Lsnij, morze Edenu - Andres Ibanez
Szczegóły |
Tytuł |
Lsnij, morze Edenu - Andres Ibanez |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lsnij, morze Edenu - Andres Ibanez PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lsnij, morze Edenu - Andres Ibanez PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lsnij, morze Edenu - Andres Ibanez - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Dla Mariajo
Strona 4
1
Spadamy
Wielu miało później twierdzić, że widzieli wyspę z góry kilka minut przed
wypadkiem. Oznaczałoby to, że dostrzegli ją z wysokości jakichś dziesięciu
tysięcy metrów, chociaż nie da się wykluczyć, że lecieliśmy już wtedy niżej.
Nie wiem. Ja nic nie widziałem. Faktem jest, że w pewnym momencie
podróży, kiedy znajdowaliśmy się pośrodku Pacyfiku, szacuję, że gdzieś koło
sto siedemdziesiątego południka, w samolocie wysiadła elektryczność.
Zauważyliśmy to natychmiast. Pogasły ekrany telewizorów, podobnie jak
lampki ledowe, których zawsze pełno na pokładzie, a urządzenia
klimatyzacyjne przestały pompować lodowate powietrze. Ci, którzy akurat
poszli do łazienki, zaczęli łomotać w drzwi, nagle zamknięci w ciemności.
Sytuacja była całkowicie nietypowa, gdyż wyłączyły się nie tylko światła,
telewizory i klimatyzacja, ale także wszystko inne: laptopy, telefony
komórkowe i konsole do gier. Nic z tego, rzecz jasna, nie miało znaczenia.
Znaczenie miało to, że nie działały również systemy nawigacyjne samolotu.
Boeing 747 z prawie czterystoma pasażerami w środku niespodziewanie stał
się rzuconym w powietrze kamieniem, niesionym wyłącznie siłą
bezwładności.
Pamiętam, jak błyskawicznie się to potoczyło; jak szybko zdaliśmy sobie
sprawę, że coś idzie źle. Stewardesy biegały w tę i z powrotem, krzycząc do
siebie ponad fotelami. Nie działały głośniki ani intercomy, więc, jak sobie
wyobrażam, drugi pilot musiał otworzyć drzwi do kabiny, by wydać polecenia
załodze. Jakkolwiek to wyglądało, wieść przewaliła się przez samolot jak fala
– od miejsc pierwszej klasy na górnym pokładzie po ostatnie siedzenia klasy
ekonomicznej. Wysiadła elektryczność. Silniki pogasły. Jeśli w ciągu kilku
minut nie uda się usunąć awarii, konieczne będzie wodowanie.
Wcześniej tak naprawdę nie wierzyłem, że jumbo jet może osiąść na
wodzie. Zawsze myślałem, że wszystkie te instrukcje na taką okoliczność są
Strona 5
albo zwykłym bajaniem, albo sposobem na uspokojenie czy wręcz rozrywkę
dla pasażerów. Nigdy nie słyszałem, żeby maszyna z problemami technicznymi
musiała lądować na powierzchni oceanu. Zakładałem, że przy tego rodzaju
próbie roztrzaskałaby się o fale i poszła na dno wraz ze wszystkimi na
pokładzie. Niejeden samolot przecież spadł i zatonął, natomiast
o wodowaniach na oceanie raczej się nie mówiło. Potem zgłębiłem nieco ten
temat (chciałem wiedzieć, czy to, co się nam przytrafiło, przytrafiło się gdzieś
komuś innemu lub, innymi słowy, czy to, co się nam przytrafiło, przytrafiło się
nam naprawdę) i stwierdziłem, że faktycznie przypadki, w których wielki
komercyjny statek powietrzny próbowałby lądować na morzu, są niezwykle
rzadkie i najczęściej kończą się tragicznie. Z jednym wyjątkiem: wodowaniem
airbusa A320, należącego do US Airways, na rzece Hudson w dwa tysiące
dziewiątym roku, co stanowiło przypadek szczególny, ponieważ samolot ten
dopiero co wystartował z lotniska LaGuardia, więc nie leciał ani szybko, ani
wysoko, jak również dlatego, że rzeka to nadzwyczaj gładki i spokojny
zbiornik wodny, a po dokładnie pięciu minutach od wypadku maszyna siedząca
na Hudsonie otoczona już była łodziami ratunkowymi. Niemniej nawet wtedy
nie wszystko poszło zgodnie z planem: gumowe tratwy napełniły się
powietrzem, ale pasażerowie, w większości, nie zdołali się do nich dostać
i powychodzili na skrzydła, gdzie w momencie ewakuacji tłoczyli się już
w wodzie po kostki, gdyż samolot szybko się zanurzał. Wielu nie włożyło
kamizelek ratunkowych. Gdyby znajdowali się na pełnym morzu, pomoc nie
nadeszłaby tak prędko i wszyscy by się potopili.
Kiedy jednak usłyszałem tamten komunikat o możliwym wodowaniu,
w ogóle nie poczułem strachu. Jeśli już coś poczułem – to nerwową
ekscytację. Morze rozciągało się pod nami, widoczne przez wszystkie okna.
Należało jedynie zniżyć się nad tę niebieską płaszczyznę i na niej osiąść.
Stewardesy ustawiały się w przejściach, prosząc o spokój i powtarzając,
żebyśmy zapięli pasy i pozostali na miejscach. Wystąpiły „trudności
techniczne”, tak nam powiedziały – biedne dwudziestoparoletnie dziewczyny
biegnące myślami do gwarnych centrów handlowych Singapuru oraz panie
w średnim wieku wspominające swoje nastoletnie dzieci i obietnicę
wcześniejszej emerytury. Podróżni zadawali im najróżniejsze pytania, ten i ów
wstawał nawet i żądał bezpośredniej rozmowy z kapitanem. I było coś bardzo
dziwnego: milczenie. Nie żeby milczeli ludzie, skąd, wielu mówiło albo
wręcz krzyczało. Chodzi mi o milczenie maszyn. Jakie straszne jest milczenie
Strona 6
maszyn, kiedy zależy od nich nasze życie. Silniki ucichły, podobnie jak
klimatyzacja, i zmysły rejestrowały nagły, intrygujący brak zwykłych
dźwięków. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z poziomu hałasu w samolocie.
Nawet w szczelnej kabinie huk silników jest ogłuszający.
