13870
Szczegóły |
Tytuł |
13870 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13870 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13870 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13870 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gustaw Morcmek
Wyoranc kamienie
!
SU S9
o
c-f-
d
fB-
(MIEJ
B
V i 5
j ¦* 3 S
E
or:
m \
Ł i 6-
Przedmowa
Książka ta ma za sobą osobliwą historią.
Napisałem ją w roku 1937. Zanim jednak poszła do druku, uważałem, że trzeba ją przerobić. Wielu rzeczy bowiem nie dopisałem, wiele opuściłem, w każdym razie nie powiedziałem w niej tego wszystkiego, co zamierzałem. W poszukiwaniu materiału przewędrowałem kęs Górnego Śląska, zwiedziłem sporo szkół, przypatrzyłem się nędzy bezrobotnych, pomagałem górnikom w pracy w biedaszybach, przepijałem z nimi po-bratymstwo, zawierałem przyjaźń do grobowej deski, amen, tłukłem się po nocach na granicy, podglądałem przemytników i chłopców zaprawiających się w tym rzemiośle, słowem — napatrzyłem się do syta krzywdzie ludzkiej.
W pierwszej redakcji „Wyoranych kamieni" nie uwzględniłem wszystkiego. Postanowiłem je przepisać i przerobić. Jednak z drugiej redakcji nie byłem również zadowolony. I gdy wydawnictwo jęło się domagać maszynopisu, przerobiłem i przepisałem tę powieść po raz trzeci. W tej redakcji książka wyszła z druku w jesieni 1939 roku. W dwa tygodnie później wybuchła wojna, cały nakład spalił się w Warszawie podczas bombar-
dowania, ja zaś powędrowałem do niemieckiego obozu koncentracyjnego.
Zostały tylko maszynopisy pierwszej i trzeciej redakcji. Maszynopis pierwszej redakcji przechował się u mego przyjaciela w Cieszynie, maszynopis trzeciej redakcji — w kominie mego mieszkania w Skoczowie.
Po ukończeniu wojny i po wyzwoleniu z obozu koncentracyjnego w Dachau udałem się z kolegami Francuzami do Francji, gdzie jeszcze przez czternaście miesięcy próbowałem zapomnieć- o przeżyciach obozowych i dojść do jakiej takiej formy. I gdy Francuzi karmili mnie kozim serem i ślimakami i poili winem, mój przyjaciel w Cieszynie pierwszy maszynopis „Wyoranych kamieni" wysłał do wydawnictwa w Katowicach i zanim wróciłem do kraju, książka została już opublikowana. Nie chciałem się do niej przyznać, gdy doręczono mi jej egzemplarz za granicą. Przyśpieszyłem z tego powodu powrót do domu i z komina wygrzebałem maszynopis trzeciej redakcji wraz z innymi pracami literackimi.
Przeczytałem i postanowiłem napisać tę powieść po raz czwarty.
Obecne więc wydanie „Wyoranych kamieni", drugie powojenne, a w rzeczywistości trzecie z rzędu, oparte jest na maszynopisie czwartej redakcji.
Powieść ta przed wojną była jeszcze powieścią współczesną. Dzisiaj stała się już powieścią historyczną, przedstawiającą stosunki przedwojenne na Śląsku w okresie największego nasilenia bezrobocia. Poza tym usiłowałem w niej przedstawić trud polskiego nauczyciela na Śląsku, pragnącego „uczłowieczyć" powierzone mu dzieci, wychowywane przez głód, nędzę i ulicę. Jako nauczyciel z zawodu nie natrafiłem na trudności w przedstawieniu tej walki o duszę i serce śląskiego dziecka i aczkolwiek rzeczywistość przedstawiona
w „Wyoranych kamieniach" może dzisiejszego czytelnika czasem zdumiewać, muszę przyznać, że i tak nie zdołałem powiedzieć wszystkiego, com znał i widział.
„Wyorane kamienie" są bolesnym oskarżeniem przedwojennych stosunków na Górnym Śląsku, a równocześnie wyznaniem wiary w nowego człowieka w Polsce i wiary w nową sprawiedliwość społeczną.
'Autor
Od Redakcji
Przedmowa powyższa ukazała się po raz pierwszy w wydaniu z roku 1953 uznanym przez G. Morcinka za wzorcowe i oznaczonym jako pierwsze. Numerując kolejne wydania wydawcy nie brali (zgodnie z wolą Autora) pod uwagę edycji, która ukazała się nakładem ZNP w Katowicach w roku 1946.
9
Zapach szkoły
/
Konduktor wychylił się z pomostu, pociągnął za rzemień od dzwonka. Rudy tramwaj ruszył ociężale.
Kaleta jeszcze dostrzegł w oknie bladą dziewczynę. Jechał w jej sąsiedztwie od Katowic. Wskoczyła do wagonu w ostatniej chwili, rozglądnęła się i usiadła naprzeciwko. Nie spojrzała na niego ani razu. Teraz popatrzyła przelotnie i odwróciła głowę z pogardliwą niechęcią. Na tylnym pomoście stał rozkraczony konduktor i dłubał zapałką w zębach.
— Na prawo aż do parkanu, potem na lewo i już! — zawołał wskazując brudnym palcem.
Kaleta skinął głową w podziękowaniu i przez drobną chwilę zastanawiał się, dlaczego jego sąsiadka z tramwaju była taka wyniosła. To nie była ani pycha, ani duma, lecz wzgardliwa wyniosłość. Czyżby dziewczyna w ten sposób chciała się zabezpieczyć przed jego zaczepkami? Niemądra!
Tramwaj zapiszczał przeciągle na rogu ulicy i zniknął za węgłem rudego domu. Szyny jarzyły się w bruku zimnym błyskiem. Znikający, obmierzły kształt wagonu wzbudził w nim poczucie osamotnienia. Obejrzał się powoli.
„Wszystkie rude!" — pomyślał z niechęcią, patrząc
10
na rude kamienice, na opadający z nich tynk, na poczerniałe ściany, na parkan, hałdy i słońce. Nawet słońce jest rude. Jego wyblakłe światło przecieka przez sine i rude dymy jak przez zakurzoną szybę. Od wysokich kominów powiał wiatr i zagarnął dym z sobą. Dym był ciężki i krztuszący. Kaleta wyczuł na podniebieniu smak siarki.
Przypomniał sobie, co mówili koledzy przed jego wyjazdem do Osady. A więc zastanie w niej huty cynkowe, prażalnie, kwas siarkowy w dymach, zwłaszcza w okresie deszczów, robotników pracujących w maskach, zatrute powietrze, spaloną roślinność, ludzi cierpiących na ołowicę, czarne plamki na ich rozpulchnio-nych dziąsłach, gruźlicę wśród dzieci i nauczycielstwa, bezrobocie i przemytnictwo. Granica bowiem niedaleko. Gdzieś chyba za tamtymi kominami.
— A dzieci? — zapytał wtedy.
— Dzieci trudne, mali barbarzyńcy, wychowankowie ulicy.
— A warunki pracy?
— Ha, warunki pracy... Bardzo trudne. Wiadomo^ bezrobocie!
