Dźwiga się powoli, bardziej przypominając rodzącą się wyspę niż żywą istotę – wieloryba, delfina, węża morskiego albo boga. Ociekając wodą, brnie ku plaży. Zeki cofają się i rozstępują, robiąc przybyszowi miejsce. Z kształtu i koloru najbardziej przypomina gigantyczny mózg. Jego ciało jest różowawe, a zmarszczki na jego powierzchni do złudzenia przypominają pofałdowaną powierzchnię mózgu – ale na tym podobieństwo do szarych komórek się kończy, ponieważ wśród fałd kryją się liczne pary żółtych ślepi i cała masa dłoni: małe, chwytne rączki, z różną liczbą palców, wynurzają się ze zwałów różowej materii i chwieją jak poruszane morskimi prądami parzydełka anemonów; większe dłonie, na dłuższych szypułkach, znajdują się przy każdej parze oczu. Kiedy wielki jak dom stwór wypełza z wody na piasek, widać także potężne dłonie wyrastające ze spodniej części jego ciała, dzięki którym może się poruszać. Jedne są białe jak owadzie larwy, inne trupioszare, a każda ogromna jak końska tusza. Stwór przemyka po piasku bokiem, jak krab, roztrącając emzetele, aż w końcu nieruchomieje niespełna półtora metra przed odzianym w błękit starcem, który – choć z początku ustępował mu pola – teraz ani drgnie. Zaciska mocniej dłonie na kosturze i spokojnie wpatruje się w niewzruszone żółte ślepia. Co zrobiłeś z moim ulubionym wyznawcą? – pyta bez słów Wieloręki. – Przykro mi to mówić, ale znów grasuje po świecie – wzdycha starzec. Po którym świecie? Tyle ich jest... – Po Ziemi. Której Ziemi? Tyle ich jest... – Mojej Ziemi. Tej prawdziwej. Wieloręki mózg parska przez liczne otwory i szczeliny ukryte w fałdach. Dźwięk jest lepki i oślizły, jakby wieloryb prychał zgęstniałą morską wodą. Gdzie moja kapłanka, Prospero? Gdzie moje dziecko? – Które? Szukasz tej błękitnookiej kurwy, wrednej krukoświni? A może jej piegowatego szczeniaka, którego poroniła w moim świecie i który nawet nie dostąpił zaszczytu posiadania ludzkiej postaci? Widać, że mag świetnie się bawi, używając łacińskiego słowa sus na określenie kruka, i korax – na świnię. Pytam o Sykoraks i Kalibana. Gdzie oni są? – Dziwka gdzieś zniknęła. A mała jaszczura biega sobie na swobodzie. Mój Kaliban uciekł ze skalistej wyspy, na której więziłeś go przez te wszystkie stulecia? – Przecież to właśnie przed chwilą powiedziałem, prawda? Chyba masz za dużo oczu, a za mało uszu. Czy zeżarł już wszystkich twoich żałosnych śmiertelników w tamtym świecie? – Jeszcze nie wszystkich. – Mag wskazuje kosturem swoje kamienne podobizny, spoglądające na nich ze szczytu urwiska. – Jak ci się podoba to, że cały czas cię obserwują, Wieloręki? Mózg znów prycha słoną wodą i flegmą. Poczekam, aż te zielone ludziki jeszcze trochę się napracują, a potem ześlę tsunami, które pochłonie je razem z tymi żałosnymi kamiennymi szpiegami. – Może zrób to od razu? Przecież wiesz, że to możliwe. Głosowi, który nie jest głosem, jakimś cudem udaje się wyrazić złość. – Wiem, złośliwcze – przytakuje Prospero. – Tyle że zatopienie tej rasy byłoby zbrodnią okrutniejszą niż wiele innych twoich zbrodni. Zeki to uosobienie współczucia. Personifikacja wierności. Przetrwały w swym pierwotnym stanie, niezmienione, w przeciwieństwie do bogów, których stworzyłeś w potwornym kaprysie. Są prawdziwie moim dziełem. To ja ukształtowałem je na nowo. Z tym większą przyjemnością je zabiję. Po co komu takie chlorofilowe, nic niewarte niemowy? Są jak begonie na nóżkach. – Nie mają głosu – zgadza się mag. – Ale to nie znaczy, że są nieme. Porozumiewają się między sobą, wymieniając genetycznie modyfikowane pakiety danych. Przekazują je sobie przez dotyk, z komórki do komórki. Kiedy muszą się porozumieć z przedstawicielem innej rasy, jeden z nich na ochotnika oddaje serce, aby przez dotyk przekazać informacje. Umiera wtedy jako jednostka, ale wchłonięty przez pozostałe osobniki żyje dalej. Manesque exire sepulcris – syczy w myślach wieloręki Setebos. – Jedyne, co potrafisz, to wywoływać trupy z grobów. Bawisz się w Medeę. Nagle Setebos obraca się wokół własnej osi i wystrzeliwuje jedną ze swych mniejszych dłoni na dwudziestometrowej wypustce. Ohydnie szara ręka wbija się w tułów małego zielonego ludzika stojącego przy samym brzegu morza, zaciska się na jego sercu i wyrywa mu je z piersi. Emzetel pada bez życia na piasek. Z rany sączą się płyny ustrojowe. Inny zek przyklęka i próbuje wchłonąć jak najwięcej jego esencji komórkowej. Setebos podkurcza wypustkę i wyciska serce jak gąbkę, zanim odrzuci je daleko od siebie. Serce miał równie puste i nieme jak głowę – stwierdza. – Nie znalazłem w nim żadnej wiadomości. – Ty nie. Ja za to ze smutkiem stwierdzam, że nie należy tak otwarcie rozmawiać z wrogami, bo zawsze cierpią przez to niewinni. Taki już ich los. Po to ich obaj tworzymy. – W tym właśnie celu mamy wszystkie urzędy i ludzi pod swą batutą, by nastroić serca na nutę nam miłą. Ale dzieła twoich rąk są obelgą dla wszystkich, Setebosie. Zwłaszcza Kaliban. Twój potworny syn jest niczym bluszcz, co oplótł mój książęcy pień i wyssał z nie go soki żywotne. Po to się narodził. – Narodził? – Prospero śmieje się cicho. – Twój wyrodny bękart wynurzył się z powodzi śluzu w menażerii skurwionej kapłanki, wśród ropuch, żuków, nietoperzy i świń, które kiedyś były ludźmi. Jaszczurzy pomiot przemieniłby moją ziemię w chlew, gdyby nie to, żem łajdaka przygarnął, nauczył mówić, dał mu schronienie w mojej własnej celi, opiekował się nim jak człowiekiem i pokazałem mu wszystkie cnoty rodzaju ludzkiego... Nic dobrego nie spotkało w zamian ani mnie, ani mojego świata, ani jego samego. Cnoty rodzaju ludzkiego – parska Setebos. Przesuwa się na olbrzymich dłoniach metr do przodu, aż jego cień pada na maga. – Ja dałem mu moc. Ty pokazałeś mu, czym jest ból. – Kiedy stał się, tak jak przedstawiciele twojej ohydnej rasy, dzikusem niezdolnym do ujmowania swoich pragnień w słowa i bełkoczącym jak najgłupsze bydlę, słusznie uwięziłem go na skalistej wyspie, gdzie zresztą dotrzymywałem mu towarzystwa. Kłamliwy magu! Wygnałeś Kalibana na asteroidę na orbicie i przez stulecia dręczyłeś go i torturowałeś swoją holoprojekcją. – Torturowałem? Wcale nie. Ale kiedy był nieposłuszny, karałem wstrętnego płaza skurczami i rwaniem w kościach. Ryczał z bólu tak, że inne istoty, zamieszkujące wówczas tę pustą dziś orbitalną wyspę, drżały ze strachu. Teraz zrobię to samo, gdy tylko uda mi się go pojmać. Za późno – prycha Setebos. Wszystkie pozbawione powiek ślepia spoglądają na maga w niebieskiej szacie. Palce niezliczonych dłoni kurczą się i drżą. – Sam powiedziałeś, że mój syn, z którego jestem nader zadowolony, grasuje po twoim świecie. Spodziewałem się tego. Wkrótce do niego dołączę i razem, ojciec oraz syn i wnuk w jednym, zmasakrujemy tę twoją zieloną kulę, czyniąc z niej zdatne do zamieszkania miejsce. A pomoże nam tysiąc małych kalibanów, których w swojej uprzejmości stworzyłeś, kiedy mieszkając wśród postludzi, zachwycałeś się tą ich smętną planetką. – Miejsce zdatne do zamieszkania, czyli bagnisko – mówi Prospero. – Cuchnące, zamieszkane przez najohydniejsze potwory, mroczne, rojące się od chorób, które wylęgają się na wszelkich mokradłach, moczarach i trzęsawiskach. I śmierdzące wonią upadku Prospera. Właśnie. Olbrzymi zaróżowiony mózg wygląda jakby tańczył na swoich palconogach, kołysząc się do wtóru niesłyszalnej muzyki lub miłych jego sercu jęków. – Wobec tego Prospero nie może upaść – szepcze starzec. – Nie może. To nieuniknione, magu. Jesteś tylko resztką cienia plotki krążącej w noosferze, personifikacją bezcelowego i bezdusznego impulsu bezużytecznej informacji, echem absurdalnego bełkotu prastarej rasy, skazanej na zagładę i zapomnienie, cybernetycznym pierdnięciem na wietrze. Zginiesz razem z tą twoją nędzną biokurwą, Arielem. Prospero bierze zamach kosturem, jakby chciał uderzyć potwora, ale nagle opuszcza go i opiera się na nim ciężko, jak gdyby w jednej chwili opuściła go cała energia. – Ariel wciąż jest dobrym i wiernym sługą naszej Ziemi. Nie będzie ci służył, ani twojemu synowi potworowi, ani tej niebieskookiej dziwce. Posłuży nam, umierając. – Ariel to Ziemia, bestio! – sapie Prospero. – Noosfera tak długo przeplatała się ze świadomą biosferą, tak długo wchodziła z nią w interakcje, aż moje ukochane dziecię uzyskało pełnię świadomości. Czy zabiłbyś cały świat, aby nasycić swą próżność i ugasić zżerający cię gniew? O tak... Setebos skacze w przód i pięcioma dłońmi chwyta maga. Podnosi go sobie do oczu. Gdzie jest Sykoraks? – Gnije. Kirke nie żyje? Córka i nałożnica Setebosa nie mogła umrzeć. – Gnije. Gdzie? Jak to możliwe? – Straszną staruchę zgrzybiała złość rzeczywiście wygięła w pałąk. Potem ja nadałem jej kształt ryby. I ta ryba psuje się od głowy. Wieloręki prycha śluzem i odrywa magowi nogi. Wrzuca je do morza. Wyszarpuje starcowi ręce z barków i wpycha je sobie do paszczy, która otwiera się głęboko wśród mózgopodobnych fałdów. Na koniec wywleka wnętrzności i wsysa je jak makaron. – Bawi cię to? – pyta głowa Prospera tuż przed tym, jak zostaje zmiażdżona szarymi paluchami i trafia do paszczy Wielorękiego. Srebrne macki stojącego na plaży aparatu dygoczą, ich paraboliczne końcówki błyskają światłem i Prospero materializuje się kawałek dalej. – Tępak z ciebie, Setebosie. Jak zawsze jesteś wściekły i głodny, ale nudny i tępy. Znajdę twoje prawdziwe ciało, Prospero. Możesz być pewien. Na tej twojej ziemi, pod jej skorupą, w morzu albo na orbicie – ale znajdę organiczną masę, która kiedyś była tobą, i powoli cię pożrę. To pewne. – Tępak z ciebie – powtarza mag. Wydaje się zmęczony i zasmucony. – Bez względu na to, co się stanie z moimi zekami i twoimi glinianymi bogami tu, na Marsie, oraz moimi ukochanymi ludźmi na iliońskiej Ziemi, my dwaj niedługo znów się spotkamy. Na Ziemi. A wtedy nasza długa wojna raz na zawsze się skończy. W ten czy inny sposób. Z pewnością. Wieloręki stwór wypluwa krwawe szczątki na piasek, odwraca się na palconogach i zanurza w morzu, aż widać tylko krwistą fontannę jego wydechu. Prospero wzdycha ciężko, skinieniem głowy daje znak wojniksom i podchodzi do pierwszego z brzegu emzetela. Przytula go. – Bardzo chciałbym z wami porozmawiać i usłyszeć wasze myśli, kochani, ale moje stare serce nie zniosłoby dziś widoku następnego trupa. Dlatego dopóki nie wrócę tu w szczęśliwszych czasach, powiadam wam: corragio! Odwagi! Corragio! Wojniksy wyłączają projektor i mag znika. Ostrożnie składają srebrne macki, przenoszą projektor do kabrioletu i wchodzą do jarzącego się czerwoną poświatą wnętrza. Schodki się składają. Terkotanie parowego silnika nasila się. Kabriolet prycha parą i zatacza niezdarne koło na plaży, sypią piaskiem na wszystkie strony. Zeki bezszelestnie usuwają mu się z drogi. Pojazd przetacza się przez otwór w branie i znika. Chwilę później sama dziura kurczy się, zwija w głąb jedenastowymiarowej osłony energetycznej, zmniejsza się jeszcze bardziej – i rozwiewa się w powietrzu. Przez moment jedynym dźwiękiem jest szmer liżących plażę fal. Po chwili emzetele rozbiegają się do barek i feluk, stawiają żagle i wracają do jeszcze niewyrzeźbionych i niepostawianych kamiennych głów. 21 Kiedy Pentesileja pokierowała konia naprzód i zamachnęła się otrzymaną od Ateny włócznią, zdała sobie nagle sprawę, że zapomniała o dwóch drobiazgach, które mogły ją teraz kosztować życie. Przede wszystkim Atena nie powiedziała jej (a ona, co teraz nie mieściło się jej w głowie, nie zapytała!), w którą piętę należy ugodzić Achillesa. Zakładała, że chodzi o prawą nogę – oczyma wyobraźni widziała Peleusa, jak złapawszy syna za prawą piętę wyciąga go z niebiańskiego ognia) – ale bogini jej tego nie wyjaśniła. Powiedziała tylko, że jedna z pięt mężobójcy jest wrażliwa na ciosy. Wiedziała, że nawet magiczną włócznią Ateny niezwykle trudno będzie ugodzić Achillesa w piętę. Tym bardziej że było niezwykle mało prawdopodobne, aby Achilles chciał przed nią uciekać i odwrócił się plecami. Poprosiła Amazonki, aby w zamieszaniu wyrżnęły jak najwięcej towarzyszących mu Achajów. Zamierzała cisnąć włócznią w chwili, gdy heros – jak na dobrego dowódcę przystało – odwróci się, aby oszacować straty. Chcąc jednak zastosować tę strategię, musiała odwlec atak do chwili, gdy jej siostry rzeczywiście kogoś zranią lub zabiją. Kłóciło się to z jej żołnierską naturą – zawsze prowadziła natarcie, zawsze pierwsza kładła wrogów trupem – i mimo że jej siostry rozumiały konieczność takiej szarży, spłonęła rumieńcem wstydu, gdy konie Amazonek runęły na szereg pieszych Achajów, a ona musiała zostać w tyle. I wtedy pomyślała o drugiej niesprzyjającej okoliczności. Wiatr wiał zza pleców Achillesa. Powodzenie planu Pentesilei zależało częściowo od skuteczności perfum Afrodyty, ale najpierw ten tępy mięśniak musiał poczuć ich zapach. Jeżeli wiatr się nie zmieni, to dopóki Pentesileja nie stanie dosłownie twarzą w twarz z blondwłosym półbogiem, magiczny aromat nic jej nie pomoże. Kurwa mać! – zaklęła w duchu, patrząc, jak jej towarzyszki wypuszczają strzały i rzucają włóczniami. Niech Mojry nas prowadzą! I niech Hades zabierze tych, którzy będą się ociągać! Aresie, mój ojcze, bądź przy mnie! Ochraniaj mnie! Na wpół spodziewała się, że bóg wojny pojawi się w tej chwili u jej boku, być może w towarzystwie Ateny i Afrodyty, gdyż to z ich woli Achilles miał tego dnia zginąć, ale tak się nie stało. Żadna epifania nie poprzedziła chwili, w której wierzchowce nadziały się na pospiesznie stawiane na sztorc włócznie, ciśnięte lance zagrzechotały na równie pospiesznie dźwigniętych tarczach, a niepowstrzymane Amazonki zderzyły się z niezwyciężonymi Achajami. Z początku szczęście i bogowie sprzyjali Amazonkom. Mimo że kilka koni nadziało się na włócznie, masywne cielska przełamały szyk Argiwów. Część Greków się cofnęła, część padła pod kopytami rumaków. Amazonki otoczyły pięćdziesięciu wojowników skupionych wokół Achillesa i na przemian cięły na odlew mieczami i dźgały włóczniami. Klonia – ulubiona kapitan Pentesilei i najlepsza łuczniczka wśród Amazonek – strzelała najszybciej, jak mogła. Wybierała ofiary stojące za plecami Achillesa, który po każdym jej trafieniu musiał spojrzeć za siebie. Menippus osunął się na ziemię ze strzałą w szyi. Muskularny Podarkes, syn Ifiklosa i brat nieżyjącego Protesilaosa, rzucił się do wściekłego natarcia, mierząc włócznią w biodro siedzącej na koniu Klonii, lecz Bremusa najpierw przecięła drzewce jego broni na pół, a potem potężnym uderzeniem odcięła mu rękę w łokciu. Euandra i Termodoa zsunęły się z siodeł – ich konie padły z sercami przebitymi przez achajskie włócznie – ale natychmiast zerwały się na nogi i stanęły plecami do siebie. Zabłysły półkoliste tarcze. Dwie Amazonki zaczęły się odgryzać kręgowi nacierających wściekle Greków. Pentesileja przerzynała się przez achajskie tarcze w drugiej fali natarcia, mając obok siebie Alkibię, Dermachię i Derione. Wykrzywione brodate twarze pojawiały się przed nimi i zaraz znikały, ścięte mieczem którejś z Amazonek. Wystrzelona z tylnych szeregów strzała odbiła się od hełmu królowej. Oczy na chwilę zaszły jej mgłą. Gdzie był Achilles? W zamieszaniu straciła go z oczu, ale po chwili dostrzegła, że znajduje się pięć metrów na prawo od niej, otoczony przez największych achajskich wodzów: obu Ajaksów, Idomeneusa, Odyseusza, Diomedesa, Stenelosa, Teukrosa. Z okrzykiem bojowym na ustach kopnęła konia w żebra i skierowała w stronę tej grupki. W tej samej chwili ciżba nagle się przerzedziła, Achilles zaś odwrócił się i patrzył, jak jeden z jego ludzi, Euenor z Dulichium, pada z okiem przebitym strzałą Klonii. Pentesileja wyraźnie zobaczyła jego odsłonięte łydki z paskami mocującymi nagolenniki, przybrudzone kostki i zrogowaciałe pięty. Włócznia Ateny zagrała w jej dłoni, kiedy odchyliła się w siodle i rzuciła nią z całej siły. Pocisk sięgnął celu, trafił szybkonogiego mężobójcę wprost w odsłoniętą prawą piętę... I odbił się od niej. Achilles natychmiast odwrócił się, spojrzał królowej w oczy i wyszczerzył zęby w złowrogim uśmiechu. Odkąd Amazonki wdały się w potyczkę z elitą achajskiej armii, szczęście przestało im dopisywać. Bremusa rzuciła włócznią w Idomeneusa, ale syn Deukaliona niedbałym gestem nastawił tarczę i broń Amazonki pękła na dwoje. Kiedy zaś sam cisnął włócznię, trafił idealnie. Grot ugodził rudowłosą Bremusę tuż pod lewą piersią i wyszedł plecami przy kręgosłupie. Spadła ze spienionego wierzchowca i natychmiast z pół tuzina pomniejszych wojowników rzuciło się, aby obedrzeć ją z pancerza. Alkibia i Dermachia, rozwścieczone śmiercią siostry, ruszyły na Idomeneusa, ale Ajaksowie chwycili wodze ich wierzchowców i wykorzystując swoją niespożytą siłę, osadzili zwierzęta w miejscu. Kiedy Amazonki zeskoczyły na ziemię, by potykać się z Achajami pieszo, Diomedes jednym zamaszystym ciosem miecza obciął głowy im obu. Zmartwiała Pentesileja patrzyła bezradnie, jak głowa Alkibii toczy się po ziemi, mrugając powiekami, i zatrzymuje u stóp Odyseusza, który ze śmiechem podniósł ją za włosy. Poczuła, jak jej łydkę orzą czyjeś paznokcie. Spuściła wzrok i drugą ze swoich włóczni przebiła bezimiennego Achaja od szyi po brzuch. Upadł z rozdziawionymi ustami, ale broni już nie odzyskała. Sięgnęła po topór i pchnęła konia kolanami do przodu. Mały Ajaks, syn Oileusa, ściągnął z konia jadącą na prawo od niej Derione. Upadła bez tchu na plecy i nie zdążyła nawet sięgnąć po miecz, gdy Ajaks Mały ze śmiechem wbił jej włócznię w pierś i tak długo wiercił nią w ranie, aż Derione przestała się wić. Klonia strzeliła mu prosto w serce. Strzała ześliznęła się po pancerzu Ajaksa. W tej samej chwili Teukros, nieślubny syn Telamona, łucznik nad łucznikami, wystrzelił trzy szybkie strzały: jedną w gardło Klonii, jedną w brzuch i jedną w jej odsłoniętą lewą pierś – ta ostatnia weszła tak głęboko, że z przodu została tylko brzechwa i pięć centymetrów drzewca. Ukochana przyjaciółka Pentesilei zsunęła się martwa z broczącego krwią wierzchowca. Euandra i Termodoa wciąż stały plecy w plecy i stawiały zacięty opór, chociaż obie były ranne, krwawiły obficie i zataczały się ze zmęczenia. Nagle tłum otaczających ich Achajów rozstąpił się i Meriones, syn Molusa, przyjaciel Idomeneusa i drugi dowódca Kreteńczyków, rzucił dwoma włóczniami jednocześnie – po jednej każdą ręką. Ciężkie groty przebiły lekkie pancerze na wylot. Termodoa i Euandra padły martwe na ziemię. Wszystkie Amazonki już zginęły – oprócz Pentesilei, która krwawiła z dziesiątków drobnych skaleczeń, ale nie odniosła jeszcze żadnej poważniejszej rany. Oba ostrza jej topora ociekały argiwską posoką, ale nie miała już siły wznieść broni do ciosu. Odrzuciła topór i wyjęła miecz. Żołnierze stojący między nią i Achillesem rozstąpili się na boki. Włócznia, którą Pentesileja rzuciła w odsłoniętą piętę szybkonogiego mężobójcy, nie pękła i – jakby z woli samej Ateny – leżała na ziemi tuż obok prawego kopyta jej wyczerpanego konia. W normalnych okolicznościach schyliłaby się z siodła i podniosła broń, ale teraz była zbyt zmęczona, zbroja zanadto jej ciążyła, a poraniony koń nie miał już siły ruszyć się z miejsca. Musiała więc zeskoczyć z grzbietu wierzchowca i schylić się po włócznię. Dwie wystrzelone przez Teukrosa strzały świsnęły jej nad głową. Kiedy się wyprostowała, widziała przed sobą tylko Achillesa. Reszta falującego, rozwrzeszczanego tłumu stała się rozmazaną, nic nieznaczącą smugą. – Spróbuj jeszcze raz – zaproponował Achilles, wciąż złowieszczo uśmiechnięty. Włożyła w ten rzut resztki sił, celując nisko, w muskularne uda wyzierające spod krawędzi pięknie zdobionej tarczy. Achilles przykucnął szybko jak pantera. Włócznia trafiła w tarczę i strzaskała się na niej w drzazgi. Pentesilei nie pozostało nic innego, jak czekać, ściskając w dłoni miecz. Achilles zamachnął się włócznią – legendarnym, niechybnym orężem, który centaur Chiron wykuł dla jego ojca Peleusa. I rzucił. Pentesileja zasłoniła się półokrągłą tarczą. Włócznia przebiła na wylot tarczę, zbroję i ciało Amazonki, trafiła w stojącego za nią konia i przeszyła jego serce. Królowa Amazonek i jej rumak razem upadli w pył; nogi Amazonki poleciały na boki, gdy jej ciało zakołysało się na sterczącym drzewcu. Oczy Pentesilei zaszły mgłą, ale rozpaczliwie starała się skupić wzrok na zbliżającym się z mieczem w dłoni Achillesie Broń wypadła jej z odrętwiałych palców. – Jasny gwint mruknął Hockenberry. – Amen – powiedział Mahnmut Przez całą walkę stali tuż obok Achillesa Teraz podeszli do niego gdy stanął nad drgającym ciałem Pentesilei. – Tum saeva Amazon ultimus cecidit metus – wymamrotał Hockenberry – „I tak zginęła dzika Amazonka, najgroźniejszy nasz wróg” – To znów z Wergiliusza? – Nie Z Seneki Tak powiedział Pyrrus w Trojankach. I wtedy stało się coś dziwnego. Achajowie tłoczyli się wokół martwej lub umierającej Pentesilei, aby odrzeć ją ze zbroi, Achilles zaś stał nad nią z założonymi na piersi ramionami i rozdętymi nozdrzami, jakby chłonął won krwi, końskiego potu i śmierci. Nagle złapał się za twarz, przycisnął dłonie do oczu i zapłakał. Ajaks Wielki, Diomedes, Odyseusz i inni, którzy chcieli z bliska obejrzeć martwą królową Amazonek, odstąpili, nie posiadając się ze zdumienia. Przypominający szczura Tersytes i pomniejsi Achajowie udali, że nie widzą płaczącego półboga i nie przerywali swojego zajęcia. Jeden z nich właśnie zdjął królowej hełm. Głowa Pentesilei opadła na bok, złote loki rozsypały się na ramiona. Achilles odrzucił głowę do tyłu i zawył z rozpaczy, tak samo jak w dniu, kiedy udający Atenę Hockenberry rzekomo zabił – a w rzeczywistości uprowadził – Patroklesa. Wodzowie cofnęli się jeszcze dalej od martwej kobiety i jej wierzchowca. Tersytes, pałający żądzą zagarnięcia nienależnych mu łupów, rozciął paski mocujące napierśnik Pentesilei, w pośpiechu zahaczając ostrzem o jej delikatną skórę Była już prawie naga na poranionym i posiniaczonym, lecz w przedziwny sposób wciąż doskonałym ciele, został tylko jeden przekrzywiony nagolennik, srebrny pas i jeden sandał. Włócznia Peleusa nadal przyszpilała ją do końskiego truchła Achilles najwyraźniej nie zamierzał jej wyciągnąć. – Cofnąć się – powiedział. Większość usłuchała go bez wahania. Tylko paskudny jak noc Tersytes, ściskając pod jedną pachą pancerz Pentesilei, a pod drugą jej hełm, zaśmiał się przez ramię, usiłując zedrzeć z niej pas. Głupiec z ciebie, synu Peleusa, że tak opłakujesz tę martwą sukę. Po co się tak użalasz nad jej urodą? Jest już tylko karmą dla robactwa. To cały jej urok. – Cofnij się – powtórzył Achilles beznamiętnym, strasznym głosem. Łzy płynęły mu strumieniami po brudnej od kurzu twarzy. Tersytes, rozochocony tym pokazem babskiej słabości mężobójcy, udał, że go nie słyszy i ściągnął srebrny pas z bioder Pentesilei. Uniósł przy tym lekko jej ciało i wykonał obsceniczny ruch, jakby kopulował z trupem. Achilles zrobił krok w przód i uderzył go pięścią w twarz. Zmiażdżył mu żuchwę, zgruchotał kość policzkową i wybił wszystkie pożółkłe zęby. Tersytes przeleciał w powietrzu nad martwą Amazonką i jej koniem i spadł na ziemię, krwawiąc z ust i nosa. – Nie będziesz miał grobu ani kurhanu, łotrze – stwierdził Achilles – Zadrwiłeś kiedyś z Odyseusza. Wybaczył ci. Dziś zadrwiłeś ze mnie, a ja cię zabiłem. Nikt nie będzie bezkarnie kpił z syna Peleusa. A teraz zejdź do Hadesu i drwij sobie do woli z błąkających się po nim cieni, wykorzystując swój marny dowcip. Tersytes zadławił się krwią, zwymiotował i umarł. Achilles powoli, niemal czule wyciągnął włócznię Peleusa tkwiącą w ziemi, zwłokach konia i ciele Pentesilei. Achajowie odsunęli się jeszcze dalej, nie rozumiejąc przyczyny jego zachowania i lamentu. – Aurea cuipostquam nudavit cassida frontem, vicil victorem candida forma virum – wyszeptał pod nosem Hockenberry – „Kiedy zdjęto jej złoty hełm i odsłonięto twarz, jej piękna postać urzekła mężczyznę Achillesa zwycięzcę” – Spojrzał na Mahnmuta – Propercjusz, Elegie, księga trzecia, poemat jedenasty. Mahnmut pociągnął go za rękę. – Jeśli się szybko stąd nie wyniesiemy, ktoś będzie musiał dla nas napisać elegię Kiedy mówię „szybko”, mam na myśli „natychmiast”. Zdziwiony Hockenberry popatrzył dookoła. – Czemu? Zawyły syreny Skałowieccy żołnierze krążyli w tłumie wycofujących się Achajów i przez wzmacniacze ponaglali ich do jak najszybszego powrotu na drugą stronę Dziury. Rozpoczął się gremialny odwrót. Biegnący piesi i pędzące rydwany przetaczali się przez brane – ale wcale nie dlatego, że ktokolwiek słuchał wezwań morawców. Olimp wybuchł. Ziemia – marsjańska ziemia – drżała pod nogami uciekinierów, Śmierdziało siarką i strachem. Odległy wierzchołek Olympus Mons, widoczny za plecami wycofujących się Trojan i Achajów i osłonięty egidą, żarzył się czerwienią. Kilometrowe słupy ognia biły w niebo. Spod szczytu największego wulkanu w całym Układzie Słonecznym wolno spływały pierwsze rzeki lawy. Powietrze zgęstniało od czerwonego pyłu. – Co się dzieje? – spytał Hockenberry. – Bogowie wywołali erupcję wulkanu. Dziura w branie w każdej chwili może się zamknąć – wyjaśnił Mahnmut, odciągając scholiastę od Achillesa klęczącego przy martwej królowej. Inne Amazonki również odarto z pancerzy. Poza garstką herosów wszyscy pędzili już w stronę Dziury. Uciekajcie! – zagrzmiał w radiu głos Orphu. Wiem, wiem – uspokoił go Mahnmut. – Widzimy wybuch. Wybuch to małe piwo. Czujniki wskazują, że przestrzeń Calabi-Yau w tamtej okolicy zakrzywia się w kierunku czarnej dziury i wormhole’a. Wibracje strun są kompletnie niestabilne. Nie wiem, czy eksplozja Olympus Mons rozerwie Marsa na kawałki, ale najdalej za parę minut dziura w branie się zatrzaśnie. Złap Hockenberry’ego i Odyseusza i wracajcie. Zerkając spomiędzy zakurzonych ud i migających nagolenników, Mahnmut wypatrzył Odyseusza. Stał trzydzieści metrów od niego i rozmawiał z Diomedesem. Jak to Odyseusza? – zapytał. – Hockenberry nie miał nawet czasu z nim porozmawiać, nie mówiąc o przekonaniu go, żeby z nami leciał. Naprawdę jest nam niezbędny? Tak twierdzi główny integrator. I jeszcze jedno, póki pamiętam, przez całą walkę miałeś włączoną transmisję wideo. Było na co popatrzeć. Po co nam Odyseusz? – dopytywał się Mahnmut. Ziemia dygotała od basowych pomruków wulkanu. Widoczne na północy gładkie jak szkło morze wcale nie było już takie gładkie. Olbrzymie fale z hukiem rozbijały się o rude skały. Skąd mam wiedzieć? – zadudnił Orphu z Io. – Wyglądam na głównego integratora? Masz jakiś pomysł, jak mógłbym przekonać Odyseusza, żeby porzucił przyjaciół i towarzyszy broni, zapomniał o wojnie trojańskiej i poleciał z nami? Na razie wygląda na to, że on i inni wodzowie, może oprócz Achillesa, wskoczą za chwilę do rydwanów i popędzi na drugą stronę Dziury. Konie wariują w tym hałasie i smrodzie bijącym od wulkanu. Ludzie zresztą też. Jak mam go przekonać w takiej chwili? Więcej inicjatywy. Przecież z tego chyba słyną kapitanowie europańskich batyskafów, prawda? Z inicjatywy właśnie. Mahnmut pokręcił głową i stanął obok centuriona Mepa Ahoo, który przez wbudowany głośnik popędzał ociągających się Achajów. Na wet jego wzmocniony głos ginął w ogólnym tumulcie, zagłuszony pomrukami wulkanu, tętentem kopyt i tupotem obutych w sandał; stóp. Ludzie na złamanie karku uciekali spod Olimpu. Centurionie? – odezwał się Mahnmut na kanale taktycznym. Dwumetrowy, smoliście czarny skałowiec spojrzał na niego i wy prężył się na baczność. Słucham? Z formalnego punktu widzenia Mahnmut nie miał żadnej władz; nad morawieckimi żołnierzami, ale skałowce traktowały jego i Orphu na równi z takimi legendarnymi dowódcami jak Asteague/Che. Proszę przejść do mojego szerszenia i tam czekać na dalsze rozkazy. Tak jest. Mep Ahoo zostawił poganianie Achajów innemu skałowcowi i po biegł we wskazanym kierunku. – Musimy ściągnąć Odyseusza na pokład szerszenia! – zawoła Mahnmut do Hockenberry’ego. – Pomożesz mi? Scholiasta, który spoglądał na przemian na drżące stoki Olimpii i na rozedrganą Dziurę, spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem ale skinął głową i razem podeszli do stojących w grupie achajskich dowódców. Dziarskim krokiem wyminęli Ajaksów, przeszli obok Idomeneusa, Teukrosa i Diomedesa i podeszli do zamyślonego Odyseusza, który z marsową miną spoglądał na Achillesa. – Rób, co chcesz, byłeśmy zawlekli go do szerszenia – szepną Mahnmut. – Synu Laertesa? – powiedział głośno Hockenberry. Genialny strateg spojrzał w ich stronę. – O co chodzi, synu Duane’a? – Mamy wieści od twojej żony. – Że co? – Odyseusz nachmurzył się jeszcze bardziej i oparł dłoń na rękojeści miecza. – Co powiedziałeś? – Mówię o twojej żonie, Penelopie, matce Telemacha. Przesyła ci wiadomość, korzystając z morawieckiej magii. – W dupie mam morawiecką magię – warknął Odyseusz. Z odrazą spojrzał na Mahnmuta. – Odejdź, Hockenberry, i zabierz ze sobą tę pokrakę, zanim obu was rozpruję od krocza po brodę. Jakoś tak... Nie wiem czemu, ale zawsze podejrzewałem, że to przez ciebie i te przeklęte morawce spadło na nas tyle nieszczęść. Zwłaszcza ostatnio. – Penelopa mówi, żebyś przypomniał sobie wasze łoże – zaimprowizował Hockenberry, modląc się, żeby pamięć go nie zawiodła. Sara chętnie wykładał Iliadę, ale Odyseję najczęściej zostawiał profesorowi Smithowi. – Nasze łoże? – Odyseusz odsunął się od towarzyszy. – Co to za brednie? – Mówi, że mój opis waszego małżeńskiego łoża będzie dowodem na to, że wiadomość naprawdę pochodzi od niej. Odyseusz wyjął miecz i oparł go płazem na barku Hockenberry’ego, – To nie jest zabawne. Ale słucham. Każdy błąd przypłacisz utratą jednego z członków. Hockenberry miał ochotę rzucić się do ucieczki, albo zsikać się w spodnie, ale udało mu się powstrzymać od obu tych rzeczy. – Mam ci powiedzieć, że łoże jest inkrustowane złotem, srebrem i kością słoniową. Rzemienie z wołowej skóry, rozciągnięte na całej jego długości, podtrzymują miękką pościel i koce. – Też coś! Taki opis pasuje do pierwszej lepszej otomany. Odejdźcie. Diomedes i Ajaks Wielki podeszli do wciąż klęczącego Achillesa, aby namówić go do porzucenia zwłok Amazonki. Otwór w branie wibrował, jego ostre krawędzie wyraźnie się rozmywały. Łoskot dobiegający od strony Olimpu zagłuszał zwykłe słowa. Wszyscy krzyczeli. – Odyseuszu! – zawołał Hockenberry. – To bardzo ważne! Chodź z nami, abyśmy mogli przekazać ci wieści od nadobnej Penelopy! Niski brodacz odwrócił się i spiorunował wzrokiem scholiastę i małego morawca. Nie schował miecza. – Jeżeli powiesz mi, gdzie przeniosłem łoże po tym, jak wprowadziliśmy się z Penelopą do nowego pałacu, nie obetnę ci rąk. – Nigdzie – odparł spokojnie Hockenberry, chociaż serce waliło mu jak młotem. – Penelopa mówi, że kiedy budowałeś pałac, zostawiłeś silne, proste drzewo oliwne, rosnące w miejscu, gdzie dziś znajduje się sypialnia. Mówi, że obciąłeś mu gałęzie, wpuściłeś je w drewniany sufit, porzeźbiłeś pień i użyłeś go jako jednej z czterech kolumienek podtrzymujących baldachim waszego małżeńskiego łoża. Tak właśnie kazała mi powiedzieć, abyś wiedział, że to naprawdę ona przesyła wiadomość. Odyseusz długo wpatrywał się w scholiastę. W końcu wsunął miecz do pochwy. – Mów, synu Duane’a – powiedział. – Byle szybko. Obejrzał się na snujące się coraz niżej chmury i ryczący Olimp. W tej samej chwili w Dziurę wpadła dwudziestka szerszeni i statków transportowych, wywożąc morawieckich techników w bezpieczne miejsce. Seria gromów dźwiękowych wstrząsnęła marsjańskim gruntem. Uciekający ludzie odruchowo kulili się i zasłaniali głowy rękami. – Podejdźmy do tej morawieckiej machiny, synu Laertesa. Lepiej żeby nie słyszały mnie osoby postronne. Ruszyli przez tłum w kierunku przycupniętego na owadzich odnóżach szerszenia. – Teraz mów. – Odyseusz złapał Hockenberry’ego za ramię. – Pospiesz się. Masz paralizator? – spytał Mahnmut centuriona Mepa Ahoo. Tak jest. Ogłusz Odyseusza i zabierz go do szerszenia. Przejmiesz stery. Lecimy na Phobosa. Skałowiec dotknął karku Odyseusza. Przeskoczyła iskra i brodaty wojownik osunął się w kolczaste ramiona morawieckiego żołnierza, który wrzucił go do szerszenia, sam wskoczył do środka i natychmiast uruchomił silniki. Mahnmut się rozejrzał. Wyglądało na to, że nikt nie zauważył zniknięcia Odyseusza. Wskoczył do pojazdu. – Chodź! – zawołał do Hockenberry’ego. – Dziura zaraz się zamknie! Jeżeli nie uciekniesz, zostaniesz po tej stronie na zawsze. Na Marsie. – Spojrzał na Olympus Mons. – A jeśli ten wulkan wybuchnie, twoje „na zawsze” potrwa najwyżej parę minut. – Nie lecę – stwierdził scholiasta. – Nie wygłupiaj się, Hockenberry! Patrz, wszyscy ci wspaniali achajscy wojownicy: Diomedes, Idomeneus, Ajaksowie, Teukros... Wszyscy uciekają! – Achilles został – zauważył Hockenberry, nachylając się w stronę morawca, żeby było go lepiej słychać. Iskry sypały się z nieba, bębniąc o poszycie szerszenia jak ognisty grad. – Achilles zwariował! – krzyknął Mahnmut. Zastanawiał się, czy kazać Mepowi Ahoo ogłuszyć Hockenberry’ego. Orphu włączył się na linię, jakby czytał mu w myślach. Mahnmut zapomniał, że transmisja audio i wideo jest w czasie rzeczywistym przekazywana na Phobosa i na pokład „Królowej Mab”. Nie mogę go stuknąć – nadał Mahnmut. – Niech sam zdecyduje. Jesteśmy mu to winni. Będzie martwy, zanim podejmie decyzję – odparł Orphu z Io. Raz już był. Może znów tego chce. – Dalej, wskakuj! – zawołał na głos Mahnmut. – Jesteś nam potrzebny na Ziemiostatku, Thomasie. Hockenberry rozdziawił usta, słysząc, jak morawiec zwraca się do niego po imieniu, ale pokręcił głową. – Nie chcesz znów zobaczyć Ziemi? Szerszeń cały dygotał. Jego podwozie przenosiło wstrząsy skorupy marsjańskiej. Dziurę – coraz mniejszą – otulał siarkowo-popielny tuman. Mahnmut zdał sobie sprawę, że jeśli uda mu się zagadać Hockenberry’ego jeszcze przez chwilę, scholiaście nie pozostanie nic innego, jak z nimi lecieć. Hockenberry odsunął się od pojazdu i szerokim gestem ogarnął uciekające niedobitki Achajów, martwe konie, mury Ilionu i wojujące armie po drugiej stronie brany. – Odpowiadam za ten bajzel – powiedział. – Przynajmniej częściowo. I chyba powinienem go posprzątać. Mahnmut wskazał ścierające się za braną wojska. – Ilion padnie, Hockenberry. Nie chronią go już morawieckie pola siłowe. Nie ma obrony przeciwlotniczej. Hockenberry uśmiechnął się, dłonią osłaniając twarz przed ognistym deszczem. – Et quae vagos vincina prospiciens Scythas ripam catervis Ponticam viduisferit excisa ferro est, Pergannum incubuit sibi – zawołał. Nie cierpię łaciny, pomyślał Mahnmut. Tak jak chyba nie cierpię filologów klasycznych. – To też z Wergiliusza? – Z Seneki. „Wtedy ona... miał na myśli Pentesileję... siostra wędrownych Scytów, zawsze czujna, prowadzi swój ubogi oddział ku pontyjskim brzegom i pada pod ciosem żelaza, aż Pergamon... No wiesz, Troja, Ilion... chwieje się w posadach”. – Dupa w troki, Hockenberry. Ładuj się do szerszenia. – Powodzenia, Mahnmucie. – Scholiasta odsunął się jeszcze dalej. – Pozdrów ode mnie Ziemię i Orphu. Będę tęsknił za nimi obojgiem. Odwrócił się i bez pośpiechu potruchtał w kierunku Achillesa. Minął klęczącego nad ciałem Pentesilei, zalanego łzami herosa. Poza nimi dwoma w tej chwili na całej równinie nie było żywej duszy; wszyscy uciekli. Kiedy szerszeń Mahnmuta wzbił się w powietrze i szybko zaczął się oddalać, Hockenberry co sił w nogach pognał ku zamykającej się Dziurze. Część 2 22 Po stuleciach niemal tropikalnych upałów do Dworu Ardis zawitała prawdziwa zima. Nie było śniegu, ale w okolicznych lasach tylko najbardziej uparte liście utrzymały się na gałęziach, a szron jeszcze przez godzinę po spóźnionym wschodzie słońca wyznaczał granice cienia dworu. Co rano Ada patrzyła, jak linia pobielonej mrozem trawy na pochyłym zachodnim trawniku cofa się pod ściany domu, aż zostaje przy nich tylko cieniutkie pasemko szronu. Goście twierdzili, że lód ściął obie rzeczki, przecinające drogę na dwukilometrowym odcinku dzielącym dwór od pawilonu faksowego. W ten wieczór – jeden z najkrótszych w roku – Ada zapalała w całym domu lampy naftowe i liczne świece. W piątym miesiącu ciąży wciąż poruszała się swobodnie i z wdziękiem. Stary dworek, zbudowany blisko dwa tysiące lat wcześniej, jeszcze przed ostatnim faksowaniem, był komfortowy. Wyposażono go w prawie dwa tuziny kominków, które dotychczas służyły głównie dekoracji i rozrywce – a teraz skutecznie ogrzewały wnętrza. W pokojach bez kominków (Dwór Ardis miał łącznie sześćdziesiąt osiem pomieszczeń) Harman zaprojektował i zbudował tak zwane piecyki Franklina. Promieniowały takim ciepłem, że kręcąca się po pokojach Ada czuła się senna i rozleniwiona. Odwiedziła wszystkie komnaty na parterze i weszła na piętra, aby i tam pozapalać światła. Stanęła przed łukowato zwieńczonym oknem w końcu korytarza na drugim piętrze. Przyszło jej do głowy, że pierwszy raz od tysiąca lat drzewa w lasach padają pod ciosami siekier, a w dodatku ścina się je nie tylko na opał Zimowy dzień dogasał. Przy resztkach słonecznego światła, sączących się przez zdeformowane pod własnym cię żarem szyby, patrzyła na zasłaniającą widok, ale dodającą otuchy szarą palisadę na trawiastym stoku na południe od dworku. Palisada okalała cały Dwór Ardis, to zbliżając się do jego murów na trzydzieści metrów, to znów – jak na tyłach domu – oddalając się na sto i sięgając skraju lasu. We wszystkich jej rogach i załamaniach postawiono drewniane wieżyczki strażnicze. Drewno pozwoliło również zapomnieć o letnich namiotach i wybudować solidne domy i baraki dla ponad czterystu ludzi zamieszkujących obecnie teren posiadłości. Gdzie się podział Harman? Ada od kilku godzin usilnie starała się odsunąć od siebie to natarczywe pytanie Wynajdowała sobie dziesiątki domowych prac, ale teraz już nie była w stanie dłużej go ignorować. Jej kochanek – czy też, jak to mówił lubujący się w archaizmach Harman, mąż – krotko po świcie opuścił Ardis w towarzystwie Hannah, Petyra i Odyseusza (który uparł się, żeby nazywać go Nomanem). Wzięli zaprzężoną w wołu bryczkę z zamiarem przeczesania lasów i łąk odległych o pięt naście kilometrów i więcej od rzeki w poszukiwaniu saren i zbłąkanego bydła. Powinni już tu być. Obiecał mi, że wrócą przed zmierzchem. Zeszła na parter, do kuchni, która – przez stulecia zastrzeżona dla służków i, znacznie rzadziej, wojniksów przynoszących zabitą zwierzynę – tętniła teraz życiem. Przygotowanie posiłku przypadło w udziale Emme i Remanowi (w samym dworku stołowało się około pięćdziesięciu osób), ale w kuchni uwijało się także kilkunastu ich pomocników. Piekli chleby, szykowali sałatki, w ogromnym starym kominku piekli mięso na rożnie i łącznie czynili potworny chaos, z którego wkrótce miał się zrodzić długi, zastawiony jedzeniem stół. Emme zauważyła zaniepokojone spojrzenie Ady. – Wrócili? – Jeszcze nie. Ada uśmiechnęła się z udawaną beztroską. Emme poklepała ją po ręce. – Wrócą, bądź spokojna. Nie pierwszy raz Ada – bez cienia złości, bo lubiła Emme – zdumiała się tym, że ludzie z niewiadomych przyczyn uzurpują sobie prawo do częstszego poklepywania i dotykania ciężarnych kobiet. Wiem, że wrócą – odparła – Mam nadzieję, że przyniosą jakąś dziczyznę i przyprowadzą choć ze cztery sztuki bydła Najlepiej dwa byki i dwie krowy. – Potrzebujemy mleka – przytaknęła jej Emme Klepnęła ją jeszcze raz i wróciła do kominka. Ada wyśliznęła się na tylne podwórko. W pierwszej chwili mróz zdławił jej oddech, więc szybko owinęła szyję i ramiona szalem. Lodowate powietrze, kontrastujące z panującym w kuchni zaduchem, zakłuło ją szpileczkami w policzki. Przystanęła za progiem i czekała, aż jej oczy przywykną do ciemności. Co mi szkodzi, pomyślała i podniosła prawą rękę dłonią do góry. Wywołała bliskosieć, wyobraziwszy sobie żółty okrąg z wpisanym wen zielonym trójkątem. Przez ostatnie dwie godziny już cztery razy próbowała uruchomić tę funkcję. Nad jej dłonią pojawił się błękitny owal, ale holograficzny obraz był nieostry i pocięty krechami zakłóceń. Harman przypuszczał, że występujące czasem kłopoty z blisko – I dalekosiecią, a nawet ze starą funkcją wyszukiwania, nie wynikają z niedoskonałości ich ciał – śmiał się, że niezbędną nanomaszynerię cały czas mają w genach i we krwi – lecz z problemów z satelitami i przekaźnikami rozlokowanymi w pierścieniach B i R Conocne deszcze meteorytów też mogły mieć z tym coś wspólnego. Ada podniosła wzrok na wieczorne niebo. Pierścienie biegunowy i równikowy przesuwały się nad jej głową jak przecinające się lite smugi światła, chociaż każdy składał się z tysięcy osobnych, błyszczących obiektów. Przez większość jej dwudziestosiedmioletniego życia ten widok działał na nią kojąco. W pierścieniach znajdowała się konserwatornia, w której odnawiało się ciało po każdej dwudziestce, mieszkali tam opiekujący się mieszkańcami Ziemi postludzie, do których grona dołączał każdy zwykły człowiek po piątej – ostatniej – dwudziestce. Teraz jednak, wysłuchawszy opowieści Harmana i Daemana, wiedziała już, że pierścienie są niezamieszkane i śmiertelnie niebezpieczne. Piąta dwudziestka od stuleci była jednym wielkim kłamstwem, ostatnie faksowanie kończyło się śmiercią w nieświadomości i pożarciem przez potwora imieniem Kaban. Spadające gwiazdy – a w rzeczywistości odłamki dwóch okrążających Ziemię satelitów, do których zderzenia Harman z Daemanem doprowadzili przed ośmioma miesiącami – przecinały niebo z zachodu na wschód, ale był to raczej kapuśniaczek niż deszcz meteorytów. W niczym nie przypominał makabrycznych bombardowań z pierwszych tygodni po Upadku... Ada zamyśliła się nad określeniem, którego wszyscy używali od miesięcy. Upadek. Upadek czego? Odłamków satelity zniszczonego przez Daemana i Harmana, którym pomagał Prospero. Wraz z tą katastrofą nastał koniec służków, nastąpiła awaria sieci elektrycznej i wybuchł bunt wojniksów, które wyrwały się spod kontroli ludzi. Tamtej nocy, niewiele ponad osiem miesięcy temu, wszystko się skończyło. Nie tylko niebo spadło im na głowy. Zawalił się cały ich świat, który przez czternaście razy po pięć dwudziestek zamieszkiwały poprzednie pokolenia ludzi. Poczuła przypływ mdłości, dobrze znajomy z pierwszych trzech miesięcy ciąży – tym razem jednak ich przyczyną nie było poranne samopoczucie, lecz nerwy. Głowa rozbolała ją z napięcia. Pomyślała: Wyłącz! i odłączyła się od bliskosieci. Sprawdziła dalekosieć (bezskutecznie), a potem także funkcję wyszukiwania, ale ludzie, których szukała, znajdowali się zbyt daleko, aby pojawili się na ekranie. Odcięła wszystkie funkcje. Każde ich wywołanie prowokowało ją do czytania nowych książek. Spojrzała na rozjaśnione ciepłym blaskiem okna biblioteki, zobaczyła pochylone głowy pogrążonych w siglowaniu czytelników – i natychmiast pożałowała, że nie ma jej wśród nich. Miała ochotę wodzić dłońmi po grzbietach nowych książek, sprowadzonych w ostatnich dniach, patrzeć, jak złote słowa spływają jej po rękach do serca i umysłu. Ale w ten jeden krótki dzień przeczytała już piętnaście grubych woluminów i na samą myśl o dalszym siglowaniu robiło się jej niedobrze. Czytanie – a w każdym razie siglowanie – ogromnie przypomina ciążę, pomyślała. Spodobała się jej ta metafora. Budzi w człowieku uczucia i wywołuje reakcje, na które nie jest przygotowany... Przepełniony emocjami czytelnik nie czuje się do końca sobą, jakby zbliżał się do przeznaczonego mu punktu, którego przekroczenie na zawsze odmieni jego życie. Ciekawe, co Harman powiedziałby o tym porównaniu. Swoje własne metafory i analogie potrafił krytykować bez litości... Nagle ośrodek mdłości przeniósł się z żołądka Ady do jej serca, Znów zaczęła się martwić. Gdzie oni są? Gdzie on jest? Czy mojemu ukochanemu nic się nie stało? Z bijącym sercem podeszła do odkrytego paleniska i pajęczyny rusztowania okrywającej zbudowany przez Hannah żeliwiak. Obsługa pieca pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z brązu, żelaza i innych metali odlewano broń. Tej nocy ognia w palenisku doglądał Loes, przyjaciel Hannah, z kilkoma młodszymi pomocnikami. – Dobry wieczór, Ada Uhr – zawołał z góry. Znali się od lat, ale woleli oficjalne powitanie. – Dobry wieczór, Loes Uhr. Czy strażnicy na wieżach coś zauważyli? – Niestety nie. Loes odsunął się od wylotu żeliwiaka. Roztargniona Ada dopiero teraz zauważyła, że zgolił brodę i twarz ma zaczerwienioną i spoconą z gorąca. Pracował półnago, mimo że noc zapowiadała się zimna, może nawet śnieżna. – Będziecie dziś coś odlewać? – zapytała. Hannah zawsze uprzedzała ją o planowanych odlewach; nocą wypadały szczególnie efektownie. Opieka nad piecem nie należała jednak do obowiązków Ady, a sama produkcja broni była dla niej mało znaczącym elementem ich nowego życia. – Dopiero rankiem, Ada Uhr. Harman Uhr i pozostali z pewnością wkrótce wrócą. Przy świetle pierścieni i gwiazd bez trudu znajdą drogę. – Naturalnie – przytaknęła Ada. – Nie widziałeś Daemana Uhr? – spytała po chwili zastanowienia. Loes otarł pot z czoła, powiedział coś do jednego z pomocników, który natychmiast pobiegł po drewno, i odparł: – Daeman Uhr dziś wieczorem wyjechał, zapomniałaś, Ada Uhr? Wybierał się do Krateru Paryskiego. Chce sprowadzić matkę tutaj, na Dwór Ardis. – No tak, rzeczywiście. – Ada przygryzła wargę, ale musiała zadać jeszcze jedno pytanie. – Wyjechał przed zmrokiem? Mam nadzieję, że tak... W ostatnich tygodniach wojniksy coraz częściej napadały na podróżnych na drodze prowadzącej do faksowęzła. – Oczywiście, Ada Uhr. Wyruszył w drogę wczesnym wieczorem, żeby przed zmierzchem spokojnie zdążyć do pawilonu. Zresztą wziął ze sobą jedną z naszych nowych kusz. Z powrotem ma się wstrzymać do wschodu słońca Dopiero wtedy przyjedzie tu z matką. – To dobrze – Ada spojrzała na północ, w kierunku palisady i majaczącego za nią lasu. Nawet na otwartym terenie zrobiło się już ciemno. Resztki światła umykały pospiesznie z zachodniego nieba, ustępując gęstniejącym chmurom. Wyobrażała sobie, jaki mrok musi panować wśród drzew. – Do zobaczenia na kolacji, Loes Uhr. – Do zobaczenia, Ada Uhr Miłego wieczoru. Wiatr się wzmógł. Ada otuliła się szalem. Ruszyła w stronę północnej bramy w palisadzie i wznoszącej się nad nią wieżyczki, ale nie chciała rozpraszać strażników swoimi żalami – tym bardziej ze po południu spędziła na wieży dobrą godzinę, obserwując północny trakt. Wtedy też czekała na Harmana – I dobrze się czuła z tym czekaniem, ale to było dawno, zanim pojawiły się nerwy i mdłości. Obeszła od wschodu dwór i skinęła opartym na włóczniach strażnikom przy podjeździe, wzdłuż którego pozapalano pochodnie. Nie mogła się zmusić, żeby wrócić do środka. Nie zniosłaby tego ciepła, śmiechu, rozmów. Na ganku dostrzegła młodą Peaen, pogrążoną w rozmowie z jednym z jej wielbicieli, który po Upadku sprowadził się do Ardis z Ułanbatu i przez długi czas był jednym z uczniów Odyseusza – zanim ten został milkliwym Nomanem. Cofnęła się w półmrok bocznego podwórka. Nie miała ochoty nawet na zdawkowe przywitanie Co będzie, jeśli Harman umrze? Może już nie żyje? Może leży martwy gdzieś w ciemnościach? Ubrawszy tę myśl w słowa, poczuła się odrobinę lepiej. Mdłości ustąpiły. Słowa były jak przedmioty, materializowały ideę, która z chmury trującego gazu zmieniała się w ohydną kostkę skrystalizowanej myśli. Taką kostkę można było obracać w rękach i badać jej odrażający kształt. Co będzie, jeśli Harman umrze? Ona nie umrze razem z nim. Ada, realistka, była tego pewna. Będzie żyła dalej, urodzi dziecko może znów się zakocha. Ta ostatnia myśl przyprawiła ją o nawrót nudności. Usiadła na zimnej kamiennej ławce, skąd mogła obserwować pałający żarem żeliwiak i znajdującą się za nim północną bramę. Zdawała sobie sprawę, że zanim poznała Harmana, nikogo tak na prawdę nie kochała, nawet kiedy wydawało jej się, że kocha. Jako dziewczynka i młoda kobieta wiedziała doskonale, że zaloty i flirt to nie miłość. W świecie przed Upadkiem były niczym więcej jak tylko zalotami i flirtem – z życiem, z innymi ludźmi, z samą sobą. Przed Harmanem nie znała głębokiej, napawającej duszę radością rozkoszy płynącej ze spania z ukochanym. – I „spanie” nie było w tym wypadku żadnym eufemizmem. Miała na myśli zasypianie u jego boku i budzenie się przy nim w środku nocy, świadomość, że ją przytula wieczorem i rano. Poznała wszystkie wydawane przez niego nieświadomie odgłosy, jego dotyk i zapach – męską, dziką woń, łączącą aromat skórzanej końskiej uprzęży z jesiennym tchnieniem usłanego suchymi liśćmi lasu. Jej ciało uzależniło się od jego dotyku – I to nie tylko tego intymnego, doświadczanego podczas częstych kontaktów miłosnych, ale od najlżejszych, przelotnych muśnięć jego dłoni na plecach czy ramieniu, kiedy przechodził obok niej. Nie mniej niż za ciałem Harmana tęskniłaby za jego spojrzeniem, uwaga, jaką jej poświęcał, stała się czymś na kształt stałego dotyku. Przymknęła powieki i wyobraziła sobie, jak Harman zamyka w swojej dużej ręce jej drobną, chłodną dłoń. Ona miała długie i smukłe palce, on – grube i tępo zakończone. Skórę wnętrza dłoni miał stwardniałą i zawsze ciepłą. Brakowałoby jej tego ciepła. Ale zdała sobie sprawę, że gdyby rzeczywiście umarł, tym, za czym tęskniłaby najbardziej – swoistą esencją jej ukochanego – byłaby świadomość, że Harman ucieleśnia całą jej przyszłość Nie przeznaczenie, lecz właśnie przyszłość, niedającą się wyrazić słowami pewność, że jutro znów go spotka, że będą się śmiać – albo kłócić. Przy nim czuła, że dalszy ciąg jej życia będzie czymś więcej niż cyklem wdechów i wydechów, będzie cudownym przedłużeniem związku, który rozciągał się na wszystkie sfery istnienia. Kiedy tak siedziała na lodowatym kamieniu, pod obracającymi się nad jej głową pierścieniami i nasilającym się deszczem meteorytów, a jej cień w poświacie żeliwiaka kładł się na pobielonej szronem trawie, doszła do wniosku, że znacznie łatwiej jest rozważać własną śmiertelność niż śmierć ukochanej osoby. Pomysł ten sam w sobie nie był jakimś szczególnym objawieniem – wcześniej Ada wyobrażała sobie już taką sytuację, a wyobraźnię miała bardzo, ale to bardzo bujną – lecz oszołomiła ją jego nagła realność i moc. I podobnie jak świadomość rozwijającego się w jej ciele nowego życia, tak miłość Harmana i przeczucie, że go utraci, wypełniały ją bez reszty. Przerastały nie tylko ją samą, lecz nawet jej zdolność do ogarnięcia podobnych myśli. Spodziewała się, że kochanie się z Harmanem będzie zachwycające; że dzieląc się z nim swoim ciałem, będzie na nowo uczyć się rozkoszy, jaką może jej ono przynosić. Mimo to nie posiadała się ze zdumienia, gdyż w miarę jak stawali się sobie coraz bliżsi, każde z nich zdawało się odkrywać nowe ciało, nie to należące do niej ani do niego, lecz inne, niewytłumaczalnie wspólne. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała, nawet z Harmanem, chociaż wiedziała, że by ją zrozumiał, ale jej zdaniem dopiero Upadek wyzwolił w ludziach tę tajemnicę. Osiem miesięcy, jakie nastąpiły po Upadku, powinno być dla mej okresem ciężkim i smutnym. Służki się popsuły. Łatwe, toczące się od przyjęcia do przyjęcia życie dobiegło końca. Świat, który znała od dziecka, przestał istnieć. Jej matka – która odmówiła powrotu do zagrożonego Dworu Ardis i została w posiadłości Lomana na wschodnim wybrzeżu – wczesną jesienią zginęła wraz z dwoma tysiącami innych mieszkańców majątku podczas najazdu wojniksów, Jej kuzynka i przyjaciółka Virginia zniknęła z rodzinnej posiadłości pod Chomem, na północ od kręgu polarnego. Niepokój, czy wystarczy żywności, czy znajdzie ciepłe i bezpieczne schronienie, stał się dla niej chlebem powszednim. Ludzie musieli żyć ze świadomością, że konserwatornia przestała istnieć, a rzekome wniebowstąpienie i osiągnięcie wiecznej szczęśliwości w pierścieniach B i R są tylko okrutną fikcją. Ada musiała pogodzić się z otrzeźwiającym faktem, że w przyszłości czeka ją śmierć i że nie wszyscy dożyją gwarantowanych do niedawna pięciu dwudziestek... Dla dwudziestosiedmioletniej kobiety ten ogrom zmian musiał być przerażający i przytłaczający. Tymczasem Ada była szczęśliwa jak nigdy przedtem. Cieszyły ją nowe wyzwania, cieszyła konieczność wykazywania się odwagą, zaufania innym i powierzania im swojego życia. Z radością stwierdziła, że kocha Harmana – z wzajemnością – w sposób, który w świecie służków, luksusów, faksów i krótkotrwałych związków nie miałby racji bytu. Owszem, czuła się nieszczęśliwa, ilekroć udawał się na polowanie, prowadził swoich ludzi do ataku na wojniksy, leciał sonikiem do Golden Gate w Machu Picchu albo innego pradawnego zabytku, czy faksował się do którejś z ponad trzystu ocalałych ludzkich wspólnot, aby głosić tam swoją nowinę – „od Upadku co najmniej połowa ludzi na Ziemi zginęła, a w dodatku nie było nas aż milion, jak dawno temu poinformowali nas kłamliwi postludzie” – ale była dużo bardziej szczęśliwa, gdy wracał, i cieszyła się każdym chłodnym, niebezpiecznym, niepewnym dniem, który spędzali wspólnie w Dworze Ardis. Poradzi sobie, nawet jeżeli jej kochany Harman zginie. W głębi serca wiedziała, że przetrwa, otrząśnie się, nie podda, urodzi i wychowa dziecko, może nawet znów kogoś pokocha. Ale wiedziała też, że namiętna, dodająca skrzydeł radość, jaka towarzyszyła jej od ośmiu miesięcy, zniknie bezpowrotnie. Nie zachowuj się jak idiotka, zbeształa się w duchu. Wstała, poprawiła opadający szal i ruszyła w stronę domu, gdy z wieżyczki dobiegł dźwięk dzwonu i głos wartownika: – Troje ludzi! Idą od strony lasu! Mężczyźni przy żeliwiaku porzucili swoje zajęcia, chwycili w ręce włócznie, łuki i kusze i pobiegli na palisadę. Strażnicy patrolujący wschodni i zachodni dziedziniec rzucili się do drabin i wbiegli na parapet. Troje ludzi. Ada przez chwilę stała jak skamieniała. Wyruszyli we czwórkę. I mieli bryczkę, ciągniętą przez wołu. Nie porzuciliby jej bez ważnego powodu. Gdyby komuś przytrafiła się jakaś kontuzja – skręciłby kostkę, złamał nogę czy coś – wieźliby go powozem. – Trzy osoby przy północnej bramie! – zawołał strażnik. – Otwierać! Niosą kogoś! Ada puściła szal i co sił w nogach popędziła do bramy. 