14072
Szczegóły |
Tytuł |
14072 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14072 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14072 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14072 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DAVE DUNCAN
GROŹNE
WIRY
MORZA
TRZECIA CZĘŚĆ CYKLU
CZŁOWIEK ZE SŁOWEM
Rozdział I
SPRZYJANIE UŁUDZIE
1
W całym Imperium nie było prowincji, która bardziej niż wyspa Kith zasługiwałaby na miano
kwitnącej. Odkąd podbito ją w epoce ekspansji za panowania dziesiątej dynastii, stanowiła
najważniejszy impijski bastion na Morzach Letnich.
Miała bogate kopalnie i żyzne ziemie uprawne. Była też liczącym się ośrodkiem transportu
morskiego. Od czasu do czasu tajfun powodował pewne szkody bądź też smoki mogły spustoszyć
północno-wschodni brzeg, lecz zachodniego wybrzeża podobne klęski nie nawiedzały już od
stuleci. Położone tam miasto Finrain było najludniejsze i najbogatsze na wyspie. Stanowiło też jej
największy port.
W portach można było spotkać wielu marynarzy, a najlepszymi z nich byli jotnarowie.
Impowie nie bez powodu nie czuli się pewnie w obecności przedstawicieli tej rasy, stanowczo więc
zachęcali członków załóg zawijających do Finrain statków, aby zatrzymywali się na stałe w
Durthingu, który leżał o parę godzin drogi na południe – wystarczająco blisko, by byli pod ręką,
lecz na tyle daleko, aby ich gwałtowne instynkty nie wyrządzały szkody samemu Finrain ani jego
obywatelom.
Durthing był również domem dla garstki trollów. Większość z nich stanowili potomkowie
niewolników sprowadzonych z Gór Rozległych, a to dlatego, że na wyspie ta rasa praktycznie
wyginęła po nastaniu rządów Imperium. Osiedliło się tam też trochę mieszańców oraz, rzecz jasna,
gnomów, którzy dbali o kwestie sanitarne, a nawet mieszkała garstka impów. Niemniej każdy imp,
który decydował się na życie w jotuńskiej osadzie musiał mieć do tego bardzo istotne powody –
takie, o jakich lepiej było nie mówić.
Ostatnio zamieszkał tam młody marynarz mieszanego, faunio-jotuńskiego pochodzenia. Choć
nabył go za olbrzymią sumę jako niewolnika Gathmor, nowy kapitan Tancerza Burzy, później
marynarza obdarzono wolnością... W pewnych granicach. Choć może byłoby przesadą twierdzić,
że jego towarzysze na zmianę mieli na niego oko, ale... Cóż, był dobrym chłopakiem i nigdy nie
brakowało mu towarzystwa. Co prawda nie okazywał zainteresowania ucieczką, ale był stanowczo
zbyt cenny, by pozwolić mu na znalezienie okazji. Ponadto z Durthingu wiódł tylko jeden lądowy
trakt i przechodził on obok posterunku imperialnej armii. Impowie słynęli ze wścibstwa.
Nawet najbardziej zaślepiony z jego mieszkańców nie mógłby nazwać Durthingu miastem.
Zaledwie zasługiwał na miano wioski, gdyż jego chaty i walące się domostwa były rozrzucone
bezładnie na zboczach płytkiej kotliny o kształcie misy. Jedyne zakłócenie jej symetrii stanowiła
przełęcz, przez którą dawno temu – przed czasami najstarszych Bogów – wdarło się morze. Czysta,
spokojna woda i gładki piasek, na który można było wyciągać statki, czyniły z niemal zupełnie
okrągłej zatoki jeden z najlepszych portów w całej Pandemii. Ze zboczy spływały trzy małe
strumienie, morze obfitowało w ryby, a klimat był idealny. Z reguły około tuzina statków
zarzucało tu kotwicę lub spoczywało wyciągnięte na brzeg. Na ogół też jeszcze dwa lub trzy były
w budowie.
W Durthingu nie obowiązywały żadne formalne prawa dotyczące własności gruntów, gdyż w
ogóle nie było tu formalnych praw. Morze stawiało wysokie wymagania i gdy tylko zabrało
mężczyznę jakiejś rodzinie, jego dom szybko porzucano na pastwę zielska; z czasem połykał go
skarłowaciały las.
Owdowiała kobieta musiała natychmiast znaleźć sobie nowego opiekuna. Jej dzieci na ogół i
tak wkrótce umierały. Nawet wśród jotnarów niewielu mężczyzn było zdolnych zabić dziecko z
zimną krwią, lecz jeszcze mniej było takich, którzy dbaliby zbytnio o bachory spłodzone przez
poprzednika. Sprawę załatwiały zaniedbanie i obojętność albo ataki bezmyślnego, pijackiego szału.
Wdowę, która nie znalazła sobie nowego obrońcy, szybko przepędzały inne kobiety, by
pochłonęły ją koszmarne slumsy Finrain.
Każdemu złu odpowiadało jednak jakieś dobro, jak mówili kapłani, i dzięki temu nowo
przybyli nie mieli trudności ze znalezieniem lokum. Mogli wybrać sobie miłe miejsce w pobliżu
jednego ze strumieni i wybudować tam dom swych marzeń albo po prostu wprowadzić się do
któregoś z opustoszałych budynków. Wybór był duży: impijskie drewniane chaty, niskie, mroczne,
pokryte darnią nory nordlandzkiego typu, jakie lubili jotnarowie, albo bezładne skupiska murów
wznoszone przez trollów. Było też trochę porzuconych gnomich jam, lecz tych unikały nawet
szczury.
Faun wybrał sobie starą, oddaloną od innych chatę z bali. Wziął się do roboty, by uczynić ją
zdatną do zamieszkania. Wdrażał się jednocześnie do życia marynarza. Po każdym rejsie
wprowadzał nowe udoskonalenia. Miesiące mijały niepostrzeżenie w tym błogim, łagodnym
klimacie. Po wiośnie nastąpiło lato.
2
Daleko na wschodzie, pod okrutniejszym słońcem, szlak karawan biegł z wielkiego portu
Ullacarn na wschód przez podgórze Progistów, po czym skręcał na północ, by rozgałęzić się,
podzielić i przerodzić w gmatwaninę ścieżek wiodących na Pustynię Centralną. Jedyne przejście
prowadzące między piaskiem a górami znane było kupcom jako Rękawica. Ich strażnicy nazywali
je Rzeźnią. W niektórych miejscach szlak był tak wąski, że poganiacze jadący ku morzu mogli
wykrzykiwać obelgi bądź słowa pozdrowienia do tych, którzy kierowali się ku wnętrzu kraju,
podczas gdy dzwonki ich wielbłądów odgrywały wspólnie małe rondo. Przechodziło tędy wiele
kupieckich karawan, choć nie aż tyle, ile próbowało tego dokonać, gdyż w całym regionie
podstawową formę zatrudnienia stanowił bandytyzm. Nazwy przełęczy mówiły same za siebie:
Przełęcz Kości, Ucho Igielne, Jednego Mniej, Krwawe Źródło, Wysoka Śmierć, Niska Śmierć,
Mielec Myszołowa i Osiem Ofiar.