Kaleta uśmiechnął się z goryczą. Przypomniała mu się ostatnia konferencja nauczycielstwa w miasteczku, gdzie dotąd pracował. Jeden z kolegów wygłaszał referat o karności w szkole. Powtarzał frazesy znane każdemu nauczycielowi od chwili opuszczenia seminarium nauczycielskiego czy liceum pedagogicznego. Cytował zdania różnych pedagogów, posługiwał się wyuczonym żargonem naukowym, czytał z brulionu przepisane fragmenty dzieł pedagogicznych nie podając ich autorów, co robiło wrażenie, że to jego myśli i spostrzeżenia. Koledzy i koleżanki nudzili się, jak na każdej innej konferencji, ziewali dyskretnie, patrzyli w okna i czekali z niecierpliwością, kiedy tamten skończy.
11
— Flaki z olejem... Flaki z olejem... — mruczał gruby kolega i z nudów rysował poplątane figury geometryczne na kajecie.
Inspektor również ziewał ukradkiem i ukradkiem spoglądał na zegarek. Referent skończył wreszcie patetycznym zwrotem o nauczycielu-żołnierzyku, który musi zdawać raport przed najjaśniejszą rzeczpospolitą.
— Nareszcie! — mruknął ktoś w tyle z nieukrywaną ulgą.
— Flaki z olejem! — poparł go gruby kolega siedzący obok Kalety.
— O tym żołnierzyku zdającym raport przed najjaśniejszą rzeczpospolitą mówi na każdej konferencji — zauważyła chuda koleżanka o utlenionych włosach.
Kaleta przypomniał sobie teraz tamten ckliwy frazes.
„Jestem żołnierzykiem najjaśniejszej rzeczpospolitej, której muszę kiedyś zdać raport" — pomyślał z przekąsem i roześmiał się. Ujrzał się bowiem w roli tego żołnierzyka. Chłopaczek kudłaty, z papierową czapką na głowie; z drewnianym pałasikiem, w ubranku zapinanym z tyłu, z wystającym koniuszkiem koszuli, usmarkany... Na piersi błyszczą papierowe ordery karnawałowe, a za papierową czapką powiewają kogucie pióra...
Z uczuciem niesmaku podniósł walizkę i poszedł.
— Czy odnieść panu? — zabiegł mu drogę chłopak o chytrych lisich oczach.
— Nie trzeba!
— Za pięćdziesiąt groszy! — nalegał. t.
— Do szkoły chodzisz?
— A bo co? — warknął zaczepnie. Oczy jego poszarzały, twarz stała się zła.
— No, nic! Pytam się tylko...
— Nie chodzę!
— Już skończyłeś czternaście lat?
12
— Nie! Ale w domu nie ma co zrec, ojciec oez pracy...
Kalecie było przykro, że nie jest takim samym biedakiem jak ów chłopiec. Czuł się w tej chwili jakby współwinnym jego nędzy.
— Masz! Nieś! — rzekł niepewnie.
— A dokąd?
— Szkoła powszechna imienia króla Sobieskiego! Chłopiec spojrzał nieufnie na Kaletę, zarzucił walizkę
na ramię i poszedł przodem.
Szli w milczeniu. Minęli parkan, zawrócili na lewo. Wstąpili między ponure, okopcone rudery. Ulicą pędziły ciężarowe samochody i wlokły się płaskie wozy naładowane żelaznymi sztabami. Sztaby sterczały z wozów, przeginały się do bruku i czyniły potworny zgiełk. Pod ścianami stali robotnicy. Trzymali ręce w kieszeniach spodni, patrzyli spode łba na Kaletę i spluwali. Z otwartych okien ruder i z ciemnych sieni buchał odór kiszonej kapusty i mokrych pieluch, wilgotna stęchlizna i ckliwy zapach zbiorowiska ludzkiego. Opodal kłóciły się kobiety. Chude, blade i rachityczne dzieci zwoływały się i biegły podskokami, a pod ścianą przemykał bo-jaźliwie szary, wyliniały kot. Jego grzbiet, oparzony kiedyś wrzącą wodą, był nagi i owrzodziały.
— Bić go! Bić go! — zapiszczała mała, garbata dziewczynka.
Dzieci zatrzymały się i za kotem poleciały kamienie. On zaś przyczaił się, przemknął chyłkiem między nimi, miauknął uderzony czy kopnięty i przepadł w wybitym okienku piwnicy! Dzieci śmiały się hałaśliwie i klaskały w dłonie. Garbata dziewczynka nachyliła się do okienka.
— Kici! Kicici! — wabiła go fałszywą słodyczą w głosie.
— A jak się pokaże, to go łupnijcie kamieniem! — doradzała najstarsza dziewczyna.
13
„Może to będą j^ dzieci!" — pomyślał Kaleta. Odczuł boleśnie swą bezsilność wobec radości tamtych łudzi. Przypomniał ^ się znowu frazes o żołnierzyku i o najjaśniejszej rzeczpospolitej. Uśmiechnął się z odrazą.
— To jest kocur starej Zoliszki! My go zawsze bijemy, bo on kradr^jg^ __ objaśniał chłopiec przypochlebnym głosem. Stropił Sią jednak, bo Kaleta zbył go milczeniem.
Kaleta myślał, i^ jednak należałoby wytłumaczyć dzieciom, że źle się bawią. Dał spokój. Uświadomił sobie, że przypomi^ałoby to sentymentalny wierszyk, napisany dla grzectaych) piknie ubranych i sytych dzieci. Będzie miał dosyć spOsobności w szkole.
— Daleko jeszcze, _ zapytał chłopca.
— Mamy foremny kęs drogi!
Kaleta spojrzał r\a zegarek. Jeszcze czas, bo dopiero kilkanaście minut fc0 siodmej. Z pewnością kierownika nie zastanie tak Waśnie Wstąpi gdzieś na śniadanie. Oto na rogu ulicy wicjać restaurację. Czarna tablica ze złoconymi litera^i: ^mQ Pyrtek", barwne reklamy piwa i wódek, bru^ne firanki w oknach, a na progu chyba sam pan Emlj pyrtek, brzuchaty restaurator, bez marynarki, z zakasąnymi rękawami koszuli. Pociera łysinę i głośno ziewa _ przygląda się z zainteresowaniem Kalecie.
Czy można otrzy^^ śniadanie? A można, czemu nie! Cóż by to była za restauracja, gdyby nie można było otrzymać śniadania ^ aze C5Z? Biała kawa z kożuszkiem lub bez kożuszka, jak kto woli, czarna kawa, herbata z rumem lub bez rUmU) jak kto woli, rogaliki lub kaj-zerki, może być ch\eb z masłem lub bez masła, marme-lada wyszła, jutr^ będzie świeża, kawałek szynki! Owszem, dobra szynka) gwarantowana jakość, prosto z lodowni... Bardzo prosi#,. Już się robi...
14
r
Wprowadził Kaletę z ukłonami ao restauracji i nu-knął w głąb kuchni:
— Maryna! Małe śniadanie raz! A pierunem! Proszę niech szanowny pan pozwoli do tego stołu... Proszę wziąć miejsce...
Wytarł ścierką krzesło, wyrównał poplamiony obrus na stole i pośpieszył do kuchni. Kaleta wręczył chłopcu pięćdziesiąt groszy.
— A teraz marsz do szkoły!
— Nie ma głupich! — mruknął chłopiec i wybiegł na ulicę.
Pokój gościnny był brudny, ponury, cuchnący ski-słym piwem i starym dymem tytoniowym. Na ścianie wisiały zakurzone portrety marszałka Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego. Między nimi rozpierał się nędzny oleodruk w złoconych ramach. Przedstawiał „Wieczerzę Pańską" Leonarda da Vinci. W środku obrazu, tuż pod postacią Chrystusa, czernił się mały otworek.