Opadaliśmy z zawrotną prędkością, a mimo wszystko wydawało mi się, że
trwa to całe wieki. Samolotem szarpało jak w czasie turbulencji: wstrząsy
następowały jeden po drugim, miało się wrażenie, że leci się w dół
z dziesiątego pietra. Dosłownie skakaliśmy na fotelach. Potem maszyna
uspokajała się, bez wątpienia pod wpływem prądów powietrza, i niby to
zastygała w bezruchu, jakbyśmy znienacka wylądowali i zatrzymali się u celu.
Tyle że kilka sekund później wracało okropne uczucie spadania w pustkę
i samolot znów ulegał potężnym wstrząsom. Ludzie wokół krzyczeli i płakali.
Niektórzy się modlili. Niekiedy silniejszy podmuch wiatru podrywał nas na
moment i ponownie zostawiał własnemu losowi. To było naprawdę straszne –
ten bezwładny lot, bez pchających nas silników, bez przygotowanego
podwozia, bez jakiejkolwiek ochrony, z coraz dotkliwszą świadomością, co
nas czeka na dole. Dzikość fal i wichury. Niebieska przepaść rozświetlana
przez meduzy. Dziewczyna obok mnie była tak przerażona, że zrobiła się
kredowobiała. Jestem przerażona, powiedziała rwącym się głosem. Wcześniej
w ogóle się do mnie nie odzywała. Była niezwykle piękną dziewczyną, jedną
z tych, co to mają długą szyję i śliczne oczy, spękane wargi i doskonały
podbródek. W bajce byłaby księżniczką. Nie martw się, rzuciłem, nic się nie
stanie. Wtedy zauważyłem, że drży mi głos. Spytała: tak myślisz? I potem:
jesteś pewien? Była bardzo młoda, nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat.
Pamiętam, że poprosiła: proszę, daj mi rękę. Ująłem jej długie, zimne palce
i powiedziałem: powinniśmy teraz włożyć kamizelki ratunkowe. Stewardesy
chodziły przejściami, mówiąc, żebyśmy włożyli kamizelki, ale bez
nadmuchiwania ich. Mówiły, żebyśmy pozostali na miejscach, z zapiętymi
pasami, lecz wielu pasażerów wpadło w histerię i nie zwracało na te słowa
uwagi. Niektórzy wstawali, a wielu, włożywszy kamizelkę, pociągało za
sznurki do nadmuchiwania ich, mimo że przed chwilą wyraźnie zakazano im
tego robić. Po mojej lewej stronie siedziała czarnoskóra para, mężczyzna
z kobietą, i ten mężczyzna odpiął pas i wyglądał tak, jakby zaraz miał się
rzucić biegiem przez samolot. Jedna ze stewardes podeszła do niego
i stanowczo oświadczyła: jeśli nie zapnie pan pasa i nie zostanie na miejscu,
umrze pan. Myślę, że dopiero w tym momencie zacząłem rozumieć powagę
Strona 7
sytuacji. Mężczyzna powiedział: słucham? Był bardzo wysoki, mocno
zbudowany, ubrany w elegancki granatowy garnitur ze złotymi spinkami
u mankietów koszuli. Miał na imię Ngwane. Imię jego żony brzmiało Omotola.
Pochodzili z Nigerii, pracowali w rodzimym przemyśle filmowym.
Oczywiście, wszystkiego tego dowiedziałem się później. Kiedy samolot
dotknie wody, doświadczymy straszliwego wstrząsu, wyjaśniła Ngwanemu
stewardesa z lodowatym spokojem. Jeśli nie zapnie pan pasa, wyleci pan
z fotela i roztrzaska sobie czaszkę. Spojrzałem na identyfikator tej kobiety.
Miała na imię Eileen. Eileen, spytałem, przeżyła pani jakieś wodowanie?
Spojrzała na mnie, jakby nie rozumiała. Sprawdziła, czy mam zapięty pas,
i poleciła: proszę oprzeć dłonie na zagłówku fotela przed sobą, a czoło na
dłoniach. Eileen, powtórzyłem, czy przeżyła pani kiedyś coś takiego? Nikt
nigdy niczego takiego nie przeżył, odparła. Ale szkolono nas na taką
ewentualność. Wtedy zobaczyłem, że i ona umiera ze strachu, bardziej niż
wszyscy pozostali.
Rodzice wkładali kamizelki ratunkowe swoim dzieciom. Kobiety szlochały.
Słychać było modlitwy w różnych językach, skierowane do różnych bogów.
W tamtej chwili wszystkie boże imiona brzmiały tak samo: wszystkie brzmiały
jak imię burego psa, który odbiegł spory kawałek i teraz się ku nam odwraca,
lekko zdziwiony tym, co sam zbroił. Dziewczyna obok mnie była tak blada, że
myślałem, iż zemdleje. Proszę, proszę, proszę, szeptała. Spytałem: jak się
nazywasz? Spójrz na mnie, powiedziałem, jak się nazywasz? Swayla,
odrzekła. Swayla Sanders. A ja jestem John, oznajmiłem, John Barbarin. John,
rzuciła ona, czy my zaraz umrzemy?
Stopniowo zbliżał się moment wodowania. Czas nagle się otworzył, tak jak
otwierają się kwiaty albo książki. Bierzemy je – przedmioty mieszczące się
w dłoni – otwieramy, a one niespodziewanie stają się czymś nieskończonym.
To samo stało się wtedy z czasem. Zanurzyłem się w czasie odmiennym od
zwykłego. Chyba niekiedy opisuje się ten sposób doświadczania czasowości
jako poczucie, że rzeczy dzieją się w zwolnionym tempie. Widziałem dookoła
ludzi, którzy krzyczeli i płakali, ale jakby mnie to nie dotyczyło. Czułem się
wolny, obojętny, pogrążony w jakimś spokoju. Zupełnie jakbym przez całe
życie czekał na ten moment: moment najwyższego zagrożenia. Jakby wreszcie
nadeszło to, o czym zawsze wiedziałem, że nadejdzie.