Na obu końcach Rękawicy można było wynająć dodatkowych strażników, w ich żyłach mogła
jednak nie płynąć prawdziwie królewska krew. Autentyczni zabójcy lwów nie ufali im w
najmniejszym stopniu i mieli do tego poważne powody.
Po wielu tygodniach podróży przez pustkowia Zarku karawana prowadzona przez
czcigodnego szejka Elkaratha dotarła wreszcie do Rękawicy. O kilka dni niebezpiecznej podróży
przed nimi znajdowało się piękne miasto Ullacarn oznaczające odpoczynek, zysk i zasłużone
wygody. Wielbłądy, które uprzednio niosły artykuły pierwszej potrzeby dla skromnych
mieszkańców wnętrza kraju – łopaty i oskardy z mocnej krasnoludzkiej stali, cudowne elfie
barwniki czy mocną lnianą przędzę – teraz obładowane były produktami witanymi przez resztę
Pandemii jako luksusy: wełną z górskich kóz oraz utkanymi z niej jaskrawymi dywanami,
nieoszlifowanymi szmaragdami czy wytrzymałymi strojami ze skóry bądź wielbłądziej sierści,
które wyrabiali biedni, często głodni ludzie, poświęcający tej pracy cały swój czas. Jego
nieograniczone zasoby były ich jedynym bogactwem.
W ciągu długiego życia szejka jego orszak wiele razy przechodził przez Rękawicę. Spotykał
się tam niekiedy z przemocą, lecz nigdy dotąd władca nie poniósł żadnych strat w ludziach czy
dobytku. Jeśli nalegano, by wytłumaczył swe godne uwagi szczęście, uśmiechał się tylko
tajemniczo pod śnieżnobiałą brodą i mówił coś o czujności oraz przestrzeganiu przykazań
świętych ksiąg. Był przekonany, że tym razem podróż okaże się równie spokojna. Jego grupa nie
była liczniejsza czy bogatsza niż zwykle.
Korpulentny i dostojny szejk Elkarath siedział wysoko na wielbłądzie, przyglądając się
prażonemu słońcem krajobrazowi spod przypominających śnieżne zaspy brwi. Wiódł swą długą
karawanę ku Oazie Wysokich Żurawi. Znajdował się teraz w samym środku Rękawicy, na
najbardziej niebezpiecznym odcinku drogi. Wśród otaczających go nagich turni kryło się około
tuzina mrocznych parowów znanych jedynie tubylcom. W każdym z nich mogła czaić się grupa
uzbrojonych bandytów. Wyszczerbione szczyty Progistów rysowały się na północno-zachodnim
horyzoncie.
Na maleńką osadę leżącą w dolinie pod nimi składało się kilka tuzinów domów z nie
wypalanej cegły, staw z czystą wodą oraz około setki smukłych palm. Nie było tam kopalń, a
ziemia nie dawała zbyt obfitych plonów. Mimo to ludzie z Wysokich Żurawi byli dobrze
odżywieni i zamożni. W ich stadach widziało się wiele pięknych wielbłądów. Wśród innych ludów
wszyscy dżinnowie mieli opinię perfidnych, lecz między mieszkańcami samego Zarku z tej cechy
słynęli ludzie z Wysokich Żurawi.
Kierując się wieloletnim doświadczeniem, szejk Elkarath przewidywał wieczór korzystnego
handlu. Zawsze przywoził ze sobą do Wysokich Żurawi złoto, ponieważ tamtejsza starszyzna nie
przyjmowała nic innego w zamian za oferowane przez siebie klejnoty, luksusowe przedmioty oraz
inwentarz. Dopytywanie się o źródło ich bogactwa byłoby ordynarną nieuprzejmością oraz
obłąkaną lekkomyślnością.
Za szejkiem, równie wysoko w siodle, podążał dowódca jego strażników. Zgodnie ze
starożytną tradycją wielbłądzich szlaków zawsze tytułowano go Pierwszym Zabójcą Lwów. W
tym przypadku anonimowość była szczególnie cenna, albowiem ów okazały młody człowiek był
sułtanem Arakkaranu, Azakiem, i można było za niego uzyskać – dosłownie – królewski okup.
Jadąca znacznie bliżej końca karawany młoda kobieta podająca się za jego żonę była królową
Inosolan z Krasnegaru. Ona jednak nie przyniosłaby przeciętnemu porywaczowi nic poza
krótkotrwałą cielesną satysfakcją. Dla opiekunów, czworga nadprzyrodzonych strażników świata,
przedstawiała najwyraźniej znacznie większą wartość.
Szejk Elkarath nie zamierzał jednak podczas wizyty w Oazie Wysokich Żurawi rozmawiać o
magii czy polityce.
3
– Ahoj, towarzyszu! – zawołał Ogi zbliżając się do chaty fauna. Słońce zaszło dopiero przed
chwilą. Impa łatwo było dostrzec wśród niskich krzewów i wrzecionowatych drzew, lecz życie w
jotuńskiej osadzie, takiej jak Durthing, czyniło ostrożność drugą naturą człowieka. Jeśli
zaskoczyło się jotunna, mógł najpierw zabić, a przepraszać później. Niektórzy nie przeprosiliby
nawet wtedy.
Walenie młotka ustało. W chwilę później w oknie pojawiła się oblicze Rapa – nieładna twarz
spoglądająca spod strzechy brązowych włosów przywodzących na myśl gęstwinę suchych paproci.
Faun otarł czoło nagim ramieniem.
– Mam parę karpi – wrzasnął Ogi, unosząc je ku górze. – I wino!
– Wino? Z jakiej okazji?
– Pomyślałem sobie tylko, że pracującemu człowiekowi przyda się chwila wytchnienia.
Faun zademonstrował swój zwykły, nieśmiały uśmieszek.
– Świetnie! – zawołał i zniknął.
Ogi skierował się w stronę paleniska. Z radością odkrył, że tli się w nim jeszcze kilka
węgielków. Dodał trochę patyków i rozdmuchał płomień. Następnie usiadł na głazie i upewnił się,
że wino przeżyło podróż bez szkody.
Nadfrunął szary ptak, który przysiadł na gałązce i popatrzył na niego z wyraźną
podejrzliwością. Było tam wystarczająco dużo kamieni, by mógł na nich spocząć jeszcze
przynajmniej tuzin ludzi. Ten, kto wybudował domek musiał mieć liczną rodzinę... nie, chata była
mała. Po prostu lubił urządzać duże przyjęcia. Było to miłe miejsce, skryte w niewielkiej dolince i
chronione przed tropikalnym słońcem przez kilka w miarę przyzwoicie wyrośniętych drzew – w
Durthingu wszelkie godne uwagi drewno szybko zużywano na opał – leżało jednak zbyt daleko od
źródła, by można je było uznać za lokalizację pierwszej klasy.
Po kilku minutach Rap wylazł na zewnątrz, wciągając koszulę. Nadal był komicznie
wstydliwy w kwestii ubrania, zwłaszcza biorąc pod uwagę całkowity brak prywatności w życiu
zawodowym marynarza. Był to jednak dobry chłopak, solidniejszy niż sugerowałyby to jego lata.