— A to jest święty obraz, on pięknie gra... — pośpieszył z wyjaśnieniem wracający Pyrtek, głaszcząc się po łysinie. Zauważył bowiem, że Kaleta przypatruje się obrazowi. — To jest Abendmahl jednego sławnego malarza. On już nie żyje. To mam z powstania. On pięknie gra! O, niech szanowny pan słucha! — i wetknął kluczyk w otworek pod Chrystusem, nakręcił i odstąpił kilka kroków. — Tyle mam z powstania. Ten obraz i tę dziurę w głowie! — rzekł i nachylił łysinę do Kalety. Palcem pogłaskał szeroką szramę na czubku głowy.
W obrazie zaś zaskwierczał mechanizm i na izbę potoczyła się brzękliwa muzyka. Jakby ktoś gwoździem uderzał po stalowych strunach.
Abendmahl (niem.) — Wieczerza (Pańska).
15
— O, słyszy pan? Ich. hatt' einen Kameraden... -Kaleta skrzywił się.
— Czy pan jest Niemcem? — zapytał cierpko.
— Po jakiemu? Że obraz gra: „Ich hatt' einen Kameraden"?
— Tak!
— A to co? — i wskazał wyniośle na portret marszałka i prezydenta.
— Przepraszam...
— Nie ma za co! — udobruchał się Pyrtek i przysiadł do Kalety. — Bo wie szanowny pan, ja rad mówię z inteligentnymi ludźmi. A szanowny pan jest inteligentny. Ja to widzę, mnie wystarczy popatrzeć na kogoś, a wszystko wiem, co w kim siedzi... Ho, ho! Stary powstaniec ze mnie! Szanowny pan jest chyba tym nowym nauczycielem w naszej szkole? Ha, widzi pan, zgadłem! A przepraszam, czy szanowny pan Ślązak, czy nie Ślązak? — zapytał ostrożnie.
— Ślązak!
— A widzi szanowny pan, zaraz sobie pomyślałem. Nasz człowiek i szlus! Bo wie pan, co ja panu powiem? Ja się bił za wolność Śląska i Polski w trzecim powstaniu, ale tych pieruńskich goroli nie cierpię! Ale przepraszam, jeżeli obraziłem... Bo u mnie, jak to powiadają, co na sercu, to na języku... No nie?
— Dlaczego" ich pan nie lubi? ¦*
— Tych goroli? Co tu mówić! Nie ma jak nasz człowiek! Tamci tylko się jeżą jak wesz we strupie, wielkich panów grają, szlachta zasrana... Ale za respektem... Nie chcę ucha urazić!... Ja tam mani jaki taki bildunek, ale
Ich hatt' einen Kameraden (niem.) — Miałem druha (znana pieśń niemiecka do słów Ludwika Uhlanda).
G o r o 1 — w gwarze śląskiej pogardliwa nazwa nie-Slązaka. Bildunek (2 niem.) — wykształcenie.
16
człowiek przywyknie do takich słów, jak siedzi między robotnikami. A co do tych goroli, to nie wszyscy są tacy. Trafią się między nimi poniektórzy porządni. A skąd szanowny pan jest, za pozwoleniem?
— Z Ligoty.
— Pieruna, z Ligoty? Co szanowny pan mówi? Tam mieszka mój fajny kamrat! Ho, ho! „Ich hatt' einen Kameraden!" To to, co ten obraz grał. Już nie gra, bo trzeba naciągnąć werk. Taką sprężynę. Nakręcić jeszcze? To potem! W trzecim powstaniu praliśmy Germanów jak wszyscy diabli! To było pod Starym Koźlem i pod Kozielską Przystanią, i pod Górą Świętej Anny... Ho, ho! To były czasy! Pamiętam, jak dziś... Ale dziśka, niech diabli wezną!
— Dlaczego?
— Szanowny pan się pyta, dlaczego? Bezrobocie, gruby stanęły, huty stanęły, ludzie grzebią w biedaszy-bach, a ja, stary powstaniec, ledwie na słoną wodę zarobię... Pieruńskie takie porządki! Ale za przeproszeniem! No, proszę jeść!
— A jak się nazywa ten pański kamrat?
— Kaleta Józef. Fajnisty kamrat i karlus faroński! Życie mi uratował, gdy nas niemiecka pancerka prażyła pod Koźlem. Nie wie szanowny pan, czy jeszcze żyje?
— Żyje. To jest mój ojciec...
— KryrielejzonL. To ty... przepraszam, to pan jest synem mojego kamrata? Pieruna, staro! Pójdź gibko! Syn mojego kamrata jest tu! Staro, pieruna, słyszysz?... MarynaL.
Z kuchni wybiegła gruba pani Pyrtkowa, kołysząca się jak utuczona kaczka, i aż dłonie złożyła z wielkiego
Gruba (2 niem.) — kopalnia. 2 Wyorane kamienie
17
zdziwienia, gdy się dowiedziała, że pan Kaleta jest synem kamrata jej męża. Obraz już dawno przestał grać, więc pan Pyrtek nakręcił jeszcze raz jego mechanizm, muzyka zaczęła brzęczeć, a Kaleta słuchał przy jej wtórze opowiadania restauratora. Pani Pyrtkowa zaś pociągała nosem ze wzruszenia, jako że miała płacz na podorędziu, i powtarzała raz po raz: — Ja, ja, na świecie, na świecie... Potem pan Pyrtek nie omieszkał się pochwalić, że był do niedawna jeszcze prezesem Związku Powstańców * w Osadzie i prezesem Komitetu Rodzicielskiego w szkole powszechnej numer trzeci imienia króla Jana III So-bieskiego. Dlaczego teraz nie jest prezesem?... Ho, ho! Wszystkiemu winna zawiść ludzka! Gdyby ludzie mogli, toby człowieka w łyżce wody utopili. ...Ale to długa historia! Innym razem opowie. A co do pana kierownika szkoły, to owszem, porządny z niego człowiek, tylko trochę za młody. Syn pana Pyrtka nadawałby się w sam raz na takiego kierownika. Ale ludzie wszystkiemu winni! O tym także kiedyś opowie. Owszem, kierownik porządny człowiek, nie Iza nic powiedzieć i to mu już trzeba zostawić, chociaż też to gorol. Tamten stadion sportowy za hałdą — to jego robota. Związek Młodzieży Powstańczej 2 — to także jego robota. Strzelnica także. Potem przedstawienia i wszystko. Szanowny pan pyta się, jak idzie w Osadzie robota? Hm, idzie! Musi iśfć...
1 Związek Powstańców Śląskich — organizacja byłych uczestników powstań śląskich. W okresie sanacyjnym, pod kierownictwem wojewody śląskiego Grażyńskiego, doprowadzała czasami do konfrontacji obniżających rzeczywiste zasługi zdeklarowanych zwolenników Wojciecha Korfantego.
2 Związek Młodzieży Powstańczej — organizacja męskiej młodzieży polskiej, istniejąca przy Związku Powstańców Śląskich, która skupiała w swoich szeregach młodych ludzi o bardzo patriotycznym nastawieniu.
18
Jest tu jeszcze kilku pieruńskich orgoli, którzy posyłają dzieci do minderhajtki, to znaczy, do niemieckiej szkoły. Naturalnie za pieniądze Volksbundu. No, ale bezrobocie, głód robią swoje... No nie?