23 Na długo przed atakiem wojniksów Harmana dręczyły złe przeczucia. Ten wypad wcale nie był potrzebny. Odyseusz, a właściwie Noman – upomniał się w duchu Harman, chociaż barczysty brodacz na zawsze miał dla niego pozostać Odyseuszem – uparł się, żeby przywieźć świeże mięso, wytropić część zagubionego bydła i przeprowadzić rekonesans w północnych lasach. Petyr zaproponował, żeby polecieli sonikiem, ale Odyseusz twierdził, że mimo prawie bezlistnych drzew trudno będzie wypatrzyć w lesie krowę, nawet z nisko lecącego pojazdu. Poza tym najzwyczajniej w świecie chciał sobie zapolować. – Wojniksy też lubią polowania – zauważył Harman. – I z tygodnia na tydzień robią się coraz bardziej bezczelne. Odyseusz-Noman tylko wzruszył ramionami. Harman przyłączył się do wyprawy, mimo że wiedział, iż każdy z jej uczestników ma pilniejsze zadania. Hannah przygotowywała poranny wylew żeliwa i jej nieobecność mogła opóźnić prace. Petyr katalogował zwiezione w ostatnich dwóch tygodniach książki i ustalał kolejność ich siglowania. Noman przebąkiwał coś o z dawna planowanej wyprawie sonikiem w poszukiwaniu zrobotyzowanej fabryki na brzegach dawnego jeziora Michigan. A sam Harman poświęciłby zapewne cały dzień na uporczywe próby rozszyfrowania wszechsieci i odkrywanie nowych funkcji – chociaż myślał też o tym, żeby polecieć z Daemanem do Krateru Paryskiego i pomóc mu sprowadzić matkę do Addis. Jednakże Noman, który zawsze polował samotnie, tym razem koniecznie chciał wyruszyć na łowy w towarzystwie. Nieszczęsna Hannah, zakochana w nim po uszy od ponad dziewięciu miesięcy – od pierwszego spotkania przy Golden Gate w Machu Picchu – pierwsza zgodziła się mu towarzyszyć. Petyr, który zjawił się na Dworze Ardis przed Upadkiem jako uczeń Odyseusza, kiedy ten wykładał jeszcze swoją dziwną filozofię, a z czasem beznadziejnie zakochał się w Hannah, uparł się, że pójdzie z nimi. Na końcu Harman się do nich przyłączył, ponieważ... Sam właściwie nie wiedział, dlaczego postanowił z nimi iść. Może nie chciał zostawiać trojga zrodzonych pod najstraszliwszą z gwiazd i uzbrojonych po zęby kochanków samych w lesie? Kiedy później, idąc za nimi przez chłodny, zimowy las, przypomniał sobie te słowa, odruchowo się uśmiechnął. Natknął się na tę frazę – „pod najstraszliwszą z gwiazd” – zaledwie dzień wcześniej, czytając – nie siglował, korzystając z funkcji sieci, lecz naprawdę czytał – Romea i Julię Szekspira. Od tygodnia chodził upojony Szekspirem. Dziwił się, że wciąż jest w stanie utrzymać się na nogach, nie mówiąc już o prowadzeniu konwersacji. Głowę miał pełną niewiarygodnych brzmień, nowych słów i tak celnych spostrzeżeń na temat złożoności ludzkiej natury, że sam nie mógłby o takich nawet pomarzyć. Chciało mu się płakać. Wstydził się tego, ale zdawał sobie sprawę, że gdyby zapłakał, nie sprawiłaby tego ani uroda, ani siła dramatów. Cała koncepcja sztuki scenicznej była zupełnym novum w postpiśmiennym świecie Hamana. Popłakałby się z egoistycznego żalu, że z tak cudownym zjawiskiem jak Szekspir zetknął się dopiero na niespełna trzy miesiące przed upływem przeznaczonych mu pięciu dwudziestek. Miał wprawdzie pewność, że orbitalna konserwatornia, którą sam pomógł zniszczyć, nie wyśle już nikogo do pierścienia R po ukończeniu piątej dwudziestki (ani żadnej innej), ale dziewięćdziesiąt dziewięć lat spędzonych na Ziemi ze świadomością, że jego życie skończy się z wybiciem północy w dniu setnych urodzin, odcisnęło na nim trwałe piętno. Zapadał zmierzch. Szli we czworo wzdłuż dolnej krawędzi urwiska, wracając do domu po nieudanym dniu. Tempo dyktował wlokący się leniwie wół, którego zaprzęgli do bryczki. Przed Upadkiem jednokołowe bryczki były stabilizowane żyroskopowo i ciągnięte przez wojniksy, teraz jednak, pozbawione zasilania, nie utrzymywały równowagi. Skończyło się na tym, że wymontowano z nich ruchowe części i resztę maszynerii, rozsunięto szerzej hołoble i zawieszono na ich końcu chomąto dla wołu. Pojedyncze cienkie koło zostało zastąpione dwoma szerszymi, osadzonymi na specjalnie odlanej osi. Zdaniem Harmana przebudowane w ten sposób bryczki i kabriolety prezentowały się żałośnie niezgrabnie, ale były pierwszymi od półtora tysiąca lat pojazdami kołowymi zbudowanymi własnoręcznie przez człowieka. Na myśl o tym też chciało mu się płakać. Przeszli około sześciu kilometrów na północ, głównie wzdłuż niskich wzgórz nad dopływem rzeki, która – jak Harman niedawno się dowiedział – nosiła w przeszłości nazwę Ekei, a jeszcze wcześniej Ohio. Bryczka była im niezbędna do transportu zabitych saren (chociaż Noman słynął z tego, że potrafił przejść wiele kilometrów z martwą zwierzyną na plecach), toteż mimo że nic nie upolowali, poruszali się tak wolno, jak to tylko woły potrafią. Zazwyczaj dwie osoby zostawały przy powozie, a dwie pozostałe, uzbrojone w łuki i kusze, zapuszczały się w głąb lasu. Petyr wziął ze sobą kartaczownicę, jeden z nielicznych egzemplarzy broni palnej w Dworze Ardis, ale woleli polować po cichu. Wojniksy, choć pozbawione uszu, miały doskonały słuch. Przez cały ranek bacznie obserwowali – wszyscy prócz Odyseusza – wyświetlające się im nad dłońmi ekrany. Z niewiadomych powodów wojniksy nie pojawiały się w wyszukiwarce, dalekosieci ani rzadko używanej wszechsieci, za to bliskosieć pozwalała je zlokalizować. Lecz była to broń obosieczna, o czym Harman i Daeman przekonali się w Jerozolimie, gdzie wojniksy w ten sam sposób namierzyły ich i Savi. Tego dnia nie miało to jednak większego znaczenia, bo w południe żadnej funkcji nie dało się już wywołać. Myśliwi musieli zaufać własnym oczom, zachować większą czujność w gąszczu i obserwować skraj lasu, gdy szli przez łąki i podnóża wzgórz. Wiał zimny, przenikliwy wiatr z północnego zachodu. W dniu Upadku przestały działać wszystkie dystrybutory, a że wcześniej ciepłe ubrania i tak praktycznie nie były potrzebne, Hannah, Harman i Petyr musieli włożyć niezgrabne płaszcze i peleryny z wełny i skór zwierzęcych. Za to Odyseusz-Noman – wydawał się zgoła niewrażliwy na zimno. Założył ten sam co zwykle napierśnik i przepaskę przedłużoną do krótkiej spódniczki, i tylko ramiona przyrzucił czerwonym kocem. Nie znaleźli ani jednej sarny, co było dosyć dziwne. Całe szczęście nie napatoczyli się też na żadne allozaury ani inne gady odtworzone z przedpotopowego RNA. W Ardis panowało zgodne przekonanie, że nieliczne dinozaury, do niedawna polujące tak daleko na północy, wyprowadziły się na południe, gdy tylko klimat się ochłodził. Gorzej, że tygrysy szablozębe, które latem pojawiły się w okolicy dworu, nie zamierzały się nigdzie przenosić. Noman znalazł świeże odciski ich łap niedaleko śladów krów, za którymi szli od rana. Petyr sprawdził, czy w kartaczownicy na pewno tkwi świeży magazynek kryształowych pocisków. Zatrzymali się, gdy znaleźli ogołocone z mięsa, zakrwawione szkielety dwóch krów, rozwleczone na skalistym gruncie. Dziesięć minut później znaleźli skórę, strzępy sierści, część kręgów, czaszkę i niesamowite, zakrzywione kły tygrysa. Noman wyprostował się i rozejrzał dookoła, wodząc wzrokiem po wszystkich okolicznych drzewach i głazach. Obie dłonie zacisnął na długiej włóczni. – Czy to sprawka innego szablozęba? – spytała Hannah. – Albo szablozęba, albo wojniksa. – Wojniksy nie muszą jeść – zauważył Harman. I natychmiast się zorientował, jakie palnął głupstwo. Noman pokręcił głową. Wiatr rozwiewał mu siwe pukle włosów. – Nie muszą, ale może ten tygrys rzucił się na grupę wojniksów, a później truchło znalazły jakieś padlinożerne zwierzęta. Albo inne koty. Widzicie te ślady w miękkim gruncie? Obok są odciski stóp wojniksów. Harman zobaczył ślady, dopiero kiedy Noman mu je wskazał. Wtedy zawrócili, ale durny wół wlókł się jeszcze wolniej niż dotychczas, mimo że Noman nie szczędził mu kuksańców drzewcem – a czasem i ostrzem – włóczni. Koła i oś skrzypiały alarmująco. Raz musieli się nawet zatrzymać i naprawić piastę. Niebo zasnuło się ciężkimi chmurami, wiatr jeszcze się nasilił i dzień zaczął dogasać, a oni wciąż znajdowali się trzy kilometry od domu. – Odgrzeją nam kolację – pocieszyła ich Hannah. Dopóki się nie zakochała, zawsze była nieugiętą optymistką. Tym razem jednak jej uśmiech wyglądał sztucznie. – Sprawdźcie bliskosieć – polecił Noman. Pochodzący z innego czasu Grek nie mógł wywołać żadnej funkcji, ale też jego ciało, pozbawione efektów dwóch tysięcy lat manipulacji genetycznych, było nie do wykrycia za pomocą sieci. Dla wojniksów pozostawał niewidzialny. – Tylko szum – odparła Hannah i wyłączyła zawieszony nad wnętrzem dłoni niebieski owal. – Przynajmniej nas też nie widać – stwierdził Petyr. Kartaczownicę przewiesił przez plecy, w ręce trzymał włócznię. Nie odrywał wzroku od dziewczyny. Ruszyli dalej przez łąkę. Wysoka, sucha trawa szorowała ich po nogach, bryczka po naprawie skrzypiała jeszcze głośniej niż przedtem. Harman spojrzał na łydki Odyseusza, obnażone ponad wysoko sznurowanymi sandałami. Jakim cudem nie były jeszcze posiekane trawą do żywego? – Wygląda na to, że straciliśmy cały dzień na próżno – zauważył Petyr. Noman wzruszył ramionami. – Wiemy teraz, że coś dużego porywa sarny w okolicy Ardis. Miesiąc temu po całym dniu na łowach przyniósłbym do domu ze dwie albo trzy sztuki. – Jakiś nowy drapieżnik? – zasugerował Harman, przygryzając wargę. – Być może. Albo wojniksy wyrzynają zwierzynę i odpędzają bydło, żeby nas zagłodzić. – Są aż tak inteligentne? – zdziwiła się Hannah. Ludzie zawsze pogardzali mechorganicznymi tworami i traktowali je jak niewolników. Były nieme, głuche (jeśli nie liczyć wydawanych im rozkazów) i zaprogramowane – tak jak służki – aby opiekować się ludźmi, słuchać ich i ochraniać. Ale po Upadku służki przestały działać, a wojniksy zmieniły się w śmiercionośne maszyny. Noman znów odpowiedział wzruszeniem ramion. – Mogą wprawdzie samodzielnie funkcjonować, ale zawsze wykonywały rozkazy. Teraz też. Nie wiem tylko, czyje to rozkazy. – Na pewno nie Prospera – mruknął Harman. – Kiedy opuściliśmy miasto zwane Jerozolimą, w którym roiło się od wojniksów, Savi powiedziała, że pochodzący z noosfery byt imieniem Prospero stworzył Kalibana i kalibany dla ochrony przed nimi. Wojniksy nie pochodzą z tego świata. – Savi... – Noman odchrząknął. – Ciągle nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje. – Ale to prawda – powiedział Harman. Na orbitalnej wysepce widzieli z Daemanem, jak Kaliban zabił ją i powlókł gdzieś jej zwłoki. – Długo się znaliście, Odyseuszu... Nomanie? Grek podrapał się po krótkiej, szpakowatej brodzie. – Czy długo się znaliśmy? Niespecjalnie. Kilka miesięcy czasu rzeczywistego... ale rozciągnięte na ponad tysiąc lat. Sypialiśmy ze sobą. Wstrząśnięta Hannah stanęła jak wryta. Noman parsknął śmiechem. – Ona w kriogenicznej trumnie, ja w temporalnym sarkofagu na Golden Gate. Byliśmy bardzo grzeczni, jak dwójka dzieci w osobnych kołyskach. Gdybym miał wezwać imię jednego z moich rodaków nadaremno, powiedziałbym, że to był platoniczny związek. – Zaniósł się śmiechem, nie przejmując się tym, że nikt mu nie zawtórował. W końcu spoważniał i dodał: – Nie wierz tej starej wiedźmie, Harman. Dużo kłamała, a niewiele rozumiała. – Była najmądrzejszą kobieta, jaką znałem. Już nigdy kogoś takie go nie spotkam. Noman uśmiechnął się ponuro. – To drugie stwierdzenie jest jak najbardziej prawdziwe. Balansując na zwalonych pniach i skacząc z kamienia na kamień, sforsowali strumień, który dalej wpadał do większej rzeczki. Było zbyt zimno, żeby bez potrzeby moczyć nogi albo ubranie. Wół bez pośpiechu brodził w lodowatej wodzie, wlokąc podskakującą na kamieniach pustą bryczkę. Petyr pierwszy przeszedł na drugi brzeg i stanął na czatach z kartaczownicą gotową do strzału. Nie wracali po śladach, za którymi szli rano, ale podążali równolegle do nich w odległości najwyżej kilkuset metrów. Od ciepła, kolacji i względnie bezpiecznego schronienia w Ardis dzieliło ich jeszcze tylko łagodnie nachylone wzgórze, długa kamienista łąka i krótki, gładki trawnik przed palisadą. Słońce schowało się za wałem ciemnych chmur na południowym zachodzie. Szybko zrobiło się na tyle ciemno, że pierścienie na niebie stały się głównym źródłem światła. Dwie lampy na bryczce i zapas świec w plecaku Harmana nie powinny być potrzebne, dopóki chmury nie przesłonią pierścieni i gwiazd. – Ciekawe, czy Daeman pojechał po matkę – powiedział Petyr, który czuł się nieswojo, gdy milczenie za bardzo się przeciągało. – Powinien był zaczekać, aż wrócę – odparł Harman. – Albo chociaż do świtu w Kraterze Paryskim. Tam nie jest teraz bezpiecznie. Noman prychnął. – Może to dziwnie zabrzmi, ale z was wszystkich to właśnie o Daemana jestem najbardziej spokojny. Poradzi sobie. Zaskoczył cię, Harmanie, prawda? – Niespecjalnie – odparł Harman. I natychmiast zdał sobie sprawę, że kłamie. Kiedy się przed rokiem poznali, Daeman był pulchnym, rozpieszczonym maminsynkiem, którego jedynymi rozrywkami były łapanie motyli i uwodzenie młodych kobiet. Harman był wręcz przekonany, że Daeman przyjechał do Dworu Ardis tylko po to, żeby uwieść Adę, swoją kuzynkę. Podczas pierwszych wspólnych przygód zachowywał się jak strachliwy mazgaj, ale Harman musiał przyznać, że późniejsze wydarzenia zmieniły Daemana nie do poznania, w znacznie większym stopniu niż jego samego. To właśnie wychudzony – lżejszy o dwadzieścia kilogramów – ale zawzięty Daeman rzucił się w pojedynkę na Kalibana na orbitalnej wyspie Prospera; to on ocalił Harmana i Hannah. Po Upadku spoważniał, stał się spokojniejszy i z zapałem ćwiczył wszystkie wykładane przez Odyseusza techniki walki i przetrwania. Harman trochę mu zazdrościł. Uważał się za naturalnego przywódcę mieszkańców Ardis. Był najstarszy i najmądrzejszy, dziewięć miesięcy temu nikt poza nim nie umiał – nawet nie chciał – czytać, nikt nie wiedział, że Ziemia jest okrągła. Teraz jednak musiał przyznać, że dramat, przez który przeszli, zahartował Daemana, a jego osłabił i fizycznie, i duchowo. Czyżby wiek upominał się o swoje prawa? Harman wyglądał na czterdziestolatka, tak jak – przed Upadkiem – każdy mężczyzna po czwartej dwudziestce. Niebieskie larwy i bulgoczące chemikalia, które widział w konserwatorni, doskonale odnawiały jego ciało podczas czterech obowiązkowych wizyt. A co z psychiką? To pytanie nie dawało mu spokoju. Może starość była jednak nieunikniona, nawet w perfekcyjnie odtworzonym ludzkim organizmie? Nie pomagał mu fakt, że wciąż utykał na skutek urazu doznanego na piekielnej sztucznej asteroidzie Prospera. Nie mógł liczyć na to, że w konserwatorni defekt zostanie usunięty. Nie było służków, które pojawiały się jak na zawołanie, aby opatrzyć każde najdrobniejsze skaleczenie. Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie odzyska pełnej władzy w nodze i do końca życia będzie kulał, co dodatkowo potęgowało jego niewesoły nastrój. Szli przez las w milczeniu, krok za krokiem, pogrążeni w rozmyślaniach. Przypadła właśnie kolej na Harmana, żeby poprowadzić wołu, tymczasem zwierzę, w miarę jak zapadał zmrok, robiło się coraz bardziej uparte i nieposłuszne. Wystarczyłoby, żeby głupie bydlę szarpnęło się nie w tę stronę, co trzeba, i wyrżnęło bryczką o któreś drzewo, żeby mieli do wyboru albo spędzić całą noc na jej naprawianiu, albo porzucić ją i zawlec samego wołu do domu. Żadna z tych możliwości nie zapowiadała się specjalnie atrakcyjnie. Harman zerknął na Odyseusza, który szedł swobodnym krokiem, nie za szybko, żeby nie wysforować się przed wołu i jego kulejącego przewodnika. Spojrzał na Hannah, która wpatrywała się w Odyseusza, i na Petyra, który z kolei tęsknie spoglądał na Hannah. Miał ochotę siąść na ziemi i zapłakać nad pochłoniętym walką o przetrwanie światem, w którym nie było miejsca na rozpacz. Przypomniał mu się cudowny dramat, który ostatnio czytał, Romeo i Julia. Ciekawe, pomyślał, czy pewne kaprysy ludzkiej natury pozostały niezmienne nawet po dwóch tysiącach lat sterowanej ewolucji, nanoinżynierii i manipulacji genetycznych. Może nie powinienem był się godzić na ciążę Ady? To pytanie dręczyło go najczęściej. Ada chciała mieć dziecko. On też. Co ważniejsze – i po tylu stuleciach naprawdę niezwykłe – oboje chcieli stworzyć rodzinę. Chcieli, żeby mężczyzna został z kobietą i żeby razem wychowywali dziecko, którego i tak nie mogli teraz oddać pod opiekę służków. Przed Upadkiem wszyscy zamieszkujący ziemię ludzie znali swoje matki, ale mało kto znał – i mało kto chciał znać – ojca. W świecie, w którym mężczyźni pozostawali młodzi i żwawi aż do piątej dwudziestki, w nielicznej populacji (na całym świecie żyło najwyżej trzysta tysięcy ludzi) i w kulturze, na którą składały się głównie przyjęcia i przelotne związki seksualne i w której nade wszystko ceniło się młodzieńczą urodę, było praktycznie nieuniknione, że ojcowie spółkowali z córkami, a synowie z matkami. Ten fakt zaczął martwić Harmana, gdy tylko nauczył się czytać i zaczął z wolna poznawać zapomniane kultury i cenione przez nie wartości. Zrobił to za późno, o wiele za późno. Ale jeszcze dziewięć miesięcy temu kazirodztwo nikogo nie przerażało. Te same zmodyfikowane genetycznie nanoczujniki w kobiecym ciele, które pozwalały właścicielce wiele tygodni czy nawet lat po stosunku wybrać jeden z zamrożonych pakietów nasienia, uniemożliwiały również zajście w ciążę z mężczyzną z najbliższej rodziny. To się po prostu nie mogło wydarzyć. Ludzie mogli być głupi, ale nie byli w stanie przełamać narzuconych nanoprogramowaniem reguł. A teraz wszystko się zmieniło, pomyślał. Jeśli chcieli przetrwać, musieli tworzyć rodziny – nie tylko po to, by stawić czoło przeciwnościom losu i walczyć ze zbuntowanymi po Upadku wojniksami, ale by przygotować się do wojny, która, jak twierdził Odyseusz, była nieunikniona. Grek niechętnie wracał do proroctwa wygłoszonego w noc Upadku, ale powiedział wtedy, że nadciąga straszliwa wojna. Niektórzy utrzymywali, że będzie miała jakiś związek z oblężeniem Troi, które – obserwowane za pośrednictwem całunów turyńskich, dopóki także ich mikroobwody nie przestały działać – stanowiło główną rozrywkę ludzi. – Na dziedzińcu otworzą się nowe światy – powiedział wtedy Odyseusz. Wyszli na łąkę dzielącą ich od ostatniego wąskiego zagajnika na drodze do domu. Harman był zmęczony i przerażony. Miał dość tego, że musiał zawsze dokonywać słusznych wyborów. Kim był, żeby zniszczyć konserwatornię, prawdopodobnie uwolnić Prospera, a teraz prawić kazania o znaczeniu rodziny i konieczności organizowania się ludzi w większe grupy? Co on właściwie wiedział – dziewięćdziesięciodziewięcioletni Harman, który przeżył życie, nie poznawszy prawdziwej mądrości? Bał się nie tyle samej śmierci, chociaż po półtora tysiącu lat ludzkość na nowo uczyła się żyć z tym lękiem, co zmiany, do której pośrednio doprowadził. Zmiany i odpowiedzialności za nią. Czy dobrze zrobiliśmy, pozwalając Adzie zajść teraz w ciążą? Uznali, że w nowym świecie, mimo codziennych trudów i niepewności losu, lepiej będzie założyć rodzinę. Właściwie określenie „założyć rodzinę” brzmiało dosyć dziwacznie, gdy posiadanie więcej niż jednego dziecka wydawało się nie do pomyślenia. Przez półtora tysiąca lat, kiedy ludzkością władali nieobecni już postludzie, każda kobieta miała prawo powić tylko jednego potomka. Perspektywa, że mogliby mieć kilkoro dzieci – jeśli tylko będą chcieli i jeśli ich organizmy sobie poradzą – oszałamiała Adę i Harmana. Nie było żadnej kolejki, nie musieli czekać na przekazywaną przez służki zgodę postludzi. Ale też wcale nie byli pewni, czy to możliwe, żeby człowiek miał więcej niż jedno dziecko. Czy ich genetycznie i nanotechnologicznie zmodyfikowane ciała na to pozwolą? W każdym razie postanowili postarać się o dziecko jak najszybciej, póki Ada miała dwadzieścia parę lat. Chcieli pokazać – wszystkim, nie tylko mieszkańcom Ardis, ale także obywatelom innych ocalałych faksowęzłów – jak może wyglądać rodzina, w której ojciec będzie stale obecny. Wszystko to przerażało Harmana. Był przekonany, że dobrze zrobili, ale i tak się bał. Przede wszystkim nikt nie wiedział, czy matka i dziecko przeżyją poród poza konserwatornią. Żaden z żyjących ludzi nie widział narodzin dziecka. Poród – tak jak i śmierć – przeżywało się samotnie, po przeniesieniu do pierścienia R. W dodatku poród w konserwatorni był przeżyciem tak traumatycznym, że wymazywano go z pamięci, podobnie jak poważne wypadki i dramatyczne okoliczności przedwczesnej śmierci – tak właśnie stało się z Daemanem, który zginął pożarty przez allozaura. Kobiety zapamiętywały z porodu równie mało, co ich nowo narodzone dzieci. W określonym – i obwieszczonym przez służki – momencie ciąży kobietę faksowano do konserwatorni, skąd po dwóch dniach wracała cała, zdrowa i szczupła. W następnych miesiącach dzieckiem opiekowały się wyłącznie służki. Matka nie traciła z nim wprawdzie kontaktu, ale miała minimalny wpływ na jego wychowanie. Ojciec zaś nie tylko nie znał dziecka, ale nawet nie wiedział, że je ma. Do stosunku, który zadecydował o poczęciu potomstwa, mogło przecież dojść całe lata wcześniej. Harman i inni znali już książkowe opisy prastarego rytuału zwanego „porodem”, który wydawał się niewiarygodnie niebezpieczny i barbarzyński, nawet kiedy odprawiano go w szpitalach (prymitywnych pierwowzorach konserwatorni) pod nadzorem specjalistów. Ale nie było nikogo, kto na własne oczy widziałby przyjście dziecka na świat. Poza Nomanem, który przyznał kiedyś, że w swoim poprzednim wcieleniu – w nierzeczywistym, krwawym życiu wojownika, znanym wszystkim ze spektaklu turyńskiego – zdarzało mu się być świadkiem narodzin, w tym także narodzin własnego syna Telemacha. Dzięki temu został dyżurnym akuszerem w Ardis. Miało to tym większy sens, że w nowym świecie, pozbawionym lekarzy – a właściwie pozbawionym kogokolwiek, kto rozumiałby, jak leczyć najprostsze choroby i opatrywać choćby drobne zadraśnięcia – Noman był mistrzem sztuki uzdrawiania. Znał się na okładach, na szyciu ran, na nastawianiu kości. Przez blisko dziesięć lat podróży w czasie i przestrzeni, odkąd wymknął się komuś imieniem Kirke, poznał również nowoczesne zasady opieki medycznej – takie jak mycie rąk i noża, zanim się ten nóż wbije komuś w ciało. Dziewięć miesięcy wcześniej zapowiadał, że zabawi w Ardis najwyżej kilka tygodni. Harman podejrzewał, że gdyby Noman oznajmił teraz, że zamierza odejść, z pięćdziesiąt osób rzuciłoby się na niego, związało go i uniemożliwiło mu ucieczkę. Jego doświadczenie było bezcenne. Znał się na wyrobie broni, polowaniu, oprawianiu zwierzyny, gotowaniu na ogniu, kowalstwie, szyciu, programowaniu sonika, leczeniu, opatrywaniu ran. I na przyjmowaniu porodów. Widzieli już łąkę rozciągającą się za zagajnikiem. Chmury połykały pierścienie. Robiło się coraz ciemniej. – Chciałem się dziś zobaczyć z Daemanem... – odezwał się Noman. Więcej powiedzieć nie zdążył. Wojniksy spadły na nich z drzew bezszelestnie, jak olbrzymie pająki. Był ich co najmniej tuzin. Miały wysunięte ostrza bojowe. Dwa wylądowały na grzbiecie wołu i poderżnęły mu gardło. Dwa zeskoczyły obok Hannah i cięły z impetem. Trysnęła krew, zafurkotały odcięte strzępy materiału. Hannah odskoczyła, próbując wycelować i naciągnąć kuszę, ale przewróciły ją na ziemię i pochyliły się nad nią, aby ją dobić. Odyseusz wrzasnął i włączył miecz, otrzymany, jak kiedyś powiedział, w prezencie od Kirke. Ostrze zawibrowało, jego krawędzie rozmyły się w powietrzu, a Grek rzucił się na wojniksy. Kawałki pancerzy i manipulatorów spadły na ziemię, biała krew i siny olej zbryzgały Harmana. Jeden wojniks spadł wprost na Harmana, który, bez tchu, ledwie zdążył odturlać się spod stalowych szponów. Drugi wylądował na czterech łapach i natychmiast stanął wyprostowany na dwóch, niczym potwór z odtwarzanego w przyspieszonym tempie sennego koszmaru. Harman zerwał się na nogi, niezdarnie zamachnął się włócznią i dźgnął drugiego robota, nie bacząc na to, że pierwszy właśnie próbuje rozorać mu plecy. Seria krótkich eksplozji rozdarła powietrze – to Petyr strzelił z kartaczownicy. Kryształowe pociski śmignęły wokół głowy Harmana. Stojący za nim wojniks zatoczył się i upadł pod impetem uderzenia tysiąca lśniących drzazg. Harman odwrócił się w samą porę, żeby pchnąć w pierś drugiego potwora, który właśnie na niego skoczył, Z satysfakcją patrzył, jak mechaniczny stwór osuwa się na ziemię, i zaklął, kiedy zorientował się, że pod ciężarem wojniksa włócznia wyślizguje mu się z rak. Szarpnął ją jeszcze, ale zaraz dał spokój i sięgnął po łuk. Trzy następne roboty już szykowały się do ataku. Broniący się ludzie oparli się plecami o bryczkę. Osiem sprawnych wojniksów utworzyło wokół nich półokrąg i zaczęło go zacieśniać. Bojowe ostrza lśniły słabo w bladym świetle gwiazd. Hannah wystrzeliła dwa bełty z kuszy w pierś najbliższego przeciwnika. Wojniks padł, ale nie rezygnował. Podciągnął się na czterech łapach i wysunął wirujące noże. Odyseusz doskoczył do niego i mieczem Kirke rozpłatał go na dwoje. Trzy rzuciły się na Harmana, który nie miał gdzie uciec. Wystrzelił przygotowaną strzałę, zdążył jeszcze zobaczyć, jak ześlizguje się po napierśniku pierwszego z wrogów – i wtedy wojniksy go dopadły. Zrobił unik, coś rozcięło mu nogę. Wturlał się pod bryczkę. Poczuł odór krwi wołu, metaliczny posmak w ustach i nosie. Znalazł się po drugiej stronie bryczki. Wstał. Wojniksy wybiły się z ziemi, próbując przeskoczyć nad pojazdem. Petyr okręcił się w miejscu, przykucnął i posłał w nie cały magazynek kartaczy. Rozszarpane tysiącami kryształowych igieł roboty spadły na ziemię, bryzgając na wszystkie strony organiczną krwią i olejem maszynowym. – Osłaniaj mnie! – zawołał Petyr. – Muszę przeładować! Wyrzucił pusty magazynek i wbił na jego miejsce nowy, wyjęty z kieszeni płaszcza. Harman odrzucił łuk, który nie nadawał się do walki wręcz, wyciągnął miecz wykuty przed dwoma miesiącami w kuźni Hannah i zamachnął się na dwa najbliższe wojniksy. Były dla niego za szybkie: jeden uskoczył, drugi wytrącił mu miecz z ręki. Hannah wskoczyła na bryczkę i strzeliła z kuszy w plecy temu, który atakował Harmana. Wojniks się zatoczył, ale i tak rzucił się na ofiarę ze wzniesionymi do ciosu manipulatorami. Nie miał oczu ani ust. Harman uniknął morderczego cięcia, padł na czworaki i, oparłszy się na rękach, kopnął przeciwnika po kolanach. Równie dobrze mógłby kopnąć grubą metalową rurę, na dodatek osadzoną w betonie. Pięć ocalałych robotów przedostało się już na drugą stronę bryczki. Rzuciły się na Harmana i Petyra, nie czekając, aż ten drugi załaduje broń. W tej samej chwili Odyseusz wyskoczył zza powozu i z niedźwiedzim rykiem wszedł między wojniksy. Jego miecz wyglądał jak rozmazana smuga światła. Wszystkie pięć wojniksów runęło na niego. Zawibrowały bojowe ostrza. Hannah podniosła kuszę do strzału, ale nie mogła dobrze wycelować, walczący poruszali się zbyt szybko, a Odyseusz znajdował się w samym środku zamieszania. Harman sięgnął do bryczki pojedna z zapasowych włóczni. – Odyseusz! – krzyknął Petyr. – Padnij! Grek przypadł do ziemi, ale trudno było powiedzieć, czy posłuchał Petyra, czy tylko chciał uniknąć ciosu któregoś wojniksa. Zmasakrował już dwa roboty, ale trzy pozostałe były w pełni sprawne – i śmiertelnie niebezpieczne. BnpppppppprrrnTrrrrnTbnTrrrrrrrrpppppppppppbrpppp. Przełączona na ogień ciągły kartaczownica wydawała taki odgłos, jakby ktoś przytknął patyk do szybko obracającego się wentylatora. Wojniksy zostały odrzucone dwa metry do tyłu, podziurawione jak sito dziesięcioma tysiącami kartaczy. Kryształowe igiełki posypały się na ziemię jak mozaika z tłuczonego szkła. – Jeeezu... – stęknął Harman. Zraniony przez Hannah i znajdujący się po drugiej stronie bryczki wojniks wstał. Hannah była odwrócona plecami. Harman ostatkiem sił rzucił włócznią, która utkwiła w pancerzu robota. Ten zatoczył się, ale wyszarpnął broń i złamał ją wpół. Harman wskoczył na wóz i porwał następną włócznię. Hannah trafiła wojniksa kolejnymi dwoma bełtami. Jeden odbił się od pancerza i nie czyniąc nikomu szkody, zniknął w mroku, drugi ugrzązł w celu. Harman skoczył na potwora i przebił go włócznią. Wojniks się zachwiał. Zrobił krok do tyłu. Harman wyrwał broń z rany, dźgnął jeszcze raz, z siłą szaleńca, przekręcił drzewce, wyszarpnął haczykowate ostrze – i znowu pchnął, Wojniks upadł na plecy wśród korzeni wiekowego wiązu. Harman stanął nad nim, niepomny dygoczących jeszcze manipulatorów i wirujących ostrzy. Podniósł unurzaną w sinym oleju broń, wbił ją w pierś monstrum, przekręcił, wyszarpnął, wbił niżej, wyszarpnął, wbił w okolice, gdzie człowiek miałby pachwinę, przekręcił z impetem, rozdzierając miękkie części przegubu, wyciągnął – zrywając przy okazji kawał pancerza – i znów wbił, z taką siłą, że grot zgrzytnął na kamieniach. Wyrwał włócznię, pchnął, wyrwał... – Harmanie... – Petyr położył mu dłoń na ramieniu. – On już jest martwy. Harman powiódł wzrokiem dookoła. Nie poznawał Petyra. Brakowało mu tchu. Usłyszał jakiś rozpaczliwy dźwięk – i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to jego własny chrapliwy oddech. Przeklęta noc! Kiedy chmury przesłoniły pierścienie, pod drzewami zrobiło się kurewsko, ale to kurewsko ciemno. W mroku mogło się czaić następne pięćdziesiąt wojniksów! Hannah zapaliła lampę. W kręgu światła nie było widać ani jednego sprawnego wojniksa. Te, które padły pod ciosami ludzi, przestały już podrygiwać. Odyseusz leżał na ziemi, przygnieciony zabitym robotem. Ani człowiek, ani maszyna się nie poruszali. – Odyseusz! Hannah zeskoczyła z bryczki z lampą w ręce i kopniakiem odtrąciła nieruchomego wojniksa. Petyr przyklęknął obok leżącego. Harman podkuśtykał do nich, podpierając się włócznią. Poharatane plecy i łydki zaczynały mu się dawać we znaki. – Och... – Hanna również uklękła. Poświeciła niżej. – Och... Paski podtrzymujące pancerz Odyseusza-Nomana były zerwane. Zbroja zsunęła mu się z piersi, poprzecinanej teraz siatką głębokich ran. Po jednym z cięć stracił kawałek ucha i część skóry na głowie. Ale najgorzej wyglądała jego prawa ręka. Wojniksy, usiłując zmusić Odyseusza do wypuszczenia miecza Kirke (co im się zresztą nie powiodło, bo ostrze do tej pory wibrowało w dłoni Greka), poszarpały mu całą rękę w strzępy, a potem omal nie wyrwały mu jej z barku. Krew i potrzaskane kości połyskiwały w świetle lampy. – Mój Boże... – wyszeptał Harman. Nie słyszał jeszcze, żeby po Upadku ktokolwiek w Ardis albo innym osiedlu odniósł podobne rany i przeżył. Hannah przyłożyła jedną rękę do piersi Odyseusza, a drugą, zwiniętą w pięść, bezsilnie uderzała w ziemię. – Nie czuję bicia serca – powiedziała beznamiętnie. Tylko jej błyskające białkami oczy, widoczne w blasku lampy, przeczyły temu rzekomemu spokojowi. – Nie czuję bicia serca. – Połóżcie go na bryczkę... – zaproponował Harman. Teraz, kiedy poziom adrenaliny opadł, zaczynał czuć znajome mdłości i dreszcze. Poharatana noga i plecy krwawiły mu obficie. – Pieprzyć bryczkę – powiedział Petyr. Przekręcił rękojeść miecza Kirke. Rozwibrowane ostrze znieruchomiało i znów stało się widoczne. Petyr podał Harmanowi miecz, kartaczownicę i dwa zapasowe magazynki. Pochylił się, przyklęknął na jedno kolano, zarzucił sobie nieprzytomnego – lub martwego – Odyseusza na ramię i wstał. – Hannah, prowadź. Weź lampę. Ty, Harmanie, będziesz ubezpieczał tyły. Masz broń. Strzelaj do wszystkiego, co mogłoby się poruszyć. Potykając się pod ciężarem krwawiącego ciała, Petyr ruszył w kierunku skraju zagajnika i ostatniego trawiastego odcinka drogi. Jak na ironię, do złudzenia przypominał samego Odyseusza, wracającego z udanego polowania z sarną na plecach. Harman pokiwał tępo głową. Odrzucił włócznię, wsunął sobie za pas miecz Kirke, mocniej ścisnął kartaczownicę i ruszył w ślad za pozostałą dwójką. 24 Gdy tylko Daeman znalazł się w Kraterze Paryskim, natychmiast pożałował, że nie faksował się rano. Albo przynajmniej nie poczekał, aż Harman albo ktoś inny będzie mógł faksować się razem z nim. Dochodziła piąta po południu i zaczynało się zmierzchać, kiedy stanął przed pawilonem faksu dwa kilometry od Dworu Ardis. W Kraterze Paryskim była pierwsza w nocy, panowały nieprzeniknione ciemności i lał deszcz. Faksował się do węzła najbliżej domicylu matki – węzeł nazywał się Hotel Inwalidów, ale nikt nie miał pojęcia, skąd wzięła się ta nazwa. Wyszedł z pawilonu spięty, czujny, z kuszą gotową do strzału. Patrząc na miasto przez strugi ściekającej z dachu wody, miał wrażenie, że ogląda Paryż przez wodną kurtynę. Albo przez wodospad. Od razu się zirytował. Mieszkańcy Krateru nie pilnowali faksowęzłów. Mniej więcej co trzecie z ocalałych ludzkich osiedli budowało wokół swoich pawilonów faksu mur lub palisadę i wystawiało przy nich straże – Ardis wiódł w tym prym – jednak obywatele Krateru Paryskiego odmówili współpracy. Nikt nie wiedział, czy wojniksy faksują się z miejsca na miejsce, zawsze wszędzie było ich pod dostatkiem, więc może nie musiały tego robić. Dopóki takie społeczności jak Krater nie zaczną monitorować ruchu w faksowęzłach, nie da się tego stwierdzić. Naturalnie w Ardis zaczęto pilnować faksowęzła nie dla ochrony przed wojniksami, lecz po to, by ograniczyć liczbę uchodźców przybywających do dworku po Upadku. Kiedy zabrakło prądu i służków, pierwszą reakcją była ucieczka w poszukiwaniu bezpieczeństwa i żywności. Przez pierwsze tygodnie i miesiące exodusu dziesiątki tysięcy ludzi faksowały się gdzie popadło, odwiedzając nawet po pięćdziesiąt węzłów w ciągu dnia, tylko po to, żeby uszczuplić ich zapasy i zniknąć bez śladu. Mało które osiedle miało wtedy własne zapasy żywności i mało które mogło się oprzeć takiemu najazdowi. Ardis jako jedna z pierwszych kolonii uzbroił się i zaczął odprawiać z kwitkiem spanikowanych uciekinierów – poza tymi, którzy ze względu na swoje umiejętności mogli się przydać. Tyle że po półtora tysiącu lat „obrzydliwej elojowej bezproduktywności”, jak to ujęła Savi, mało kto umiał robić coś pożytecznego. Miesiąc po Upadku, gdy chaos nieco się uspokoił, podczas spotkania rady Ardis Harman uparł się, żeby ten ich początkowy egoizm jakoś innym koloniom wynagrodzić. Proponował rozesłać po świecie doradców, którzy tłumaczyliby ludziom, jak uzyskać lepsze plony, poprawić bezpieczeństwo i zabijać zwierzęta rzeźne. Później, kiedy odkrył funkcję siglowania, chciał również pokazać rozproszonym niedobitkom ludzkości, jak czerpać z książek istotne dla przetrwania informacje. Ardis prowadziło też handel wymienny bronią i rozdawało plany konstrukcji kusz, bełtów, łuków, strzał, włóczni, grotów, noży i innego oręża. Na szczęście dla większości ludzi całun turyński przez ostatnie pół dwudziestki stanowił główne źródło rozrywki, więc z bronią mniej skomplikowaną od kuszy byli przynajmniej jako tako oswojeni. Na koniec Harman rozesłał emisariuszy Ardis do wszystkich ponad trzystu zamieszkanych faksowęzłów z prośbą o pomoc w poszukiwaniach legendarnych zrobotyzowanych fabryk i dystrybutorów. Pokazywał ludziom nieliczne pistolety, przywiezione z drugiej wyprawy do Machu Picchu, z tamtejszego muzeum, i tłumaczył, że jeśli ludzkość ma przetrwać najazd wojniksów, będzie potrzebowała tysięcy sztuk takiej broni. Wpatrując się w mrok przez kurtynę ulewy i spływającej z dachu deszczówki, Daeman zdał sobie sprawę, że trudno byłoby mieć na oku wszystkie węzły w Kraterze. Przed ośmioma miesiącami było to jedno z największych miast na Ziemi, zamieszkane przez dwadzieścia pięć tysięcy ludzi i wyposażone w kilkanaście faksów. Jeżeli przyjaciele jego matki mieli rację, po upadku zostało zaledwie około trzech tysięcy mieszkańców, a wojniksy panoszyły się na ulicach, z chrobotem metalowych odnóży buszowały po starych napowietrznych chodnikach i wieżach mieszkalnych. Tylko fakt, że przez całe życie – czyli prawie dwie dwudziestki – był bezwzględnie posłuszny kaprysom matki, sprawił, że uległ, gdy uparła się, że nie ruszy się z Krateru. Na szczęście miasto wydawało się względnie bezpieczne. Około setki ludzi, głównie mężczyzn, zajęło i zabarykadowało kompleks wieżowców w pobliżu zachodniej krawędzi krateru, gdzie mieścił się obszerny domicyl Mariny, matki Daemana. Zbierali deszczówkę do rozciągniętych między dachami pojemników – a w Kraterze Paryskim padało regularnie. W założonych na tarasach ogrodach hodowali jarzyny, a na spłachetkach trawiastej ziemi rozsianych dookoła miasta pozamykali w zagrodach bydło i świnie zabrane z gospodarstw, którymi dawniej opiekowały się wojniksy. Niedaleko, przy Champs Ulysses, co tydzień odbywał się targ, na którym mieszkańcy zachodniej części Krateru prowadzili handel wymienny jedzeniem, ubraniami i innymi towarami pierwszej potrzeby. Mieli nawet wino, transportowane faksem z odległych kolonii ulokowanych w winnicach. Mieli też broń, w tym kupione na Dworze Ardis kusze, kilka kartaczownic i miotacz energetyczny, znaleziony w jakimś porzuconym podziemnym muzeum, które odkryto po Upadku. O dziwo, miotacz działał doskonale. Ale Daeman dobrze wiedział, że głównym powodem, dla którego jego matka została w Kraterze, był pewien stary łotr imieniem Goman, który przez prawie całą ostatnią dwudziestkę był jej najważniejszym kochankiem. Daeman go nie cierpiał. Krater Paryski nazywano zawsze Miastem Światła i kiedy Daeman w nim dorastał, nazwa ta znajdowała pełne uzasadnienie w jego wyglądzie. Zawieszone w powietrzu żarkule oświetlały wszystkie ulice i bulwary, elektryczne lampy kreśliły kontury wieżowców, po domach płonęły tysiące latarń, a nad wszystkim wznosiła się rozświetlona, wysoka na trzysta metrów wieża, symbolizująca przewagę Krateru nad innymi ziemskimi osiedlami. Potem jednak żarkulom zabrakło energii i ciemne pospadały na ziemię, prąd przestał płynąć, latarnie pogaszono lub pochowano za zatrzaśniętymi okiennicami, a Wielka Dziwka zgasła po raz pierwszy od dwóch tysięcy lat. Daeman minął ją biegiem i tylko przelotnie rzucił na nią okiem. Jej głowa i piersi, dawniej wypełnione bulgoczącą, fotoluminescencyjną cieczą czerwonej barwy, były zupełnie niewidoczne na tle ciemnych burzowych chmur; a może to właśnie one ją przesłoniły? Sławne na cały świat uda i pośladki stały się teraz zwykłym stalowym rusztowaniem, które ściągało bijące w miasto pioruny. Ale to właśnie światło błyskawic pomogło Daemanowi przejść trzy długie przecznice, dzielące węzeł przy Hotelu Inwalidów od domicylu Mariny. Przed każdym skrzyżowaniem zatrzymywał się z kuszą gotową do strzału, ciesząc się z iluzorycznej osłony przed deszczem, jaką dawał mu kaptur kurtki, czekał, aż piorun rozświetli spowite mrokiem bramy i wejścia do domów, i – nie widząc wojniksów – przebiegał przez ulicę. W pawilonie sprawdził blisko – i dalekosieć, ale żadna nie działała. Ucieszył się, bo wojniksy korzystały ostatnio z obu tych funkcji przy polowaniu na ludzi, on zaś nie musiał nawet uruchamiać wyszukiwarki. Mimo że Goman, obleśny uzurpator, zajął miejsce u boku jego matki, Daeman nadal czuł się tu jak w domu. Na rozświetlanych błyskawicami pustych podwórkach stały zapomniane ołtarze. Obojętnie mijał te smutne dowody ludzkiej desperacji, z ulepionymi z papier mache figurami bogiń w togach, nagich łuczników i brodatych patriarchów. Na ołtarzach czczono olimpijskich bogów ze spektaklu turyńskiego. W Kraterze i innych węzłach na kontynencie znanym Harmanowi, Daemanowi i innym czytelnikom w Ardis pod nazwą Europy rozpaczliwe próby przebłagania Ateny, Apolla i Zeusa stały się modne na długo przed Upadkiem. Podobizny z papier mache rozpuszczały się w wiecznym deszczu i porzuceni po raz drugi bogowie na smaganych wiatrem ołtarzach upodobnili się do garbatych potworów z innego świata. I słusznie, pomyślał Daeman. Takie potwory są bardziej rzeczywiste niż turyńskie bóstwa. Był na wyspie Prospera w pierścieniu R i słyszał o Ciszy. Słyszał, jak Kaliban wychwalał swojego boga, wielorękiego Setebosa, zanim zabił Savi i zaciągnął jej trupa na zalewane ściekami orbitalne bagna. Od wieżowca Mariny dzieliło go zaledwie pół przecznicy, gdy usłyszał metaliczny zgrzyt. Wcisnął się w zalewaną deszczem framugę najbliższych drzwi wejściowych i odbezpieczył kuszę. Miał nową wersję broni, która po jednym naciśnięciu spustu wystrzeliwała dwa ostre, haczykowate bełty. Oparł ją o ramię i czekał. Tylko dzięki błyskom piorunów dostrzegł kilka biegnących na zachód wojniksów. Nie poruszały się po ziemi, lecz po ścianach starych budynków, niczym metalowe karaluchy, czepiając się kamienia zadziorami na przednich łapach i kolcami na tylnych. Pierwszy raz zobaczył, jak chodzą po ścianach w Jerozolimie, dziewięć miesięcy temu. Wiedział, że wojniksy widzą w podczerwieni i sama ciemność nie wystarczy, żeby się przed nimi ukryć, ale te, które wypatrzył, bardzo się gdzieś spieszyły. Oddalały się od domicylu Mariny i żaden nie skierował czujnika podczerwieni w stronę Daemana. Po trzech sekundach zniknęły mu z oczu. Z bijącym sercem przebiegł ostatnie sto metrów. Wieżowiec, w którym mieszkała jego matka, wznosił się wysoko nad zachodnią krawędzią krateru. Kosz ręcznie napędzanej windy nie czekał na pasażerów na poziomie ulicy, co było całkowicie zrozumiałe. Daeman wypatrzył go na ścianie mniej więcej na wysokości piętnastego piętra, gdzie kończyła się stara handlowa esplanada i zaczynały moduły mieszkalne. Do samego dołu szybu zwieszał się sznur, którym gość mógł poinformować gospodarzy o swoim przybyciu, ale mimo że szarpał za niego przez dobrą minutę, nikt mu nie odpowiedział. Na górze nie zapaliły się żadne światła. Daeman, wciąż zdyszany po biegu, zadarł głowę, i zmrużył oczy przed deszczem. Powinien wracać do Hotelu Inwalidów. Gdyby jednak podjął wspinaczkę starymi, ciemnymi klatkami schodowymi, musiał się liczyć z tym, że piętnaście kondygnacji pod opuszczoną esplanada będzie zajętych przez wojniksy. Po Upadku wielu ludzi musiało się wyprowadzić z dawnych miast i wieżowców. Bez prądu przestały działać windy, a nikt nie wiedział ani gdzie elektryczność jest wytwarzana, ani jak się ją przesyła. Nikomu też nie uśmiechało się wspinanie się i schodzenie po sto metrów, a w niektórych osiedlach znacznie więcej – Niebiańskie Kręgi w Ułanbacie miały dwieście pięter – za każdym razem, gdy przyszłoby im szukać wody i żywności. O dziwo, akurat w Ułanbacie zostało całkiem sporo ludzi, mimo że wieżowiec wznosił się na pustyni, gdzie nie mogło być mowy o hodowaniu roślin i brakowało zwierzyny – za to w poprowadzonym środkiem budowli szybie co sześć pięter znajdowały się faksowęzły. Dopóki inne społeczności były gotowe wymieniać żywność na piękne stroje, z których Ułanbat zawsze słynął – i których miał w nadmiarze, po tym, jak wojniksy wybiły trzecią część jego mieszkańców, zanim pozostałym udało się skutecznie zabezpieczyć górne piętra – Niebiańskim Kręgom nie groziło wyludnienie. W wieżowcu Mariny nie było faksów, ale jego mieszkańcy, wykazując się niezwykłą pomysłowością, przystosowali do swoich celów jeżdżącą w zewnętrznym szybie windę dla służków. Po przeciągnięciu lin nośnych przez system zębatek i przekładni na górę mogły wjechać trzy osoby jednocześnie, w specjalnie do tego celu przeznaczonym koszu. Winda wjeżdżała wprawdzie tylko na poziom esplanady, ale potem wystarczyło pokonać piechotą już tylko dziesięć pięter. Kosz nie zachęcał do częstych przejażdżek, tym bardziej że przy obfitującym w szarpnięcia i podskoki wjeździe włos się człowiekowi jeżył na głowie, ale setka mieszkańców wieżowca i tak właściwie rozstała się ze światem na powierzchni ziemi. Mieli swoje podniebne ogrody i zbiorniki na deszczówkę, i tylko dwa razy w tygodniu wysyłali swoich przedstawicieli na targ, żeby całkowicie nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Czemu nie odpowiadali? Daeman jeszcze przez dwie minuty szarpał za linę. Odczekał dalsze trzy. Dwie przecznice dalej na południe, w okolicy szerokiego bulwaru, rozległ się charakterystyczny zgrzyt. Zdecyduj się. Możesz zostać, możesz uciec. Rób, co chcesz, ale podejmij jakąś decyzję. Wyszedł na ulicę i spojrzał w górę gmachu. Błyskawice oświetlały koronkowy fulerenowy szkielet budynku i błyszczące od deszczu konstrukcje z trójbambusa, piętrzące się powyżej esplanady. W paru oknach świeciły się lampy. Widział też ognie sygnalizacyjne, zapalone przez Gomana na tarasie od strony miasta, pod osłoną bambusowego daszku. Chrobotanie dobiegało teraz także z zaułków na północ od wieżowca. – Szlag by to trafił – mruknął Daeman. Był już najwyższy czas, żeby zabrać stąd matkę i przewieźć ją do Ardis. Jeżeli Goman i jego kumple spróbują mu w tym przeszkodzić, zrzuci ich przez balustradę prosto w głąb krateru. Nawet mu ręka nie drgnie. Włączył bezpiecznik kuszy, żeby przez przypadek nie wpakować sobie dwóch bełtów w stopę, wszedł do budynku i zaczął się wspinać po schodach. Zanim jeszcze dotarł na poziom esplanady, wiedział już, że stało się coś bardzo dziwnego. Kiedy ostatnio bywał w Kraterze – zawsze za dnia – schodów pilnowali wartownicy z prymitywnymi pikami i kupionymi w Ardis łukami. Teraz nie zastał tu nikogo. Czy to możliwe, żeby na noc zdejmowali straż z esplanady? Bzdura. Przecież wojniksy najczęściej działały w nocy. Poza tym podczas niektórych wizyt u matki – na przykład ostatnio, przed miesiącem – słyszał, jak strażnicy zmieniali się w środku nocy. A raz nawet sam stał na warcie od drugiej do szóstej rano. Faksował się potem do Ardis śmiertelnie zmęczony, z podkrążonymi oczami. Dobrze przynajmniej, że powyżej esplanady schody były odsłonięte, mógł odczekać, aż błysk pioruna oświetli następne kilka stopni albo podest, i przebiec sprintem odcinek do kolejnej plamy mroku. Kuszę miał w pogotowiu, palec trzymał na osłonie spustu. Nie musiał nawet wchodzić na pierwszy poziom mieszkalny, żeby wiedzieć, co na nim zastanie. Ognie sygnalizacyjne w metalowej beczce na tarasie dogasały. Krew spływała po bambusowej podłodze, krzepła na ścianach i na spodniej stronie okapu. Drzwi do pierwszego domicylu – jeszcze nie tego, w którym mieszkała Marina – były otwarte na oścież. W środku krew była wszędzie. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby ciała mieszkańców osiedla – nawet wszystkich razem – aż tyle jej zawierały. Na każdym kroku napotykał ślady paniki: drzwi, które najpierw zostały pospiesznie zabarykadowane, a potem wyłamane, krwawe ślady stóp na tarasach i schodach, porozrzucane piżamy – ale nie było widać, żeby mieszkańcy kompleksu próbowali się bronić. Nie znalazł strzał ani włóczni, które chybiły celu i utkwiły we framugach i dźwigarach. Nic nie wskazywało na to, żeby ludzie sięgnęli po broń. I nigdzie nie było ciał. Przeszukał jeszcze trzy sąsiednie domicyle, zanim wreszcie zebrał się na odwagę i wszedł do mieszkania matki. Wszędzie znajdował plamy krwi, połamane sprzęty, porozrywane poduszki, pozdzierane narzuty, przewrócone stoły, rozwłóczone wypełnienia miękkich mebli – krew na białym pierzu, krew na jasnej piance – i ani jednego ciała. Drzwi domicylu Mariny były zamknięte. Zamki papilarne po Upadku przestały działać, więc Goman wstawił zwykłą zasuwkę i łańcuch. Daeman zawsze uważał, że to za słabe zabezpieczenie. Teraz okazało się, że miał rację. Kiedy nikt nie odpowiedział na pukanie, wystarczyły trzy silne kopniaki, żeby drzwi rozszczepiły się i wyłamały z futryny. Uchylił je, wystawił kuszę przed siebie i wśliznął się w mrok. W korytarzu śmierdziało krwią. W głębi, w pokojach nad kraterem, paliły się lampy, ale do foyer i wspólnego przedpokoju docierało niewiele światła. Poruszał się najciszej, jak umiał. Żołądek podchodził mu do gardła, gdy wdychał odór krwi i brnął przez niewidoczne w ciemnościach kałuże. Widział akurat tyle, żeby mieć pewność, że nikt na niego nie czyha – i nikt nie leży na podłodze. – Mamo! – zawołał. Własny krzyk go przeraził. – Mamo! Goman? Jest tam kto? Wiatr poruszył dzwoneczkami na tarasie. Sam krater i rozciągające się nad nim miasto były pogrążone w mroku i tylko błyskawice rozświetlały salon. Niebiesko-zielone obicia na ścianach – Daeman za nimi nie przepadał, ale z czasem się do nich przyzwyczaił – były schlapane rudobrunatnymi plamami. Dopasowujący się do kształtu ciała gniazdo fotel z marszczonego papieru, w którym zawsze się rozsiadał po przyjściu do domu, został podarty w strzępy. Nadal nigdzie nie było ciał. Zaczynał się zastanawiać, czy na pewno jest przygotowany na widok, który musiał go w końcu czekać. Smugi krwi prowadziły z tarasu do wspólnego salonu i dalej, do jadalni, gdzie Marina uwielbiała przyjmować gości przy długim stole. Poczekał na następny piorun – nawałnica przemieściła się tymczasem dalej na wschód i błysk coraz bardziej wyprzedzał łoskot gromu – podniósł kuszę do strzału i wszedł do jadalni. Trzy kolejne błyskawice pozwoliły mu rozejrzeć się po pokoju. Ciał jako takich nadal nie było, ale na drugim na pięć metrów mahoniowym stole piętrzyła się wysoka pod sufit – dwa metry nad głową Daemana – piramida czaszek. Dziesiątki pustych oczodołów jednocześnie spojrzały na niego. Biel kości wyryła mu się w mózgu jak oślepiający powidok na siatkówce oka. Opuścił kuszę, przesunął bezpiecznik i podszedł do piramidy. Pokój był cały we krwi, poza blatem stołu, który lśnił nieskazitelną czystością. Przed piramidą wyszczerzonych czerepów leżał rozwinięty całun turyński. Wyszyte na nim mikroobwody znajdowały się dokładnie na jednej linii z czaszką wieńczącą stos. Daeman wszedł na swoje ulubione krzesło, a z niego na stół. Jego głowa znalazła się teraz na jednym poziomie z najwyżej leżącą czaszką. W błyskach oddalającej się burzy zauważył, że czaszki są bielusieńkie, obrane do czysta ze skóry i mięśni, pozbawione wszelkich miękkich tkanek. Wszystkie poza tą jedną. Z tyłu, niby kok, splątały się zostawione celowo – a jakże! – nieliczne pasemka rudych włosów. Daeman miał rudawe włosy. Jego matka była ruda. Zeskoczył ze stołu, otworzył drzwi na taras, dopadł do barierki i zwymiotował prosto w połyskujące osiemdziesiąt kilometrów niżej czerwone oko płynnej magmy. Skurcz szarpnął jego wnętrznościami jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, mimo że nie miał w żołądku już nic, co mógłby zwrócić. Dopiero po długiej chwili odwrócił się plecami do krateru, wypuścił z rąk ciężką kuszę, przemył twarz i przepłukał usta w wodzie z miedzianej misy na ozdobnych łańcuszkach, którą matka zawiesiła na tarasie, żeby ptaki miały się gdzie pluskać, i osunął się na posadzkę przy balustradzie. Utkwił tępe spojrzenie we wnętrzu widocznej przez drzwi jadalni. Pioruny biły coraz rzadziej i coraz słabiej rozświetlały okolicę, ale odkąd wzrok Daemana przywykł do półmroku, wystarczała mu po świata z krateru, kładąca się na kulistych potylicach. Doskonale widział w niej kłębek rudych włosów. Dziewięć miesięcy wcześniej rozpłakałby się jak trzydziestosiedmioletni dzieciak, którym w istocie był. Teraz jednak, mimo ze żołądek wciąż zwijał mu się w skurczach, a jakieś mroczne uczucie dla wiło go w piersi jak zaciśnięta pięść, opanował nerwy i starał się, zanalizować sytuację. Nie miał wątpliwości co do tego, kto dokonał masakry Wojniksy nie jadły i nie zabierały ciał wrogów. To nie był przypadkowy akt przemocy, lecz komunikat dla Daemana, a tylko jedna istota zrodzona w mrokach Stworzenia mogła mu taką wiadomość przekazać. To dlatego wszyscy mieszkańcy wieżowca zginęli i zostali wypatroszę ni jak ryby, a ich czaszki ułożono w piramidę niczym białe kokosy. Sądząc po tym, jak świeży był zapach krwi, rzeź wydarzyła się najdalej przed paroma godzinami. Zostawił kuszę na tarasie i podniósł się z ziemi. Najpierw dźwignął się na kolana, potem, nie chcąc sobie dłużej brudzie rąk krwią, wstał. Wrócił do jadalni, obszedł stół z drugiej strony, wspiął się nań i zdjął ze stosu czaszkę matki. Ręce mu się trzęsły, ale wcale nie miał ochoty płakać. Ludzie dopiero niedawno na nowo nauczyli się grzebać swoich zmarłych. Przez osiem miesięcy w Ardis zmarło siedem osób sześć zabiły wojniksy, jedną – młodą kobietę – jakaś tajemnicza choroba, objawiająca się wysoką gorączką. Wcześniej Daeman nawet nie wie dział, że ludzie mogą chorować. Czy powinienem ją zabrać ze sobą? Urządzić jej pogrzeb przy palisadzie, gdzie Noman i Harman kazali zrobić cmentarz? Nie Dla Mariny domicyl w Kraterze Paryskim zawsze był najpiękniejszym miejscem na oplecionym siecią faksów świecie. Przecież nie zostawię jej tutaj, wśród tych wszystkich czaszek pomyślał, zalewany kolejnymi falami gwałtownych emocji. Jedna z nich należy do tego drania Gomana. Wyniósł czaszkę na taras. Ulewa jeszcze się wzmogła, ale wiatr osłabł i Daeman długą chwilę stał w deszczu. Woda spływała mu po twarzy. Kiedy uznał, że czaszka została wystarczająco oczyszczona wyrzucił ją przez barierkę i patrzył, jak spada w widoczną w dole plamę czerwieni, aż całkiem zniknęła mu z oczu. Podniósł kuszę i ruszył w drogę powrotną przez jadalnię, salon, korytarz. Nagle zamarł. Nie chodziło o żaden dźwięk, deszcz tak głośno bębnił o dach, że nie usłyszałby depczącego mu po piętach alozaura. O czymś zapomniał. O czym? Wrócił do jadalni, starając się unikać oskarżycielskich spojrzeń setki czerepów. Co miałem zrobić? – zapytał w myślach. „Umrzeć z nami”, odparły bez słów. Podniósł ze stołu całun turyński. Ten, kto ich zabił, nie bez powodu zostawił całun w tym miejscu. W całym domu tylko ten kawałek materiału i blat stołu nie były pochlapane krwią. Daeman schował całun do kieszeni kurtki i wyszedł domicylu. Schody prowadzące na esplanadę były ciemne, klatka schodowa w dolnej części budynku jeszcze ciemniejsza, ale Daeman nawet nie odbezpieczył kuszy. Jeżeli potwor się na niego zaczaił, w porządku. Zadecyduje wściekłość, zęby i pazury. Nikt na niego nie czekał. Szedł samym środkiem bulwaru Pokonał połowę drogi do pawilonu faksu przy Hotelu Inwalidów, gdy za plecami usłyszał trzask i łoskot. Okręcił się na pięcie, przyklęknął, przesunął bezpiecznik broni i podniósł kuszę do ramienia. Nie, jego wróg nie wydawał takich odgłosów. Poruszał się bezszelestnie na błoniastych, zrogowaciałych, opatrzonych żółtymi szponami łapach. Daeman podniósł wzrok i oniemiał. W pobliżu krateru, mniej więcej w pół drogi między nim i domicylem matki, coś zawisło w powietrzu. To „coś” miało kilkaset metrów średnicy, było oplecione siecią wyładowań elektrycznych i obracało się z ogromną szybkością, strzelając na wszystkie strony promieniami światła. W przesyconym wilgocią powietrzu rozległy się grzmoty, od których zadrżała nawierzchnia ulicy. Zmieniające się fraktalne wzory wypełniły wirującą sferę, która nagle spłaszczyła się, zmieniła w koło i opadła, przerzynając pobliski budynek na pół. Koło częściowo wniknęło w ziemię. Jego wnętrze było rozświetlone blaskiem słońca, ale takiego dnia nigdy nie widziano na Ziemi. Krąg w jednej czwartej zagłębił się w gruncie i znieruchomiał niczym jakieś gigantyczne wrota. Znajdował się zaledwie dwie przecznice od Daemana i przesłaniał mu cały wschodni horyzont. Zasysał powietrze z prędkością i świstem huraganu; niewiele brakowało, żeby podmuch przewrócił Daemana. Po drugiej stronie drżącego jeszcze kręgu znajdował się inny świat, w którym panował dzień: leniwie rozkołysane morze, czerwona ziemia, skały i góra... Nie, nie zwykła góra, lecz wulkan, wznoszący się na niewiarygodną wysokość na tle brudnobłękitnego nieba. Z morza wynurzył się jakiś duży, szaroróżowy, oślizły stwór, który natychmiast ruszył ku otwartej dziurze na poruszających się szybko jak u stonogi odnóżach, które zdaniem Daemana wyglądały jak gigantyczne dłonie. Nagle piasek i drobne kamyki, porwane podmuchami wiatru po obu stronach bramy, przesłoniły mu widok. Jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, osłaniając oczy przed pyłem i przyćmionym, lecz i tak oślepiającym światłem słońca. Zabudowania Krateru Paryskiego znajdujące się na zachód od otworu, podobnie jak stalowe nogi i pusty brzuch Wielkiej Dziwki, zalśniły w zimnym, obcym blasku, a potem zniknęły mu z oczu w tumanie kurzu. Reszta miasta, skąpana w strugach deszczu, pozostawała niewidoczna w ciemnościach. Od południa i pomocy dobiegło pospieszne chrobotanie i chrzęst poruszających się wojniksów. Dwa z nich wypadły z ciemnej bramy na bulwar i skoczyły ku Daemanowi na czterech łapach, z wysuniętymi ostrzami. Wziął je na cel i spokojnie strzelił. Pierwszym bełtem trafił dalszego z nich w skórzastą osłonę łba. Wojniks padł jak ścięty. Drugi bełt wbił się w pierś prowadzącego robota. Upadł, ale nie poddawał się, uparcie czołgał się do przodu. Daeman spokojnie wyjął z przerzuconej przez ramię torby dwa następne żelazne bełty, załadował i naciągnął kuszę i z odległości pięciu kroków wpakował oba w zgrubienie mieszczące ośrodek nerwowy wojniksa. Potwór znieruchomiał. Dalsze chrobotanie – tym razem na zachód i na południe od miejsca, w którym stał. Czerwonawa poświata z otworu dobrze oświetlała ulicę i Daeman nie mógł się nawet ukryć w cieniu. Z kłębiącej się chmury kurzu dobiegł ryk, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał, głęboki i złowrogi, niezrozumiały, jakby ktoś groził mu w jakimś makabrycznym języku, w dodatku wypowiadając słowa wstecz. Bez pośpiechu załadował do kuszy dwa nowe bełty, obejrzał się przez ramię na czerwony wulkan widoczny w głębi otworu wyciętego w Kraterze Paryskim, i bez pośpiechu potruchtał w stronę Hotelu Inwalidów. 