Pomijając włosy oraz rozmiary Rapa, wyglądał on na typowego fauna. Cechowała go też
charakterystyczna dla tej rasy niechęć do poddawania się grupowej presji. Na przykład był gładko
wygolony. Jako jedyny członek załogi Tancerza Burzy nie próbował zapuścić przypominających
szczotkę do podłogi wąsów podobnych do tych, jakie nosił Gathmor. Był również jedynym
mężczyzną w Durthingu, który przez cały czas nosił długie spodnie. Ogi często zastanawiał się,
czy to po prostu kolejne z jego dziwnych wyobrażeń na temat przyzwoitości, czy też był
przewrażliwiony na punkcie swych faunich nóg.
Wiele rzeczy w Rapie intrygowało Ogiego.
Ogień trzaskał już miło. Imp przystąpił do obierania cebuli. Rap usiadł na sąsiednim głazie.
Jeszcze raz otarł czoło.
– Za ciężko pracuję! Chciałem popływać.
Dźwignął dzban z winem, odchylił głowę i pociągnął długi, solidny łyk. Było to dla impa miłą
niespodzianką. Może upicie go dzisiejszej nocy nie będzie tak okrutnie trudnym zadaniem, jak się
tego obawiał.
Rap opuścił naczynie z głośnym westchnieniem.
– Pójdę później.
– Hej, pływanie po ciemku... no dobra, mądralo, nie musisz się tak głupkowato uśmiechać! –
Ogi z reguły nie bawił się w troskliwą kwokę, ale młody Rap dopiero niedawno opanował tę
umiejętność. – Może i to nie jest dla ciebie niebezpieczne, ale nie wchodź za często do wody po
jedzeniu, dobra?
Tak czy inaczej, pewne osoby zaplanowały już wieczorne zajęcia dla tego marynarza i nie
było wśród nich pływania. Poruszy tę sprawę później.
– Jak idzie budowa?
– Chcesz zobaczyć? – zapytał nieśmiało Rap.
Zerwał się z miejsca i poprowadził Ogiego do małej szopy, którą zwał domem. Zasługiwała
teraz na tę nazwę znacznie bardziej niż przed dwoma miesiącami. Rap z dumą zaprezentował swe
ostatnie osiągnięcie: żaluzję na okno. Stanowiła ona osłonę przed deszczem, choć nie przed
wiatrem. Rap nie miał jeszcze żadnych mebli oprócz hamaka i krzesła, mimo że Ogi często
proponował, iż pożyczy mu trochę pieniędzy na zagospodarowanie. Rzecz jasna, na odpowiedni
procent.
Jak zwykle, Ogi zastanawiał się, dlaczego faunio-jotuński mieszaniec postanowił zamieszkać
w impijskiej chacie. W swej ojczyźnie, Sysanasso, faunowie mieszkali w kruchych, krytych słomą
szałasach z wikliny. Mimo to Rap wybrał prastare domostwo z bali zbudowane w tej odludnej
dolinie przez jakiegoś dawno zaginionego impa. Sprawiał wrażenie zdziwionego faktem, że jego
wybór kogokolwiek zaskoczył. Wymamrotał coś o tym, że wychował się w impijskim mieście,
nawet jeśli sam nie jest impem. Gdyby zdecydował się na jakieś mniej izolowane miejsce,
sprawiłoby to sympatyczniejsze wrażenie.
Naprawił dach i doprowadził chatę do zdumiewającej czystości. Ogi popatrzył na to z
podziwem i pochwalił go. Następnie ruszyli z powrotem ku palenisku i winu.
Ogi wzniósł kilka toastów i wlał w ten sposób w chłopaka jeszcze trochę trunku. Następnie
wydobył złapane dziś ryby i zabrał się do ich czyszczenia.
– Co przypłynęło? – mruknął Rap, spoglądając nad głową Ogiego, jak się zdawało na
wysmukłe drzewa.
– Jeden z nich to zapewne Petrel. Już na niego pora. Drugiego nie znam.
Wpływające do portu statki zawsze wzbudzały zainteresowanie, lecz młody las otaczający
chatę Rapa zasłaniał mu widok na zatokę. Zmysł fauna przenikał rzecz jasna przez tę zasłonę, lecz
albo statki znajdowały się jeszcze poza jego zasięgiem, albo po prostu sprawa nie obchodziła go
zbytnio. Usiadł z powrotem na miejsce i milcząc wpatrzył się w migotliwe płomienie.
Szybko zapadał tropikalny zmierzch. Głosy ptaków cichły. Jasny dym, iskry i trzaskający
ogień... zwariowane na punkcie seksu świerszcze podniosły już rejwach... To była przyjemna noc.
Ogi odciął rybom łby, które wyrzucił przez ramię, by znalazły je psy albo gnomowie.
Podobnie, gdy rozciął brzuchy, wydobył flaki i cisnął je na ziemię za swymi plecami. Całkiem
możliwe, że w pobliżu już czaiło się gnomie dziecko albo i dwa, przyciągnięte przez ogień.
– Coś nie w porządku? – zapytał Ogi.
Rap wpatrywał się nieruchomo w płomienie. Uśmiechnął się blado i wzruszył ramionami.
– Nic, w czym mógłbyś mi pomóc.
– Jak sobie życzysz. Jeśli jednak zechcesz pogadać o tym z przyjacielem, jestem pod ręką. I
wbrew temu, co zapewne słyszałeś od chwili, gdy odstawiono cię od piersi, niektórzy impowie
potrafią dochować tajemnicy.
Te słowa ponownie przywołały na chwilę ów charakterystyczny uśmieszek. Ogi zdał sobie
sprawę, że na szerokich ustach fauna niemal nigdy nie gościł pełny uśmiech.
– Po prostu nie łatwo mi przyzwyczaić się do życia tutaj.
Tak, to było bardzo dziwne.
– Durthing nie jest ideałem – przyznał lojalnie Ogi – ale nie ma żadnego miejsca, które byłoby
o wiele lepsze. Kosztem zaledwie kilku dni pracy zbudowałeś sobie całkiem niezły dom. Jest tu też
duży wybór dziewcząt. Znam mnóstwo takich, które z chęcią pomogłyby ci wypełnić go
dzieciakami.
Rap zadrżał.
– Przyzwyczaisz się do tych małych utrapieńców – zapewnił go z zadowoleniem Ogi. Uala
miała już dwoje i następne było w drodze. Biorąc pod uwagę, jak rósł jej brzuch, mogły to nawet
być bliźnięta. – Czasami bywają całkiem miłe. Tylko mnie nie cytuj.
Rap znowu zaczął gapić się w ogień.
To, w jaki sposób ten chłopak w ogóle znalazł się w Kraju Baśni, nadal otaczała tajemnica.
Zapewne w grę wchodziła magia. Ogi miał w sobie wystarczająco dużo z marynarza, by nie lubić
rozmawiać o podobnych sprawach. Niemniej było to ciekawe.
– To dziewczyna, prawda? – zapytał. – Czy sen?
– Dziewczyna – odpowiedział Rap, przemawiając do ognia. – Ale nie w ten sposób, o jakim
myślisz.
– Synku, próbowałem wszystkich możliwych sposobów – odparł z nostalgią Ogi.