— A przepraszam, czy szanowny pan ma już mieszkanie? — zapytał w końcu.
— Nie mam. Muszę dopiero poszukać.
— Co znaczy poszukać? Ty, Maryna, pieruna... Ale przepraszam za te pieruny. To tak człowiek między robotnikami przywyknie. Oni mają, za respektem, strasznie niewyparzone pyszczyska! Klną jak wszyscy diabli... Ale nic dziwnego! Bezrobocie, nie ma co żreć... Każdy by klął, nawet święty. Ale co chciałem powiedzieć? Ty, Maryna, co powiesz, gdybyśmy tę izbeczkę wyrychto-wali, wiesz, tę w giblu, i przeznaczyli dla pana Kalety, syna mojego kamrata? Beczkę z kapustą zniesie się do sieni. Ile będzie kosztować? Ale głupstwo. Nie ma nawet o czym mówić. Nie pójdziemy skyrs tego do wójta! Już pokój chciała wynająć pani nauczycielka, bo jest ładny, słoneczny, z widokiem na ogród. Wprawdzie tego słońca u nas tyle, co by kocur napłakał, w ogrodzie pustki, bo wszystko struła siarka, ale zawsze milej patrzeć do ogrodu aniżeli na hałdę lub na ulicę. No nie? No, Maryna, zabieraj się do roboty! Zaraz to będzie, panie Kaleta! Pan mieszka u mnie i fertig! Toby było ładnie, gdyby syn mojego kamrata nie miał gdzie mieszkać,
O r g o 1 — w gwarze śląskiej pogardliwa nazwa Niemca lub renegata.
Minderhajtka (z niem.) — szkoła mniejszościowa.
Volksbund — szowinistyczna, rewizjonistyczna organizacja niemieckiej mniejszości narodowej w Polsce przedwrze-śniowej, była ośrodkiem propagandy i dywersji hitlerowskiej na Śląsku.
G i b e 1 (z niem.) — pokój w szczycie domu, poddasze.
Fertig (z niem.) — gotowe.
19
gdyby miał wymiatać kąty u jakiegoś pieruńskiego or- I
gola! No nie?
Kaleta był zaskoczony gadatliwością Pyrtka. Słuchał ' go trochę zdumiony, trochę ubawiony.
— A był już pan, panie Kaleta, u kierownika? — zaczął znowu Pyrtek po drobnej chwili wytchnienia. — Nie był! No, to niech pan idzie. Bo trzeba się zameldować, żeby było wszystko w porządku. Ordnung musi być, bejehl jest bejehleml Do pana burmistrza też trzeba iść z wizytą. I do księdza proboszcza. Porządny ksiądz, tylko za bardzo dzierży do kupy z robotnikami. Już się na niego krzywią gdzieś tam w kurii czy jak się tam to pieruństwo nazywa, panowie w województwie też się krzywią, ale on i tak nic nie może zrobić... Czasem ma muchy w nosie, ale to mu już daruję... A burmistrz? Ale co tu mówić? Ja nic nie mówię! No, proszę pójść do tej swojej szkoły, a gdy pan wróci, izba będzie fertig i obiad, i wszystko. Maryna, tę walizkę pana Kalety zabrać! A ja pana odprowadzę kawałek, za pozwoleniem...
— Proszę bardzo! — zgodził się Kaleta.
Poszli.
Pan Pyrtek odprowadził Kaletę na róg drugiej ulicy, pożegnał się z nim hałaśliwie, a potem jeszcze długo stał i wołał za nim, i radził którędy ma iść, żeby nie zabłądzić. -Pienińskie tam bowiem dziury, wądolce, zagadli-ska... Trzeba uważać!
Kaleta widział, że Pyrtek robi to celowo, by zwrócić uwagę sąsiadów i przechodniów na swoją nową znajomość. Widocznie ma w tym jakiś interes. Ale jaki?...
Machnął ręką i poszedł we wskazanym kierunku. Minął ostatnie domy robotniczej kolonii, szedł długo koło wysokiego parkanu i między wygasłymi hałdami, mijał
Ordnung (niem.) - porządek; Befehl {niem.) - rozkaz.
20
wądolce i zapadliska, aż w końcu dotarł na podwórze starej, nieczynnej kopalni. Leżały na nim zwoje zżartej rdzą liny, walały się klatki wyciągowe, rdzewiały rozłożone koła zdjęte z wieży szybowej, jakieś szczątki maszyn, których już nie było można ukraść i sprzedać handlarzowi starym żelaziwem, a wszystko tonęło w chwastach. Okna kotłowni i hali maszynowej były zamurowane. Lampownia i biura zamienione na mieszkania. Zmurszałe ściany broczyły rudą czerwienią. Z boku znajdował się obszerny basen, z którego ongiś czerpano wodę do kotłowni. Teraz taplało się w nim dwoje dzieci brodząc po kolana w zielonkawej cuchnącej wodzie. Dziewczynka uniosła wysoko brudną spódnicę i piszczała z radości, chłopiec, nieco starszy od niej, chudy i blady, zdjął porcięta i tylko w krótkiej koszuli hasał w wodzie, rozbijał ją w biegu, skakał i pohukiwał piskliwym głosem. Dzieci były tak bardzo przejęte zabawą, że nie zwróciły uwagi na Kaletę.
Za szybem rozłożyła się szkoła. Była to istna rudera, posępna, czarna, podobna do kostnicy na opuszczonym cmentarzu, gdzie wisielców grzebią. Grube mury, spięte ankrami, wskazywały, że zbudowano ją bardzo dawno i że był to kiedyś budynek należący do kopalni. Widok jej niemile dotknął Kaletę. Z prawej strony wznosiło się rude usypisko dymiącej jeszcze hałdy, tuż za płotem zaś, po lewej stronie, rozciągał się szeroki i daleki teren opuszczonych biedaszybów, zryty do głębi, przeorany, bezludny i dziki. Na horyzoncie majaczyła sylwetka krzyża, a obok niego bił z ziemi czarny słup dymu. Wiało stąd smutkiem i opuszczeniem.
Kaleta stanął na progu szkoły. Robiła wrażenie czarnego rozbrzęczanego ula. Z jej szumu wyławiał pomierz-wiony rytm skandowanych wierszy, głośnego liczenia, piskliwych odpowiedzi i szmer wody cieknącej z kurka.
21
A
Wszystko to było dla niego ogromnie bliskie i zna-
3° Wszedł w korytarz. Ujrzał w mroku ciemne drzwi jedne i drugie, liche obrazki na tekturze zawieszone na ścianie, wydeptaną podłóg, drewnianą i drewnianą kę schodową. Równocześnie zastąpił mu drogę kT i znajomy zapach szkoły. Zapach był ciężki
KatHj we wspomnieniu swoje dzieciństwo i uśmiechnął się pobłażliwie.
Klasa siódma
Najgorszą opinię miała klasa siódma.
Nie wiadomo, kto taką opinię urabiał. Chyba nauczyciele, bo tylko oni stale się krzywili i stale wymawiali chłopcom i dziewczynom, że się źle sprawują, że nie chcą się uczyć, że są zakałą całej szkoły. Poza tym nauczyciel Wiesner wciąż twierdził, że stokroć milej byłoby mu kamienie tłuc przy drodze aniżeli uczyć taką bandę skończonych łajdaków i drabów.
— Kogo chcieli bogowie pokarać, temu kazali być nauczycielem! — powiedział kiedyś rozgoryczony.
