Gustaw Morcmek Wyoranc kamienie ! SU S9 o c-f- d fB- (MIEJ B V i 5 j ¦* 3 S E or: m \ Ł i 6- Przedmowa Książka ta ma za sobą osobliwą historią. Napisałem ją w roku 1937. Zanim jednak poszła do druku, uważałem, że trzeba ją przerobić. Wielu rzeczy bowiem nie dopisałem, wiele opuściłem, w każdym razie nie powiedziałem w niej tego wszystkiego, co zamierzałem. W poszukiwaniu materiału przewędrowałem kęs Górnego Śląska, zwiedziłem sporo szkół, przypatrzyłem się nędzy bezrobotnych, pomagałem górnikom w pracy w biedaszybach, przepijałem z nimi po-bratymstwo, zawierałem przyjaźń do grobowej deski, amen, tłukłem się po nocach na granicy, podglądałem przemytników i chłopców zaprawiających się w tym rzemiośle, słowem — napatrzyłem się do syta krzywdzie ludzkiej. W pierwszej redakcji „Wyoranych kamieni" nie uwzględniłem wszystkiego. Postanowiłem je przepisać i przerobić. Jednak z drugiej redakcji nie byłem również zadowolony. I gdy wydawnictwo jęło się domagać maszynopisu, przerobiłem i przepisałem tę powieść po raz trzeci. W tej redakcji książka wyszła z druku w jesieni 1939 roku. W dwa tygodnie później wybuchła wojna, cały nakład spalił się w Warszawie podczas bombar- dowania, ja zaś powędrowałem do niemieckiego obozu koncentracyjnego. Zostały tylko maszynopisy pierwszej i trzeciej redakcji. Maszynopis pierwszej redakcji przechował się u mego przyjaciela w Cieszynie, maszynopis trzeciej redakcji — w kominie mego mieszkania w Skoczowie. Po ukończeniu wojny i po wyzwoleniu z obozu koncentracyjnego w Dachau udałem się z kolegami Francuzami do Francji, gdzie jeszcze przez czternaście miesięcy próbowałem zapomnieć- o przeżyciach obozowych i dojść do jakiej takiej formy. I gdy Francuzi karmili mnie kozim serem i ślimakami i poili winem, mój przyjaciel w Cieszynie pierwszy maszynopis „Wyoranych kamieni" wysłał do wydawnictwa w Katowicach i zanim wróciłem do kraju, książka została już opublikowana. Nie chciałem się do niej przyznać, gdy doręczono mi jej egzemplarz za granicą. Przyśpieszyłem z tego powodu powrót do domu i z komina wygrzebałem maszynopis trzeciej redakcji wraz z innymi pracami literackimi. Przeczytałem i postanowiłem napisać tę powieść po raz czwarty. Obecne więc wydanie „Wyoranych kamieni", drugie powojenne, a w rzeczywistości trzecie z rzędu, oparte jest na maszynopisie czwartej redakcji. Powieść ta przed wojną była jeszcze powieścią współczesną. Dzisiaj stała się już powieścią historyczną, przedstawiającą stosunki przedwojenne na Śląsku w okresie największego nasilenia bezrobocia. Poza tym usiłowałem w niej przedstawić trud polskiego nauczyciela na Śląsku, pragnącego „uczłowieczyć" powierzone mu dzieci, wychowywane przez głód, nędzę i ulicę. Jako nauczyciel z zawodu nie natrafiłem na trudności w przedstawieniu tej walki o duszę i serce śląskiego dziecka i aczkolwiek rzeczywistość przedstawiona w „Wyoranych kamieniach" może dzisiejszego czytelnika czasem zdumiewać, muszę przyznać, że i tak nie zdołałem powiedzieć wszystkiego, com znał i widział. „Wyorane kamienie" są bolesnym oskarżeniem przedwojennych stosunków na Górnym Śląsku, a równocześnie wyznaniem wiary w nowego człowieka w Polsce i wiary w nową sprawiedliwość społeczną. 