Rap zmarszczył swój szeroki, fauni nos. – No to powiedzmy, że obietnica.
– Jaka obietnica?
Rap obrzucił go przelotnym, nieprzeniknionym spojrzeniem.
– Zwariowana. – Pociągnął z dzbana kolejny łyk wina i otarł usta grzbietem dłoni. – Szkopuł
w tym, że właściwie nie chcę być marynarzem.
Nie będzie zbyt lubiany, jeśli Gathmor usłyszy, że mówi takie rzeczy. Albo jakikolwiek jotunn,
skoro już o tym mowa.
– W takim razie oszukujesz nas wszystkich, kolego. Mówiono, że kiedy Larg awansuje, mogą
cię zrobić drugim sternikiem.
Rap żachnął się z niedowierzaniem i ponownie wsparł łokcie na kolanach. Wiosłował do
Kraju Baśni i z powrotem już trzy razy. Mężczyźni w jego wieku rośli szybko. Już teraz wyrobił
sobie ramiona wioślarza. Będą mu dziś w nocy potrzebne. Przez chwilę Ogi odczuwał pożądliwe
dotknięcie chciwości. Rozkoszne złoto! Następnie oblizał palec i pozwolił, by jedna kropla śliny
spadła na patelnię. Zasyczała i zatańczyła w zadowalający sposób. Rzucił na rozgrzany metal
cebulę i zaczął smarować masłem rybę, używając sztyletu.
– Gathmor mówi, że zapłacił za mnie i za goblina czterdzieści sześć imperiałów – wyszeptał
Rap. – Jeśli zaoszczędzę tyle pieniędzy, ile tylko zdołam, to kiedy będę mógł go spłacić?
– Z procentami po jakichś trzydziestu dziewięciu latach.
– Och... myślisz, że tak szybko?
– Myśl realnie, Rap! Czy na miejscu Gathmora pozwoliłbyś odejść komuś takiemu, jak ty?
Twoje dalekowidzenie jest dla niego bezcenne. Kocha swój statek i jest odpowiedzialny za jego
załogę. Nie obdarzy cię wolnością.
Faun westchnął i umilkł.
Jego dalekowidzenie rzecz jasna czyniło go kimś wyjątkowym, był to jednak kapryśny talent.
Tancerz Burzy nie potrzebował go od czasu pierwszego rejsu. Następne oznaczały dla Rapa ciężką
pracę – za dużo wiosłowania, a za mało pływania pod żaglami – lecz nie wydarzyło się podczas
nich nic szczególnego.
A w tym chłopaku było coś więcej niż tylko nadprzyrodzony dryg. Miał zadatki na bardzo
dobrego marynarza. Był kompetentny i godny zaufania. Nigdy się nie uskarżał ani nie wszczynał
bójek. Robił, co mu kazano, jak gdyby był wdzięczny, że dano mu na to szansę. Nawet bez
dalekowidzenia nie byłby człowiekiem, któremu Gathmor chętnie pozwoliłby się wymknąć.
Również niemal wszystkie nie związane z nikim dziewczęta w Durthingu poważnie myślały o
rosłym faunie.
– Mówią – zauważył Ogi – że szczęście polega na udawaniu, iż zawsze chciało się tego, co się
dostało.
Rap zachichotał, nie oderwał jednak wzroku od płomieni.
Ogi zaczynał odczuwać niepokój. Jeśli chłopak był nie w humorze, planowana na dziś
operacja mogła przerodzić się w katastrofę. Zanim zdołał zbadać tę możliwość, Rap się odezwał.
– Jesteś impem. Dlaczego żyjesz wśród tych szaleńców?
Przez twarz Ogiego przemknął nerwowy skurcz.
– Sugeruję, żebyś nie mówił takich rzeczy zbyt głośno, przyjacielu. Nie powinieneś też
zadawać tutaj podobnych pytań.
– Och! Przepraszam! Nie pomyślałem.
– Z mojej strony nic ci nie grozi. Po prostu powiem ci, żebyś pilnował swego nosa...
– Ale jotunn strąciłby mi głowę z karku – dokończył Rap. – O to właśnie mi chodziło.
– A zresztą nie musiałeś pytać. Jedynym wyobrażalnym powodem, dla którego niejotunn
pragnąłby tutaj zamieszkać, jest fakt, że jest tu przyjemniej niż w więzieniach imperatora. Daj
spokój, chłopcze. To wspaniałe życie! Przestrzeń i wolność! Kobiety? Nie dostaniesz kobiet w
kiciu, chyba, że jesteś naprawdę bogaty. Ciesz się życiem!
W przypadku Ogiego nic z tego nie było prawdą. Nigdy nie popadł w konflikt z prawem i
zamieszkał w Durthingu po prostu dlatego, że kochał morze i zawód marynarza. Szkopuł w tym, że
o jedynym prawdopodobnym wytłumaczeniu tego faktu było znacznie trudniej mówić niż o
ewentualnej kryminalnej przeszłości. Wiedział, że jego dziadek zginął, gdy jotuńscy piraci
zrównali z ziemią Kolvane. Jego ojciec był pogrobowcem. Choć rodzina nigdy nie mówiła o tej
sprawie, a sam Ogi był typowym impem – niskim, szerokim w ramionach i smagłym – miał
pewność, że jest w jednej czwartej jotunnem. Gdyby powiedział to głośno, znacznie zwiększyłby
swój prestiż w Durthingu i wśród załogi Tancerza Burzy, lecz naraziłby się też na większe ryzyko,
a docinkom nie byłoby końca. Ogi nie był jotunnem w wystarczającym stopniu, by uważać
podobne sprawy za zabawne.
– Ale to naprawdę szaleńcy – mruknął Rap. – Kani wciąż zawraca mi głowę, żebym wdał się z
kimś w bójkę. Po co, w imię Dobra? Udowodniłem już, że potrafię się bronić!
Ogi zaczął przewracać ryby na drugą stronę za pomocą czubka sztyletu. Nie zamierzał na razie
poruszać tej kwestii, a chłopakowi wiele jeszcze brakowało do stanu upojenia.
– No więc, to różnica, Rap.
– Jaka różnica?
Podał mu wino.
– Hej, nie wypijasz swojej działki! Tak jest, stoczyłeś parę bójek. Ale one właściwie się nie
liczą.
Rap odstawił dzban na ziemię obok siebie i przeszył towarzysza zimnym wzrokiem.
– Nie liczą się? A dlaczego?
Karpie były gotowe. Czując, że do ust napływa mu już ślinka, Ogi zaczął zsuwać je sztyletem
na talerze. Kiedy to robił, przynajmniej nie musiał patrzeć przyjacielowi w oczy. Miał nadzieję, że
jutro nadal będą przyjaciółmi.
– Wiesz, jak wygląda tu hierarchia. Najniżej stoją ci o krwi niejotuńskiej, tak jak ja. Zwłaszcza
ja, ponieważ jotnarowie uważają impów za coś niewiele lepszego od gnomów. Potem są ci
pochodzenia częściowo jotuńskiego, tak jak ty. W gruncie rzeczy faunowie cieszą się całkiem
niezłą opinią – zapewne dlatego, że jako bezmyślnie uparci nigdy nie wiedzą, kiedy są pokonani. A
ty jesteś niemal jotuńskich rozmiarów, przez co stoisz tylko odrobinę niżej od jotunna czystej krwi.