Chłopcom podobało się to powiedzenie. Odtąd stale mawiali, że nauczyciela Wiesnera pokarali bogowie, że go nawet po nocach straszą, że mieszkają u niego na strychu i dzwonią łańcuchami. Poza tym słuszna to kara, bo w klasie drze się, jakby go ze skóry obdzierano, nie chodzi do kościoła i nie wierzy w jednego Boga, lecz w mnóstwo bogów. Nie wiadomo nawet, czy chodzi do spowiedzi. I odtąd czekali na sposobność, by powiedzieć o tym księdzu wikaremu, uczącemu w szkole religii, a bardzo łakomemu na takie doniesienia. Uradzili jednak uczynić to dopiero wtedy, gdy nauczyciel Wiesner dopiecze im do żywego. Chwilowo jeszcze nie dopiekł do żywego, tylko wymyśla i tłucze ich po głowie pier-
23
ścieniem na zgiętym paluchu. W pierścieniu jest duże, szlifowane szkiełko czerwone, a ponieważ dziewczyny są głupie, więc marzą o takim czerwonym szkiełku. Nosiłyby je jako broszkę.
Pan kierownik powiedział, że klasa siódma dlatego jest taka rozwydrzona, bo już od dwóch lat nie ma stałego wychowawcy i opiekuna. Wychowawcy byli, lecz wciąż się zmieniali od chwili, gdy pan nauczyciel Broda, prowadzący ich od klasy pierwszej, wyjechał do sanatorium i tam umarł. Była to wtedy bardzo miła wiadomość, bo przez cały tydzień miano o czym rozmawiać.
Klasa siódma nie martwiła się zbytnio tym wszystkim, co o niej mówili nauczyciele i kierownik. Zamknęła się w swoim świecie i broniła uparcie wstępu 4oń wszystkim niepowołanym. Niepowołanymi zaś byli nauczyciele i nawet sam kierownik. Kierownik nie bił wprawdzie, nie wymyślał, lecz straszył swoimi zimnymi oczami i listami pisanymi do rodziców. A taki list zawsze był powodem piekła w domu.
Pięciu chłopców tylko twierdziło, że listy kierownika mają gdzieś. To byli wybrańcy losu, których rodzice mieli także gdzieś szkołę i wszystkich nauczycieli. Koledzy i koleżanki zazdrościli im takich mądrych rodziców. Wyjątkowymi względami siódmej klasy cieszyła sięV
pani nauczycielka z grzywką, przezwana panną Maryśką. Jej tylko udawało się czasem wstąpić w zaczarowany ogrójec tamtej republiki. Nigdy nie krzyczała1 podczas nauki, a raczej pogłaskała po twarzy chociażby największego draba. Jej dłonie pachniały toaletowym mydłem. A to jest bardzo przyjemnie, jeżeli ktoś takimi pachnącymi dłońmi głaszcze po twarzy. Matka nigdy tego nie zrobi, ojciec tym bardziej nie, a uczyni to panna Maryśka i jeszcze na dodatek uśmiechnie się mile. Poza
24
tym ma ładną grzywkę na czole i zawsze mówi: „Moi chłopcy! Moje dziewczyny!" To jest dobrze, jeżeli ktoś tak się wyraża.
Lubił ją nawet największy zbój w klasie, Hanys Babilon, przezwany Babilończykiem. Raz nawet oświadczył wobec całej klasy, że gdyby był starszy, chętnie by się ożenił z panną Maryśką, bo ona nie pije wódki, jak jego matka, więc nie musiałby jej bić, jak jego ojciec bije matkę. A może pije wódkę?...
— Proszę pani, czy pani pije wódkę? — zapytał pewnego razu podczas lekcji.
Panna Maryśka zdziwiła się tak bardzo, że aż brwi podniosła wysoko. Wtedy była jeszcze piękniejsza.
— Nie piję! — rzekła po chwili, gdy się przestała dziwić. — A czemu się pytasz, Babilonie?
— Bo moja matka pije, a to jest bardzo źle...
Pani nauczycielka była wyraźnie zakłopotana, w klasie zaś nastała cisza, a Babilończyk uśmiechnął się zadowolony. Zepsuł wszystko Kurt Malik, który wyrwał się niepotrzebnie z uwagą:
— Proszę... Za takie pytanie dostałby w pysk od pana nauczyciela Wiesnera. A on, proszę... Babilon powiedział jeszcze... żeby się z panią ożenił!
— Kto? — zdziwiła się znowu.
— Przecież mówię! Babilończyk!
Dzieci zaczęły się śmiać, a panna Maryśka zarumieniła się bardzo. Potem mówiła coś o poszanowaniu rodziców, lecz nikt jej nie słuchał, bo każdy był ciekawy, co z tego wszystkiego wyniknie. Po dzwonku istotnie Babilończyk pobił się z Kurtem Malikiem. Powstała ogromna wrzawa, do klasy wpadł nauczyciel Wiesner i zaczął narzekać załamując ręce nad głową:
— Ja, um Gotteswillen, so eine Bandę!...
Ja, um Gotteswillen, so eine Bandę! (niem.) — Na miłość boską, co za zgraja!
25
Dziewczyny ceniły delikatność panny Maryśki, jak to określały z uznaniem. Jeżeli bowiem znalazła w ich włosach wesz, nie robiła z tego powodu piekła, jakby to czynili inni nauczyciele, a zwłaszcza nauczyciel Wie-sner, lecz czekała dzwonka nie zdradzając sią ze swym odkryciem. Po dzwonku mawiała do owej dziewczyny:
— Zaczekaj na mnie w klasie!
Każdy przypuszczał, że pannie Maryśce chodzi o odniesienie zeszytów do domu. Gdy wszyscy opuścili klasę, zwracała się do niej:
— Wiesz, moja dziewczyno, ty masz wszy we włosach!
Dziewczyna najczęściej zaczynała płakać ze wstydu, a panna Maryśką radziła jej, w jaki sposób może się
ich pozbyć.
— Powinnaś myć głowę przynajmniej raz na tydzień
— radziła stale.
— Proszę pani, kiedy ja mam włosy ondulowane! Ja mam wieczną ondulację! A jeżeli będę myła głowę, to mi się fryzura zepsuje! — wymawiały się niektóre.
— Ha, jeżeli ci chodzi o ondulację, to nie myj głowy! Lecz pamiętaj, że następnym razem powiem w klasie wobec chłopców, że masz robactwo we włosach. Jak
chcesz?
Ten argument skutkował i dziewczyna przychodziła nazajutrz z wymytą głową. Bała się bowiem naśmigwań chłopców, a najbardziej bała się Babilończyka, który był „psem na dziewczyny". Wyrażenie to przejął w zmienionej formie od ojca, który mawiał, że jest „psem na baby". Chłopiec chętnie popisywał się tym zwrotem
w klasie.
Mijały dni, mijały tygodnie, a zapowiadany pan nauczyciel nie przychodził. Dzieci przestały wierzyć w zmianę istniejących stosunków, a nauczyciele narzekali podczas przerwy i żalili się, że klasa siódma do re-
26
szty się rozpuści, jezen nie oęazie miara stafego wychowawcy. Poza tym to ustawiczne zastępowanie brakującego nauczyciela wszystkim się przejadło. Każdy z nauczycieli wchodził do klasy siódmej z niechęcią, każdy rychło się unosił, wymyślał dzieciom, narzekał, a lekcje zbywał. Byleby dociągnąć do dzwonka...