Sytuacja była podbramkowa, gdyż po wyłączeniu się zasilania piloci
stracili możliwość kierowania maszyną. Gdy samolot zostaje bez paliwa,
Strona 8
zatrzymują się silniki oraz systemy elektryczne pozwalające na przykład
kontrolować lotki czy stery. Jednakże to nie był nasz przypadek: w momencie
katastrofy zbiorniki paliwa były wypełnione w sześćdziesięciu procentach,
a ogólna niewydolność, która dotknęła wszystkie urządzenia elektryczne,
łącznie z tymi należącymi do pasażerów i działającymi na baterie, nie miała
nic wspólnego z hipotetyczną awarią. W gruncie rzeczy elektryczność
wysiadła nam w związku z jakimiś zakłóceniami elektromagnetycznymi – to
znaczy w związku z warunkami elektromagnetycznymi w strefie, w której się
znajdowaliśmy. Zgodnie z tym, czego dowiedziałem się później, zjawisko to,
choć mnie wydawało się wręcz magiczne, da się w miarę przekonująco
wyjaśnić z punktu widzenia nauki. Ciekawe, że w tamtej chwili
przypomniałem sobie historie o ufoludkach, zawsze zawierające podobny
element: awarię urządzeń elektrycznych. Być może właśnie to wspomnienie
pomogło mi przetrwać ogólny chaos i panikę we względnym spokoju.
Pamiętałem chociażby ten epizod z Bliskich spotkań trzeciego stopnia,
w którym statek kosmiczny zatrzymuje się tuż nad furgonetką Richarda
Dreyfussa. Nagle latarnie uliczne gasną, radio w samochodzie milknie, auto
staje. Tak, możliwe, że myślałem: to niewytłumaczalne zjawisko jest w gruncie
rzeczy błogosławieństwem. Weszliśmy oto w kontakt z czymś wspaniałym
i tajemniczym. Z jakąś życzliwą mocą, która przypatruje się nam, pomaga nam
i nas rozumie. Nic się nam nie stanie. Nic nie może się nam stać. Umrzemy, ale
nie dzisiaj. Kiedy jednak usłyszałem lodowate słowa stewardesy Eileen, kiedy
zobaczyłem wargi Eileen (mówiła z tym łagodnym bostońskim akcentem, który
ma w sobie pewną wyniosłość, lecz mnie zawsze wydawał się w najwyższym
stopniu zmysłowy) zapowiadające: kiedy samolot dotknie wody,
doświadczymy straszliwego wstrząsu, poczułem się tak, jakbym nagle wracał
do rzeczywistości. Spojrzałem na Swaylę. Była bardzo cicha, wpatrzona
w fotel przed sobą; zrozumiałem, że się modli. Nasze palce pozostawały
splecione.
Część samolotów (tego też dowiedziałem się później) jest wyposażona
w system awaryjny, który uruchamia się, kiedy wysiada elektryczność. Chodzi
o niewielkie turbiny, które włączają się na skrzydłach; rodzaj śmigieł
poruszanych powietrzem i dostarczających energii wiatrowej. Świetnie
pomyślane, tanie i ekologiczne, powiecie. Owszem. Tyle że nasz problem nie
był natury mechanicznej i choć turbiny się włączyły, śmigła zaczęły się kręcić
jak szalone, elektryczność nie powróciła. Wszystkie te szczegóły techniczne
Strona 9
zawdzięczam Luigiemu Campanelli, włoskiemu inżynierowi.
Sytuacja przedstawiała się bardzo poważnie, ponieważ udane wodowanie
wymaga między innymi wysunięcia lotek pozwalających zmniejszyć prędkość
samolotu, ustawienia maszyny pod wiatr albo równolegle do fal, horyzontalnie
(bo inaczej jedno ze skrzydeł zanurzyłoby się w wodzie i zostało natychmiast
wyrwane), i, w końcu, maksymalnego podniesienia dzioba bez utraty
równowagi. A żeby wszystko to osiągnąć, konieczne są sprawne stery. Dlatego
to, co wydarzyło się podczas wodowania, było rodzajem cudu, choć inni
powiedzą, że jedyny cud stanowiła nadzwyczajna kompetencja inżynierów
projektujących boeinga.
Zważywszy na okoliczności, można by rzec, że mieliśmy szczęście. Samolot
mógł zanurzyć się dziobem w wodę, a wtedy wbiłby się w ocean jak igła, siła
zderzenia zaś, porównywalna z tą, z jaką uderzylibyśmy przy czterystu
kilometrach na godzinę w mur, zabiłaby nas wszystkich natychmiast. Przy
wzburzonym morzu gwałtowne zetknięcie z falami groziło również
roztrzaskaniem kadłuba, w związku z czym ci, którzy nie zginęliby od
wstrząsu, umarliby uwięzieni wewnątrz maszyny albo – gdyby udało im się
otworzyć drzwi – potopiliby się w błyskawicznie zalewających kabinę
lawinach wody. Wreszcie, biorąc pod uwagę fakt, że z grubsza tam, gdzie
bezwładny upadek rzucił nas na powierzchnię naszej planety, znajdowała się
wyspa, samolot mógł się rozbić o którąś z jej gór. Jednakże nic takiego się nie
stało. W momencie, gdy dotknęliśmy wody, maszyna znajdowała się w pozycji
mniej więcej horyzontalnej, dziób miała podniesiony pod kątem pięciu stopni
(jedenaście byłoby ideałem) i spadała równolegle do fal.
Niemniej prędkość okazała się zbyt duża. W chwili zderzenia z wodą
samolot leciał czterysta kilometrów na godzinę, co – jak wie każdy miłośnik
aeronautyki – stanowi szybkość wręcz piekielną, nawet przy lądowaniu
w normalnych warunkach. Szarpnięcie było potworne, do tego stopnia, że
straciłem przytomność. Poza tym maszyna zanurzyła się w fale jednak lekko
przekrzywiona. Pierwsze dotknęły morza lewe silniki: dwa ogromne cylindry,
które zaraz po „zahaczeniu” o wodę sprawiły, że samolot najpierw potężnie
zadygotał, a później, gdy zanurzyło się i oderwało od kadłuba skrzydło,
rozleciał się na trzy części. Niektórzy przypuszczają, że to skrzydło nie
odpadło jedynie pod wpływem zderzenia z oceanem, lecz dlatego, że natrafiło
na rafę koralową znajdującą się w płytkich wodach nieopodal wybrzeża. Nie
wiem. Gdybyśmy spadli z dziobem nieco mocniej uniesionym i równo
Strona 10
ustawionymi skrzydłami, ofiar byłoby mniej. Możliwe nawet, że w ogóle nikt
by nie zginął. Ale wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło.
Przy czterystu kilometrach na godzinę woda jest równie twarda jak skała.