Ogi czekał, lecz Rap nie skomentował jego słów. Popracował jeszcze trochę nad rybami.
– A wśród nich też jest wiele poziomów. Najwyżej stoją urodzeni w Nordlandzie, tacy jak
Brual...
– A Kani jest południowcem w trzecim pokoleniu i sam siebie za to nienawidzi. I co z tego?
Do czego zmierzasz?
– No więc, wiem, że paru facetów postanowiło cię sprawdzić. Nieźle się spisałeś, ale Dirp jest
wygnańcem w trzecim pokoleniu, tak samo jak Kani, a stary Hagmad w drugim i żadnego z nich
nie uważają za zbyt groźnego w walce. Poza tym oni tylko się bawili.
– Ja nie uważałem tego za zabawę – warknął Rap. – To cholernie bolało!
Ogi wyskrobał patelnię do czysta. Nie miał innego wyboru, jak wręczyć Rapowi talerz i
spojrzeć mu prosto w oczy.
– Wal śmiało – odezwał się skwaszony faun. – I tak już straciłem apetyt.
Ogi westchnął.
– Chcesz, żeby się od ciebie odchrzanili? No więc, w takim razie musisz wdać się w bijatykę z
jotunnem czystej krwi urodzonym w Nordlandzie. Jednym z tych dobrych.
– Cudownie! Myślałem, że Gathmor jest paskudny...
– Nie skończyłem. To ty musisz wszcząć zwadę, a nie on. Twoja walka, kapujesz? Musisz też
go wkurzyć. Naprawdę wkurzyć! Nie możemy się zadowolić żartobliwą próbą sprawdzenia, co też
siedzi w zarozumiałym, faunim kundlu. Sprowokuj go tak, aż stanie się ludożerczym, opętanym
morderczym amokiem jotuńskim zabójcą, który naprawdę chce cię roznieść. A wtedy... bez
miłosierdzia! Stłucz go na kwaśne jabłko.
– Pod sam koniec przestałem za tobą nadążać.
– Mówię poważnie, Rap. Najedz się. A co ważniejsze, napij się! Jesteś nowy. Nowym
chłopakom dają czas, ale ty masz już ramiona wioślarza. Wyglądasz na gotowego, niedługo więc
sprawdzą ile jesteś wart. Dzisiaj? Jutro? Lepiej samemu zdecydować, z kim stoczysz walkę,
zgadza się? Ważne, by przymierzyć się do najwyższej rangi, jaką mógłbyś ewentualnie mieć
nadzieję utrzymać. W ostatecznym rozrachunku oznacza to znacznie mniej krwi i bólu, niż gdyby
wszyscy ćwiczyli na tobie podczas twej drogi w górę.
Rap odstawił talerz na bok i skrzyżował ręce.
– A jaka jest w tym twoja rola?
Teraz Ogi mógł przekazać chłopakowi trochę dobrych wiadomości. Przemówił z pełnymi
ustami.
– Ważna! Dowiedziałem się, kogo Verg i ten wariat Kani wybrali dla ciebie. Turbroka! Albo
nawet Radrika! Bogowie! To by się dla ciebie skończyło kalectwem lub śmiercią.
Rap wsparł łokcie na kolanach i spojrzał wilkiem w bok, na swego towarzysza.
– A twój plan się tak nie skończy?
– Mam nadzieję, że nie. Te ryby są pyszne. Spróbuj ich. Potrzebna ci będzie siła. Nie, wziąłem
sprawę we własne ręce. Możesz mi zaufać. To fakt, chciałem cię wrobić. Przyznaję się. Wiem
jednak, co czynię.
Cóż, był w trzech czwartych pewien, że wie.
– Wrobić mnie?
– Kto cię namówił, żebyś zabrał na tańce czarującą Wulli?
Rap wyprostował się, napięty i rozwścieczony.
– Zapewniałeś mnie, że to nie jest niczyja dziewczyna! Ona też tak mówiła!
– No jasne. Tutaj zawsze to od nich usłyszysz To, co ja powiedziałem, było jednak prawdą, o
ile mi wiadomo. Żadnych zaręczyn ani porozumień. Swoją drogą, jak daleko się z nią posunąłeś?
– Pilnuj własnego nosa ze Zła rodem!
– Jak sobie chcesz! Ale na poprzednie tańce poszła z Grindrogiem. On był na morzu, co
oznacza, że od tego czasu nie towarzyszył żadnej kobiecie.
Rap jęknął. Pobladł. To było zrozumiałe. W gruncie rzeczy w tańczącej poświacie ogniska
jego twarz nabrała lekko zielonkawego odcienia.
– A więc on uzna, że chcę go wyrolować?
– No więc, chcesz, biorąc pod uwagę, jak tu się załatwia te sprawy. Kapujesz, Grindrog nigdy
jej nie rzucił. Wybór należy do niego, w żadnym wypadku nie do niej. I, oczywiście, ona jest
czystej krwi jotuńskiej, a ty nie. Kundlom nie pozwala się zbliżać...
– Ty sukinsynie! Ale powinienem pomyśleć przynajmniej o tym. Boże Kłamców! Naprawdę
mnie wrobiliście, podstępna bando sukinsynów! Do tego ona mi się wcale nie podoba. Mówi tylko:
„Tak, Rap. Nie, Rap”. W jej głowie nie ma ani jednej oryginalnej myśli.
Wulli była słodkim, mniej więcej szesnastoletnim dzieciakiem, na widok którego ślinka ciekła
do ust. Miała twarz i ciało o rodzaju tych, jakie marynarze nazywali niebezpiecznym ładunkiem.
Widok jej postaci zapierał dech w piersiach. Żaden jotuński mężczyzna nie poświęciłby
najmniejszej uwagi jej procesom myślowym, czy to jako wadzie czy jako zalecie.
– Może Grindrogowi też się nie podoba. Ale to nie ma znaczenia.
– Petrel? Jest bosmanem na Petrelu?
– Zgadza się. Nie pozwól, żeby kolacja ci wystygła...
– Jakieś dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat? Dwukrotnie większy ode mnie, z jednym
okiem zezowatym i nosem przesuniętym w prawą stronę? To ten?
– Tak jest.
– A Petrel dopiero co przycumował. Przypuszczam, że nie ma szans, żeby się nie dowiedział?
– Najmniejszych – stwierdził Ogi z zadowoleniem w głosie. – Kani dopilnuje, by wiadomość
dotarła do niego zaraz po wyciągnięciu statku na brzeg, kiedy wszyscy towarzysze z załogi będą
jeszcze pod ręką, żeby wyrazić mu współczucie.
Rap podniósł w roztargnieniu talerz i zaczął jeść. Ponownie wpatrzył się w ogień.
– Zaoszczędziłem około pół imperiała, Ogi. Pieniądze leżą na krokwi nad hamakiem. Ty i
Kani jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi i chciałbym, żebyście się nimi podzielili. Moje
buty są warte...
– Och, zamknij się! Czy sądzisz, że zrobiłbym ci coś takiego?