Nawet łagodna panna Maryśka zaczynała ulegać zniechęceniu. Męczyło ją borykanie się ze zbiorową niechęcią i niesfornością dzieci. Pewnego razu nie mogła się już opanować. Dzieci najspokojniej rozmawiały podczas lekcji i przeszkadzały głośnymi uwagami. Panna Maryśka usiłowała je zainteresować lekcją, zmusić do słuchania i do ciszy. Nie mogła. Rzuciła przeto książkę na stół i zawołała:
— Jesteście bez serca!
Przez chwilę jeszcze się mocowała, potem znienacka wybuchła płaczem i wyszła z klasy. Wtedy dopiero nastała cisza. A równocześnie Babilończyk wybiegł z ławy na katedrę i zaczął cedzić przez zaciśnięte zęby:
— Jeśli mi jeszcze jakiś gizd zapierunowany będzie przeszkadzał pannie Maryśce, to mu zęby porachuję! Pieruny jasne, zapieranowane!...
Malik zaczął się wydzierać, że Babilończyk kocha się w nauczycielce. Powstała ogromna wrzawa i śmiechy. Babilończyk zaś skoczył do Malika i uderzył go tak mocno w twarz, że chłopiec zwalił się pod ławę. Teraz już wszyscy wiedzieli, że Babilończyk nie żartuje. Sprawa jednak oparła się o kierownika. W obronie Babilończyka stanęła panna Maryśka.
— Czy dlatego pani broni tego draba, że się w pani kocha? — zapytał z przekąsem nauczyciel Konieczny.
— To typ patologiczny! — mruknął Wiesner popierając koleżankę. — Drab z niego jest, lecz trzeba być wyrozumiałym. Jego matka jest pijaczką!
Sprawę załatwiono polubownie. Babilończyk musiał
27
przeprosić Malika wobec całej klasy. Nie chciał z początku, lecz gdy go panna Maryśka popchnęła lekko, spojrzał na nią i poszedł.
Podczas następnej przerwy oświadczył jednak w klasie, że mimo tego nie podaruje nikomu, kto będzie przeszkadzał w nauce pani nauczycielce i kto jej będzie dokuczał.
— Skuję wam mordy na fest! — groził. — Niech
tylko kto spróbuje!
Nikt nie próbował, bo każdy wiedział, że silny i odważny Babilon dotrzyma słowa.
Po kilku dniach wszystko się zmieniło. Oto zezowaty Bylok, synek woźnego szkolnego, przyniósł wiadomość, że niezadługo klasa siódma otrzyma nowego nauczyciela. Nawet wiedział, jak się nazywa. Kaleta się nazywa. — Ciekawym, co to będzie za pieruński ślimok — zauważył złośliwie Babiłończyk.
Na trzeci dzień przyszedł nowy nauczyciel. Jakoś zaraz po drugim dzwonku. Pierwszą lekcję „odwalił" nauczyciel Konieczny, na drugiej miał uczyć kierownik. Chłopcy i niektóre dziewczyny truchlały na myśl, co to będzie, jeżeli zacznie egzaminować z gramatyki. Już bowiem dawno zapowiadał powtórkę. A tu wszystkie części mowy pokręciły się jak groch z kapustą, przybrały osobliwe kształty, przemieniły się w straszydła. Przy-imki pomieszały się z zaimkami, dopełniacze z dopełnieniami, pogubiły się czasy, rodzajniki, mianownika, tryby... Wszystkie lisie podchody, by poznać i odróżnić odmienne części mowy od 'nieodmiennych, zostały wni-wecz obrócone, a tu jeszcze jakieś rozbiory zdania, a potem zdania takie i owakie, i jeszcze inne... Chryste Boże! Można oszaleć... Niechby diabli wzięli tego, który wymyślił gramatykę!...
— Ech, z gramatyki się nie strzela! — pocieszał wszystkich Babiłończyk. Dla zaznaczenia, że gramatykę ma
28
w pięcie, usiadł sobie okrakiem na ławie i jął świstać tango.
potem zakrzyczał dzwonek, a po dzwonku otworzyły się nagle drzwi i w progu ukarał się kierownik z młodym panem o czarnej czuprynie i o ciemnych, lśniących oczach. Obaj zaczęli się teraz wzajemnie zapraszać do wejścia do klasy. Dzieci patrzyły ciekawie, co z tego zabawnego widowiska wypadnie. Jeszcze gotowi się wzajemnie szturchać. Tak to wygląda, jakby się bali wstąpić do klasy. Strasznie to śmieszne!
— Ależ proszę, panie kolego! ~ nalegał kierownik i czynił dłonią gest zapraszający.
— Pan kierownik będzie łaskaw... — bronił się nauczyciel Kaleta.
— Ależ proszę bardzo...
W głosie kierownika zadrgało zniecierpliwienie, zwłaszcza że z tłumu dzieci wyleciały przekpiwne prychania. Nauczyciel więc ustąpił i wszedł pierwszy. Dzieci wstały na przywitanie i wciąż dławiły się prychającym śmiechem. Patrzyły na Kaletę i wszystkie usiłowały w tej chwili wywnioskować, jaki to będzie nauczyciel. Zły czy dobry, pies cZy człowiek, narwaniec czy łagodny jak baranek, czy będzie bił czy też folgował, czy będzie trzeba się go lękać czy też można będzie baraszkować do woli, czy on głupi czy też mądry, chytry czy mamlas pieruński?... Stąpa mocno, patrzy bystro, lekko się uśmiecha. Uśmiech jednak jeszcze nic nie mówi. Ho, ho! Uśmiech bywa zwodniczy, nieraz bardzo zwodniczy... Gdy Konieczny zamierza uderzyć trzciną, także się iśmiecha... Tylko że ten jego uśmiech jakiś trochę inny. 'loże coś z tego będzie! Jedynie owo mocne stąpanie |trochę niepokoi. Tak stąpa kierownik, który jest ostry
nie znosi sprzeciwu. Diabli wiedzą, co w nim siedzi...
loże jednak tym swoim uśmiechem pragnie oszukać, /ywieść wszystkich w pole? Bo może to całkiem zwy-
29
kły pies? Jego ciemne oczy są twarde. Czarna czuprynę ulizana i błyszcząca. Czy też w takiej ulizanej czuprynie bywają wszy? Chyba nie, boby im nogi zlepiły się tym mazidłem, którym są nasmarowane włosy. A zresztą nauczyciele nie mają wszy we włosach. Chłopcj mają, dziewczyny także. Chłopcy czasem wyczesujs wszy grzebieniem do otwartej książki i rozgniatają paznokciem. Nauczyciele za to mają pchły. Bo oto Malil zauważył czerwony ślad ukłucia na przegubie ręki na-j uczyciela Michejdy.
— Siadać! — rzekł kierownik. — Wyrównać... Tyj Babilon!.,. Zawsze trzeba cię upominać! Kto ma dyżuri Tablica nie jest starta! Zostawić teraz! Po nauce... Nc już cisza... Słuchajcie, dzieci!
Dzieci znieruchomiały w oczekiwaniu, tylko Gertn da Syskówna trącała nogą sąsiadkę i wskazywała nJ swoje włosy, a następnie ruchem głowy na nauczyciela! Sąsiadka, Barbara Nowakówna, pokiwała głową, splu-f nęła na dłoń i pogładziła się po włosach. Syskówna za\ krztusiła się krótkim, piskliwym śmiechem. f
— Małpy zielone! — mruknął pogardliwie Babi
lończyk. Kierownik udał, że nie zauważył chichotu Syskówn^
i nie słyszał uwagi Babilona.