'Autor Od Redakcji Przedmowa powyższa ukazała się po raz pierwszy w wydaniu z roku 1953 uznanym przez G. Morcinka za wzorcowe i oznaczonym jako pierwsze. Numerując kolejne wydania wydawcy nie brali (zgodnie z wolą Autora) pod uwagę edycji, która ukazała się nakładem ZNP w Katowicach w roku 1946. 9 Zapach szkoły / Konduktor wychylił się z pomostu, pociągnął za rzemień od dzwonka. Rudy tramwaj ruszył ociężale. Kaleta jeszcze dostrzegł w oknie bladą dziewczynę. Jechał w jej sąsiedztwie od Katowic. Wskoczyła do wagonu w ostatniej chwili, rozglądnęła się i usiadła naprzeciwko. Nie spojrzała na niego ani razu. Teraz popatrzyła przelotnie i odwróciła głowę z pogardliwą niechęcią. Na tylnym pomoście stał rozkraczony konduktor i dłubał zapałką w zębach. — Na prawo aż do parkanu, potem na lewo i już! — zawołał wskazując brudnym palcem. Kaleta skinął głową w podziękowaniu i przez drobną chwilę zastanawiał się, dlaczego jego sąsiadka z tramwaju była taka wyniosła. To nie była ani pycha, ani duma, lecz wzgardliwa wyniosłość. Czyżby dziewczyna w ten sposób chciała się zabezpieczyć przed jego zaczepkami? Niemądra! Tramwaj zapiszczał przeciągle na rogu ulicy i zniknął za węgłem rudego domu. Szyny jarzyły się w bruku zimnym błyskiem. Znikający, obmierzły kształt wagonu wzbudził w nim poczucie osamotnienia. Obejrzał się powoli. „Wszystkie rude!" — pomyślał z niechęcią, patrząc 10 na rude kamienice, na opadający z nich tynk, na poczerniałe ściany, na parkan, hałdy i słońce. Nawet słońce jest rude. Jego wyblakłe światło przecieka przez sine i rude dymy jak przez zakurzoną szybę. Od wysokich kominów powiał wiatr i zagarnął dym z sobą. Dym był ciężki i krztuszący. Kaleta wyczuł na podniebieniu smak siarki. Przypomniał sobie, co mówili koledzy przed jego wyjazdem do Osady. A więc zastanie w niej huty cynkowe, prażalnie, kwas siarkowy w dymach, zwłaszcza w okresie deszczów, robotników pracujących w maskach, zatrute powietrze, spaloną roślinność, ludzi cierpiących na ołowicę, czarne plamki na ich rozpulchnio-nych dziąsłach, gruźlicę wśród dzieci i nauczycielstwa, bezrobocie i przemytnictwo. Granica bowiem niedaleko. Gdzieś chyba za tamtymi kominami. — A dzieci? — zapytał wtedy. — Dzieci trudne, mali barbarzyńcy, wychowankowie ulicy. — A warunki pracy? — Ha, warunki pracy... Bardzo trudne. Wiadomo^ bezrobocie! Kaleta uśmiechnął się z goryczą. Przypomniała mu się ostatnia konferencja nauczycielstwa w miasteczku, gdzie dotąd pracował. Jeden z kolegów wygłaszał referat o karności w szkole. Powtarzał frazesy znane każdemu nauczycielowi od chwili opuszczenia seminarium nauczycielskiego czy liceum pedagogicznego. Cytował zdania różnych pedagogów, posługiwał się wyuczonym żargonem naukowym, czytał z brulionu przepisane fragmenty dzieł pedagogicznych nie podając ich autorów, co robiło wrażenie, że to jego myśli i spostrzeżenia. Koledzy i koleżanki nudzili się, jak na każdej innej konferencji, ziewali dyskretnie, patrzyli w okna i czekali z niecierpliwością, kiedy tamten skończy. 