Rap spojrzał w stronę morza.
– Ktoś się zbliża. Będzie tu za minutę. Tak jest, to Kani. Biegnie. Ma ci powiedzieć, że
pułapka już zastawiona? No, gadaj. O co tu chodzi?
Wydawało się, że Rap znosi to teraz lepiej niż jeszcze przed chwilą.
– O Grindroga. Jest sklasyfikowany na dziewiątym albo dziesiątym miejscu w Durthingu.
– Ty możesz wziąć sobie jeden but, a Kani drugi.
– Zamknij się! Posłuchaj. Grindrog nie bił się już od ponad roku! Wyzwał samego Rathkruna,
a ten uśpił go na cały tydzień.
Rap poruszył gwałtownie grdyką, jakby przełykał rybie ości.
– Ale – ciągnął triumfalnym tonem Ogi – od tego czasu nie wdał się w ani jedną bójkę! Tak się
złożyło, że kiedy poprzednio był w porcie, zauważyłem, jak zakładał przynętę na haczyk. Trzymał
go tutaj, po lewej stronie. Bardzo blisko. A on jest praworęczny!
Rap nie przestawał przeżuwać w pełnej zamyślenia ciszy.
– Rathkrun parę razy porządnie przykopał mu w głowę! Rap, myślę, że jego wzrok jest wart
nie więcej niż kolana dorsza! Obserwowałem go. Potyka się o różne rzeczy. Ślini się, kiedy mówi.
A jeśli wkurzysz go dzisiaj wystarczająco mocno, zacznie się z tobą bić po ciemku.
– To oszukiwanie!
Absurd! Jeśli dzieciak myślał w ten sposób, znaczyło to, że nie jest wystarczająco dojrzały, by
pozwolić mu na samodzielne życie, a już z pewnością nie w jotuńskiej społeczności. Mimo to Ogi
na wpół spodziewał się podobnych obiekcji.
– To jeden z powodów, dla których zastawiliśmy na ciebie sidła. Musisz pójść tam i
doprowadzić go do takiego szału, że spróbuje bić się z jasnowidzem w ciemności. Jeśli wpadnie w
jotuński gniew, będziesz miał go w ręku.
– Albo on mnie – odparł spokojnie Rap. Nie przestawał żuć, wpatrując się wprost w Ogiego,
którego to opanowane spojrzenie zaczynało denerwować.
– Wyrobiłeś już sobie ramiona, Rap. Poradzisz sobie.
– To nic nie da. Nie na dłuższą metę. Wszyscy wiedzą, że dysponuję dalekowidzeniem, a więc
jeśli wygram, bardzo szybko rzucą mi wyzwanie za dnia. Chcesz zdobyć dla muła pozycję wyższą
od setek jotnarów czystej krwi... Ale przypuszczam, że najważniejsze to przeżyć dzisiejszą noc,
prawda?
Rap przytoczył parę trafnych argumentów, ale o to można się będzie martwić jutro.
– Tak jest. Po prostu wkurz go tak mocno, że nie będzie mógł się doczekać, by się do ciebie
dobrać.
– Jeśli powiem, że Wulli mówiła mi, że nie chciało mu z nią stanąć, ani razu... to powinno
wystarczyć, prawda?
Czoło Ogiego zalało się potem na myśl, co podobne oskarżenie może uczynić z pijanym
jotunnem.
– Tak sądzę. Możesz mieć następnego dnia kłopoty z jej ojcem, ale on jest już dosyć stary.
Rap odsunął talerz na bok i otarł usta, jak gdyby podjął decyzję. Ogi wyciągnął do niego dzban
z winem, lecz faun potrząsnął głową.
– Wolę być trzeźwy.
– Och, ale z ciebie dziwak! Trzeźwy? Na Bogów! Bić się na trzeźwo? Jotnarowie uważają, że
to niemęskie. Paskudniejsze oszukiwanie niż używanie dalekowidzenia!
Rap podniósł się w milczeniu i przeciągnął. Najwyraźniej pogodził się już z przeznaczeniem.
Ogi spodziewał się znacznie dłuższych sprzeciwów. Zaczął się zastanawiać, czy nie kryje się w
tym jakiś podstęp. Być może faun miał zamiar zniknąć w lesie. Z pewnością nie wyglądał na
żółtodzioba przygotowującego się do walki z jednym z najgroźniejszych zabójców w Durthingu.
Odgłosy traktowanych krzaków zapowiedziały zbliżanie się Kaniego.
– Znosisz to bardzo dobrze – zauważył Ogi z niepokojem w głosie.
Rap uśmiechnął się bez śladu wesołości.
– To będzie przyjemność.
– Co?
Ogi osłupiał.
Chłopak podszedł bliżej. Jego oczy lśniły w świetle ogniska.
– Wulli powiedziała mi coś o Grindrogu, ale nie to, o czym wspominałem. I tak miałbym
ochotę mu dokopać, gdybym uważał, że istnieje choć cień szansy. Teraz mówisz, że ją mam i
wciągnąłeś mnie w pułapkę, więc nie zostawiłeś mi wyboru. Świetnie! Nasz drogi Grindrog
zasługuje na jeszcze kilka kopniaków w głowę. I w inne miejsca.
Ogi otworzył usta, po czym zamknął je ponownie.
– Mamy jednak trochę czasu do zabicia, prawda? – ciągnął spokojnie Rap. – Chciałbym
pożyczyć od kogoś cięższe buciory. Musimy też dać Grindrogowi szansę, by się napił i podumał
nad swymi problemami... prawda?
Nagle faun niespodziewanie złapał Ogiego na koszulę i zaczął za nią ciągnąć. Podźwignął go z
miejsca i zmusił, by stanął na palcach. Uśmiechał się. To był jego pierwszy szeroki uśmiech tej
nocy. Nie był radosny. Odsłaniał niepokojąco zęby, a górna warga znajdowała się zdecydowanie
zbyt blisko nosa Ogiego.
– He? – zapytał Rap. – Ile spodziewasz się zarobić, jeśli fauni muł pobije ślepego mistrza? A
może ta ślepota to tylko przynęta, żeby mnie zwabić?
– Nie, Rap. Naprawdę uważam, że on jest prawie ślepy. I miałem właśnie zamiar wspomnieć o
twoim udziale w mojej... naszej wygranej... i...
– I mogę mieć przedtem czas na walkę treningową albo i dwie!
Rap oczywiście był półkrwi jotunnem. Po prostu zwykle nie rzucało się to w oczy. Teraz się
rzucało.
Ogi powinien był pomyśleć o tym przedtem.
Dłoń zaciśnięta na jego gardle dusiła go. Kolana zaczynały mu drżeć. Wyczuwał jotuński
gniew. Impowie walczyli najlepiej wtedy, gdy mieli przewagę liczebną, a Ogi nie był zbytnim
zabijaką. Po przybyciu tutaj stoczył kilka bójek, gdyż było to konieczne i dysponował
wystarczającą krzepą, z reguły jednak po prostu się płaszczył. Niewielu jotnarów w Durthingu
zadałoby sobie trud, by choć szturchnąć impa.
– Ty, Kani i kto jeszcze?