— Będziecie mieli nowego pana nauczyciela i wy chowawcę! — zaczął. — To jest pan nauczyciel Kajeta a to jest klasa siódma. Piętnaście dziewczyn i dwudzie stu trzech chłopców. Kogo dzisiaj brakuje?
— Proszę... W szkole nie ma Byrtusa, Kani i... — ti Mojeścik jął szukać oczami, kogo jeszcze brakuje.
— Nożanki i Heli Smużówny! — zawołała za nieg| Hanna Buchcianka. ¦
— Kto wie, dlaczego nie ma ich w szkole?
— Byrtus i Kania są na biedaszybie! — wyjaśni Mojeścik.
30
__ A dziewczyny.'
— Nie wiem...
__ Matka Nożanki jest chora! — wyrwała się Hana
Buchcianka.
__ A co ze Smużówną?
Nastąpiło milczenie. W klasie jęły przelatywać tłumione chichoty i porozumiewawcze spojrzenia.
__ No... — zawołał kierownik.
__ Jej siostra wczoraj zległa! — wyrwał się Babilon.
__Dostała dziecko... To już drugie nieślubne!
W jego głosie przebijała wyraźna prowokacja. Dzieci roześmiały się głośno, lecz śmiech ich zgasł jak zdmuchnięty, gdyż kierownik zagryzł usta, a oczy jego poszarzały. Jedynie Babilończyk patrzył hardo, aczkolwiek w kącikach jego oczu czaił się już lęk.
— Głupiś ze swymi uwagami! — rzucił twardo kierownik. — Spokój już!
Spojrzał na Kaletę. Kaleta był lekko zaskoczony i jakby zdumiony. Rychło się jednak opanował. Już jest spokojny i znowu uśmiechnięty. Obaj, Kaleta i kierownik, zdołali zręcznie udać obojętność wobec uwag ucznia. Babilon uczuł się zawiedziony i poskromiony. Skulił się i patrzył spode łba.
— Jak powiedziałem — zaczął znowu kierownik — pan Kaleta będzie waszym nauczycielem i wychowawcą i przypuszczam, że nie będzie miał powodu do skarg na wasze zachowanie — tu spojrzał na Babilona.
Babilona drażnił uśmiech Kalety. W uśmiechu tym wyczuwał podświadomie jego wyższość i pewność siebie.
— Zobaczymy! — mruknął przez zaciśnięte zęby. Sąsiedzi spojrzeli na niego z uznaniem. Zaimponował
im swoją odwagą. Kierownik znowu podniósł wzrok na chłopca. Uczynił to powoli, bardzo powoli. Zmarszczył brwi i zagryzł usta. Babilon ucieszył się. Jeżeli bowiem
31
kierownik zagryza usta i marszczy brwi, to znałc, ze g to jednak obeszło. Babilona drażni tylko spokój Kalety który patrzy nań uśmiechnięty i opanowany.
Kaleta zwrócił się teraz do kierownika i podj dźwięcznym, metalicznym głosem:
— Chcę wierzyć, panie kierowniku, że klasa siód nie przyniesie wstydu naszej szkole! — tu spojrzał moc no na Babilona, lecz już bez tego zagadkowego uśmie chu. Chłopiec nie wytrzymał jego wzroku i odwróci głowę do okna.
Kierownik podał dłoń Kalecie i wyszedł. Był podobnjl do człowieka, który się czegoś wstydzi. Kaleta odpro-, wadził go do drzwi, otworzył je, przepuścił kierownika ukłonił się i zamknął za nim. Wrócił na dawne miejsce Dzieci odetchnęły z ulgą.
— No więc, dzieci, jak słyszałyście, jestem waszym nauczycielem i wychowawcą. Będę was uczył polskiegq i historii, a raczej powtórki historii. Cóż wy na to? zakończył swobodnie.
Dzieci nie wiedziały, co mają na to powiedzieć. Ow szem, ostatecznie powiedziałyby, lecz takich rzeczy ni mówi się przed nauczycielem. Gdyby były same, powie działyby... Poza tym nie wiedziały, do czego zmierza te nowy, obcy człowiek. Medka tylko zachichotała piskli wie, nie wiedzieć z jakiego powodu, i zakryła twar dłońmi. Koledzy spojrzeli na nią z pogardą, a Babilo: mruknął:
— Postrzelona koza!
Kaleta stanął obok katedry i jął po kolei przenosić) wzrok z dziecka na dziecko. Napotykał skupione oczy Oczy były niebieskie, ciemne, szare, nijakie, kocie, dre, chytre, głupie, naiwne, ciche lub buntownicze Przeróżne. A wszystkie były wyczekujące, tajemnic i skupione w tej chwili. Co się za nimi kryje? Kale uczuł się podobnym do człowieka, który stanął nad cie
32
mną, głęboką wodą i patrzy, woaa jest cicna i również tajemnicza.
__ Będziemy żyli w przyjaźni! — zaczął znowu. Głos
jego był wciąż dźwięczny i pełny. Słowa były nasycone uśmiechem, tym uśmiechem pełnym chytrości, którym zamierzał sięgnąć w głąb barbarzyńskich serc dzieci. Odpowiedziały mu powściągliwe uśmiechy. Babilończyk tylko nastroszył się i stał się podobny do puchacza.
— Będziemy żyli w przyjaźni — powtórzył znowu Kaleta. — Dzisiaj damy spokój lekcji.
Uśmiechy dzieci rozjaśniły się, pocieplały.
— Najpierw wy mi powiecie o sobie, a potem ja wam. powiem znowu o sobie. Zgoda?
— Zgoda! — zawołał za wszystkich Kurt Malik.
— Proszę! — zgłosił się gwałtownie Babilończyk. Wstał, wsparł się pięściami o ławę. Usta jego zaciśnięte, oczy zimne.
— Proszę! Ja pierwszy powiem! — rzucił znowu wyzywająco.
Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni. I wszyscy przeczuli, że za chwilę nastąpi coś, czego już dawno nie byłe Coś niemiłego i miłego zarazem. Kaleta skupił się i odparł spokojnie:
— Słucham!
— A wszak powiem! Żeby pan nauczyciel wiedział!" Powiem — podjudzał się. — Oto moja matka Jest pijaczką, a ojciec zawsze ją bije! Mój ojciec jest psem na matkę!
Wyrzucił te słowa z pasją i teraz czekał, co nastąpi. Dzieci bowiem nie wybuchły śmiechem, jak to zwykły czynić przy takiej sposobności, lecz wpatrzyły się wyczekująco w nauczyciela. Co on teraz zrobi? Kierownik zacząłby grozić i prawiłby kazanie przez pół lekcji., Wiesner załamałby ręce nad głową i jąłby skrzeczeć: „Ja, um Gotteswillen, so eine Bandę..." Konieczny ude-
mienie )
35
rzyłby Babilona raz i drugi w twarz i wyrzuciłby za drzwi. Michejda popatrzyłby na dzieci jak bezbronny chłopczyk, gdy mu się dzieje krzywda, i pognałby w dyrdy do kierownika z lamentem. Juraszek rzekłby: „Głupi jesteś, ośle dardanelski!" — i na tym by się skończyło. A panna Maryśka? Panna Maryśka nic by nie powiedziała, tylko może by go pogłaskała po głowie. Wtenczas Babilon byłby podobny do kota, gdy go kto; pogłaska, wywróciłby oczy i jąłby coś mruczeć zadowo lony. Co uczyni jednak w tej chwili ów nowy nauczy-i ciel? O, to jest ciekawe, co uczyni?...