25 Noman umierał. Harman co chwilę zaglądał do małego pokoiku na parterze Dworu Ardis, przerobionego na tymczasowy – i praktycznie bezużyteczny – szpital. Znajdowały się tam książki, z których mógł wysiglować ilustracje i instrukcje pomocne w prostych zabiegach chirurgicznych i przy nastawianiu złamań, ale poza Nomanem nikt nie miał pojęcia o opatrywaniu naprawdę poważnych ran. Dwie osoby z tych, które pogrzebano na nowym cmentarzu w północno-zachodnim rogu palisady, zmarły w mękach w tym samym pokoju. Ada nie odstępowała Harmana na krok. Była przy nim cały czas, odkąd przed godziną, zataczając się, wszedł do Ardis północną bramą. Gładziła go po ramieniu, czasem brała za rękę, jakby chciała go zapewnić, że cały czas jest w pobliżu. Opatrzono go na sąsiednim łóżku. Obrażenia Harmana ograniczały się do głębokich zadrapań i paru rozcięć, które wymagały założenia kilku bolesnych szwów i jeszcze bardziej nieprzyjemnego zastosowania domowych środków odkażających, w tym mocnego alkoholu. Nie było jednak co marzyć o podobnym opatrzeniu makabrycznych ran Nomana. Oczyścili mu poszarpaną rękę i poharataną głowę najlepiej, jak umieli, zszyli rozcięcie przy uchu i zdezynfekowali, co się dało. Nieprzytomny Noman nawet nie jęknął, kiedy polali mu rany alkoholem. Zmasakrowane ramię trzymało się tułowia na resztkach ścięgien, skóry i zdruzgotanych kości. Próbowali zatamować krwotok, ale krew błyskawicznie przesiąkała przez bandaże. – On umrze, prawda? – spytała Hannah, która nawet na chwilę nie wyszła ze szpitalnej izby. Nie zmieniła zakrwawionego ubrania. Kiedy dezynfekowano i zszywano jej skaleczenia na lewej ręce, ani na moment nie odrywała wzroku od Nomana. – To możliwe – przyznał Petyr. – Może tego nie przeżyć. – Dlaczego nie odzyskuje przytomności? – To chyba z powodu ciosu w głowę – odparł Harman. – Bo raczej nie przez te rany od szponów. Był wściekły, że nawet przesiglowanie stu podręczników neurologii i anatomii nie daje umiejętności niezbędnych do otwarcia człowiekowi czaszki i zoperowania mózgu. Gdyby zabrali się do tego za pomocą posiadanych prymitywnych narzędzi, to – biorąc pod uwagę ich zerowe doświadczenie neurochirurgiczne – pacjent z pewnością zmarłby na stole operacyjnym. Chociaż Noman-Odyseusz i tak był już praktycznie martwy. Ferman, który na co dzień opiekował się szpitalem i przesiglował więcej książek medycznych od Harmana, podniósł wzrok znad osełki, na której ostrzył piłę i tasak – na wypadek, gdyby jednak zdecydowali się amputować Nomanowi ramię. – Z tą ręką... – powiedział półgłosem. – Trzeba podjąć jakąś decyzję. I to szybko. Hannah spojrzała na Petyra. – Kiedy go niosłeś, słyszałam, jak coś mamrocze, ale nie mogłam zrozumieć ani słowa. Ty coś zrozumiałeś? – Nie bardzo... Strasznie bełkotał, i to, jak mi się wydaje, w języku, którym posługiwał się Odyseusz w spektaklu turyńskim... – Po grecku – wtrącił Harman. – Być może. Po angielsku wyłapałem ze dwa, trzy słowa, ale bez sensu... – Jakie? – zapytała Hannah. – Na pewno było tam coś jakby „psuła” albo „zepsuła”. I jeszcze „glejt”. Naprawdę nie wiem. On bełkotał, ja byłem zdyszany, strażnicy na palisadzie krzyczeli... Podchodziliśmy do północnej bramy, więc mogło mu się wydawać, że będzie nam potrzebny jakiś list żelazny, żeby wejść do środka... – To faktycznie bez sensu – przyznała Hannah. – Może majaczył z bólu. – Może – zgodził się Harman. Wyszedł z pokoju z Adą uwieszoną u jego ramienia i zaczął spacerować po dworku. W jadalni zebrało się około pięćdziesięciu osób z liczącej cztery setki stałej obsady Ardis. – Powinnaś coś zjeść – powiedział Harman i pogłaskał Adę po brzuchu. – A ty? Nie jesteś głodny? – Jeszcze nie. Prawdę powiedziawszy ból w świeżo okaleczonej nodze przyprawiał go o mdłości. A może to nie ból, tylko utrwalony pod powiekami obraz zakrwawionego, umierającego Odyseusza? – Hannah się załamie – szepnęła Ada. Harman z roztargnieniem skinął głową. Coś go dręczyło, coś dobijało się do jego świadomości. Czekał, aż się uwolni. Weszli do dawnej sali balowej, w której kilkudziesięciu ludzi pracowało przy warsztatach. Mocowali groty i pióra na drzewcach strzał, wytwarzali włócznie, formowali łuki. Większość podniosła wzrok i przywitała gości skinieniem głowy. Harman wyprowadził Adę tylnym wyjściem do aneksu, w którym ulokowano kuźnię. Trzech mężczyzn i dwie kobiety wykuwali z brązu ostrza do mieczy i noży, które następnie ostrzyli na kołach szlifierskich. Już teraz w kuźni panował zaduch, a Harman wiedział, że naprawdę gorąco zrobi się rano, kiedy przyjdzie świeża dostawa surowca z żeliwiaka. Pogłaskał prawie gotowy miecz, który czekał jeszcze tylko na owinięcie rękojeści rzemieniem. Jaki toporny, pomyślał. Okropnie toporny w porównaniu nie tylko z mieczem Kirke, który nie wiadomo skąd pochodzi, ale nawet z bronią bohaterów spektaklu turyńskiego. I jakie to smutne, że pierwsze przedmioty, które samodzielnie odlewamy, wykuwamy i szlifujemy po dwóch tysiącach lat przerwy, to właśnie broń. W dodatku tak prymitywna. Znowu jest użyteczna. Reman z impetem wparował do kuźni. – Co się stało? – spytała Ada. – Wojniksy! – odparł Reman. Skończywszy dyżur w kuchni, objął straż na palisadzie. Był przemoczony, bo deszcz padał przez całą noc. Miał oszronioną brodę. – Całe mnóstwo! Nigdy tylu naraz nie widziałem! – Wyszły już z zagajnika? – zainteresował się Harman. – Zbierają się wśród drzew. Są ich dziesiątki! Na palisadzie rozdzwoniły się dzwony alarmowe. Gdyby wojniksy ruszyły do szturmu, strażnicy mieli zagrać na rogach. Jadalnia opustoszała. Robotnicy narzucili płaszcze, zgarnęli broń i pobiegli na stanowiska – na palisadzie, na dziedzińcu, przy oknach i drzwiach, na poddaszu, gankach i balkonach. Harman stał jak wrośnięty w ziemią. Zabiegani ludzie opływali go z boków jak rzeka opływa leżący w korycie kamień. – Harman? – szepnęła Ada. Bez słowa ruszył pod prąd ludzkiej strugi, ciągnąc ją ze sobą do szpitalnej izby, w której umierał Noman. Hannah włożyła już płaszcz i znalazła sobie lancę, ale nie potrafiła odejść od łóżka. Petyr właśnie wybiegał, lecz zatrzymał się na widok Ady i Harmana. Stanęli nad zakrwawioną leżanką Nomana. – Nie chodziło mu o glejt – wyszeptał Harman. – Powiedział: „Golden Gate”. Kapsuła na Golden Gate. Kapsuła kriogeniczna. Zagrały rogi. 26 Daeman wiedział, że powinien jak najszybciej faksować się z powrotem do Ardis i opowiedzieć o tym, co widział, nawet jeśli będzie musiał w nocy przejść dwa kilometry dzielące faksowęzeł od dworku. Ale nie potrafił tego zrobić. Mimo że zdawał sobie sprawę z wagi informacji o dziurze w niebie, nie był jeszcze gotowy do powrotu. Faksował się do nieznanego wcześniej węzła, który odkrył przy okazji prowadzonego przed pół rokiem spisu. Nanieśli wtedy na mapy wszystkie czterysta dziewięć znanych faksowęzłów i znaleźli trochę nowych. W miejscu, do którego trafił, było słonecznie i gorąco. Pawilon stał na pagórku wśród palm kołysanych łagodną morską bryzą U stóp pagórka zaczynała się plaża, która niczym biały półksiężyc okalała laguną. Woda była tak przejrzysta, że wyraźnie rysowały się w niej wyrastające dziesięć metrów pod powierzchnią rafy. W pobliżu nigdy nie widywał ani zwykłych ludzi, ani postludzi. Tylko na północ od plaży odkrył ruiny jakiegoś starego miasta. Odwiedzał tę plażę kilkanaście razy, żeby spokojnie posiedzieć i pomyśleć; nigdy nie spotkał tu wojniksów. Za którymś razem widział, jak z fal tuż za rafami wynurzył się jakiś olbrzymi, beznogi gad, by po chwili rzucić się z powrotem do wody. W pysku trzymał dziesięciometrowego rekina. Poza tym jednym spotkaniem z potworem Daeman nie natknął się tu nigdy na żadne zagrożenie. Zszedł na plażę, rzucił kuszę na piasek i usiadł ciężko. Żar lał się z nieba. Ściągnął wypchany plecak, zdjął kurtkę i koszulą i wyciągnął coś, co wystawało mu z kieszeni – całun turyński, zabrany ze stołu z czaszkami. Odrzucił go od siebie. Zzuł buty, ściągnął spodnie i bieliznę. Nagi, potykając się, ruszył w stronę morza. Nawet nie obejrzał się przez ramię w stronę dżungli. Moja matka nie żyje. Ten fakt ogłuszył go jak cios pięści. Mało brakowało, żeby znów ogarnęły go mdłości. Nie żyje. Stanął na skraju laguny. Ciepłe fale omywały mu stopy, wypłukiwały piasek spod palców. Nie żyje. Nigdy więcej nie zobaczy matki ani nie usłyszy jej głosu. Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy. Usiadł na mokrym piasku. Wydawało mu się dotąd, że pojednał się już z tym nowym światem, w którym śmierć oznaczała koniec wszystkiego. Sądził, że pogodził się z okrucieństwem tego faktu, gdy na wyspie Prospera sam znalazł się o włos od śmierci. Wiedziałem, że umrę... Ale że umrze moja matka? Nie, ona nie. To jest... nie fair. Zaśmiał się płaczliwie. Bawiła go absurdalność własnych myśli i uczuć. Po Upadku zmarły tysiące ludzi... Wiedział o tym, bo był jednym z posłańców Ardis do innych węzłów i widział groby. Gdzieniegdzie nawet uczył ludzi, jak kopać doły w ziemi i składać w nich ciała, żeby spokojnie gniły... Moja matka! Czy cierpiała? Czy Kaliban się z nią zabawiał, dręczył ją, torturował przed śmiercią? Wiem, że to Kaliban. Zabił ich wszystkich. Mniejsza o to, że to niemożliwe. Tak właśnie było. Zabił wszystkich tylko po to, żeby zgładzić moją matkę i położyć jej czaszkę na wierzchołku piramidy. Zostawił jej pasemko włosów, żebym wiedział, że to ona. Kaliban. Ty kurewska, zasrana, skrzelowata gnido, ty w dupę jebany skurwysynu, ty pierdolony... Zabrakło mu tchu. Płuca odmówiły posłuszeństwa. Otworzył szeroko usta, jakby chciał zwymiotować, ale nie mógł ani nabrać powietrza, ani go wypuścić. Nie żyje. Na dobre. Nie żyje. Wstał, wszedł do nagrzanej słońcem wody i zanurkował. Mocno pracując ramionami, popłynął w stronę spienionej rafy, gdzie kiedyś widział potwora z rekinem w paszczy. Płynął jak wściekły, oczy szczypały go od słonej wody... Nareszcie udało mu się odetchnąć. Przepłynął sto metrów do miejsca, w którym laguna otwierała się na morze, i stanął na płyciźnie. Brnąc dalej, szarpany zimnym prądem patrzył na ciężkie fale za rafą i wsłuchiwał się w ich cudowny łoskot. Miał ochotę się im poddać, dać się unieść w dal, w dal... W tym oceanie nie było Bruzdy jak na Atlantyku, więc dryfowałby całymi tygodniami. Zawrócił w stronę brzegu. Wyszedł z wody nadal obojętny na swoją nagość, ale bynajmniej nie obojętny na niebezpieczeństwo. Otworzył pokrytą solą lewą dłoń i wywołał dalekosieć. Znajdował się na wyspie na południowym Pacyfiku. Chciało mu się śmiać. Dziewięć miesięcy temu, zanim poznał Harmana, nie znał nazw oceanów, nie wiedział nawet, że Ziemia jest okrągła, nie wiedział o istnieniu kontynentów ani więcej niż jednego oceanu. I co mu właściwie przyszło z całej tej zasranej wiedzy? Nic. On w każdym razie żadnych korzyści nie widział. Dalekosieć nie pokazała mu żadnych ludzi ani wojniksów w pobliżu. Wrócił do miejsca, gdzie zostawił ubranie, i usiadł na kurtce jak na ręczniku. Piasek oblepił mu nogi. Nagły podmuch wiatru od strony lądu porwał całun turyński i poniósł go w stronę wody. Daeman instynktownie wyciągnął rękę i złapał go w locie. Potrząsnął głową i pozbawionym mikroobwodów fragmentem całunu wytarł włosy. Wyciągnął się na wznak, nie wypuszczając mokrej szmatki z ręki, i zapatrzył się w nieskazitelnie błękitne niebo. Nie żyje. Trzymałem w rękach jej czaszkę. Skąd pewność, że właśnie ta jedna, wybrana spośród setki innych, należała do jego matki? Nawet jeśli faktycznie ostały się na niej strzępki rudych włosów. Nie miał wątpliwości. Może trzeba było zostawić ją razem z innymi? Nie. Nie z Gomanem, którego upór ją zabił. To przez niego została w kraterze. Przed oczami stanęła mu mała, biała czaszka spadająca wprost w czerwoną źrenicę krateru. Skrzywił się i zamknął powieki. Cierpienie sprawiało mu najprawdziwszy, fizyczny ból, cięło mu oczy pod powiekami jak lancet. Powinien wrócić do Ardis i opowiedzieć o tym, co widział. O tym, że Kaliban wrócił na Ziemię, o dziurze wyciętej z nocnego nieba, i o monstrum, które przez nią przeszło. Wyobrażał sobie, jakie usłyszy pytania – od Harmana, Nomana, Ady. Skąd wiesz, że to Kaliban? Po prostu wiedział. Był absolutnie pewien. Coś połączyło go z potworem po tym, jak starli się w nieważkości w przestronnym jak pusta katedra wnętrzu asteroidy Prospera. Wiedział, że Kaliban przeżył Upadek. A teraz, choć wydawało się to niemożliwe, uciekł z orbitalnej wyspy i wrócił na Ziemię. Skąd wiesz? Wiedział. Jakim cudem jedna istota, w dodatku mniejsza od wojniksa, miałaby wymordować setkę mieszkańców Krateru, i to głównie mężczyzn? Kaliban mógł posłużyć się klonami z Basenu Śródziemnego, kalibanami, które Prospero stworzył przed wiekami, aby powstrzymać wojniksy Setebosa, Daeman podejrzewał jednak, że nie potrzebował takiej pomocy. Sam zabił Marinę i pozostałych. Przesłał mi wiadomość. Jeżeli chciał ci coś powiedzieć, czemu nie przyszedł do Dworu Ardis i nie wymordował nas wszystkich? Po co cię oszczędził? Dobre pytanie. Daeman przypuszczał, że zna na nie odpowiedź. Widział, jak Kaliban bawił się ślepymi jaszczurkami w orbitalnym mieście. Wyciągał je z cuchnącego bajora, dręczył je i drażnił się z nimi, by na koniec połknąć je w całości. Pamiętał też, jak zabawiał się nimi – Harmanem, Savi i nim samym. Najpierw ich prowokował, a potem skoczył z szybkością błyskawicy, przegryzł Savi kark i wciągnął ją pod wodę, by tam pożreć. Bawi się z nami. Z nami wszystkimi. Co przeszło przez dziurę nad Kraterem Paryskim? To też było dobre pytanie. Co właściwie tam zobaczył? Huraganowy wiatr wzbijał tumany kurzu i piasku, otwór pałał oślepiającym blaskiem. Ogromny, oślizły mózg poruszający się na rękach? Oczyma wyobraźni już widział reakcję słuchaczy – nie tylko na Dworze Ardis, ale także w innych ocalałych osiedlach – na takie słowa. Ale nie, Harman by go nie wyśmiał. Harman był przy nim – i przy Savi, której pozostało wtedy zaledwie kilka minut życia – gdy Kaliban chichotał, syczał i dyszał, wygłaszając dziwaczną litanię na cześć boga-ojca, Setebosa: – Setebos, boski Setebos, Setebos! On mieszka – myśli – w księżycowym chłodzie. [Kaliban przemawia głównie słowami wiersza Roberta Browninga Kaliban o Setebosie, czasem cytując je dosłownie, czasem parafrazując.] I dalej: – Myśli jednak, że Setebos, jak ośmiornica wieloramienny, straszny przez to, co czyni, wpierw patrzy w górą, widzi, że nie zrówna temu, co żyje cicho i szczęśliwie, ale ozdabia ten świat, małpuje praw dziwy, jak owoc róży małpuje winorośl. Doszli później do wniosku, że „ten świat” oznaczał w ustach Kalibana orbitalną wyspę Prospera, teraz jednak bardziej zainteresował Daemana bóg Kalibana, Setebos” jak ośmiornica wieloramienny”. Jak duża była ta istota? No właśnie, jak duża? Mniejsze domy wyglądały przy niej jak zabawki, ale przy tym świetle i wietrze, z tą górą majaczącą w tle... Nie miał właściwie żadnego porównania. Muszę tam wrócić. – Chryste Panie... – stęknął. Wiedział już, że ta z pozoru trywialna fraza odnosi się do jakiegoś boga z Zapomnianej Ery. – Chryste Panie... Nie chciał wracać do Krateru Paryskiego. Nie teraz. Wolał zostać na tej ciepłej, słonecznej, bezpiecznej plaży. Co zrobiła ta olbrzymia ośmiornica, kiedy już przedostała się do Krateru Paryskiego? Czy przybyła spotkać się z Kalibanem? Musiał wrócić do Krateru i sprawdzić to, zanim przefaksuje się z meldunkiem do Ardis. Ale to mogło chwilę poczekać. Nawet dłuższą chwilę. Głowa pękała mu z bólu, jaki sprawiały mu kłujące go w oczy igiełki smutku i żalu. To przeklęte słońce kompletnie go oślepiało. Najpierw zasłonił oczy lewą dłonią, ale przeświecające przez nią światło i tak dźgało go boleśnie pod powiekami. Położył więc na twarzy całun, tak jak to wielokrotnie czynił w przeszłości. Nigdy nie pasjonował się spektaklem turyńskim – wolał uwodzić dziewczyny i łapać motyle – ale z ciekawości i nudy zdarzało mu się czasem śledzić wydarzenia pod Troją. Teraz zaś z przyzwyczajenia ułożył skrawek materiału w taki sposób, żeby wyhaftowane na nim mikroobwody – martwe jak służki i światła elektryczne – znalazły się pośrodku czoła. Zalała go fala obrazów, dźwięków i innych doznań zmysłowych. Achilles klęczy przy zwłokach Pentesilei, królowej Amazonek. Dziura się zamknęła. Czerwony Mars ciągnie się bez przeszkód na wschód i południe wzdłuż brzegów Morza Tetydy. Nigdzie nie widać ani śladu Ilionu i Ziemi. Większość achajskich kapitanów, którzy u boku Achillesa walczyli z Amazonkami, w porę wróciła do siebie. Uciekli Ajaksowie, Diomedes, Idomeneus, Stichios, Stenelos, Euryalus, Teukros, nawet Odyseusz. Niektórzy – Euenor, Protesilaos z Podarkesem i Menippus – leżą martwi wśród pobitych Amazonek. W zamieszaniu, jakie wybuchło, gdy dziura w branie zaczęła się zamykać, nawet Myrmidonowie, najwierniejsi podwładni Achillesa, czmychnęli pod Ilion, przekonani, że wódz jest wśród nich. Achilles został sam pośród zabitych. Marsjański wiatr dmie od strony urwisk u stóp Olimpu, zawodzi w porzuconych kawałkach pancerzy i tarmosi zakrwawione proporce na włóczniach przyszpilających trupy do czerwonego gruntu. Szybkonogi mężobójca tuli martwą Pentesileję. Opiera jej głowę na swoim kolanie. Płacze na widok rany, którą jej zadał; przebita włócznią pierś już nie krwawi. Jeszcze pięć minut temu jako triumfujący zwycięzca krzyczał do umierającej królowej: – Nie wiem, jakie skarby obiecał ci Priam, głupia, ale oto masz swoją nagrodę! Psy i ptaki rozwłóczą strzępy twojego białego ciała! Na wspomnienie tych słów jeszcze więcej łez spływa mu po twarzy. Nie może oderwać oczu od jej pięknego oblicza i wciąż zaróżowionych ust. Wiatr porusza jej złote loki. Achilles patrzy na jej rzęsy, czeka, aż powieki zadrżą i się podniosą. Widząc, jak łzy skapują na jej pokryte kurzem policzki, skrajem tuniki ociera jej twarz. Powieki Pentesilei ani drgną. Oczy nie chcą się otworzyć. Ciśnięta przez niego włócznia przeszyła Amazonkę na wylot i zabiła stojącego za nią konia, tak potężny był to cios. – Powinieneś był ją poślubić, synu Peleusa, nie zabić. Achilles podnosi załzawione oczy na wysoką postać, która zasłania mu słońce. – Ateno Pallas, bogini... – zaczyna. Coś dławi go w gardle. Łkanie nie pozwala mu wykrztusić ani słowa. Wie, że ze wszystkich bogów to właśnie Atena jest jego najzacieklejszym wrogiem. To ona dziesięć miesięcy temu przyszła do jego namiotu i zamordowała jego najdroższego przyjaciela, Patroklosa. To ją właśnie najbardziej chciał zabić, gdy innych bogów wyrzynał dziesiątkami. Lecz w tej chwili nie znajduje w sercu nawet cienia dawnej złości. Czuje tylko bezbrzeżny smutek po śmierci Pentesilei. – To doprawdy niezwykłe – mówi bogini w złotej zbroi. Kiedy się nad nim pochyla, jej złota włócznia lśni oślepiająco w promieniach słońca. – Dwadzieścia minut temu byłeś gotowy... Ba, byłeś chętny rzucić jej ciało psom i sępom, a teraz ją opłakujesz. – Nie kochałem jej, kiedy ją zabijałem – odpowiada z wysiłkiem Achilles. Dłonią ociera błotniste zacieki z pięknej twarzy martwej Amazonki. – Rzeczywiście, nie kochałeś – przyznaje Atena Pallas. – Prawdę mówiąc, nigdy nikogo tak nie kochałeś. Żadnej kobiety. – Z wieloma spółkowałem – mówi Achilles. Nie jest w stanie oderwać wzroku od Pentesilei. – Z miłości do Bryzeidy odmówiłem walki pod sztandarem Agamemnona. Atena parska śmiechem. – Bryzeida była twoją niewolnicą, synu Peleusa. Wszystkie kobiety, które w życiu miałeś, w tym także matka twojego syna Pyrrusa, którego Argiwowie w przyszłości przezwą Neptolemosem, były niewolnicami. Niewolnicami twojego ego. Nigdy wcześniej naprawdę nie kochałeś kobiety, szybkonogi. Achilles chciałby zerwać się na równe nogi i stanąć do walki z boginią – jest przecież jego nieprzyjaciółką, morderczynią Patroklosa, praprzyczyną wojny przeciw bogom – lecz nie potrafi rozstać się z Pentesileją. Jej mordercza włócznia chybiła, ale i tak przeszyła jego serce. Nigdy, nawet po śmierci Patroklosa, nie doświadczył tak przejmującego żalu. – Dlaczego... teraz? – pyta, wstrząsany szlochem.– Dlaczego... właśnie... ona? – Bogini żądzy, Afrodyta, rzuciła na ciebie urok – wyjaśnia Atena. Obchodzi zabitego konia Pentesilei, żeby Achilles, patrząc na nią, nie musiał wykręcać głowy. – To właśnie Afrodyta i jej kazirodczy braciszek Ares zawsze krzyżowali ci plany, zabijali twoich druhów i pozbawiali cię radości, Achillesie. To Afrodyta zabiła Patroklosa i zabrała jego ciało. – To nieprawda... Byłem przy tym... Widziałem... – Widziałeś Afrodytę, która przybrała moją postać – przerywa Achillesowi Atena. – Czyżbyś wątpił w to, że my, bogowie, możemy dowolnie zmieniać kształty? Chciałbyś, żebym przybrała postać Pentesilei? Mógłbyś wtedy zaspokoić swą żądzę z żywym ciałem, zamiast z trupem. Achilles rozdziawia z niedowierzaniem usta. – Afrodyta... – mówi po dłuższej chwili takim tonem, jakby rzucał zabójczą klątwę. – Zabiję tę pizdę. Atena się uśmiecha. – Będzie to czyn wielce chwalebny, choć mocno spóźniony, szybkonogi mężobójco. Ale mam coś dla ciebie. Podaje wysadzany klejnotami sztylecik Achillesowi, który bierze go od niej lewą ręką; prawą nadal podtrzymuje głowę Amazonki. – Co to? – Nóż. – To widzę – burczy Achilles bez cienia szacunku należnego bogi ni, trzeciemu dziecku Zeusa. – Po co, na Hadesa, miałbym zbroić się w tę zabawkę, skoro mam własny miecz i własny nóż do wypruwania flaków? Weź go. – To nie jest zwykły nóż. Można nim zabić boga. – Zabijałem już bogów moją klingą. – Zwyciężałeś ich, lecz nie zabijałeś. Ten sztylet robi z ciałem boga to sarno, co twoje ostrze z ciałami śmiertelników. Achilles wstaje. Bez większego wysiłku zarzuca sobie zwłoki Pentesilei na ramię i przekłada sztylet do prawej ręki. – Dlaczego dajesz mi taką broń, Ateno Pallas? Od miesięcy potykamy się na polu bitwy. Czemu nagle chcesz mi pomóc? – Mam swoje powody, Pelido. Gdzie jest Hockenberry? – Hockenberry? – Tak. Dawny scholiasta, a następnie szpieg na usługach Afrodyty. Żyje jeszcze? Mam do niego interes, ale nie wiem, gdzie go szukać. Nasz boski wzrok nie przenika morawieckich pól siłowych. Achilles się rozgląda i mruga z niedowierzaniem, jakby dopiero teraz zauważył, że jest jedynym żywym człowiekiem na marsjańskiej równinie. – Był tu przed chwilą. Rozmawiałem z nim, zanim... ją zabiłem. Znów płacze. – Nie mogę się doczekać, kiedy go znowu spotkam – mówi Atena półgłosem, jakby sama do siebie. – Nastał dzień zapłaty, a z nim mam szczególnie zadawnione porachunki. – Ujmuje podbródek Achillesa w smukłą, mocną dłoń, podnosi mu głowę i patrzy w oczy. – Synu Peleusa, czy chciałbyś, aby ta kobieta, Amazonka, została przywrócona do życia i stała się twoją małżonką? Achilles wytrzeszcza oczy. – Chciałbym się uwolnić spod wpływu miłosnego zaklęcia – odpowiada. Atena kręci opancerzoną w złocisty hełm głową. Słońce lśni na jej zbroi. – Akurat z tego uroku nie można się wyzwolić. Feromony już przemówiły. Nie ma odwołania od ich wyroku. Pentesileja, żywa lub martwa, będzie miłością twojego życia. Chcesz, żeby ożyła? – Tak! – krzyczy Achilles. Podchodzi do Ateny z martwą Amazonką w ramionach. – Wskrześ ją! – Tego nie potrafi żaden bóg ani bogini, synu Peleusa – stwierdza zasmucona Atena. – Pamiętasz, co powiedziałeś kiedyś Odyseuszowi? „Jedne straciwszy, w drugie zamożesz się zbiory, nowe pozyskasz sprzęty, stada i obory; dusza się nie powróci, nikt się nie do czeka, aby na nowo przyszła ożywiać człowieka”. Nawet ojciec Zeus nie ma takiej władzy. – No to po co mnie pytasz, czy chcę ją ożywić, do kurwy nędzy? – Wściekły grymas wykrzywia twarz mężobójcy. Teraz czuje, jak w jego żyłach gniew miesza się z miłością, miesza, ale nie łączy, jak oliwa z wodą, jak ogień z... nie z lodem, raczej z innym rodzajem ognia. Achilles, pomny, że trzyma w ręce nóż zdolny zabijać bogów, chowa go za pas, żeby nie zrobić czegoś pochopnie. – Można przywrócić Pentesileję do życia – mówi Atena. – Choć ja tego nie potrafię. Spryskam jej zwłoki ambrozją, która powstrzyma rozkład. Ciało zachowa rumieniec na policzkach i ślad ciepła, które, jak czujesz, szybko zeń ucieka. Nie straci urody. – Co mi po jej urodzie? Naprawdę spodziewasz się, że skonsumuję moją miłość w jakimś nekrofilskim akcie? – Wybór należy do ciebie. – Atena uśmiecha się drwiąco, przez co Achilles omal nie sięga po nóż. – Jeśli jednak jesteś człowiekiem czynu, nie zwlekając zaniesiesz ciało ukochanej na szczyt Olimpu. Tam, w olbrzymiej budowli na brzegu jeziora, znajduje się nasz boski sekret: sala pełna przezroczystych, wypełnionych płynem zbiorników, w których rój niezwykłych istot opatruje nasze rany, regeneruje ciała i pozwala duszy, jak to ująłeś, na nowo nas ożywić. Achilles spogląda na niebotyczny wulkan pławiący się w promieniach słońca. Jego stoki zdają się nie mieć końca. Wierzchołka nie widać. Pionowe urwiska u podstawy góry – zaledwie podnóże gigantycznego masywu – mają ponad cztery kilometry wysokości. – Mam się wspiąć na Olimp... – Po stoku jeździła kiedyś winda... – Atena włócznią wskazuje kierunek. – Widać jeszcze resztki jej kryształowego szybu i schodów. To najłatwiejsza droga na szczyt. – Będę musiał walczyć o każdy stopień. – Achilles szczerzy zęby w straszliwym uśmiechu. – Wojna z bogami trwa. Atena też się uśmiecha. – Bogowie walczą między sobą, synu Peleusa. I wiedzą, że dziura w branie na dobre się zamknęła i śmiertelnicy przestali zagrażać Olimpowi. Przypuszczam więc, że wdrapiesz się na górę niezauważony i nie niepokojony przez nikogo. Dopiero kiedy zobaczą cię na szczycie, ogłoszą alarm. – Afrodyta... – szepcze szybkonogi mężobójca. – Znajdziesz ją tam. Aresa też. Wszystkich, którzy zmienili twoje życie w piekło. W zamian za ambrozję, rady i miłość, którą ci okazałam, proszę tylko o jedną przysługę. Achilles odwraca się do niej. Czeka. – Kiedy wskrzesisz swoją ukochaną, zniszcz kadzie lecznicze. Zabij Uzdrowiciela, olbrzymią, potworną stonogę, opatrzoną mnóstwem rąk i oczu. Zniszcz całą Salę Uzdrowień. – Ależ bogini! Czy w ten sposób nie pozbawię także i ciebie szansy na nieśmiertelność? – Sama zadbam o swoją nieśmiertelność, Pelido. – Atena wyciąga przed siebie ręce ze zwróconymi w dół dłońmi i na poranione, skrwawione ciało Pentesilei spadają złote krople ambrozji. – Idź już. Ja muszę wracać do swoich wojen. Ważą się losy Ilionu, lecz twój los rozstrzygnie się tam, na szczycie Olimpu. Jeszcze raz wskazuje nieskończone zbocza wulkanu. – Prowokujesz mnie, jakbym miał boską moc, Ateno Pallas – szepcze Achilles. – Zawsze ją miałeś, synu Peleusa. Bogini podnosi rękę w geście błogosławieństwa i znika. Powietrze z cichym grzmotem zapełnia pozostałą po niej pustkę. Achilles kładzie ciało Pentesilei na ziemię, wśród innych ciał, ale tylko na chwilę. Zaraz owija ją w czyste, białe płótno, które przynosi ze swojego namiotu. Znajduje swoją tarczę, włócznię, hełm, torbę z chlebem i bukłaki z winem, które dawno temu tu przyniósł. Obwiesiwszy się bronią przyklęka, podnosi martwą Amazonkę i rusza w stronę Olimpu. – Jasny gwint! – klnie Daeman. Zdejmuje z twarzy całun turyński. Minęło sporo czasu. Sprawdza bliskosieć, ani śladu wojniksów. Kiedy leżał pod całunem, mogły go wypatroszyć jak rybę. – Jasny gwint! Nikt mu nie odpowiada. Słychać tylko chlupotanie fal o brzeg. – Co jest ważniejsze? – mruczy pod nosem. – Najpierw zanieść sprawny całun do Ardis? I dowiedzieć się, po co Kaliban lub jego bóg mi go zostawili? Czy najpierw wrócić do Krateru Paryskiego i sprawdzić, co porabia stwór jak ośmiornica wieloramienny? Przez długą chwilę po prostu klęczy na piasku, aż w końcu zaczyna się ubierać. Chowa całun do plecaka, przypina do pasa miecz, sięga po kuszę i rusza na szczyt pagórka, do pawilonu faksu. 27 Ada obudziła się w swoim pokoju. Było ciemno. Przed nią stały trzy wojniksy. Jeden z nich trzymał w szponach odciętą głowę Harmana. Obudziła się. Miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Zbliżał się świt, blady brzask rozświetlał pokój. Usta miała otwarte do krzyku. – Harman! Przeturlała się i siadła na skraju łóżka. Podparła głowę rękami. Przyspieszone bicie serca przyprawiało ją o zawroty głowy. Nie mogła uwierzyć, że poszła do sypialni i zasnęła kamiennym snem, nie czekając na Harmana. Ciąża to jednak straszna sprawa, pomyślała. Czasem własne ciało okazuje się zdrajcą. Spała w ubraniu – w kurtce, kamizelce, koszuli, płóciennych spodniach i grubych skarpetach. Przygładziła włosy i obciągnęła koszulę, żeby trocheje uładzić. Miała ochotę wziąć trochę bezcennej ciepłej wody i umyć się na stojąco w misce – którą Harman zawsze nazywał miseczką do ptasich kąpieli – ale dała sobie spokój. Przez tę godzinę czy dwie odkąd zasnęła, mogło się dużo wydarzyć. Naciągnęła buty i pospiesznie zbiegła na parter. Harmana znalazła we frontowym salonie. Otwarto okiennice przeszklonych drzwi i z pokoju roztaczał się widok na cały południowy trawnik i zamykającą go palisadę. Na piękny wschód słońca nie było co liczyć – poranek był zbyt pochmurny i właśnie zaczynał padać śnieg. Widziała już kiedyś śnieg, ale tu, w Ardis, zdarzyło się jej to tylko raz, we wczesnej młodości. Kilkanaścioro młodych ludzi – wśród nich dziwnie zaczerwieniony Daeman – stało przy oknie, patrzyło na spadające z nieba płatki i rozmawiało półgłosem. Przytuliła Daemana na powitanie i podeszła do Harmana. Objęła go w pasie. – Co z Ody... – Noman żyje, ale źle z nim – odparł cicho Harman. – Stracił mnóstwo krwi, oddycha z coraz większym trudem. Loes twierdzi, że pożyje jeszcze najwyżej godzinę, może dwie. Właśnie się zastanawiamy, co z nim zrobić. – Pogładził Adę po plecach. – Ado... Daeman przyniósł straszne wieści o swojej matce. Ada spojrzała na Daemana. Czyżby matka kategorycznie odmówiła przyjazdu do Ardis? W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy byli u niej z Daemanem dwa razy i nie potrafili jej przekonać. – Nie żyje – powiedział Daeman. – Kaliban ją zabił. Ją i wszystkich w jej wieżowcu. Ada przygryzła knykieć prawie do krwi. – Tak mi przykro, Daemanie! Tak okropnie przykro... – Nagle dotarło do niej, co powiedział. – Kaliban?! – Wysłuchawszy opowieści Harmana o wydarzeniach na wyspie Prospera, doszła do wniosku, że potwór zginął. – Kaliban... – powtórzyła tępo. Wspomnienie sennego koszmaru ciążyło jej jak kamień u szyi. – Jesteś pewien? – Tak. Objęła go, ale był spięty i sztywny, jakby miał ciało z kamienia. Nieobecnym gestem poklepał ją po ramieniu. Wyglądało na to, że jest w szoku. Zebrani w salonie mieszkańcy Ardis znów zaczęli wspominać nocną obronę posiadłości. Wojniksy zaatakowały tuż przed północą. Była ich z pewnością ponad setka, może nawet sto pięćdziesiąt – w mroku i ulewie trudno było to ocenić. Uderzyły jednocześnie z trzech stron. Był to największy i z pewnością najlepiej skoordynowany ze wszystkich dotychczasowych szturmów na Addis. Obrońcy zabijali je aż do rana. Najpierw rozpalili ogień w ogromnych metalowych misach, zużywając do tego cenną naftę, aby oświetlić palisadę i ciągnące się za nią pola, a potem słali z łuków i kusz salwę za salwą w poruszające się błyskawicznie stwory. Pociski rzadko przebijały pancerze lub skórzaste kaptury, toteż zużyto mnóstwo strzał i bełtów. Padły dziesiątki wojniksów. O brzasku Loes i jego ludzie doliczyli się pięćdziesięciu trzech trupów. Część robotów dotarła do palisady i przeskoczyła do okopów, wojniksy potrafiły skoczyć z miejsca nawet na odległość dziesięciu metrów, niczym gigantyczne pasikoniki – ale tam zatrzymały je piki i masa uzbrojonych w miecze rezerwistów. Żaden nie przedarł się do dworu. Ardis miało ośmioro rannych, ale tylko dwoje ciężko. Kobieta imieniem Kink doznała poważnego złamania ręki, a Laman, przyjaciel Petyra, stracił cztery palce, i to nie w starciu z wojniksem, lecz od źle wymierzonego cięcia jednego z obrońców. Ale to sonik przechylił szalę zwycięstwa na stronę Ardis. Harman wystartował ze starej platformy skoczków, znajdującej się na dachu dworku Sterował sonikiem z przodu, ze środkowej leżanki. Pojazd miał sześć płytkich zagłębień dla pasażerów podróżujących w pozycji lezącej, ale Petyr, Loes, Reman i Hannah klęczeli na swoich miejscach i ostrzeliwali wojniksy mężczyźni byli uzbrojeni w kartaczownice, a Hannah miała najlepszą z wyprodukowanych przez siebie kusz. Harman, pomny niezwykłej skoczności wojniksów, nie odważył się lecieć niżej niż dwadzieścia metrów – ale to wystarczyło. Ciemność i deszcz utrudniały strzelcom zadanie, wojniksy roiły się, biegały jak karaluchy i skakały jak koniki polne na patelni, lecz systematyczny ostrzał robił swoje. Kiedy sonik chował się wśród drzew u stóp pagórka lub przy jego wierzchołku, oblężeni wystrzeliwali płonące strzały i wyrzucane z katapult nasycone naftą ogniste kule, które oświetlały pole bitwy. Wojniksy rozpraszały się, na nowo formowały szyk i atakowały jeszcze sześciokrotnie, zanim wreszcie się wycofały – część w dół stoku, nad rzekę, reszta w stronę północnych wzgórz. – Dlaczego odstąpiły? – spytała młoda Peaen – Dlaczego sobie poszły? – Jak to? – zdziwił się Petyr – Przecież jedną trzecią zabiliśmy. Harman założył ręce na piersi. Za oknem miękko padał śnieg. Ja wiem, o co chodzi Peaen. To dobre pytanie. Dlaczego odstąpiły od oblężenia? Nie widzieliśmy jeszcze, żeby któryś reagował na boi. Umierają, ale się nie skarżą. Dlaczego uciekły, zamiast atakować, aż wszystkie zginą albo nas pobiją? Ktoś im kazał – powiedział Daeman. Ada zerknęła na niego. Twarz miał kamienną, głos bezbarwny, oczy wpatrzone w dal. Od dziewięciu miesięcy z każdym dniem przybywało mu energii i determinacji, teraz był apatyczny, obojętny na otaczających go ludzi i ich rozmowy. Jeśli nawet śmierć matki jeszcze go nie rozbiła, to mogło się tak stać w każdej chwili. – Ale kto” – spytała Hannah. Nikt jej nie odpowiedział. – Daemanie? – odezwał się Harman. – Opowiedz jeszcze raz, co ci się przydarzyło. Ada jeszcze tego nie słyszała. Może przypomni ci się coś nowego. W salonie przybywało słuchaczy. Wszyscy byli wyczerpani. Nikt nie przerywał Daemanowi pytaniami, gdy monotonnym tonem relacjonował swoją wizytę w Kraterze Paryskim. Opowiedział o rzezi w domicylu matki, o stosie czaszek, o znalezionym na stole całunie turyńskim (jedynym przedmiocie, na którym nie było śladów krwi) i o tym, jak całun się włączył, gdy Daeman faksował się w inne miejsce – choć nie powiedział wprost w jakie. Mówił o tym, jak nad Kraterem Paryskim pojawiła się dziura w powietrzu, i jak wypełzło z niej coś ogromnego, co poruszało się – choć było to nie do pomyślenia – na dziesiątkach gigantycznych dłoni. Wyjaśnił, że faksował się na wyspę, żeby dojść do siebie, a dopiero stamtąd przeniósł się do Ardis. Strażnicy węzła pozapalali wszystkie pochodnie i wylegli na barykady. Od nich dowiedział się, że przez całą noc obserwują przemarsze wojniksów, a od strony dworu widać łunę świateł i słychać odgłosy walki Kusiło go, żeby od razu ruszyć do rezydencji, ale straż faksowęzła była zgodna – samotny marsz w nocy oznaczałby pewną śmierć. Naliczyli co najmniej siedemdziesiąt wojniksów, które przemknęły przez łąkę i zniknęły w zagajniku, kierując się w stronę posiadłości. Oddał całun turyński na przechowanie dowódcom straży – Casmanowi i Greogiemu. Polecił, aby w razie szturmu wojniksów na węzeł jeden z nich faksował się z całunem do Chomu albo w inne bezpieczne miejsce. – Jeżeli zaatakują, zwiewamy w cholerę – powiedział Greogi. – Wszystko jest zaplanowane: kto, dokąd, kiedy, w jakiej kolejności. Jedni się faksują, reszta ich osłania. Nie zamierzamy umierać w obronie tego pawilonu. Daeman pokiwał głową i wrócił do Krateru Paryskiego. Twierdził, że gdyby znów wybrał Hotel Inwalidów zamiast położonego nieco dalej węzła Guarded Lion, z pewnością by zginął. Dziura wycięta w niebie była na swoim miejscu, nadal sączyło się z niej słabe światło słońca, ale całe centrum miasta obrosło błękitnym lodem. – Błękitnym lodem? – powtórzyła Ada. – Tam musi być strasznie zimno. – Przy samym lodzie tak – przytaknął Daeman. – Ale już parę metrów dalej jest całkiem znośnie. Chłodno, deszczowo, ale znoś nie. Poza tym wydaje mi się, że tak naprawdę to nie jest wcale lód, tylko jakaś zimna, krystaliczna substancja, w dodatku organiczna. Wygląda trochę tak, jakby z lodowca powyrastały pajęczyny. Bryły i włókna oblepiły domy i bulwary dookoła całego krateru. – Przyjrzałeś się temu... temu czemuś, co wyszło z dziury? – spytała Emme. – Nie. Nie dałem rady podejść dość blisko. Tam była masa wojniksów, w życiu nie widziałem tylu naraz. W Guarded Lion... To było centrum transportowe, są tam tory biegnące przez środek i lądowiska na dachu... No więc w Guarded Lion dosłownie się od nich roiło. – Daeman spojrzał na Harmana. – Przypomniała mi się Jerozolima. – Aż tyle? – zdziwił się Harman. – Aż tyle. Ale są jeszcze dwie rzeczy, o których dotąd nie wspomniałem. Zapadła pełna wyczekiwania cisza. Śnieg wciąż padał. Z izby szpitalnej dobiegł jęk i Hannah wymknęła się z salonu, żeby zajrzeć do Odyseusza. – W Kraterze Paryskim pojawił się błękitny snop światła – powie dział Daeman. – Błękitny snop światła? – powtórzył Loes. Tylko na twarzach Harmana, Ady i Petyra odmalowało się zrozumienie. Harman widział już podobne zjawisko w Jerozolimie dziewięć miesięcy temu, kiedy byli tam z Daemanem i Savi; Ada i Petyr słyszeli ich opowieści. – Świeci prosto w niebo, tak jak ten w Jerozolimie? – zapytał Harman. – Tak. – O czym wy mówicie, do ciężkiej cholery? – zdziwiła się rudowłosa Oelleo. – W zeszłym roku widzieliśmy taki snop światła w Jerozolimie – wyjaśnił Harman. – To miasto nad osuszonym Basenem Śródziemnym. Savi, starsza kobieta, która była tam z nami, twierdziła, że snop składa się z... Jak ona to powiedziała, Daemanie? Z tachionów? – Tak mi się wydaje. – No właśnie, miał się składać z tachionów i zawierać zakodowane postaci wszystkich przedstawicieli jej rasy sprzed ostatniego faksowania. Ten promień światła to właśnie było ostatnie faksowanie. – Nie rozumiem – przyznał Reman. Był wykończony. – Ja też nie. – Daeman pokręcił głową. – Nie wiem, czy snop światła pojawił się razem z tą istotą, którą widziałem, czy może raczej ściągnął ją do Krateru. Ale to nie wszystko. Mam jeszcze gorsze wiadomości. – Gorzej być nie może – prychnął Petyr. Daeman się nie uśmiechnął. – Musiałem szybko uciekać, bo przy takiej liczbie wojniksów w Guarded Lion czekała mnie pewna śmierć. Wiedziałem, że tu jeszcze będzie ciemno, więc faksowałem się najpierw do Bellinbadu, stamtąd do Ułanbatu, Chomu, Drid, Posiadłości Lomana, do Kijowa, Fuego, Devi, Wzgórz Satle, Mantui i na koniec do wieży w Cape Town. – Chciałeś wszystkich ostrzec – domyśliła się Ada. – Właśnie. – Dlaczego w takim razie przynosisz złe wieści? – spytał Harman. – Bo w Chom i Ułanbacie pojawiły się podobne dziury. Oba osiedla są skute niebieskim lodem. Z obu strzelają w niebo snopy światła. Setebos już tam był. 28 Czterdzieści czy pięćdziesiąt zebranych w salonie osób zgodnie wytrzeszczyło na niego oczy. Posypały się pytania. Daeman i Harman musieli tłumaczyć, co Kaliban mówił o swoim bogu, Setebosie „jak ośmiornica wieloramiennym”. Ludzie wypytywali też o Ułanbat i Chom. Chom Daeman widział tylko z daleka: pajęczyna błękitnego lodu rosła w oczach. W Ułanbacie zaś faksował się od razu na siedemdziesiąte ósme piętro Niebiańskich Kręgów i z okalającego wieżowiec tarasu widział, że dziura przestrzenna znajduje się na pustyni Gobi półtora kilometra od miasta, a lodowe pajęczyny oplotły już dolne kondygnacje Kręgów i okoliczne niższe budynki. Siedemdziesiąte ósme piętro było wolne od lodu. Przynajmniej wtedy. – Widziałeś tam jakichś ludzi? – spytała Ada. – Nie. – A wojniksy? – zainteresował się Reman. – Setki. Na pajęczynie, pod nią i w środku. W samych Kręgach ich nie było. – Co się stało z ludźmi? – spytała cicho Emme. – Wiemy przecież, że Ułanbat nie był bezbronny. Sami sprzedawaliśmy im broń za ryż i tkaniny. – Musieli się faksować gdzie indziej, kiedy dziura się otworzyła – zasugerował Petyr. Ada była gotowa się założyć, że powiedział to z większym przekonaniem, niż naprawdę czuł. – Jeżeli rzeczywiście się gdzieś faksowali... – zaczęła Peaen. – No wiecie, z Ułanbatu i Chomu, dlaczego nie tutaj? Dlaczego nie przybyło nam uchodźców? W Kraterze Paryskim, Chomie i Ułanbacie mieszkały w sumie dziesiątki tysięcy ludzi. Co się z nimi stało? Gdzie zniknęli? – Spojrzała na Greogiego i Casmana, którzy właśnie wrócili z nocnej warty w pawilonie faksu. – Greogi, Cas... Ktoś się do nas faksował dziś w nocy? Uciekał przed czymś? Greogi pokręcił głową. – Tylko Daeman Uhr. Najpierw zjawił się w środku nocy, potem zniknął i wrócił nad ranem. Ada wyszła na środek kręgu. – Posłuchajcie, spotkamy się później i jeszcze o tym porozmawiamy. W tej chwili wszyscy jesteście wykończeni. Większość z was przez całą noc oka nie zmrużyła, a wcześniej nie zdążyła nawet zjeść kolacji. Stoman, Cal, Boman, Elle, Anna i Uru przygotowali obfite śniadanie. Ci, którzy będą szli na wartę, mają pierwszeństwo w jadalni. Weźcie dolewkę kawy. Reszta też niech najpierw zje, a dopiero potem idzie spać. Reman prosił mnie, żebym przekazała, że spust żeliwa zacznie się o dziesiątej. O trzeciej spotkamy się wszyscy w starej sali balowej. Ludzie pokręcili się jeszcze trochę, podyskutowali, ale w końcu rozeszli się do swoich obowiązków. Harman skierował się do izby szpitalnej. Skinął Adzie i Daemanowi, żeby poszli za nim. Tłum się rozproszył. Ada wysłała na śniadanie Siris i Toma, którzy pełnili nocny dyżur pielęgniarski, czyli opatrywali rannych i doglądali Odyseusza. Hannah siedziała przy łóżku Nomana. Daeman, Ada i Harman stanęli obok. – Jak za dawnych czasów – powiedział Harman, nawiązując do podróży, jaką przed dziewięcioma miesiącami odbyli w towarzystwie Savi. Rzadko zdarzało im się potem spotkać w piątkę. – Tylko że Odyseusz jest umierający – mruknęła Hannah wypranym z emocji głosem. Trzymała Odyseusza za rękę i zaciskała dłoń z taką siłą, że przeplecione palce obojga zbielały. Harman pochylił się nad nieprzytomnym Nomanem. Zmienione przed godziną bandaże już nasiąkły krwią. Usta miał równie blade jak czubki zaciśniętych palców; oczy pod powiekami już się nie poruszały. Dobywający się spomiędzy rozchylonych warg oddech był płytki, pospieszny i nierówny. – Zabiorę go do Golden Gate w Machu Picchu – zapowiedział Harman. Pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem. – To znaczy... – wykrztusiła Hannah. – Kiedy umrze? Chcesz go tam... pochować, tak? – Nie. Zabiorę go tam teraz, żeby go uratować. Ada złapała Harmana za ramię. Ścisnęła go tak mocno, że miał ochotę się wyrwać. – Co ty wygadujesz? – Pamiętacie, co mówił Petyr? Co majaczył Noman, zanim stracił przytomność? Myślę, że chciał, żebyśmy zawieźli go do kapsuły w Golden Gate. – Jakiej kapsuły? – zdziwił się Daeman. – Pamiętam tylko, że są tam kryształowe trumny. – Sarkofagi kriotemporalne – poprawiła go Hannah, starannie artykułując każdą sylabę z osobna. – Pamiętam je z muzeum. I pamiętam, jak Savi o nich mówiła. Przesypiała w nich całe stulecia. I w jednym z nich podobno znalazła Odyseusza, trzy tygodnie przed tym, jak się spotkaliśmy. – Savi nie zawsze mówiła prawdę – zauważył Harman. – Może nawet nigdy jej nie mówiła. Odyseusz przyznał, że znają się od bardzo, bardzo dawna. I że jedenaście lat temu to właśnie oni rozdawali ludziom całuny turyńskie. Ada pokazała im całun, który Daeman zapomniał zabrać z salonu. – Prospero uprzedzał nas, tam na górze, że mało wiemy o Odyseuszu. A sam Odyseusz kilkakrotnie, kiedy sobie wypił, wspominał w żartach o tym, że chętnie wróciłby do kapsuły w Golden Gate. – Pewnie chodziło mu o te kryształowe trumny, te... sarkofagi – zasugerowała Ada. – Wątpię. – Harman zaczął się przechadzać między pustymi łóżkami. Ofiary nocnego szturmu wolały wracać do zdrowia w swoich pokojach lub w położonych na terenie posiadłości koszarach. Tylko Noman został w szpitaliku. – W Golden Gate było chyba coś jeszcze, jakaś kapsuła lecznicza. – Niebieskie robaki – wyszeptał Daeman i zbladł. Hannah, wstrząśnięta wywołaną przez niego wizją – jej komórki przechowały pamięć czasu spędzonego w pełnej robaków kadzi w konserwatorni, mimo że umysł skutecznie wyparł te wspomnienia – puściła rękę Odyseusza. – Nie sądzę – odparł pospiesznie Harman. – W Golden Gate nie widzieliśmy niczego, co przypominałoby konserwatornię. Nie było niebieskich larw, pomarańczowego płynu... Nie, ta kapsuła to musi być coś innego. – Tylko zgadujesz – powiedziała bez ogródek Ada. – Tak, zgaduję. – Harman przetarł dłońmi twarz. Był taki zmęczony... – Ale mimo wszystko wydaje mi się, że jeśli Noman... Odyseusz... przeżyje lot sonikiem do Golden Gate, będzie jeszcze dla nie go nadzieja. – Nie możesz tego zrobić – stwierdziła Ada. – To wykluczone. – Dlaczego? – Sonik jest nam potrzebny. Wojniksy mogą w nocy wrócić. Na pewno wrócą. – A ja wrócę przed nimi. Hannah wstała z łóżka. – Jakim cudem? Kiedy lecieliśmy z Savi, podróż trwała ponad dzień. – Sonik może latać szybciej. Savi po prostu nie chciała nas prze straszyć. – Dużo szybciej? – spytał Daeman. Harman się zawahał. – Dużo – odparł po chwili. – Twierdzi, że drogę do Golden Gate w Machu Picchu pokona w trzydzieści osiem minut. – Trzydzieści osiem minut?! – krzyknęła Ada. Ona również była pasażerką sonika, kiedy prowadziła go Savi. – Sonik tak twierdzi? – Hannah była poruszona. – Jak udało ci się z nim porozumieć? Wydawało mi się, że nie odpowiada na pytania o trasy podróży. – Do dziś nie odpowiadał. Ale kiedy odparliśmy atak i wróciłem na platformę, miałem chwilę czasu, żeby się nim pobawić. Udało mi się podłączyć funkcje wywoływane na dłoni z wyświetlaczem sonika. – Jak to zrobiłeś? – zainteresowała się Ada. – Od miesięcy szukałeś jakiegoś połączenia... Harman znów potarł twarz ręką. – W końcu zapytałem, jak uruchomić taki interfejs. Trzy zielone kółka wpisane w trzy większe, czerwone. Proste. – I wtedy sonik powiedział ci, jak długo potrwa lot do Golden Gate, tak? – spytał z powątpiewaniem Daeman. – Nawet pokazał. Diagramy, mapy, wykres prędkości przelotowej, zmiany trajektorii... Wszystko stanęło mi przed oczami, jak w dalekosieci albo... – Albo we wszechsieci – dokończyła Hannah. Wszyscy znali przyprawiające o zawrót głowy doświadczenie pobytu we wszechsieci. Już wiosną Savi pokazała im, jak się z nią łączyć, ale żadne z nich nie opanowało jeszcze do końca tej umiejętności. Nie nadążali z przetwarzaniem informacji. – No właśnie – przytaknął Harman. – Więc pomyślałem, że z rana zabiorę Odyseusza... to znaczy Nomana do Golden Gate i poszukam tam jakiejś kapsuły leczniczej. Jeśli nic nie znajdę, ulokuję go w jednej z kryształowych trumien. W każdym razie wrócę na spotka nie o trzeciej. Ba, może nawet wyrobię się na lunch. – On może nie przeżyć podróży – stwierdziła smętnie Hannah. Nie odrywała wzroku od umierającego mężczyzny, którego kochała. – Tutaj, w Ardis, bez opieki medycznej na pewno nie dożyje jutra. Za mało wiemy. Szlag by to trafił! – Harman uderzył pięścią w nocny stolik. Kiedy podniósł dłoń, popękana skóra na knykciach krwawiła, Zawstydził się swojego wybuchu. – Polecę z tobą – powiedziała Ada. – Sam go nie wniesiesz do tych bąbli na moście. Musisz wziąć nosze. – Nie, kochanie. Ty powinnaś zostać. Ada spiorunowała go wzrokiem. – Bo jestem... – Nie, nie dlatego, że jesteś w ciąży. – Harman objął palcami jej zaciśniętą pięść. – Po prostu jesteś za bardzo potrzebna tutaj. Przyniesione przez Daemana nowiny w ciągu godziny rozniosą się wśród ludzi. Może wybuchnąć panika. – Tym bardziej nie powinieneś lecieć – szepnęła Ada. – To ty jesteś ich przywódcą. – Harman pokręcił głową. – Ardis to twoja posiadłość, a my wszyscy jesteśmy tu gośćmi. Ludzie będą się domagać odpowiedzi, nie tylko na spotkaniu, ale już w najbliższych godzinach. Musisz ich uspokoić. – Nie mam dla nich odpowiedzi. – Masz. Ale co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić w sprawie, z którą przybył Daeman? Ada odwróciła się do okna. Mróz skuł szyby, ale przynajmniej przestał padać śnieg. – Musimy sprawdzić, w ilu jeszcze osiedlach pojawiły się te dziury i lód – powiedziała półgłosem. – Wyślemy z dziesięć osób, niech faksują się z węzła do węzła. – Tylko dziesięć? – zdziwił się Daeman. Faksowęzłów przy zamieszkanych osiedlach było ponad trzysta. – Więcej nie możemy. Wojniksy mogą wrócić jeszcze przed nocą. A każde z tej dziesiątki wybierze sobie trzydzieści węzłów i do wieczora spróbuje odwiedzić jak najwięcej z nich, na naszej pół kuli. – A ja poszukam amunicji – zaproponował Harman. – Rok temu, na jesieni, Odyseusz przywiózł z Golden Gate trzy kartaczownice i trzysta magazynków, ale po dzisiejszej nocy amunicja jest na wykończeniu. – Wysłaliśmy już ludzi, którzy mają powyciągać bełty z martwych wojniksów – powiedziała Ada. – Ale zapowiem jeszcze Remanowi, że trzeba zrobić jak najwięcej nowych. Przypilnuję, żeby kuźnia zdwoiła wysiłki. Produkcja strzał trwa o wiele dłużej, ale warto by było wystawić więcej łuczników. – Ja z tobą polecę – oznajmiła Hannah. – Naprawdę będzie ci potrzebny ktoś do pomocy przy noszach. Poza tym ja zwiedziłam największy szmat miasta na Golden Gate. – Dobrze – zgodził się Harman. Zauważył, jak jego żona – dziwna myśl i dziwne słowo: „żona” – jak Ada posłała Hannah takie spojrzenie, jakby zastanawiała się, czy nie powinna być o nią zazdrosna. Ale Ada doskonale wiedziała, że Hannah kocha – miłością beznadziejną i nieodwzajemnioną – tylko jednego człowieka, Odyseusza. – Ja też – zaproponował Daeman. – Jedna kusza więcej nie za szkodzi. – To prawda, ale nie wiem, czy nie lepiej byłoby, gdybyś dyrygował naszymi posłańcami. Zrobiłbyś im odprawę, poprzydzielał węzły... – Jak chcesz. – Daeman wzruszył ramionami. – Sam też wezmę trzydzieści węzłów. Powodzenia. Skinął głową Hannah i Harmanowi, pogłaskał Adę po ramieniu i wyszedł. – Chodźmy coś zjeść – powiedział Harman. – Potem złapiemy tylko jakieś ciuchy, broń i lecimy. Weźmiemy jakichś dwóch młodziaków, żeby pomogli nam przenieść Odyseusza. Posadzę sonik na trawniku. – Nie moglibyśmy zjeść w locie? – Lepiej przekąśmy coś od razu. Harman miał jeszcze przed oczami abstrakcyjne trajektorie lotu, które kreślił przed nim sonik – niemal pionowy start z Ardis, wyjście w kosmos, szeroki łuk w próżni i wejście z powrotem w atmosferę jak wystrzelona z niebios kula. Na samo wspomnienie serce zabiło mu jak młotem. – Pójdę po rzeczy – stwierdziła Hannah – Zobaczę, może Tom i Siris pomogą mi przygotować Odyseusza do podróży. Cmoknęła Adę w policzek i wybiegła z pokoju. Harman jeszcze raz spojrzał na poszarzałą twarz Odyseusza, wziął Adę pod ramię i przeszli korytarzem do cichego kąta przy tylnym wyjściu. – Nadal uważam, że powinnam z tobą lecieć. Harman skinął głową. – Chciałbym, żeby to było możliwe. Ale kiedy ludzie przetrawią słowa Daemana, kiedy dotrze do nich, że Ardis może być ostatnim ocalałym węzłem, podczas gdy coś pożera wszystkie pozostałe osiedla, naprawdę może wybuchnąć panika. – Ty też myślisz, że jesteśmy ostatni? – szepnęła Ada. – Nie mam pojęcia. Ale jeśli stwór, którego widział Daeman, to naprawdę Setebos, bóg, o którym mówili Kaliban i Prospero, to będzie źle. – A myślisz, że ma rację z tym... z tym, że Kaliban jest na Ziemi? Harman przygryzł wargę. – Tak – odparł po chwili. – Myślę, że ma rację, mówiąc, że to on wymordował wszystkich mieszkańców wieżowca w Kraterze Paryskim, żeby dopaść Marinę. To była wiadomość dla Daemana. Chmury przesłoniły słońce. Dzień pociemniał. Ada z udawanym zainteresowaniem śledziła krzątaninę na rusztowaniu żeliwiaka. Kilkunastoosobowy oddział mężczyzn i kobiet ze śmiechem szedł pod palisadę, żeby zluzować strażników z północnych posterunków. – Jeżeli Daeman się nie myli, co powstrzyma Kalibana przed przy byciem tutaj, kiedy ciebie nie będzie? – spytała półgłosem, nie od wracając się od okna. – Dlaczego ocaliwszy Odyseusza, nie miałbyś zastać w Ardis stosu czaszek? Bez sonika nikt mu nie ucieknie. Harman jęknął, cofnął się o krok i otarł pot z czoła i policzków. Skórę miał zimną i lepką. – Kochanie! – Ada okręciła się na pięcie, podeszła do niego i przy tuliła go z całej siły. – Przepraszam. Musisz lecieć, to zrozumiałe. Musimy za wszelką cenę uratować Odyseusza. Nawet nie dlatego, że jest naszym przyjacielem, ale dlatego, że jest chyba jedynym człowiekiem, który może nam pomóc odeprzeć to nowe zagrożenie. Poza tym potrzebujemy kartaczy. Zresztą i tak nie uciekłabym z Ardis, nawet gdyby sonik był pod ręką. To mój dom. I powinniśmy się cieszyć, że znalazło się czterysta osób, które są gotowe go bronić. – Pocałowała Harmana w usta, wtuliła twarz w jego kurtkę. – Leć. Przepraszam, że tak powiedziałam. Tylko wracaj szybko. Harmanowi zabrakło słów. Przytulił Adę ze wszystkich sił. 29 Harman sfrunął sonikiem z platformy dla skoczków i zawiesił go metr nad ziemią przy tylnym wyjściu z dworku. Petyr już na niego czekał. – Chcę lecieć z wami – powiedział. Miał na sobie podróżną pelerynę, na biodrach pas z bronią – krótkim mieczem i nożem myśliwskim – a na plecach łuk i kołczan ze strzałami. – Powiedziałem Daemanowi... – Leżący w środkowym zagłębieniu Harman podparł się na łokciu. – Wiem. Dobrze zrobiłeś. Daeman jest w szoku po śmierci matki i zorganizowanie rekonesansu pomoże mu się pozbierać. Ale na moście przyda ci się ktoś jeszcze. Hannah jest silna, pomoże ci nieść nosze z Nomanem, ale ktoś powinien was osłaniać. – Jesteś potrzebny tutaj... – Nie, Harman Uhr – przerwał Harmanowi Petyr. Głos miał cichy i spokojny, ale nieznoszący sprzeciwu. Jego oczy pałały ogniem. – Tutaj jest potrzebna tylko moja kartaczownica. Zostawię ją razem z tymi paroma magazynkami, których nie zużyłem, a sam po lecę z wami. Tak jak ty, od ponad dwudziestu czterech godzin jestem na nogach. Przysługuje mi teraz sześć godzin snu, zanim znów stanę na warcie, ale z tego, co słyszałem, chcecie z Hannah wrócić za parę godzin. – Powinniśmy... Harman nie skończył zdania. Hannah, Ada, Siris i Tom wynieśli właśnie nosze. Nieprzytomnego Odyseusza-Nomana owinęli w grube koce. Harman wyskoczył z sonika i pomógł wciągnąć rannego na środkową tylną leżankę. Ukierunkowane pola siłowe unieruchamiały pasażerów w pojeździe, ale oprócz nich w zagłębieniach zainstalowano też zwijane, cieniutkie siatki, mające przytrzymywać złożony w niej sprzęt. Harman i Hannah przypięli taką siatką nieprzytomnego Nomana; gdyby zmarł, zanim dolecą na miejsce, przynajmniej nie wypadnie na ziemię. Harman wrócił na leżankę pilota. – Petyr leci z nami – poinformował Hannah, ale dziewczyna nie zareagowała. Patrzyła na Odyseusza. – Petyr? Lewa tylna. Trzymaj łuk w pogotowiu. Hannah, prawa tylna. Przypnijcie się. Ada podeszła bliżej, pochyliła się nad metalowym kadłubem sonika i cmoknęła Harmana w policzek. – Jeśli nie wrócisz przed zmierzchem, pożałujesz – zapowiedziała i razem z Tomem i Siris wrócili do dworku. Harman sprawdził, czy wszyscy przypięli się do leżanek. Sam również się zapiął. Wsunął obie dłonie pod zakrzywioną do wnętrza krawędź sonika i włączył holograficzny pulpit sterowniczy. Wyobraził sobie trzy zielone koła w trzech czerwonych. Jego lewa ręka zalśniła niebieską poświatą, a w polu widzenia pojawiły się niezwykłe diagramy i niewiarygodne trajektorie. – Punkt docelowy: Golden Gate w Machu Picchu? – spytał sonik bezbarwnym tonem. – Tak. – Najkrótszy czas przelotu? – Tak. – Wszyscy gotowi? – Gotowi. Lecimy. Pola siłowe wgniotły ich w leżanki. Sonik zadarł dziób, przeleciał – cały czas przyspieszając – nad palisadą i wierzchołkami drzew, stanął dęba i przekroczył barierę dźwięku, zanim osiągnął pułap pięciuset metrów. Ada nie czekała, aż sonik odleci. Wróciła do domu, a gdy rozległ się grom dźwiękowy – po Upadku, kiedy z nieba spadał deszcz meteorytów, słyszała ich setki – poprosiła tylko dyżurującą w tym tygodniu Oelleo o sprawdzenie, czy żadna szyba nie pękła i ewentualne oszklenie wybitych okien. Z wieszaka w salonie zdjęła wełnianą pelerynę, narzuciła ją na ramiona i wyszła najpierw na dziedziniec, a potem przez główną bramę w palisadzie. Dawniej piękny frontowy trawnik, ciągnący się przez blisko pół kilometra w dół stoku wzgórza, z czasem zamieniony w pastwisko i pole bitwy, został zryty stopami wojniksów, a potem ścięty porannym przymrozkiem. Łatwo było sobie na nim skręcić kostkę. Kilka płaskich, ciągniętych przez woły powozów turkotało drogą na skraju lasu; idący obok nich ludzie zwalali na nie truchła wojniksów. Z metalu odzyskanego z ich pancerzy zamierzali wykuć broń, a skórzaste kaptury pociąć i zrobić z nich ubrania i obicia tarcz. Kaman, jeden z pierwszych uczniów Odyseusza, za pomocą specjalnych szczypiec – zaprojektowanych i wykonanych przez Hannah – wyciągał z ciał wojniksów wystrzelone z kusz bełty. Zbierał je do stojącego na wozie wiadra; potem miały zostać oczyszczone i naostrzone. Wóz, rękawiczki Kamana i zamarznięta ziemia były niebieskie od krwi wojniksów. Obeszła palisadę, na przemian wchodząc przez bramy na teren posiadłości i wychodząc na zewnątrz. Zagadywała ludzi, wysyłała spóźnialskich na śniadanie, na koniec wspięła się na okalające żeliwiak rusztowanie, żeby zamienić dwa słowa z Loesem i obejrzeć przygotowania do porannego spustu żeliwa. Wolała udawać, że nie widzi Emme i trzech młodych mężczyzn, którzy cały czas niby przypadkiem idą trzydzieści kroków za nią z napiętymi kuszami i podejrzliwie zerkają w stronę lasu. Wróciła do domu kuchennymi drzwiami i wywołała na dłoni funkcję zegara. Od odlotu Harmana minęło trzydzieści dziewięć minut. Jeżeli ten głupi sonik się nie mylił... A pewnie się mylił, bo doskonale pamiętała jak dłużył się jej dzień powrotu z Golden Gate. I jeszcze zrobili sobie postój w lesie sekwojowym na terytorium dawnego Teksasu (dopiero znacznie później Ada dowiedziała się, co to jest sekwoja i gdzie leżał Teksas). Ale gdyby jednak te niedorzeczne prognozy były sensowne, właśnie dolecieliby na miejsce. Powiedzmy, że godzinę zajmie im poszukiwanie tej mitycznej kapsuły leczniczej – albo przeniesienie umierającego Nomana do jednego z sarkofagów, potem trzydzieści osiem minut na lot powrotny... Harman mógł jeszcze zdążyć na lunch. Przypomniała sobie, że następnego dnia ma dyżur w kuchni. Odwiesiła pelerynę i poszła do siebie, do pokoju, który teraz dzieliła z Harmanem. Zamknęła za sobą drzwi. Podczas rozmowy z Daemanem złożyła w kostkę przywieziony przez niego całun turyński i schowała do obszernej kieszeni w kurtce. Teraz wyjęła go i rozwinęła. Harman bardzo rzadko używał całunu. Daeman również niezbyt często folgował sobie w ten sposób. Przed Upadkiem jego główną rozrywką było uwodzenie młodych kobiet. Chociaż musiała uczciwie przyznać, że kiedy była mała, zjawiał się w Ardis głównie po to, żeby łapać motyle na okolicznych polach i w lasach. Teoretycznie byli kuzynami, ale w świecie, który przestał istnieć przed dziewięcioma miesiącami, słowo to nie oznaczało żadnego konkretnego stopnia pokrewieństwa. Podobnie jak używane wśród dorosłych kobiet określenia: „siostra”, „kuzyn” i „kuzynka”, były po prostu tytułami honorowymi, które nadawało się bliskim przyjaciołom. Dopiero teraz, kiedy Ada dorosła i zaszła w ciążę, zdała sobie nagle sprawę, że „kuzynostwo” łączące ją z Daemanem mogło oznaczać, że jej matka i jego matka (również, jak z przykrością sobie przypomniała, nieżyjąca) wybrały tego samego mężczyznę na ojca swoich dzieci. Uśmiechnęła się odruchowo i ucieszyła w głębi serca, że dawnemu Daemanowi – pulchnemu i lubieżnemu – nie udało się jej uwieść. O ile jednak Harman i Daeman nie przepadali za spektaklem turyńskim, o tyle Ada chętnie bawiła się całunem. W ciągu blisko jedenastu lat działania całunów niemal codziennie uciekała w okrutny świat oblężonej Troi. Musiała przyznać, że urzeka ją krwiożerczość i energia przepełniająca tych wyimaginowanych bohaterów – wyimaginowanych do czasu, gdy przy Golden Gate spotkali Odyseusza, ma się rozumieć. Nawet ich barbarzyński język, w niewyjaśniony sposób tłumaczony przez całun, działał na nią jak narkotyk. Wyciągnęła się na łóżku, przykryła twarz całunem, ułożyła haftowane mikroobwody na środku czoła i zamknęła oczy. Wątpiła, żeby zadziałał. Jest noc. Ada znajduje się w jednej z trojańskich wież. Rozpoznaje Troję, ponieważ przez ostatnie dziesięć lat wystarczająco napatrzyła się na nocną panoramę miasta, ale nigdy dotąd nie widziała jej z takiej perspektywy. Zdaje sobie sprawę, że stoi na czubku strzaskanej, okrągłej wieży, której brakuje całej południowej ściany. Trzy kroki od niej dwoje ludzi kuli się nad dogasającym ogniskiem, osłaniając je – i siebie – kocem. Rozpoznaje ich od razu: to Helena i jej były mąż Menelaos. Co ich tu sprowadza? Dlaczego są tu razem? Dlaczego ponad murami i Bramą Skajską śledzą przebieg nocnej bitwy na równinie? Co robi Menelaos w Ilionie, w dodatku pod jednym kocem – nie, to nie koc, lecz czerwony wojskowy płaszcz – pod jednym płaszczem z Heleną? Przez dziesięć lat Ada patrzyła, jak razem z innymi Achajami próbuje zdobyć miasto, przede wszystkim po to, by pojmać lub zabić tę właśnie kobietę. Nie ulega wątpliwości, że Achajowie właśnie próbują zdobyć Troję. Ada przekręca niewidzialną głowę – nigdy przedtem nie czuła się w ten sposób pod całunem – i z otwartymi ustami patrzy w stroną Bramy Skajskiej. To do złudzenia przypomina naszą nocną obronę Ardis, myśli, ale omal nie parska śmiechem, kiedy dociera do niej to porównanie. Zamiast trzyipółmetrowej, koślawej palisady Troję otacza prawie dziesięć razy wyższy i gruby na pięć metrów mur, opatrzony licznymi basztami, parapetem, ambrazurami i furtkami, przez które można urządzać wypady na wroga, uzupełniony