Bez względu na krzepę, Ogi został uniesiony w powietrze. Rap trzymał go jedną ręką,
wystarczająco blisko, by imp mógł patrzeć prosto w jego wielkie, faunie oczy, które wypełniało
teraz jotuńskie szaleństwo. Z pewnością powinien był pomyśleć o tej możliwości.
– Ty, Kani i kto jeszcze? – powtórzył faun.
– Verg – odparł Ogi z pewną trudnością.
– W takim razie zacznę od ciebie. Ćwiczyć to tłuczenie na kwaśne jabłko.
Ogi wymamrotał w duchu modlitwę do każdego z Bogów na liście.
Kani wpadł w krąg światła ogniska tak zdyszany, że ledwie mógł mówić. Najwyraźniej jego
myśli pochłaniało coś więcej niż planowana walka między Rapem i Grindrogiem, gdyż wydawało
się, że nie zauważył trwającej właśnie konfrontacji. Wciągnął głośno powietrze, wskazał palcem
za siebie i wciągnął je raz jeszcze.
– Orka! – zawołał.
– Co? – Rap wypuścił Ogiego, który opadł na nogi i zatoczył się do tyłu. Nim zdążył odzyskać
równowagę, Rap zniknął już w mroku. Odgłosy jego przedzierania się przez krzaki stawały się
coraz słabsze.
– Rap! Zaczekaj! Rap, to samobójstwo! – Hałasy nie przestawały się oddalać. – Rap, nie
mamy broni!
Najwyraźniej jednak krzyki nie miały powstrzymać fauna.
Orka?
Przeraziło to Ogiego znacznie mocniej niż myśl o laniu z rąk Rapa. Pognał w ślad za nim,
pozostawiając zdyszanego Kaniego, by ten podążył z tyłu, tak szybko, na ile pozwolą mu siły.
Jeśli się odważy.
4
W Oazie Wysokich Żurawi Inos dokonała niemożliwego.
Zaczęło się od tego, że Azak uśmiechnął się do niej, przechodząc obok.
Uśmiech na jego ustach stanowił przerażający widok. Przemieszczał wielkie ilości
miedzianoczerwonych włosów. Od czasu opuszczenia Arakkaranu sułtan pozwolił, by wyrosła mu
naprawdę bardzo gęsta broda. Ze swym haczykowatym nosem, szkarłatnymi dżinnijskimi oczyma,
olbrzymim wzrostem i niewzruszoną arogancją, Azak był osobą niełatwą do przeoczenia.
Inos stała przez chwilę, obserwując, jak kierował się w stronę zagrody dla wielbłądów. Szedł
dumnie w swych obszernych pustynnych szatach. Jedna czerwonawa dłoń spoczywała na rękojeści
bułata. Inos westchnęła. Azak ak’Azakar stanowił poważny problem. W miarę, jak długa podróż
zbliżała się do końca, składane przez niego propozycje małżeństwa stawały się z dnia na dzień
coraz częstsze i bardziej natarczywe. Jego argumenty były nie do zbicia. Jedynie czary mogły
osadzić ją na tronie jej przodków, tronie Krasnegaru. Tylko opiekunom wolno było używać czarów
do celów politycznych, a było znacznie bardziej prawdopodobne, że Czterej zaakceptują jej
petycję, jeśli będzie miała u boku kompetentnego męża. Zwłaszcza gdyby był on silnym i
sprawdzonym władcą. Jak Azak.
Małżeństwo przepowiedziane przez Bogów.
Jedyny słaby punkt tego planu stanowił fakt, że nie czuła się gotowa zaakceptować Azaka jako
męża, bez względu na jego oczywiste kwalifikacje pod wszystkimi względami; bez względu na
rozkaz Boga. Nie potrafiła sobie wyobrazić, by poradził sobie z nudą krasnegarskiej zimy, a jeśli
opiekunowie nie zechcą poprzeć jej pretensji do tronu, Inos stanie przed perspektywą zostania
sułtanką Arakkaranu. To bynajmniej nie było to samo.
Gdy Azak zniknął pośród rozładowywanych, porykujących wielbłądów, Inos wróciła do
aktualnych zadań polegających na pomaganiu ciotce we wznoszeniu namiotu. Kade czekała
cierpliwie, spoglądając na swą bratanicę wyblakłymi, niebieskimi oczyma. Widok ciotki mógł
teraz zdumieć nawet Inos, tak już przywykła do oglądania wokół siebie jedynie dżinnów.
– Pierwszy Zabójca Lwów sprawia wrażenie wyjątkowo spokojnego – zauważyła Kade.
– Och, jestem pewna, że potrzeba więcej niż kilku bandytów, by przestraszyć Azaka... W którą
stronę wieje tu wiatr?
Gdy obie wzięły się do pracy, w której nabrały już wiele wprawy, uwaga rzucona przez Kade
zaczęła musować w umyśle Inos niczym drożdże w piwnej kadzi. Przez całe tygodnie kobiety z
karawany z niepokojem mówiły o niebezpieczeństwach czyhających w Rękawicy. Znajdowali się
teraz w samym jej środku, w otoczonej niesławą Oazie Wysokich Żurawi i większość z nich była w
widoczny sposób podenerwowana. Żony zabójców lwów szeptały dyskretnie o złym humorze
swych mężów, których oczy były teraz czerwone z więcej niż jednego powodu. Całą noc musieli
pełnić straż, a cały dzień jechali na wielbłądach.
Ale Azak się uśmiechał?
Cóż, czemu nie? Bez względu na to, jak mocno gryzła się reszta kompanii, nie czuł się
zakłopotany przewidywanymi niebezpieczeństwami. Chichotał pod swą rudą, krzaczastą brodą.
Wspominał, że szejk Elkarath wielokrotnie przechodził przez Rękawicę bez żadnej szkody. Inos
oczywiście rozumiała, co chce dać do zrozumienia – że staremu szejkowi nie mogliby zagrozić
zwykli, niemagiczni bandyci.
Z pewnością Kade myślała w tej chwili o tym samym.
To jednak nie było coś, o czym można by mówić głośno. Kade okazała niezwykłą śmiałość i
silną wolę, że powiedziała choć tyle.
Inos powiodła wzrokiem po posępnych, pokrytych skalnymi rumowiskami wzgórzach oraz
ostrych turniach Progistów, których ciemne kontury rysowały się na tle zachodzącego słońca
niczym gigantyczni legioniści. W okolicy nie było widać żurawi, wysokich czy niskich, lecz w
Oazie Trzech Smoków również nie było smoków. Świat zmienił się od czasu, gdy miejscom
nadawano nazwy.
Popatrzyła kwaśno na białe chaty, zadbane drzewa, a nawet małe jeziorko, którego widok
sprawił podróżującym wielką radość. Jakiś dawno zapomniany czarodziej przegrodził tamą
wysychający okresowo strumień, co umożliwiło powstanie tej osady. Jeśli wierzyć opowieściom,
stworzył w ten sposób mającą długo przetrwać arystokrację rozbójników i spowodował śmierć
niezliczonych niewinnych wędrowców.
Ale nie Elkaratha.
Inos wpatrywała się w zamyśleniu w ciotkę, która wbijała teraz starannie w ziemię kołek
namiotowy.