Pamiętam, że widziałem przez okno nasz cień – cień w kształcie krzyża –
sunący po wodzie z oszałamiającą prędkością. Wydawało się wręcz, że
przemieszcza się szybciej niż samolot i zaraz nam ucieknie. A jednak był coraz
bliżej. Wybiegał nam naprzeciw. Potem przestałem go widzieć, pewnie
dlatego, że znaleźliśmy się tuż nad nim. Wszyscy ucichli. Nikt nie szlochał, nie
krzyczał, nie modlił się na głos. Z głębi samolotu dobiegał jedynie płacz
niemowlęcia. I tyle. Wielu z nas usiadło w zalecanej pozycji: z czołem
opartym o dłonie skrzyżowane na fotelu przed sobą, jednakże zdaje mi się, że
większość pasażerów zignorowała te instrukcje. To, co się działo, było tak
nieludzkie, tak brutalne, tak niezrozumiałe, że wszelkie środki zmierzające do
złagodzenia tego wydawały się pozbawione sensu. Ja sam, schyliwszy się,
czułem, że to na nic i że jesteśmy zdani wyłącznie na los.
Doznałem gwałtownego szarpnięcia i runąłem w czarną dziurę bez dna,
spadając powoli, w ciszy, ku nocy. Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny.
Wyobrażam sobie, że jedynie przez kilka minut, chociaż wydawało mi się, że
przez całą wieczność.
Strona 11
2
Docieramy na wyspę
Pierwszym, co zobaczyłem, otwarłszy oczy, był wydłużony trójkąt jasnego,
niebieskiego nieba, które przecinała, frunąc powoli, czapla o wielkich białych
skrzydłach. Byłem mocno oszołomiony, nie rozumiałem, co się ze mną dzieje,
ani nie wiedziałem, gdzie się właściwie znajduję, ale odnosiłem mgliste
wrażenie, że to niebo jest nie na swoim miejscu, podobnie jak tamten ptak.
Moja świadomość pozostawała zmącona: czy ja sam nie byłem ptakiem? Czy
nie leciałem w jego wnętrzu? Czy byłem tym ptakiem, którego widziałem?
Wokół wszyscy krzyczeli. W samolocie panowało straszliwe gorąco, zupełnie
jak w rozpalonym piecu, poza tym czuło się niebezpieczną, duszącą wilgoć.
W tych pierwszych chwilach pomieszania uznałem ów upał za skutek
wypadku, licząc – bezsensownie – na to, że teraz, gdy samolot znieruchomiał
na wodzie, temperatura stopniowo spadnie.
I pośród upału – krzyki. Powoli, w miarę jak odzyskiwałem świadomość,
stawały się coraz wyraźniejsze i bardziej określone. Rozlegały się w różnych
językach: po angielsku, hiszpańsku, francusku, w hindi. Jednakże bardziej niż
te języki uwagę zwracały rozmaite odcienie strachu i bólu, dźwięczące
w ludzkich głosach. Płacz rannych, wycie tych, którzy odnieśli najcięższe
obrażenia albo widzieli obok siebie zwłoki kogoś bliskiego. Jeszcze inni
wrzeszczeli lub płakali z czystej histerii. Zniżyłem wzrok, spojrzałem na
własne ciało. Byłem przysypany. Skądś spadła arbuzowoczerwona walizka
marki Samsonite, otworzyła się i zalała mnie powodzią rzeczy, z których wiele
trafiło w żebra i w twarz, kalecząc i wywołując stłuczenia. Musiała należeć
do jakiegoś rabina, bo pełna była judaistycznych przedmiotów kultu.
Zawierała zwoje Tory wystające z aksamitnej granatowej sukienki,
zaopatrzone w drewniane rączki z mosiężnymi okuciami (jedna z nich uderzyła
mnie w podbródek) i ozdobione srebrnymi rimonim w kształcie kampanili;
mosiężną menorę chanukową; balsaminkę, czyli srebrną puszkę na wonności
Strona 12
w formie korony zwieńczonej figurą ptaka, jakby kruka, o ostrym dziobie,
który równie dobrze mógł mi się wbić w czaszkę albo w pierś; liturgiczny
szofar – kręty róg barani ze srebrnym ustnikiem; Tanach, hebrajską Biblię,
otwartą teraz na moim brzuchu; dwa rytualne naczynia z nierdzewnej stali,
jedno wgięte, jak sądzę, od uderzenia w moją głowę, jak również niezliczone
drobiazgi: srebrny jad – pałeczkę z zakończeniem w kształcie dłoni
z wyciągniętym palcem wskazującym, służącą do śledzenia czytanych akurat
fragmentów Tory; parę skórzanych tefilin; metalowy pojemnik na mezuzę
tudzież ozdobny puchar do ceremonii kidusz. Ponadto leżała na mnie masa
bardziej świeckich przedmiotów, które wypadły z tej samej walizki oraz, bez
wątpienia, z innych: składany plan Tel Awiwu; kilka rozbitych pudełek
z cygarami; trzy książki na temat szachów; kosmetyczka wypełniona wcześniej
buteleczkami z alkoholem, takimi, jakie znajduje się w hotelowych
minibarkach, teraz częściowo potłuczonymi i skrapiającymi mi ubranie
zapachami ginu Bombay Sapphire i wódki Stolicznaja; zwinięte
ciemnoniebieskie sari ze złotymi i czerwonymi lamówkami, w jednym miejscu
mocno rozdarte przez balsaminkę i jad; gra Nintendo zatrzymana w miejscu,
gdzie jakiś człowieczek przemierzał na motorze niekończącą się drogę. Do
tego należało dodać coś, co początkowo wziąłem za krew, a co okazało się
czerwonym płynem z ozdobnej szklanej kuli, zbitej przy zderzeniu z którymś
z judaików; kolejną kosmetyczkę, również otwartą i wypluwającą na mnie
okruchy potłuczonych lusterek, flakony z perfumami, resztki puderniczek
i słoiczków po kremach, a także szczotki do włosów, pudełko papilotów,
suszarkę BaByliss, lokówkę Philipsa, opakowanie żelu plemnikobójczego i na
wpół opróżniony blister z pigułkami antykoncepcyjnymi; magazyn firmowy
Global Orbit; książkę, którą sam wcześniej czytałem: jakąś powieść Pascala
Quignarda, tytułu nie pamiętam; zgnieciony papierowy kubek z wyraźnym
śladem ust pociągniętych czerwoną szminką; pluszową żyrafę ze zgiętą szyją;