11 — Flaki z olejem... Flaki z olejem... — mruczał gruby kolega i z nudów rysował poplątane figury geometryczne na kajecie. Inspektor również ziewał ukradkiem i ukradkiem spoglądał na zegarek. Referent skończył wreszcie patetycznym zwrotem o nauczycielu-żołnierzyku, który musi zdawać raport przed najjaśniejszą rzeczpospolitą. — Nareszcie! — mruknął ktoś w tyle z nieukrywaną ulgą. — Flaki z olejem! — poparł go gruby kolega siedzący obok Kalety. — O tym żołnierzyku zdającym raport przed najjaśniejszą rzeczpospolitą mówi na każdej konferencji — zauważyła chuda koleżanka o utlenionych włosach. Kaleta przypomniał sobie teraz tamten ckliwy frazes. „Jestem żołnierzykiem najjaśniejszej rzeczpospolitej, której muszę kiedyś zdać raport" — pomyślał z przekąsem i roześmiał się. Ujrzał się bowiem w roli tego żołnierzyka. Chłopaczek kudłaty, z papierową czapką na głowie; z drewnianym pałasikiem, w ubranku zapinanym z tyłu, z wystającym koniuszkiem koszuli, usmarkany... Na piersi błyszczą papierowe ordery karnawałowe, a za papierową czapką powiewają kogucie pióra... Z uczuciem niesmaku podniósł walizkę i poszedł. — Czy odnieść panu? — zabiegł mu drogę chłopak o chytrych lisich oczach. — Nie trzeba! — Za pięćdziesiąt groszy! — nalegał. t. — Do szkoły chodzisz? — A bo co? — warknął zaczepnie. Oczy jego poszarzały, twarz stała się zła. — No, nic! Pytam się tylko... — Nie chodzę! — Już skończyłeś czternaście lat? 12 — Nie! Ale w domu nie ma co zrec, ojciec oez pracy... Kalecie było przykro, że nie jest takim samym biedakiem jak ów chłopiec. Czuł się w tej chwili jakby współwinnym jego nędzy. — Masz! Nieś! — rzekł niepewnie. — A dokąd? — Szkoła powszechna imienia króla Sobieskiego! Chłopiec spojrzał nieufnie na Kaletę, zarzucił walizkę na ramię i poszedł przodem. Szli w milczeniu. Minęli parkan, zawrócili na lewo. Wstąpili między ponure, okopcone rudery. Ulicą pędziły ciężarowe samochody i wlokły się płaskie wozy naładowane żelaznymi sztabami. Sztaby sterczały z wozów, przeginały się do bruku i czyniły potworny zgiełk. Pod ścianami stali robotnicy. Trzymali ręce w kieszeniach spodni, patrzyli spode łba na Kaletę i spluwali. Z otwartych okien ruder i z ciemnych sieni buchał odór kiszonej kapusty i mokrych pieluch, wilgotna stęchlizna i ckliwy zapach zbiorowiska ludzkiego. Opodal kłóciły się kobiety. Chude, blade i rachityczne dzieci zwoływały się i biegły podskokami, a pod ścianą przemykał bo-jaźliwie szary, wyliniały kot. Jego grzbiet, oparzony kiedyś wrzącą wodą, był nagi i owrzodziały. — Bić go! Bić go! — zapiszczała mała, garbata dziewczynka. Dzieci zatrzymały się i za kotem poleciały kamienie. On zaś przyczaił się, przemknął chyłkiem między nimi, miauknął uderzony czy kopnięty i przepadł w wybitym okienku piwnicy! Dzieci śmiały się hałaśliwie i klaskały w dłonie. Garbata dziewczynka nachyliła się do okienka. — Kici! Kicici! — wabiła go fałszywą słodyczą w głosie. — A jak się pokaże, to go łupnijcie kamieniem! — doradzała najstarsza dziewczyna. 