okopami z częstokołem i najprawdziwszą fosą. Wroga armia nie składa się z setki milczących wojniksów, tylko z dziesiątków tysięcy ryczących ile sił w płucach Greków. Pochodnie i ogniska na plaży wyławiają z mroku rozciągnięte na przestrzeni całych kilometrów hordy napastników. Każdy oddział ma własnego króla, kapitanów, drabiny i rydwany; każdy toczy swoją własną małą bitwę. W przeciwieństwie do czterystuosobowej obsady Dworu Ardis, obrońcy Troi – a na murach i schodach prowadzących na parapet południowej ściany Ada widzi tysiące oszczepników i łuczników – walczą o życie stu tysięcy śmiertelnie przerażonych rodaków, w tym własnych dzieci, żon, młodszych synów i bezradnych starców. Zamiast jednego pilotowanego przez Harmana sonika śmigającego nad prowincjonalnym poletkiem bitwy, w powietrzu unoszą się dziesiątki latających rydwanów. Każdy jest otulony własnym bąblem pola siłowego. Boscy jeźdźcy wystrzeliwują strumienie czystej energii, broniąc miasta lub wspierając napastników. Nigdy wcześniej pod całunem nie widziała, żeby taka rzesza olimpijskich bogów osobiście zaangażowała się w walkę. Nawet z tej odległości rozpoznaje Aresa, Afrodytę, Artemidę i Apolla walczących w obronie Troi, oraz Herę, Atenę, Posejdona i innych, rzadko widywanych bogów, walczących dziś po stronie Achajów. Nigdzie nie widać Zeusa. Sporo się zmieniło przez te dziewięć miesięcy, kiedy nie korzystałam z całunu. – Hektor nie wyszedł z pałacu – szepcze Helena do Menelaosa. – Nie dowodzi obroną. Ada spogląda na nich z góry. Kulą się przy mikroskopijnym ognisku na szczycie uszkodzonej wieży. Czerwony płaszcz zasłania żar węgielków przed wzrokiem intruzów. – Bo to tchórz – mówi Menelaos. – Wiesz, że to nieprawda. W całej tej obłąkanej wojnie nie było nikogo, kto dorównałby mu odwagą. Jest w żałobie. – Po kim? Po sobie? Jak tak dalej pójdzie, to zostanie mu parę godzin życia. Menelaos wskazuje Achajów, którzy obiegli Troję ze wszystkich stron. Helena podąża wzrokiem za jego ręką. – Myślisz, że ten szturm się powiedzie, mój mężu? Jest dosyć bez ładny. Poza tym Grecy nie mają machin oblężniczych. – Możesz mieć rację. – Menelaos odchrząkuje. – Może mój brat za szybko poprowadził ich do ataku i powstało zamieszanie. Ale nawet jeśli dzisiaj Trojanie odeprą szturm, jutro miasto padnie. Jego los jest przesądzony. – To prawda – przytakuje Helena. – Zresztą nie od dziś. Hektor nic po sobie płacze, mój szlachetny mężu, lecz po swoim zamordowanym synu, Skamandriosie. I opłakuje koniec wojny z bogami, która mogła dać mu zemstę. – To była zwykła głupota – mamrocze Menelaos. – Bogowie zniszczyliby nas albo wygnali z Ziemi. Na razie zabrali nam rodziny. – Wierzysz Agamemnonowi? – szepcze Helena. – Wierzysz, że wszyscy zniknęli? – Wierzę w to, co powiedzieli mu Posejdon, Hera i Atena: że bogowie zwrócą nam rodziny, przyjaciół i niewolników, kiedy zrówna my Ilion z ziemią. – Naprawdę myślisz, że mogą to zrobić? Wiem, że są nieśmiertelni, ale czy potrafiliby usunąć wszystkich ludzi? – Z pewnością tak właśnie zrobili. Mój brat nie kłamie. Bogowie powiedzieli mu, że to ich dzieło i biada nam: miasta opustoszały. Rozmawiałem też z ludźmi, którzy mu towarzyszyli. Wszystkie gospodarstwa i domy na Peloponezie są... Ćśśś, ktoś idzie. Menelaos nogą roztrąca żar, wstaje, popycha Helenę w cień nadkruszonej ściany, a sam z mieczem w ręce staje przy wyjściu z kręconych schodów. Ada słyszy dobiegające z dołu szuranie sandałów. Człowiek, którego widzi pierwszy raz w życiu, jest ubrany w achajski pancerz i płaszcz, chociaż nie ma sylwetki żołnierza. W dodatku wygląda znacznie łagodniej od Greków, których widywała pod całunem. Wychodzi na odsłonięty taras. Menelaos dopada go jednym skokiem, obejmuje w taki sposób, że intruz nie może ruszyć rękami, i przystawia mu miecz do gardła. Mógłby jednym cięciem rozpłatać mu szyję. – Nie! – krzyczy Helena. Menelaos nieruchomieje. – To Hock-en-berr-rrii, mój przyjaciel. Menelaos – z zaciętym wyrazem twarzy i drżącą ręką – jeszcze przez sekundę się waha, gotowy w każdej chwili ciąć. Wyciąga intruzowi miecz z pochwy i odrzuca go na bok. Popycha drobniejszego mężczyznę tak, że ten pada na kolana. Staje nad nim. – Hockenberry, syn Duane’a? – warczy groźnie. – Wiele razy widywałem cię w towarzystwie Achillesa i Hektora. Przyleciałeś z tymi machinami. – Nie – mówi Hockenberry, rozcierając na przemian obolałe gardło i obite kolano. – Jestem tu od dawna, ale przez dziewięć lat byłem tylko obserwatorem. Do czasu, aż wybuchła wojna z bogami. – Przyjaźnisz się z tym sukojebem Achillesem! Jesteś sługusem mojego wroga Hektora, którego los jest przesądzony! Twój też... – Nie! – Helena łapie Menelaosa za rękę z mieczem. – Hock-en-berr-rrii to ulubieniec bogów i mój przyjaciel. To od niego wiem o tej wieży. Pamiętasz, jak za pomocą magii przeniósł się gdzieś razem z Achillesem? Medalion, który nosi na szyi, daje mu niemal boską moc. – Pamiętam – przyznaje niechętnie Menelaos. – Ale przyjaciel Achillesa i Hektora nie będzie moim przyjacielem. Znalazł nas. Powie Trojanom, gdzie się ukrywamy. Musi zginąć. – Nie – mówi Helena po raz trzeci. Jej blade palce wydają się niezwykle małe na tle muskularnego, opalonego przedramienia Menelaosa. – Hock-en-berr-rrii to rozwiązanie naszego problemu. Menelaos spogląda na nią spode łba. Nic nie rozumie. Helena wskazuje toczącą się pod murami bitwę. Łucznicy wystrzeliwują zabójcze salwy, liczone w setkach i tysiącach strzał. Zdezorientowani Achajowie z drabinami w rękach ruszają falą pod mur, by natychmiast się cofnąć, gdy ostrzał z miasta przerzedza ich szeregi. Niedobitki trojańskich obrońców u stóp murów, po drugiej stronie osłoniętych częstokołem okopów, walczą bohatersko. Achajskie rydwany nadziewają się na zaostrzone pale, słychać trzask pękającego drewna i kwik koni, którym szpikulce przebijają spienione boki. Nawet Atena, Hera i Posejdon kochający Achajów cofają się przed szaleńczym kontratakiem Aresa i Apolla. Fioletowe strzały energetyczne Pana Srebrnego Łuku sieją spustoszenie wśród Achajów i ich nieśmiertelnych sojuszników. Ludzie i konie padają jak drzewka samosiejki pod ciosami siekiery. – Nie rozumiem – mruczy w końcu Menelaos. – Na co nam ten chudzielec? Nawet miecz ma tępy. Nie puszczając jego ręki, Helena przyklęka z wdziękiem i bierze w dłoń ciężki złoty medalion, zawieszony na łańcuchu na szyi Hockenberry’ego. – Może w jednej chwili zabrać nas do twojego brata, mój drogi mężu – mówi. – Pomoże nam uciec z Ilionu. To nasza jedyna szansa. Menelaos mruży oczy. Teraz wszystko jest jasne. – Cofnij się, żono. Poderżnę mu gardło i zabiorę medalion. – Tylko ja mogę go uruchomić – mówi cicho Hockenberry. – Nawet morawce nie potrafiły go skopiować, chociaż ich technika stoi na bardzo wysokim poziomie. Jest dostrojony do moich fal mózgowych i mojego DNA. – To prawda – szepcze Helena. – Dlatego Achilles i Hektor trzymali go za ręce, kiedy korzystając z boskiej magii, wspólnie gdzieś podróżowali. – Wstawaj – rozkazuje Menelaos. Hockenberry wstaje. Menelaos, mimo że nie jest tak wysoki jak jego brat, ani barczysty jak Ajaks czy Odyseusz, przy chudym, brzuchatym scholiaście wygląda jak półbóg. – Zabierz nas tam, synu Duane’a. Do namiotu mojego brata na plaży. Hockenberry kręci przecząco głową. – Od miesięcy nie używam medalionu teleportacyjnego, synu Atreusa. Morawce uprzedziły mnie, że bogowie mogą mnie wytropić w tak zwanej przestrzeni Plancka w macierzy Calabi- Yau... To znaczy, podążyć za mną poprzez pustkę, w której podróżują. Zdradziłem bogów. Zabiliby mnie przy pierwszej próbie tekowania się. Menelaos uśmiecha się i przystawia Hockenberry’emu miecz do brzucha. Ostrze przebija skórę. Na tunice pojawia się krew. – A ja zabiję cię od razu, świńska dupo. Wywlokę ci wnętrzności, żebyś jak najdłużej umierał. Helena kładzie wolną rękę na ramieniu Hockenberry’ego. – Spójrz na tę bitwę, przyjacielu. Tam, pod murami. Dziś bogowie są zajęci rzezią. Widzisz Atenę? Wycofuje się przed atakiem Furii, Widzisz Apolla, jak z rydwanu ostrzeliwuje szeregi Greków? Nikt cię nie zauważy, jeśli się dziś tekujesz, Hock-en-berr-rrii. Hockenberry przygryza niespokojnie wargę i patrzy we wskazanym przez Helenę kierunku. W tej chwili Trojanie zdecydowanie triumfują. Z każdą chwilą przybywa żołnierzy wysypujących się na przedpole przez furtki w murze. Ada widzi nawet Hektora, który – nareszcie! – prowadzi do boju swój doborowy oddział. – Dobrze – zgadza się Hockenberry. – Ale muszę was tekować pojedynczo. – Zabierzesz nas oboje – warczy złowrogo Menelaos. – Nie mogę. – Hockenberry kręci głową. – Nie wiem, jak to działa, ale mogę przenieść ze sobą tylko jedną osobę. Jeżeli pamiętasz, jak tekowałem się z Achillesem i Hektorem, to pamiętasz również, że zawsze teleportowałem się najpierw z jednym, a dopiero po sekundzie czy dwóch wracałem po drugiego. – To prawda, mężu – mówi Helena. – Sama to widziałam. – W takim razie zacznij od Heleny. Zabierz ją do namiotu Agamemnona, który stoi na plaży niedaleko wyciągniętych na piasek czarnych okrętów. Z dołu słuchać krzyki. Wszyscy troje cofają się od skraju platformy. – Nie mogę udać się tam pierwsza, mój mężu. – Helena parska śmiechem. – Nie ma na świecie drugiej kobiety równie znienawidzonej przez Argiwów i Achajów. Wystarczyłoby kilka sekund, jakich Hock-en-berr-rrii potrzebowałby na powrót po ciebie, żeby strażnicy Agamemnona albo inni Grecy rozpoznali mnie i przeszyli dziesiątkiem włóczni. Ty musisz być pierwszy. Jesteś moim jedynym obrońcą. Menelaos kiwa głową i łapie Hockenberry’ego za gardło. – Użyj tego swojego medalionu. Byle szybko. – A oszczędzisz mnie? – pyta Hockenberry. – Puścisz mnie wolno? – Naturalnie – mruczy Menelaos, ale nawet Ada widzi znaczące spojrzenie, jakie posyła Helenie. – Daję ci słowo honoru, że Menelaos, mój mąż, nie zrobi ci krzywdy – obiecuje Helena. – A teraz tekujcie się. Szybko. Wydaje mi się, że na schodach słychać kroki. Hockenberry zamyka oczy, chwyta medalion, przekręca jego tarczę i znika razem z Menelaosem. Słychać tylko ciche „plop!” napływającego na ich miejsce powietrza. Przez minutę Ada dzieli platformę na wieży z Heleną Trojańską. Wiatr się wzmaga i świszczę cicho w wyłamanych kamieniach. Niesie krzyki wycofujących się Greków i depczących im po piętach Trojan. Obrońcy wiwatują. Nagle na wieży materializuje się Hockenberry. Bierze Helenę za rękę. – Twoja kolej. Miałaś rację, żaden bóg się mną nie zainteresował. Za duże zamieszanie. Na przecinanym wiązkami światła i energii niebie ścigają się latające rydwany. Hockenberry sięga po medalion, ale zatrzymuje rękę w pół gestu. – Jesteś pewna, że Menelaos mnie nie zabije? – Nic ci nie zrobi – szepcze Helena. Wygląda tak, jakby jednym uchem nasłuchiwała kroków na schodach. Ada słyszy tylko zawodzenie wiatru i odległe krzyki – Zaczekaj, Hock-en-berr-rni. Chciałam ci powiedzieć, że byłeś dobrym kochankiem i dobrym przyjacielem. Bardzo cię lubię. Hockenberry z trudem przełyka ślinę. – Ja też cię lubię. Czarnowłosa piękność się uśmiecha. – Nie zamierzam dołączyć do Menelaosa, Hock-en-berr-rru. Nienawidzę go. Boję się go. Więcej mu nie ulegnę. Hockenberry z otwartymi ustami spogląda na odległą już linię frontu. Achajowie przegrupowują się za nabitymi ostrokołem okopami trzy kilometry od Troi, nieopodal nieskończonego sznura namiotów ognisk i nieprzeliczonych czarnych okrętów. – Zabije cię, jeśli zdobędą miasto stwierdza półgłosem. – To prawda – Mógłbym cię tekować gdzie indziej. W bezpieczne miejsce. – Czy to prawda, mój drogi Hock-en-berr-rrii, że wszyscy ludzie zniknęli? Ze wszystkich wielkich miast, z mojej Sparty, z kamiennych wiosek, z odyseuszowej Itaki, ze złotych perskich metropolii? Hockenberry oblizuje wargi. – Tak – odpowiada w końcu – To prawda. – Dokąd w takim razie miałabym uciec, Hock-en-berr-rrii? Na Olimp? Dziura zniknęła, a bogowie powariowali. Hockenberry rozkłada bezradnie ręce. – W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak modlić się, żeby Hektor i jego ludzie powstrzymali Greków. Heleno moja ukochana. Przyrzekam ci, że bez względu na to, co się wydarzy, nie powiem Menelaosowi, że postanowiłaś go opuścić. – Wiem o tym. Nóż wyślizguje się z szerokiego rękawa szaty Heleny i układa się jej w dłoni. Helena bierze zamach i wbija krotką, lecz niezwykle ostrą klingę Hockenberry’emu pod żebra. Nóż wchodzi po sama rękojeść. Helena przekręca go w ranie. Szuka serca. Hockenberry otwiera usta jak do krzyku, ale wydobywa się z niego tylko stęknięcie. Łapie się za zakrwawiony brzuch i osuwa na ziemię. Helena, która zdążyła wyrwać nóż z rany, mówi. – Żegnaj, Hockenberry. Niemal bezszelestnie zbiega po schodach. Ada spogląda na krwawiącego mężczyznę Chciałaby moc coś zrobić, ale oczywiście jest niewidzialna i niematerialna. Przypomniawszy sobie, jak Harman porozumiewał się z sonikiem, odruchowo sięga do całunu, wymacuje mikroelektroniczny haft i wyobraża sobie trzy niebieskie kwadraty wpisane w czerwone koła. I nagle przenosi się do Troi. Stoi na szczycie zniszczonej wieży w Iliom. Nie ogląda miasta spod całunu po prostu tam jest. Zimny wiatr tarmosi jej bluzkę i spódnicę. W powietrzu unoszą się aromaty nieznanych jej potraw i zalatujący z dołu zapach zwierząt sprzedawanych na widocznym w dole targu. Słyszy dobiegający zza murów bitewny zgiełk. Powietrze drży od dźwięków dzwonów i gongów, w które biją wszyscy strażnicy na blankach. Ada spuszcza wzrok. Wyraźnie widzi swoje stopy na potrzaskanej kamiennej posadzce. Pomóż mi proszę szepcze umierający mężczyzna. Mówi po angielsku. Ada wytrzeszcza oczy, gdy zdaje sobie sprawę, że ten człowiek ją widzi. Wpatruje się w nią. Resztkami sił unosi rękę w błagalnym geście. Ada zrzuciła całun turyński z głowy. Była w swojej sypialni na Dworze Ardis. Przestraszona, z bijącym sercem wywołała na dłoni zegar. Od chwili, gdy położyła się pod całunem, upłynęło zaledwie dziesięć minut. Od odlotu Harmana – łącznie czterdzieści dziewięć. Była oszołomiona i zbierało się jej na wymioty, jakby rzeczywiście czekał ją nawrót codziennych porannych mdłości. Próbowała się otrząsnąć z tej słabości, wykrzesać z siebie siłę i determinację – ale skończyło się na tym, że nudności zdecydowanie się nasiliły. Zwinęła całun i schowała go do szuflady z bielizną. Pobiegła na dół, żeby sprawdzić, co słychać w Ardis. 30 Lot sonikiem okazał się jeszcze bardziej emocjonujący, niż się Harman spodziewał a miał diabelnie bujną wyobraźnię Poza tym był przecież jedynym pasażerem, który miał za sobą lot w drewnianym fotelu z Basenu Śródziemnego na asteroidę w pierścieniu równikowym. Wydawało mu się, że nic nie dostarczy mu podobnych wrażeń i nie przysporzy go o takie dreszcze. I miał rację, choć ten przelot niewiele ustępował tamtemu. Sonik pokonał barierę dźwięku (Harman dowiedział się o jej istnieniu z jednej z przesiglowanych w ostatnim miesiącu książek), jeszcze zanim wzbił się pięćset metrów ponad Ardis, a kiedy przebił pokrywę chmur, pędził niemal pionowo i na dobre uciekł przed własnym grzmotem dźwiękowym – co nie znaczy, że podróżowali w ciszy Świst powietrza opływającego okrytą polem siłowym maszynę skutecznie zagłuszałby ewentualne rozmowy. Ale nikt nie kwapił się, by się odezwać. To samo pole siłowe, które chroniło ich przed światem zewnętrznym, wciskało ich w miękkie leżanki. Noman był nieprzytomny, Hannah obejmowała go jedną ręką, a Petyr wybałuszył oczy i patrzył przez ramię na oddalające się z niewiarygodną szybkością chmury. Po kilku minutach świst przycichł i zaczął przypominać pogwizdywanie czajnika, a potem upodobnił się do cichego westchnienia. Niebo, dotychczas błękitne, poczerniało. Widnokrąg wygiął się niczym napięty do granic możliwości biały łuk, a sonik pędził do góry jak srebrny grot na czubku niewidzialnej strzały. Nagle pojawiły się gwiazdy – ale nie wypłynęły na niebo stopniowo, jak przy zachodzie słońca, lecz rozbłysły wszystkie naraz, jak bezgłośne fajerwerki. Obracające się nad głowami pasażerów pierścienie B i R połyskiwały niepokojąco jasnym blaskiem. Przez jedną krótką – i przerażającą – chwilę Harman myślał, że maszyna zawiezie ich prosto do pierścieni. Jakkolwiek by patrzeć, tym samym sonikiem wrócili przecież z wyspy Prospera na Ziemię z Daemanem i nieprzytomną Hannah. Wkrótce jednak pojazd wyrównał lot i Harman zdał sobie sprawę, że są tuż ponad atmosferą i od pierścieni dzielą ich jeszcze tysiące kilometrów. Horyzont się zakrzywił, ale Ziemia nadal przesłaniała cały widok za rufą – a przecież kiedy z Savi i Daemanem pędził w kłębowisku piorunów do pierścienia R, była dużo, dużo dalej. – Harmanie... – odezwała się Hannah, gdy sonik zaczął pionowo opadać w atmosferę. Oślepiająca plama otulonej chmurami Ziemi wypełniła pole widzenia przed dziobem. – Wszystko w porządku? Na pewno tak powinniśmy lecieć? – Wszystko gra! – uspokoił ją Harman. Różne siły – wśród nich strach – usiłowały oderwać jego ciało od powierzchni leżanki, ale pole siłowe skutecznie go w nią wciskało. Żołądek i błędnik prawidłowo reagowały na brak grawitacji i zmiany w położeniu widnokręgu. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, czy tak właśnie powinien wyglądać lot. Równie dobrze sonik mógł próbować jakiegoś niewykonalnego manewru, który za kilka sekund zakończy się ich śmiercią. Petyr spojrzał mu w oczy; wiedział, że Harman kłamie. – Zaraz się zrzygam – oznajmiła rzeczowym tonem Hannah. Napędzany niewidzialnymi siłami sonik pędził w dół. Ziemia zaczęła wirować. – Zamknijcie oczy! – zawołał Harman. – I przytrzymajcie Odyseusza! Weszli w atmosferę. Wrócił dawny hałas. Harman złapał się na tym, że wykręca szyję i szuka orbitalnej wyspy Prospera. Był ciekaw, co z niej ocalało i czy Daeman miał rację, gdy z taką pewnością w głosie mówił o Kalibanie, który wymordował setkę ludzi w Kraterze Paryskim. Mijały minuty. Jeśli się nie mylił, znaleźli się nad kontynentem zwanym dawniej Ameryką Południową. Obie półkule były przesłonięte chmurami – poskręcanymi, pomarszczonymi, spłaszczonymi i wypiętrzonymi – ale w przerwach w ich pokrywie mignęła mu cieśnina w miejscu, gdzie – jak twierdziła Savi – biegł niegdyś przesmyk lądowy łączący kontynenty. Otoczyła ich kula ognia. Ryk powietrza nasilił się bardziej niż podczas lotu do góry. Sonik wbijał się w gęstniejącą atmosferę jak wirujący kryształowy kartacz. – Wszystko w porządku! – zapewnił Harman pozostałą dwójkę. – Już tak leciałem. Wszystko gra. I tak go nie słyszeli – świst powietrza zagłuszał jego słowa – więc nie dodał, że leciał tak tylko raz. Hannah była z nim na pokładzie, kiedy wracali z wyspy Prospera, ale była nieprzytomna i nic z tego nie zapamiętała. Harman uznał, że i dla niego będzie lepiej, jeśli zamknie oczy, zamiast patrzeć, jak otulony plazmowym kokonem sonik spada na spotkanie z Ziemią. Co ja najlepszego robię? Znów ogarnęły go wątpliwości. Nie był przecież przywódcą. Co właściwie sobie wyobrażał, zabierając sonik i narażając nie tylko swoje życie, ale także dwojga innych ludzi? Skoro nigdy nie latał tym pojazdem w taki sposób, skąd pomysł, że mu się uda? Zresztą nawet jeśli mu się uda, to jak uzasadni zabranie sonika z Ardis, w chwili gdy wazą się losy całego osiedla? Doniesienia Daemana o Setebosie, który zakuwa w lód Krater Paryski i inne węzły, były o wiele ważniejsze niż wycieczka do Golden Gate w Machu Picchu tylko po to, żeby uratować Odyseusza Jak śmiał zostawić ciężarną Adę, która tak mu zawierzyła? Noman pewnie i tak umrze, po co więc ryzykować życie setek ludzi – a może nawet dziesiątków tysięcy, jeśli nie zdążą uprzedzić pozostałych – w imię beznadziejnej próby ratowania jednego poranionego starca? Starca. Powietrze skowyczało wściekle wokół Sonika. Harman ze wszystkich sił trzymał się leżanki i krzywił. Przecież sam był starcem, do końca ostatniej dwudziestki zostały mu niespełna dwa miesiące. Zdał sobie sprawę, że nadal spodziewa się, iż po setnych urodzinach po prostu zniknie i zostanie przefaksowany do pierścienia gdzie nie czeka na niego żadna kadź lecznicza. Kto wie, może na prawdę tak będzie? Uważał się za najstarszego człowieka na Ziemi, może z wyjątkiem Nomana-Odyseusza, którego prawdziwego wieku nikt nie znał. Ale Noman mógł wkrótce umrzeć. My też możemy. Co on sobie wyobrażał, do diabła, płodząc dziecko z kobietą, która ledwie siedem lat temu skończyła pierwszą dwudziestkę? Jakim prawem namawiał wszystkich, by wrócili do porzuconego w Zapomnianej Erze modelu rodziny? Kim był, żeby twierdzić, że nowa rzeczywistość wymaga nieanonimowych ojców, którzy zostaną przy matce i dzieciach? Co właściwie staruszek imieniem Harman wie dział o rodzinie, obowiązku, o czymkolwiek? Dlaczego sądził, że może przewodzie innym? Jedyne, co go wyróżniało, to samodzielnie nabyta umiejętność czytania. Od lat nie było już na Ziemi człowieka, który posiadłby tę sztukę. Wielkie mecyje. Każdy, kto chciał, mógł teraz figlować. Poza tym wielu ludzi w Ardis nauczyło się odczytywać słowa i dźwięki zaszyfrowane w robaczkach wypełniających stare książki. Wcale nie jestem wyjątkowy. Kokon plazmy zbladł, sonik przestał się obracać, tylko jęzory płomienia wciąż lizały boki kadłuba. Jeżeli sonik zostanie zniszczony albo po prostu skończy mu się paliwo czy energia, która go napędza, Ardis będzie zgubione. Nikt się nigdy nie dowie, co się z nami stało. My po prostu znikniemy, a Dwór Ardis straci jedyny pojazd latający. Wojniksy znów zaatakują – albo pojawi się Setebos – i bez sonika, który mógłby kursować między dworem i pawilonem faksu, Ada i pozostali nie będą mogli nawet uciec. Pozbawiłem ich jedynej szansy ucieczki. Gwiazdy zniknęły, niebo najpierw zrobiło się granatowe, potem jasnobłękitne, aż w końcu weszli w chmury. Sonik zaczął wytracać szybkość. Jak tylko wpakujemy Nomana do jakiejś kapsuły leczniczej, natychmiast wracam. Zostanę z Adą. Niech Daeman, Petyr albo Hannah i inni młodzi podejmują decyzje i latają po świecie. Ja muszę myśleć o dziecku. Ta świadomość przerażała go o wiele bardziej niż gwałtowne wstrząsy sonika. Przez długą chwilę chmury skrywały obniżającą lot maszynę. Przepływały po polu siłowym jak kłęby dymu najpierw zmieszane z padającym w górze śniegiem, potem same, niczym unoszące się ku niebu dusze miliardów ludzi, którzy żyli na Ziemi i pomarli, zanim Harman się urodził. Wreszcie sonik wyłonił się spomiędzy chmur i znalazł około tysiąca metrów nad postrzępionymi szczytami. Harmana powitał znajomy widok Golden Gate w Machu Picchu. Płaskowyż był wysoki i zazieleniony, miał strome ściany i opadał tarasami w dolinę. Otaczały go zębate jak piła wierzchołki gór i głębokie, zielone wąwozy. Wiekowy most z pordzewiałymi, wznoszącymi się na ponad dwieście metrów pylonami, prawie- prawie łączył się z dwoma skalistymi górami po przeciwnych stronach płaskowyżu, na którym widać było resztki starszych niż sam most ruin. Z dawnych budynków pozostały ledwie zarysy ścian i fundamentów, odcinające się od wszechobecnej zieleni. Pokrywająca stalową konstrukcję Golden Gate farba, dawniej pomarańczowa, błyszczała jak kolonie porostów przynajmniej tam, gdzie się ostała, bo większość mostu zardzewiała i miała intensywny, rudobrązowy odcień dawno zakrzepłej krwi. Podwieszona na linach jezdnia w wielu miejscach się powykruszała, niektóre liny pękły, ale most pozostał mostem – chociaż prowadził znikąd donikąd. Kiedy pierwszy raz z daleka zobaczył Golden Gate, myślał, że pylony i grube liny są oplecione jaskrawozielonym bluszczem Teraz już wiedział, że zielone bańki i łączące je pomosty to budowle mieszkalne, doklejone do konstrukcji zapewne całe stulecia po jej powstaniu. Savi twierdziła – mogła żartować, ale niekoniecznie – że to te kapsuły, bąble, schody i spirale z zielonego szkła trzymają most w kupie. Tak jak on, także Hannah i Petyr podnieśli się na łokciach i z zapartym tchem patrzyli, jak sonik zwalnia, na chwilę wyrównuje lot i wchodzi w łagodny skręt, aby podejść do płaskowyżu od południa. Widok miał w sobie jeszcze więcej dynamizmu niż za pierwszym razem – pułap chmur był niższy, w górach padał deszcz, za granią, na zachodzie, biły pioruny, a przez luki w pokrywie chmur przebijały się zbłąkane promienie słońca, oświetlając most, jezdnię, zielone helisy szklanych bąbli i sam płaskowyż. Czarna kurtyna deszczu na chwilę przesłoniła Golden Gate, ale szybko przesunęła się dalej na wschód. Pędzące po niebie strzępy chmur i snopy słonecznego blasku ożywiały scenerię. Ale nie tylko one. Na wzgórzu i na moście poruszało się coś jeszcze. Tysiące ruchomych obiektów. Z początku Harman złożył to na karb złudzenia optycznego wywołanego zmiennością światła, ale kiedy sonik zbliżył się szczytu północnego pylonu, stało się jasne, że mają przed sobą tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy wojniksów. Bezokie, szare stwory w skórzastych kapturach oblazły ruiny i cały zielony szczyt płaskowyżu, wspinały się na most, potrącały się na spękanej jezdni, ślizgały się i biegały po zardzewiałych linach jak dwumetrowe karaluchy. Na lądowisku, gdzie Savi poprzednio posadziła pojazd – i gdzie sonik najwyraźniej zamierzał ponownie wylądować – czekało ich co najmniej dwadzieścia. – Sterowanie ręczne czy autopilot? – zapytał sonik. – Ręczne! – wrzasnął Harman. W powietrzu wyświetlił się holograficzny pulpit. Harman chwycił drążek steru i przekrzywił go mocno w bok. W samą porę, od lądowania dzieliło ich dosłownie kilka sekund i najwyżej piętnaście metrów. Dwa wojniksy skoczyły nawet w stronę sonika – jednemu zabrakło dwóch, może trzech metrów – ale koniec końców oba, nie wydając z siebie żadnego głosu, spadły bez słowa siedemdziesiąt pięter w dół i roztrzaskały się na skałach. Pozostałe odprowadziły pojazd czujnikami podczerwieni. Na szczyty pokrytych strupami rdzy pylonów wspinały się dziesiątki następnych. Ich szponiaste palce i ostro zakończone stopy wgryzały się uparcie w beton i stal. – Nie możemy lądować – stwierdził Harman. Wojniksy roiły się na całym moście, wszędzie na płaskowyżu, nawet na stokach pobliskich gór. – Nie wchodzą na te zielone bąble – zauważył Petyr. Klęczał na leżance z hukiem gotowym do strzału. Pole siłowe się wyłączyło. Powietrze było chłodne i wilgotne, przesycone wonią deszczu i gnijących roślin. – Ale my na bąblach nie siądziemy. – Sonik zatoczył łuk. Harman trzymał się trzydzieści metrów od lin nośnych. – Nie dostaniemy się do środka. Musimy wracać. Zawrócił na północ i zaczął nabierać wysokości. – Zaczekaj! – krzyknęła Hannah. – Zatrzymaj się! Harman wyrównał lot i położył sonik w łagodny łuk. Na zachodzie pioruny biły z niskich chmur w wysokie szczyty gór. – Kiedy byliśmy tu pierwszy raz, poszliście z Adą i Odyseuszem zapolować na strach-ptaki – mówiła dalej Hannah. – Ja wtedy obejrzałam sobie dokładniej Golden Gate. W jednej z kopuł, przy południowym pylonie, stało więcej soników, tak jak w... No nie wiem. Co to za słowo wysiglowaliśmy w tej szarej książce? Garaż? – Więcej soników! – zawołał Petyr. Harman też miał ochotę krzyczeć ze szczęścia. Latające pojazdy mogły przeważyć szalę w walce o Dwór Ardis. Ciekawe, czemu Odyseusz nie wspomniał o nich, kiedy przywiózł kartaczownice. – Tak, ale... To nie były takie kompletne maszyny – wyjaśniła pospiesznie Hannah. – Tylko ich części. Skorupy. Części zamienne. Harman pokręcił głową. Chwilowy entuzjazm gdzieś się ulotnił. – Co to ma wspólnego z... – One chyba mogły tam lądować. Przelecieli w bezpiecznej odległości od południowego pylonu. Na pylonach musiało znajdować się już łącznie ze sto wojniksów, które jednak nie zapuszczały się na zielone bąble, zwieszające się z mostu niczym różnej wielkości winogrona. – Nigdzie nie widzę wejścia – stwierdził Harman. – Poza tym tych kopuł jest tu tyle, że nie rozpoznasz tej, którą widziałaś od wewnątrz. Pamiętał, że bańki były przezroczyste i całkiem bezbarwne od środka, za to kompletnie matowe i nieprzeniknione dla obserwatora z zewnątrz. Błysnęło. Lunął deszcz. Pole siłowe znów się włączyło. Wojniksy na pylonach wodziły za sonikiem pozbawionymi głów i oczu korpusami. – Przypomnę sobie – powiedziała Hannah. Ona też klęczała, ściskając dłoń nieprzytomnego Odyseusza. – Mam dobrą pamięć wzrokową. Przypomnę sobie, jak wtedy szłam, co i kiedy widziałam za oknami, i rozpracuję te purchle. – Przymknęła oczy. – Tam – stwierdziła po chwili, wskazując zielony bąbel odstający na blisko dwadzieścia metrów od południowego pylonu, w dwóch trzecich wysokości rudopomarańczowego kolosa. Niczym nie różnił się od setek innych szklanych baniek. Harman sprowadził sonik niżej. – Nie ma wejścia. – Przekręcił wirtualny ster i pojazd zawisł dwadzieścia pięć metrów od wskazanego bąbla. – Wtedy lądowaliśmy z Savi na północnym pylonie. – Ale przecież musieli jakoś wlatywać do tego... garażu. Miał płaską podłogę i był zrobiony z innej substancji niż większość bąbli. – Mówiliście mi, że było tu „muzeum” – odezwał się Petyr. – Wysiglowałem sobie to słowo i wiem, co oznacza. Mogli przywieźć soniki w częściach. Hannah pokręciła głową, a Harman nie pierwszy raz zwrócił uwagę, że kiedy jej na czymś zależało, potrafiła uprzeć się przy swoim. – Podlećmy bliżej – poprosiła. – Ale wojniksy... – Nie ma ich na samej bańce, więc musiałyby na nas skakać z pylonu. Możemy podlecieć pod sam garaż i nadal będziemy poza ich zasięgiem. – Wystarczy, że wejdą na to szkło... – powiedział Petyr. – Chyba nie mogą. Coś je powstrzymuje. – To niemożliwe. – A może jednak... – Harman opowiedział o pełzaczu, którym on, Daeman i Savi podróżowali po Basenie Śródziemnym. – Od góry miał taką samą szklaną kopułę: przezroczysta i bezbarwną od środka, a zabarwioną i matową z zewnątrz. Nic się jej nie trzymało. Deszcz od razu z niej spływał, a wojniksy, które nas oblazły w Jerozolimie, spadały. Savi tłumaczyła nam, że szkło generuje coś w rodzaju pola siłowego, przez co na jego powierzchni w ogóle nie ma tarcia. Nie pamiętam wprawdzie, żeby wprost powiedziała, że to ten sam materiał, ale... – Podleć bliżej. Kiedy znaleźli się pięć metrów od bańki, Harman dostrzegł wlot. Nie było łatwo go zauważyć, i gdyby nie widział wyspy Prospera, na której zarówno wyjście do orbitalnego miasta, jak i wejście do konserwatorni wykonano w tej samej technologii, nie rozpoznałby go. Ledwie widoczny prostokąt rysował się na bąblu minimalnie jaśniejszym odcieniem zieleni. Harman powiedział, co Savi opowiadała o półprzepuszczalnych membranach w konserwatorni i śluzie Prospera. – A jeśli to nie jest żadna membrana, tylko światło się tak dziwnie odbija? – spytał z powątpiewaniem Petyr. – Wtedy się chyba rozbijemy – odparł Harman. Pchnął drążek i sonik ruszył naprzód. – Jeżeli go tu złożycie, umrze – zabrzmiał głos w ciemności. Ariel wynurzył się z cienia. Membrana naprawdę okazała się półprzepuszczalna. Wpuściła sonik do środka i zasklepiła się za jego rufą. Harman posadził go na metalowym podeście wśród części innych pojazdów. Czym prędzej przełożyli Odyseusza na nosze i wynieśli z garażu. Hannah złapała przód noszy, Harman tył i z Petyrem w roli strażnika zagłębili się w labirynt zielonych bąbli, korytarzy i zamarłych schodów ruchomych, cały czas kierując się w stronę bańki, w której, jak twierdziła Savi, ona i Odyseusz spędzali sporo czasu w kriogenicznym śnie. Harman był pod wrażeniem nie tylko doskonałej pamięci Hannah (nie zawahała się na żadnym rozwidleniu), ale także jej siły. Szczupła dziewczyna nawet się nie zadyszała, a on wiele by dał za to, żeby móc chwilę odpocząć. Odyseusz nie był może wysoki, ale swoje ważył. Harman złapał się na tym, że co i rusz zerka na pierś leżącego, aby sprawdzić, czy jeszcze oddycha. Oddychał – ale bardzo słabo. Kiedy dotarli do głównej spirali złożonej z bąblowatych kapsuł, pnącej się w górę pylonu, przystanęli. Petyr podniósł gotowy do strzału łuk. Dziesiątki bezokich wojniksów na moście zdawały się im przyglądać i śledzić ich ruchy. – Nie widzą nas – powiedziała Hannah. – Bąble są od zewnątrz nieprzezroczyste. – Mnie się wydaje, że widzą – odparł Harman. – Savi twierdziła, że receptory w ich kapturach są czułe na podczerwień... Taki zakres energii świetlnej, który jest wyczuwalny jako ciepło. Nasze oczy go nie widzą. Wiem, że szkło jest matowe, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wojniksy patrzą prosto na nas. Przeszli trzydzieści kroków łagodnie zakrzywiającym się korytarzem. Uczepione mostu wojniksy obróciły się w taki sposób, jakby śledziły ich wzrokiem. Nagle kilka z nich skoczyło wprost na szklaną bańkę. Petyr wycelował łuk. Harman był święcie przekonany, że ciężkie roboty rozbiją szkło i wpadną do środka, ale rozlegały się tylko stłumione plaśnięcia, gdy kolejne wojniksy lądowały na milimetrowej grubości polu siłowym i zsuwały się w przepaść. Zatrzymali się w takim odcinku korytarza, który miał półprzeźroczystą posadzkę. Było to trochę niepokojące doświadczenie, ale dla Harmana i Hannah już nie nowe, byli więc spokojni, że podłoga ich utrzyma. Tylko Petyr zerkał nerwowo pod nogi, jakby spodziewał się w każdej chwili spaść. Przeszli przez największą salę, którą Savi nazwała muzeum, i znaleźli się w wydrążonym bąblu z kryształowymi trumnami. Szklane ściany były tu intensywnie zielone i prawie całkowicie matowe. Przypominały Harmanowi wyprawę sprzed półtora roku – tylko tyle? – kiedy to zapuściwszy się na wiele kilometrów w głąb Bruzdy Atlantyckiej, patrzył w głąb piętrzących się po bokach ścian wody i podglądał olbrzymie ryby pływające mu nad głową. Światło było tam podobnie stłumione i zielonkawe. Hannah postawiła nosze na ziemi i Harman pospiesznie zrobił to samo. – Która kapsuła? – spytała. W podłużnym pomieszczeniu stało osiem kryształowych trumien, pustych i delikatnie podświetlonych. Do każdej podłączone były wysokie szafy z buczącą aparaturą. Na metalicznych powierzchniach mrugały wirtualne lampki: zielone, czerwone i bursztynowe. – Nie mam pojęcia – przyznał Harman. Savi opowiadała im z Daemanem o stuleciach spędzonych w którymś z tych sarkofagów, ale od tamtej pory – od podróży pełzaczem przez Basen Śródziemny – minęło dziesięć miesięcy i szczegóły zatarły mu się w pamięci. Może zresztą nie było żadnych szczegółów? – Zacznijmy od pierwszej z brzegu – zaproponował. Chwycił nieprzytomnego Odyseusza pod pachy i odczekał, aż Hannah i Petyr dobrze go złapią. Dźwignęli rannego, aby złożyć go w kapsule stojącej najbliżej kręconych schodów. Harman przypominał sobie, że prowadzą do kolejnego korytarza. – Jeżeli go tu złożycie, umrze – rozległ się w ciemności cichy, androgyniczny głos. W pośpiechu odłożyli Odyseusza na nosze. Petyr sięgnął po łuk, Harman i Hannah oparli dłonie na rękojeściach mieczy. Zza bloków aparatury, z półmroku wynurzyła się jakaś postać. Harman od razu się zorientował, że mają przed sobą Ariela, o którym wspominali Savi i Prospero – chociaż nie umiałby powiedzieć, skąd to wie. Istota miała najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu i tylko w przybliżeniu ludzki wygląd. Jej białozielonkawa skóra nie przypominała skóry człowieka, była bowiem przezroczysta. W środku Harman widział zawieszone w szmaragdowym płynie światełka. Twarz miała idealne rysy i była tak kompletnie bezpłciowa, że przypominała Harmanowi anioły, których obrazki wysiglował w najstarszych książkach przechowywanych w Ardis. Ariel miał długie, szczupłe ręce, zakończone dłońmi, które od ludzkich różniła tylko niezwykła długość i smukłość palców. Wyglądało też na to, że nosi zielone pantofle. Na pierwszy rzut oka w ogóle wydawał się odziany od stóp do głów – może nie tyle w normalne ubranie, co w pajęczynę zielonych pnączy, z których utkano opinający smukłą sylwetkę skafander – ale w lepszym świetle było widać, że zielona plątanina nie okrywa skóry, lecz jest na niej jak gdyby wytłoczona. Płci Ariela nie dałoby się określić. Twarz miał prawie, prawie ludzką – długi, chudy nos, pełne wargi wygięte w lekkim uśmiechu, czarne oczy i okalające całość zielonkawobiałe loki, opadające na ramiona. Jednak widok poruszających się w jego ciele światełek sprawiał, że nie można go było pomylić z człowiekiem. – Ty jesteś Ariel – stwierdził Harman. Intruz skinął lekko głową. – Widzę, że Savi wam o mnie opowiadała – odparł (lub odparła) półgłosem. – Owszem. Ale myślałem, że będziesz... niematerialny... Jak podobizna Prospera. – Jak hologram. Ale nie. Prospero obleka się w materialne ciało, kiedy chce, lecz rzadko miewa na to ochotę. Ja jednak, mimo że wielu nazywało mnie duchem lub duszkiem, uwielbiam cielesność. – Dlaczego powiedziałeś, że ta kapsuła zabiłaby Odyseusza? – spytała Hannah. Przykucnęła obok noszy i próbowała wymacać puls u Nomana, który dla Harmana wyglądał już jak martwy. Ariel podszedł bliżej. Harman spojrzał znacząco na Petyra, który z otwartymi ustami wpatrywał się w przezroczystą skórę przybysza, a teraz wreszcie opuścił łuk. – W takich kapsułach sypiała Savi – wyjaśnił Ariel, jednym gestem ogarniając wszystkie osiem kryształowych trumien – To prawda, że procesy zachodzące w ciele zostają w nich spowolnione lub zatrzymane, jak u zatopionego w bursztynie owada lub wyłożonego na lód trupa, ale żadne rany się tu nie zagoją. O nie Odyseusz od stuleci trzyma tu swoją arkę czasową, której możliwości dalece wykraczają poza moją zdolność pojmowania. – Czym właściwie jesteś? – zainteresowała się Hannah. Wstała od noszy – Harman mówił, że Ariel jest awatarem samoświadomej biosfery, ale ja nie rozumiem, co to znaczy. – Nikt tego nie rozumie odparł Ariel, gnąc się w pół ukłonie, pół dygnięciu – Pójdziecie za mną do arki Odyseusza? Podeszli za nim do wznoszących się pod sufit spiralnych schodów, ale Ariel nie zamierzał po nich wchodzić. Przyłożył prawą dłoń do posadzki i segment podłogi otworzył się jak przesłona w obiektywie, odsłaniając przedłużenie schodów biegnące w dół. Zejście było wystarczająco szerokie, żeby zmieściły się nosze, ale manipulowanie przysporzyło im sporo kłopotu. Petyr musiał iść przodem razem z Hannah i podtrzymywać zsuwającego się Odyseusza. Zielonym korytarzem przeszli do niedużego pomieszczenia, oświetlonego jeszcze słabiej niż komora z kryształowymi sarkofagami. Harman ze zdumieniem stwierdził, że sala nie mieści się w kolejnym szklanym bąblu, lecz została wydrążona w stalowo-betonowym rdzeniu jednego z pylonów. Znajdowała się w niej tylko jedna kapsuła, zupełnie inna od szklanych trumien, większa, bardziej masywna i całkowicie czarna. Jedyny kawałek szkła wbudowano w pokrywę w miejscu, gdzie miała się znaleźć twarz złożonego w niej człowieka. Setki kabli, węży, przewodów i rurek łączyły ją z jeszcze większą machiną, również w smoliście czarnej obudowie, pozbawionej wszelkich pokręteł i zegarów. Ostra woń przypominała Harmanowi powietrze tuż przed nadejściem burzy. Ariel dotknął płytki na bocznej ścianie arki, rozległ się syk i podłużne wieko się odsunęło. Poduszki, którymi była wyłożona, wyblakłe i postrzępione, wciąż nosiły odciśnięty ślad ciała. Harman spojrzał na Hannah. Ich wahanie trwało dosłownie ułamek sekundy, po czym złożyli Odyseusza we wnętrzu czarnego pojemnika. Ariel sięgnął ręką do płytki, jakby chciał zasunąć pokrywę, ale Hannah nachyliła się nad arką i delikatnie pocałowała. Odyseusza w usta. Dopiero wtedy cofnęła się i pozwoliła Arielowi zamknąć trumnę. Pokrywa ze złowrogim sykiem wsunęła się na miejsce. W powietrzu między arką i czarną machiną zapłonęła bursztynowa kula. – Co to znaczy? – zapytała Hannah – Czy on będzie żył? Ariel z wdziękiem wzruszył ramionami. – Ariel naprawdę nie należy do istot, które mogłyby przeniknąć serce zwykłej machiny. Wiem tylko, że los złożonego w jej wnętrzu człowieka rozstrzygnie się w ciągu trzech najbliższych obrotów tego świata. Na nas już czas. Wkrótce powietrze zgęstnieje tu i nie da się oddychać. Wróćmy do światła. Tam porozmawiamy jak przyzwoite istoty. – Nie zostawię Odyseusza – zapowiedziała Hannah – Jeżeli najdalej za siedemdziesiąt dwie godziny będzie wiadomo, czy z tego wyjdzie, czy nie, zostanę z nim. – Nie możesz tu zostać! – odparł ze złością Petyr – Musimy znaleźć broń i jak najszybciej wracać do Ardis. Temperatura w ciasnym wnętrzu szybko rosła, Harman czuł, jak pot ścieka mu po zebrach. Zapach burzy wyraźnie się nasilił. Hannah cofnęła się o krok i założyła ręce na piersi. Nie zamierzała dać się odciągnąć od kapsuły. – Umrzesz tu, własnym oddechem schładzając cuchnące powietrze – ostrzegł Ariel – Jeśli jednakże wolą twą jest czuwanie nad twym ukochanym, podejdź tutaj. Hannah posłusznie się zbliżyła. Wyraźnie górowała nad drobnym Arielem. – Daj rękę, dziecino – powiedział. Ostrożnie wyciągnęła przed siebie rękę Ariel ujął jej dłoń, oparł sobie na mostku i pchnął do środka, w głąb piersi. Zaskoczona Hannah próbowała mu się wyrwać, ale mocno ją przytrzymał. Zanim Harman i Petyr zdążyli zareagować, Hannah cofnęła rękę i z przerażeniem wpatrywała się w wyrwaną z piersi Ariela złotozieloną grudę, trzymaną w zaciśniętej pięści. Na oczach trojga ludzi niezwykła bryła roztopiła się i wsiąkła w dłoń dziewczyny. Hannah zaniemówiła. – To wskaźnik – wyjaśnił Ariel. – Jeżeli stan kochanka twego zmianie ulegnie, zaraz się o tym dowiesz. – Ale jak? – wykrztusiła Hannah. Zbladła jak ściana, pot wystąpił jej na czoło. – Dowiesz się – powtórzył Ariel. Wyszli za zielonobiałym człowieczkiem na korytarz i weszli na schody. W milczeniu podążali za Arielem kolejnymi korytarzami, pokonywali zamarłe ruchome schody, przemierzali spiralne ciągi zielonych bąbli podwieszonych do lin nośnych, aż znaleźli się w szklanej bańce umocowanej do poprzecznego wspornika wysoko na południowym pylonie. Milczące wojniksy skakały z niego na zieloną ścianą, szukając na niej oparcia dla stóp i pazurów – a nie znalazłszy go, spadały w przepaść. Ariel nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, prowadząc ludzi do największego pomieszczenia w całej helisie. Znajdowały się w nim krzesła i stoły z wbudowanymi w blaty automatami. – Pamiętam to miejsce – powiedział Harman. – Którejś nocy jedliśmy tu kolację. Odyseusz upiekł strach-ptaka... I była burza... Pamiętasz, Hannah? Hannah pokiwała głową, ale minę miała zatroskaną, a wzrok nieobecny. – Pomyślałem, że wszyscy chętnie coś zjecie – wyjaśnił Ariel. – Nie mamy czasu... – zaczął Harman, ale Petyr wszedł mu w słowo: – Jesteśmy głodni. Zjedzmy coś. Ariel gestem zaprosił ich do okrągłego stołu. W kuchence mikrofalowej podgrzał zupę rozlaną do trzech drewnianych miseczek, po czym przeniósł je na stół i podał łyżki i serwetki. Nalał zimnej wody do czterech szklanek, postawił je na stole i przysiadł się do gości. Harman ostrożnie skosztował zupy, stwierdził, że jest doskonała i aż gęsta od świeżych jarzyn, i zjadł ją ze smakiem. Petyr jadł wolno, zerkając podejrzliwie na Ariela, który wstał i stanął przy barze. Hannah nie tknęła jedzenia. Miało się wrażenie, że zupełnie zatopiła się i rozpłynęła w sobie, jak wchłonięta przez nią kula. To jakiś obłęd, pomyślał Harman. Zielone... coś... wkłada sobie do piersi rękę jednego z nas i każe wyciągnąć ze środka jakiś złocisty organ, a potem zaprasza nas na ciepłą zupę. Dwa metry od nas wojniksy drapią pazurami szklane ściany, a rozumny awatar planetarnej biosfery usługuje nam przy stole. Chyba zwariowałem. Nawet jeśli zwariował, to zupa i tak była przepyszna. Pomyślał o Adzie. – Co tu robisz? – zapytał Petyr. Odsunął od siebie miskę i natarczywie wpatrywał się w Ariela. Łuk powiesił na oparciu krzesła. – Co mam wam powiedzieć? – Co tu się dzieje, do ciężkiej cholery? – Petyr nigdy nie przepadał za pogaduszkami przy jedzeniu. – Kim naprawdę jesteś? Co tu robią wojniksy? Dlaczego szturmują Ardis? Co to za potwora widział Daeman w Kraterze Paryskim? Czy jest dla nas groźny? A jeśli tak, to jak możemy go zabić? Ariel się uśmiechnął. – Zawsze zadajecie to pytanie: „co to jest i jak to zabić”. Petyr nie odpowiedział. Harman odjął łyżkę od ust. – To bardzo dobre pytanie – ciągnął Ariel. – Gdybyście byli pierwszymi ludźmi, nie ostatnimi na Ziemi, krzyknęlibyście: „Piekło jest puste! Wszystkie diabły są tutaj”. Ale to długa historia, równie długa jak dzieje umierającego Odyseusza. Nie nadaje się do opowiadania nad stygnącą zupą. – Zacznij może od przedstawienia się – zaproponował Harman. – Należysz do Prospera? – Kiedyś należałem. Byłem po trochu niewolnikiem, po trochu sługą. – Dlaczego? – zaciekawił się Petyr. Lunął deszcz, i choć krople wody ześlizgiwały się po zakrzywionym szkle równie gładko jak wojniksy, ich łoskot o elementy mostu był wyraźnie słyszalny. – Mag z logosfery ocalił mnie z rąk przeklętej wiedźmy Sykoraks, której wówczas służyłem. To ona zgłębiła najtajniejsze kody biosfery i przyzwała Setebosa, swego mistrza. Kiedy okazałem się nazbyt wrażliwy, aby spełniać jej przyziemne i ohydne zachcianki, w ataku szału przykuła mnie do rozdwojonej sosny. Moja niewola trwała tuzin tuzinów lat, zanim Prospero mnie uwolnił. – Prospero cię uratował – stwierdził Harman. – Uwolnił mnie, bo chciał mieć sługę. – Ariel uśmiechnął się lekko. – Zażądał, abym mu służył przez kolejny tuzin tuzinów lat. – I co, służyłeś mu? – spytał Petyr. – Tak. – Nadal służysz? – zapytał Harman. – Teraz nie służę żadnemu magowi ani człowiekowi. – Kaliban był niegdyś sługą Prospera. – Harman próbował sobie przypomnieć wszystko, co usłyszał najpierw od Savi, a potem, na orbitalnej wyspie, od hologramu Prospera. – Znasz Kalibana? – Znam. To zły stwór. Nie przepadam za nim. – Czy wiadomo ci coś o tym, żeby ostatnio wrócił na Ziemię? – dopytywał się Harman. Żałował, że niema przy nim Daemana. – Wiecie, że to prawda. Chce ziemię całą obrócić w brudne bajoro, niebo zmrożone uczynić swym domem. Niebo zmrożone, pomyślał Harman. – Czyli Kaliban jest sprzymierzeńcem Setebosa? – zapytał na głos. – Tak. – Dlaczego się nam pokazałeś? – spytała Hannah. W jej oczach wciąż malował się smutek, ale przynajmniej spojrzała na Ariela. W odpowiedzi Ariel zaśpiewał: Zbieram z łąki pył jak pszczoła, Spijam rosę, wącham zioła; Gdy o zmierzchu sowa woła, Chowam się pod kwiatem. Kiedy kończy się wieczerza, Kiedy słychać tupot jeża, Ja na grzbiecie nietoperza Gonię w ślad za latem. Wesoło się żyje, wesoło, Gdy drzewa zakwitną wokoło. – To świr – stwierdził Petyr. Wstał i podszedł do szklanej ściany od strony mostu. Trzy wojniksy skoczyły w jego stronę, zderzyły się z polem siłowym i spadły w otchłań. Jeden zdołał wbić pazury w beton i wyhamować upadek, ale dwa pozostałe zniknęły w dole w chmurach. Ariel zaśmiał się cicho... i zapłakał. – Nasza Ziemia, którą wspólnie zamieszkujemy, jest oblężona. Wybuchła wojna. Savi nie żyje. Odyseusz umiera. Setebos z rozkoszą zabije wszystko, czym jestem, z czego się wywodzę i co ochraniam. Wy, ludzie, możecie być albo moimi wrogami, albo sojusznikami... Wybieram to drugie. Wasze zdanie się nie liczy. – Pomożesz nam w walce z wojniksami, Kalibanem i tym całym Setebosem? – spytał Harman. – Nie, to wy mi pomożecie. – W jaki sposób? – zainteresowała się Hannah. – Mam dla was kilka zadań. Zacznijmy od tego, że przylecieliście po broń... – Tak! – odpowiedzieli jednym głosem ludzie. – Dwójka, która zostanie, znajdzie broń w tajnym pomieszczeniu u stóp południowego pylonu, za starym, martwym ośrodkiem obliczeniowym. Na matowej, zielonej ścianie zobaczycie koło z wpisanym weń pięciokątem. Powiecie „otwórz” i znajdziecie się w pokoju, w którym przebiegły Odyseusz i biedna, nieżyjąca Savi ukryli swoje zabaweczki z Zapomnianej Ery. – Powiedziałeś „dwójka, która zostanie”... – zauważył Petyr. – Jedno z was powinno wrócić sonikiem do Ardis, zanim padnie. Drugie zostanie tu i będzie się opiekować Odyseuszem, o ile ten wyżyje. Tylko on zna tajemnicę Sykoraks, bo kiedyś z nią spółkował. A każdy, kto się z nią zada, zostaje jakoś odmieniony. Trzecie z was pójdzie ze mną. Spojrzeli po sobie. Chmury i ulewa przepuszczały tak mało światła, że widzieli siebie nawzajem jak pod wodą, przez gęstą, zielonkawą ciecz. – Ja zostanę – oznajmiła Hannah. – I tak miałam to zrobić. Jeżeli Odyseusz się ocknie, ktoś powinien przy nim być. – Ja wrócę sonikiem. – Harman wstydził się swojego tchórzostwa, ale było mu już wszystko jedno. Musiał wrócić do domu, do Ady. – A ja pójdę z Arielem – stwierdził Petyr, podchodząc bliżej. – Nie – odparł Ariel. Ludzie unieśli brwi w niemym pytaniu, ale czekali, co jeszcze powie. – To Harman musi pójść ze mną. Każemy sonikowi odwieźć Petyra do domu, ale niech leci o połowę wolniej. To stara maszyna; nie należy jej niepotrzebnie nadwerężać. A Harman pójdzie ze mną. – Dlaczego? – Harman się nigdzie się nie wybierał, tego był pewien. Chyba że do Ardis. – Dlatego, że pisane ci jest utonięcie. I dlatego, że od wypełnienia twego przeznaczenia zależy życie twojej żony i dziecka. A twoim przeznaczeniem jest dzisiaj pójść za mną. Ariel wzniósł się w powietrze, jakby nic nie ważył i, unosząc się dwa metry nad stołem ze wzrokiem utkwionym w Harmana, zaśpiewał: Harman na dnie morza spoczął; Koral wyrósł z kości, Blade perły w miejscu oczu; Śpi na głębokości, Już nie straszne mu cierpienia: W klejnot morza się przemienia. Din-don, din-don. – Nie ma mowy – powiedział Harman. – Przykro mi, ale to nie wchodzi w grę. Petyr nałożył strzałę na cięciwę i napiął łuk. – Polujesz na ptaki? – spytał z uśmiechem Ariel. Zawisł w powietrzu pięć metrów od nich. – Nie... – zaczęła Hannah, ale Petyr nie dowiedział się już, kogo próbowała powstrzymać, jego czy Ariela. Zgasło światło. W nieprzeniknionych ciemnościach rozległo się łopotanie i szelest jakby szykującej się do ataku sowy. Harman poczuł, że coś podnosi go z podłogi z taką samą łatwością, z jaką jastrząb mógłby unieść młodego królika, niesie w powietrzu – i upuszcza młócącego bezradnie rękami w mrok zalegający między pylonami Golden Gate w Machu Picchu. 31 Pierwszy dzień po odlocie z Phobosa. Zbudowana przez morawce trzystumetrowa „Królowa Mab” wylatuje z marsjańskiej studni grawitacyjnej. Mrok za jej rufą co chwila rozjaśnia oślepiająca eksplozja. Prędkość ucieczki z Phobosa to marne dziesięć centymetrów na sekundę, lecz „Królowa” szybko rozpędza się do dwudziestu kilometrów na sekundę, aby wyrwać się z objęć marsjańskiego pola grawitacyjnego. Mogłaby z tą prędkością dolecieć do Ziemi, ale za bardzo jej się spieszy – zamierza przyspieszać do chwili, gdy jej ważące trzydzieści osiem tysięcy ton cielsko rozpędzi się do siedmiuset kilometrów na sekundę. Na pokładzie magazynowym dobrze naoliwione łańcuchy, zębatki i zrzutnie kierują czterdziestopięciokilotonowe ładunki jądrowe wielkości puszek coli wprost do wyrzutnika, którego wylot znajduje się pośrodku płyty napędowej na rufie statku. Na tym etapie podróży bomby wystrzeliwane są co dwadzieścia pięć sekund i eksplodują sześćset metrów za rufą „Królowej Mab”. Po wystrzeleniu jednostki impulsowej lufa wyrzutnika i płyta napędowa są spryskiwane olejem antyablacyjnym. Za każdym razem umieszczona na trzydziestotrzymetrowych amortyzatorach płyta zostaje odepchnięta energią wybuchu, po czym masywne tłoki ustawiają ją w pozycji wyjściowej do następnej eksplozji. Wkrótce statek mknie w stronę Ziemi z równym, miłym przyspieszeniem równym jeden i dwadzieścia osiem setnych g. Morawce, co zrozumiałe, zniosłyby nawet tysiąckrotnie większe – choć krótkotrwałe – przeciążenia, ale ponieważ na pokładzie znajduje się człowiek (zaokrętowany podstępem Odyseusz), zgodnie postanowiły, że nie będą go rozsmarowywać na ścianach jak galaretkę malinową. Na pokładzie maszynowym Orphu z Io i inni inżynierowie pilnują ciśnienia pary i oleju, obserwują woltomierze i wskaźniki poziomu płynów chłodzących. Statek, na którym co pół minuty dochodzi do eksplozji atomowej, zużywa ogromne ilości smarów, toteż zbiorniki z olejem – każdy wielkości małego tankowca z Zapomnianej Ery – zajmują całe dziesięć najniższych pokładów. Maszynownia z milionem rur, zaworów, wskaźników, tłoków i ogromnych manometrów wszystkim zainteresowanym przywodzi na myśl parowiec z początków XX stulecia. Nawet przy tym spokojnym jeden i dwadzieścia osiem setnych g „Królowa Mab” będzie przyspieszała dostatecznie długo, a potem wyhamuje wystarczająco szybko, żeby rejs w okolice Ziemi zajął jej niewiele ponad trzydzieści trzy dni standardowe. Ten pierwszy dzień Mahnmut poświęca głównie na oględziny „Mrocznej Damy”. Batyskaf został bezpiecznie ulokowany w jednej z ładowni i przymocowany do skrzydlatego statku powietrznego, który za mniej więcej miesiąc ma go zwieźć na Ziemię. Morawiec sprawdza więc, czy połączenia między obiema jednostkami i nowe urządzenia sterownicze działają jak należy. Rozdzieleni kilkunastoma pokładami i zapracowani Mahnmut i Orphu mimo wszystko znaj dują czas na rozmowę na wydzielonym paśmie radiowym. Mahnmut na wideo, a Orphu na radarze obserwują oddalającego się Marsa. Umieszczone na rufie kamery musiały zostać wyposażone w niezwykle wyrafinowane, sterowane komputerem filtry obrazu, aby przejrzeć na wylot płomienie regularnych eksplozji jednostek impulsowych – czyli po prostu bomb atomowych Orphu, który nie ma oczu funkcjonujących w paśmie widzialnym, siedzi lot podłączywszy się bezpośrednio do radarów. Dziwnie się czuję, odlatując z Marsa – nadaje Mahnmut – Po tym co przeszliśmy, żeby się tam znaleźć. To prawda – przytakuje Orphu z Io. Zwłaszcza teraz, kiedy bogowie olimpijscy zaczęli walczyć między sobą. Dla zilustrowania swoich słów podkręca powiększenie na monitorze Mahnmuta i ogniskuje obraz na śnieżnych stokach i zielonym wierzchołku Olympus Mons. Dla Orphu panujące tam zamieszanie to ciąg odczytów z czujników podczerwieni, ale Mahnmut widzi wszystko jak na dłoni. Wszędzie widać eksplozje, a kaldera, którą dwadzieścia cztery godziny wcześniej wypełniała woda, jarzy się w podczerwieni. Znów jest pełna lawy. Asteague/Che, Sinopessen Wsteczny, Cho Li, generał Beh bin Adee i inni główni integratorzy są przerażeni – nadaje Mahnmut. Sprawdza właśnie zasilanie batyskafu – A ich wyjaśnienia, kiedy tłumaczyli Hockenberry’emu, dlaczego zmieniło się ciążenie na Marsie i jak to możliwe, że ktoś lub coś upodobnił je do ziemskiego, przeraziły i mnie. Pierwszy raz od startu mogą porozmawiać bez świadków i Mahnmut chętnie zwierza się ze swoich lęków. A to nawet nie wierzchołek tej merde góry lodowej – odpowiada Orphu. Nagły dreszcz przebiega organiczne części ciała Mahnmuta. Jak to? A tak to. Taki byłeś zajęty na Marsie i w okolicach Ilionu, że nie słyszałeś, co odkryła Komisja Integratorów, prawda? Mów. Nie chcesz tego wiedzieć, przyjacielu. Zamknij się i mów. To znaczy. No wiesz, powiedz, o co chodzi. Orphu wzdycha, nawet przez radio ten odgłos brzmi dziwnie, jakby całe trzysta metrów „Królowej Mab” nagle się rozhermetyzowało. Przede wszystkim chodzi o terraformowanie. No? Podróżowali po Marsie przez kilka tygodni – batyskafem, feluką i balonem Mahnmut przyzwyczaił się do widoku błękitnego nieba, niebieskich mórz, porostów, drzew i obfitości powietrza. Półtora stulecia temu na Marsie nie było ani wody, ani powietrza ani życia. Wiem Asteague/Che mówił o tym rok temu, na naszej pierwszej odprawie na Europie. Wydaje się to niemożliwe, żeby tak szybko terraformować planetę. Ale co z tego? To nie tylko wydaje się niemożliwe, ale jest niemożliwe. Kiedy ty gaworzyłeś sobie z Grekami i Trojanami, nasi naukowcy z Pięciu Księżyców i Pasa Asteroid badali Marsa. Terraformowania nie dokonano bynajmniej za pomocą magii. Ściągnięto na planetę asteroidy których uderzenia stopiły czapy lodowe i uwolniły dwutlenek węgla, innymi asteroidami ostrzelano podziemne zasoby lodu, które roztopiły się i w postaci wody wypłynęły na powierzchnię, która od milionów lat była sucha jak pieprz. Ktoś rozsiał w gruncie porosty, glony i dżdżownice, żeby przygotować glebę dla bardziej złożonych roślin. Było to możliwe dopiero po tym, jak produkujące tlen i azot rośliny dziesięciokrotnie zagęściły atmosferę. Siedzący w sterówce „Mrocznej Damy” Mahnmut przestaje wystukiwać kody na ekranie. Odczepia się od wirtualnych złączy i patrzy, jak bledną schematy instalacji batyskafu i statku powietrznego. Czyli – Zawiesza głos. Tak To znaczy ze terraformowanie Marsa trwało prawie osiem tysięcy lat standardowych. Ale, ale. Mahnmut jąka się przez radio i nic nie może na to poradzić Asteague/Che pokazywał im zdjęcia starego Marsa, zimnego, pozbawionego życia i powietrza, zrobione z okolic Marsa i Jowisza zaledwie półtora stulecia wcześniej. Same morawce rozprzestrzeniły się po całym Układzie Słonecznym przed zaledwie trzema tysiącami lat – a wtedy Mars z pewnością nie był jeszcze terraformowany. Pomijając kilka kopulastych chińskich kolonii na Phobosie i na samej planecie, wyglądał dokładnie tak samo, jak w obiektywach pierwszych sond, fotografujących go w XX czy XXI wieku. Ale. Uwielbiam, kiedy odbiera ci mowę – nadaje Orphu, lecz jego słowom nie towarzyszy basowe dudnienie, które świadczyłoby o rozbawieniu. Sugerujesz, że mamy do czynienia albo z magią, albo z prawdziwymi bogami... Takimi jak Bóg. Chyba że... Sądząc po głosie, Mahnmut jest coraz bardziej rozeźlony. Chyba że co? Chyba że to nie jest prawdziwy Mars. Właśnie. Inaczej, to jest prawdziwy Mars, ale nie nasz prawdziwy Mars. Nie ten, który był w naszym Układzie Słonecznym od miliardów lat. Ktoś... albo coś... podmieniło... nam... Marsa? Na to wygląda. Główni integratorzy i naukowcy też nie chcieli w to uwierzyć, ale to jedyne wyjaśnienie, które pasuje do faktów. Kwestia dnia słonecznego to potwierdza. Mahnmut zauważa, że trzęsą mu się ręce. Składa je razem, odcina łącze wideo, żeby go nie rozpraszało i pyta: Jaka kwestia dnia słonecznego? To drobiazg, ale istotny. Czy kiedy przechodziłeś przez dziurę w branie z Ziemi na Marsa i z powrotem, zdarzyło ci się zauważyć, że po obu stronach dni i noce trwają tyle samo? Chyba tak, ale... Mahnmut zawiesza głos. Nie musi nawet sięgać do swojej nieorganicznej pamięci, żeby wiedzieć, że jeden obrót wokół własnej osi zajmuje Ziemi dwadzieścia trzy godziny i pięćdziesiąt sześć minut, a Marsowi dwadzieścia cztery godziny i trzydzieści siedem minut. Różnica jest niewielka, ale powinna się skumulować przez te kilka miesięcy, jakie spędzili na Marsie i połączonej z nim Ziemi, na której Grecy wojowali z Trojanami. Tymczasem wcale się nie skumulowała. Dni i noce na obu planetach były idealnie zsynchronizowane. Jezu... – szepcze. – Jezu Chryste. To możliwe – przytakuje Orphu. – A jeśli nie on, to ktoś, kto dysponuje porównywalną, prawdziwie boską mocą. Ktoś z Ziemi przebił otwór w wielowymiarowej przestrzeni Calabi-Yau, połączył brany dwóch różnych wszechświatów, zamienił Marsy i zachował kwantową dziurę w branie łączącą tego drugiego, terraformowanego i zamieszkanego przez bogów, z Ziemią Trojan i Greków. A przy okazji zmienił ciążenie i tempo obrotu Marsa wokół osi. Jezusie, Mario, Józefie i wszyscy wy zasmarkani święci! No właśnie. Integratorzy uważają, że ten, kto wykręcił ten numer, znajduje się teraz albo na samej Ziemi, albo na niskiej orbicie okołoziemskiej. Nadal chcesz z nami lecieć? Ja... gdybym...no gdybym... Mahnmut nie wie, co powiedzieć. Czy gdyby wiedział to, co teraz powiedział mu Orphu, też zgłosiłby się na ochotnika na tę wyprawę? Właściwie zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, już kiedy po odprawie na Europie zgodził się lecieć na Marsa. Kimkolwiek były te istoty – wyewoluowanymi postludźmi czy stworami z innego wszechświata albo wymiaru – nie raz i nie dwa udowodniły, że mają władzę nad całą kwantową strukturą kosmosu. Czym w porównaniu z taką władzą była podmiana planety, zmiana jej pola grawitacyjnego czy okresu obrotu wokół osi? I co właściwie robił on, Mahnmut, na pokładzie „Królowej Mab”, która pędziła na spotkanie Ziemi i zamieszkujących ją bogów potworów z prędkością, która chwilowo wynosiła sto osiemdziesiąt kilometrów na sekundę i stale rosła? Władza nieznanych przeciwników nad kwantowymi fundamentami wszechświata – wszystkich wszechświatów! – sprawiała, że cała zgromadzona na statku broń i uśpiony kontyngent morawieckiego wojska zakrawały na kpinę. Bardzo to otrzeźwiające – nadaje w końcu do Orphu. Amen – słyszy w odpowiedzi. Nagle w całym statku rozbrzmiewają dzwonki alarmowe. Włączają się błyskające światła, dźwięk syren wchodzi na wszystkie kanały łączności. – Intruz! – odzywa się statek. – Intruz! To jakiś żart? – dziwi się Mahnmut. Nie – odpowiada Orphu. – Twój przyjaciel Thomas Hockenberry właśnie się... pojawił... na mostku w maszynowni. Musiał się tutaj teleportować. Nic mu nie jest? Źle z nim. Mocno krwawi. Zachlapał już pół mostka. Dla mnie wygląda jak trup. Właśnie złapałem go w manipulatory i najszybciej jak tylko mogę przemieszczam się w kierunku szpitala dla ludzi. Statek jest olbrzymi, a ciążenie silniejsze niż w innych znanych Mahnmutowi środowiskach, toteż minęło ładnych parę minut, zanim wygramolił się z batyskafu, wydostał z ładowni i przeszedł wyżej, na pokłady, które w myślach nazywał „ludzkimi”. Poza sypialniami, kambuzami, toaletami i leżankami antyprzeciążeniowymi dla pięciuset osób oraz tlenowo- azotową atmosferą i ciśnieniem właściwym dla poziomu morza, na pokładzie numer 17 znajduje się także szpital wyposażony w najnowocześniejszą aparaturę diagnostyczną i chirurgiczną z XXII wieku – a więc na dobrą sprawę zabytek, lecz zbudowany w oparciu o najnowsze i najbardziej aktualne schematy, jakimi dysponują morawce z Pięciu Księżyców. Odyseusz – niechętny i wiecznie rozeźlony pasażer „Królowej Mab” – był w pierwszym dniu po starcie jedynym mieszkańcem pokładu numer 17, kiedy jednak Mahnmut dociera do szpitala, widzi, że zebrała się w nim większość obecnych na statku morawców. Orphu zajmuje prawie całą szerokość korytarza. Oprócz niego jest tu ganimedański główny integrator Suma IV, Cho Li z Callisto, skałowiecki generał Beh bin Adee i dwóch pilotów z mostka. Drzwi ambulatorium są zamknięte, ale oszklone, więc po drugiej stronie widać Asteague/Che, który przygląda się, jak Sinopessen Wsteczny z Amaltei krząta się nad zakrwawionym ciałem Hockenberry’ego. Dwaj mniejsi technicy wykonują jego polecenia obsługują laserowe skalpele i piły, łączą rurki, podają gazę, sterują wirtualnymi wyświetlaczami. Na drobnym ciele i eleganckich manipulatorach Sinopessena widać krew. Ludzką krew, myśli Mahnmut. Krew Hockenberry’ego. Podłoga korytarza też jest nią pochlapana, podobnie jak sfatygowany karapaks i grube manipulatory Orphu z Io. – Co z nim? pyta Mahnmut. Wokalizuje, ponieważ w towarzystwie innych morawców niegrzecznie byłoby porozumiewać się przez radio. – Był martwy, kiedy go tu przyniosłem. Próbują go ożywić. – Czy integrator Sinopessen zna się na ludzkiej anatomii i medycynie? – Historia medycyny, zwłaszcza okres Zapomnianej Ery, to jego konik. Tak jak twoim są sonety Szekspira, a moim Proust. Mahnmut kiwa głową. Prawie wszystkie morawce, które znał na Europie, interesowały się historią ludzkości i różnymi aspektami ludzkiej sztuki i nauki. Pierwsze autonomiczne roboty i cyborgi wysyłane do Pasa Asteroid i na dalej położone planety miały zaprogramowane tego rodzaju zainteresowania Morawce, które z nich wyewoluowały, przejęły także ich hobby. Ale czy Sinopessen jest aż takim specjalistą, żeby wskrzesić Hockenberry’ego? Mahnmut widzi Odyseusza wychodzącego ze swojej kajuty. Grek zatrzymuje się na widok tłumu w korytarzu i odruchowo sięga po miecz – a właściwie sięga do pasa, przy którym została pusta pętla po mieczu, bo morawce uwolniły go od brzemienia broni, gdy wiozły go szerszeniem – nieprzytomnego – na „Królową Mab”. Mahnmut próbuje sobie wyobrazić, co czułby na jego miejscu, widząc niepojęte rzeczy najpierw metalowy statek, o którym mu opowiedzieli, żeglujący po niewidzialnym oceanie przestrzeni, a teraz to zgromadzenie morawców. Nie ma wśród nich dwóch takich samych. Obok dwutonowego Orphu stoi mały, czarny jak smoła Suma IV, a przy mm generał Beh bin Adee w niby chitynowym pancerzu. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, Odyseusz podchodzi do okna i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zagląda do ambulatorium. Ciekawe, co w takiej chwili myśli sobie brodaty, barczysty wojownik, widząc srebrnego pająka i dwóch czarnych techników pochylonych nad Hockenberrym, którego przecież widywał wielokrotnie w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy. Odyseusz i morawce zgodnie wpatrują się w krew Hockenberry’ego, jego otwartą klatkę piersiową i żebra rozwarte jak u obranego z mięsa zwierzęcia, wystawionego w jatce na sprzedaż. Czy Odyseusz pomyśli, że Sinopessen Wsteczny chce pożreć Hockenberry’ego? Nie odrywając wzroku od chirurga, Odyseusz pyta po grecku Dlaczego twoi przyjaciele zabili Hockenberry’ego, syna Duane’a? – To nie oni Hockenberry w pewnej chwili po prostu pojawił się na pokładzie statku Pamiętasz, jak dzięki boskiej mocy w okamgnieniu przenosił się z miejsca na miejsce? – Pamiętam Widziałem, jak przeniósł do Ilionu Achillesa zniknęli razem, a po chwili Hockenberry wrócił sam Nigdy jednak nie sądziłem, że jest bogiem, albo chociaż synem boga. – Nigdy nie twierdził, że nim jest. Wygląda na to, że ktoś pchnął go nożem, ale Hockenberry zdążył się jeszcze tekować, to znaczy przenieść dzięki boskiej mocy tutaj, do nas, z prośbą o pomoc. Ten srebrny morawiec i jego dwaj asystenci próbują go uratować. Odyseusz spogląda z góry na Mahnmuta. Uratować, mała maszyno? Przecież jest martwy. Pająk właśnie wyjmuje mu serce z piersi. Morawiec zerka przez szybę. Syn Laertesa mówi prawdę. Nie chcąc rozpraszać Sinopessena, Mahnmut łączy się z Asteague/Che na wspólnym kanale radiowym. Czy on naprawdę nie żyje? Nie ma dla niego ratunku? Główny integrator, który z bliska śledzi zabieg, nie podnosi głowy, ale odpowiada w ten sam sposób: Jeszcze nie wszystko stracone. Jego funkcje życiowe ustały na nieco ponad minutę, zanim Sinopessen zamroził wszelką aktywność mózgową. Jego zdaniem nie doszło do żadnych nieodwracalnych uszkodzeń. Standardowa procedura przewiduje wstrzyknięcie kilku milionów nanocytów, które zrekonstruowałyby mięsień sercowy i aortę ofiary, a następnie podanie innych, bardziej złożonych nanomechanizmów, odpowiedzialnych za uzupełnienie zasobów krwi i wzmocnienie systemu immunologicznego. Integrator Sinopessen twierdzi jednak, że w wypadku scholiasty Hockenberry’ ego nie będzie to możliwe. Dlaczego? – wtrąca callistanka, Cho Li. Komórki ciała scholiasty Hockenberry ‘ego są sygnowane. Jak to „sygnowane”? – dziwi się Mahnmut. Nigdy nie interesował się specjalnie biologią oraz genetyką ludzi i morawców. Wolał badać krakeny, glony i inne organizmy żyjące w europańskich oceanach, po których przez ponad sto lat standardowych pływał swoim batyskafem. Zastrzeżone – wyjaśnia Asteague/Che na wspólnym paśmie. Słuchają go wszyscy poza Odyseuszem i nieprzytomnym Hockenberrym. – Nie można ich skopiować. Ten scholiasta się nie urodził, lecz został... zbudowany. Odtworzony z DNA i RNA. Jego ciało nie przyjęłoby żadnego przeszczepu, ale, co gorsza, odrzuciłoby również nasze nanocyty, ponieważ ma własny zasób bardzo wyrafinowanych nanomechanizmów. Jakiego rodzaju? – pyta Suma IV, Ganimedanin w fulerenowym pancerzu. – Co one robią? Tego jeszcze nie wiemy – odpowiada sam Sinopessen. W chudych palcach ściska laserowy skalpel, szwy i mikronożyce. W jednej z pozostałych rąk trzyma serce scholiasty. – W tym ambulatorium i z takim sprzętem nie da się prześledzić działania tych nanomemów i mikrocytów. Są bardziej złożone od wszystkiego, co projektowaliśmy na własny użytek. Zarówno same komórki, jak i maszyneria subkomórkowa albo całkowicie ignorują nasze nanosondy, albo niszczą je przy pierwszej próbie ingerencji. Czy mimo to uda się go uratować? – pyta Cho Li. Myślę, że tak. Uzupełnię zasoby krwi, dokończę naprawę komórkową, zszyję ranę, poczekam na wznowienie aktywności mózgu, włączę aktywator polowy Griwskiego, żeby przyspieszyć rekonwalescencję, i wszystko powinno być w porządku. Mahnmut odwraca się od okna, żeby podzielić się optymistycznymi rokowaniami z Odyseuszem, ale ten już gdzieś sobie poszedł. Drugi dzień po odlocie z Phobosa. Odyseusz błąka się po korytarzach, wchodzi i schodzi po schodach – unika wind – przeszukuje kabiny i schodzi z drogi wytworom Hefajstosa zwanym morawcami, szukając wyjścia z tego metalowego aneksu Hadesu. – Zeusie! – szepcze, znalazłszy się w podłużnym pokoju, którego jedyne wyposażenie stanowią buczące skrzynie, szemrzące wentylatory i gulgoczące rury. – Ojcze, który rządzisz ludźmi i bogami; ojcze, któremu wypowiedziałem posłuszeństwo i przeciw któremu nierozważnie wystąpiłem; ty, któryś grzmiał z gwiaździstego nieba, odkąd pamiętam; ty, któryś zesłał swą ukochaną córkę Atenę, aby łaskawie się mną zaopiekowała; ojcze, proszę cię, daj mi znak. Wyprowadź mnie z tego stalowego Hadesu pełnego cieni i bezsilnych gestów, do którego przedwcześniem trafił. Proszę tylko, abyś dał mi szansę zginąć w walce. Zeusie, ojcze, który władasz twardą ziemią i bezkresem mórz. Spełnij moje ostatnie życzenie, a po kres moich dni będę twoim wiernym sługą. Nikt mu nie odpowiada, nawet echo. Odyseusz – syn Laertesa, ojciec Telemacha, ukochany Penelopy, faworyt Ateny – zaciska pięści i zęby i wściekły przemierza metalowe tunele obmierzłej skorupy, która stała się jego piekłem. Małe machiny twierdzą, że znajduje się we wnętrzu metalowego statku żeglującego przez czarne morze kosmosu. Kłamią. Mówią, że zabrały go z pola bitwy w dniu, w którym Dziura się zatrzasnęła, ponieważ chcą mu pomóc odnaleźć drogę powrotną do domu, do żony i syna. Kłamią. Utrzymują, że choć są przedmiotami, myślą jak ludzie, mają serca i dusze. Kłamią. Olbrzymi metalowy grobowiec z istnym labiryntem pomieszczeń nie ma okien. Od czasu do czasu udaje się Odyseuszowi znaleźć jakąś przezroczystą powierzchnię, przez którą może zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia, ale nigdzie nie natknął się na okno wychodzące na czarne morze, o którym mu opowiadano. Znalazł jedynie kilka przejrzystych bąbli, za którymi widać wiecznie czarne niebo i znajome konstelacje gwiazd. Czasem gwiazdy wirują, jakby za dużo wypił. Kiedy w pobliżu nie ma żadnej z małych machin, Odyseusz tłucze pięściami w okna i ściany, aż masywne, zrogowaciałe dłonie ociekają mu krwią, ale nie zostawia najmniejszych śladów na szkle i metalu. Niczego nie udaje mu się rozbić ani otworzyć. Niektóre komnaty same się przed nim otwierają, wiele jest zamkniętych, a kilku – na przykład miejsca zwanego mostkiem, które pokazali mu w pierwszym dniu pobytu w tym kanciastym Hadesie – strzegą czarne, kolczaste stwory, nazywane skałowcami, morawcami bojowymi lub komandosami z Pasa. Widywał już te istoty w walce, kiedy pomagały bronić Ilionu i achajskiego obozu przed gniewem bogów, i wie, że nie mają krzty honoru. To po prostu machiny, które używają innych machin do walki z jeszcze innymi machinami. Są jednak większe i cięższe od niego, mają maszynową broń, metalową skórę i wbudowane ostrza, on zaś jest kompletnie bezbronny. Mógłby próbować wyrwać któremuś bron, ale traktuje to jak ostateczność. Odyseusz, syn Laertesa, który od dziecka miał do czynienia z bronią już w dzieciństwie się nią bawił, zdaje sobie sprawę, że skałowce są obeznane ze swoim orężem jak dobry artysta z narzędziami swojego fachu. On zaś kompletnie się nie zna na tych tępych, żłobkowanych przedmiotach, z którymi się nie rozstają. W sali, w której znajdują się ryczące machiny i olbrzymie ruchome cylindry, rozmawia z metalowym krabem. Wie – choć nie ma pojęcia skąd – że krab jest ślepy. Jednak brak oczu wcale nie utrudnia mu poruszania się. Odyseusz znał wielu sławnych ślepców, odwiedzał niewidomych wieszczów i wyrocznie, którym zdolność jasnowidzenia zastąpiła wzrok. – Chcę wrócić na pole bitwy pod Troją, potworze – oświadcza – Zabierz mnie tam. Krab dudni basowo w odpowiedzi. Przemawia językiem Odyseusza, językiem ludzi cywilizowanych, ale w tak wstrętny sposób, że jego słowa bardziej przypominają łoskot fal przyboju albo łomot i syk pracujących tuż obok gigantycznych tłoków. – Przede mną, przed nami długi rejs, szlachetny Odyseuszu czcigodny synu Laertesa Kiedy umrze, dobiegnie kresu, skończy się mamy nadzieję, że będziemy mogli cię usunąć, przenieść do Penelopy i Telemacha. Jak ten ożywiony kawał blachy śmie układać swój niewidzialny język w imiona mojej żony i syna? – wścieka się Odyseusz Gdyby miał miecz, choćby najbardziej tępy, albo byle jaką pałkę, roztrzaskałby tę machinę, rozpruł jej powłokę i wydarł ten obmierzły jęzor. Opuszcza monstrualnego kraba i idzie do przezroczystego bąbla, z którego widać gwiazdy. Nie poruszają się. Nie mrugają Odyseusz przykłada pobliźnione dłonie do zimnego szkła. – Bogini Ateno. Wyśpiewuję twą chwałę, Ateno Pallas, błękitnooka, nieposkromiona, czysta i mądra wysłuchaj mnie Tntogeneia, bogini, strażniczko wieży, dziewico czcigodna i potężna. Ty, która zrodziłaś się z okrutnej głowy Zeusa, odziana w bojowy pancerz, złocisty i promienny. Błagam, wysłuchaj mnie. O cudowna bogini, dziwów pełna, której kształt chcą oglądać wieczni bogowie. Ty, co wznosisz oszczep niechybny. Ty, co chyżo wynurzyłaś się z czaszki ojca bogów, który włada egidą, aż niebiosa zatrzęsły się z lęku. Błękitnooka. Wysłuchaj mnie. Trzecie dziecię egidodzierżcy subtelna Pallas, której widok sprawia nam radość uosobienie mądrości, którego nigdy nie przestaniemy wychwalać. Proszę, wysłuchaj mnie. Otwiera oczy. Widzi tylko gwiazdy i odbicie własnych szarych oczu w szybie. Trzeci dzień po odlocie z Phobosa. Ktoś, kto oglądałby „Królową Mab” z daleka – na przykład przez silny teleskop ulokowany w jednym z ziemskich pierścieni orbitalnych – mógłby ją wziąć za ozdobne drzewce włóczni, złożone z oplecionych wspornikami kul, owali, jaskrawo pomalowanych podłużnych zbiorników, dzwonowatych zespołów silnikowych i całej masy czarnych fulerenowych wielościanów, oblepiających rdzeń złożony z cylindrycznych modułów mieszkalnych. Cała ta konstrukcja zdaje się balansować na kolumnie oślepiająco-jasnego atomowego płomienia. Mahnmut odwiedza Hockenberry’ego w szpitalu. Ranny szybko dochodzi do siebie, między innymi dzięki procesowi Gowskiego, od którego w całej dziesięciołózkowej sali pachnie burzą. Morawiec przyniósł kwiaty z zasobnej cieplarni „Królowej Mab”. Banki pamięci podpowiadają mu, że takie właśnie zachowanie byłoby w zgodzie z protokołem w prerubikonowym XXI wieku, z którego pochodzi Hockenberry, a w każdym razie jego DNA. Scholiasta parska śmiechem na ich widok. Musi przyznać, że nigdy wcześniej nie dostawał kwiatów – a przynajmniej niczego podobnego nie pamięta. Dodaje jednak, że wspomnienia z życia na Ziemi – tego prawdziwego życia, kiedy był nauczycielem akademickim, a nie scholiastą na usługach bogów – ma wyjątkowo niekompletne. – To szczęście, że tekowałeś się na „Królową Mab” – mówi Mahnmut. – Nigdzie indziej nie znalazłbyś takiego zaplecza medycznego, które mogłoby uratować ci życie. – Ani tym bardziej morawieckiego pająka chirurga. Kiedy poznałem Sinopessena Wstecznego, nie podejrzewałem nawet, że dwadzieścia cztery godziny później będzie mnie składał do kupy. Niezbadane są wyroki losu. Mahnmut nie wie, co powiedzieć. Odzywa się dopiero po dłuższej chwili: – Wiem, że rozmawiałeś już z Asteague/Che o tym, co ci się przytrafiło, ale czy moglibyśmy jeszcze do tego wrócić? – Naturalnie. – Powiedziałeś, że Helena pchnęła cię nożem... – Tak. – I że zrobiła to tylko po to, żeby jej mąż, Menelaos, nie odkrył, że go zdradziła po tym, jak teleportowałeś go do achajskiego obozu. – Zgadza się. Mahnmut nie jest specjalistą od odczytywania ludzkich emocji, ale nawet on widzi smutek malujący się na twarzy Hockenberry’ego. – Twierdziłeś jednak, że byliście sobie z Heleną bardzo bliscy... Byliście kochankami. – Tak. – Proszę wybacz mi moją nieznajomość tej materii, ale wygląda na to, że Helena Trojańska jest bardzo złą kobietą. Hockenberry wzrusza ramionami i uśmiecha się smutno. – Jest wytworem swoich czasów, epoki, której nie rozumiemy. Nic dziwnego, że kieruje się niezrozumiałymi motywami. Kiedy wykładałem studentom Iliadę, zawsze podkreślałem, że wszelkie próby humanizacji Homera, dostosowania jego opowieści do nowoczesnej humanistycznej wrażliwości, są z góry skazane na niepowodzenie. Te postaci... Ci ludzie byli wprawdzie całkowicie ludzcy, ale żyli u zarania tak zwanych cywilizowanych czasów, tysiące lat przed tym, jak wyznawane przez nas wartości zaczęły się kształtować. Jeżeli przyjmiemy nowoczesny punkt widzenia, zachowanie Heleny i kierujące nią motywy będą dla nas równie niezrozumiałe jak okrucieństwo Achillesa czy niezrównana przebiegłość Odyseusza. Mahnmut kiwa głową. – Wiesz, że Odyseusz jest na pokładzie? Odwiedził cię może? – Nie, nie widziałem go. Ale główny integrator Asteague/Che wspomniał mi, że leci z wami. Prawdę powiedziawszy, obawiam się, że będzie chciał mnie zabić. – Zabić cię?! – Pamiętasz chyba, że pomogłem wam go schwytać? Nakłamałem mu, że macie dla niego wiadomość od Penelopy... Po to przecież opowiadałem o tym drzewku oliwnym, które jest jedną z kolumienek loża na Itace. Podeszliśmy do szerszenia i... bach! Mep Ahoo wyłączył go z akcji i załadował na pokład. Na miejscu Odyseusza na pewno żywiłbym urazę do Thomasa Hockenberry’ego. Wyłączył go z akcji, powtarza w duchu Mahnmut. Uwielbia poznawać nowe słówka i zwroty. Przegląda wbudowany słownik, ze zdumieniem stwierdza, że fraza, której użył Hockenberry, nie ma nieprzyzwoitych konotacji i zapamiętuje ją na przyszłość. – Przepraszam, że postawiłem cię w tak niezręcznej sytuacji – mówi. Chciałby powiedzieć Hockenberry’emu, że w zamieszaniu związanym z zamykaniem się Dziury, Orphu przekazał mu wydany przez integratorów rozkaz – porwać Odyseusza. Dochodzi jednak do wniosku, że nie byłoby to najszczęśliwsze tłumaczenie. Doktor Thomas Hockenberry pochodzi z czasów, kiedy usprawiedliwienie „Ja tylko wykonywałem rozkazy”, raz na zawsze wyszło z mody. – Porozmawiam z nim... – zaczyna. Ale Hockenberry z uśmiechem kręci głową. – Prędzej czy później sam będę musiał z nim porozmawiać. A na razie Asteague/Che kazał skałowcom pilnować szpitala. – No tak. Zastanawiałem się, co robi ten żołnierz pod drzwiami. Hockenberry dotyka złotego medalionu na piersi. – W najgorszym wypadku po prostu się teleportuję. – Serio? Dokąd? Na Olimpie trwa wojna, a Ilion być może już padł i właśnie płonie. Scholiasta poważnieje. – Fakt. To jest pewien problem. Zawsze mogę odwiedzić mojego przyjaciela Nightenhelsera tam, gdzie go zostawiłem, w Indianie tysiąc lat przed naszą erą. – W Indianie... – powtarza zamyślony Mahnmut. – Na której Ziemi? Hockenberry rozciera pierś w miejscu, z którego Sinopessen Wsteczny niespełna trzy doby wcześniej wyjął mu serce. – Na której Ziemi... Dziwnie to brzmi, nie uważasz? – Może i dziwnie, ale chyba wszyscy powinniśmy zacząć się przyzwyczajać do tego rozróżnienia. Twój przyjaciel znajduje się na Ziemi, z której się tekowałeś; nazwijmy ją Ziemią iliońską. Nasz statek leci na Ziemię odległą o trzy tysiące lat od tej, na której przyszedłeś na świat i... no... – I umarłem. Nie przejmuj się, z tą ideą już się oswoiłem. Nie przeszkadza mi... za bardzo. – To niezwykłe, że z taką precyzją wyobraziłeś sobie maszynownię „Królowej Mab” po tym, jak próbowano cię zasztyletować. Pojawiłeś się na pokładzie już nieprzytomny, więc musiałeś uruchomić medalion resztkami sił i świadomości. Hockenberry kręci głową. – Nie przypominam sobie, żebym go przekręcał ani cokolwiek sobie wyobrażał. – Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? – Jakaś kobieta stoi nade mną i mi się przygląda. Jest przerażona. – Wysoka brunetka o jasnej karnacji. – Helena? Scholiasta znów kręci głową. – Helena już wtedy zbiegła po schodach. A ta kobieta po prostu się tam... pojawiła. – Trojanka? – Nie. Była dziwnie ubrana. Miała kurtkę i spódnicę, trochę jak kobiety z moich czasów. Jej strój nie przypominał niczego, co przez ostatnie dziesięć lat widziałem w Ilionie i na Olimpie. Ale też nie był dokładnie taki jak w XX czy XXI wieku... – Myślisz, że mogłeś mieć halucynacje? – pyta Mahnmut. Nie rozwija bardziej tej myśli, ale kiedy Helena pchnęła Hockenberry’ego w serce, nastąpił krwotok i mózg uległ niedotlenieniu. – Mogłem, ale nie miałem. Bardzo dziwnie się czułem, widząc, jak na mnie patrzy... – To znaczy? – Nie wiem, jak to opisać. Takie niezwykłe przeświadczenie, że niedługo znów się spotkamy, ale gdzie indziej. Daleko od Troi. Mahnmut popada w zadumę i przez dłuższą chwilę morawiec i człowiek milczą. Dobrze im z tym. Dudnienie ogromnych tłoków – łoskot, który co trzydzieści sekund przenika całą konstrukcję statku, i na wpół słyszalne, na wpół wyczuwalne syczenie i westchnienia cylindrów – stało się tłem, na które nikt nie zwraca uwagi, podobnie jak na szept wentylacji. – Mahnmucie... – Hockenberry kładzie dłoń na medalionie, widocznym w dekolcie piżamy. – Czy wiesz, dlaczego nie chciałem lecieć z wami na Ziemię? Morawiec kręci przecząco głową. Wie, że scholiasta widzi swoje odbicie w błyszczącej powierzchni jego fotoreceptora. – Dlatego, że odkryłem sekret „Królowej Mab”. Wiem, po co naprawdę się tam udajecie. – Integratorzy podali ci przecież prawdziwy powód, prawda? – Skądże. – Hockenberry się uśmiecha. – Nie okłamali mnie, ale prawdziwego powodu też nie podali. Gdybyście chcieli po prostu polecieć sobie na Ziemię, nie budowalibyście takiego monstrum. Na orbicie okołomarsjańskiej i w przestrzeni między Marsem i Pasem Asteroid macie łącznie sześćdziesiąt pięć jednostek bojowych. – Sześćdziesiąt pięć?! – Mahnmut wiedział o krążących wokół Marsa okrętach. Niektóre były niewiele większe od planetarnych szerszeni, inne na tyle duże, żeby w razie potrzeby przewieźć ciężki ładunek z okolic Jowisza. Nie miał jednak pojęcia, że jest ich aż tyle. – Skąd o tym wiesz, Hockenberry? – Centurion Mep Ahoo powiedział mi o tym, kiedy jeszcze znajdowaliśmy się na Marsie i iliońskiej Ziemi. Zapytałem o to, jaki mają napęd. Nie był pewien – jest żołnierzem i nie interesuje się konstrukcją statków kosmicznych – ale z jego słów wynikało, że mają silniki atomowe albo jonowe, w każdym razie o niebo bardziej wyrafinowane od bomb atomowych w puszkach po coli. – To prawda. Mahnmut też słabo zna się na statkach kosmicznych. Ten, który przewiózł jego i Orphu z Jowisza na Marsa, był prowizoryczną konstrukcją – napędzaną żaglami słonecznymi i jednorazowymi silnikami jądrowymi – wyrzuconą w przestrzeń międzyplanetarną z morawieckiej katapulty o mocy trzech bilionów watów. Ale nawet on, skromny pilot europańskiego batyskafu, rozumie, że „Królowa Mab” jest za duża i zbyt toporna jak na zadanie, które oficjalnie jej wyznaczono. Przeczuwa, do czego zmierza wywód Hockenberry’ego i wcale nie jest pewny, czy chce usłyszeć jego dalszy ciąg. – Za rufą statku wielkiego jak Empire State Building, co często i chętnie podkreślają Orphu i integratorzy, co pół minuty wybucha mała bomba atomowa – ciągnie półgłosem Hockenberry. – Statek ten jest całkowicie pozbawiony osłony maskującej, chociaż kamuflaż mają nawet wasze najmniejsze szerszenie. Krótko mówiąc: mamy tu gigantyczny obiekt o oślepiającym... jak to się nazywa... albedo, napędzany serią wybuchów atomowych, które z orbity okołoziemskiej będą widoczne gołym okiem w środku dnia... O ile już nie są. – Jakie płyną z tego wnioski? Mahnmut na bieżąco transmituje tę rozmowę do Orphu, ale ioński morawiec na razie milczy. – Moim zdaniem chodzi o to, żeby „Królowa Mab” została jak najszybciej zauważona, uznana za poważne zagrożenie i wymusiła reakcję istot zamieszkujących Ziemię lub jej okolice. Tych samych istot, które podejrzewacie o manipulowanie kwantowymi fundamentami rzeczywistości. Chcecie, żeby was ostrzelały. – Naprawdę? – dziwi się morawiec, chociaż wie, że Hockenberry ma rację. On sam od dawna to podejrzewał, ale nie chciał przyjąć tego do wiadomości. – Tak. Podejrzewam, że „Królowa” jest po brzegi nafaszerowana aparaturą rejestrującą. Kiedy tajemniczy nieznajomi ukrywający się na orbicie okołoziemskiej roztrzaskają nasz statek na pojedyncze atomy, szczegółowe informacje o ataku i naturze użytej broni zostaną bezzwłocznie przesłane na Marsa, do Pasa Asteroid, przestrzeni okołojowiszowej czy gdzie tam chcecie. „Królowa Mab” jest koniem trojańskim, takim samym jak ten, którego Grecy z iliońskiej Ziemi jeszcze nie zbudowali i być może nigdy już nie zbudują po tym, jak ja zmieniłem bieg wydarzeń pod Troją, a wy uprowadziliście Odyseusza. W każdym razie zakładacie... więcej, jesteście prawie pewni, że nieprzyjaciel spali tego konia. Razem z nami wszystkimi. Orphu? – nadaje Mahnmut przez radio. – Czy to prawda? Tak, przyjacielu – odpowiada ponuro Orphu. – Ale nie cała. – Nie ze wszystkimi, doktorze Hockenberry – mówi na głos Mahnmut. – Wciąż ma pan swój medalion teleportacyjny. W każdej chwili może pan uciec. Scholiasta przestaje rozcierać pierś. Blizna po operacji rysuje się na skórze cienką kreską, zaczerwienioną, lecz szybko blaknącą, w miarę jak molekularny klej zasklepia ranę. Bierze do ręki medalion. – Rzeczywiście – mówi. – W każdej chwili mogę uciec. 32 Daeman wybrał jeszcze dziewięcioro mieszkańców Ardis – pięciu mężczyzn i cztery kobiety – którzy tak jak on mieli odwiedzić trzydzieści z trzystu znanych faksowęzłów, sprawdzić, czy Setebos ich uprzedził i – jeśli jeszcze go tam nie było – ostrzec przed nim ludzi. Postanowił tylko zaczekać, aż Hannah, Petyr i Harman wrócą z sonikiem. Sonik nie przyleciał jednak ani w porze lunchu, ani przez następną godzinę. Daeman czekał. Wiedział, że Ada i pozostali się denerwują, zwłaszcza że zwiadowcy i drwale zauważyli ruchy wojniksów w lasach na północ, wschód i południe od miasta. Zupełnie jakby szykowały się do kolejnego szturmu. Nie chciał osłabiać obsady dworku, dopóki tamta trójka nie wróci. Dochodziło wczesne popołudnie, a ich nadal nie było. Wartownicy na wieżyczkach i palisadzie zerkali wyczekująco na niskie, bure chmury. Sonik się nie pokazał. Daeman zdawał sobie sprawę, że powinien ruszać w drogę – Harman miał rację, kiedy mówił, że w jego misji pośpiech będzie nieodzowny – ale odczekał jeszcze godzinę. Potem drugą. Mogło się to wydawać nielogiczne, ale miałby wrażenie, że zostawia Adę na pastwę losu, gdyby wyruszył przed powrotem Harmana. Gdyby nawet Harmanowi coś się przydarzyło, Ada byłaby zdruzgotana, ale Ardis zapewne by przetrwało. Gdyby sonik nie wrócił, następny szturm wojniksów mógł być ostatnim. Ada była zajęta. W rzadkich wolnych chwilach wdrapywała się na rusztowanie żeliwiaka i wpatrywała w niebo. Daeman, Siris, Tom, Loes i inni stali w pobliżu, ale jej nie zagadywali. Niebo pociemniało i znów sypnął śnieg. Krótkie popołudnie nieprzyjemnie upodabniało się do przedłużonego zmierzchu. – No, mam robotę w kuchni – stwierdziła Ada, otulając się szalem. Odprowadzili ją wzrokiem. W końcu Daeman też wrócił do domu, do swojej klitki na poddaszu, i ze skrzyni z ubraniami wyjął zieloną termoskórę i maskę osmotyczną, które dała mu Savi. Po spotkaniu z Kalibanem termoskóra prezentowała się fatalnie, nosiła ślady zębów i pazurów bestii, była brudna od krwi walczących i od błota, w które wpadli przy przymusowym lądowaniu. Daeman oczyścił ją i pozbył się plam, termoskóra zaś postarała się sama naprawić wszystkie rozdarcia – i prawie się jej udało. W paru miejscach zielona wierzchnia okrywa była przetarta i wyzierała spod niej srebrzysta warstwa molekularna, ale termoskóra trzymała temperaturę i była całkowicie hermetyczna. Faksował się nawet specjalnie do jednego z niezamieszkanych węzłów, smaganego wiatrem i śnieżycami Pikespik cztery i pół kilometra nad poziomem morza, żeby ją sprawdzić. Przeżył, nie zmarzł, a i maska spisała się bez zarzutu – mimo rozrzedzonego powietrza nie miał najmniejszych kłopotów z oddychaniem. Schował teraz lekką jak piórko termoskórę i maskę do plecaka, razem z dodatkowym zapasem bełtów i butelkami z wodą, i zszedł na parter, żeby zebrać cały zespół rekonesansowy. Na dziedzińcu rozległ się krzyk. Daeman wybiegł na dwór razem z Adą i chyba połową mieszkańców dworku. Sonik pojawił się około półtora kilometra od Ardis. Gładko wyszedł spomiędzy chmur, podchodząc od południowego zachodu, ale nagle zachybotał się, zanurkował, na chwilę wyrównał lot, znów wierzgnął i ruszył stromo w dół, jakby zamierzał wbić się w ziemię tuż za południowym odcinkiem palisady. Stojący na niej trzej strażnicy przypadli do ziemi. Pojazd odbił się od zmrożonego gruntu, przeleciał dziesięć metrów, znów uderzył w ziemię, rozbryzgując strzępy darni i ryjąc w trawniku płytką bruzdę, aż wreszcie znieruchomiał. Wszyscy rzucili się w jego kierunku. Ada pierwsza dopadła sonika, Daeman deptał jej po piętach. Petyr był jedynym pasażerem pojazdu; leżał zakrwawiony i oszołomiony na przedniej środkowej leżance. Pozostałe pięć miękko wyłożonych zagłębień było wypełnionych... bronią. Daeman rozpoznał różne modele kartaczownic, ale były tam też mniejsze pistolety, a także broń, jakiej w życiu nie widział. Pomogli Petyrowi wysiąść. Ada oderwała czysty kawałek materiału i przycisnęła go do krwawiącego czoła mężczyzny. – Uderzyłem się w głowę, kiedy pole siłowe się wyłączyło – wyjaśnił Petyr. – To było głupie. Powinienem był dać mu wylądować. Kiedy wyszliśmy z chmur, przełączyłem na sterowanie ręczne, bo wydawało mi się, że wiem, jak się go pilotuje... Ale chyba nie wiedziałem. – Spokojnie – powiedziała Ada. Tom, Siris i inni podtrzymywali chwiejącego się na nogach Petyra. – Chodź do środka, tam nam wszystko opowiesz. Strażnicy na stanowiska. Reszta też niech wraca do swoich zajęć. Loes? Weź paru ludzi i zabierzcie tę broń i amunicję. W schowkach sonika może jej być więcej. Wnieście wszystko do środka. Dzięki. Siris i Tom przynieśli do salonu bandaże i środki dezynfekujące. Petyr opowiadał. Miał co najmniej trzydziestu słuchaczy. Opisał oblężony przez wojniksy most i opowiedział o spotkaniu z Arielem. – Zrobiło się ciemno, bąbel stał się całkowicie nieprzezroczysty, a kiedy znów pojawiło się światło, Harmana już z nami nie było. – Co się z nim stało? – spytała spokojnie Ada. – Nie wiemy. Przez trzy godziny przeszukiwaliśmy z Hannah całą budowlę. Zabraliśmy broń z takiego jakby muzeum, w którym nigdy wcześniej nie była, ale nie znaleźliśmy Harmana ani tego zielonego stwora Ariela. – Gdzie jest Hannah? – zainteresował się Daeman. – Została. – Petyr oparł obandażowaną głowę na rękach. – Wiedzieliśmy, że sonik z jak największym ładunkiem broni musi szybko wrócić do Ardis. Ariel uprzedził nas, że przeprogramował go na wolniejszy lot, i w rezultacie powrót zajął mi cztery godziny. Twierdził też, że jeżeli Odyseusza w ogóle uda się uratować, to i tak nie wstanie z kapsuły przed upływem siedemdziesięciu dwóch godzin. Hannah powiedziała, że zostanie przy nim, dopóki się nie dowie, co go czeka... czy wyżyje, czy nie. Broni znaleźliśmy naprawdę mnóstwo, więc i tak trzeba będzie tam polecieć jeszcze raz. Wtedy zabierzemy Hannah. – A czy wojniksy nie przedostaną się w tym czasie do wnętrza bąbli? – zaniepokoił się Loes. Petyr pokręcił głową i aż skrzywił się z bólu. – Wątpię. Ześlizgiwały się po tym szkle, a jedyne wejście, jakie znaleźliśmy, zamknięte tą półprzepuszczalną membraną, zasklepiło się szczelnie za sonikiem. Daeman pokiwał głową. Pamiętał zarówno idealnie śliską szklaną powierzchnię kabiny pełzacza, którym jeździli z Savi po dnie Basenu Śródziemnego, jak i membranowate drzwi na orbitalnej wyspie Prospera. – Hannah ma chyba z pięćdziesiąt kartaczownic. – Petyr uśmiechnął się krzywo. – Wynieśliśmy je z muzeum w skrzyniach i na kocach. Gdyby wojniksy mimo wszystko wdarły się do środka, urządzi im rzeź. Poza tym pomieszczenie, w którym złożyliśmy Odyseusza, jest... ukryte, można by powiedzieć. Trudno tam trafić. – Chyba nie odeślemy teraz sonika, prawda? – zaniepokoiła się młoda kobieta imieniem Salas. – No wiecie... Wskazała na okna. Dzień dobiegał końca. – Dziś nie – zgodziła się z nią Ada. – Dziękuję, Petyr. Odpocznij teraz. Sprowadzimy sonik do dworku, zrobimy spis broni i amunicji... Być może właśnie uratowałeś Ardis. Wszyscy wrócili do swoich zajęć, chociaż ożywione rozmowy nie milkły ani na chwilę. Loes i inni obrońcy, którzy mieli okazję postrzelać z przywiezionych przez Odyseusza kartaczownic, przetestowali teraz te sprowadzone przez Petyra. Działały bez zarzutu. Na tyłach dworku strzelcy urządzili prowizoryczną strzelnicę, na której mogli szkolić następnych. Daeman osobiście nadzorował transport sonika. Ponownie uruchomiona maszyna ożyła i posłusznie zawisła metr nad ziemią. Sześciu ludzi odprowadziło ją do dworku. Umieszczone z tyłu i po bokach schowki, w których Odyseusz trzymał swoje włócznie, kiedy leciał polować na strach-ptaki, rzeczywiście okazały się pełne broni. Dopiero pod wieczór Daeman spotkał się z Adą. Znalazł ją obok pałającego ogniem żeliwiaka. Chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów. – Ruszaj – odezwała się pierwsza. – Powodzenia. Pocałowała go w policzek i popchnęła w stronę domu. W dogasającym świetle śnieżnego popołudnia Daeman i dziewiątka jego ludzi spakowali bełty, suchary, ser i zapas wody. Myśleli o tym, żeby wziąć nowe kartaczownice, ale postanowili zostać przy kuszach i nożach. Przynajmniej wiedzieli, jak się z nimi obchodzić. Szybkim krokiem – chwilami nawet truchtem – pokonali dwa kilometry dzielące dwór od faksowęzła. Mimo że w głębi lasu poruszały się jakieś cienie, na otwartej przestrzeni nie było widać żadnych wojniksów. Ptaki milczały. Nie słyszeli nawet trzepotania i treli tych gatunków, które zimowały w pobliżu Ardis. Przy palisadzie pawilonu faksu strażnicy – łącznie dwudziestka mężczyzn i kobiet – najpierw przywitali ich jako przedwcześnie przychodzących zmienników, a potem z niezadowoleniem przyjęli do wiadomości fakt, że zamierzają się gdzieś faksować. Od dwudziestu czterech godzin nie było żadnego ruchu przy faksie, za to po zachodnim lesie krążyły dziesiątki wojniksów. Strażnicy zdawali sobie sprawę, że w wypadku zmasowanego szturmu wojniksów nie mieliby w pawilonie szans i liczyli na to, że przed zmierzchem wrócą do Ardis. Daeman wyjaśnił im, że tej nocy dworek nie będzie wymarzonym schronieniem. Zapowiedział też, że niedługo ktoś przyleci sonikiem i zrobi rozeznanie. W razie ataku wystarczy, że wyślą gońca do Ardis, a sonik będzie mógł przywieźć posiłki, po pięć osób naraz. Spojrzał na ludzi, których wybrał: Ramis, Caman, Dorman, Caul, Eide, Cara, Siman, Oko i Elle. Ostatni raz przypomniał, na czym polega ich zadanie. Każdy dostał listę trzydziestu faksowęzłów ułożonych według kodów w porządku rosnącym – w świecie faksów odległości nie miały znaczenia. Podkreślił, że muszą odwiedzić wszystkie trzydzieści, zanim wrócą do Ardis. Gdyby gdzieś natknęli się na błękitny lód lub wielorękiego Setebosa, mieli, nie ruszając się z pawilonu, zobaczyć, ile się da, a potem uciekać co sił w nogach. Nie było mowy o walce. W osiedlach wolnych od lodu mieli przekazać ostrzeżenie dowódcy warty lub naczelnikowi kolonii i jak najszybciej faksować się dalej. Nawet biorąc pod uwagę ewentualne przeszkody i opóźnienia. Daeman miał nadzieję, że uwiną się z rekonesansem w ciągu dwunastu godzin. Niektóre osiedla były bardzo słabo zaludnione, składały się dosłownie z paru domów rozrzuconych wokół faksu, i pobyt tam naprawdę nie powinien trwać długo – zwłaszcza gdyby się okazało, że wszyscy ludzie zniknęli. Gdyby któryś z posłańców nie wrócił do Ardis po dwudziestu czterech godzinach, uznano by go za zaginionego i wysłano kogoś w zastępstwie. Wcześniejszy powrót, przed odwiedzeniem wszystkich trzydziestu węzłów, wchodził w grę tylko w wypadku odniesienia poważnych obrażeń lub odkrycia faktów o znaczeniu kluczowym dla przetrwania Ardis i jego mieszkańców. Siman rozglądał się niepewnie po okolicznych pagórkach i łąkach. Ściemniało się. Nie odezwał się ani słowem, ale Daeman czytał mu w myślach: jaką będą mieli szansę pokonać te dwa kilometry do Ardis po ciemku, kiedy wojniksy wyjdą z ukrycia? Wezwał do siebie strażników faksowęzła i pokazał im wszystkich emisariuszy. Zapowiedział, że jeśli któryś z posłańców wróci z ważnymi informacjami, a sonik będzie chwilowo niedostępny, mają mu przydzielić piętnastoosobową eskortę na drogę do Ardis. Samego pawilonu mieli pod żadnym pozorem nie zostawiać bez opieki. – Są pytania? W dogorywającym świetle dnia twarze otaczających go ludzi były jednakowymi jasnymi owalami. Nikt o nic nie zapytał. – Faksujemy się według numerów węzłów, po kolei. Nie tracił czasu na to, by życzyć im powodzenia. Faksowali się kolejno, wystukując kod pierwszego węzła ze swojej listy na klawiaturze wbudowanej w kolumnę na środku pawilonu. Daeman zastrzegł dla siebie trzydzieści najwyższych kodów, głównie dlatego, że znajdował się wśród nich Krater Paryski i kilka innych węzłów, które ostatnio odwiedził. Kiedy jednak faksował się z Ardis, najpierw wpisał mało znany, wysoki numer niezamieszkanej wysepki w tropikach. Wciąż panował na niej dzień. Laguna miało kolor jasnoniebieski, woda za linią raf wpadała w głębszy odcień błękitu. Na zachodnim horyzoncie wypiętrzały się burzowe chmury, a promienie słońce kładły się na wierzchołkach obłoków, które, jak się niedawno dowiedział, nazywano stratocumulusami. Rozejrzał się i upewnił, że jest sam na plaży. Rozebrał się do naga i włożył termoskórę. Luźny kaptur ułożył mu się na ramionach, maska osmotyczna zwisała z szyi na pasku. Włożył z powrotem spodnie, koszulę (ukrył pod nią maskę) i buty. Tylko bieliznę schował do plecaka. Przy okazji sprawdził resztę bagażu. Przygotowane w Ardis żółte płótno podarte na kawałki, dwa toporne młotki – dzieło Remana, który pod nieobecność Hannah był najlepszym kowalem w Ardis – i zapas bełtów. Chciał zacząć od Krateru Paryskiego, ale panowała tam noc i nie zobaczyłby tego, na czym mu zależało. Do wschodu słońca w Kraterze pozostało około siedmiu godzin; do tego czasu powinien sprawdzić większość z pozostałych dwudziestu dziewięciu węzłów. Niektóre odwiedził już po drodze z Krateru do Ardis: Kijów, Bellinbad, Ułanbat, Chom, Posiadłość Lomana, Drid, Fuego, Cape Town, Devi, Mantuę i Wzgórza Satle. Wtedy tylko Chom i Ułanbat były pokryte lodem. Miał nadzieję, że sytuacja nie zmieniła się na gorsze. Chciał ostrzec ludzi w innych osiedlach. Nawet jeśli zajmie mu to całe dwanaście godzin, w Kraterze Paryskim wyląduje w środku dnia. A właśnie tam miał coś do zrobienia. Zarzucił na ramiona ciężki plecak, wziął do ręki kuszę, wrócił do pawilonu, pożegnał się w duchu z tropikalnym zefirkiem i szelestem palmowych pióropuszy i wpisał pierwszy kod z listy. 33 Achilles niósł martwe, doskonale zakonserwowane ciało Pentesilei przez blisko sto pięćdziesiąt kilometrów po zboczach Olimpu i jest gotowy nieść je przez następne sto, dwieście albo i pięćset, jeśli będzie trzeba, ale tego dnia – trzeciej doby wspinaczki – na wysokości około dziewiętnastu kilometrów powietrze i ciepło nagle znikają bez śladu. Od trzech dni i trzech nocy – z krótkimi przerwami na sen – Achilles, syn Peleusa i bogini Tetydy, wnuk Ajakosa, wspina się szklanym szybem windy jeżdżącej po stoku Olimpu na sam szczyt. U stóp wulkanu szyb został nieco zniszczony w pierwszych dniach walk wojsk Hektora i Achillesa z nieśmiertelnymi, ale powyżej nadal jest hermetycznie zamknięty i ogrzewany. Aż do wysokości dziewiętnastu tysięcy metrów. Aż do tego miejsca. Aż do teraz. Jakiś piorun albo eksplozja plazmowa strzaskały go, robiąc w nim wyrwę długości blisko pół kilometra. Kryształowa rura wijąca się po zboczu do złudzenia przypomina teraz węża, którego ktoś przerąbał na pół motyką. Achilles przeciska się przez pole siłowe zamykające jej końcówkę i przemierza okrutną pustkę, niosąc broń, tarczę i ciało Amazonki zroszone przez Atenę ambrozją i zawinięte w biały niegdyś całun. Kiedy dociera na drugi koniec wyrwy, płuca prawie mu pękają, z uszu płynie krew, oczy palą go żywym ogniem, a skórę ma jak poparzoną od potwornego zimna. Szyb jest zdruzgotany jeszcze na przestrzeń wielu kilometrów. Jego szczątki pną się po nieskończonym stoki Olimpu, lodowate i pozbawione powietrza. Zamiast wygodnych schodów ma przed sobą porozdzielane kawałki kryształowej rury zjeżone ostrymi odłamkami metalu i drzazgami poskręcanego, nadtopionego szkła. Nie dają żadnej ochrony przed ryczącym wściekle huraganowym wiatrem. Klnąc pod nosem, dysząc i potykając się, Achilles cofa się w dół zbocza. Przechodzi przez buczące pole siłowe na końcu szybu i osuwa się na metalowe stopnie. Delikatnie odkłada na bok owinięte całunem zwłoki. Skórę ma spękaną do krwi z zimna. Jak może mi być tak zimno, kiedy jestem tak blisko słońca? – dziwi się. Szybkonogi mężobójca jest pewien, że wspiął się wyżej niż Ikar wzleciał na swoich skrzydłach, a przecież wosk zlepiający pióra chłopca, który chciał być ptakiem, roztopił się w promieniach słońca, prawda? Choć na szczytach gór w krainie jego dzieciństwa – u Chirona, w kraju centaurów – panował chłód, wiał wiatr, a powietrze rozrzedzało się wraz z rosnącą wysokością, to po Olimpie spodziewał się czegoś więcej. Wyjmuje z torby mały bukłak i wyciska sobie z niego resztki wina między spierzchnięte, popękane wargi. Ostatni kęs sera i resztkę chleba zjadł dziesięć godzin wcześniej, przekonany, że niedługo będzie na szczycie. Tymczasem wygląda na to, że Olimp w ogóle nie ma szczytu. Wydaje mu się, że od tego poranka, kiedy wyruszył – zaledwie trzy dni wcześniej, tuż po tym, jak zabił Pentesileję – minęły całe miesiące. Dziura się zamknęła, odcinając go od Troi, Achajów i wiernych Myrmidonów, ale niezbyt się tym przejął, bo nie zamierzał wracać, dopóki nie pojmie za żonę wskrzeszonej Pentesilei. Tyle że nie zaplanował jak należy wyprawy na Olimp. Trzy dni temu, przed wyruszeniem z rozbitego u stóp góry namiotu, zabrał odrobinę jedzenia i picia, spodziewając się, że za parę godzin wróci. W dodatku wydawało mu się, że jego siły są równie niewyczerpane jak gniew. Teraz zastanawia się, czy ma ich dość, żeby zejść sto pięćdziesiąt kilometrów w dół. Może gdybym zostawił zwłoki tutaj... Ledwie ta myśl przepływa mu przez wyczerpaną głowę, Achilles wie, że tego nie zrobi. To nie wchodzi w grę. Jak to powiedziała Atena? „Akurat z tego uroku nie można się wyzwolić. Feromony już przemówiły. Nie ma odwołania od ich wyroku. Pentesileja, żywa lub martwa, będzie miłością twojego życia”. Achilles, syn Peleusa, nie ma pojęcia, co to są feromony, ale zdaje sobie sprawę, że klątwa Afrodyty to nie przelewki. Miłość do kobiety, którą zabił w tak okrutny sposób, dokucza mu znacznie silniej niż głód, od którego burczy mu w brzuchu. Nie zawróci. Atena powiedziała, że na szczycie Olimpu bogowie ukryli swoje kadzie lecznicze, sekret nieśmiertelności, sposób na przekroczenie nienaruszalnej z pozoru granicy oddzielającej życie od śmierci. Kadzie lecznicze... Tam właśnie zaniesie Pentesileję. Kiedy Amazonka wróci do życia, zostanie jego żoną. I niech żadne Mojry nie ważą mu się stawać na drodze. Na razie jednak jego muskularne, opalone ręce drżą ze zmęczenia. Opiera łokcie na kolanach. Patrzy na kryształowy strop i ściany szybu i pierwszy raz od trzech dni napawa się roztaczającym się za nimi widokiem. Słońce powoli zachodzi i cień Olimpu kładzie się bardzo daleko na czerwonej równinie. Dziura zniknęła, nie ma również obozowych ognisk. Kryształowy szyb, widoczny teraz prawie na całej długości, wije się w dół przez sto pięćdziesiąt kilometrów. Szkło odbija znacznie więcej światła niż ciemne zbocze. Cień góry pada na odległe wzgórza, morski brzeg i łagodne fale północnego oceanu. Na wschodzie rysują się białe, ośnieżone wierzchołki trzech innych wulkanów. Wystają ponad niską pokrywę chmur i odbijają czerwone ostatki dziennego światła. Krawędź świata jest zakrzywiona, co Achillesowi wydaje się dość dziwne. Powszechnie wiadomo przecież, że świat albo jest płaski, albo ma kształt wklęsłego talerza, w żadnym zaś wypadku nie może być wypukły, chociaż teraz, w nadchodzącym zmierzchu, tak właśnie wygląda. Z pewnością nie jest to grecki Olimp, ale o tym Achilles wie już od jakiegoś czasu. Ten świat – świat czerwonej ziemi, niebieskiego nieba i absurdalnie wysokich gór – jest prawdziwą ojczyzną bogów. W takim miejscu horyzont może się nawet zakrzywiać w dół albo wyczyniać inne, jeszcze dziwniejsze sztuczki. Odwraca się i spogląda w górę, kiedy nagle na stoku materializuje się bóg. Wedle olimpijskich standardów jest właściwie karzełkiem wśród bogów, bo ma zaledwie metr osiemdziesiąt wzrostu. Poza tym jest paskudny i brodaty, a kiedy kuśtyka wokół szczątków szybu, oceniając skalę zniszczeń, Achilles zauważa, że ma garb. Jak każdy argiwski heros, Achilles na wyrywki zna olimpijski panteon, toteż od razu rozpoznaje Hefajstosa, patrona ognia i naczelnego rzemieślnika bogów. Tymczasem Hefajstos napatrzył się już chyba na swoje zmasakrowane dzieło. Stoi plecami do herosa, drapie się po brodzie i mruczy pod nosem, kompletnie niewrażliwy na ziąb i wichurę. Wygląda na to, że nie zauważył ani Achillesa, ani jego zawiniętego w płótno pakunku. Achilles nie czeka, aż Hefajstos się do niego odwróci. Rzuca się biegiem w jego stronę, rozpędzony przebija pole siłowe, powala przeciwnika i przechodzi do swoich ulubionych zapasów. Zaczyna od „chwytu za pas”, który przynosił mu nagrody w rozlicznych turniejach. Chwyta krępego boga wpół, odwraca do góry nogami i rzuca nim o ziemię. Hefajstos klnie jak szewc i próbuje wstać, ale Achilles łapie go za rękę i serwuje mu „latającą klacz” – robi rzut przez bark. Bóg z łoskotem uderza plecami o ziemię. Słychać jego jęk i kolejne, tym razem naprawdę wulgarne przekleństwo. Wiedząc, że Hefajstos myśli już tylko o tym, żeby się gdzieś teleportować, Achilles rzuca się na niego i oplata go w pasie nogami, omal nie miażdżąc mu żeber. Lewą ręką obejmuje go za kark, a prawą wyciąga zza pasa bogobójczy nóż i przystawia ostrze do szyi Hefajstosa. – Jeśli spróbujesz odlecieć, polecę razem z tobą i cię zabiję – syczy prosto we włochate ucho boskiego rzemieślnika. – Nie... zabijesz... boga... kutasie... – stęka Hefajstos. Zgrubiałymi palcami próbuje odepchnąć dłoń Achillesa. Nożem Ateny Achilles nacina mu skórę na szyi, płytko, ale na odcinku ładnych paru centymetrów. Złoty ichor ścieka w skołtunioną brodę. Grecki heros wzmacnia morderczy uścisk. Trzeszczą boskie żebra. Bóg przepuszcza ładunek elektryczny przez swoje ciało wprost w uda Achillesa. Ten krzywi się z bólu, ale nie puszcza. Hefajstos pręży muskuły, by skorzystać ze swej boskiej siły. Achilles odpowiada jeszcze bardziej nadludzkim wysiłkiem i tym mocniej zaciska nogi. Przy okazji przyciska bogu nóż do gardła. Hefajstos stęka, sapie, napina się – i wiotczeje. – Dość... już... wystarczy... Wygrałeś tę rundę, synu Peleusa. – Daj słowo honoru, że nie znikniesz. – Masz moje słowo – dyszy bóg. Jęczy z bólu, gdy Achilles jeszcze raz zaciska uda. – Jeśli je złamiesz, zabiję cię – ostrzega Grek. Łapie Hefajstosa za tunikę i zmierzwione włosy i – zdając sobie sprawę, że w rozrzedzonym powietrzu najdalej za parę sekund straci przytomność – wciąga go przez pole siłowe w głąb szybu. Tu już nie marznie. I znów ma czym oddychać. Rzuca przeciwnika na metalowe stopnie i znów oplata go nogami. Naoglądał się Hockenberry’ego i bogów i wie, że kiedy się tekują, zabierają ze sobą tego, kto ich dotyka. Zasapany i pojękujący Hefajstos dostrzega zawinięte w płótno zwłoki Pentesilei. – Co cię sprowadza na Olimp, szybkonogi mężobójco? Przyniosłeś pranie? – Stul pysk. Achilles też ciężko dyszy. Trzydniowy post i wspinaczka na Olimp dały mu się we znaki. Nadludzka siła wycieka z niego jak woda z sita. Za chwilę będzie musiał uwolnić Hefajstosa albo go zabić. – Skąd masz ten nóż, śmiertelniku? – pyta brodaty bóg. Ocieka ichorem. – Powierzyła mi go Atena Pallas. – Achilles nie widzi powodu żeby go okłamywać. A poza tym w przeciwieństwie do niektórych Greków, na przykład przebiegłego Odyseusza, nigdy nie kłamie. – Atena, powiadasz... Kocham ją ponad wszystko. – Słyszałem o tym – przyznaje Achilles. Prawdę mówiąc, słyszał przede wszystkim o tym, jak Hefajstos zagiął na Atenę parol i przez całe stulecia próbował się do niej dobrać. Za którymś razem był już tak blisko, że musiała siłą odsuwać jego nabrzmiały członek od swoich ud. „Uda” były w tym wypadki eufemistycznym określeniem żeńskich genitaliów. I wtedy to ocieracz-Hefajstos, brodaty kaleka, spuścił się na uda bogini, zanim zdążyła na dobre go odepchnąć. Mały Achilles nasłuchał się od ojczyma, centaura Chirona, wielu ciekawych opowieści, w których główną rolę odgrywała wełniana szmatka, czyli erion, którą Atena wytarła się z nasienia, albo ziemia, na którą to nasienie skapnęło Później, już jako dorosły mężczyzna i najsławniejszy wojownik świata, słyszał też, jak minstrele śpiewali o „dziewiczej rosie” – czyi herse albo drosos w jego ojczystym języku, tyle że słowa te mogły też oznaczać po prostu „nowo narodzone dziecko”. Mówiło się, że wielu ludzkich bohaterów poczęło się z tej mokrej od spermy szmatki czy garści ziemi. Postanawia jednak nie przytaczać w tej chwili żadnej z tych historyjek. Tym bardziej że coraz bardziej brakuje mu sił i musi oszczędzać oddech. – Puść mnie, a zostanę... twoim... sojusznikiem – dławi się Hefajstos. – I tak jesteśmy dla siebie jak bracia. – Niby dlaczego? – pyta z wysiłkiem Achilles. Postanowił już, że jeśli będzie musiał uwolnić Hefajstosa, najpierw wbije mu nóż Ateny przez żuchwę w głąb głowy, nadzieje nań jego mózg i wyciągnie go z czaszki jak rybak rybę nabitą na oścień. – Kiedy wkrótce po Przemianie znalazłem się w morzu, przygarnęły mnie Eurynome, córka Okeanosa, i Tetyda, twoja matka. Utonąłbym, gdyby nie miłościwa Tetyda, córka Nereusa. Wyłowiła mnie i zaopiekowała się mną. Jesteśmy prawie braćmi. Achilles jeszcze się waha. – Więcej niż braćmi – ciągnie na wpół uduszony Hefajstos. – Jesteśmy sprzymierzeńcami. Achilles milczy. Nie chce się zdradzić z ogarniającą go słabością. – Sprzymierzeńcami! – wydziera się Hefajstos. Żebra pękają mu po kolei jak ścięte mrozem młode gałązki. – Moja droga matka, Hera, nienawidzi tej nieśmiertelnej suki Afrodyty, która jest twoim wrogiem. Wybranka mego serca, Atena, posłała cię z misją na szczyt Olimpu. Chcę ci pomóc. – Zabierz mnie do kadzi leczniczych – mówi Achilles. – Kadzi leczniczych? – Hefajstos oddycha z ulgą. Heros rozluźnił nieco uścisk. – Zostałbyś tam osaczony, synu Peleusa i Tetydy. Na Olimpie wybuchła wojna domowa i zapanował chaos, Zeus gdzieś zniknął, ale przy kadziach nadal stoją straże. Nawet się jeszcze nie ściemniło. Chodźmy do mnie. Zjesz coś, napijesz się, odświeżysz, a ja potem, w środku nocy, zabiorę cię do Sali Uzdrowień, w której zastaniesz tylko potwornego Uzdrowiciela i garstkę zaspanych wartowników. Jedzenie? – myśli Achilles. Rzeczywiście, jeśli szybko czegoś nie zje, nie będzie w stanie ani walczyć, ani – tym bardziej – zmusić kogokolwiek, żeby wskrzesił Pentesileję. – Dobrze – stęka. Puszcza brodatego boga i chowa nóż za pas. – Zabierz mnie do swojej olimpijskiej siedziby. Tylko bez żadnych sztuczek. – Bez sztuczek – burczy Hefajstos. Obmacuje posiniaczoną pierś i popękane żebra. – Straszne czasy nastały, kiedy nieśmiertelnych traktuje się w taki sposób. Złap mnie za rękę. Tekujemy się na górę. – Chwileczkę. – Achilles jest tak osłabiony, że z najwyższym trudem udaje mu się dźwignąć ciało Amazonki. Drugą ręką chwyta boga za owłosione przedramię. – Już. Możemy lecieć. 