Kade z reguły nie rozmawiała o szejku. Nie pozwalała sobie nawet na niewyraźne aluzje. Nie
robił tego też Azak ani sama Inos. Przypominała sobie jednak, że podczas podróży rozmowa
dwukrotnie zbliżyła się do tematu magii. W obu przypadkach było to pod wieczór, tak jak teraz.
Jej spojrzenie wróciło do odpychającej bariery gór. Za nimi znajdowało się Thume, Przeklęte
Miejsce. Nikt nigdy się tam nie zapuszczał.
Prawda?
A więc...
Pokusa była nieodparta. Co miała do stracenia?
Zaczerpnęła głęboko tchu, nie zważając na gwałtowne bicie serca. Rozejrzała się ostrożnie, by
się upewnić, że w zasięgu słuchu nie ma nikogo. W tych wlokących się po ziemi zarkańskich
strojach o miękkich kapturach kobieta nigdy nie wiedziała, kto się do niej podkrada. Najbliższy z
namiotów po prawej stronie był już jednak wzniesiony i niewątpliwie pusty. Jego boki podwinięto
ku górze, by pozwolić wieczornemu wietrzykowi przedostawać się do środka. Namiot po lewej
wznosiła trajkocząca banda dziewczynek, córek Szóstego Zabójcy Lwów.
– Mogę cię prosić o przysługę, ciociu?
Kade podniosła wzrok i skinęła głową z wyrazem zdziwienia w niebieskich jotuńskich oczach.
Całą resztę jej ciała zakrywały jaszmak oraz zwoje tkanin.
– Będziesz dziś w nocy słuchać moich wskazówek? Żadnych sprzeciwów?
Źrenice niebieskich oczu rozszerzyły się, a następnie zwężyły nagle w wyrazie dezaprobaty.
– Nie zamierzasz chyba zrobić nic impulsywnego, moja droga?
– Impulsywnego? Ja? Oczywiście, że nie! Ale, proszę cię, ciociu? Zaufasz mi?
– Zawsze ci ufam, moja droga – oparła Kade z podejrzliwością w głosie.
Mimo to Inos wiedziała, że może liczyć na współpracę ciotki.
– W takim razie, jeśli możesz obejść się chwilę beze mnie... muszę szybko zamienić słowo z
Jarthią.
Odwróciła się i oddaliła powoli między drzewami.
Pomyślała, że niemal jej się podobają Wysokie Żurawie, bez względu na złowieszczą
reputację ich mieszkańców. A przecież jeszcze nie tak dawno temu podobne odizolowane sioło
wydałoby się jej nędzne i żałosne. Jak szybko ludzie zmieniają kryteria swych ocen! Kiedy już
dotrze do tego Ullacarnu, zapewne wyda się on jej wspaniałym miastem po tak wielu małych,
samotnych, pustynnych osadach, znacznie mniejszych i bardziej zubożałych od tej. Inos nie
tęskniła do wspaniałych miast. Z radością zamieniłaby wizytę w samej Piaście na spokojne
popołudnie w Krasnegarze – nudnym, brudnym, starym Krasnegarze!
Mijając namioty zaprzyjaźnionych towarzyszy podróży – kobiet i dzieci, z którymi dzieliła
trudy wędrówki przez Pustynię Centralną: udrękę pragnienia w morderczym upale oraz grozę burz
piaskowych – odpowiadała wesoło na ich pozdrowienia. Powinna zabrać dzban na wodę, by mieć
usprawiedliwienie dla swej wycieczki. Kade radziła sobie z noszeniem wody na głowie znacznie
lepiej niż ona. Cierpliwość nigdy nie była silną stroną Inos.
Wreszcie dotarła do namiotu Czwartego Zabójcy Lwów. On sam był zajęty gdzie indziej.
Pomagał Azakowi nadzorować rozładowywanie wielbłądów. Jego żona, Jarthia – piękna na
zmysłowy dżinnijski sposób – była mniej więcej w wieku Inos. Jej włosy miały odcień głęboko
kasztanowaty, a bardziej czerwonych oczu Inos nie widziała w życiu. Wkrótce po tym, gdy
karawana opuściła Arakkaran, Jarthia urodziła dorodnego i zdrowego syna. Teraz, gdy brzuch
dziewczyny znów stał się płaski, a piersi wciąż były duże od mleka, jej figura sprawiała wrażenie
bujniejszej, niż kiedykolwiek dotąd. W tej chwili, rzecz jasna, nie było tego widać. Nigdy też nie
miał ujrzeć owej przemiany żaden mężczyzna oprócz samego Czwartego. Był on już postarzały i
jego serce całkowicie podbiła piękna żona, która dała mu syna, podczas gdy jej poprzedniczki
obdarzyły go jedynie dwoma grupkami córek. Wszystkie te czynniki odgrywały pewną rolę w
przebiegłym planie Inos.
Jarthia klęcząca na rozpostartych przed namiotem dywanikach rozpalała właśnie ogień w
piecyku koksowym. Po prostu jeszcze jedna spowita w anonimowe szaty niewiasta. Spojrzała ze
zdumieniem na gościa, gdyż była to pora dnia, kiedy kobiety musiały pośpiesznie przygotowywać
główny posiłek dla swych głodnych, zgrzanych i podenerwowanych mężczyzn.
– Pani Hathark? – wyszeptała Jarthia głosem pełnym szacunku i nieodgadnionym. To imię
aktualnie nosiła Inos. Wybrał je Azak. Z pewnością było lepsze od tego, na które skazał Kade.
Tamto miało niefortunne implikacje. Pod srogą miną młodego sułtana kryło się niekiedy złośliwe
poczucie humoru.
Pani Harthark nie przyszło do głowy, by z góry przygotować tekst, który zamierzała wygłosić.
Wymamrotała coś w rodzaju przywitania, po czym postanowiła usiąść. Spoczęła sztywno na
dywaniku.
Zaskoczenie Jarthii zwiększyło się, przechodząc w podejrzliwość. Wymamrotała zwyczajowe
powitanie – od „Dom mojego męża jest zaszczycony” aż po końcową propozycję podania wody.
Tej ostatniej Inos odmówiła.
– Zastanawiam się – zaczęła, pamiętając, by wzmocnić akcent z Piasty, który tak starannie
pielęgnowała w Kinvale – czy ma pani zamiar odwiedzić dziś wieczorem łaźnię?
Jarthia usiadła. Przyjrzała się swemu gościowi czerwonymi, nie mrugającymi oczyma.
– Zabójca lwów przy tym obstaje. Jest bardzo wymagającym mężem.
Inos w to wątpiła.
– Och, to świetnie... ale nie o to mi chodziło. W gruncie rzeczy bardziej interesuje mnie thali...
czy ma pani zamiar dziś zagrać?
Thali było popularną damską grą. Inos grała w nie kilkakrotnie w Kinvale.
Jarthia była kobiecą mistrzynią karawany. Jej gorące spojrzenie omiotło przelotnie budynki
stojące po przeciwnej stronie stawu, po czym wróciło do Inos.
– To możliwe.
Kobiety z Wysokich Żurawi miały z pewnością więcej kosztowności do stracenia niż
mieszkanki uczciwszych osad.
– To świ