Nauczyciel Kaleta nic. Idzie powoli do BabilończykaJ uśmiechnięty i spokojny. W jego oczach jednak coś siej czai. Lecz co?... Dzieci milczą i patrzą. Kaleta doszedł! Teraz stanął przed chłopcem. Uderzy Babilona czy niel uderzy? Babilon zasłania się ramieniem. Kaleta odsuwał je, ujmuje jego twarz w dłonie, podnosi lekko i patrzył w jego oczy. Dlaczego nie uderzy? Dlaczego przeciągaj tę osobliwą chwilę? Czy tak długo sposobi, się do ude-| rżenia, żeby bardziej bolało?... Nie, gdyż jest wciąż spo-J kojny i uśmiechnięty. I wciąż patrzy w oczy chłopca.
Babilończyk mocuje się z jego wzrokiem. W końcJ nie * wy trzymał. Wyrwał się gwałtownie, odtrącił KaleJ tę i uciekł z klasy.
Czarna woda
Dziwna, przedziwna rzecz!
Kaleta nie okazał najmniejszego zdziwienia, jakby był na ucieczkę Babilończyka przygotowany. Jakby to w ogóle było rzeczą zwykłą, niegodną większej uwagi. Nawet nie zapytał dzieci, dlaczego Babilon tak postąpił.
Dziwy, przedziwy!
Dzieci były zaskoczone zachowaniem się nauczyciela. Spodziewały się wszystkiego innego, lecz nie owego spokoju, i obojętności splecionej z uśmiechem. Kiż diabeł? Nie można go zrozumieć! Albo jest głupi, albo też mądry, tak mądry, że aż trudno pojąć...
Kaleta przez całą lekcję, zamiast uczyć, wypytywał je o życie domowe, o rodziców i rodzeństwo, podchodził do każdego dziecka, nachylał się lekko, tego poklepał po ramieniu, tamtego głasnął po głowie, czasem zażartował swobodnie, pobudzał do śmiechu — i dzieci w końcu zapomniały o poprzedniej scenie z Babilonem, i zaczynało im być dobrze. Potem zawrzeszczał dzwonek i Kaleta wyszedł z klasy. Za nim wybiegły wciąż jeszcze dziwiące się dzieci. Widziały, że nauczyciel poszedł do kancelarii kierownika.
Istotnie poszedł i opowiedział mu wszystko. - Proszę kolegi - - tłumaczył kierownik bawiąc się
35
ołówkiem- — Babilon jest nieszczęśliwym chłopcem.! Ma wyraźny kompleks niższości. Życie bowiem nie ską-l pi mu upokorzeń i trudności, a jego siły twórcze są nie-j dostatecznie rozwinięte, by je przezwyciężyć.
Kaletę uraziiło, że kierownik posługuje się książko-! wym językiem.
— Jakie to są upokorzenia i trudności? — zapytał.
— Ojciec jego od sześciu lat nie może znaleźć pracy.] Czy pan, panie kolego, wyobraża sobie, ile w tym tragizmu? Przez sześć lat czuć się człowiekiem zbytecznym i nieużytecznym... — Heczko powiedział to z lekkii patosem w głosie. — A że trzeba żyć — podjął zno\ — żebrać zaś nie chce, zajmuje się przemytem. Zawóc ten traktuje jako zajęcie sprzeczne wprawdzie z kodeksem karnym, lecz równocześnie udzielające mx; w oczach kolegów i własnych nimbu bohaterstwa i ju-nactwa. Urasta do roli takiego samego herosa jak nasil dawni zbójnicy beskidzcy. Urządza zuchwałe nieraz wyprawy przemytnicze i często przebywa w areszcie. Razi był nawet postrzelony przez straż graniczną. Nasz nieokiełzany Babilon jest jego jedynakiem. Matka, jak się już kolega zdołał dowiedzieć w klasie, jest pijaczka i często można ją spotkać zataczającą się pod drodze lub nawet leżącą w rowie. Jest pośmiewiskiem całej1 Osady. I to najbardziej boli chłopca. Poza tym ^est on stworzeniem nerwowym, pobudliwym, szybko reagującym, nie potrafi się opanować, o czym kolega miał sposobność przekonać się już dostatecznie. Wiadomo, dziecko pijaczki... Ponieważ chłopiec nie może wyzwolić i z upokorzenia, jego usilne dążenie do uzyskania jakiejkolwiek kompensaty przybiera szkodliwą formę. Chc" wydostać się z tego przeklętego impasu, a nie umiej Podświadomie dąży do przewagi i uzyskania znaczenia w klasie, co mu sdę udaje, lecz ta jego przewaga i zna-
36
en stanowią czynnitę aestruKcyjny aia otoczenia, irliżują nasze wysiłki wychowawcze. Ale popisuje się! Czemuż tego nie mówi prościej?" "myślał Kaleta słuchając wywodów kierownika. __ a poza tym nie wszyscy koledzy — ciągnął dalej derownik — są dobrymi psychologami. Może najle-jzym jest koleżanka Maryśka, jak ją tu wszyscy na-[ywamy. Jest to młoda nuczycielka, dopiero drugi rok Iracuje w szkole. Mam jednak wrażenie, że jej postę-kowanie jest raczej instynktowne i chociaż posiada jakiś [sobliwy, wrodzony takt pedagogiczny, czasem nie umie yjść zupełnie obronną ręką z opresji. Zdarza się to ;dnak rzadko. Może kolega będzie miał więcej szczęścia nas wszystkich...
— Spróbuję, panie kierowniku! — rzekł, a równo-:eśnie pomyślał, że kierownik powtórzył przed nim
skrócie swój referat, wygłoszony prawdopodobnie )dczas jakiejś konferencji nauczycielskiej. Stąd ta tynność w dowodzeniu.
— Rozgadałem się jak stary belfer w szkole! — zaważył kierownik. Wydawało się, że przejrzał myśli
[alety i teraz się usprawiedliwia. — Lecz kiedy już tym mówimy... Chciałbym jeszcze dodać, że wszystkie kunsztowne i misternie zbudowane teorie pedagogice i psychologiczne, jakimi nas karmiono w semina-im czy liceum pedagogicznym, zawodzą często na ca-[j linii. Nawet najbardziej rutynowany pedagog potyka boleśnie. Co innego twierdzi napuszona mądrością iiążka, a co innego dowodzi życie. Bywa tak, że nam, mczycielom, nieraz trudno znaleźć tę tajemną ścieżkę, |óra prowadzi do serca dziecka. Czasem tylko przypa-|k może nam przyjść z pomocą. Zanim jednak zdarzy taki przypadek, wszystkie ścieżki do reszty się polezą i wtedy już bywa za późno na odwrót. No, ale |owu się rozgadałem. Człowiek tak nasiąka tymi szkol-
37
nymi mądrościami, że w końcu zamienia się w kę czy płytę gramofonową — dodał uniewinniająco. Co teraz kolega zamierza uczynić z tym babiloński fantem? — zażartował. i
— Nic, panie kierowniku! Uważm, że postąpi