czapkę Orioles; przenośne szachy z kilkoma figurami na magnesy wciąż
tkwiącymi na swoich polach; spłaszczoną pośrodku tubkę pasty do zębów;
breloczek Hello Kitty; opaskę na oczy; paczkę tabletek Orvizal; pudełko
kredek; słoik balsamu do ciała (otwarty); pasującą do niego zakrętkę; parę
samolotowego obuwia, wciąż w opakowaniu; plastikową torbę z kolejnymi
kosmetykami; szylkretowy grzebień; poduszkę do spania w samolocie; dwie
szczoteczki do zębów, jedną w kolorze fuksji, a drugą – bursztynu; maszynkę
do golenia; flakon wody po goleniu; puszkę wazeliny; metalowe pudełeczko
Strona 13
jak po żelkach; połowę kanapki z indykiem; liść sałaty; cienki plasterek
pomidora z odrobiną majonezu; majonez w saszetce; poplamioną majonezem
instrukcję jakiegoś urządzenia elektrycznego; poplamioną majonezem
fotografię papieża; nagie zdjęcie kobiety w ciąży; zdjęcie tej samej kobiety
w sukni ślubnej; adresownik z kolorowymi plastikowymi zakładkami; kostkę
z czerwonego szkła pokazującą akurat szóstkę; zużytą i zmiętą serwetkę;
elektronicznego papierosa z dozownikiem nikotyny; spinkę do włosów
w kształcie motyla; kilka oliwek; etui na okulary; miniaturową wieżę Eiffla;
ulotkę reklamującą oceanarium w Los Angeles; kulisty wisiorek z chińskimi
znakami; damski biało-zielony T-shirt; drugą połowę tamtej kanapki
z indykiem… Spod wszystkiego tego zacząłem się natychmiast wygrzebywać,
poruszając rękami i nogami. Nie potrafiłem pojąć, skąd się te rzeczy wzięły
i jak podobny chaos mógł powstać w ciągu kilku minut. Ale przynajmniej
byłem cały. Nie zostałem ranny. Pomacałem się po głowie, po ciele, po
nogach. Trochę stłuczeń, guz od jednego ze srebrnych rytualnych naczyń,
rozcięcie na podbródku, spowodowane, być może, przez którąś z kampanili
rimonim. Drżącymi palcami rozgarnąłem przykrywające mnie przedmioty
i próbowałem rozpiąć pas bezpieczeństwa. Trochę to trwało, ponieważ cały
dygotałem, jak gdyby mój mózg nie umiał się skutecznie porozumieć z moimi
nerwami ani mięśniami. Popatrzyłem dokoła. Ngwane, czarnoskóry mężczyzna
z lewej, leżał w przejściu, głową w dół, w dziwnej pozycji, z uniesionymi
nogami wspartymi o podłokietnik i oparcie jednego z foteli, i z kosztownymi,
nowiutkimi butami z gładkiej skóry celującymi w niebo. Omotola, jego żona,
nie przestawała wołać o pomoc. Spojrzałem w prawo. Swayla siedziała
z opuszczoną głową, całkowicie nieruchoma. Potrząsnąłem ją za ramię.
Podniosłem jej głowę i kilka razy głośno powtórzyłem jej imię. Nie wydawała
się ranna. Otworzyła oczy. Spytałem, czy dobrze się czuje. Nie rozumiała
mnie. Rozglądała się z miną ogłuszonego zwierzęcia. Tymczasem chaos wokół
narastał, w miarę jak pasażerowie wstawali z miejsc z zamiarem opuszczenia
samolotu. Swayla, powiedziałem, dasz radę wstać? Dasz radę iść? Musimy się
stąd wydostać. Trudno było się podnieść, gdyż samolot znajdował się
w pozycji nie do końca horyzontalnej, lekko przechylony na lewą stronę. Przy
uderzeniu o wodę pootwierało się wiele półek na bagaż, rozsypując swoją
zawartość w postaci walizek, wózków, toreb i ubrań, w niektórych zaś
miejscach poodpadały też klapy, dodatkowo raniąc albo wręcz zabijając ludzi.
Część foteli została zmiażdżona lub wyrwana z miejsca, a podtrzymujące je
Strona 14
wcześniej metalowe pręty zamieniły się w zabójczą broń, przebijając ciała,
siejąc nagłą śmierć i okrutnie kalecząc. Ale stało się coś jeszcze. Jak już
mówiłem (i stąd wzięło się to błękitne niebo, które zobaczyłem, otworzywszy
oczy), wstrząs spowodowany przez wodowanie okazał się na tyle potężny, że
kadłub samolotu przełamał się, nie rozpadając się jednak zupełnie, na trzy
części. Jedno z pęknięć wypadło akurat kilka metrów przede mną. Szczelina
otworzyła się z lewej strony, w najszerszym miejscu osiągając jakieś pięć
metrów. Kiedy dźwignąłem się na nogi, przytrzymując się fotela przed sobą,
żeby nie stracić równowagi, zobaczyłem, że przez powstałą w ten sposób
dziurę widać nie tylko niebo, lecz również spokojne morze i – jakieś dwieście
metrów dalej – ziemię: pasek białej plaży z palmami kokosowymi.
A zatem tak wyglądała sytuacja: zdołaliśmy osiąść na wodzie
i znajdowaliśmy się blisko brzegu. Teraz należało przede wszystkim zająć się
mężczyzną, który tarasował przejście po mojej lewej stronie. Proszę, krzyczała
jego żona, proszę, pomocy! Na fotelu tuż przede mną siedział inny mężczyzna.
Był bardzo wysoki i ogolony na łyso, mniej więcej pięćdziesięciopięcioletni.
Myślę, że walizka z judaikami, która wysypała się nade mną, spadając,
uderzyła go w głowę, bo miał tam ranę, ale stwierdziłem, że jest przytomny
i rozgląda się na boki szeroko otwartymi oczami, z zatroskaną miną. Nie
rozumiałem tylko, dlaczego tkwi w swoim fotelu, nawet nie próbując się
podnieść.
– Niech mi pan pomoże – rzuciłem, trącając go w ramię,
w przeświadczeniu, że choć jest przytomny, doznał szoku. – Podniesiemy tego
człowieka.
– Chętnie! – odrzekł głośno i wyraźnie.
– Jest pan ranny? – zapytałem.
– Nie, nie, wszystko w porządku – odparł. – Nie jestem ranny.
– To niech mi pan pomoże podnieść tego człowieka – powiedziałem. –
W ten sposób zrobimy przejście.