34 Wojniksy zaatakowały tuż po północy. Ada pomagała przygotować i podać kolację wszystkim mieszkańcom Ardis, a potem poszła pracować przy budowie umocnień. Mimo zimna, śniegu i nalegań Peaen, Loesa, Petyra i Isis, którzy chcieli ją chronić, wiedząc, że jest w ciąży, pomagała kopać rowy wytyczone między palisadą i domem, trzydzieści metrów od ogrodzenia. Rowy ogniowe były pomysłem Harmana i Daemana. Zamierzano napełnić je drogocennym olejem do lamp i podpalić, gdyby wojniksy przedarły się przez palisadę. Żałowała tylko, że samych pomysłodawców zabrakło tej nocy w Ardis. Wkrótce jednak przekonała się, że jest zbyt słaba, żeby przebić wierzchnią warstwę przemrożonego gruntu, chociaż trafiła się jej jedna z najostrzejszych łopat. Sfrustrowana, mogła tylko połykać łzy i pociągać nosem, czekając, aż Greogi i Emme zdejmą darń i będzie mogła przerzucać miękką ziemię. Na szczęście było już ciemno i nikt się jej nie przyglądał. Gdyby ktoś zobaczył, jak płacze, spaliłaby się wstydu. Kiedy Petyr oderwał się od swoich zajęć w dworku, gdzie pracował przy zabezpieczaniu parteru, i przyszedł poprosić ją, żeby jednak wróciła do domu, odparła – zgodnie z prawdą – że lepiej się czuje wśród ludzi. Praca fizyczna w otoczeniu setki przyjaciół poprawiała jej samopoczucie i pozwalała zapomnieć o Harmanie. Tak właśnie powiedziała. I nie kłamała. Minęła dziesiąta, zanim rowy były gotowe. Były dosyć toporne, miały półtora metra szerokości i pół metra głębokości, a wyłożono je plastikowymi workami, które w ostatnich tygodniach znaleziono w okolicach Chomu. Puszki z olejem do lamp – czy też „naftą”, jak nazywał paliwo Harman – czekały w sieni. Gdyby obrońcy musieli się wycofać z palisady, w każdej chwili można je było wynieść i opróżnić do rowów, a naftę podpalić. – Jak sobie poradzimy później, jeśli w kilka minut pozbędziemy się rocznych zapasów paliwa? – zaniepokoiła się Anna. – Będziemy siedzieli po ciemku – odparła Ada. – Ale przeżyjemy. Prawdę powiedziawszy, sama miała wątpliwości. Gdyby wojniksy przedarły się przez obsadzoną strażnikami palisadę, nie bardzo chciało jej się wierzyć, że powstrzyma je jakaś tam ściana ognia, o ile obrońcy w ogóle zdążą podpalić naftę. Harman i Daeman opracowali plany wzmocnienia drzwi dworku i założenia od wewnątrz grubych okiennic na parterze i pierwszym piętrze. Chociaż Petyr twierdził, że rozpoczęte przed trzema dniami prace dobiegają końca, to i ten element planu obronnego budził wątpliwości Ady. Wreszcie rowy zostały wykopane, palisada obsadzona podwójną liczbą wartowników, nafta zgromadzona przy wejściu. Wyznaczono ludzi, którzy mieli ją przenieść, wylać i podpalić. Rozdano nowe kartaczownice i teraz już co szósty obrońca miał nowoczesną broń, a nie – jak dotąd – co dwusetny. Greogi krążył w soniku nad posiadłością. Ada weszła do domu pomóc Petyrowi. Masywne okiennice były prawie gotowe. Grube deski wstawiono w solidne dębowe ramy okien. Można je było w każdej chwili zatrzasnąć i zamknąć na zapadki wykute w znajdującej się na tyłach dworku kuźni. Wyglądały tak brzydko, że Ada skinęła bez słowa głową, odwróciła się, żeby ich nie widzieć, i rozpłakała się. Pamiętała, jak pięknie wyglądał Dwór Ardis – twór blisko dwutysiącletniej tradycji – zaledwie rok wcześniej. Zawsze był miejscem, gdzie mieszkało się wygodnie, z klasą, wdziękiem i elegancją. Niecały rok temu świętowali dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny Harmana. Wydali wielką ucztę pod rozłożystymi dębami i wiązami. Na drzewach pozawieszali latarnie, łatające służki serwowały potrawy sprowadzone ze wszystkich stron świata, potulne wojniksy ciągnęły bryczki i kabriolety po wysypanym żwirem podjeździe i zajeżdżały pod tonący w powodzi świateł frontowy ganek. Goście z całego świata przybywali ubrani w najlepsze stroje, z najmodniejszymi fryzurami na głowach. Spojrzała na dziesiątki ludzi w ubraniach z samodziału, stłoczonych w salonie na parterze. Latarnie syczały i pluły iskrami w mrok, na podłodze leżały sienniki i derki, obok nich kartaczownice i kusze, a ogień płonący w kominku miał zapewniać nie dobry nastrój, lec; ciepło niezbędne do przetrwania nocy. Około dwudziestu wyczerpanych, brudnych obrońców chrapało przy kominku. Wszędzie na podłodze było widać ślady ubłoconych buciorów. Zamiast pięknych kotar na oknach wisiały toporne okiennice. Na co mi przyszło? – pomyślała. Na terenie posiadłości mieszkało teraz czterystu ludzi. To już nie był jej dom. Ardis stało się domem wszystkich, którzy chcieli w nim żyć i go bronić. Petyr pokazał jej także inne ulepszenia: szczeliny strzelnicze w okiennicach na parterze i piętrze, przez które można by było ostrzeliwać wojniksy, gdyby wdarły się za palisadę; wrzątek trzymany na drugim piętrze w ogromnych kotłach, które za pomocą systemu bloczków wciągano na poddasze, żeby po ustawieniu tam ostatniej linii obrony lać ukrop na głowy napastników – Harman wysiglował ten pomysł w jednej ze starych książek. Kadzie pełne wody i oleju bulgotały na prowizorycznych paleniskach stojących w dawnych komnatach Ady. Wyglądały paskudnie, ale obiecująco. Przyszedł Greogi. – Gdzie sonik? – spytała Ada. – Na platformie. Reman szykuje się do startu z łucznikami. – Widzieliście coś? – zainteresował się Petyr. Po zachodzie słońca nie wysyłali do lasu pieszych zwiadowców. Wojniksy widziały w ciemnościach lepiej od ludzi, zwłaszcza w tak pochmurną noc jak ta, kiedy nie można było liczyć na światło księżyca ani pierścieni. Dlatego na nocne zwiady latało się sonikiem. – Niewiele. Jest już ciemno i pada śnieg z deszczem, ale zrzuciliśmy flary do lasu... Tam się po prostu roi od wojniksów. Tylu naraz jeszcze nie widzieliśmy. – Skąd one się biorą? – spytała Uru, starsza kobieta, rozcierając łokcie, jakby marzła. – Przecież się nie faksują. Wczoraj miałam dyżur w pawilonie i... – To nie jest w tej chwili najważniejsze – przerwał jej Petyr. – Co jeszcze widzieliście, Greogi? – Nadal przynoszą kamienie znad rzeki. Ada zmarszczyła brwi. Piesze patrole już w południe donosiły, że wojniksy zbierają nad rzeką kamienie i układają je w sterty. Nigdy wcześniej tego nie robiły, a każde novum w ich zachowaniu przyprawiało Adę o skurcz żołądka. – Budują z nich coś? – spytał Casman z nadzieją w głosie. – Jakiś mur? Schron? – Nie, układają z nich wielkie stosy na skraju lasu. – Musimy założyć, że chcą ich użyć jako pocisków – mruknęła Siris. Ada wróciła wspomnieniem do lat – ba, stuleci! – kiedy wojniksy pełniły rolę silnych, choć biernych służących, wykonujących wszystkie prace, którymi ludzie nie chcieli zajmować się osobiście. Wypasały i zabijały zwierzęta gospodarskie, strzegły osiedli przed zrekonstruowanymi dinozaurami i innymi niebezpiecznymi replikantami i jak zwierzęta pociągowe chodziły w zaprzęgach bryczek i kabrioletów. Przez tysiąc czterysta lat przed ostatnim faksowaniem wojniksy były ponoć wszechobecne, lecz martwe. Wyglądały jak metalowe posągi w skórzastych kapturach. Aż do pamiętnego momentu przed dziewięcioma miesiącami, kiedy wyspa Prospera spadła na ziemię deszczem płonących odłamków, nikt nie przypominał sobie, żeby wojniks zachował się niezgodnie z poleceniem, nie mówiąc już o przejawianiu inicjatywy. Czasy się zmieniły. – Jak możemy się przed nimi obronić? – spytała. Wojniksy były silne. Jeden z pierwszych uczniów Odyseusza, Kaman, wyszedł na środek koła utworzonego przez rozmawiających. – W zeszłym miesiącu przesiglowałem książkę o machinach oblężniczych, starych, jeszcze sprzed Zapomnianej Ery. Mogły miotać kamienie na odległość kilku kilometrów. – Były w niej jakieś rysunki? – Jeden. – Kaman przygryzł wargę. – Nie bardzo go zrozumiałem. – Poza tym to nie byłaby obrona, tylko atak – zauważył Petyr. – Moglibyśmy odrzucać im te kamienie – odparła Ada. – Wiesz co, Kamanie? Znajdź tę książkę i pokaż ją Remanowi, Emme, Loesowi, Caulowi i innym, którzy pomagali Hannah przy żeliwiaku i mają dryg do majsterkowania... – Caula nie ma – przypomniała Salas. Miała najkrótsze włosy ze wszystkich mieszkańców Ardis. – Faksował się dzisiaj z grupą Daemana. – No to znajdź tę resztę, o której mówiłam – poleciła Kamanowi Ada. Szczupły mężczyzna z bródką skinął głową i potruchtał do biblioteki. – Odrzucić im kamienie? – Petyr się uśmiechnął. Ada wzruszyła ramionami. Żałowała, że zabrakło Daemana i jego dziewiątki, że Hannah została na Golden Gate i – najbardziej – że Harman też nie wrócił. – No, wracajmy do pracy – powiedział Petyr. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Greogi zabrał obsadę sonika na poddasze, reszta zamierzała położyć się spać. Petyr położył Adzie dłoń na ramieniu. – Musisz się przespać. – Stanę na straży... – wymamrotała. Powietrze rozbrzmiewali donośnym buczeniem, jakby nagle pobudziły się wszystkie letnie cykady. Petyr pokręcił głową i zaprowadził ją do jej pokoju. Naszego pokoju, pomyślała. Mojego i Harmana. – Jesteś wykończona. Nie spałaś od dwudziestu czterech godzin. Cała dzienna zmiana już śpi. Obsadziliśmy palisadę, mamy patrol w soniku... Dzisiaj nic więcej nie zrobimy. Musisz się przespać. Jesteś niezastąpiona. Wyrwała mu się. – Wcale nie! Petyr spojrzał na nią spode łba. W migotliwym świetle lamp jego oczy były bardzo ciemne. – Czy ci się to podoba, czy nie, jesteś kimś wyjątkowym. Jesteś częścią tej posiadłości. Gospodynią, która nas gości. Uosabiasz wszystko, co dobre w Ardis. Kiedy ludzie oczekują po tobie decyzji to wcale nie dlatego, że Harman tak długo był naszym przywódcą. A poza tym jesteś tu jedyną kobietą w ciąży. Z tym argumentem nie mogła dyskutować. Pozwoliła Petyrowi zaprowadzić się do sypialni. Wiedziała, że powinna się przespać, jeśli Ardis ma mieć z niej jakiś pożytek, ale sen się jej wymykał. Myślała na przemian o obronie dworku i o Harmanie. Gdzie był? Czy żył jeszcze? Czy nic mu się nie stało? Czy do niej wróci? Gdy tylko wojniksy przestaną zagrażać Ardis, zamierzała polecieć do Golden Gate w Machu Picchu – nikt jej nie powstrzyma – i znaleźć tam swojego ukochanego, swojego męża, choćby to miała być ostatnia misja w jej życiu. Wstała, nie zapalając światła, podeszła do komody i wyjęła z niej całun turyński. Wróciła do łóżka. Nie miała ochoty znów wchodzić w interakcję z obrazami – wspomnienie umierającego mężczyzny na wieży, który patrzył na nią i ją widział, było jeszcze zbyt świeże – ale chciała popatrzeć sobie na Troję. Oblężone miasto. Oblężony dwór. Może całun da jej nadzieję? Wyciągnęła się na wznak, przyłożyła wyszyte na całunie mikroobwody do czoła i zamknęła oczy. W Ilionie jest ranek. Helena Trojańska wchodzi do sali tronowej tymczasowego pałacu królewskiego (należącego dawniej do niej i Parysa) i pospiesznie dołącza do Kasandry, Andromachy, Herofile i Hypsipyle, potężnie zbudowanej niewolnicy z Lesbos, które zebrały się za tronem, nieco z lewej. Andromacha piorunuje ją wzrokiem. – Posłałyśmy po ciebie służące – szepcze. – Gdzie byłaś? – Na spacerze – odpowiada Helena, także szeptem. Ledwie zdążyła się wykąpać i przebrać po ucieczce od Menelaosa i zasztyletowaniu Hockenberry’ego. – Na spacerze... – bełkocze piękna Kasandra, jakby wpadła w trans. Uśmiecha się porozumiewawczo. – Z nożem, droga Heleno? Wytarłaś go chociaż? Andromacha ją ucisza, a Hypsipyle pochyla się nad nią. Dopiero teraz Helena zauważa, że niewolnica trzyma córkę Priama za rękę. Kasandra przez moment krzywi się z bólu – na skinienie głowy ze strony Andromachy palce Hypsipyle siniaczą białe ciało – ale po chwili znów się uśmiecha. Będziemy musiały ją zabić, myśli Helena. Ma wrażenie, że minęły całe miesiące od poprzedniego spotkania z dwoma ocalałymi członkiniami pierwotnego składu Kobiet Trojańskich, tymczasem odkąd się z nimi pożegnała i została uprowadzona przez Menelaosa, upłynęły niecałe dwadzieścia cztery godziny. Herofile, „ukochana Hery”, najstarsza sybilla w mieście, stoi wprawdzie w gronie najznaczniejszych trojańskich kobiet, ale wzrok ma nieobecny, a twarz tak steraną, jakby przez ostatnie osiem miesięcy postarzała się o dwadzieścia lat. Helena nagle zdaje sobie sprawę, że dni Herofile – tak jak i Priama – są policzone. Otrząsa się z zamyślenia i koncentruje na bieżących kwestiach politycznych. Nie może wprost uwierzyć, że Andromacha postanowiła oszczędzić Kasandrę. Gdyby Priam i reszta Trojan dowiedzieli się, że mały Astyanaks wciąż żyje, a jego rzekome uśmiercenie było tylko prowokacją mającą na celu wywołanie wojny z bogami, ludzie rozszarpaliby Andromachę na strzępy. Chyba że, jak domyśla się Helena, Hektor zabiłby ją pierwszy. Właśnie, gdzie jest Hektor? Nagle dociera do niej, że wszyscy na niego czekają. I kiedy już, już chce o to zapytać Andromachę, ten pojawia się w asyście tuzina kapitanów i najbliższych towarzyszy broni. Mimo że król Troi, Priam, siedzi na tronie, a obok stoi pusty fotel królowej Hekuby, ma się wrażenie, że dopiero w tej chwili przybył prawdziwy władca. Stojący na baczność strażnicy, w hełmach z czerwonymi kitami, prężą się jeszcze bardziej. Zmęczeni kapitanowie i herosi, brudni od krwi i kurzu po całonocnej bitwie, też wypinają pierś. Wszyscy, nawet kobiety z królewskiego rodu, podnoszą wyżej głowy. Hektor przybył. Od dziesięciu lat Helena podziwia jego urodę, bohaterstwo i mądrość. Od dziesięciu lat jest jak roślina pragnąca pławić się w słonecznym blasku jego charyzmy. Jej serce po raz dziesięciotysięczny, jak zwykle, bije szybciej na widok Hektora, syna Priama, prawdziwego wodza mieszkańców i obrońców Troi. Hektor ma na sobie zbroję. Widać, że przybywa raczej z sypialni niż z pola bitwy – jego pancerz błyszczy, na tarczy nie widać uszkodzeń, włosy ma świeżo umyte i zaplecione w warkocze, ale wydaje się zmęczony i udręczony. Coś go gryzie. Salutuje ojcu i spokojnie siada na tronie matki. Kapitanowie ustawiają się za jego plecami. – Jak wygląda sytuacja? – pyta. Odpowiada mu Deifobos, jego brat. Jest zakrwawiony i brudny po całonocnej walce. Mówiąc, patrzy na Priama, jakby składał mu raport, choć naprawdę jego słowa są przeznaczone dla Hektora. – Mury i Brama Skajska są bezpieczne. Niespodziewany szturm Agamemnona zaskoczył nas, tym bardziej że nie mieliśmy pełnej obsady. Część naszych ludzi walczyła po drugiej stronie Dziury z bogami. Przed świtem odparliśmy atak i zepchnęliśmy Achajów pod same okręty, ale niewiele brakowało. – Dziura się zamknęła? – pyta Hektor. – Zniknęła. – Czy wszyscy żołnierze zdążyli wrócić? Deifobos zerka na jednego ze swoich ludzi, odczytuje jakiś dyskretny sygnał i odpowiada: – Tak sądzimy. Zapanowało straszne zamieszanie, kiedy tysiące Trojan jednocześnie próbowały wrócić do miasta, morawce uciekały w swoich latających machinach, a podstępny Agamemnon ruszył do szturmu. Wielu dzielnych wojowników poległo pod murami, złapanych jak w kleszcze pomiędzy Achajów i naszych łuczników. Wygląda jednak na to, że tylko Achilles został po drugiej stronie Dziury. – Achilles nie wrócił? – Hektor przekrzywia głowę. Deifobos kręci przecząco głową. – Nie. Został tam, po tym jak zabili wszystkie Amazonki. Inni achajscy dowódcy i królowie wrócili do swoich ludzi. – Pentesileja nie żyje? Helena nagle zdaje sobie sprawę, że najdzielniejszy syn Priama nie ma pojęcia, co się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia godzin, tak bardzo pogrążył się w swoim żalu i niedowierzaniu, że wojna z bogami dobiegła końca. – Pentesileja, Klonia, Bremusa, Euandra, Termodoa, Alkibia, Dermachia, Derione... Wszystkie trzynaście Amazonek poległo, mój panie. – A co z bogami? – Żrą się między sobą – mówi Deifobos. – Wszystko wygląda tak, jak przed... przed wojną, którą im wypowiedzieliśmy. – Ilu bogów jest pod Troją? – Po stronie Achajów... Hera i Atena są ich głównymi sojuszniczkami. W nocy widziano też Posejdona, Hadesa i kilkunastu innych, jak zagrzewali do boju hordę Agamemnona i ciskali gromy w mury miasta. Stary Priam odchrząkuje i się odzywa: – Zatem jak to możliwe, że te mury jeszcze stoją, mój synu? Deifobos uśmiecha się chytrze. – Jak za dawnych dobrych czasów, ojcze, na każdego boga, który źle nam życzy, przypada jeden, który nas ochrania. Jest tu Apollo ze swoim srebrnym łukiem. Ares o świcie poprowadził nasz kontratak. Demeter i Afrodyta... – zawiesza głos. – Afrodyta? – powtarza Hektor. Głos ma lodowaty i bezbarwny, jak odgłos noża spadającego na marmurową posadzkę. To imię bogini, która, jak twierdzi Andromacha, zabiła ich dziecko. Imię, które stało się podwaliną sojuszu między wrogami, jakich nie znał świat – Hektorem i Achillesem. Imię, które doprowadziło do wojny z bogami. – Tak – mówi Deifobos. – Walczy po naszej stronie, wraz z innymi bóstwami, które nas miłują. Twierdzi, że to nie ona zabiła naszego ukochanego Skamandriosa, drogiego Astyanaksa, małego władcę miasta. – Mów dalej – cedzi Hektor przez zbielałe wargi. Deifobos bierze głęboki wdech. Helena się rozgląda, otaczają ich dziesiątki bladych, napiętych twarzy. – Ludzie Agamemnona i ich nieśmiertelni sprzymierzeńcy przegrupowują się przy czarnych okrętach. W nocy przedarli się na tyle blisko, żeby oprzeć drabiny o mur. Wielu dzielnych synów Ilionii posłali w mroki Hadesu, ale ich szturm był słabo skoordynowany i zbyt pochopny; nie wszyscy Achajowie zdążyli jeszcze wrócić z drugiej strony Dziury. Z pomocą Apolla i pod dowództwem Aresa odepchnęliśmy ich za Zarośnięte Wzgórze, poza ich dawne okopy i porzucone morawieckie fortyfikacje. W sali tronowej zapada cisza. Hektor siedzi nieruchomo, zamyślony, ze wzrokiem utkwionym w posadzkę. W błyszczącym hełmie, który trzyma w zgięciu łokcia, odbijają się zniekształcone twarze najbliżej stojących ludzi. Nagle wstaje, podchodzi do Deifobosa, kładzie mu dłoń na ramieniu i odwraca się do ojca. – Szlachetny Priamie, drogi ojcze, i ty, Deifobosie, najukochańszy z moich braci. Ocaliliście nasze miasto, gdy ja dąsałem się w moich apartamentach jak stara kobieta zatopiona w gorzkich wspomnieniach. Wybaczcie mi, proszę, i pozwólcie wrócić w szeregi obrońców. W ropiejących oczach Priama zapalała się iskra ożywienia. – Zapomnisz o waśni z bogami, którzy nas wsparli, mój synu? – Moimi wrogami są wrogowie Ilionu, moimi sojusznikami zaś ci, którzy ich zabijają. – Czy będziesz walczył ramię w ramię z Afrodytą? – dopytuje się Priam. – Czy sprzymierzysz się z bogami, których od miesięcy próbujesz wymordować? Czy będziesz zabijać Achajów i Argiwów, których nauczyłeś się nazywać przyjaciółmi? – Moimi wrogami są wrogowie Ilionu – powtarza Hektor. Zaciska zęby, wkłada hełm. Widoczne w okrągłych wycięciach oczy pałają jak rozżarzone węgle. Priam wstaje, obejmuje go i z niezwykłą delikatnością całuje w rękę. – Poprowadź dziś nasze wojska do zwycięstwa, szlachetny Hektorze. Hektor odwraca się, ściska Deifobosa za przedramię i podnosi głos, zwracając się do wszystkich znużonych kapitanów i żołnierzy: – Dziś poniesiemy ogień do obozu wroga. Dziś wszyscy, jednym głosem, wzniesiemy okrzyk bojowy! Zeus podarował nam ten jeden dzień, dzień wart całej reszty naszego życia. Dziś zajmiemy czarne okręty, zabijemy Agamemnona i raz na zawsze zakończymy tę wojnę! Jego słowa przez chwilę dźwięczą w absolutnej ciszy – ale tylko przez chwilę, bo zaraz rozlega się triumfalny ryk. Przerażona Helena cofa się i chowa za Kasandrą, która szczerzy zęby, jakby stężenie pośmiertne utrwaliło na jej twarzy upiorny uśmiech. Sala pustoszeje, tak jakby wiwaty wymiotły z niej wszystkich gości. Triumfalny zgiełk nie milknie, przeciwnie, zdaje się nasilać, zwłaszcza kiedy Hektor wychodzi z pałacu na spotkanie tysięcy czekających na zewnątrz Trojan. – Oto znów wszystko zaczyna się od początku – szepcze makabrycznie uśmiechnięta Kasandrą. – Dawna przyszłość odradza się we krwi. – Ciszej bądź! – syczy Helena. – Zbudź się, Ado! Zbudź się! Ada odrzuciła całun turyński z oczu i usiadła na łóżku. To Emme przyszła do jej sypialni, a teraz potrząsała ją za ramię. Ada wywołała funkcję zegara – niedawno minęła północ. Z zewnątrz dobiegły ją krzyki i wrzaski, klekot kartaczownic i głuche dudnienie kusz. Coś ciężkiego uderzyło w ścianę. Sekundę później okno w sąsiednim pokoju eksplodowało fontanną odłamków. Oświetlił je blask ognia płonącego gdzieś na trawniku, blisko ściany. Ada zerwała się z łóżka. Kładąc się, nie zdjęła nawet butów, teraz obciągnęła więc tylko koszulę i wybiegła za Emme na korytarz. Uzbrojeni ludzie pędzili na stanowiska. Petyr czekał na nią u dołu schodów. – Wdarły się od zachodu. Mamy wielu zabitych. Wojniksy są na terenie posiadłości. 35 Kiedy Ada znalazła się za progiem Dworu Ardis, powitały ją mrok i chaos, przerażenie i śmierć. Wraz z Petyrem i paroma innymi osobami wybiegli przez frontowe drzwi na południowy trawnik. Noc była tak ciemna, że widzieli tylko zatknięte na palisadzie pochodnie i rozmazane sylwetki ludzi biegnących w stronę dworku. Stanął przed nimi Reman. Był barczysty, miał brodę i przybył do Ardis jako jeden z pierwszych uczniów Odyseusza – w okresie, gdy ten jeszcze nauczał. W rękach trzymał kuszę, do której zabrakło mu amunicji. – Najpierw wdarły się od północy – zaczął. – Trzysta albo czterysta naraz, en masse... – Trzysta albo czterysta... – wyszeptała Ada. Poprzedniej nocy odparli największy z dotychczasowych szturmów, a szacowali, że wzięło w nim udział najwyżej sto pięćdziesiąt wojniksów, które uderzyły jednocześnie z czterech stron. – Z każdej strony jest ich co najmniej po dwieście – wysapał Reman. – Ale najpierw przełamały obronę na północy. Obrzuciły nas kamieniami; sporo naszych dostało, bo po ciemku nie widzieliśmy lecących kamieni. Kiedy ubyło ludzi na palisadzie, a ci, którzy zostali, musieli się za nią skulić, wojniksy zaczęły przeskakiwać górą, wybijając się jeden z drugiego jak z trampoliny. Wpadły między bydło, zanim zdążyliśmy ściągnąć posiłki. Potrzebne mi będą bełty i nowa włócznia... Chciał się przepchnąć do sieni, gdzie rezerwiści rozdawali broń, ale Petyr złapał go jeszcze za łokieć. – Wycofaliście rannych z palisady? – Nie. – Reman pokręcił głową. – To był jeden wielki obłęd. Wojniksy dobijały rannych, którzy padli, nawet jeśli kamienie nabiły im niegroźne siniaki. Nie mogliśmy... nie dało się... do nich... przebić... Odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach. Ada obiegła dom, kierując się w stronę północnego odcinka palisady. Płomienie trawiące żeliwiak oświetlały całe zamieszanie. Prowizoryczne drewniane baraki i namioty, w których mieszkała ponad połowa gości Ardis, również stały w ogniu. Ludzie w popłochu uciekali w stronę dworku. Bydło ryczało smętnie, zarzynane przez poruszające się z szybkością błyskawicy wojniksy. Przecież tym się właśnie kiedyś zajmowały, pomyślała Ada. Zabijały dla ludzi zwierzęta rzeźne. Do tego właśnie służyły im ostrza zainstalowane na końcach potężnych manipulatorów. Patrzyła z przerażeniem, jak kolejne krowy padają w śnieg i krwawe błoto. Uporawszy się z tym zadaniem, wojniksy – niby gigantyczne pasikoniki – skokami ruszyły w stronę domu, błyskawicznie pokonując dzielące je od niego sto metrów. – Chodź! – Petyr pociągnął Adę za sobą. – Musimy się wycofać! Wyrwała mu się. – Ale rowy ogniowe... Brnąc pod prąd rzeki ludzi, dopadła do jednej z pochodni zatkniętych na patio z tyłu domu, wyjęła ją z oprawy i pobiegła w stronę najbliższego rowu. Cały czas musiała uskakiwać przed uciekającymi obrońcami. Widziała, że Reman i paru innych próbują powstrzymać tę paniczną ucieczkę, ale przerażony tłum parł niewzruszenie, porzucając kusze, łuki i kartaczownice. Wojniksy oblazły już palący się żeliwiak i skakały po rusztowaniu, strącając z niego tych, którzy próbowali gasić pożar, ale większość po prostu ominęła piec i pędziła w kierunku Ady. Do rowu miała piętnaście metrów. Do pierwszych wojniksów – niecałe dwadzieścia. Nie zatrzymała się. Petyr popędził za nią na czele garstki obrońców. W tej samej chwili pierwszy wojniks przeskoczył przez rów. Pojemniki z naftą zostały wyniesione i ustawione obok rowów, ale nie było czasu, żeby rozlać ciecz. Ada zerwała pokrywkę z najbliższego, przewróciła go kopniakiem i zaczęła turlać wzdłuż krawędzi rowu. Cuchnące paliwo leniwie spływało z beczułki. Petyr, Salas, Peaen, Emme i pozostali zaczęli przewracać i opróżniać następne pojemniki. Wojniksy ich dopadły. Jeden przeskoczył ponad rowem i obciął Emme rękę w barku. Emme nawet nie krzyknęła. Rozdziawiła usta i w niemym zdumieniu spojrzała na odcięte ramię. Wojniks wzniósł manipulator do ciosu. Zabłysły śmiercionośne ostrza. Ada cisnęła pochodnię do rowu, porwała z ziemi upuszczoną kuszę i z bliskiej odległości strzeliła w skórzastą wypukłość zastępującą wojniksowi głowę. Od razu stracił zainteresowanie Emme, odwrócił się i przykucnął, szykując się do skoku na Adę. W tej samej chwili Petyr chlusnął na niego naftą, a Loes rzucił pochodnię. Wojniks stanął w płomieniach i – oślepiony, gdy czujniki podczerwieni zostały przeciążone – zaczął się zataczać i chodzić w kółko, młócąc metalowymi ramionami na wszystkie strony. Dwóch najbliżej stojących obrońców wygarnęło do niego z kartaczownic. Wojniks spadł do rowu i podpalił naftę na całej jego długości. Reman wziął na ręce osuwającą się na ziemię Emme, odwrócił się i ruszył w stronę dworku. Coś zafurkotało w ciemnościach i kamień wielkości pięści, szybki jak kartacz i niemal równie niewidzialny, trafił Remana w tył głowy. Nie wypuszczając Emme z rąk, mężczyzna zatoczył się i runął do płonącego rowu. Ogień natychmiast ogarnął oba ciała. – Chodź! – Petyr wyciągnął do Ady rękę. Wojniks przeskoczył przez ścianę płomieni i ich rozdzielił. Ada strzeliła mu z kuszy w brzuch (to był jej ostatni bełt), złapała Petyra za przegub dłoni, wyminęła chwiejącą się na nogach maszynę i zaczęła biec. Pożary wybuchły w wielu miejscach posiadłości. Wszędzie też było widać wojniksy. Wiele z nich przedarło się już nie tylko przez palisadę, ale także przez zapory ogniowe. Część padła pod ogniem kartaczownic, inne spowolnił skuteczny ostrzał z kusz i łuków, ale ludzie odpowiadali ogniem pojedynczo, sporadycznie i chaotycznie. Zabrakło dyscypliny. Grad kamieni, rzucanych przez niewidoczne wojniksy zza palisady, nie ustawał. Śmiercionośne pociski bez przerwy furkotały w ciemności. Ada i Petyr próbowali pomóc leżącej na ziemi młodej rudowłosej dziewczynie, zanim wojniksy ją dopadną. Została trafiona kamieniem w skroń, koszulę miała czerwoną od wykaszlanej krwi. Ada odrzuciła kuszę, podniosła dziewczynę i potykając się, zaczęły brnąć w stronę domu. Wycofujący się ludzie pozapalali już rowy z naftą ze wszystkich stron, ale wojniksy przeskakiwały przez ogień bez większych trudności. Coraz więcej cieni lądowało na trawniku. Temperatura w kilka sekund podniosła się o kilkanaście stopni. Nagle rudowłosa dziewczyna oparła się mocniej na Adzie i osunęła na ziemię, omal nie pociągając jej za sobą. Ada przykucnęła, wstrząśnięta ilością krwi zalewającą jej koszulę, ale Petyr już szarpał ją za rękę. – Ado! Musimy uciekać! – Nie. Przyklęknęła, zarzuciła sobie bezwładną dziewczynę na ramię i z wysiłkiem wstała. Otaczało ich pięć wojniksów. Petyr podniósł z ziemi ułamaną włócznię i przez chwilę zdołał utrzymać wojniksy na dystans, wykonując nią dzikie pchnięcia i ciosy. Ale były dla niego za szybkie. Unikały jego uderzeń i same robiły wypady w jego stronę, a on nie nadążał z odpieraniem ataków. W końcu któryś wyrwał mężczyźnie drzewce z rąk i go przewrócił. Ada rozejrzała się rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejś prowizorycznej broni. Postawiła dziewczynę na nogi, żeby mieć wolne ręce, ale pod ranną ugięły się kolana i upadła. Ada z gołymi rękami rzuciła się na wojniksa stojącego nad Petyrem. Rozległ się terkot kartaczownicy i dwa wojniksy – w tym ten szykujący się do obcięcia głowy Petyrowi – padły jak ścięte. Trzy pozostałe odwróciły się, żeby zmierzyć się z nowym zagrożeniem. Laman, przyjaciel Petyra, który w poprzednim szturmie stracił cztery palce u prawej dłoni, strzelał lewą ręką. W prawej trzymał tarczę z brązu i drewna, którą zasłaniał się przed kamieniami. Za nim szli podobnie uzbrojeni Salas, Oelleo, i Loes – przyjaciele Hannah i wierni uczniowie Odyseusza. Dwa następne wojniksy padły, a trzeci wrócił na drugą stronę płonącego rowu. Nadal jednak nadbiegały dziesiątki następnych, kłębiąc się wokół grupki obrońców. Petyr z trudem wstał, pomógł Adzie podnieść ranną dziewczynę i razem powlekli się w stronę odległego o dobre trzydzieści metrów dworku. Laman prowadził, Loes, Salas i drobniutka Oelleo osłaniali ich tarczami. Dwa wojniksy spadły wprost na plecy Salas. Wgniotły ją w zdeptaną ziemię i zaczęły masakrować. Laman okręcił się na pięcie i wpakował w jednego cały magazynek kartaczownicy. Wojniks runął na ziemię. Ada od razu się zorientowała, że dla Salas nie ma ratunku. W tej samej chwili Laman padł jak długi, trafiony kamieniem w skroń. Oddała Petyrowi ranną dziewczynę i podniosła do strzału ciężką kartaczownicę. Z ciemności nadleciał istny deszcz kamieni, przed którym schowali się za tarczami Loesa i Oelleo; Petyr przytomnie sięgnął też po tarczę Lamana, zapewniając im dodatkową osłonę. Jeden z większych pocisków przebił się przez tarczę Oelleo i złamał jej rękę. Dziewczyna – bliska przyjaciółka Daemana – zawyła z bólu. Otaczały ich teraz dziesiątki – nie, setki! – wojniksów. Biegły, skakały, dobijały rannych. A część pędziła wprost do dworku. – Odcięły nam drogę ucieczki! – zawołał Petyr. Płomienie w rowach przygasły i wojniksy już bez wysiłku pokonywały tę przeszkodę. Na ziemi leżało znacznie więcej ludzkich ciał niż zabitych napastników. – Musimy spróbować! – odkrzyknęła Ada. Lewą ręką objęła ranną dziewczynę, w prawej mocniej ścisnęła kartaczownicę i ostrzeliwując się, kazała Oelleo i Loesowi połączyć tarcze. Ukryci za taką niezbyt solidną osłoną rzucili się biegiem w stronę domu. Ruch zwrócił uwagę następnych wojniksów, które w paru skokach dołączyły do tych dwudziestu lub trzydziestu, które już broniły dostępu do drzwi. Niektóre z nich miały kartacze powbijane w pancerze i skórzaste niby-głowy; kryształowe odłamki mieniły się w blasku ognia, siejąc czerwonymi i zielonymi odbłyskami. Jeden z wojniksów złapał Oelleo za tarczę, przewrócił ją i zamaszystym cięciem lewego manipulatora poderżnął jej gardło. Drugi próbował odciągnąć od Ady ranną, ale Ada przystawiła mu kartaczownicę do wypukłości na korpusie i cztery razy pociągnęła za spust. Ostatni strzał wyrwał dziurę w przedniej części korpusu i wojniks upadł w kałuży własnej niebieskobiałej krwi, przygniatając rudowłosą dziewczynę Kilkanaście następnych skoczyło w ich stronę. Iglica szczęknęła głucho w pustej komorze broni. Petyr, Loes i Ada klęczeli obok siebie, osłaniając na wpół żywą dziewczynę tarczą. Loes strzelał jeszcze z ostatniej kartaczownicy jaka im została, Petyr opędzał się od wojniksów następną złamaną włócznią, ale przeciwników z każdą chwilą przybywało. Harman! – zdążyła pomyśleć Ada. Złapała się na tym, że myśli o nim z mieszaniną miłości i gniewu. Gdzie teraz był? Dlaczego uparł się, że gdzieś tam sobie poleci akurat w ostatnim dniu jej życia? Jej los był przesądzony, ich dziecko – skazane na śmierć, a on, zamiast ich bronić, gdzieś się pętał. Kochała go i nienawidziła ponad wszystko. Przepraszam, pomyślała, ale nie pod swoim adresem i nie pod adresem Harmana. Przepraszała dziecko, które w sobie nosiła. Kiedy następny wojniks na nią skoczył, rzuciła w niego pustą kartaczownicą. Wojniks został prawie rozerwany na strzępy. Ada zaniemówiła. Pięć najbliższych robotów albo runęło na ziemię, albo zatoczyło się do tyłu, następnych kilkanaście przykucnęło, zasłaniając się manipulatorami. Z sonika posypał się na nie grad kartaczy. Przeciążonym pojazdem leciało co najmniej ośmiu ludzi. Strzelali na wszystkie strony. Greogi zniżył lot i sonik znalazł się nieco ponad metr nad ziemią. Co za głupota! – żachnęła się w duchu Ada. Wojniksy mogły wskoczyć na pokład albo ściągnąć go na ziemię, a wtedy dla Ardis nie byłoby żadnej nadziei. – Pospieszcie się! – krzyknął Greogi. Loes osłonił tarczą Petyra i Adę, którzy wydobyli ranną dziewczynę spod bezwładnego wojniksa i wrzucili ją do sonika. Ktoś pomógł Adzie wspiąć się na pokład, Petyr wdrapał się na górę o własnych siłach. Kamienie sypały się na nich ze wszystkich stron. Trzy wojniksy wyskoczyły w górę – wyżej niż pasażerowie sonika mieli głowy – ale młoda Peaen strzeliła do nich z ciężkiej kartaczownicy i strąciła dwa z nich. Ostatni wylądował na dziobie pojazdu, tuż przed Greogim, który dźgnął go mieczem w pierś. Spadając, wojniks zabrał ze sobą wbitą w korpus broń. Loes wskoczył na pokład. Sonik się zachwiał, obniżył lot i uderzył o zmrożoną ziemię. Biegnące ku niemu ze wszystkich stron wojniksy wydały się Adzie – leżącej na zakrwawionym pokładzie – znacznie większe niż w rzeczywistości. Greogi przestawił wirtualne stery. Sonik drgnął i zaczął się wznosić pionowo. Wojniksy znów próbowały nań wskoczyć, ale ostrzał skutecznie im to uniemożliwił. – Kończy się nam amunicja! – ostrzegł klęczący na rufie Stoman. Petyr pochylił się nad Adą. – Nic ci się nie stało? – Nie. – Ada próbowała zatamować krwawienie u rannej dziewczyny, ale doszło do krwotoku wewnętrznego. Nie czuła już pod palcem jej pulsu. – Ona chyba... Kamienie jak grad zagrzechotały na burtach i spodzie sonika. Uderzona w pierś Peaen upadła na ranną. Inny pocisk trafił Petyra za uchem. Głowa odskoczyła mu do przodu. – Petyr! – krzyknęła rozpaczliwie Ada. Podniosła się, próbując go złapać. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, uśmiechnął się lekko i spadł, koziołkując, prosto w rojące się piętnaście metrów niżej kłębowisko wojniksów. – Trzymajcie się! – zawołał Greogi. Zatoczyli koło wokół dworu, trzymając się bezpiecznego pułapu. Wychyliwszy się za burtę, Ada widziała wojniksy przy wszystkich drzwiach; przeciskały się przez próg, wspinały po ścianach, rozbijały okna. Budowlę otaczał ognisty prostokąt; płonący żeliwiak i baraki dodatkowo oświetlały scenę zniszczenia. Nigdy nie była orłem w rachunkach i szacowaniu liczb na oko, ale przez palisadę przedarło się chyba z tysiąc wojniksów. Wszystkie zmierzały w stronę domu. – Nie mam nabojów! – poinformował strzelec z prawej przedniej leżanki. Ada go rozpoznała. Boman. Dzień wcześniej zrobił jej śniadanie. Greogi podniósł wzrok. Pod strużkami krwi i bryzgami błota twarz miał białą jak ściana. – Lećmy do faksowęzła – zaproponował. – Ardis jest stracone. – Lećcie, jeśli chcecie. Ale beze mnie. – Ada pokręciła głową. – Ja zostaję. Wysadź mnie tam. Wskazała platformę dla skoczków na dachu dworku. Przypomniała sobie dzień, kiedy jako nastolatka oprowadzała Daemana, swojego „kuzyna”, po domu. Chciała mu pokazać także tę platformę. Kiedy weszła na drabinę, zajrzał jej pod spódnicę i zorientował się, że nie nosi bielizny. Zrobiła to celowo; dobrze wiedziała, jaki z niego lubieżnik. – Wysadź mnie – powtórzyła. Mężczyźni i kobiety, skuleni i ledwie widoczni w półmroku, przypominający wychudzone gargulce, ostrzeliwali się z dachu, poddasza, szerokich rynien i samej platformy. Zasypywali tłum błyskawicznie przemieszczających się wojniksów gradem kartaczy, strzał i bełtów. Miało się wrażenie, że z równym powodzeniem mogliby próbować powstrzymać przypływ oceanu, rzucając w wodę kamieniami. Greogi sprowadził sonik nad zatłoczoną platformę. Pojazd zawisł w powietrzu. Ada wyskoczyła, ktoś podał jej ranną dziewczynę; trudno byłoby w tej chwili powiedzieć, czy jeszcze żyje. Podali też na dół nieprzytomną, ale pojękującą Peaen. Ada ułożyła je obie na platformie. Boman zeskoczył, wrzucił do sonika cztery ciężkie worki z magazynkami do kartaczownic i wrócił na pokład. Pojazd bezszelestnie opadł w dół. Skoncentrowany Greogi sterował nim delikatnymi ruchami rąk. Przypominał Adzie matkę. Podobne skupienie malowało się na jej twarzy, gdy grała na ustawionym w salonie fortepianie. Ostrożnie podeszła do krawędzi platformy. Kręciło się jej w głowie. Gdyby ktoś do niej nie podszedł i nie przytrzymał jej, dopóki nie odzyskała równowagi, z pewnością by spadła. Jej wybawca przykucnął na skraju platformy i strzelał z kartaczownicy. Słychać było charakterystyczne: thunk-thunk-thunk. Kamień jak zwykle pojawił się znikąd. Trafił klęczącą osobę w głowę – przewróciła się i zsunęła po stromym dachu. Ada nie dowiedziała się, kto ocalił jej życie. Stała na krawędzi i obojętnie patrzyła w dół. Czuła się trochę tak, jakby śledziła wydarzenia w spektaklu turyńskim – pospolite, nierzeczywiste historie, które w deszczowe jesienne popołudnia pozwalały zabić czas. Wojniksy wspinały się po murach Dworu Ardis, a strzaskawszy okiennice właziły do środka przez wybite okna. Światło z frontowych drzwi padało na schody, na których roiło się od potworów. Wynikało z tego, że główne wejście zostało staranowane i na parterze – w salonie i foyer – nie został już zapewne żaden żywy obrońca. Wojniksy poruszały się niewiarygodnie szybko, z owadzią zwinnością. Droga na dach powinna im zająć nawet nie kilka minut, lecz najwyżej kilkadziesiąt sekund. Zachodnie skrzydło domu płonęło, ale wyglądało na to, że to wojniksy, a nie ogień, zabiją ostatnich ludzi. Ada odwróciła się, po omacku powiodła dłonią po platformie, aż namacała upuszczoną przez jej wybawcę kartaczownicę. Nie zamierzała tanio sprzedać skóry. 36 Daeman spodziewał się, że w Kraterze Paryskim będzie zimno – ale nie aż tak zimno. Powietrze w faksowęźle Guarded Lion było tak lodowate, że aż parzyło w płuca. Sam pawilon faksu był oblepiony grubymi żyłami błękitnego lodu, które nakładały się, przeplatały i zaciskały na budowli jak ścięgna ciasno owinięte na kości. Ponad trzynaście godzin zajęło mu przefaksowanie się do pozostałych dwudziestu dziewięciu węzłów i ostrzeżenie mieszkańców przed nadejściem Setebosa. Plotka była szybsza. Ludzie z innych, wcześniej ostrzeżonych społeczności faksowali się po całym świecie i siali panikę. Wszyscy zadawali masę pytań. Odpowiadał na nie najlepiej, jak umiał i pospiesznie faksował się dalej, ale od pytań nie było ucieczki. Gdzie będzie bezpiecznie? Wszędzie wokół osiedli obserwowano koncentrację wojniksów. W kilku miejscach doszło już do pierwszych potyczek, nigdzie jednak nie nastąpił jeszcze poważniejszy szturm, taki jak ten, który poprzedniej nocy odparto w Ardis. Dokąd uciekać? To pytanie powtarzało się najczęściej. Mówił, co wiedział o Setebosie, wieloramiennym bogu Kalibana, o niebieskim lodzie – i faksował się do następnych węzłów. Dwa razy musiał grozić natrętom kuszą, żeby go puścili. Chom widziany z odległego o kilometr wzgórza był martwą bańką błękitnego lodu. Niebiańskie Kręgi w Ułanbacie całe zostały oplecione siecią niebieskich włókien; Daeman natychmiast się stamtąd wycofał, zanim zimno zdążyło mu się dać we znaki. Kiedy wstukiwał kod Krateru Paryskiego, nie miał pojęcia co tam zastanie. Teraz już wiedział. Węzeł Guarded Lion skuty był w całości niezwykłym lodem Setebosa. Pospiesznie naciągnął na głowę kaptur termoskóry i włożył maskę. Mimo to powietrze nadal paliło go żywym ogniem. Przerzucił kuszę przez ramię, na którym zawiesił już wcześniej ciężki plecak, i zaczął się zastanawiać. Nikt – nawet on sam – nie miałby do niego pretensji, gdyby się teraz wycofał, wrócił do Ardis i zameldował o wszystkim, co widział i słyszał. Zadanie zostało wykonane. Ten pawilon był cały obrośnięty lodem. Największa dziura w pokrywie miała najwyżej siedemdziesiąt centymetrów średnicy i przechodziła w tunel, który mógł donikąd nie prowadzić. Gdyby wszedł do lodowego labiryntu, zbudowanego przez Setebosa na szczątkach martwego miasta, mógłby z niego nie wrócić. A w Ardis mógł być jeszcze potrzebny – z całą pewnością potrzebne były informacje, które zebrał przez ostatnie trzynaście godzin. Westchnął, zdjął z pleców kuszę i plecak i przykucnął przed największym otworem, który znajdował się dość nisko, przy podłodze. Wsunął do środka plecak, napiętą kuszą pchnął go głębiej i na czworakach wszedł w tunel. Przez termoskórę na rękach i kolanach czuł ziąb, jaki mógłby panować w międzygwiezdnej próżni. Poruszanie się w ten sposób było uciążliwe i bolesne. Po niespełna stu metrach tunel się rozdzielał. Daeman skręcił w lewo, ponieważ wydawało mu się, że z tej strony widać więcej światła słonecznego. Pięćdziesiąt metrów dalej podłoga zaczęła opadać, tunel wyraźnie się rozszerzył, a potem nagle stanął dęba. Daeman usiadł. Od razu poczuł na pośladkach chłód lodu, wgryzający się w ubranie i termoskórę. Wyjął z plecaka butelkę z wodą. Był wyczerpany i spragniony po wielogodzinnym faksowaniu się i spotkaniach z przerażonymi ludźmi. Oszczędzał dotąd wodę i zostało mu jeszcze pół butelki – co jednak nie miało wielkiego znaczenia, bo woda zamarzła na kamień. Włożył butelkę za pazuchę i spojrzał na lodową ścianę. Nie była idealnie gładka. Błękitny lód z natury był pożebrowany, a na tej ścianie warstwy układały się poziomo i ukośnie w taki sposób, że wspinaczka wydawała się niezbyt trudna. Lód piętrzył się jednak co najmniej na wysokość trzydziestu metrów, pochylał się, aż w końcu ściana znikała mu z oczu. Na górze światło rzeczywiście wydawało się silniejsze. Wyjął z plecaka dwa czekany, które Reman wykuł dla niego dzień wcześniej. Dopóki nie wysiglował tego słowa w którejś ze starych książek Harmana, nigdy nie słyszał o podobnych narzędziach. Gdyby nawet dowiedział się o ich istnieniu przed Upadkiem, sama ich idea wydałaby mu się idiotyczna. Ludzie przecież nie używali narzędzi. A teraz od nich zależało jego życie. Czekany wyglądały identycznie. Miały po trzydzieści pięć centymetrów długości i podwójne ostrze – z jednej strony proste i szpiczaste, z drugiej zakrzywione i ząbkowane. Reman pomógł mu owinąć rękojeści rzemieniami, które zapewniały dobry chwyt nawet przez termoskórę. Czekany zostały naostrzone najlepiej, jak tylko było to możliwe na kole szlifierskim Hannah. Wstał, zadarł głowę, mocniej dopiął maskę i zarzucił plecak na ramiona. Przerzucił kuszę przez lewe ramię, dociągnął mocujący ją pasek – dzięki temu spoczęła ukośnie na plecaku – i wziął zamach czekanem. Wbił go w lód. Podciągnął się o metr. Tunel był niewiele szerszy niż główny komin w Ardis. Daeman zaparł się w nim jedną wyprostowaną nogą, kolano drugiej oparł o lód z przodu, stopę z tyłu i mógł chwilę odpocząć. Zamachnął się drugą ręką i wbił czekan najwyżej, jak tylko mógł sięgnąć. Podciągnął się i zawisł na samych czekanach. Następnym razem nabiję sobie buty kolcami, pomyślał. Uśmiechnął się w duchu na myśl o tym, że miałby być jakiś „następny raz”. Dyszał ciężko; jego oddech skraplał się w powietrzu nawet po przejściu przez maskę osmotyczną. Plecak w każdej chwili mógł go ściągnąć w przepaść, ale Daeman uparcie rąbał w lodzie kolejne stopnie, podciągał się, opierał na czubkach butów, wbijał czekan wyżej, znów się podciągał. Pokonawszy w ten sposób dalsze pięć metrów, zawisł na czekanach, odchylił się i spojrzał w górę. Całkiem nieźle, pomyślał. Wbije czekan jeszcze dziesięć, może piętnaście razy i dotrę do miejsca, gdzie komin się pochyla. I okaże się, że to ślepy zaułek, odezwał się inny głos w jego głowie. Albo spadniesz i się zabijesz. Potrząsnął głową, żeby uciszyć wszystkie głosy. Ręce i nogi zaczynały mu drżeć z wysiłku. Przy następnym postoju wyrąbie głębszy stopień, żeby łatwiej mu się odpoczywało. Gdyby przyszło mu tędy wracać, miał linę. A jeśli czegoś nie zabrał, wkrótce i tak się o tym przekona. Powyżej komina tunel biegł poziomo przez jakieś dwadzieścia metrów, dalej dwukrotnie się rozwidlał, aż wreszcie wychodził przy dnie szerokiej jak najprawdziwszy wąwóz szczeliny w lodzie. Daeman drżącymi rękami spakował czekany i zdjął kuszę z pleców. Stanąwszy na skraju otworu spojrzał w górę i zobaczył niebieskie niebo. Szczelina ciągnęła się daleko na boki. Miejscami żyłkowane dno opadało przepaściami głębokimi na dziesięć, piętnaście i więcej metrów. Ze ścian zwieszały się lodowe stalaktyty. Brzegi szczeliny nad głową Daemana w wielu miejscach były spięte grubymi lodowymi mostami. Ściany budynków w jednych miejscach wyłaniały się z lodu, w innych zaś całkowicie w nim tonęły. Widział sterczące kawałki murów, potrzaskane okna, zarośnięte mrozem szyby, bambusowe wieże i fulerenowe przybudówki dodane do oryginalnych budowli pochodzących z Zapomnianej Ery – wszystkie równe sobie w objęciach błękitnego lodu. Zorientował się, że wyszedł na rue de Rambouillet niedaleko węzła Guarded Lion, na wysokości pięciu pięter ponad ulicą, po której przez całe życie chodził i jeździł zaprzężonymi w wojniksy bryczkami i kabrioletami. Przed nim, na północnym zachodzie, dno szczeliny opadało łagodnie prawie do pierwotnego poziomu ulicy. Dwa razy pośliznął się na pochyłości i przewrócił, ale zawczasu wyjął czekan i w obu wypadkach udało mu się wyhamować na lodzie. Znalazł się na dnie głębokiej na sześćdziesiąt metrów szczeliny o ścianach z niezliczonych włókien lodu, który – wydawało się to coraz bardziej oczywiste – stanowił w istocie rodzaj żywej tkanki. Był dzień, na dół docierało sporo światła, ale powietrze nadal boleśnie drażniło Daemanowi płuca. Dostrzegł drugą szczelinę, przecinającą na skos rue de Rambouillet. Rozpoznał ją od razu – Avenue Daumesnil. Dobrze znał tę okolicę: w dzieciństwie lubił się tu bawić, w młodości podrywać dziewczyny, a jako dorosły mężczyzna często spacerował tu z matką. Gdyby skręcił w tę drugą szczelinę w prawo, na południowy wschód, oddaliłby się od centrum miasta i krateru i trafił w końcu do lasku Bois de Vincennes. Nie tam jednak chciał iść. Dziura, którą widział, otworzyła się przecież na północny zachód od krateru, bardzo blisko znajdującego się nad samym kraterem domicylu matki. Chcąc tam dojść, musiał skręcie w Avenue Daumesnil w drugą stronę, kierując się w stronę bambusowych straganów bazaru Oprabastel, naprzeciwko zarośniętej zielskiem kupy gruzów zwanej Bastylią. W dzieciństwie często toczył tam regularne bitwy. Dzieci z jego wieżowca obrzucały kamieniami i grudkami ziemi chłopców z zachodniej dzielnicy, pogardliwie nazywanych „radioaktywnymi bastylczykami”, choć epitet ten nic nie mówił ani dzieciom, ani dorosłym. W okolicach Oprabastel lód wydawał się grubszy i bardziej złowrogi, ale Daeman nie miał wyboru. Właśnie tam, nad kraterem, pierwszy raz mignął mu Setebos. Szczelinę, w której się znajdował, przed skrzyżowaniem z Avenue Daumesnil przecinała inna, zbyt szeroka i głęboka, żeby dało się ją pokonać inaczej niż po mostku z lodu. Znalazłszy się na lodowym przęśle, Daeman spojrzał w dół. Zobaczył zatopione w lodzie budynki z trójbambusa i eterplastu, a niżej znajomą ulicę Ale szczelina ciągnęła się znacznie dalej w głąb ziemi, odsłaniając stalowo-kamienne ruiny jakiegoś innego, wiekowego miasta, ukrytego pod Kraterem Paryskim Przed oczami stanął mu szaro-rózowy, pofałdowany jak mózg Setebos, drążący ziemię swoimi rozlicznymi dłońmi i wygrzebujący z niej szczątki miasta pod miastem Czego tam szukał? Następna myśl była jeszcze bardziej przerażająca. Co zakopywał?’ Lodowe włókna i stalagmity tak gęsto zasłały jezdnię, że samą Avenue Daumesnil nie dało się iść, za to wzdłuż niej, równolegle do ulicy, biegł – o dziwo – odsłonięty pasek trawnika.. Daeman wbił w lód bełt od kuszy, zarzucił nań linę, ostrożnie opuścił się dziesięć metrów i stanął na ulicy. Gdyby teraz złamał nogę, nie uszedłby stąd z życiem. W dwóch trzecich drogi musiał jeszcze pokonać lodowy nawis. Rozhuśtał się na linie, wyminął go z boku i zsunął się ostatnie trzy metry. W półmroku pod nawisem czaiło się kilkanaście wojniksów. Daeman był tak zaskoczony, że odruchowo sięgnął po kuszę i puścił linę. Spadł z wysokości półtora metra, pośliznął się na trawie i przekoziołkował, a kuszy w dalszym ciągu nie zdjął z pleców. Półleżał na plecach, podparty na łokciach, z pustymi rękami, i patrzył na wyciągnięte w jego kierunku stalowe manipulatory z wirującymi ostrzami i szykujące się do skoku z odległości niespełna trzech metrów potwory. Nieruchome potwory. Dwanaście wojniksów stało zatopionych w lodzie, z którego wystawały tylko fragmenty ostrzy, skrawki pancerzy, kawałki odnóży. Żaden z nich nie dotykał gruntu – lód musiał je złapać w swoje szpony, gdy dokądś biegły, w pół skoku. A przecież wojniksy poruszały się bardzo szybko. Jak to możliwe, żeby lód narastał w takim tempie, aby je uwięzić” Daeman nie znał odpowiedzi na to pytanie, ale cieszył się, że lód był szybszy. Wstał – plecy i żebra miał potłuczone i obolałe po tym, jak upadł na kuszę i nieforemny plecak – i ściągnął linę. Mógł ją zostawić tam, gdzie wisiała – miał jeszcze ponad trzydzieści metrów w zapasie, a mogło się okazać, że będzie musiał w pośpiechu wspiąć się na tę ścianę, zamiast mozolnie wyrąbywać w niej stopnie czekanami – ale równie dobrze za chwilę mógł mu być potrzebny każdy metr sznura. Skierował się na pomocny zachód równolegle do Avenue Daumesnil. Znajdował się na pasie zieleni, który w myślach wciąż nazywał Promenade Plantee, chociaż znajomy deptak na trójbambusowych podporach tkwił w lodzie dwadzieścia metrów nad jego głową. Zdjął kuszę, upewnił się, że jest gotowa do strzału i po trawie, która nie miała prawa tu rosnąć, ruszył w stronę centrum Krateru Paryskiego. Promenadę Plantee – tak wszyscy mieszkańcy Krateru nazywali biegnący górą deptak. Była to jedna z tych starych, rzadkich nazw, ułożona ze słów, które zdawały się starsze niż wspólny język Daeman nigdy nie słyszał, żeby ktoś pytał o jej znaczenie. Idąc po trawniku, dnem głębokiego – i stale pogłębiającego się – wąwozu, wśród błękitnego lodu i wykopanych spod ziemi rum, zastanawiał się, czy nazwa deptaka nie pochodzi czasem od tego skrawka zieleni, który popadł w zapomnienie, dopóki wieloręki Setebos nie uznał za stosowne wygrzebać go spod ziemi. Szedł ostrożnie. Bał się coraz bardziej. Nie wiedział, czego się spodziewać, ale chciał dobrze przyjrzeć się Setebosowi (o ile to właśnie był Setebos, nie kto inny), a potem opowiedzieć w Ardis, jak wygląda miasto po jego najeździe. W miarę jednak jak w organicznym lodzie po obu stronach promenady dostrzegał coraz to nowe rzeczy – dalszych kilka wojniksów, stosy ludzkich czaszek, ruiny, które od wieków nie oglądały światła słonecznego – dłonie pociły mu się coraz bardziej, a w ustach zasychało. Żałował, że nie wziął ze sobą którejś z przywiezionych przez Petyra kartaczownic Pamiętał doskonale, jak w jaskini na orbitalnej wyspie Prospera Savi wygarnęła z takiej broni w Kalibana, niemal przystawiwszy mu broń do piersi. Nie zabiła go – Kaliban wył wprawdzie z bólu i krwawił obficie, ale nie przeszkodziło mu to porwać Savi w długie szpony i przegryźć jej karku; chrupnięcie zabrzmiało przerażająco. Potwór odciągnął ciało, zanurkował z nim w bajorze i powlókł je w głąb systemu kanalizacyjnego. Szukam Kalibana, pomyślał Daeman. Pierwszy raz otwarcie się do tego przyznał. Kaliban był jego nieprzyjacielem. Jego nemezis. Poznał to słowo zaledwie przed miesiącem, ale nie miał cienia wątpliwości, że w jego wypadku chodzi o Kalibana. A po tym, jak na wyspie Prospera Daeman próbował go zabić – najpierw osobiście, a potem zostawiwszy na pewną śmierć w obliczu zderzenia asteroidy z wormhole’em – nie mógł wykluczyć, że Kaliban jego uważa za swoją nemezis. Szczerze na to liczył, chociaż na myśl o powtórnej walce z potworem dłonie pociły mu się jeszcze bardziej, a gardło wysychało na wiór. Wystarczyło jednak, żeby przypomniał sobie trzymaną w rękach czaszkę matki i obelgę w postaci piramidy czaszek – obelgę, którą mógł wymyślić tylko on, Kaliban, dziecko Sykoraks, stwór Prospera, wyznawca Setebosa, patrona bezsensownej przemocy – i szedł dalej, ściskając kuszę nabitą dwoma mizernymi, ale jednak zaostrzonymi i haczykowatymi bełtami. Znalazł się w cieniu następnego pokaźnego nawisu, kiedy zobaczył sylwetki wystające ze ściany szczeliny. To nie były wmarznięte w lód wojniksy, lecz olbrzymy o ludzkich kształtach, umięśnione, wykrzywione, o białosinym ciele i pustych, wpatrzonych w niebo oczach. Stanął jak wryty i przez dobre pół minuty mierzył z kuszy do niezwykłych postaci, zanim dotarło do niego, co właściwie ma przed sobą. Posągi. To Hannah wyjaśniła mu znaczenie tego słowa – kamień lub inna substancja, której nadano ludzkie kształty. W Kraterze Paryskim i spiętym faksowęzłami świecie jego młodości nie było żadnych posągów. Pierwszy raz zobaczył je na Golden Gate w Machu Picchu przed zaledwie dziesięcioma miesiącami. Zielone bąble mieszkalne, którymi most był cały obwieszony, do złudzenia przypominały muzeum. Hannah – która od dawna interesowała się odlewaniem różnych przedmiotów ze stopionego metalu – wyjaśniła, że ludzkie postaci, które tam znaleźli, to właśnie posągi, dzieła sztuki (idea dzieła sztuki też zresztą była im obca – najwyraźniej jedynym uzasadnieniem istnienia tych posągów była przyjemność, jaką ich widok sprawiał widzom). Daeman mimowolnie uśmiechnął się na wspomnienie muzealnej sali. Wzięli Odyseusza – dziś Nomana – za jeden z posągów, dopóki się nie poruszył i nie odezwał. Te figury się nie poruszały. Podszedł bliżej i opuścił kuszę. Były naprawdę duże – co najmniej dwukrotnie większe od człowieka – i wychylały się z lodu, ponieważ wiekowy budynek, którego część stanowiły, przechylił się do przodu. Wszystkie te kamienne czy betonowe sylwetki wyglądały tak samo: mężczyźni, bez bród, z lokami szarej masy, która miała uchodzić za włosy, nadzy poza podwiniętą na brzuchu koszulką na ramiączkach. Każdy posąg miał lewą rękę podniesioną i zgiętą w łokciu, a jej dłoń opartą na potylicy. Prawa ręka była potężnie umięśniona, zgięta w łokciu i nadgarstku, a dłoń spoczywała na brzuchu, zwijając szare, betonowe fałdy koszulki. Poza tym było widać tylko prawą nogę mężczyzny. Zgięta w kolanie sterczała z fasady gmachu. Rodzaj półki lub gzymsu nad małymi okienkami łączył cały rząd identycznych figur, jakby przebijał ich biodra. Daeman podszedł jeszcze bliżej. Jego wzrok powoli oswajał się z półmrokiem panującym pod masywnym lodowym okapem. Głowa była zwrócona w prawo, szary policzek prawie dotykał do szarego barku. Daeman nie umiałby określić, co wyraża rzeźbiona w kamieniu twarz. Zamknięte oczy, wargi wygięte łukowato ku górze. Czy to był grymas bólu? Rozkoszy? A może jakiegoś bardziej złożonego uczucia, którego świadomość w czasach Daemana poszła w zapomnienie? Długi rząd identycznych postaci, wynurzających się z fasady zabytkowej budowli i z lodu jednocześnie, przywodził mu na myśl grupę głupawo uśmiechniętych tancerzy rozbierających się dla niewidzialnej publiczności. Co to za budynek? Do czego starożytni go wykorzystywali? I po co ta dekoracja? Tuż obok na ścianie widniały litery. Daeman rozpoznał je dzięki kilkumiesięcznej znajomości z Harmanem i opanowaniu sztuki siglowania. SAGI MYUNEZ YANOWSKI 1991 Nie umiał czytać, ale odruchowo przyłożył opatuloną w termoskórę dłoń do zimnego kamienia i wywołał w myślach obraz pięciu niebieskich trójkątów ustawionych jeden przy drugim. Nic się nie stało. Parsknął śmiechem. Przecież nie da się siglować kamienia – tylko książki, i to w dodatku nie wszystkie. Poza tym czy siglowanie będzie działało przez termoskórę? Skąd miałby to wiedzieć? Ale cyfry znał. Jeden, dziewięć, dziewięć, jeden. Żaden faksowęzeł nie mógł mieć tak wysokiego numeru. Czy ta liczba była wyjaśnieniem tajemnicy posągów? A może próbą utrwalenia posągów w czasie, tak jak ludzką postać utrwalono w kamieniu? Tylko jak się numeruje czas? Próbował sobie wyobrazić, co mogłoby oznaczać jeden, dziewięć, dziewięć, jeden jako miara czasu. Liczbę lat, jakie upłynęły od panowania jakiegoś starożytnego króla, takiego jak Priam czy Agamemnon? A może w taki sposób autor tych niepokojących rzeźb obwieszczał swoją tożsamość? Może wszyscy w Zapomnianej Erze mieli numery zamiast imion? Pokręcił głową i wyszedł spod okapu. Tracił czas. Całe otoczenie – widok budynków i posągów, które powinny były na zawsze pozostać pogrzebane, myśl o ludziach, których kompletnie nie rozumiał, i o tym, jak próbowali nadać czasowi wartość liczbową – było dla niego równie obce i niepokojące jak wspomnienie przechodzącego przez dziurę Setebosa, obrzmiałego i pozbawionego ciała mózgu, niesionego na grzbietach drobiących szczurów. Jeżeli chciał znaleźć Kalibana i Setebosa – albo dać się im znaleźć – musiał zacząć poszukiwania od kopuły. Od katedry. Nazwa był oczywiście nieco myląca – Daeman znał znaczenie tego słowa zaledwie od paru miesięcy, odkąd wysiglował je w książce Harmana, z której nauczył się wielu słów, lecz tylko kilka zrozumiał – ale wnętrze olbrzymiej kopuły odpowiadało jego wyobrażeniom o katedrze. Chociaż z całą pewnością żadnej takiej katedry nigdy nie było w mieście zwanym teraz Kraterem Paryskim. Ale na ten pomysł wpadł dopiero o zmierzchu. Zanim zaczęło się ściemniać, szedł zieloną krechą Promenadę Plantee po dnie Avenue Daumesnil do miejsca, w którym kończyła się ślepo, dochodząc do masy lodu, która musiała skrywać Oprabastel. Kiedy szczelina zamknęła mu się nad głową, poszedł tunelem biegnącym wzdłuż rue de Lyon aż do Bastylii. Natrafił na kolejne tunele i otwarte, wąskie szczeliny (w jednej rozłożywszy ręce mógł dotknąć obu ścian) odchodzące w lewo, w stronę Sekwany. Za życia Daemana, a także przez sto pięciodwudziestkowych pokoleń wcześniej, koryto Sekwany było suche jak pieprz i wyłożone ludzkimi czaszkami. Nikt nie wiedział, skąd czaszki się tam wzięły ale były tam od zawsze. Dla pasażerów, którzy przekraczali rzekę o licznych mostach w bryczkach, kabrioletach i powozikach, wyglądały jak biało-brunatne brukowce. Nie przypominał sobie, żeby kogoś zastanawiał brak wody, ponieważ szeroki na półtora kilometra Krater otwierał się dokładnie na środku Sekwany. Teraz jednak czasze przybyło: rząd nowych, świeżo oderwanych od ludzkich ciał czerepów ciągnął się wzdłuż ścian szczeliny, którą Daeman podążał w stronę Ile de la Cite i wschodniej krawędzi krateru. Według szczątkowej legendy, jaka ostała się w kulturze praktycznie pozbawionej historii (i ustnej, i pisanej), krater w Kraterze Paryskim powstał przed dwoma tysiącami lat, gdy postludzie utracili kontrolę nad maleńką czarną dziurą, stworzoną podczas pokazu w tak zwanym Institut de France. Czarna dziura kilkakrotnie przeryła Ziemię na wylot, ale krater pozostawiła po sobie tylko tutaj, miedzy faksowęzłami. Hotel Inwalidów i Guarded Lion. Ponoć w miejsc północnej krawędzi krateru znajdował się dawniej olbrzymi gmach zwany Luvr – lub, według innych wersji, Lover – który czarna dziur zassała w głąb ziemi. W ten sposób przepadły podobno ogromne zbiory tak zwanych dzieł sztuki. Ponieważ jedynymi znanymi Demanowi dziełami sztuki były nieliczne posągi, strata Luvru nie wydawała mu się zbyt bolesna. Czego żałować, jeśli wszystko było tam równie idiotyczne jak rządek roztańczonych golasów w szczelinie przy Avenue Daumesnil? Z jedynej otwartej szczeliny łączącej Ile St-Louis z Ile de la Cit niewiele było widać. Przez blisko godzinę wspinał się więc na lodową ścianę. Z mozołem wykuwał stopnie, wbijał w lód bełty, zarzucał na nie linę, często zawisał na czekanach i czekał, aż pot przestani mu zalewać oczy, a serce zwolni rytm. Wspinaczka miała jedną zaletę, przestał marznąć. Wygramolił się na błękitną skorupę nad miastem mniej więcej tatr gdzie dawniej znajdowała się Ile de la Cite. Lód miał tu trzydzieści metrów grubości i Daeman spodziewał się, że kiedy spojrzy w stronę krateru, zobaczy po drugiej stronie chociażby resztki znajomego krajobrazu: fulerenowe i trójbambusowe wieżowce nad samym kraterem, dom, w którym mieszkała jego matka, a na zachód od niego wysoką na trzysta metrów la putain enorme, olbrzymią nagą kobietę z żelaza i polimerów. To tylko posąg, pomyślał teraz. Olbrzymi posąg. Po prostu wcześniej nie znałem tego słowa. Nie zobaczył nic. Na zachód od niego gigantyczna kopuła z błękitnego lodu wznosiła się sześćset metrów ponad dawny poziom zabudowy. Tylko narożniki, krawędzie i cienie budynków oraz wystające w paru miejscach poza obrys kopuły balkony znaczyły miejsce, w którym dawniej nad kraterem wznosił się dumny krąg wieżowców. Gmach, w którym mieścił się domicyl matki Daemana, zniknął zupełnie. Podobnie jak putain. Oprócz kopuły, pochłaniającej blednące światło zmierzchu, w całej okolicy wyrosły zwiewne wieże z lodu, łuki podporowe, skomplikowane mozaiki i błękitne stalagmity wysokie na sto i więcej pięter. Wszystkie te konstrukcje otaczające kopułę były połączone lodowymi nićmi, z pozoru delikatnymi jak pajęczyny, ale – jak domyślał się Daeman – w rzeczywistości szerszymi niż wszystkie miejskie aleje. Lśniły w ciepłym blasku zachodzącego słońca. We wnętrzach wież, pajęczyn i pod kopułą poruszały się światełka. – Jezu Chryste... – szepnął. Na widok błyszczących wież, sięgających sześćdziesięciu, osiemdziesięciu i stu pięter nad oblewającą miasto pokrywę lodu, moszna mu się kurczyła. Ale przy kopule wieże wyglądały zgoła niepozornie. Mierzyła co najmniej dwieście pięter, chociaż jej wysokość mógł tylko szacować, widząc wystające z bocznych ścian kawałki mieszkalnych wieżowców. Z całą pewnością miała blisko dwa kilometry średnicy. Od miejsca, w którym stał, dawnej Ile de la Cite, sięgała na południu aż do wysypiska śmieci, które jego matka nazywała Ogrodem Luksemburskim, na północy ocierała się o boulevard Haussman, wchłonąwszy wieżowiec przy Gare St-Lazare, w którym mieszkał ostatni kochanek matki, a na zachodzie opierała się o Champs de Mars, gdzie wcześniej zwykle było widać rozkraczoną kobietę. Zwykle, ale nie dziś. Kopuła pochłonęła nawet tę trzystumetrową kobietę. Gdybym faksował się do Hotelu Inwalidów, byłbym teraz w środku kopuły. Serce zabiło mu jak młotem, mocniej nawet niż przy wspinaczce. Dwie kolejne myśli były nie mniej przerażające. Setebos przykrył kopułą cały krater. Wydawało się to niemożliwe, ale tak właśnie musiało być. W miarę jak pomarańczowe promienie słońca przygasały, Daeman coraz wyraźniej widział bijącą spod lodu czerwoną łunę. Takie światło mogło tętnić tylko w głębi krateru. Muszę tam wejść. Jeżeli Setebos jeszcze był w mieście, to właśnie tam się schowa. Jeżeli do Krateru przybył Kaliban, z pewnością będzie pod kopułą. Drżącymi z zimna (z zimna! – powtórzył w duchu) rękami przywiązał linę do wrośniętego w lód trójbambusowego dźwigara i zjechał z powrotem na dno szczeliny. Na dnie panował już półmrok kiedy podniósł wzrok, na ciemniejącym niebie zobaczył pierwsze gwiazdy. Musiał teraz zagłębić się w któryś z wąskich tuneli, które otwierały się w lodowych ścianach jak wścibskie ślepia. W tunelach na pewno będzie jeszcze ciemniej. Wybrał taki, którego wlot znajdował się na wysokości jego pierś i wczołgał się do środka. Dłonie i kolana przeszył chłód jeszcze bardziej przenikliwy niż poprzednio. Gdyby nie termoskóra, już byłby trupem; gdyby nie maska osmotyczna, oddech zamarzłby mu w krtani. Gdzie tylko się dało, szedł na czworakach, a poza tym czołgał się z kuszą w ręce, popychając przed sobą szorujący o coraz niższy strop plecak. Kierował się żarzącą się w głębi lodu czerwoną poświatą. 