13 „Może to będą j^ dzieci!" — pomyślał Kaleta. Odczuł boleśnie swą bezsilność wobec radości tamtych łudzi. Przypomniał ^ się znowu frazes o żołnierzyku i o najjaśniejszej rzeczpospolitej. Uśmiechnął się z odrazą. — To jest kocur starej Zoliszki! My go zawsze bijemy, bo on kradr^jg^ __ objaśniał chłopiec przypochlebnym głosem. Stropił Sią jednak, bo Kaleta zbył go milczeniem. Kaleta myślał, i^ jednak należałoby wytłumaczyć dzieciom, że źle się bawią. Dał spokój. Uświadomił sobie, że przypomi^ałoby to sentymentalny wierszyk, napisany dla grzectaych) piknie ubranych i sytych dzieci. Będzie miał dosyć spOsobności w szkole. — Daleko jeszcze, _ zapytał chłopca. — Mamy foremny kęs drogi! Kaleta spojrzał r\a zegarek. Jeszcze czas, bo dopiero kilkanaście minut fc0 siodmej. Z pewnością kierownika nie zastanie tak Waśnie Wstąpi gdzieś na śniadanie. Oto na rogu ulicy wicjać restaurację. Czarna tablica ze złoconymi litera^i: ^mQ Pyrtek", barwne reklamy piwa i wódek, bru^ne firanki w oknach, a na progu chyba sam pan Emlj pyrtek, brzuchaty restaurator, bez marynarki, z zakasąnymi rękawami koszuli. Pociera łysinę i głośno ziewa _ przygląda się z zainteresowaniem Kalecie. Czy można otrzy^^ śniadanie? A można, czemu nie! Cóż by to była za restauracja, gdyby nie można było otrzymać śniadania ^ aze C5Z? Biała kawa z kożuszkiem lub bez kożuszka, jak kto woli, czarna kawa, herbata z rumem lub bez rUmU) jak kto woli, rogaliki lub kaj-zerki, może być ch\eb z masłem lub bez masła, marme-lada wyszła, jutr^ będzie świeża, kawałek szynki! Owszem, dobra szynka) gwarantowana jakość, prosto z lodowni... Bardzo prosi#,. Już się robi... 14 r Wprowadził Kaletę z ukłonami ao restauracji i nu-knął w głąb kuchni: — Maryna! Małe śniadanie raz! A pierunem! Proszę niech szanowny pan pozwoli do tego stołu... Proszę wziąć miejsce... Wytarł ścierką krzesło, wyrównał poplamiony obrus na stole i pośpieszył do kuchni. Kaleta wręczył chłopcu pięćdziesiąt groszy. — A teraz marsz do szkoły! — Nie ma głupich! — mruknął chłopiec i wybiegł na ulicę. Pokój gościnny był brudny, ponury, cuchnący ski-słym piwem i starym dymem tytoniowym. Na ścianie wisiały zakurzone portrety marszałka Piłsudskiego i prezydenta Mościckiego. Między nimi rozpierał się nędzny oleodruk w złoconych ramach. Przedstawiał „Wieczerzę Pańską" Leonarda da Vinci. W środku obrazu, tuż pod postacią Chrystusa, czernił się mały otworek. — A to jest święty obraz, on pięknie gra... — pośpieszył z wyjaśnieniem wracający Pyrtek, głaszcząc się po łysinie. Zauważył bowiem, że Kaleta przypatruje się obrazowi. — To jest Abendmahl jednego sławnego malarza. On już nie żyje. To mam z powstania. On pięknie gra! O, niech szanowny pan słucha! — i wetknął kluczyk w otworek pod Chrystusem, nakręcił i odstąpił kilka kroków. — Tyle mam z powstania. Ten obraz i tę dziurę w głowie! — rzekł i nachylił łysinę do Kalety. Palcem pogłaskał szeroką szramę na czubku głowy. W obrazie zaś zaskwierczał mechanizm i na izbę potoczyła się brzękliwa muzyka. Jakby ktoś gwoździem uderzał po stalowych strunach. Abendmahl (niem.) — Wieczerza (Pańska). 