Mężczyzna, który je blokował, Ngwane, znajdował się dokładnie obok tego
łysego, który – wciąż nie wstając – zaczął ciągnąć go za rękę. Ja tymczasem
uwalniałem jego celujące w niebo nogi. Konieczne było wszakże, by ktoś
złapał go pod pachy i uniósł. Pozycja jego ciała dowodziła, że nie żyje, miał
roztrzaskaną czaszkę i skręcony kark, dlatego zamierzałem ułożyć go na
jednym z foteli z boku, żeby odblokować korytarz i umożliwić innym wyjście
z samolotu. Jednakże wysiłki łysego niespecjalnie mi w tym pomagały. Nie
Strona 15
rozumiałem, co on w ogóle robi.
– Niech pan wstanie! – zawołałem. – Na siedząco nic pan nie zdziała!
– Nie mogę wstać – odpowiedział bardzo zdenerwowany. Odwrócił się, by
na mnie spojrzeć. Miał niebieskie oczy, których nigdy nie zapomnę. Do dziś
często je widuję, głównie przed zaśnięciem, ale czasem i w środku dnia.
Niekiedy, ledwie przymknę powieki, pojawiają się przede mną, przypatrując
mi się, ogromne, a każde wypełnione własnym błękitnym światem.
Uznałem wtedy, że facet po prostu utknął, i przelazłem ponad blokującymi
przejście zwłokami, żeby sprawdzić, jak mogę mu pomóc. Jednakże łysy
wygodnie siedział na swoim miejscu i nie było nic – przynajmniej na pozór –
co uniemożliwiałoby mu wydostanie się stamtąd. Z tyłu tłoczyli się inni
pasażerowie. Jakiś mężczyzna pomógł mi dźwignąć ciało spomiędzy foteli
i razem złożyliśmy je z boku, zginając mu nogi, w pozycji embrionalnej.
Zdumiewało mnie, że ktoś tak potężny i tak dobrze ubrany mógł umrzeć równie
łatwo. Jego żona też pomagała, chociaż zarazem nie przestawała krzyczeć
i powtarzać imienia swego męża: Ngwane, Ngwane, Ngwane. Ale Ngwane nie
żył. Zginął dokładnie tak, jak mu to zapowiedziała stewardesa: złamał sobie
kark, gdy przy uderzeniu samolotu o wodę wyrzuciło go do góry.
Podszedłem do otworu w ścianie, uważając, by nie dać się pociągnąć
rozhisteryzowanym pasażerom, którzy przepychali się łokciami, często wlokąc
za sobą walizki. Samolot pękł niemal całkowicie, tak że wyglądał teraz jak
model w przekroju: na górze kabina pasażerska z trzema rzędami siedzeń, niżej
zaś luk bagażowy, do którego żarłocznie wdzierała się morska woda,
pochłaniając podwozie. Pomyślałem wówczas, że nikt się nie uratuje. Gdyby
kadłub samolotu pozostał cały, maszyna mogłaby się przez jakiś czas utrzymać
na powierzchni, jednakże w tych warunkach zanurzała się błyskawicznie.
W perspektywie kilku minut czekało nas utonięcie. I to mimo bliskości brzegu!
Pasażerowie skakali do wody i próbowali płynąć, choć prąd zawracał ich
do środka. Wielu czepiało się ścian wraku. Ci, co targali ze sobą walizki,
mieli jeszcze większe kłopoty, ale część z nich nawet wtedy nie puszczała
bagaży. Nie zważając na to wszystko, kolejni rzucali się w dół z obu krawędzi
szczeliny – z mojej strony i z tej naprzeciwko – niektórzy w kamizelkach
ratunkowych, inni bez, często prawie nie patrząc, kto jest pod nimi, toteż ci, co
byli już w wodzie, jeśli nie odpłynęli natychmiast, ryzykowali, że ktoś spadnie
im na głowę. W dodatku wszyscy byliśmy ubrani od stóp do głów, i to raczej
grubo, bo każdy przecież wie, jak zimno bywa w samolotach na dużej
Strona 16
wysokości, i ci, którzy skakali do wody w spodniach i swetrach, szybko tracili
wszelką swobodę ruchów, skrępowani przez mokrą odzież. Większość
włożyła kamizelki ratunkowe, a wielu je nadmuchało, więc tłok na dole robił
się coraz większy. Tylko jak powiedzieć komuś, kto nie umie pływać, żeby nie
nadmuchiwał kamizelki przed skokiem?
Po drugiej stronie szczeliny pojawiła się stewardesa. Ta sama co
wcześniej: Eileen. Miała jakieś trzydzieści pięć lat, umalowane usta i mocno
podkreślone czarną kreską oczy.
– Trzeba otworzyć drzwi i spuścić tratwy ratunkowe! – krzyknęła. A potem
zwróciła się do mnie: – Proszę pana! Niech pan zbierze kilku mężczyzn!
– Nie ma czasu! – zawołałem. – Samolot zaraz pójdzie na dno!
– Już osiedliśmy na dnie – odparła. – Samolot nie zatonie. I nie wypełni się
wodą. Zrozumiał pan?
– Nie zatonie?
– Nie.
– Jest pani pewna?
– Jak się pan nazywa?
– John Barbarin. John.
– Ja jestem Eileen Stevens. Musi pan otworzyć wyjście awaryjne, żeby
spuścić tratwę. Później niech pan zbierze kilku mężczyzn i niech panowie
zorganizują ewakuację. John, zrozumiał pan?
– Tak, Eileen.
Nie wiem, co w niej – albo w jej głosie – było takiego, że jej uwierzyłem.
Obróciłem się i stwierdziłem, że wyjście awaryjne znajduje się ledwie pięć
rzędów za mną. Niemniej potrzebowałem pomocy i oto już krzyczałem na cały
głos:
– Potrzebuję pomocy! Ci, którzy nie mają nikogo pod opieką, niech zostaną!
– To zaraz wybuchnie! – krzyknęła kobieta obok. – Musimy się stąd
wydostać albo wszyscy zginiemy!
– Samolot ani nie zatonie, ani nie wybuchnie – usłyszałem głos Eileen. –
Muszą państwo zachować spokój.
W tym momencie dostrzegłem za stewardesą mężczyznę, który parł przed
siebie przejściem i nagle mocno ją popchnął. Eileen straciła równowagę
i wpadła do wody. Nie mogła nic zrobić, bo dookoła tłoczyli się ludzie.