37 Idąc do bąbla astronawigacyjnego na spotkanie z Odyseuszem, Hockenberry jest przygotowany na konfrontację, może nawet na bójkę. Kończy się na tym, że razem się upijają. Potrzebował ponad tygodnia, żeby zebrać się na odwagę i porozmawiać z drugim ludzkim pasażerem „Królowej Mab”. Statek osiągnął akurat ten moment podróży, w którym musiał odwrócić się rufą do Ziemi. Morawce uprzedziły ludzi, że czekają ich dwadzieścia cztery godziny nieważkości, zanim bomby znów wybuchną za rufą, „Królowa” zacznie zwalniać i wróci ciążenie równe jeden i dwadzieścia osiem setnych g. Mahnmut i główny integrator Asteague/Che osobiście sprawdzili, czy kajuta Hockenberry’ego jest przygotowana do zamieszkania w zerowym ciążeniu – czy wszystkie ostre kanty zostały miękko wyłożone, luźne przedmioty pochowane, kapcie i maty z rzepami dostarczone – ale nikt go nie uprzedził, że najpowszechniejszą reakcją organizmu na stan zerowego ciążenia są gwałtowne mdłości. Jednak sześć godzin wymiotów wystarczy każdemu organizmowi. W końcu scholiasta zaczyna się czuć lepiej i dla rozrywki pływa w powietrzu po całej kabinie, od przyśrubowanej do podłogi koi do równie solidnie zabezpieczonego biurka. Prosi wreszcie o pozwolenie na wyjście z kajuty, a kiedy je uzyskuje, bawi się jak nigdy w życiu, latając po drugich korytarzach, śmigając po szerokich schodach – które w prawdziwie trójwymiarowym świecie wyglądają wręcz idiotycznie – i oglądając z lotu ptaka cudownie bizantyjską maszynownię. Mahnmut wiernie mu towarzyszy. Pilnuje, żeby scholiasta nie przestawił niewłaściwej dźwigni i nie zapomniał, że przedmioty zachowują masę, nawet gdy pozbawi się je ciężaru. Kiedy Hockenberry oznajmia, że chce się spotkać z Odyseuszem, Mahnmut mówi mu, że znajdzie go w dziobowym bąblu astronawigacyjnym i wskazuje drogę. Scholiasta zdaje sobie sprawę, że powinien odesłać morawca, bo zapowiada się rozmowa w cztery oczy, prywatne przeprosiny i – być może – bardzo osobiste mordobicie, ale tchórzliwa część jego natury woli, aby Mahnmut pozostał. Morawiec na pewno nie pozwoli, żeby Grek rozszarpał go na strzępy, nawet jeśli ma do tego święte prawo. W bąblu astronawigacyjnym okrągły stół z trzema krzesłami stoi zacumowany pośrodku oceanu gwiazd. Odyseusz nie siedzi; zahaczył tylko stopę o jedno z krzeseł, żeby nie fruwać po całym pomieszczeniu. Kiedy „Królowa Mab” obraca się i koziołkuje – a przez te dwadzieścia cztery godziny, kiedy ma wyłączony napęd, zdarza się jej to dosyć często – gwiazdy wirują w taki sposób, że jeszcze przed paroma godzinami Hockenberry natychmiast skorzystałby z torebki. Ale teraz już nie; teraz ma wrażenie, jakby od małego wychowywał się w nieważkości. Odyseusz chyba czuje się podobnie, bo opróżnił już z wina trzy wykonane z tykw butle – z dziesięciu przywiązanych drugimi rzemieniami do stołu. Pstryknięciem palców popycha jedną z tych pełnych w stronę Hockenberry’ego, który mimo pustego żołądka nie zamierza odmawiać wina ofiarowanego w geście pojednania. Zwłaszcza tak pysznego wina. – Te istoty warzą wino gdzieś na tym bezbożnym statku – mówi Odyseusz. – Pij, ludzki artefakcie. Przyłącz się do nas, morawcu. Mahnmut, który wdrapał się na krzesło, na poczęstunek reaguje przeczącym ruchem głowy. Hockenberry przeprasza Odyseusza za to, że go oszukał i podstępem sprowadził do szerszenia, czym ułatwił morawcom porwanie go. Grek zbywa jego tłumaczenia machnięciem ręki. – Myślałem o tym, żeby cię zabić, synu Duane’a. Ale po co? Bogowie najwidoczniej uznali, że muszę udać się w ten długi rejs, a nie powinniśmy sprzeciwiać się woli nieśmiertelnych. – Nadal wierzysz w bogów? – pyta Hockenberry i pociąga solidny łyk trunku. – Mimo że z nimi wojowałeś? Brodaty strateg marszczy brwi, a po chwili uśmiecha się i drapie po policzku. – Zdarza się, że trudno nam wierzyć w przyjaciół, Hockenberry, synu Duane’a. Ale zawsze należy wierzyć we wrogów. Zwłaszcza jeśli trafił ci się taki zaszczyt, że twoimi wrogami są bogowie. Przez długą chwilę piją w milczeniu. Statek znów się obraca. Oślepiające światło słońca na moment przyćmiewa gwiazdy, a potem bąbel astronawigacyjny wpada w cień kadłuba i niebo skrzy się jak poprzednio. Mocne wino uderza Hockenberry’ego falą gorąca. Cieszy się, że żyje. Sięga do piersi. Dotyka nie tylko medalionu teleportacyjnego, ale także cienkiej, zanikającej już blizny pod tuniką. Dociera do niego, że po dziesięciu latach spędzonych wśród Greków i Trojan pierwszy raz ma okazję napić się i pogadać z którymś z wielkich bohaterów Iliady. Dziwnie się czuje, zwłaszcza po tym, jak przez lata wykładał Homera studentom. Rozmawiają o wydarzeniach, do których doszło przed ich odlotem na Ziemi i u stóp Olimpu. O zatrzaśnięciu się Dziury między światami i o nierównej walce Achajów z Amazonkami. Odyseusz jest zaskoczony, że Hockenberry tyle wie o Pentesilei i innych Amazonkach, ale scholiasta woli mu nie tłumaczyć, że czytał o nich u Wergiliusza. Dyskutują o tym, kiedy znowu rozgorzeje prawdziwa wojna i czy Achajowie pod dowództwem Agamemnona zdobędą wreszcie Troję. – Agamemnon z pewnością ma dość siły – mówi Odyseusz ze wzrokiem utkwionym w obracające się gwiazdy. – Jeśli jednak siła i liczebna przewaga zawiodą, nie wiem, czy wystarczy mu sprytu. – Sprytu, powiadasz... Hockenberry od tak dawna myśli i mówi po starogrecku, że rzadko już zastanawia się nad pojedynczymi słowami, ale teraz robi wyjątek. Odyseusz użył słowa dolos, które równie dobrze można oznaczać „spryt” czy „przebiegłość”, jak i negatywnie rozumiane „cwaniactwo”. Grek kiwa głową. – Agamemnon jaki jest, każdy widzi. Nie przeskoczy sam siebie. To ja, Odyseusz, słynę na całym świecie z wszelakiej przebiegłości. Określenie dolos powtarza się i Hockenberry zdaje sobie sprawę, że Odyseusz przechwala się tą cechą swojego charakteru, która skłoniła Achillesa (słyszał to na własne uszy, bo był obecny przy poselstwie do mężobójcy) do nazwania go „obłudnikiem, w którym chytrze odbiega serce od języka”. Odyseusz z pewnością zrozumiał tę eufemistyczną inwektywę, ale postanowił się nie obrażać. A teraz, po czterech butelkach wina, syn Laertesa zaczyna się przechwalać swoim sprytem. Nie pierwszy raz Hockenberry zastanawia się, czy Argiwom uda się zdobyć Troję bez wymyślonego przez Odyseusza drewnianego konia. Myśli o złożoności świata, o dolos, i uśmiecha się pod nosem. – Z czego się tak cieszysz, synu Duane’a? Powiedziałem coś zabawnego? – Skądże znowu, czcigodny Odyseuszu. Pomyślałem tylko o Achillesie... – Scholiasta zawiesza głos, zanim powie coś, czym mógłby rozdrażnić Greka. – Przyśnił mi się wczoraj. – Odyseusz obraca się swobodnie w powietrzu, podziwiając otaczającą ich gwiaździstą sferę. Połowę pola widzenia zajmuje wprawdzie kadłub „Królowej Mab”, ale jego plastik i metal odbijają światło gwiazd. – Śniło mi się, że spotkaliśmy się w Hadesie. – Czy to znaczy, że syn Peleusa nie żyje? – pyta Hockenberry i otwiera następną butlę. Odyseusz wzrusza ramionami. – To był tylko sen. W snach czas nie jest żadną granicą. Nie wiem, czy Achilles oddycha jeszcze, czy powłócząc nogami, snuje się wśród umarłych, ale Hades z pewnością kiedyś będzie jego domem. Tak jak i naszym. – Mhm... Co ci w tym śnie powiedział? Odyseusz spogląda na scholiastę. – Pytał o syna, Neptolemosa. Chciał wiedzieć, czy zasłużył się pod Troją i został bohaterem. – Co mu odpowiedziałeś? – Że nie wiem. Los rzucił mnie daleko od murów Ilionu, zanim Neptolemos przybył na pole bitwy. Ale syn Peleusa nie był zadowolony z tej odpowiedzi. Hockenberry kiwa głową. Wyobraża sobie irytację Achillesa. – Próbowałem go pocieszyć – ciągnie Odyseusz. – Mówiłem, że odkąd zginął, Argiwowie czczą go jak boga, że żywi po kres dziejów będą o nim śpiewać pieśni, ale nie chciał tego słuchać. – Nie? Wino nie było po prostu dobre, było cudowne. Ciekłe gorąco, rozkwitające w brzuchu Hockenberry’ego, sprawiało, że czuł się jeszcze lżejszy i bardziej swobodny niż w samej nieważkości. – Nie. Kazał mi wetknąć sobie w dupę te wszystkie pieśni o sławie. Hockenberry parska śmiechem i winem. Kropelki trunku unoszą się w powietrzu. Próbuje je przegonić, ale pękają w zetknięciu z jego skórą i po chwili ma lepkie palce. Odyseusz znów patrzy w gwiazdy. – Cień Achillesa powiedział mi, że wolałby być ubogim wieśniakiem o dłoniach zgrubiałych nie od wojaczki, lecz od orki, i po dziesięć godzin dziennie chodzić za pługiem i wpatrywać się z bliska w wołowe zady, niż być największym herosem w Hadesie, nawet królem, rządzącym umarłymi. Nie w smak mu śmierć. – Wyobrażam sobie. Odyseusz kręci piruet, łapie się oparcia krzesła i spogląda scholiaście w oczy. – Nie widziałem nigdy, żebyś walczył, Hockenberry. Jesteś żołnierzem? – Nie. – Sprytne. – Odyseusz kiwa głową. – Mądre. Pochodzisz pewnie z rodu filozofów? – Mój ojciec był żołnierzem – odpowiada Hockenberry, zdumiony gwałtownym napływem wspomnień. Przez całe dziesięć lat swojego drugiego życia chyba nigdy nie myślał o ojcu. – Gdzie walczył? W jakich bitwach? Może i ja tam byłem? – Na Okinawie. – Nie słyszałem... – Ojciec bardzo przeżył tę bitwę. – Coś ściska Hockenberry’ego w gardle. – Był jeszcze młody, miał dziewiętnaście lat. Służył w piechocie morskiej. Pod koniec roku wrócił do domu. Urodziłem się trzy lata później. Nigdy nie opowiadał o Okinawie. – Nie chwalił się swoim bohaterstwem? – pyta z niedowierzaniem Odyseusz. – Nie opowiadał synowi o bitwie? No to nie dziwota, że zamiast na wojownika, wyrosłeś na filozofa. – Nigdy nie mówił o wojnie. Wiedziałem, że brał w niej udział, ale o bitwie na Okinawie dowiedziałem się dopiero po latach, czytając listy z pochwałami, jakie wystawił mu jego dowódca, porucznik, niewiele starszy od niego. Znalazłem je razem z medalami w starej wojskowej skrzyni ojca, po jego śmierci. Robiłem już wtedy doktorat z filologii klasycznej, pogrzebałem więc w źródłach, do których miałem dostęp, i dowiedziałem się co nieco o bitwie, za którą odznaczono go Fioletowym Sercem i Srebrną Gwiazdą. Odyseusz nie pyta o te dziwnie nazwane wyróżnienia. Zadaje za to inne pytanie: – Czy twój ojciec dzielnie się spisał, synu Duane’a? – Tak mi się wydaje. Dwudziestego maja 1945 został dwukrotnie ranny podczas natarcia na wzgórze zwane Głową Cukru, na Okinawie. – Nie słyszałem o tej wyspie. – Nie dziwię się. Leży bardzo daleko od Itaki. – Dużo żołnierzy tam walczyło? – W armii mojego ojca służyło sto osiemdziesiąt trzy tysiące żołnierzy, których w każdej chwili można było rzucić na front. – Hockenberry też patrzy teraz w gwiazdy. – Przewieziono ich na wyspę na pokładzie tysiąca sześciuset okrętów. Czekało na nich sto dziesięć tysięcy żołnierzy wroga, okopanych w jaskiniach, wśród skał i korali. – Nie oblegali żadnego miasta? Pierwszy raz od rozpoczęcia rozmowy Odyseusz spogląda na scholiastę z autentycznym zainteresowaniem. – Nie. To była tylko jedna z wielu bitew w wielkiej wojnie. Nieprzyjaciele chcieli zabić naszych żołnierzy, bo ci szykowali się do najazdu na ich ojczyznę. Skończyło się na tym, że nasi mordowali ich na wszelkie możliwe sposoby; lali ogień do jaskiń i grzebali wrogów żywcem. Na Okinawie mój ojciec i jego towarzysze zabili ponad sto ze stu dziesięciu tysięcy Japończyków. – Hockenberry popija wino. – Bo Japończycy byli wtedy naszymi wrogami. – Piękne zwycięstwo – mówi Odyseusz. Hockenberry chrząka cicho. – Liczba ludzi i okrętów przypomina mi trochę wojnę trojańską – ciągnie Grek. – To prawda. Jest pewne podobieństwo. Same walki były równie zażarte, pierś w pierś, w błocie i deszczu, dniem i nocą. – Czy twój ojciec przywiózł bogate łupy? Niewolnice? Złoto? – Przywiózł samurajski miecz, który należał do japońskiego oficera, ale schował go do skrzyni i nie pokazywał mi go, kiedy byłem mały. – Ilu towarzyszy twojego ojca zstąpiło w mroki Domu Śmierci? – Łącznie na lądzie i na morzu poległo dwanaście tysięcy pięciuset dwudziestu Amerykanów – odpowiada Hockenberry. Umysł naukowca i synowskie serce nie mają najmniejszych kłopotów z przywołaniem tych liczb. – Trzydzieści trzy tysiące sześciuset trzydziestu jeden zostało rannych. Po stronie wroga było, jak już mówiłem, ponad sto tysięcy zabitych. Spłonęli żywcem albo zostali zasypani w jaskiniach i okopach. – My, Achajowie, straciliśmy pod murami Ilionu ponad dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. Trojanie spalili na stosach co najmniej tyle samo swoich. – Wiem. – Hockenberry uśmiecha się leciutko. – Ale pod Troją potrzebowaliście na to dziesięciu lat. A bitwa o Okinawę trwała tylko dziewięćdziesiąt dni. Zapada cisza. „Królowa Mab” dalej się obraca, gładko i majestatycznie niczym olbrzymi morski ssak w oceanie. Na krótką chwilę światło słońca zalewa bąbel – obaj mężczyźni osłaniają twarz oczy dłońmi – a potem znów widać gwiazdy. – Dziwne, że nigdy o niej nie słyszałem – stwierdza w końcu Odyseusz i podaje Hockenberry’emu nową butlę. – Ale musisz być dumny z ojca, synu Duane’a. Wasi ludzie z pewnością potraktowali zwycięzców jak bogów. Jeszcze przez setki lat będziecie o nich śpiewać przy ogniskach. Imiona tych, którzy tam walczyli i polegli, przetrwa ją w pamięci wnuków i prawnuków; minstrele i poeci będą opiewać wszystkie ich pojedynki. – Prawdę mówiąc... – Hockenberry pociąga solidny łyk wina. – U nas mało kto pamięta już o tej bitwie. Słuchasz? – pyta Mahnmut na wydzielonym kanale. Tak. Orphu krąży po kadłubie „Królowej Mab”. Wraz z innymi odpornymi na próżnię morawcami wykorzystuje dwudziestoczterogodzinny okres bez przeciążeń na dokonanie oględzin sprzętu i napraw statku, który ucierpiał wskutek uderzeń mikrometeorów, wybuchów na Słońcu i eksplozji jądrowych tuż za rufą. Prace konserwacyjne można prowadzić przez cały lot – w ostatnich dwóch tygodniach Orphu kilkakrotnie wychodził na zewnątrz, gdzie poruszał się po kratownicy pomostów i drabin zamontowanych specjalnie w tym celu – ale olbrzymi morawiec powiedział już kiedyś, że zdecydowanie woli pracę w stanie nieważkości niż, jak to określił, na ścianie stupiętrowego budynku, u stóp którego – bo wrażenie „dołu” było wtedy bardzo silne – znajduje się płyta napędowa. Hockenberry jest chyba mocno wstawiony – dodaje Orphu. Też mi się tak wydaje. Wino, które Asteague/Che kazał zreplikować w kambuzie, jest całkiem mocne. Na wzór użyliśmy próbki czerwonego medeańskiego wina „wypożyczonego” z piwniczki Hektora. Hockenberry od lat pija je w towarzystwie Achajów i Trojan, ale z umiarem, tym bardziej że Grecy mają zwyczaj rozcieńczać je wodą aż do przesady. Czasem jeszcze je solą albo aromatyzują, na przykład dodając mirrę. To dopiero barbarzyństwo! Ale mniejsza z tym. Hockenberry nie jadł nic od rana, odkąd miał mdłości. Pije na pusty żołądek. To mu nie pomaga. Coś mi się wydaje, że wieczorem znów będzie miał mdłości. Sam się prosi. Jeśli tak się stanie, to tym razem ty przyniesiesz mu torebki. Ja mam dość jak na jeden dwudziestoczterogodzinny cykl. Kurczę! – nadaje Orphu z Io. – Z przyjemnością bym cię zmienił, ale drzwi na ludzkich pokładach statku są chyba dla mnie za wąskie. Czekaj – ucisza go Mahnmut. – Posłuchaj tego. – Lubisz igrzyska, synu Duane’a? – Igrzyska? Jakie igrzyska? – Takie jak odbywają się przy okazji różnych uroczystości albo pogrzebów – wyjaśnia Odyseusz. – Mieliśmy je urządzić przy pogrzebie Patroklosa, ale Achilles nie mógł się pogodzić z jego śmiercią i nie zgodził się na pogrzeb. Hockenberry milczy przez dłuższą chwilę. – To znaczy rzut dyskiem, oszczepem... I tak dalej...? – Właśnie. Wyścigi rydwanów. Biegi. Zapasy. Boks. – Widziałem walki bokserskie w waszym obozie, przy czarnych okrętach – mówi scholiasta. Lekko, ledwie zauważalnie przeciąga zgłoski. – Mężczyźni owijają sobie pięści rzemieniami i rzucają się na siebie. – A co mieliby założyć na ręce, synu Duane’a? – Odyseusz parska śmiechem. – Miękkie poduchy? Hockenberry udaje, że nie słyszał pytania. – W lecie widziałem, jak Epejos pobił w ten sposób kilkunastu ludzi na krwawą miazgę, połamał im szczęki, pogruchotał żebra. Walczył z każdym, kto ośmielił się go wyzwać, od wczesnego popołudnia do wieczora, kiedy wzeszedł księżyc. – Pamiętam to. – Odyseusz szczerzy zęby w uśmiechu. – Nikt nie mógł tego dnia dotrzymać pola synowi Panopeusa, chociaż wielu próbowało. – Dwóch zginęło. Odyseusz wzrusza ramionami. Popija wino. – Diomedes szkolił i dopingował Euryalusa, syna Mekisteusa, jednego z wodzów wojsk Argolidy. Codziennie przed świtem kazał mu biegać, a dla utwardzenia pięści boksować świeże krowie półtusze. A Epejos rozprawił się z nim w dwudziestu rundach i Diomedes musiał biedaka wywlec z kręgu. Palce u nóg Euryalusa wyżłobiły dziesięć rowków w piasku. Ale przeżył i następnym razem na pewno nie opuści gardy, dureń jeden! – Boks to brudny sport – cytuje Hockenberry. – A jak człowiek za długo się w to bawi, głowa zmienia mu się w salę koncertową, w której wiecznie rozbrzmiewa chińska muzyka. Odyseusz wybucha śmiechem. – Zabawne! Kto to powiedział? – Jimmy Cannon. Mądry gość. – Ale co to znaczy „chińska muzyka”? – Odyseusz dalej chichocze. – I co to właściwie jest sala koncertowa? – Nieważne. Ale wiesz, co ci powiem? Śledziłem tę wojnę przez drugie lata i jakoś nie przypominam sobie, żeby ten wasz mistrz boksu, Epejos, wyróżnił się w jakiejś aristei, w pojedynku. – Rzeczywiście. Sam przyznaje, że żaden z niego wojownik. Odwaga potrzebna, żeby bić się z kimś na gołe pięści, bywa zupełnie różna od tej, której wymaga przebicie wroga włócznią, wyrwanie grotu z rany i wywleczenie człowiekowi bebechów jak rzeźnemu bydlęciu. – Ale ty to potrafisz – stwierdza Hockenberry głosem wypranym z emocji. – O tak! – śmieje się Odyseusz. – Taka była wola bogów. Należę do pokolenia Achajów, któremu Zeus przeznaczył życie wojowników, od młodzieńca po wiek starczy. Musimy toczyć wojny aż do gorzkiego końca, do chwili, gdy wszyscy, co do jednego, zginiemy. To ci dopiero optymista – odzywa się Orphu. Chyba realista – odpowiada Mahnmut. – Wracając do igrzysk... – mówi Hockenberry. – Widziałem cię w zapasach, wygrywałeś. Byłeś też najlepszym szybkobiegaczem w obozie. – To prawda. Nie raz i nie dwa zdarzało się, że w biegu zdobywałem puchar, Ajaks zaś musiał się zadowolić wołem. Atena mi pomagała. Kiedy podstawiła wielkoludowi nogę, wyprzedzałem go. Pokonałem go też w zapasach. Chwyciłem go pod kolano, rzuciłem na plecy i przyszpiliłem do ziemi, zanim tępy olbrzym zorientował się, że leży. – Czy to cię czyni lepszym człowiekiem? – Ależ naturalnie. Czym byłby świat bez agonu, naszej wrodzonej wojowniczości? Jak mielibyśmy ustalać hierarchię wśród ludzi, którzy przecież różnią się między sobą, bo na całej ziemi nie ma dwóch takich samych? Skąd mielibyśmy wiedzieć, czym jest chwała, gdyby rywalizacja i pojedynki nie obwieszczały światu, kto ucieleśnia doskonałość, a kogo ledwo stać na przeciętność? W jakich dyscyplinach jesteś szczególnie biegły, synu Duane’a? – Na pierwszym roku studiów bawiłem się trochę w lekkoatletykę – odpowiada Hockenberry. – Ale nie dostałem się do reprezentacji uniwersyteckiej. – No, ja muszę przyznać, że nie wypadłem sroce spod ogona, jeśli chodzi o zawody sportowe. Umiem się obchodzić z dobrze giętym, wypolerowanym hakiem i najpewniej trafiam wybranego wroga w tłumie, nawet kiedy przyjaciele potrącają mnie i przeszkadzają, bo wszyscy jednocześnie chcą wziąć kogoś na cel. Jednym z powodów, dla których zgodziłem się stanąć u boku Achillesa i Hektora w wojnie z bogami, była chęć zmierzenia się z Apollem, mistrzem łuku, choć w głębi duszy wiedziałem, że to głupota z mojej strony. Śmiertelnik, który ośmieli się równać w łucznictwie z bogiem, nie umrze ze starości w domu, lecz zginie gwałtowną śmiercią. Weźmy na przykład biednego Eurytosa z Ojchalii. Poza tym nie powinienem chyba porywać się na Pana Srebrnego Łuku, nie mając swojego najlepszego łuku, a kiedy płynę czarnym okrętem na wojnę, nigdy nie biorę go z sobą. Także teraz wisi na ścianie mojej jadalni na Itace. Dostałem go od Ifitosa na znak łączącej nas przyjaźni, kiedy się poznaliśmy. Należał do jego ojca, Eurytosa we własnej osobie. Bardzo polubiłem Ifitosa i jest mi wstyd, że w zamian ofiarowałem mu tylko miecz i niewykończoną włócznię, otrzymałem bowiem najlepszy łuk na świecie. Niestety, Herakles zabił go, zanim zdążyłem go lepiej poznać. A skoro już o włóczniach mowa... Rzucam oszczepem równie daleko, jak niejeden strzela z łuku. Sam widziałeś, jak się boksuję i jaki ze mnie zapaśnik. Co się zaś tyczy biegania, to owszem, widziałeś, jak pokonałem Ajaksa i potrafię biec godzinami bez poczucia, że zaraz wyrzygam śniadanie, ale na krótkim dystansie wielu biegaczy zostawiłoby mnie w tyle, gdyby nie pomoc Ateny. – Niewiele brakowało, żebym się załapał – mamrocze pod nosem Hockenberry. – Biegałem na długich dystansach. Ale był tam taki Brad Muldorff, przezywaliśmy go Kaczucha. I wcisnął się na ostatnie wolne miejsce w drużynie, zamiast mnie. – Porażka ma smak żółci i psich rzygów – mówi Odyseusz. – Biada temu, kto do niego przywyknie. – Odchyla głowę do tyłu, przełyka wino i ociera kropelki, które osiadły mu na brodzie. – Śnię o spotkaniu z martwym Achillesem w mrokach Hadesu, ale znacznie bardziej interesuje mnie los mojego syna Telemacha. Jeżeli już bogowie zsyłają mi sny, czemu nie są to sny o nim właśnie? Kiedy odpłynąłem z domu, był dzieckiem, nieśmiałym i niezahartowanym. Chciałbym się dowiedzieć, czy wyrósł na mężczyznę, czy stał się niedorajdą, co to błąka się po dworach ludzi lepszych od siebie, szuka bogatej żony, bzyka chłopców i całymi dniami gra na lirze. Hockenberry przesuwa dłonią po czole. – My nie mieliśmy dzieci. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wspomnienia z mojego prawdziwego życia pozacierały się i poplątały. Jestem jak zatopiony statek, który ktoś z sobie tylko znanych powodów postanowił wyciągnąć i ponownie zwodować, ale nie chciało mu się wypompowywać całej wody – ot, tylko tyle, żeby od razu nie poszedł na dno. Ładownie i kabiny są nadal zalane. Odyseusz patrzy na niego z powątpiewaniem. Niewiele rozumie, ale nie jest na tyle zaciekawiony, żeby zadawać pytania. Hockenberry spogląda mu w oczy z niezwykłą u niego natarczywością i skupieniem. – Słuchaj... Powiedz mi, jeśli wiesz. No bo... co to właściwie zna czy, być mężczyzną? – Być mężczyzną? – powtarza Odyseusz. Odpieczętowuje ostatnie dwie butle wina i podaje jedną scholiaście. – No... To znaczy, tak. Być mężczyzną. Stać się mężczyzną. W moim kraju jedyny rytuał, który oznacza przejście w dorosłość, to otrzymanie kluczyków do auta... Albo pierwsze dupczenie. Odyseusz zdecydowanie kiwa głową. – Pierwsze dupczenie to ważna sprawa. – Ale to nie może tylko o to chodzić, synu Laertesa! Co to znaczy, być mężczyzną? Albo w ogóle być człowiekiem? To może być ciekawe – nadaje Mahnmut do Orphu. – Sam się nieraz nad tym zastanawiam, i to nie tylko przy lekturze Szekspira. Wszyscy zadajemy sobie to pytanie – odpowiada mu Orphu. – Wszyscy, którzy mamy obsesję na punkcie ludzi, czyli, mówiąc prościej, wszystkie morawce. Tak nas zaprogramowano i tak skonstruowano nasze DNA, żebyśmy studiowali dzieła naszych twórców i próbowali je – i ich – zrozumieć. – Być mężczyzną? – powtarza z roztargnieniem Odyseusz. – Na razie muszę się odlać. Ty nie, Hockenberry? – No bo może... tylko może... to kwestia cią-ciągłości. – Scholiasta musi powtórzyć to słowo, bo za pierwszym razem niespecjalnie mu wyszło. – Ciągłości. I trwałości. No bo weź zobacz, jakie wy macie olimpiady, a jakie my. No? No? – Ten drugi morawiec tłumaczył mi, jak korzystać z latryny w kabinie. Podobno jest tam jakaś próżnia, która zasysa wszystko nawet teraz, bez ciążenia. Ale to cholernie trudne. Ja i tak zawsze rozchlapię te parę kropelek. A ty, Hockenberry? – Przez tysiąc dwieście lat wy, starożytni Grecy, podtrzymywaliście tradycję igrzysk. Pięć dni, co cztery lata – i tak przez dwanaście stuleci, aż jakiś rzymski cesarz je zniósł, kutafon jeden. Tysiąc dwieście lat! Susza, głód, zarazy – nieważne! Co cztery lata przerywano wojny i sportowcy z całego świata zjeżdżali się do Olimpii, aby tam składać hołd bogom, ścigać się w rydwanach i pieszo, mocować, rzucać dyskiem i oszczepem, i zmagać się w pankrationie, dziwacznej mieszance zapasów i kick-boxingu. Nigdy nie widziałem takiej walki. Zresztą założę się, że ty też nie. Tysiąc dwieście lat, synu Laertesa! Kiedy myśmy wskrzesili tradycję igrzysk, na przestrzeni stu lat trzy razy trzeba je było odwoływać z powodu wojen, niektóre kraje odmawiały przysłania swoich drużyn i wywierały presję na inne narody. A raz nawet terroryści zabili izraelskich sportowców... – Właśnie, presja – mówi Odyseusz. Wypuszcza z ręki uwiązaną do stołu butlę. Odwraca się i kieruje w stronę wyjścia. – Ciśnie mi na pęcherz. Zaraz wrócę. – Może Homer miał rację, może nie bez powodu „kochamy się w biesiadach, pląsach, gęśli graniu, w zmianie stroju, toż w łaźniach i odpoczywaniu”. Może poza tym nie ma nic trwałego. – Kto to jest Homer? – pyta Odyseusz, zatrzymując się w pół drogi. – Nie znasz. – Hockenberry pociąga łyk wina. – Ale wiesz co... Kiedy się odwraca, Odyseusza już nie ma. Mahnmut wychodzi przez śluzę na pokładzie medycznym, przypina się liną, chociaż ma w plecaku silnik odrzutowy, i zaczyna się wspinać po drabinkach, chodnikach i wantach oplatających kadłub „Królowej Mab”. Orphu z Io spawa właśnie łatkę na drzwiach ładowni, w której spoczywa „Mroczna Dama”, przycupnięta pod złożonymi skrzydłami promu, który zabierze ją na ziemię. Spodziewałem się czegoś więcej – nadaje Mahnmut na ich prywatnej częstotliwości radiowej. – Oświecenia. Prawie o każdej rozmowie można to powiedzieć. O naszych też. Ale my rzadko bywamy pijani. Biorąc pod uwagę, że morawce nie przyjmują alkoholu jako stymulatora ani środka uspokajającego, z technicznego punktu widzenia masz całkowitą rację. – Snopy iskier spod spawarki oświetlają odnóża, korpus i czujniki Orphu. – Ale zdarzyło nam się już rozmawiać, kiedy byłeś w stanie hipoksji, przytruty toksynami wydzielającymi się w zmęczonym organizmie i, jak by to powiedzieli ludzie, robiłeś w gacie ze strachu. Rozmowa Odyseusza i Hockenberry’ego zabrzmiała w moich uszach znajomo... To znaczy, zabrzmiałaby, gdybym miał uszy. A co by Proust powiedział na temat człowieczeństwa? Albo bycia mężczyzną? Proust bywa męczący. Podczytywałem go dziś rano. Próbowałeś mi kiedyś wyjaśnić ideę dróg, na których bohater szukał prawdy. Ale najpierw mówiłeś o trzech takich drogach, potem o czterech, potem znów o trzech i znów o czterech... Straciłem rachubę. I chyba nigdy mi tego do końca nie wyjaśniłeś. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że sam się w tym pogubiłeś. Sprawdzałem cię. – W głosie Orphu słychać wesołe basowe dudnienie. – Byłem ciekaw, czy słuchasz. Teraz tak mówisz. A mnie się jednak wydaje, że wyszła twoja morawiecka słabość. Nie byłby to pierwszy raz. W drugim i trzecim stuleciu życia morawców wycieki danych z organicznych mózgów i cybernetycznych banków pamięci stanowiły coraz poważniejszy problem. W każdym razie wątpię, żeby poglądy Prousta na człowieczeństwo szły w parze z tym, co mówił Odyseusz – stwierdza Mahnmut. Cztery wieloprzegubowe odnóża Orphu są zajęte spawaniem, więc morawiec wzrusza tylko pozostałymi dwoma. Pamiętasz chyba, że jako jedną z dróg do prawdy wypróbowywał przyjaźń, i to nawet taką bliską, intymną – mówi. – Togo łączy i z Odyseuszem, i z naszym scholiastą. Tylko że narrator u Prousta odkrywa, że jego prawdziwym powołaniem i drogą do prawdy jest pisanie, odkrywanie najdrobniejszych niuansów i szczegółów życia. Ale przecież wcześniej odrzucił sztukę jako sposób zgłębienia istoty człowieczeństwa – zauważa Mahnmut. – Jeśli mnie pamięć nie myli, powiedziałeś, że doszedł do wniosku, że sztuka donikąd go nie zaprowadzi. Odkrywa, że prawdziwa sztuka to aspekt stworzenia. Posłuchaj, co pisze w Stronie Guermantes: „Smakosze mówią nam dziś, że Renoir to jest wielki malarz z XVIII wieku. Ale mówiąc tak, zapominają o Czasie i o tym, że dużo go było trzeba, nawet w pełni wieku XIX, aby Renoira uznano wielkim artystą. Aby osiągnąć takie zrozumienie, oryginalny malarz, oryginalny artysta postępują na sposób okulistów. Leczenie ich malarstwem, ich stylem nie zawsze jest przyjemne. Kiedy jest ukończone, lekarz powiada do nas: „Teraz patrz”. A oto świat (który nie był stworzony raz, ale równie często, jak często zjawił się oryginalny artysta) ukazuje się nam zupełnie odmienny od dawnego, ale całkowicie jasny. Mijają nas na ulicy kobiety różne od dawniejszych, bo to są Renoiry; owe Renoiry, w których wzdragaliśmy się niegdyś widzieć kobiety. Powozy to też Renoiry i woda, i nie bo; mamy ochotę przechadzać się po lesie podobnym do tego, który pierwszego dnia wydawał nam się wszystkim, a nie lasem, na przykład dywanem o barwach bogatych, ale pozbawionym właśnie barw właściwych lasom. Oto jest nowy i nietrwały świat, świeżo stworzony. Będzie trwał aż do następnej geologicznej katastrofy, którą rozpęta nowy oryginalny malarz”. Dalej wyjaśnia, w jaki sposób robią to pisarze. W jaki sposób tworzą nowe wszechświaty. Na pewno nie można go rozumieć dosłownie – oponuje Mahnmut. – Przecież oni nie tworzą prawdziwych wszechświatów. A ja myślę, że właśnie chciał być rozumiany dosłownie – mówi Orphu. Mahnmut jeszcze nigdy nie słyszał takiej powagi w jego głosie. – Siedzisz zmiany przepływu energii kwantowej, które Asteague/Che publikuje na wspólnym paśmie? Nie bardzo. Teorie kwantowe mnie nudzą. To nie teoria. Odkąd wyruszyliśmy w drogę, niestabilność kwantowa między Marsem i Ziemią, a właściwie w całym Układzie Słonecznym, stale rośnie. Ziemia jest źródłem tego zaburzenia. Można by pomyśleć, że czasoprzestrzenne macierze prawdopodobieństwa wpadły w jakiś wir, w rejon samowzbudnego chaosu. Co to ma wspólnego z Proustem? Orphu wyłącza spawarkę. Łata idealnie przylega do drzwi ładowni. Ktoś albo coś bawi się planetami, a może nawet całymi wszechświatami. Kiedy rozgryzie się napływające dane kwantowe od strony matematycznej, wychodzi na to, że w jednej branie próbują współistnieć dwie różne przestrzenie kwantowe Calabi-Yau. Tak jakby nowe światy aż rwały się do narodzin, jakby jakiś geniusz tworzył je siłą woli. Jak u Prousta. Gdzieś na „Królowej Mab” włączają się niewidoczne silniki manewrowe i drugi, czarny i brzydki – choć zarazem elegancki – statek obraca się i robi fikołka. Mahnmut łapie się najbliższego uchwytu, nogi odrywają mu się od kadłuba; trzysta metrów fulerenu i stali koziołkuje jak akrobata na trapezie. Słońce prześlizguje się po parze morawców i chowa za masywną płytą napędową na rufie. Mahnmut poprawia ustawienie polaryzatorów i znów widzi gwiazdy. Orphu, który nie może ich oglądać w paśmie widzialnym, nasłuchuje przez radio ich pisków i zgrzytów. Nazwał je kiedyś „chórem termojądrowym”. Orphu, przyjacielu, czyżbyś zaczynał flirtować z religią? Ioński morawiec śmieje się infradźwiękami. Jeśli tak i jeśli Proust ma rację, że prawdziwe wszechświaty powstają gdy tylko któryś z tych rzadkich, niepowtarzalnych umysłów skoncentruje się na powołaniu ich do istnienia, to chyba wolałbym nie spotykać twórców naszej rzeczywistości. Tu się dzieje coś bardzo złego. Nie rozumiem, czemu... – Mahnmut zawiesza głos i wsłuchuje się w komunikat nadawany na wspólnym paśmie. – Co to jest alarm dwanaście-zero-jeden? Masa „Królowej” zmniejszyła się właśnie o sześćdziesiąt cztery kilogramy. Zrzuciliśmy odpadki i ścieki? Niezupełnie. Nasz przyjaciel Hockenberry gdzieś się teleportował. W tym stanie nie powinien się nigdzie teleportować, myśli Mahnmut. Trzeba go było powstrzymać. Jest naszym przyjacielem i po pijaku nie... Postanawia nie dzielić się tymi przemyśleniami z Orphu. Słyszałeś? – pyta Orphu chwilę później. Nie. Co miałem słyszeć? Prowadzę nasłuch na wszystkich częstotliwościach. Rozłożyliśmy właśnie superczułą antenę i wycelowaliśmy ją w stronę Ziemi, a właściwie okalającego ją pierścienia biegunowego. Ktoś wysłał nam komunikat w paśmie mikrofal. Jaki komunikat? – Mahnmut czuje, jak jego organiczne serce zaczyna szybciej bić. Nie odcina dopływu adrenaliny. Niech płynie. Z całą pewnością pochodzi z pierścienia – mówi Orphu. – Trzydzieści pięć tysięcy kilometrów od powierzchni Ziemi. Kobiecy głos w kółko powtarza jedno zdanie: „Przyprowadźcie mi Odyseusza”. 38 Kiedy Daeman wszedł do wnętrza kopuły z błękitnego lodu, przywitał go niosący się echem szept i syk: – Myśli: On zrobił to i ogień do pary, ogniste oko w kuli puchu, co pławi się i pożera. Myśli: ze swym skośnym, biało ramowanym okiem, w świetle księżyca śledzi łowy. I dzięcioła, który wsuwa długi język w dębową korę, szukając robaka i woła pełnym słowem, gdy go znajdzie, lecz nie je mrówek; i także te mrówki, mur gniazda z martwych nasion budujące – On zrobił wszystko to i jeszcze więcej, to co widzimy, i nas. Natychmiast rozpoznał ten głos. Kaliban. Syczący szept odbijał się od błękitnych ścian i niósł w głąb lodowego tunelu, jakby dochodził jednocześnie ze wszystkich stron, zarazem uspokajająco odległy i niepokojąco bliski. Pojedynczy głos Kalibana w niewyjaśniony sposób stawał się chórem, wielością głosów rozbrzmiewających w okrutnej harmonii. Daeman, bardziej przerażony, niż się spodziewał (i o wiele, ale to o wiele bardziej przerażony, niż miał nadzieję). Schylił głowę i wyszedł z tunelu na lodową półkę. Błąkał się po tunelach przez godzinę. Wiele razy musiał cofać się po własnych śladach, gdy droga zwężała się lub kończyła ślepo. Bywało i tak, że szedł korytarzem dziesięciometrowej szerokości tylko po to, by na koniec stanąć przed pionową ścianą, zbyt wysoką, by mógł marzyć o wspinaczce. Czołgał się na brzuchu tam, gdzie plecak szorował o strop; popychał go wtedy kuszą przed sobą. Aż w końcu znalazł się w miejscu, które wziął za wnętrze zwieńczonej kopułą lodowej katedry. Nie znał żadnych dawnych słów, które pozwoliłyby mu opisać przestrzeń, w której się znalazł. Stał na jednym z kilkuset mrocznych tarasów, wyrastających z wewnętrznej powierzchni kopuły. Ale nawet gdyby zawczasu wysiglował stosowne określenia, teraz nie nadążyłby z ich wybieraniem: iglica, kopuła, łuk, przypora, apsyda, nawa, bazylika, chór, ganek, kaplica, rozeta, wnęka, kolumna, ołtarz. Każde z nich odnosiłoby się do jednego lub więcej elementów wnętrza, a i tak by mu ich zabrakło. Na pierwszy rzut oka wnętrze kopuły musiało mieć bez mała dwa kilometry średnicy i wznosiło się sześćset metrów powyżej żarzącą się czerwienią lodową posadzką. Jak słusznie się domyślał, oglądając „katedrę” z zewnątrz, Setebos przykrył kopułą cały krater leżący w centrum Krateru Paryskiego. Podłoga pulsowała czerwoną poświatą, jakby biło pod nią olbrzymie serce. Daeman nie wiedział, czy pulsowanie jest skutkiem naturalnej aktywności wulkanicznej krateru – może w przebitym czarną dziurą jądrze Ziemi wzbierała właśnie fala magmy – czy też Setebos w jakiś sposób włada jego ciepłem i światłem. Wnętrze kopuły mieniło się kolorami, których nie umiałby nazwać. Na środku mieszały się wszystkie wyobrażalne odcienie czerwieni, dalej pojawiał się pomarańczowy, najpierw jaskrawy, potem blednący wraz z odległością i sięgający aż do podnóża ścian Czerwone żyły wspinały się po pomarańczowożółtych łukach i stalagmitach, aż w końcu cieple barwy przechodziły w chłodny błękit gigantycznych filarów Niebieskie ściany, kolumny, ścięgna i wieżyczki przeszywało migotanie zielonych i żółtych iskier Regularne sekwencje czerwonych rozbłysków przepływały ukrytymi kanałami jak falujący prąd elektryczny Skry przeskakiwały pomiędzy rozłożystymi podporami stropu jak między przeciążonymi dendrytami. W niektórych miejscach kopuła była tak cienka, że przeświecały przez nią resztki dziennego światła, wyławiając z półmroku wychodzące na zachód rozety W najwyższym punkcie lód był przezroczysty jak szkło, rozciągał się za nim ciemniejący owal nieba usianego lekko rozmytymi gwiazdami Najciekawsze były jednak zagłębienia w kształcie dwumetrowych krzyży, rozmieszczone nisko na wewnętrznych ścianach Biegły dookoła całego wnętrza Wychyliwszy się ze swojego balkoniku, Daeman stwierdził, że znajdujące się pod nim krzyżokształtne nisze sprawiają wrażenie wytopionych w lodzie Ich wnętrza wyglądały jak wyłożone metalem Były zupełnie puste, błyszczące i odbijały żar wulkanu. Zabarwiona na czerwono posadzka nad kraterem nie była bynajmniej gładka i pusta. Roiło się na niej od stalagmitów i zębatych wieżyczek – niektóre w równych rządkach wznosiły się aż pod sklepienie, inne kończyły się niżej. Wszędzie było tez pełno małych kraterów i szczelin, z których buchały wulkaniczne wyziewy. Gaz, para i dym kłębiły się nad podłogą. Daeman miał wrażenie, że podmuchy nagrzanego powietrza niosą odór siarki. Na środku kręgu wznosił się świeży krater, obwiedziony błękitnymi schodami z lodu i mniejszymi fumarolami, niemal po brzegi wypełniony czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak okrągłe białe otoczaki. Po chwili Daeman zorientował się, że ma przed sobą dziesiątki tysięcy ludzkich czaszek. Ten krater nad kraterem do złudzenia przypominał gniazdo, tym bardziej ze na łożu z czaszek spoczywał potwór – masa szarej tkanki mózgowej, gęsto pofałdowana, zaopatrzona w wiele par oczu, liczne usta i inne otwory, otwierające się i zamykające w przypadkowej kolejności, i oparta na chyba dwudziestu gigantycznych dłoniach, które poruszały się od czasu do czasu, jakby bestia sadowiła się wy godniej w gnieździe. Dłoni było zresztą znacznie więcej. Na pierwszy rzut oka wydawały się większe niż pokój, który Daeman zajmował w Dworze Ardis. Wysuwały się spod cielska na długich mackach i wlokły je za sobą po podświetlonym lodzie. Na tych, które znajdowały się najbliżej, widział dziesiątki czarnych, zakrzywionych szpikulców i haczyków, wyrastających z czubków palców. Te zadziory – a może po prostu przekształcone włosy – były dłuższe niż nóż, który miał u pasa, i gładko wchodziły w grunt, pozwalając dłoniom swobodnie wspinać się po ścianach – nie tylko lodowych, lecz także kamiennych i stalowych. Mózgokształtny Setebos był znacznie większy niż we wspomnieniach Daemana sprzed dwóch dni, kiedy wynurzył się z dziury w niebie. Wtedy miał około trzydziestu metrów szerokości, teraz zaś co najmniej sto, a w najwyższym punkcie – gdzie poskręcaną w fałdy tkankę przedzielała głęboka, żarząca się słabą poświatą szpara – sięgał trzydzieści metrów nad posadzkę. Wypełniał całe gniazdo, a kiedy się w nim mościł, czaszki pękały pod jego ciężarem jak ugniatana słoma. Myśli, taka chwała nie przesądza, czy jest zły, czy dobry, srogi czy czuły jest silny i Pański On straszny jest, patrz na Jego wyczyny. Syczący głos Kalibana prześliznął się po kopule, dowodząc jej znakomitej akustyki. Odbił się echem od fumaroli i zikkuratów, wpadł w plątaninę lodowych tuneli i wrócił do Daemana morderczym szeptem, opadając go ze wszystkich stron. Kiedy oczy mężczyzny przywykły do półmroku i oswoiły się z rozmiarami wnętrza, zaczął dostrzegać poruszające się mniejsze istoty. Roiły się wokół gniazda, wbiegały na czworakach po lodowych stopniach na grań krateru w kraterze i wycofywały się na dwóch nogach, wyprostowane, niosąc duże, owalne jaja w ohydnym, mlecznym kolorze. W pierwszej chwili wziął je za wojniksy Brnąc przez labirynt tuneli, widział szczątki dziesiątków wojniksów, niewmarzniętych w lód, jak na ulicy, ale wypatroszonych i porzuconych – tu korpus, tam oberwana noga, gdzie indziej poharatana skórzasta wypukłość zastępująca głowę, jeszcze dalej szczypce. Kiedy jednak wytężył wzrok i przebił mgłę fumaroli, rozpoznał je. Wszystkie wyglądały jak Kaliban. Kalibany, pomyślał. Odkąd pierwszy raz spotkał je z Savi i Harmanem w Basenie Śródziemnym, minął juz prawie rok. Od razu też zrozumiał, jaką funkcję pełniły stalowe nisze w ścianach Savi nazywała takie wklęsłe krzyże „ładowarkami”. Napatoczył się wtedy na nagiego kalibana skulonego w ładowarce i miał go za trupa, dopóki ten nie otworzył żółtych, kocich ślepi. Savi twierdziła, że Prospero i persona biosfery imieniem Ariel, której nie mieli okazji poznać, stworzyli kalibany w drodze sterowanej ewolucji, manipulując genami wybranego szczepu ludzkiego. Miały uniemożliwić wojniksom wstęp do Basenu Śródziemnego i innych rejonów, które Prospero chciał zachować dla siebie. Teraz Daeman domyślał się, że albo ich wtedy okłamała, albo zwyczajnie się myliła. Kalibany nie wyewoluowały z żadnych ludzi, lecz zostały sklonowane z potwornego oryginału – z Kalibana, co zresztą potwierdził Prospero. Wówczas jednak Harman zapytał ją, po co postludzie stworzyli wojniksy, skoro później musieli – tak jak Prospero – powołać do życia inne potwory, które by ich przed nimi chroniły. – Nie stworzyli ich – odparła stara Żydówka. – Wojniksy skądś przybyły. Nie wiadomo, komu służą. Mają własne plany. Już wtedy nie wiedział, o co jej chodzi, a teraz rozumiał jeszcze mniej. Kalibany krzątały się pod kopułą jak paskudne, różowiutkie mrówki, przenosząc wstrętne jaja. I z całą pewnością nie usługiwały Prosperowi, lecz Setebosowi. Kto wobec tego sprowadził wojniksy na Ziemię? – zastanawiał się. Dlaczego zaatakowały Ardis i inne ludzkie osiedla, jeśli nie słuchają Setebosa? Czyje rozkazy wykonują? Wiedział jedno, przybycie Setebosa do Krateru Paryskiego skończyło się dla wojniksów fatalnie. Te, które nie wmarzły w błękitny lód, zostały wyłapane i wypatroszone jak smakowite kraby. Ale przez kogo? Albo przez co? Nasuwały mu się dwie odpowiedzi, z których żadna nie brzmiała optymistycznie. Albo zniszczyły je kalibany, albo – własnoręcznie – Setebos. Zrozumiał też nagle, że szaro-różowe wybrzuszenia na posadzce są w istocie mackami dłoni Setebosa. Wnikały w otwory w ścianach i... Odwrócił się błyskawicznie, podniósł kuszę i oparł palec na spuście. Coś ślizgało się w tunelu. To dłoń Setebosa, trzy razy większa ode mnie, przeciska się przez przewężenie korytarza. Przykucnął i czekał, aż mięśnie zaczęły mu drżeć od ciężaru kuszy, ale żadna ręka się nie pojawiła. Tunel syczał i trzeszczał bez przerwy, przenosząc jakieś odległe odgłosy. Dłonie przebiły się już pewnie przez ściany i są w szczelinach na zewnątrz, pomyślał. Starał się zapanować nad biciem oszalałego ze strachu serca. W tunelach i na dworze jest już ciemno. Co zrobię, jeśli natknę się tam na taką łapę? Widział, że w dłoniach znajdują się pulsujące paszcze – kalibany karmiły je sporymi kawałkami surowego mięsa ludzi lub wojniksów. Położył się na brzuchu. Poczuł, jak zimno emanujące z lodu – który nie mógł być niczym innym jak żywą tkanką produkowaną przez samego Setebosa – powoli przenika przez termoskórę. Mogę już wyjść. Dość się napatrzyłem. Leżąc tak na brzuchu, zasłaniając się tą kreteńską kuszą i wciągając głowę w ramiona, żeby nie dostrzegły go biegające sto metrów dalej kalibany, czekał, aż odzyska siły w tchórzliwych rękach i nogach i będzie mógł wynieść się w cholerę z tej przeklętej katedry. Muszę złożyć raport w Ardis, zabrzmiał głos rozsądku. Nic więcej tu nie wskóram. Ależ tak, odparła bardziej uczciwa część jego natury. Ta, która pewnego dnia go zabije. Powinieneś sprawdzić, czym są te oślizłe, jajowate przedmioty. Kalibany złożyły część z nich w dymiącej fumaroli niespełna sto metrów od niego, nieco na prawo od półki, na której leżał. Nie dam rady tam zejść. To za daleko. Kłamczuch. To najwyżej trzydzieści metrów w pionie. Masz przecież prawie całą linę i haki. No i czekany. Zejdziesz, podbiegniesz, obejrzysz te szare jaja – możesz jedno zwędzić, jeśli ci się uda – a potem wrócisz tu na półkę i chodu. To szaleństwo. Kiedy zejdę na dół, będą mnie miały jak na widelcu. Przecież kręcą się także tutaj, między tą półką i gniazdem. Jeżeli na nie wpadnę, złapią mnie i albo od razu pożrą, albo zaprowadzą do Setebosa. Teraz ich tu nie ma. To twoja szansa. Złaź. – Nie! – odparł Daeman i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że wypowiedział to słowo na głos, choć bardzo cicho. Minutę później wbijał hak w lodową powierzchnię półki. Przywiązał solidnie linę, założył plecak, przerzucił kuszę przez plecy i zaczął z mozołem opuszczać się na dno kopuły. Świetnie. Wreszcie pokazujesz, na co cię stać. Zamknij się! – polecił tej odważniejszej, głupszej części siebie. Posłuchała. – Myśli, że wszystko będzie tak już trwało i że będziemy żyli w strachu przed Nim – rozległ się syczący, melodyjny szept Kalibana. Nie małych kalibanów, tego Daeman był pewien, lecz samego Kalibana. Potwór musiał się czaić gdzieś tu, pod kopułą; może po drugiej stronie gniazda Setebosa. – Myśli, że pewnego dziwnego ranka Setebos, Pan, ten, który tańczy w ciemne noce, przylgnie do nas jak język do oka, jak zęby do gardła – albo w nie urośnie jak larwa w ważkę – my jesteśmy tutaj, a On nad nami – i nic nie pomoże. Daeman zsuwał się po śliskiej linie. 39 Tę wizytę w Ilionie doktor Thomas Hockenberry musiał zacząć od znalezienia ustronnego zaułka, w którym mógł spokojnie zwymiotować. Nie natrudził się zbytnio – nawet jeśli wypity alkohol wciąż dawał o sobie znać – bo przecież spędził prawie dziesięć lat w Troi i jej okolicach. Teleportował się wprost w zaciszną uliczkę odchodzącą od placu, przy którym mieścił się pałac Parysa i Hektora, gdzie bywał tysiące razy. Na szczęście w Ilionie była akurat noc. Sklepy, kramy i knajpki przy placu pozamykano, a żaden strażnik nie zauważył intruza. Szybko znalazł wymarzony zaułek, zwymiotował wszystko, co mógł, odczekał, aż skurcze żołądka ustąpią i zaczął szukać następnej uliczki, jeszcze ciemniejszej i jeszcze mniej uczęszczanej. Na szczęście w pobliżu pałacu Parysa nie brakowało wąskich zaułków. Szybko znalazł odpowiedni, szeroki na niecałe półtora metra, zwinął się w nim na stercie słomy, przykrył kocem zabranym z kajuty na „Królowej Mab” i zasnął kamiennym snem. Obudził się niedługo po świcie, obolały, ponury, z potężnym kacem, boleśnie świadomy dwóch rzeczy: zgiełku na placu przed pałacem i faktu, że z „Królowej” zabrał najgorsze z możliwych ubrań. Miał na sobie kombinezon z szarej, miękkiej bawełny i nieważkościowe kapcie, czyli strój, jaki – zdaniem morawców – najlepiej nadawał się dla człowieka z XXI wieku, ale, siłą rzeczy, niespecjalnie komponował się z togami, sandałami, tunikami, sukniami, futrzanymi pelerynami, pancerzami z brązu, nagolennikami ze skóry i koszulami z samodziału, jakie na co dzień widywało się w Ilionie. Otrzepał się z brudu. Różnica między panującym na statku jeden i dwadzieścia osiem setnych g i normalnym przyciąganiem ziemskim była łatwo zauważalna i dodawała mu sił. Mimo kaca chciało mu się biegać i skakać. Kiedy w końcu wyszedł na plac, zdziwił się, że jest na nim tak mało ludzi. O tej porze na targu powinien panować największy ruch, tymczasem przy większości kramów krzątali się tylko sprzedawcy, przy wystawionych przed karczmy stolikach prawie nikt nie siedział, a po przeciwnej stronie placu, przed pałacem Parysa, Heleny, a teraz Priama, stali tylko strażnicy. Uznał, że stosowny strój jest chwilowo ważniejszy od śniadania, skrył się więc w podcieniach z boku placu i zaczął się targować z jednookim i jednozębnym staruszkiem w turbanie z czerwonej szmaty. Staruszek miał najdłuższy wóz z towarem i najbardziej różnorodny towar. Były to głównie resztki ubrań zdartych ze świeżych trupów, ale kramarz targował się o nie jak smok, któremu każą się rozstać ze złotym skarbem. Hockenberry nie miał grosza przy duszy, mógł mu więc zaoferować tylko ubranie i koc ze statku, które na szczęście były na tyle egzotyczne (wmówił staruszkowi, że przybywa aż z dalekiej Persji), że dostał za nie togę, sznurowane na łydkach sandały, piękny płaszcz z czerwonej wełny (dawną własność jakiegoś pechowego kapitana armii), tunikę, koszulę i bieliznę – najpierw próbował wybrać z kosza najczystszą, a gdy to nie bardzo mu się udawało, poprzestał na niezawszonej). Zdobył też szeroki skórzany pas z mieczem, który, choć sfatygowany, był jeszcze całkiem ostry, i dwa noże. Jeden wetknął sobie za pas, drugi schował w specjalnej pochwie, wszytej w rękaw żołnierskiego płaszcza. W rozliczeniu otrzymał również garść monet. Jeden rzut oka na dziadka szczerzącego w uśmiechu swój jedyny ząb, upewnił Hockenberry’ego, że handlarz zrobił świetny interes. Niecodzienny kombinezon uda mu się pewnie wymienić na konia, złotą tarczę albo coś jeszcze lepszego. Niech mu będzie. Hockenberry nie wypytywał ani swojego sprzedawcy, ani innych sennych kramarzy, co takiego się stało, że plac świeci pustkami, nigdzie nie widać rodzin na zakupach ani żołnierzy, a nad miastem zalega dziwna cisza. Był pewien, że wkrótce sam się wszystkiego dowie. Kiedy przebierał się za wózkiem, staruszek i jego dwaj sąsiedzi zaproponowali, że odkupią od niego medalion teleportacyjny. Handlujący owocami grubas dawał dwieście sztuk złota i pięćset srebrnych trackich monet. Hockenberry odmówił. Cieszył się, że zanim zaczął się przebierać, odebrał miecz i noże. Wydał parę świeżo nabytych monet na śniadanie: świeży chleb, suszoną rybę i kawałek sera popite gorącą cieczą, z grubsza podobną do herbaty i stanowczo mniej sympatyczną od kawy. Znów schował się w cieniu i spojrzał na stojący naprzeciwko pałac Heleny. Mógł się teleportować wprost do jej apartamentów. Nieraz tak robił. A jeśli ją tam zastanę? Co wtedy? Szybkie pchnięcie miecza i błyskawiczna teleportacja? Morderstwo doskonałe? Jaką miał gwarancję, że wartownicy go nie zauważą? Po raz tysięczny w ostatnich dziewięciu miesiącach pożałował, że nie ma bransolety morfującej – niezbędnego elementu wyposażenia każdego scholiasty, który pozwalał mu manipulować prawdopodobieństwem kwantowym do tego stopnia, że Hockenberry, Nightenhelser czy inny obserwator mógł podszyć się pod każdego mężczyznę i każdą kobietę w Ilionie i okolicach – nie tylko upodobnić się do nich, lecz naprawdę ich zastąpić, na tym najgłębszym, kwantowym poziomie rzeczywistości. Dzięki bransolecie Nightenhelser, kawał chłopa, mógł bez problemu morfować w chłopca ważącego trzecią część tego co on, nie łamiąc przy tym zasady, którą pewien lepiej zorientowany w naukach ścisłych scholiasta przedstawił kiedyś Hockenberry’emu jako prawo zachowania masy. Cóż, morfować nie mógł – zostawił bransoletę na Olimpie, razem z paralizatorem, mikrofonem kierunkowym i pancerzem kompozytowym – ale nadal miał przecież medalion teleportacyjny. Dotknął zawieszonego na piersi krążka metalu i się zawahał. Co naprawdę zrobi, stanąwszy twarzą w twarz z Heleną Trojańską? Nie miał pojęcia. Nigdy nikogo nie zabił, tym trudniej byłoby mu więc zadźgać najpiękniejszą kobietę, z jaką kiedykolwiek się kochał i jaką kiedykolwiek widział, rywalkę samej bogini miłości Afrodyty. Dlatego właśnie się wahał. Przy Bramie Skajskiej wybuchło jakieś zamieszanie. Ruszył w tamtą stronę, dojadając chleb. Przewiesił bukłak przez ramię. Rozmyślał o zmianach w Troi. Nie było mnie ponad dwa tygodnie. Kiedy uciekałem, po tym jak Helena próbowała mnie zabić, zanosiło się na to, że Achajowie szybko zdobędą miasto. Nic nie wskazywało, żeby Trojanie i garstka sprzymierzonych z nimi bogów – Apollo, Ares, Afrodyta i paru innych, mniej ważnych – mieli oprzeć się wściekłemu szturmowi Agamemnona wspieranego przez Herę, Atenę, Posejdona i pozostałych. Ale też napatrzył się na tę wojnę wystarczająco, żeby wiedzieć, że nic nie jest w niej pewne. On, rzecz jasna, znał tylko wizję Homera, ale wydarzenia z przeszłości prawdziwej Ziemi przebiegały w sposób zbliżony, jeśli nie wręcz identyczny z opisem w Iliadzie. Od czasu gwałtownych zmian, do których doszło przed kilkoma miesiącami dzięki machinacjom niejakiego Thomasa Hockenberry’ego, wszystko się zmieniło. Pospieszył na spotkanie z tłumem, który najwyraźniej szykował się do wyjścia za mury miasta. Wypatrzył ją na murze nad Bramą Skajską w towarzystwie innych członków rodziny królewskiej i dygnitarzy, stłoczonych na platformie widokowej, z której dziesięć lat wcześniej rozpoznawała i wskazywała Priamowi twarze gromadzących się pod Troją achajskich żołnierzy. Szeptała wtedy imiona Greków królowi, Hekubie, Parysowi, Hektorowi i pozostałym. Dziś Hekuba i Parys nie żyli (podobnie jak tysiące innych), Helena zaś po dawnemu stała u boku Priama i Andromachy. Dziesięć lat temu stary król śledził przemarsz Achajów na stojąco, teraz zaś pół siedział, pół leżał na tronie pełniącym jednocześnie funkcję lektyki. Wydawał się więcej niż o dziesięć lat starszy od żwawego władcy, którego Hockenberry oglądał wtedy na murach. Stał się przykurczoną, pomarszczoną mumią potężnego Priama. Dziś jednak mumia była szczęśliwa. – Użalałem się nad sobą! – zawołał Priam, zwracając się do otaczających go dostojników i setek wiernych strażników. – Aż do dziś. Nigdzie nie było widać wojska – równina, Zarośnięte Wzgórze i drogi prowadzące do Troi świeciły pustkami. Kiedy jednak Hockenberry wytężył wzrok i podążył za spojrzeniem Heleny, dostrzegł ogromny tłum kłębiący się trzy kilometry od miasta, w miejscu, gdzie Grecy wyciągnęli na piasek czarne okręty. Wyglądało na to, że armia trojańska otoczyła Achajów i wdarła się za fosę i nabite częstokołami okopy. Ciągnące się całymi kilometrami greckie obozowiska skurczyły się do rozmiarów nierównego półkola o średnicy najwyżej kilkuset metrów. Jeżeli się nie mylił, przyparci do morza Grecy mogli tylko czekać, aż potężna armia Trojan ich zmiażdży. – Użalałem się – powtórzył Priam mocniejszym głosem – i dopraszałem się, abyście i wy się nade mną użalili. Po śmierci mojej królowej, która zginęła z ręki bogów, stałem się budzącym litość starcem, którego dni były policzone... Niedołężnym starcem, przekonanym, że ojciec Zeus przeznaczył mu najgorszy los. Przez ostatnie dziesięć lat napatrzyłem się na śmierć synów i byłem przekonany, że Hektor dołączy do nich w Hadesie, zanim jeszcze duch jego ojca zstąpi w tę mroczną otchłań. Spodziewałem się, że moje córki zostaną uprowadzone, skarby zrabowane, palladion wykradziony ze świątyni Ateny, a bezbronne dzieci zrzucone z murów. Tak właśnie, krwawo, miała się skończyć ta barbarzyńska wojna. Przyjaciele! Droga rodzino, wojownicy i żony wojowników! Jeszcze miesiąc temu z trwogą wyczekiwałem chwili, w której Argiwowie wyciągną zakrwawione ręce po małżonki moich synów; w której Helena zginie z ręki krwiożerczego Menelaosa; w której moja córka Kasandra zostanie zgwałcona. Wtedy z radością powitałbym u drzwi argiwskie psy i dałbym im się pożreć na surowo, po tym jak powaliłaby mnie włócznia Achillesa, Agamemnona, przebiegłego Odyseusza, bezlitosnego Ajaksa, straszliwego Menelaosa albo mocarnego Diomedesa. Przebiliby moje serce, wydarli z ciała starego ducha, a wnętrznościami nakarmiliby moje psy, wierne ogary, strzegące wrót pałacu i mojej sypialni. Ogary, które na oczach wszystkich chłeptałyby krew swojego pana i pożerały jego serce. Tak właśnie lamentowałem przed dziesięcioma miesiącami, a nawet jeszcze przed dwoma tygodniami... Dziś jednak, moi ukochani Trojanie, świat się odrodził. Zeus zabrał stąd wszystkich bogów – tych, którzy chcieli nas zniszczyć, i tych, którzy nas bronili. Ojciec Bogów piorunem powalił własną małżonkę Herę. Gromowładny spalił czarne okręty Argiwów i kazał wszystkim nieśmiertelnym wracać na Olimp, gdzie za nieposłuszeństwo czeka ich sroga kara. Odkąd bogowie przestali nas dniem i nocą nękać morderczym ogniem, mój syn, szlachetny Hektor, poprowadził naszą armię do wielu zwycięstw. Zabrakło Achillesa, który mógłby go powstrzymać, i zepchnęliśmy te achajskie świnie aż pod wypalone kadłuby ich okrętów. Znieśliśmy ich południowy obóz i spaliliśmy północny. A teraz Hektor z iliońskimi żołnierzami, Eneasz z Dardanami, i dwaj ocaleli synowie Antenora, Akamas i Archelochus zaszli ich od zachodu. Od południa drogę ucieczki odcinają im wspaniali synowie Likaona i nasi wierni sojusznicy z Zelei, leżącej u stóp Idy, gdzie Zeus częstokroć zasiada jak na tronie. Na północy przejścia bronią Argiwom Adrestos i Amfius w płóciennych gorsetach, stojący na czele Apazyjczyków i Adrastejczyków w pięknych, nowych pancerzach ze złota i brązu, zabranych Achajom, którzy polegli podczas odwrotu. Nasi drodzy Hippotoos i Pyleus, którzy przetrwali dziesięć lat rzezi i byli gotowi w nadchodzących dniach umrzeć razem z nami, trojańskimi przyjaciółmi i braćmi, poprowadzili swych ciemnoskórych Pelazgów, kapitanów z Abydos i świetlistego Arisbe. Zamiast klęski i nędznej śmierci naszych synów i sprzymierzeńców czeka dziś widok zatkniętej na włóczni głowy wódz Argiwów, Agamemnona. Trakowie, Trojanie, Pelazgowie, Kikonowie, Peończycy, Paflagowie i Halizończycy doczekali się wreszcie końca tej długiej wojny. Wkrótce zbiorą złoto pobitych Argiwów i zasłużenie zagarną pancerze Agamemnona i jego ludzi. Greccy królowie, którzy przybyli tu zabijać i łupić, sami zostaną zabici i złupieni! Nie uciekną nam! Z woli bogów, a wolę tę Zeus już nam objawi wszyscy – moja rodzina i przyjaciele, a także moi wrogowie – będą dziś świadkami naszego triumfu. Zakończymy tę wojnę. Przygotujmy się teraz, aby przed końcem tego ostatniego dnia uroczyście przywitać w Troi zwycięskich Hektora i Deifobosa. Niech uroczystość powitalne trwają cały tydzień... Nie, cały miesiąc! Niech będzie to święto zwycięstwa i wolności, a wasz wierny sługa, Priam z Iliom umrze szczęśliwy. Tak właśnie powiedział Priam, król Troi, ojciec Hektora. Hockenberry nie wierzył własnym uszom. Helena cofnęła się z tarasu i dyskretnie zbiegła po szerokich schodach. Towarzyszyła jej tylko niewolnica Andromachy, Hypsipyk. Hockenberry schował się za szerokim w barach włócznikiem, odczekał, aż Helena zniknie mu z oczu, i ruszył za nią. Kobiety weszły w wąską uliczkę biegnącą równolegle do muru w zachodniej części miasta, skręciły w inną, jeszcze węższą, prowadzącą na wschód. Hockenberry już wiedział, dokąd idą. Dawno temu kiedy zżerała go zazdrość po tym, jak Helena go rzuciła, wyśledził ją i Andromachę w tej okolicy i odkrył ich tajemnicę. Tutaj znajdował się kryjówka Andromachy, w której pod opieką Hypsipyle i jeszcze jednej mamki mieszkał mały Astyanaks. Nawet Hektor nie wiedział o tym, że jego synek żyje, a morderstwo, którego rzekomo miał dopuścić się Atena z Afrodytą, było tylko podstępem mającym do prowadzić do zakończenia wojny z Argiwami, a gniew Hektora skierować przeciw bogom. Hockenberry zatrzymał się u wylotu zaułka, żeby nie zdradzić swojej obecności. Musiał przyznać, że podstęp Andromachy sprawdził się doskonale. Teraz jednak wojna z bogami skończyła się, a wojna trojańska zbliżała do ostatecznego rozstrzygnięcia. Nie chciał czekać, aż dotrą do mieszkania – tam na straży stali również kilikijscy wartownicy. Podniósł z ziemi gładki, owalny kamień. Ścisnął go w pięści. Czy ja naprawdę chcę zabić Helenę? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Jeszcze nie. Helena i Hypsipyle przystanęły przy drzwiach prowadzących na dziedziniec kryjówki. Hockenberry podkradł się do nich i postukał potężnie zbudowaną niewolnicę w ramię. Hypsipyle okręciła się na pięcie. Hockenberry wyrżnął ją zamaszystym hakiem w podbródek. Mimo że ściskał w ręce kamień, mało brakowało, żeby połamał sobie palce na jej szczęce. Hypsipyle runęła na ziemię jak zwalony posąg, uderzając głową o drzwi. Straciła przytomność. I chyba miała złamaną szczękę. No to pięknie, pomyślał Hockenberry. Po dziesięciu latach w końcu przyłączyłem się do wojny – tylko po to, żeby znokautować kobietę. Helena cofnęła się przed nim. Ukryty w rękawie sztylet, którym kiedyś przeszyła serce Hockenberry’ego, już ześlizgiwał się jej w dłoń. Scholiasta doskoczył do niej, chwycił za nadgarstek, przycisnął jej rękę do drzwi i obitą, krwawiącą prawą dłonią wyciągnął zza pasa nóż. Przystawił Helenie czubek ostrza do szyi. Wypuściła broń z ręki. – Hock-en-berr-rrii... Odchyliła głowę najdalej jak tylko mogła, ale spod noża i tak pociekła krew. Zawahał się. Ręka mu drżała. Jeżeli chciał zabić sukę, musiał się pospieszyć, zanim zacznie gadać. Zdradziła go, pchnęła nożem w serce i zostawiła na pewną śmierć, ale była też jego najcudowniejszą kochanką. – Ty naprawdę jesteś bogiem – wyszeptała. Oczy niemal wychodziły jej z orbit, ale poza tym nie okazywała strachu. – Nie bogiem, tylko kotem – wycedził przez zęby Hockenberry. – Odebrałaś mi jedno życie. Jedno straciłem już wcześniej. Zostało mi jeszcze siedem. Mimo noża przy szyi Helena parsknęła śmiechem. – Kot, który ma dziewięć żyć! To mi się podoba. Zawsze miałeś dryg do słówek... Przynajmniej jak na obcokrajowca. Zabij ją albo puść wolno, ale podejmij jakąś decyzję. To jakiś absurd. Cofnął nóż i zanim Helena Trojańska zdążyła coś powiedzieć, lewą ręką chwycił ją za włosy, przystawił jej ostrze do piersi i pociągnął za sobą, byle dalej od mieszkania Andromachy. Zatoczyli pełne koło – wrócili na opuszczoną wieżę z widokiem na Bramę Skajską, gdzie dwa tygodnie wcześniej Hockenberry znalazł ukrywających się Menelaosa i Helenę, skąd tekował Menelaosa do obozu Agamemnona i gdzie potem został śmiertelnie raniony przez Helenę. Popychając ją przed sobą po schodach, wszedł w końcu na ostatnie ocalałe piętro wieży, dawno temu zdruzgotanej boską bombą. Pchnął Helenę bliżej skraju tarasu, ale nie na tyle blisko, żeby ktoś mógł ich zobaczyć z dołu. – Rozbieraj się – powiedział. Odgarnęła włosy z oczu. – Chcesz mnie zgwałcić, zanim zrzucisz mnie w przepaść, Hock-en-berr-rrii? – Rozbieraj się. Odsunął się z nożem gotowym do pchnięcia, a Helena zaczęła zrzucać ubranie. Poranek był cieplejszy niż tego dnia, kiedy Hockenberry tekował się na statek – tego zimnego dnia, kiedy Helena pchnęła go w serce – lecz smagający wieżę chłodny wiatr wystarczył, żeby sutki Heleny stwardniały, a na jej rękach i brzuchu pojawiła się gęsia skórka. Kiedy zrzucała kolejne sztuki odzieży, Hockenberry kazał jej nogą odsuwać je od siebie, a potem, nie spuszczając z niej oka, dokładnie je obmacał. Nie znalazł więcej sztyletów. Stanęła przed nim w promieniach porannego słońca, w lekkim rozkroku, nie próbując zasłaniać piersi ani krocza, ze spuszczonymi swobodnie rękami. Uniosła dumnie głowę. Pod brodą rysowała się jej czerwona, krwawa krecha. W jej spojrzeniu spokojny upór łączył się z zaciekawieniem, co też będzie się działo dalej. Tymczasem Hockenberry, którego rozsadzała złość, rozumiał już, jak to się stało, że o Helenę zabijały się tysiące mężczyzn. To było dla niego prawdziwe olśnienie, że może być tak wściekły, iż miałby ochotę zabijać z tej wściekłości, a jednocześnie tak bardzo pożądać kobiety. Po siedemnastu dniach spędzonych w większym ciążeniu czuł się na Ziemi jak młody bóg, silny i niepokonany. Mógłby podnieść Helenę jedną ręką, zanieść ją w ustronne miejsce, i robić z nią wszystko, na co miał ochotę, tak długo, jak by chciał. Rzucił jej ubranie. – Ubierz się. Patrzyła na niego podejrzliwie, sięgając po kolejne fatałaszki. Od strony murów i Bramy Skajskiej słychać było okrzyki, oklaski i łoskot drewnianych drzewc włóczni o skórzano-brązowe tarcze. Priam zakończył przemówienie. – Powiedz mi, co tu się działo przez te siedemnaście dni, kiedy mnie nie było? – wychrypiał Hockenberry. – Tylko po to wróciłeś, Hock-en-berr-rrii? Żeby mnie wypytać o nowinki? Helena zasznurowała stanik na białych piersiach. Gestem wskazał jej leżący obok kamienny blok, a kiedy usiadła, znalazł sobie drugi, dwa metry od niej. Nawet z nożem w ręce wolał się za bardzo do niej nie zbliżać. – Opowiedz mi o tych dwóch tygodniach. – Nie chcesz wiedzieć, dlaczego pchnęłam cię sztyletem? – To już wiem – odparł znużonym tonem. – Kiedy przeniosłem Menelaosa poza mury, uznałaś, że jednak nie masz ochoty iść za nim. Gdybyś mnie zabiła, a potem Achajowie zdobyliby miasto, co wydawało się niemal pewne, powiedziałabyś Menelaosowi, że nie chciałem cię przenieść. Albo coś w tym guście. A on i tak by cię zabił. Mężczyźni, nawet Menelaos, który do najbystrzejszych nie należy, umieją zrozumieć i wybaczyć zdradę żony. Ale nie dwie zdrady. – To prawda, zabiłby mnie. Ale ja pchnęłam cię nożem po to, żeby samej nie mieć wyboru. Żebym musiała zostać w Ilionie. – Jak to? Scholiasta nic nie pojmował ze słów Heleny. W dodatku łeb mu pękał. – Kiedy Menelaos mnie znalazł, zdałam sobie sprawę, że chętnie bym z nim uciekła. Byłabym szczęśliwa, gdyby chciał mnie zabić. Spędziłam w Ilionie wiele lat jako ladacznica, rzekoma małżonka Parysa, i przyczyniłam się do śmierci tych wszystkich ludzi. Stałam się prostaczką, pustą w środku, kruchą i żałosną. Spospolitowałam się. Wiele można o tobie powiedzieć, Heleno Trojańska, ale z pewnością nie to, że jesteś pospolitą kobietą. Kusiło go, żeby powiedzieć to na głos. – Jednakże kiedy Parys zginął, straciłam męża i pana i pierwszy raz od czasów dziewczęcych byłam naprawdę wolna. Gdy ucieszyłam się na widok Menelaosa, była to reakcja niewolnika, który cieszy się z tego, że znów zostanie zakuty w kajdany. Kiedy przyszedłeś do nas tu, na wieżę, marzyłam tylko o tym, żeby zostać w Ilionie sama, nie jako Helena żona Menelaosa, nie Helena wdowa po Parysie, tylko po prostu jako... Helena. – To nie wyjaśnia, dlaczego chciałaś mnie zabić. Mogłaś poczekać, aż wrócę po odstawieniu Menelaosa do obozu brata, i powiedzieć mi, że zostajesz. Albo nawet poprosić, żebym przeniósł cię w dowolne inne miejsce na świecie. Posłuchałbym. – Właśnie dlatego cię zabiłam – odparła półgłosem Helena. Hockenberry zmarszczył pytająco brwi. – Tamtego dnia postanowiłam związać swój los nie z mężczyzną, lecz z miastem. Z Ilionem. A wiedziałam, że dopóki będziesz żył, pokusa, żeby wykorzystać ciebie i twoją magię i przenieść się gdzieś daleko w bezpieczne miejsce, kiedy Agamemnon i Menelaos wkroczą do miasta i podłożą ogień pod domy, będzie zbyt silna. Hockenberry długo trawił jej słowa, ale i tak nie znalazł w nich ani krzty sensu. I wiedział, że nie znajdzie. Odłożył tę kwestię na bok. – Opowiedz mi, co się tu wydarzyło przez ostatnie dwa tygodnie – poprosił po raz trzeci. – Zapanowały straszne czasy dla Ilionu. Tamtej nocy naprawdę niewiele brakowało, żeby szturm Agamemnona się powiódł. Hektor zaszył się w swoich apartamentach i nie wychodził z nich, odkąd Amazonki wyjechały z miasta. Kiedy Dziura się zamknęła i stało się oczywiste, że więcej się nie otworzy, Hektor w ogóle przestał się odzywać, nawet do Andromachy. Wiem, że zastanawiała się wtedy, czy nie powiedzieć mu prawdy – że ich synek żyje – ale powstrzymała się, bo nie wiedziałaby, jak wytłumaczyć mu istotę podstępu, nie ryzykując własnego życia. Bitwa trwała przez kilka następnych dni. Wojska Agamemnona i wspierający je bogowie zabili wielu Trojan. Tylko opiekun Ilionu Apollo Febus, Pan Srebrnego Łuku, swoimi niechybnymi strzałami uratował nas przed argiwską nawałą, zanim Hektor znów włączył się do walki. Dowodzeni przez Diomedesa Argiwowie przełamali naszą obronę w najniższym punkcie murów, Hock-en- berr-rrii. Tam, gdzie rośnie dziki figowiec. W ciągu dziesięciu lat poprzedzających feralną wojnę z bogami trzykrotnie szturmowali to miejsce, nasz słaby punkt, objawiony im zapewne przez jakiegoś wieszcza, ale trzykrotnie Hektor, Parys i inni nasi bohaterowie odpierali ich ataki – najpierw Ajaksów, potem Atrydów, na końcu samego Diomedesa. Ale tym razem, cztery dni po tym, jak próbowałam cię zabić i porzuciłam na żer dla sępów, Diomedes znów poprowadził żołnierzy z Argos do szturmu w okolicach figowca. Kiedy Agamemnon stawiał drabiny pod zachodnim murem, a tarany wielkie jak wyrwane z korzeniami drzewa wyłamywały Bramę Skajską, Diomedes zaatakował siłą i podstępem. O zmierzchu Argiwowie wdarli się do miasta. I tylko odwadze Deifobosa, syna Priama i brata Hektora, którego rodzina królewska wybrała mi na następnego męża, Ilion zawdzięcza ocalenie. Kiedy inni załamywali ręce nad drabinami i taranami Agamemnona, on pierwszy dostrzegł zagrożenie. Zebrał niedobitki swojego starego batalionu, resztki oddziału Helenusa, ludzi kapitana Asisu, syna Hyrtakusa, i kilkuset dezerterów od Eneasza, wziął na swojego zastępcę Asteropeusa, starego weterana, i poprowadził kontratak na zatłoczonych ulicach, ustanawiając na tym targu drugą linię frontu. W okrutnej bitwie z niepokonanym Diomedesem Deifobos walczył jak bóg. Odbił nawet pchnięcie włóczni Ateny – bo trzeba ci wiedzieć, że bogowie walczyli tu równie zaciekle jak ludzie. A nawet bardziej. O świcie udało się powstrzymać natarcie Argiwów. Wyłom w murze pozostał, Grecy zajęli kilkanaście kwartałów wypalonych domów, hordy Agamemnona w dalszym ciągu próbowały przełamać naszą obronę na zachodzie i północy, potrzaskana Brama Skajska trzymała się jeszcze tylko dzięki żelaznym okuciom. I właśnie tego ranka Hektor obwieścił Priamowi i reszcie zrozpaczonej rodziny królewskiej, że poprowadzi nasze wojska. – I zrobił to? – Czy to zrobił? – Helena parsknęła śmiechem. – Świat nie widział jeszcze takiej aristei, Hock-en-berr-rrii. Pierwszego dnia Hektor, osłaniany przez Apolla i Afrodytę przed gromami miotanymi przez Atenę i Herę, stoczył uczciwy pojedynek i zabił Diomedesa. Przeszył go swoją najlepszą włócznią na wylot. Wierni Diomedesowi wojownicy z Argos rozpierzchli się. O zachodzie słońca miasto znów było nasze, a kamieniarze i murarze zaczęli odbudowywać mur obok figowca. Podwyższyli go przy okazji, tak że dorównuje teraz murom przy Bramie Skajskiej. Diomedes zginął? – Hockenberry nie wierzył własnym uszom. Po dziesięciu latach obserwowania wojny trojańskiej doszedł do wniosku, że Diomedes jest tak samo niezwyciężony jak Achilles i bogowie. W Iliadzie bohaterskie czyny Diomedesa, w tym relacja z jego wspaniałej aristei, zajmowały całą księgę piątą i początek szóstej, długością i barwnością opisu ustępując tylko gniewowi Achillesa, któremu Homer dał upust w księgach od dwudziestej do dwudziestej drugiej. Gniewowi, który w świecie zmienionym manipulacjami Hockenberry’ego nie miał racji bytu. – Diomedes nie żyje... – Ajaks też – dodaje Helena. – Dzień później Hektor i Ajaks stanę li naprzeciw siebie. Drugi raz. Pamiętasz pewnie, że raz już się starli w pojedynku, ale rozstali się w przyjaźni, tak szlachetnie walczyli. – Tym razem Hektor zabił syna Telamona. Mieczem zbił na bok jego ogromną, prostokątną tarczę, zdeformował ją i powyginał, a kiedy Ajaks Wielki zawołał: „Litości! Litości, synu Priama!”, Hektor, za miast się nad nim zmiłować, przeszył go na wylot, przebił mu serce i kręgosłup. Ajaks zawitał do Hadesu, zanim słońce wzniosło się na szerokość dłoni ponad horyzont. Jego żołnierze, sławni wojownicy z Salaminy, płakali i rwali na sobie szaty w żałobie. Podali tyły i wpadli na oddziały Agamemnona i Menelaosa, szarżujące na miasto zza Zarośniętego Wzgórza... Wiesz, gdzie to jest, prawda? To ten kopiec na zachód od miasta, który bogowie nazywają kurhanem Amazonki Myrine. – Wiem. – No więc właśnie tam uciekający żołnierze Ajaksa wpadli na nacierające siły pod dowództwem Atrydów. Zapanował chaos. Kompletny chaos. I prosto w ten zamęt wjechał Hektor na czele Trojan i ich sprzymierzeńców. Był z nim Deifobos, jego brat, był Akamas, stary Pirus na czele Traków, Mestles i syn Antifosa, okrzykami zagrzewający Meończyków do boju... Wszyscy żywi jeszcze trojańscy herosi, którzy wyszli cało ze szturmu na miasto, natarli na Argiwów. Stałam wtedy na murach, Hock-en-berr-rrii, niedaleko stąd... O, tam. Przez trzy godziny nie widzieliśmy dosłownie nic. Wszyscy – Trojanki, stary Priam, którego trzeba było wnieść na górę w lektyce, żony, córki i matki, chłopcy i starcy – wszyscy byliśmy jak ślepcy, takie tumany kurzu wzbiły się nad polem bitwy spod stóp tysięcy wojowników i kół setek rydwanów. Deszcz strzał przesłaniał słońce. A kiedy kurz opadł i w południe bogowie wrócili na Olimp, Menelaos dołączył do Diomedesa i Ajaksa w Domu Umarłych i... – To Menelaos też nie żyje? Twój mąż?! Hockenberry był wstrząśnięty. Przecież ci wojownicy ścierali się ze sobą przez dziesięć lat, a przez następne dziesięć miesięcy walczyli z bogami! – Przecież to właśnie powiedziałam, prawda? – zirytowała się Helena. – Ale to nie Hektor go zabił. Menelaosa trafiła strzała wystrzelona przez Palmysa, syna nieżyjącego już Pandarosa i wnuka Likaona, z tego samego pobłogosławionego przez bogów łuku, z którego udało się już raz zranić Menelaosa, w biodro, rok temu. Tym razem zabrakło jednak niewidzialnej Ateny, która odtrąciłaby pocisk, i Menelaos dostał prosto w oko. Strzała przebiła mu na wylot i hełm, i czaszkę. – Mały Palmys? – odezwał się Hockenberry, zdając sobie sprawę, że powtarza imiona jak ostatni dureń. – Przecież on nie ma jeszcze dwunastu lat... – Nie ma nawet jedenastu. – Helena się uśmiechnęła. – Ale wziął łuk ojca, którego przed rokiem pokonał Diomedes, i jedną strzałą wyrównał wszystkie długi Menelaosa i rozstrzygnął moje małżeńskie dylematy. Trzymam u siebie w pokoju zakrwawiony hełm mojego małżonka. Gdybyś chciał go zobaczyć, powiedz. Mały Palmys dostał jego tarczę. – Na Boga... Diomedes, Ajaks i Menelaos zabici w ciągu zaledwie doby. Nic dziwnego, że odepchnęliście Argiwów aż do okrętów. – Tamten dzień i tak mógłby się dla nas źle skończyć, gdyby Zeus się nie zjawił. – Zeus! – Tak, Zeus. Dzień zaczął się od naszych wspaniałych zwycięstw i bogowie sprzymierzeni z Argiwami byli tak rozwścieczeni, że Hera z Ateną same wymordowały tysiąc dzielnych Trojan, strzelając do nich kulami ognia. Wystarczyło, że Posejdon, stary ziemiowstrząs, ryknął z gniewu, i od razu zawaliło się w Ilionie dwadzieścia domów. Łucznicy spadali z murów jak jesienne liście. Priam wypadł z lektyki. Wszystkie nasze sukcesy w kilka chwil zostały obrócone w niwecz. Hektor i jego ludzie musieli się wycofać, Deifobos został ranny w nogę i koniec końców brat musiał go nieść, kiedy Trojanie rozpoczęli odwrót na Zarośnięte Wzgórze, i dalej, do Bramy Skajskiej i do miasta. Rozpętało się takie piekło, że nawet my, kobiety, zbiegłyśmy na dół, żeby pomóc przy zakładaniu antaby na wrota. Dziesiątki rozwścieczonych Argiwów wpadły do miasta, depcząc naszym bohaterom po piętach. Wtedy Posejdon znów poruszył ziemię. Ludzie się poprzewracali, Atena wdała się w zaciekły bój z Apollem – ich ścigające się i rozbłyskujące piorunami rydwany co i rusz przecinały niebo, a Hera obrzucała mury miasta ognistymi kulami. I wtedy na wschodzie pojawił się Zeus ogromny i majestatyczny. Jeszcze żaden śmiertelnik nie widział go w takiej postaci... – Wyglądał bardziej imponująco, niż kiedy objawił się jako twarz na chmurze po wybuchu atomowym? – spytał z powątpiewaniem Hockenberry. – O wiele bardziej, mój drogi Hock-en-berr-rrii. – Helena się roześmiała. – To był prawdziwy kolos. Jego nogi sięgały wyżej niż szczyt Idy, masywna pierś wznosiła się ponad chmury, a szerokie czoło znajdowało się tak wysoko, że ledwie je widzieliśmy, wyżej niż czubki najwyższych stratocumulusów piętrzących się w letni dzień przed burzą. – O rany... – mruknął Hockenberry, próbując to sobie wyobrazić. Zdarzyło mu się raz siłować z Zeusem... Właściwie nie tyle siłować co wymykać mu się na czworakach podczas trzęsienia ziemi na Olimpie. Skończyło się na tym, że wpadł między rozstawione szerokie stopy Boga Bogów i chwycił zgubiony medalion teleportacyjny. To był sam początek wojny z bogami. Zeus, którzy mierzył wtedy swoje zwyczajne cztery i pół metra, i tak zrobił na nim ogromne wrażenie. Tym trudniej przychodziło mu wyobrażenie sobie piętnastokilometrowego olbrzyma. – Mów dalej. – No więc kiedy ten ogromny Zeus się pojawił, wszyscy zamarli. Żołnierze znieruchomieli jak posągi, z mieczami i włóczniami gotowymi do ciosu, z tarczami wzniesionymi do obrony. Nawet boskie rydwany znieruchomiały pod niebem. Atena Pallas i Apollo Febus stężeli w bezruchu tak jak tysiące śmiertelników na ziemi. I wtedy Zeus zagrzmiał... Nie będę nawet próbowała naśladować jego głosu, bo brzmiał, jakby jednocześnie zaczęła się burza, zadrżała ziemia i wybuchł wulkan: „Krnąbrna, zdradziecka Hero! Spałbym jeszcze, gdyby twój okaleczony syn i śmiertelnik mnie nie obudzili. Jak śmiesz zdradzać mnie gorącym uściskiem, uwodzić i ogłuszać, aby móc bez przeszkód realizować swój plan i niszczyć Troję wbrew rozkazom swojego pana?!” – Okaleczony syn i śmiertelnik? – powtórzył Hockenberry. Kaleką z pewnością był Hefajstos, bóg ognia. A śmiertelnikiem? – Tak właśnie ryknął – powiedziała Helena, rozcierając gardło, jakby krtań rozbolała ją od udawania dudniącego głosu boga. – I co? – zapytał Hockenberry. – Zanim któryś z bogów zdążył choćby drgnąć, zanim Hera zdążyła powiedzieć coś na swoją obronę, Zeus, Król Czarnego Obłoku, poraził ją piorunem. I z pewnością ją zabił, chociaż była nieśmiertelna. – Bogowie mają swoje sposoby na powrót do życia, nawet po tym, jak się ich „zabije” – mruknął Hockenberry. Stanęły mu przed oczami olbrzymie kadzie lecznicze w ogromnym białym gmachu na Olimpie, rojące się w nich niebieskie larwy i opiekujący się nimi potworny Uzdrowiciel. – Wszyscy o tym wiedzą – stwierdziła zdegustowana Helena. – Przecież w ostatnich ośmiu miesiącach nawet nasz Hektor pięć albo sześć razy zabijał Aresa, po czym znów się z nim spotykał na polu bitwy. Ale tym razem było inaczej, Hock-en-berr-rrii. – Jak to inaczej? – Grom Zeusa unicestwił Herę. Odłamki jej rydwanu rozproszyły się na całe kilometry wokoło i spadły złoto-srebrnym deszczem na dachy Troi. A strzępki ciała bogini pospadały na ziemię od oceanu po pałac Parysa – osmalone i przypalone kawałki różowego mięsa, których baliśmy się dotknąć, dymiły i syczały jeszcze przez kilka dni. – Chryste Panie... – Potem wielki Zeus ukarał Posejdona. Pod nogami uciekającego boga mórz otworzyła się bezdenna przepaść i Posejdon wpadł w nią z krzykiem. Ten krzyk było słychać jeszcze przez wiele godzin, aż wszyscy śmiertelnicy – Trojanie i Argiwowie – zaczęli płakać. – Powiedział coś, kiedy otworzył tę wyrwę w ziemi? – Tak. Zawołał: „Jam jest Zeus, który gna burzowe chmury, syn Kronosa, ojciec bogów i ludzi, władca przestrzeni prawdopodobieństwa z czasów przed waszą przemianą z maluczkich postludzi w bóstwa! Byłem panem i strażnikiem Setebosa, zanim wy choćby ośmieliliście się pomyśleć o nieśmiertelności! Czy ty, Posejdonie, ziemowstrząsie i zdrajco, naprawdę myślisz, że nie wiem o tym, jak spiskowałeś z moją wolooką małżonką przeciwko mnie?! Skazuję cię na wygnanie do Tartaru, w czeluść pod lochami Hadesu. Strącam cię w otchłań pod ziemią i morzem, gdzie Kronos i Japet spoczywają na łożach boleści i żaden promień słońca nie rozgrzewa ich serc, w mroki Tartaru otoczone pustką czarnej dziury”. Hockenberry milczał. Helena odchrząknęła. – Masz trochę wody, Hock-en-berr-rrii? Podał jej bukłak, który rano napełnił wodą z fontanny, i czekał na dalszy ciąg jej opowieści. – Tak właśnie powiedział Zeus. Ziemia rozstąpiła się pod Posejdonem i wrzeszczący ziemiowstrząs spadł w przepaść Tartaru. Żołnierze, którzy z wysokości murów zajrzeli w głąb tej rozpadliny, przez następnych kilka dni na przemian mamrotali coś niezrozumiale i darli się wniebogłosy. Hockenberry milczał. – Ojciec Bogów kazał wszystkim bóstwom wracać na Olimp i oczekiwać kary. Wybacz, Hock-en-berr-rrii, ale nie chce mi się już dłużej udawać Zeusa. Latające rydwany zniknęły, tak jak zniknął Pan Srebrnego Łuku, Atena, czerwonooki Hades, ta suka Afrodyta, krwiożerczy Ares... Cały panteon się ulotnił. Uciekli na Olimp jak dzieci, które wiedzą, że coś przeskrobały, i czekają, aż ojciec spuści im lanie. – Czy Zeus udał się za nimi? – Ależ nie, on dopiero zaczął się bawić. Przestąpił nad Ilionem i roztrącając żołnierzy, pokonał odległość dzielącą go od plaży tak jak Astyanaks przemierza piaskownicę. Setki Trojan i Achajów zginęły pod jego stopami, Hock-en-berr-rrii. Stanąwszy nad obozowiskiem Achajów, wyciągnął przed siebie rękę i spopielił setki wyciągniętych na piasek czarnych okrętów. Część statków kołysała się na kotwicy, a jeszcze inne płynęły w konwoju, wioząc z Lemnos wino przysłane przez Euneusa, syna Jazona oraz dary dla Agamemnona i nieżyjącego Menelaosa. Zeus zacisnął ognistą dłoń w pięść i przez morze przetoczyła się olbrzymia fala, która wyrzuciła okręty z wody na brzeg niczym zabawki. Tak samo zachowuje się mały Astyanaks, kiedy pluska się w balii i pod wpływem kaprysu zatapia wystrugane z drewna okręciki. – Wielki Boże... – szepnął Hockenberry. – Święte słowa. Dopiero wtedy rozległ się potężny grzmot, głośniejszy od głosu boga, który ogłuszył tysiące, i Zeus także zniknął. Wiatr powiał w miejsce, w którym przed chwilą stał. Podarł achajskie namioty i poniósł je setki metrów w powietrze; porwał najcięższe trojańskie rumaki ze stajni i cisnął je ponad murami na miasto. Hockenberry spojrzał na zachód, gdzie trojańska armia otoczyła bardzo uszczuplone greckie wojska. – To było dwa tygodnie temu – zauważył. – Dlaczego Hektor tak przeciąga rozprawę z Argiwami? Przecież po śmierci Diomedesa, Ajaksa Wielkiego i Menelaosa morale wśród Achajów na pewno podupadło. – Rzeczywiście, podupadło, ale z początku obie strony były w szoku. Wielu z nas dopiero niedawno odzyskało słuch. I tak jak ci mówiłam, nasi ludzie na murach i Achajowie, którzy zajrzeli w otchłań Tartaru, przez następny tydzień niczym się nie różnili od śliniących się idiotów. Nastał rozejm, chociaż żadna ze stron oficjalnie go nie ogłosiła. Pozbieraliśmy zabitych, których po szturmach Agamemnona było bez liku, i przez prawie tydzień stosy pogrzebowe płonęły bezustannie zarówno w mieście, jak i na całych kilometrach wybrzeża, gdzie przerażeni Achajowie kulili się w resztkach obozów. Dopiero w następnym tygodniu, kiedy Agamemnon posłał swoich ludzi pod Idę, żeby zaczęli ścinać drzewa na budowę nowych okrętów, Hektor ruszył do ataku. Walki były ciężkie. Przyparci do morza i pozbawieni możliwości ucieczki Argiwowie walczyli jak osaczone szczury. Ale dziś rano, jak widzisz, zostało ich kilka tysięcy. Są okrążeni. Hektor niedługo przypuści decydujący szturm. Dziś skończy się wojna trojańska. Ilion ocaleje, Hektor zostanie bohaterem nad bohaterami, a Helena będzie wolna. Przez chwilę mężczyzna i kobieta siedzieli nieruchomo, każde na swoim kamieniu, i patrzyli na zachód, gdzie słońce skrzyło się na zbrojach i grotach włóczni. Słychać było granie rogów. – Co ze mną zrobisz, Hock-en-berr-rrii? – zapytała w końcu Helena. Hockenberry zamrugał, spojrzał na trzymany w dłoni nóż i schował go za pas. – Możesz odejść – powiedział. Helen spojrzała na niego pytająco. Nie ruszyła się z miejsca. – Idź! Powoli ruszyła do schodów. Szmer jej pantofli na stopniach brzmiał znajomo, tak samo jak dwa tygodnie wcześniej, gdy Hockenberry leżał tu i umierał. Co teraz? Jako wykwalifikowany scholiasta czuł pokusę, aby wiernie zrelacjonować wszelkie odstępstwa od Iliady muzie, a za jej pośrednictwem bogom. Uśmiechnął się. Ilu bogów żyło jeszcze w tym innym wszechświecie, w którym marsjański Olympus Mons został przemieniony w Olimp? Jakie były konsekwencje gniewu Zeusa? Czy doszło do masowego bogobójstwa? Pewnie nigdy się tego nie dowie. Bał się tekować na Olimp. Dotknął medalionu teleportacyjnego na piersi. Może powinien wrócić na statek? Chciał zobaczyć Ziemią, swoją Ziemię, nawet taką odległą, starszą o trzy tysiące lat. I chciał wtedy mieć przy sobie Odyseusza i morawce. Świat Ilionu nie przewidywał już dla niego żadnej roli. Wyjął medalion i pogładził ciężkie złoto. Nie wróci na „Królową Mab”. Jeszcze nie teraz. Nie był już może scholiastą – zdradził bogów, a oni go porzucili – ale nie przestał być naukowcem. Dziesięciolecia wykładania Iliady, wspomnienia cudownie zakurzonych sal lekcyjnych i młodych studentów, ich twarzy – bladych i opalonych, pryszczatych i zdrowych, zaciekawionych i znudzonych, natchnionych i obojętnych – wróciły jak fala przypływu, wypełniając luki w jego pamięci. Jak mógłby odpuścić sobie ostatni akt tej nowej, absurdalnie zmienionej epopei? Doktor Thomas Hockenberry przekręcił tarczę medalionu i teleportował się w sam środek oblężonego achajskiego obozowiska. 40 Później Daeman nie potrafił sobie przypomnieć, w którym momencie postanowił ukraść jedno z jaj. Na pewno nie wtedy, kiedy zjeżdżał na dno kopuły, bo w tym momencie bez reszty pochłaniało go trzymanie się liny i chowanie się przed kalibanami. Nie wtedy również, gdy przemykał po gorącej, spękanej posadzce, ponieważ serce waliło mu jak młotem i był w stanie myśleć tylko o tym, by jak najszybciej dobiec do fumaroli, w której wcześniej widział jaja. Dwa razy mignęły mu grupki kalibanów, przebiegające nieopodal za zasłoną wulkanicznych gazów i dymów. I dwa razy przypadał do podłogi i czekał, aż oddalą się w kierunku gniazda Setebosa. Gdyby nie miał pod ubraniem termoskóry, poparzyłby dłonie o posadzkę, taka była gorąca. Leżał na niej ledwie przez minutę, a koszula o spodnie zaczęły się na nim tlić. Zerwał się na nogi i skulony podbiegł do fumaroli, dysząc ciężko w rozpalonym powietrzu. Ścianki tego minikrateru miały trzy i pół metra wysokości, były utworzone z tego samego lodu, co wszystko pod kopułą, i bardzo nierówne. Nie musiał nawet używać czekanów, żeby się po nich wspiąć. Fumarola – syczący kraterek w większym kraterze, jeden z kilkudziesięciu w katedrze – była pełna ludzkich czaszek. Niektóre z nich tak się nagrzały, że połyskiwały czerwienią w strugach cuchnących siarkowych oparów. Te same opary ukryły Daemana przed niepożądanymi spojrzeniami, gdy zeskoczył na stos czaszek i zaczął z bliska oglądać jaja Setebosa. Były owalne, szarobiałe, miały około metra długości i pulsowały przepełniającą je energią albo jakimś wewnętrznym życiem. Naliczył ich dwadzieścia siedem. Spoczywały w wianuszku czaszek, a dodatkowo były otoczone warstwą lepkiego, szaroniebieskiego śluzu. Podczołgał się bliżej, szorując dłońmi i stopami o czaszki, i z bliska przyjrzał się stercie jaj. Starał się przy tym nie wychylać ponad krawędź fumaroli. Skorupy miały cienkie, prawie przezroczyste i ciepłe w dotyku. Niektóre emanowały jasną poświatą, w innych pojawiało się tylko nieśmiałe, blade światło. Ostrożnie dotknął jednego z nich. Poczuł ciepło i lekki zawrót głowy, tak jakby jakaś wrodzona niestabilność jaja przeniknęła do jego otulonego termoskórą palca. Spróbował je podnieść. Musiało ważyć z dziesięć kilogramów. Co dalej? Powinien cofnąć się pod ścianę, wspiąć po linie, przeczołgać przez tunel i szczeliną Avenue Daumesnil wrócić do węzła Guarded Lion, żeby jak najszybciej powiadomić mieszkańców Ardis. Skoro już tak daleko zaszedłeś i tyle ryzykujesz, to chyba warto byłoby mieć jakąś pamiątkę, co? Wyrzucił z plecaka prawie wszystko – zostawił tylko zapas bełtów do kuszy – i zrobił miejsce dla jaja. Z początku nie chciało się zmieścić, ale popychając je stanowczo, choć delikatnie, przecisnął w końcu szerszy koniec przez wlot plecaka i obłożył jajo bełtami. Co się stanie, jeśli pęknie? No, będzie miał brudny plecak, ale przynajmniej dowie się, co to cholerstwo ma w środku. Lepiej byłoby nie zgnieść go tutaj, pod nosem Setebosa i kalibanów. Obejrzymy je sobie spokojnie w Ardis. Amen. Coraz trudniej mu się oddychało. Nie zdjął maski osmotycznej, ale od siarkowych wyziewów fumaroli i obezwładniającego gorąca kręciło mu się w głowie. Gdyby przyszedł tu bez maski i termoskóry, dawno już straciłby przytomność, wdychając zatrute powietrze. Jak w takim razie oddychają kalibany? Do diabła z kalibanami. Odczekał do momentu, kiedy para skłębiła się jak zasłona dymna, ześliznął się po zewnętrznej ścianie fumaroli i zeskoczył na posadzkę z wysokości półtora metra. Jajo przemieściło się w plecaku i pociągnęło go za sobą. Niewiele brakowało, żeby upadł. Spokojnie, stary. Tylko spokojnie. – Mówi, czego nienawidzi, święte jest, wszyscy czczą Ciebie i Twój majestat. Myśli, czego nienawidzę, święte jest, wszyscy czczą Jego i to, co zjadł! Tu, na dole, hymny Kalibana rozbrzmiewały o wiele głośniej. Olbrzymia kopuła w niewyjaśniony sposób wzmacniała i ukierunkowywała głos bestii. Albo to, albo Kaliban był gdzieś bardzo blisko. Skulony Daeman niezgrabnym truchtem pokonał sto metrów dzielące go od zwisającej z półki liny, przyklękając za każdym razem, gdy wydało mu się, że coś rusza się wśród dymu. Spojrzał do góry. Co ja sobie wyobrażałem? Do półki jest dobre dwadzieścia pięć metrów, w życiu się tam nie wdrapię. Zwłaszcza z takim obciążeniem. Zaczął się rozglądać za jakimś innym wejściem do tunelu. Od najbliższego, z prawej strony, dzieliło go sto, może sto dwadzieścia metrów zakrzywionej ściany, ale prawie całkowicie zatykała je macka jednej z gigantycznych dłoni Setebosa. Ta dłoń krąży gdzieś po tunelach i czeka na mnie... razem z pozostałymi. Teraz dostrzegł też inne macki znikające w tunelach. Ich oślizła, szara powierzchnia budziła odrażające skojarzenia. Niektóre z tych mięsistych rur wspinały się sto metrów po ścianach, inne – wciągane przez dłonie w głąb ścian – wiły się, jakby zachodziły w nich ruchy robaczkowe. Ile rąk może mieć ten popieprzony mózg? – Wierzy, że ból się kończy razem z życiem? Bynajmniej! On gnębi wrogów, pożera przyjaciół. On gnębi, jak może, za życia, folgując, byśmy nie pomarli z bólu, ostatni ból najgorszy! Mógł się wspiąć na górę albo zginąć. Przez ostatnie dziesięć miesięcy zrzucił prawie piętnaście kilogramów i wyrobił sobie trochę mięśni, ale nagle pożałował, że nie chodził codziennie na tor przeszkód, zbudowany przez Nomana w lesie na północ od Ardis. I że w wolnym czasie nie dźwigał ciężarów. – Chrzanić to – mruknął. Podskoczył, złapał się liny, oplótł ją nogami, przesunął wyżej lewą rękę i zaczął się podciągać. Kiedy mógł, mocniej opierał się na nogach; kiedy musiał, odpoczywał. Posuwał się powoli. Żałośnie powoli, chociaż to nie powolność była w tej wspinaczce najżałośniejsza. W jednej trzeciej wysokości wiedział już, że nie ma szans. Przypuszczał, że nie wystarczyłoby mu siły nawet na utrzymanie się na linie podczas zjazdu. Ale gdyby zeskoczył, jajo by pękło. Cokolwiek znajdowało się w środku, zostałoby uwolnione. Setebos i Kaliban od razu by się zorientowali. O dziwo, ta wizja tak go rozbawiła, że zaczął histerycznie chichotać, aż łzy pociekły mu z oczu, a maska zaparowała. Wyraźnie słyszał swój chrapliwy oddech. Czuł, jak termoskóra ciaśniej go otula, próbując skuteczniej chłodzić jego ciało. Dalej, Daemanie. Jesteś prawie w połowie drogi. Jeszcze trzy metry i sobie odpoczniesz. Nie zrobił przerwy po trzech metrach. Ani po dziesięciu. Wiedział, że jeśli się zatrzyma, jeśli oplecie liną dłonie, żeby na chwilę na niej zawisnąć, już się więcej nie ruszy. W pewnym momencie hak, na którym zawiązana była lina, drgnął i Daemanowi serce podeszło do gardła. Pokonał już ponad połową dystansu. Gdyby teraz spadł, wylądowałby na gorącej, buchającej parą posadzce ze złamaną ręką albo nogą. Hak wytrzymał. Daeman powisiał bez ruchu jeszcze minutę, boleśnie świadomy tego, że wszystkie kalibany w katedrze widzą go jak na dłoni. Pewnie z dziesięć zebrało się na posadzce przy końcu liny. Na pewno tylko czekały, aż spadnie im prosto w łuskowate łapy. Nie spojrzał w dół. Jeszcze dwa metry. Podniósł obolałą, drżącą rękę, oplótł dłoń liną i podciągnął się, szukając oparcia dla nóg i kostek. Jeszcze raz. I jeszcze. Żadnych przerw. Jeszcze raz. W końcu nie był w stanie się dalej wspinać. Wyczerpał ostatnie rezerwy energii i po prostu wisiał roztrzęsiony na linie, ściągany w dół ciężarem kuszy i jaja w plecaku. Wiedział, że zaraz spadnie. Zamrugał powiekami i jedną ręką przetarł zaparowane szkła maski. Dotarł pod samą półkę. Od krawędzi dzieliło go mniej niż pół metra. Zmusił się do ostatniego, nadludzkiego wysiłku i przetoczył na brzuch. Podczołgał się do haka i liny i legł na nich bez ruchu. Nie zrzygaj się teraz... Tylko się nie zrzygaj! Miałby do wyboru albo udławić się wymiocinami w masce osmotycznej, albo zdjąć maskę i zwymiotować, a wtedy trujące opary w kilka sekund pozbawiłyby go przytomności. Umarłby na lodowym gzymsie i nikt by się nigdy nie dowiedział, że wspiął się dwadzieścia pięć, może nawet trzydzieści metrów po linie. On, kluchowaty Daeman, mamusiny grubasek, który nie potrafił się ani razu podciągnąć na fulerenowym dźwigarze. Po dłuższym czasie doszedł do siebie na tyle, że znów mógł się zmusić do jakiegoś wysiłku. Zdjął z pleców kuszę, upewnił się, że jest naładowana i odbezpieczył ją. Obejrzał też jajo – pulsowało intensywniejszym światłem niż poprzednio i nadal było całe. Zatknął czekany za pasek i zwinął całe trzydzieści metrów niedorzecznie ciężkiej liny. A potem zabłądził w lodowym labiryncie. Kiedy przyszedł, zapadał zmierzch i resztki światła przesączały się przez błękitny lód. Od tamtej pory zdążyła już zapaść noc i jedynym źródłem światła były żółte iskry przeskakujące w otaczającej go zewsząd żywej tkance – bo nie miał już wątpliwości, że rzekomy lód jest pochodzenia organicznego i w pewnym sensie stanowi cząstkę Setebosa. Na skrzyżowaniach zostawiał przybite do lodu żółte szmatki, ale w drodze powrotnej musiał którąś przegapić, bo teraz co chwila odkrywał nowe, nieznane korytarze i rozstaje. Zamiast się cofać – w tak wąskim tunelu nie miał szans się odwrócić, a bał się czołgać rakiem – wybrał tunel, który zdawał się piąć do góry, i posuwał się dalej. Raz zapędził się w ślepy zaułek, a raz nad przepaść i musiał wracać do skrzyżowania, w końcu jednak tunel wzniósł się i rozszerzył Daeman z ulgą wstał i zaczął iść po lodowej pochylni, trzymając w rękach kuszę. Nagle stanął jak wryty i wstrzymał oddech. Dwa, może trzy metry przed nim znajdowało się skrzyżowanie, dziesięć metrów dalej widział już następne, i z któregoś z nich – albo z obu – dobiegało chrobotanie i zgrzyty. Kalibany, pomyślał. Strach niczym ziąb kosmicznej pustki zdawał się przesączać przez termoskórę, dopóki nie otrzeźwiła go inna, jeszcze straszniejsza myśl, że to któraś z dłoni Setebosa. I rzeczywiście, dłoń – mięsista i większa od całego Daemana – pełzła tunelem, podciągając się na paznokciach, które sterczały z szarego mięsa niczym dwudziestocentymetrowe stalowe ostrza. Czarne, sztywne włosy z zadziorami, wyrastające z czubków palców, czepiały się lodu. Pulsująca dłoń wyczołgała się właśnie na bliższe skrzyżowanie, tuż przed Daemanem, zatrzymała się i podniosła do pionu. Widoczny w jej środku otwór na przemian otwierał się i zamykał. Szuka mnie, domyślił się Daeman. Bał się oddychać. Jest wyczulona na ciepło. Nie poruszył się. Nie wycelował kuszy. Jego życie zależało od podniszczonej, znoszonej termoskóry. Gdyby jego ciało emanowało ciepło, dłoń rzuciłaby się na niego w następnej milisekundzie. Powoli opuścił głowę – nie ze strachu, ale po to, by ukryć ewentualne przecieki cieplne na obrzeżach osmotycznej maski. Usłyszał głośne chrobotanie, a kiedy gwałtownie podniósł głowę, zobaczył, że dłoń skręciła w prawy tunel. Mięsista, ruchliwa macka wypełniała korytarz, z którego wynurzyła się ciągnąca ją dłoń, i praktycznie zablokowała skrzyżowanie. Nie cofnę się za żadne skarby świata, stwierdził w duchu. Najciszej, jak potrafił, podczołgał się do rozstajów. Macka w dalszym ciągu prześlizgiwała się przez skrzyżowanie; z pewnością wcisnęło się tam jej co najmniej ze sto metrów, ale zdawała się nie mieć końca. Nie słyszał już szorującej po lodzie dłoni. Pewnie zatoczyła krąg i zajdzie mnie od tyłu! – Słucha! Biały płomień – trafia koronę drzewa – a tam, tam, tam, tam, tam grom Jego spada! Głupiec, kto drwi z Niego! Patrz! Leży płasko i czci Setebosa! Odległość i lód tłumiły zawodzenie Kalibana, ale słowa niosły się daleko po tunelach. Stojąc krok od przesuwającej się macki, Daeman zastanawiał się, co robić. Tunel, z którego przypełzła dłoń, miał prawie dwa metry szerokości i tyleż wysokości. Macka, która przecięła mu drogę, wypełniała całe skrzyżowanie i sam tunel, wtłoczona bokami w jego dwumetrowy przekrój – ale tylko bokami. Była lekko spłaszczona; niekończącą się szarą masę dzielił od sufitu prawie metr wolnej przestrzeni. Daeman widział, że dalej jego korytarz rozszerzał się i zdawał się prowadzić ku powierzchni. Miał nawet wrażenie, że przez termoskórę wyczuwa delikatne podmuchy świeżego powietrza. Niewykluczone, że jeśli podąży tą drogą, za sto czy dwieście metrów wyjdzie spod lodu. Tylko jak wyminąć tę mackę? Pomyślał o czekanach. Nie, nie dałby rady, zwisając na nich, spod sufitu pokonać tych dwóch metrów. Przyszło mu do głowy, że mógłby zawrócić, cofnąć się w głąb labiryntu, po którym błąkał się już chyba wiele godzin, ale tę myśl czym prędzej odepchnął od siebie. Może kiedyś się skończy. Ta myśl świadczyła o tym, jak jest niemądry i zmęczony. Macka kończyła się dopiero przy mózgokszałtnym Setebosie, ponad kilometr od niego, nad kraterem. Setebos chce pozatykać tymi mackami i łapami wszystkie tunele. Szuka mnie! Ze zdumieniem odnotował, że przerażenie ma smak krwi – dopóki nie zdał sobie sprawy, że przygryzł sobie od środka policzek. Krew napływała mu do ust, ale nie miał czasu, żeby zdjąć maskę i splunąć. Przełknął. Raz kozie śmierć. Przestawił bezpiecznik na kuszy i przerzucił broń nad oślizłą macką. Mało brakowało, żeby zahaczył o szare cielsko, ale broń spadła na lodową posadzkę tunelu po drugiej stronie. Z plecakiem i jajem było trudniej. Pęknie. Pęknie i to mleczne światło, coraz jaśniejsze – tak, na pewno jest coraz jaśniejsze – rozleje się i ze środka wylezie jedna z tych dłoni, taka mała, różowa, nie szara. Otworzy paszczę i zacznie wrzeszczeć wniebogłosy, a wtedy ta wielka, szara łapa wróci albo po prostu przyjdzie tunelem z naprzeciwka i znajdę się w pułapce... – Żeby cię szlag trafił! – powiedział na głos, nie przejmując się tym, że ktoś może go usłyszeć. Nienawidził się za to tchórzostwo. Zawsze był tchórzem, pulchnym maminsynkiem, który umiał tylko uwodzić dziewczyny i łapać motyle. Zdjął plecak, starannie opatulił jajo i bokiem przerzucił pakunek nad macką. Plecak zamortyzował upadek. Jaju chyba nic się nie stało. Teraz ja. Pozbywszy się plecaka i ciężkiej kuszy, poczuł się lekki jak piórko. Cofnął się dziesięć metrów w głąb biegnącego niemal poziomo korytarza i puścił się biegiem, zanim zdążył się zastanowić nad tym, co robi. Pośliznął się, ale po chwili buty złapały przyczepność i, dobiegając do macki, miał całkiem konkretną prędkość. Wyskoczył w górę najwyżej, jak tylko mógł, z wyciągniętymi do przodu rękami. Otarł się czubkiem kaptura o sufit, podciągnął nogi wyżej – ale nie dość wysoko, bo podeszwami przeszorował po macce. Tylko nie spadnij na plecak z jajem! Wylądował na rękach, przekoziołkował, trzasnął o lód, zatkało go, wpadł na kuszę i jedynie dzięki założonemu bezpiecznikowi sam się nie postrzelił. Za jego plecami nieskończona macka znieruchomiała. Nie czekając, aż znów będzie mógł normalnie oddychać, chwycił plecak i kuszę i pobiegł łagodnie wznoszącym się tunelem w kierunku wyjścia, w stronę ciemności i powietrza. Wyszedł na górę jedną albo dwie przecznice na południe od szczeliny przy Ile de la Cite, która zaprowadziła go do wnętrza kopuły. W świetle gwiazd i elektrycznej poświaty wyładowań nerwowych w lodzie nigdzie nie widział ani dłoni Setebosa, ani kalibanów. Ściągnął maskę i łapczywie chłonął świeże powietrze. To jeszcze nie koniec ucieczki. Znów włożył plecak, przewiesił kuszę przez ramię i ruszył szczeliną, aż znalazł się w okolicach Ile St-Louis. Z prawej strony miał litą ścianę lodu, z lewej – wloty tuneli. Nie wejdę już do żadnego tunelu. Bez entuzjazmu wyciągnął z plecaka czekany – ręce już mu się trzęsły, chociaż jeszcze nic nie zrobił – wbił je w migoczącą ścianę błękitnego lodu i zaczął się wspinać. Dwie godziny później zdał sobie sprawę, że zabłądził. Kierował się światłem gwiazd i pierścieni, orientując się w terenie dzięki wystającym z lodu i szczelin fragmentom znajomych budynków. Wydawało mu się, że posuwa się równolegle do rozpadliny Avenue Daumesnil, ale w tej chwili wiedział już, że musiał się pomylić. Przed nim otwierała się szeroka, czarna przepaść, opadająca w bezdenny mrok. Leżał na brzuchu przy jej skraju. Czuł, jak jajo porusza się w plecaku jakby było żywe, jakby coś w środku chciało się lada chwila wykluć. Resztkami sił powstrzymywał się od płaczu. Z mijanych tuneli i szczelin dobiegały niepokojące chroboty – dłonie Setebosa, jak nic. Nie widział ich jeszcze tutaj, na powierzchni lodowej masy, w blasku gwiazd i pierścieni, ale kopuła, którą miał za plecami, świeciła coraz jaśniej. Setebos zgubił jajo. To on znosi jaja? Zdławił narastający mu w piersi śmiech. Był o krok od histerii. Coś w głębi bezdennej pustki zwróciło jego uwagę. Podciągnął się na łokciach. Żółta szmatka, przyszpilona bełtem do lodu. To był znajomy komin w lodzie. Od faksowęzła Guarded Lion dzieliło go sto pięćdziesiąt metrów. Rozpłakał się na dobre. Wbił ostatni hak, zagiął go, umocował linę – nie chciało mu się nawet wiązać węzła zjazdowego, który pozwoliłby mu ją ściągnąć, kiedy znajdzie się na dole – przeczołgał się przez krawędź komina i zjechał na dół. Zostawił linę i częściowo na nogach, częściowo na czworakach pokonał kolejne sto metrów. Znalazł się na ostatnim skrzyżowaniu oznaczonym żółtą szmatką. Następny kawałek musiał się przeczołgać, a potem był już w pawilonie węzła faksu Guarded Lion, gdzie mógł się wyprostować i stanąć jak człowiek na wolnej od lodu podłodze. Znajdujący się pośrodku okrągłego wnętrza faks jarzył się delikatnym światłem. Nagi kształt uderzył go z boku. Daeman zgubił kuszę i przejechał brzuchem po wyłożonej kafelkami posadzce. Napastnik – w ciemności trudno było powiedzieć, czy był to Kaliban, czy jeden z małych kalibanów – zacisnął długie paluchy na szyi Daemana. Żółte zębiska kłapnęły mu tuż przed twarzą. Daeman przeturlał się po ziemi, próbując strząsnąć z siebie przeciwnika, ale ten trzymał się go wszystkimi łapami i coraz mocniej zaciskał chwytne palce. Jajo! – przypomniał sobie Daeman, starając się za wszelką cenę uniknąć upadku na plecy, kiedy tarzali się po całym pomieszczeniu. Zderzyli się z kolumną faksu. Na ułamek sekundy pozbył się przeciwnika i od razu skoczył po leżącą przy ścianie kuszę. Człekokształtny płaz warknął, przeciął mu drogę, chwycił go i grzmotnął nim o lodową ścianę. W ciemnościach zalśniły żółte ślepia i kły. Daeman walczył już kiedyś z Kalibanem i wiedział, że tym razem ma przed sobą coś innego. Ten napastnik był mniejszy, słabszy i wolniejszy, ale i tak przerażający. Śmiercionośne szczęki zatrzasnęły się tuż przed oczami Daemana. Wepchnął lewą rękę pod żuchwę kalibana i zaczął ją odpychać od siebie. Żółte oczy pałały wściekłym blaskiem, ale pysk oddalał się od twarzy człowieka. Resztki adrenaliny dodały Daemanowi sił Miał nadzieję, że kiedy wystarczająco daleko odegnie kalibanowi łeb do tyłu, złamie mu w końcu kark. Kaliban uderzył niczym wąż i odgryzł mu dwa palce lewej ręki. Daeman zawył z bólu i odskoczył. Potwór przycupnął, przełknął zdobycz i znów rzucił się na niego. Daeman zdrową ręką wycelował kuszę i wystrzelił jednocześnie oba bełty. Siła uderzenia odrzuciła kalibana na ścianę. Jeden z długich, opatrzonych zadziorami pocisków przeszył mu bark i przyszpilił go do lodu, drugi przebił mu uniesioną do twarzy rękę i również utkwił w ścianie. Kaliban skowyczał z bólu, wił się, szarpał, szczerzył zęby – aż w końcu wyrwał z lodu jeden z bełtów. Daeman zaryczał jak wściekłe zwierzę. Zerwał się na równe nogi, wyszarpnął nóż zza pasa i pchnął kalibana od dołu w brodę. Ostrze przeszło przez szyję, podniebienie i sięgnęło aż do mózgu. Przycisnął się do wydłużonego cielska kalibana jak czuły kochanek i zaczął wiercić nożem w ranie, raz, drugi, trzeci, aż do skutku, aż zewłok, do którego się tulił, znieruchomiał. Upadł na plecy na posadzkę, ściskając okaleczoną dłoń. Z niedowierzaniem stwierdził, że rana nie krwawi. Termoskóra zacisnęła się wokół kikutów. Za to z bólu zbierało mu się na wymioty. Przyklęknął i zwymiotował. Przestał, dopiero kiedy nic nie zostało mu w żołądku. Z któregoś tunelu w ścianie – może więcej niż jednego – dobiegło znajome chrobotanie. Wstał, wyszarpnął nóż z ciała kalibana – obwisło bezwładnie, zawieszone na bełcie, który przebił mu bark – wyciągnął z lodu drugi pocisk, podniósł kuszę i podszedł do faksu. Coś wyskoczyło z tunelu za jego plecami. Faksował się. W Ardis był dzień. Zatoczył się, odsunął od faksu, wygrzebał z plecaka bełt, naładował kuszę i nogą naciągnął potężny mechanizm. Wycelował w faks. Czekał. Nic się nie pojawiło, więc po dłuższej chwili opuścił kuszę i chwiejnym krokiem wyszedł z pawilonu. Było wczesne popołudnie Nigdzie nie widział strażników Okalająca węzeł palisada była w paru miejscach wyłamana, wokół pawilonu leżały trupy co najmniej dwudziestu wojniksów Po ludziach, którzy pilnowali faksu, zostały tylko smugi krwi, ciągnące się przez łąkę w stronę lasu. Ręka rwała go tak wściekle, że pulsujący ból całego ciała i głowy stał się zaledwie marnym echem tego cierpienia. Przyciskając ją do piersi, załadował do kuszy drugi bełt i powoli, na sztywnych nogach, wyszedł na drogę. Od Dworu Ardis dzieliły go niecałe dwa kilometry. Dwór Ardis już nie istniał. Daeman starał się unikać drogi i najchętniej przemykał wśród drzew albo szedł korytem wąskiego strumienia. Przyszedł do Ardis z północnego wschodu, przez las, przygotowany na to, że będzie musiał szybko się przedstawić, zanim wartownicy wezmą go za wojniksa i zastrzelą. Nie było żadnych wartowników. Przez pół godziny siedział przykucnięty na skraju lasu i patrzył. Przy dworze poruszały się tylko nieliczne krowy i sroki skubiące ludzkie trupy. Ostrożnie przesunął się w lewo, żeby pod osłoną drzew podejść jak najbliżej baraków i wschodniej bramy. Wyłomów w palisadzie musiało być ze sto – praktycznie przestała istnieć. Piękny żeliwiak Hannah został spalony i przewrócony Namioty i baraki zajmowane przez połowę mieszkańców Ardis zmieniły się w zgliszcza. Z samego Dworu Ardis – dumnego gmachu, który przetrwał ponad dwa tysiące zim – zostały osmalone kominy, wypalone krokwie i sterty gruzu. Powietrze cuchnęło dymem i śmiercią. Na dawnym frontowym trawniku leżały dziesiątki zabitych wojniksów, jeszcze więcej było ich w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się ganek, ale pośród strzaskanych metalowych korpusów znacznie więcej było ciał mężczyzn i kobiet. Nie rozpoznał żadnych zwłok lezących przy wypalonych szczątkach domu. W jednym miejscu leżało jakieś małe ciałko, zbyt drobne – zdawałoby się – jak na dorosłego, zwęglone, osłaniające się rączkami jak miniaturowy bokser, obok czyjaś czaszka i klatka piersiowa do czysta obrane z mięsa przez padlinożerne ptaki, jeszcze dalej kobieta, na pierwszy rzut oka cała i zdrowa, leząca w czarnej od sadzy trawie – ale kiedy podbiegł do niej i obrócił ją na plecy, okazało się, że nie ma twarzy. Uklęknął na zimnej, zakrwawionej trawie i próbował płakać Był w stanie tylko od czasu do czasu zamachać rękami, żeby odegnać krowy i przepędzić skaczące po trupach sroki. Słońce zachodziło. Zapadał zmierzch. Wstał i zaczął oglądać pozostałe ciała, rozrzucone po zmrożonej ziemi jak worki z praniem. Niektóre leżały pod truchłami wojniksów, inne nie, jeszcze inne leżały po kilka w jednym miejscu, gdzie ludzie przed śmiercią tulili się do siebie. Musiał znaleźć Adę i ją pochować. Chciał pogrzebać jak najwięcej zabitych, zanim będzie musiał wrócić do faksowęzła. Ale dokąd się faksować? Kto mnie przygarnie? Zanim znalazł odpowiedź na to pytanie, zanim nawet podszedł do następnych ciał, coś poruszyło się na skraju lasu. W pierwszej chwili pomyślał, że to ocaleli z masakry mieszkańcy Ardis wyjdą zaraz spomiędzy drzew, ale kiedy podniósł zdrową rękę w powitalnym geście, dostrzegł odbłyski światła na szarych pancerzach. Pomylił się. Od strony drogi i leżącego na wschód od dworku lasu szły w jego stronę wojniksy: trzydzieści... sześćdziesiąt... sto... Był zbyt zmęczony, żeby im uciec. Z ciężkim westchnieniem ruszył w stronę lasu na południowym zachodzie, gdy nagle i tam dostrzegł poruszenie. Wojniksy wybiegały z półmroku pod drzewami, spadały z drzew, poruszały się na czterech łapach. Dopadną go w kilkanaście sekund. Wiedział już, że nie ma sensu obiegać ruin dworu i szukać schronienia na pomocy. Spotkałby tam tylko następne wojniksy. Przyklęknął na jedno kolano. Jajo w plecaku świeciło już na tyle mocno, że rzucało cień na zmarzniętą trawę. Wyciągnął z plecaka ostatnie berty. Sześć. Zostało mu sześć bełtów. Plus te dwa w kuszy. Uśmiechnął się ponuro, czując, jak wzbiera w nim coś w rodzaju okrutnego uniesienia. Wstał i wycelował kuszę w najbliższe skupisko ruchomych kształtów. Dzieliło go od nich dwadzieścia metrów. Czekał, aż jeszcze bardziej się przybliżą. Zdawał sobie sprawę, że, biegnąc, pokonają ten dystans w kilka sekund. Kciukiem i dwoma ocalałymi palcami lewej ręki podparł kuszę. Za jego plecami rozległ się trzask i terkot. Okręcił się w miejscu, szykując się do odparcia niespodziewanego ataku – ale to był tylko sonik. Nadlatywał od zachodu, nisko nad ziemią. Dwie osoby ostrzeliwały się z tylnych leżanek. Wojniksy, który próbowały doskoczyć do pojazdu, zostały wprost zdmuchnięte salwą kartaczy. – Wskakuj! – zawołał Greogi. Sonik zawisł na wysokości głowy Daemana. Wojniksy zacieśniały krąg, skacząc jak olbrzymie srebrne pasikoniki. Znajomo wyglądający mężczyzna – Boman, Daeman przypomniał sobie jego imię – i ciemnowłosa kobieta, Edide, która wchodziła w skład ekipy zwiadowczej Daemana, strzelali na boki z przestawionych na ogień ciągły kartaczownic, rozsiewając całe chmury kryształowych pocisków. – Wskakuj! Daeman pokręcił głową. Zdjął plecak z jajem, wrzucił go do pojazdu, cisnął za nim kuszę i dopiero wtedy sam wskoczył, ale sonik już zaczynał się wznosić i ten skok trochę Daemanowi nie wyszedł. Zdołał się złapać prawą ręką wewnętrznej krawędzi burty, ale okaleczona lewa dłoń obiła się bezradnie o metal. Ból był obezwładniający. Daeman rozluźnił chwyt zdrowej ręki i zaczął się ześlizgiwać na spotkanie tłumu czekających w dole wojniksów. Boman złapał go za ramię i wciągnął na pokład. Lecieli na północny wschód, bardzo szybko, kilka kilometrów nad lasem. Daeman przez większość lotu nie mógł wykrztusić ani słowa. W końcu zatoczyli łuk i skierowali się w stronę granitowej ostrogi, wyrastającej pięćdziesiąt metrów ponad wierzchołki drzew. Daeman zauważył już ten ostaniec wcześniej, podczas pierwszej wizyty w Dworze Ardis. Łapanie motyli pochłaniało go bez reszty, gdy pod koniec drugiej popołudniowej wędrówki Ada pokazała mu skałę wyrastającą prawie pionowo z zarośniętej jeżynami łąki. – Głodna Skała – oznajmiła. Jej młody głos zabrzmiał dumnie i władczo. – Dlaczego ją tak nazywacie? – zapytał. Ada wzruszyła ramionami. – Chcesz się tam wspiąć? – zaproponował. Miał nadzieję, że może uda mu się ją uwieść na porośniętym trawą wierzchołku. Parsknęła śmiechem. – Nikt się tam nie wdrapie. Przy resztkach dziennego światła i nasilającym się blasku pierścieni Daeman widział, że Głodna Skała trochę się zmieniła. Szczyt nie był bynajmniej trawiasty. Naga, płaska skała ciągnęła się przez dobre trzydzieści metrów, tylko w paru miejscach na jej gładkiej powierzchni leżały głazy. Na tej właśnie platformie stłoczeni ludzie rozpalili ogniska i porozpinali brezentowe płachty, mające służyć im za namioty. Jedne ciemne sylwetki kuliły się przy ogniu, inne stały – zapewne na straży – na skraju platformy. Miał wrażenie, że na łące u stóp Głodnej Skały coś się porusza... Bo rzeczywiście coś się poruszało. Tłum wojniksów kręcił się niespokojnie, depcząc po potrzaskanych szczątkach setek swoich poprzedników. – Ilu ludzi przeżyło? – zapytał Daeman, gdy Greogi zaczął pod chodzić do lądowania. – Około pięćdziesięciu – odparł pilot. Poświata pulpitu wyławiała z półmroku zmęczoną, poczerniałą od sadzy twarz. Pięćdziesięciu! – pomyślał otępiały Daeman. Z ponad czterystu! Był jeszcze w szoku po stracie palców. Do otępiałego umysłu powoli docierały wstrząsające obrazy zniszczonego Ardis. Ta obojętność i apatia były całkiem przyjemne. – Co z Adą? – zapytał z lękiem w głosie. – Żyje, ale od prawie dwudziestu czterech godzin jest nieprzytomna. Nie chciała opuścić dworu, dopóki wszystkich nie ewakuowaliśmy... Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nawet wtedy nie zamierzała z nami lecieć, ale kiedy zawalił się kawałek płonącego dachu, krokiew uderzyła ją w głowę i zamroczyła. Nie wiemy, czy... czy dziecku nic się nie stało. – A Petyr? Reman? Daeman gorączkowo zastanawiał się, kto ich teraz poprowadzi. Harman zniknął, Ada była ranna, stracili mnóstwo ludzi... – Nie żyją. Sonik zniżył lot i zatrzymał się z lekkim szarpnięciem. Ciemne sylwetki przy najbliższym ognisku wstały i podeszły bliżej. – Dlaczego jeszcze tu jesteście? – zapytał Daeman, chwyciwszy Greogiego za koszulę na piersi. Boman i Edide właśnie wysiadali. – Tu się roi od wojniksów! Dlaczego się nie faksowaliście?! Greogi spokojnie odsunął jego rękę. – Próbowaliśmy, ale rzucały się na nas, zanim zdążyliśmy wejść do środka. Straciliśmy czterech ludzi, zanim udało się nam wycofać. A poza faksowęzłem nie mamy dokąd lecieć. Ada jest ciężko ranna, kilkanaście innych osób też... Nie zdążymy ich zwieźć z Głodnej Skały, bo te przeklęte bydlaki zaraz wdrapią się na górę. Potrzebujemy każdej pary rąk, żeby odpierać ataki. Gdybyśmy wycofywali po parę osób naraz, ci, którzy by zostali, nie mieliby szans. Zresztą obawiam się, że i tak mamy za mało amunicji, żeby przetrwać dzisiejszą noc. Daeman się rozejrzał. Ogniska były malutkie i smętne, płonęły w nich mchy, porosty, rachityczne patyki, nic więcej. Najjaśniejszym źródłem światła na szczycie Głodnej Skały było wystające z plecaka, emanujące mleczną poświatą jajo Setebosa. – Czyli to już koniec? – mruknął Daeman. – Na to wygląda. – Greogi wysiadł z sonika i zachwiał się na nogach. Był wyczerpany ponad ludzką miarę. – Już ciemno. Wojniksy zaraz tu będą.