15 — O, słyszy pan? Ich. hatt' einen Kameraden... -Kaleta skrzywił się. — Czy pan jest Niemcem? — zapytał cierpko. — Po jakiemu? Że obraz gra: „Ich hatt' einen Kameraden"? — Tak! — A to co? — i wskazał wyniośle na portret marszałka i prezydenta. — Przepraszam... — Nie ma za co! — udobruchał się Pyrtek i przysiadł do Kalety. — Bo wie szanowny pan, ja rad mówię z inteligentnymi ludźmi. A szanowny pan jest inteligentny. Ja to widzę, mnie wystarczy popatrzeć na kogoś, a wszystko wiem, co w kim siedzi... Ho, ho! Stary powstaniec ze mnie! Szanowny pan jest chyba tym nowym nauczycielem w naszej szkole? Ha, widzi pan, zgadłem! A przepraszam, czy szanowny pan Ślązak, czy nie Ślązak? — zapytał ostrożnie. — Ślązak! — A widzi szanowny pan, zaraz sobie pomyślałem. Nasz człowiek i szlus! Bo wie pan, co ja panu powiem? Ja się bił za wolność Śląska i Polski w trzecim powstaniu, ale tych pieruńskich goroli nie cierpię! Ale przepraszam, jeżeli obraziłem... Bo u mnie, jak to powiadają, co na sercu, to na języku... No nie? — Dlaczego" ich pan nie lubi? ¦* — Tych goroli? Co tu mówić! Nie ma jak nasz człowiek! Tamci tylko się jeżą jak wesz we strupie, wielkich panów grają, szlachta zasrana... Ale za respektem... Nie chcę ucha urazić!... Ja tam mani jaki taki bildunek, ale Ich hatt' einen Kameraden (niem.) — Miałem druha (znana pieśń niemiecka do słów Ludwika Uhlanda). G o r o 1 — w gwarze śląskiej pogardliwa nazwa nie-Slązaka. Bildunek (2 niem.) — wykształcenie. 16 człowiek przywyknie do takich słów, jak siedzi między robotnikami. A co do tych goroli, to nie wszyscy są tacy. Trafią się między nimi poniektórzy porządni. A skąd szanowny pan jest, za pozwoleniem? — Z Ligoty. — Pieruna, z Ligoty? Co szanowny pan mówi? Tam mieszka mój fajny kamrat! Ho, ho! „Ich hatt' einen Kameraden!" To to, co ten obraz grał. Już nie gra, bo trzeba naciągnąć werk. Taką sprężynę. Nakręcić jeszcze? To potem! W trzecim powstaniu praliśmy Germanów jak wszyscy diabli! To było pod Starym Koźlem i pod Kozielską Przystanią, i pod Górą Świętej Anny... Ho, ho! To były czasy! Pamiętam, jak dziś... Ale dziśka, niech diabli wezną! — Dlaczego? — Szanowny pan się pyta, dlaczego? Bezrobocie, gruby stanęły, huty stanęły, ludzie grzebią w biedaszy-bach, a ja, stary powstaniec, ledwie na słoną wodę zarobię... Pieruńskie takie porządki! Ale za przeproszeniem! No, proszę jeść! — A jak się nazywa ten pański kamrat? — Kaleta Józef. Fajnisty kamrat i karlus faroński! Życie mi uratował, gdy nas niemiecka pancerka prażyła pod Koźlem. Nie wie szanowny pan, czy jeszcze żyje? — Żyje. To jest mój ojciec... — KryrielejzonL. To ty... przepraszam, to pan jest synem mojego kamrata? Pieruna, staro! Pójdź gibko! Syn mojego kamrata jest tu! Staro, pieruna, słyszysz?... MarynaL. Z kuchni wybiegła gruba pani Pyrtkowa, kołysząca się jak utuczona kaczka, i aż dłonie złożyła z wielkiego Gruba (2 niem.) — kopalnia. 2 Wyorane kamienie 17 zdziwienia, gdy się dowiedziała, że pan Kaleta jest synem kamrata jej męża. Obraz już dawno przestał grać, więc pan Pyrtek nakręcił jeszcze raz jego mechanizm, muzyka zaczęła brzęczeć, a Kaleta słuchał przy jej wtórze opowiadania restauratora. Pani Pyrtkowa zaś pociągała nosem ze wzruszenia, jako że miała płacz na podorędziu, i powtarzała raz po raz: — Ja, ja, na świecie, na świecie... Potem pan Pyrtek nie omieszkał się pochwalić, że był do niedawna jeszcze prezesem Związku Powstańców * w Osadzie i prezesem Komitetu Rodzicielskiego w szkole powszechnej numer trzeci imienia króla Jana III So-bieskiego. Dlaczego teraz nie jest prezesem?... Ho, ho! Wszystkiemu winna zawiść