Próbowała wrócić, ale okazało się to niemożliwie, więc musiała płynąć
w kierunku brzegu. Mężczyzna, który ją zepchnął, mniej więcej trzydziestoletni
Strona 17
atletyczny blondyn, niósł rakietę tenisową w futerale. Już na krawędzi napotkał
wzrokiem moje spojrzenie. Przez chwilę wydawał się zmieszany, jakbym go
przyłapał na jakiejś psocie. Potem uśmiechnął się i puścił do mnie oko. I, nim
skoczył razem ze swoją rakietą, powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę:
– Sayonara!
To był Jimmy Bruëll.
Woda zaczynała teraz zalewać kabinę samolotu. Pomyślałem, że nasze
szanse na otwarcie wyjść awaryjnych i spuszczenie tratw ratunkowych maleją
z każdą chwilą, ale że jest to coś, co trzeba zrobić, żeby uratować jak
najwięcej ludzi. Do dziś nie rozumiem, skąd mi się wtedy wzięła ta jasność
umysłu i zdolność do tak spokojnego działania. Dlaczego nie wpadłem
w histerię jak niemal wszyscy pozostali? Dlaczego nie wskoczyłem jak oni do
wody i nie oddaliłem się od uszkodzonej maszyny – ja, który szczęśliwie
znalazłem się tuż koło miejsca, gdzie powstała szczelina w kadłubie?
Dlaczego podjąłem ryzyko pozostania w samolocie, który błyskawicznie
wypełniał się wodą?
Przemieszczanie się po zniszczonym wnętrzu kabiny nie było łatwe.
Wszędzie leżały porozrzucane bagaże i bezwładne ciała, zakrwawieni ludzie
krzyczeli i histerycznie przedzierali się do wyjścia, często brutalnie się
przepychając. Łysy mężczyzna wciąż siedział nieruchomo na swoim fotelu.
Złapałem go za ramię i krzyknąłem, żeby wreszcie wstał i mi pomógł. Wtedy
wbił we mnie spojrzenie swoich niebieskich, zbyt niebieskich i zbyt jasnych
oczu, i zaczął się podnosić, wpierając w podłokietniki swoje długie
i muskularne ręce. Naprawdę był bardzo wysoki, sporo wyższy ode mnie.
Spytałem go o imię i odpowiedział, że nazywa się Wade Erickson. I wówczas
stało się coś niezwykłego: po raz pierwszy ktoś się w tym rozbitym samolocie
uśmiechnął. Zobaczyłem, że Wade patrzy na mnie oczami szeroko otwartymi
ze zdumienia, którego przyczyny nie potrafiłem zrozumieć. A potem
zobaczyłem, że się uśmiecha. To był uśmiech wyrażający wielkie szczęście,
powiedziałbym wręcz, że błogi spokój.
– Chodźmy – rzuciłem. – Trzeba otworzyć wyjście awaryjne.
Ruszyłem po fotelach, skacząc między nimi i depcząc nieruchome ciała,
lecz Wade szedł przejściem, powoli, ze swoim szerokim uśmiechem na twarzy.
Mimo wielkiego wzrostu (był niemal olbrzymem) i tłoku dokoła zdołał do
mnie szybko dołączyć. Gdy już dotarliśmy do wyjścia awaryjnego, reszta
okazała się prosta. Należało podnieść dźwignię. Zrobiliśmy to i drzwi
Strona 18
otworzyły się z czymś w rodzaju sapnięcia. Następnie trzeba było pociągnąć
za czerwony plastikowy krążek uwalniający tratwę ratunkową. Szarpnąłem
mocno i natychmiast wyrosła przed nami długa nadmuchiwana pomarańczowa
tratwa. Mogła pomieścić chyba za trzydzieści osób.
– Dotknęliśmy już dna – powiedziałem. – Samolot nie zatonie.
– Jest pan pewien? – spytał Wade.
– Tu w dole widać skały – stwierdziłem. – Nie jest głębiej niż cztery metry.
Wychylił się, by spojrzeć.
– Niech pan wsiada na tratwę, wiezie ludzi na brzeg i wraca –
zaproponował. – Ja tu zostanę i zajmę się resztą.
– Jest tratwa! – krzyczeli pasażerowie.
– Musimy zachować spokój – teraz ja krzyknąłem. – Będziemy pływać w tę
i z powrotem. Najpierw dzieci i ranni. Ty – złapałem za ramię jakiegoś
chłopaka – zostaniesz tutaj i pomożesz Wade’owi.
– Okej, stary – odrzekł po angielsku z akcentem, po którym poznałem, że
jest Hiszpanem albo Latynosem. – Ale moja dziewczyna płynie od razu.
Jego dziewczyna, śniada i długowłosa, stała tuż za nim. Nie chciała
zeskoczyć na tratwę, lecz nie miała wyboru: ludzie z tyłu napierali.
Zwerbowaliśmy jeszcze jednego faceta, mniej więcej czterdziestolatka, który
zgodził się czuwać przy drzwiach razem z Wade’em i tamtym chłopakiem,
nadzorując załadunek na tratwę. Przedstawiliśmy się pospiesznie, ściskając
sobie nawzajem dłonie. Ten czterdziestoletni mężczyzna powiedział, że
nazywa się Joseph Langdon. Chłopak miał na imię Christian i pochodził
z Chile, ale tego dowiedziałem się później. Nasze najtrudniejsze zadanie
polegało na tym, by powstrzymać ludzi od skakania innym na głowę
i bezładnego pchania się na tratwę, która przy zbyt dużym obciążeniu mogłaby
zatonąć. Był też problem z tymi, którzy włożyli kamizelki ratunkowe i od razu
je nadmuchali. Teraz zajmowali tyle miejsca, że blokowali się nawzajem
i często zaczynali się między sobą szarpać. Tratwa stopniowo się wypełniła.
Ja zeskoczyłem ostatni. Chcieliśmy mieć pewność, że ktoś wróci po
pozostałych – dlatego jeden z nas też musiał płynąć. Upał wręcz dusił,
wszyscy ociekaliśmy potem. Do tego momentu nie zwracałem większej uwagi
na temperaturę, jednakże w pełnym słońcu dotarło do mnie w pełni, jak jest
wysoka. Tratwa była zaopatrzona w dwie pary wioseł i bez trudu
skierowaliśmy się ku brzegowi. Widzieliśmy już na plaży figurki – pierwszych
pasażerów, którzy jeden po drugim docierali na ląd, przepłynąwszy dzielący
Strona 19
ich od niego dystans. Po drodze zabieraliśmy co słabszych, chociaż doszło do
kilku nieprzyjemnych scen, gdy trzeba było odpychać nadmiar chętnych, jako
że łódź płynęła już przeładowana i niebezpiecznie zanurzona. Dostrzegłem
również Eileen, zmierzającą w kierunku plaży. Eileen, krzyknąłem. Popatrzyła
na mnie i uniosła kciuk. Zastanawiałem się, jak sobie radzi w stroju
stewardesy: w żakiecie i obcisłej spódnicy. Wciąż miała nawet swój toczek,
przymocowany do włosów spinkami.