ludzka! Gdyby ludzie mogli, toby człowieka w łyżce wody utopili. ...Ale to długa historia! Innym razem opowie. A co do pana kierownika szkoły, to owszem, porządny z niego człowiek, tylko trochę za młody. Syn pana Pyrtka nadawałby się w sam raz na takiego kierownika. Ale ludzie wszystkiemu winni! O tym także kiedyś opowie. Owszem, kierownik porządny człowiek, nie Iza nic powiedzieć i to mu już trzeba zostawić, chociaż też to gorol. Tamten stadion sportowy za hałdą — to jego robota. Związek Młodzieży Powstańczej 2 — to także jego robota. Strzelnica także. Potem przedstawienia i wszystko. Szanowny pan pyta się, jak idzie w Osadzie robota? Hm, idzie! Musi iśfć... 1 Związek Powstańców Śląskich — organizacja byłych uczestników powstań śląskich. W okresie sanacyjnym, pod kierownictwem wojewody śląskiego Grażyńskiego, doprowadzała czasami do konfrontacji obniżających rzeczywiste zasługi zdeklarowanych zwolenników Wojciecha Korfantego. 2 Związek Młodzieży Powstańczej — organizacja męskiej młodzieży polskiej, istniejąca przy Związku Powstańców Śląskich, która skupiała w swoich szeregach młodych ludzi o bardzo patriotycznym nastawieniu. 18 Jest tu jeszcze kilku pieruńskich orgoli, którzy posyłają dzieci do minderhajtki, to znaczy, do niemieckiej szkoły. Naturalnie za pieniądze Volksbundu. No, ale bezrobocie, głód robią swoje... No nie? — A przepraszam, czy szanowny pan ma już mieszkanie? — zapytał w końcu. — Nie mam. Muszę dopiero poszukać. — Co znaczy poszukać? Ty, Maryna, pieruna... Ale przepraszam za te pieruny. To tak człowiek między robotnikami przywyknie. Oni mają, za respektem, strasznie niewyparzone pyszczyska! Klną jak wszyscy diabli... Ale nic dziwnego! Bezrobocie, nie ma co żreć... Każdy by klął, nawet święty. Ale co chciałem powiedzieć? Ty, Maryna, co powiesz, gdybyśmy tę izbeczkę wyrychto-wali, wiesz, tę w giblu, i przeznaczyli dla pana Kalety, syna mojego kamrata? Beczkę z kapustą zniesie się do sieni. Ile będzie kosztować? Ale głupstwo. Nie ma nawet o czym mówić. Nie pójdziemy skyrs tego do wójta! Już pokój chciała wynająć pani nauczycielka, bo jest ładny, słoneczny, z widokiem na ogród. Wprawdzie tego słońca u nas tyle, co by kocur napłakał, w ogrodzie pustki, bo wszystko struła siarka, ale zawsze milej patrzeć do ogrodu aniżeli na hałdę lub na ulicę. No nie? No, Maryna, zabieraj się do roboty! Zaraz to będzie, panie Kaleta! Pan mieszka u mnie i fertig! Toby było ładnie, gdyby syn mojego kamrata nie miał gdzie mieszkać, O r g o 1 — w gwarze śląskiej pogardliwa nazwa Niemca lub renegata. Minderhajtka (z niem.) — szkoła mniejszościowa. Volksbund — szowinistyczna, rewizjonistyczna organizacja niemieckiej mniejszości narodowej w Polsce przedwrze-śniowej, była ośrodkiem propagandy i dywersji hitlerowskiej na Śląsku. G i b e 1 (z niem.) — pokój w szczycie domu, poddasze. Fertig (z niem.) — gotowe. 