Nigdy wcześniej nie widziałem wody w takim kolorze. Nie była właściwie
ani zielona, ani niebieska, choć jej barwa zdawała się połączeniem tych
dwóch. Gdy patrzyło się z pewnej odległości, mieniła się turkusem tak
pięknym, że zachwycał mnie bardziej niż cokolwiek w moim życiu – jakby
ogon pawia powlókł ocean rozedrganą warstewką. Kiedy spoglądało się
natomiast prosto w toń, ów turkus przechodził w zieleń, która wydawała się
zarazem złotawa, liliowa, różowa… Miała nadprzyrodzoną przejrzystość, tak
że przy głębokości pięciu metrów wyraźnie widać było prostokątny cień
naszej tratwy sunący po piaszczystym dnie, a także koliste ruchy wioseł raz po
raz zanurzających się pod powierzchnię. Widać też było ryby: czarno-białą,
idealnie zgraną ławicę, potem zaś ponadmetrowego, różowego samotnika
o wachlarzowatych płetwach. Jakieś sto metrów dalej człowiek mógł już
stanąć, więc pływacy ostatni odcinek pokonywali na nogach. Z czterech
wioseł na tratwie mnie nie przypadło w udziale żadne, toteż spokojnie
kontemplowałem otoczenie. Słońce paliło mi twarz i ramiona, ale po
zamknięciu w samolocie cudownie było znaleźć się pod gołym niebem,
oddychać świeżą bryzą. Nad naszymi głowami latały morskie ptaki,
pokrzykując rozpaczliwie, wręcz żałobnie. Były wśród nich fregaty, mewy,
kormorany i czaple. W oddali zauważyłem frunącego tuż nad wodą pelikana.
Odwróciłem się i popatrzyłem na rozbity samolot. To był tajemniczy
i przerażający widok. Maszyna – czy raczej jej resztki, jej zwłoki – zdawała
się wbita w ocean: oślepiająco biała masa, dziwaczna na tle tych tropików
z końca świata. Rozpadła się na trzy części, chociaż widzieliśmy tylko dwie
z nich, przedzielone szczeliną, która otworzyła się kilka metrów przed
miejscem, gdzie siedziałem podczas lotu. Prawe skrzydło, znajdujące się
z drugiej strony, uniesione do nieba i skierowane ku otwartemu morzu,
pozostawało na swoim miejscu razem z dwoma silnikami, jednakże lewe,
które pierwsze dotknęło wody, znikło. Zakładałem, że leży na dnie gdzieś
między kadłubem maszyny a brzegiem, może nawet pod nami, lecz się
Strona 20
pomyliłem. Uderzywszy w powierzchnię morza, oderwało się i spadło dużo
dalej. To właśnie tamto potworne uderzenie, wywołując efekt dźwigni,
sprawiło, że metalowy kadłub zgiął się i rozerwał jak papier. Trzecia część
samolotu, ogonowa, przepadła razem z siedzącymi z tyłu pasażerami. Ku
wschodowi linia brzegowa wyspy przesłaniała ocean i wyobraziłem sobie, że
ogon maszyny jest gdzieś tam, poza cyplem domykającym zatokę, w której się
rozbiliśmy. Odcięty fragment musiał napełnić się wodą i zatonąć w ciągu kilku
minut. Chyba że spadł na płyciznę, tak jak przednia część boeinga, która dzięki
temu ciągle utrzymywała się na powierzchni. Czy za porośniętym drzewami
paskiem ziemi była kolejna zatoka? Czy otwierało się tam morze? Czy ktoś
z pasażerów z ogona się uratował, czy wszyscy spoczywali już teraz na dnie?
Wróciłem do obserwacji wybrzeża. Znajdowaliśmy się jeszcze dość
daleko, ale woda w tym miejscu sięgała dorosłemu do pasa, tak że ci, którzy
tutaj dopłynęli, kończyli przeprawę bez specjalnego wysiłku. Wielkie różowe
ryby bez lęku przemykały między nogami ludzi. Nie ulegało wątpliwości, że
nikt ich nigdy nie łowił, więc nie nabrały obawy przed człowiekiem.
Dostrzegłem w pobliżu jedną i odniosłem wrażenie, że przypatruje mi się
swoim pozbawionym wyrazu okiem. Dziwne były, podobne do
celakantokształtnych, których rysunki oglądałem w dzieciństwie w książce
Willy’ego Leya o legendarnych zwierzętach: miały wielkie łuski, mięsiste
wypustki u podstawy płetw i zaokrąglony ogon, podobny do wachlarza
wyrastającego bezpośrednio z ciała.
Wkrótce dotarliśmy na brzeg, gdzie wielu rozbitków z daleka
kontemplowało samolot albo szukało schronienia przed bezlitosnym
tropikalnym słońcem w cieniu palm kokosowych. Plaża musiała mieć jakieś
dwa kilometry długości. Wydawała się także dość szeroka, co przypisałem
odpływowi, bo nie wiedziałem jeszcze, że na wyspie pływy nie są zbyt
wyraźne, podobnie jak w innych miejscach nieopodal równika. Była to jedna
z tych południowych plaż, których piasek nie ma pochodzenia mineralnego,
lecz powstał ze sproszkowanych muszli mięczaków, przez co jest bardzo jasny,
prawie biały, aż bolą oczy. Za rozległym pasem tej bieli zaczynały się drzewa
– z przodu rosły palmy, jeszcze w pewnej odległości jedna od drugiej, a dalej
gęstniała dżungla, ponad którą, na zachodzie, sterczały góry, zabarwione przez
dal odcieniami indygo i fioletu. Zaskoczyło mnie, że za tymi odległymi
szczytami majaczyły chyba jeszcze inne, wyższe, skryte przez chmury. Tak,
z pewnością była to wyspa, tyle że sprawiała wrażenie ogromnej.