19 gdyby miał wymiatać kąty u jakiegoś pieruńskiego or- I gola! No nie? Kaleta był zaskoczony gadatliwością Pyrtka. Słuchał ' go trochę zdumiony, trochę ubawiony. — A był już pan, panie Kaleta, u kierownika? — zaczął znowu Pyrtek po drobnej chwili wytchnienia. — Nie był! No, to niech pan idzie. Bo trzeba się zameldować, żeby było wszystko w porządku. Ordnung musi być, bejehl jest bejehleml Do pana burmistrza też trzeba iść z wizytą. I do księdza proboszcza. Porządny ksiądz, tylko za bardzo dzierży do kupy z robotnikami. Już się na niego krzywią gdzieś tam w kurii czy jak się tam to pieruństwo nazywa, panowie w województwie też się krzywią, ale on i tak nic nie może zrobić... Czasem ma muchy w nosie, ale to mu już daruję... A burmistrz? Ale co tu mówić? Ja nic nie mówię! No, proszę pójść do tej swojej szkoły, a gdy pan wróci, izba będzie fertig i obiad, i wszystko. Maryna, tę walizkę pana Kalety zabrać! A ja pana odprowadzę kawałek, za pozwoleniem... — Proszę bardzo! — zgodził się Kaleta. Poszli. Pan Pyrtek odprowadził Kaletę na róg drugiej ulicy, pożegnał się z nim hałaśliwie, a potem jeszcze długo stał i wołał za nim, i radził którędy ma iść, żeby nie zabłądzić. -Pienińskie tam bowiem dziury, wądolce, zagadli-ska... Trzeba uważać! Kaleta widział, że Pyrtek robi to celowo, by zwrócić uwagę sąsiadów i przechodniów na swoją nową znajomość. Widocznie ma w tym jakiś interes. Ale jaki?... Machnął ręką i poszedł we wskazanym kierunku. Minął ostatnie domy robotniczej kolonii, szedł długo koło wysokiego parkanu i między wygasłymi hałdami, mijał Ordnung (niem.) - porządek; Befehl {niem.) - rozkaz. 20 wądolce i zapadliska, aż w końcu dotarł na podwórze starej, nieczynnej kopalni. Leżały na nim zwoje zżartej rdzą liny, walały się klatki wyciągowe, rdzewiały rozłożone koła zdjęte z wieży szybowej, jakieś szczątki maszyn, których już nie było można ukraść i sprzedać handlarzowi starym żelaziwem, a wszystko tonęło w chwastach. Okna kotłowni i hali maszynowej były zamurowane. Lampownia i biura zamienione na mieszkania. Zmurszałe ściany broczyły rudą czerwienią. Z boku znajdował się obszerny basen, z którego ongiś czerpano wodę do kotłowni. Teraz taplało się w nim dwoje dzieci brodząc po kolana w zielonkawej cuchnącej wodzie. Dziewczynka uniosła wysoko brudną spódnicę i piszczała z radości, chłopiec, nieco starszy od niej, chudy i blady, zdjął porcięta i tylko w krótkiej koszuli hasał w wodzie, rozbijał ją w biegu, skakał i pohukiwał piskliwym głosem. Dzieci były tak bardzo przejęte zabawą, że nie zwróciły uwagi na Kaletę. Za szybem rozłożyła się szkoła. Była to istna rudera, posępna, czarna, podobna do kostnicy na opuszczonym cmentarzu, gdzie wisielców grzebią. Grube mury, spięte ankrami, wskazywały, że zbudowano ją bardzo dawno i że był to kiedyś budynek należący do kopalni. Widok jej niemile dotknął Kaletę. Z prawej strony wznosiło się rude usypisko dymiącej jeszcze hałdy, tuż za płotem zaś, po lewej stronie, rozciągał się szeroki i daleki teren opuszczonych biedaszybów, zryty do głębi, przeorany, bezludny i dziki. Na horyzoncie majaczyła sylwetka krzyża, a obok niego bił z ziemi czarny słup dymu. Wiało stąd smutkiem i opuszczeniem. Kaleta stanął na progu szkoły. Robiła wrażenie czarnego rozbrzęczanego ula. Z jej szumu wyławiał pomierz-wiony rytm skandowanych wierszy, głośnego liczenia, piskliwych odpowiedzi i szmer wody cieknącej z kurka. 21 A Wszystko to było dla niego ogromnie bliskie i zna- 3° Wszedł w korytarz. Ujrzał w mroku ciemne drzwi jedne i drugie, liche obrazki na tekturze zawieszone na ścianie, wydeptaną podłóg, drewnianą i drewnianą kę schodową. Równocześnie zastąpił mu drogę kT i znajomy zapach szkoły. Zapach był ciężki KatHj we wspomnieniu swoje dzieciństwo i uśmiechnął się pobłażliwie. Klasa siódma Najgorszą opinię miała klasa siódma. Nie wiadomo, kto taką opinię urabiał. Chyba nauczyciele, bo tylko oni stale się krzywili i stale wymawiali chłopcom i dziewczynom, że się źle sprawują, że nie chcą się uczyć, że są zakałą całej szkoły. Poza tym nauczyciel Wiesner wciąż twierdził, że stokroć milej byłoby mu kamienie tłuc przy drodze aniżeli uczyć taką bandę skończonych łajdaków i drabów. — Kogo chcieli bogowie pokarać, temu kazali być nauczycielem! — powiedział kiedyś rozgoryczony. Chłopcom podobało się to powiedzenie. Odtąd stale mawiali, że nauczyciela Wiesnera pokarali bogowie, że go nawet po nocach straszą, że mieszkają u niego na strychu i dzwonią łańcuchami. Poza tym słuszna to kara, bo w klasie drze się, jakby go ze skóry obdzierano, nie chodzi do kościoła i nie wierzy w jednego Boga, lecz w mnóstwo bogów. Nie wiadomo nawet, czy chodzi do spowiedzi. I odtąd czekali na sposobność, by powiedzieć o tym księdzu wikaremu, uczącemu w szkole religii, a bardzo łakomemu na takie doniesienia. Uradzili jednak uczynić to dopiero wtedy, gdy nauczyciel Wiesner dopiecze im do żywego. Chwilowo jeszcze nie dopiekł do żywego, tylko wymyśla i tłucze ich po głowie pier- 23 ścieniem na zgiętym paluchu. W pierścieniu jest duże, szlifowane szkiełko czerwone, a ponieważ dziewczyny są głupie, więc marzą o takim czerwonym szkiełku. Nosiłyby je jako broszkę. Pan kierownik powiedział, że klasa siódma dlatego jest taka rozwydrzona, bo już od dwóch lat nie ma stałego wychowawcy i opiekuna. Wychowawcy byli, lecz wciąż się zmieniali od chwili, gdy pan nauczyciel Broda, prowadzący ich od klasy pierwszej, wyjechał do sanatorium i tam umarł. Była to wtedy bardzo miła wiadomość, bo przez cały tydzień miano o czym rozmawiać. Klasa siódma nie martwiła się zbytnio tym wszystkim, co o niej mówili nauczyciele i kierownik. Zamknęła się w swoim świecie i broniła uparcie wstępu 4oń wszystkim niepowołanym. Niepowołanymi zaś byli nauczyciele i nawet sam kierownik. Kierownik nie bił wprawdzie, nie wymyślał, lecz straszył swoimi zimnymi oczami i listami pisanymi do rodziców. A taki list zawsze był powodem piekła w domu. Pięciu chłopców tylko twierdziło, że listy kierownika mają gdzieś. To byli wybrańcy losu, których rodzice mieli także gdzieś szkołę i wszystkich nauczycieli. Koledzy i koleżanki zazdrościli im takich mądrych rodziców. Wyjątkowymi względami siódmej klasy cieszyła sięV pani nauczycielka z grzywką, przezwana panną Maryśką. Jej tylko udawało się czasem wstąpić w zaczarowany ogrójec tamtej republiki. Nigdy nie krzyczała1 podczas nauki, a raczej pogłaskała po twarzy chociażby największego draba. Jej dłonie pachniały toaletowym mydłem. A to jest bardzo przyjemnie, jeżeli ktoś takimi pachnącymi dłońmi głaszcze po twarzy. Matka nigdy tego nie zrobi, ojciec tym bardziej nie, a uczyni to panna Maryśka i jeszcze na dodatek uśmiechnie się mile. Poza 24 tym ma ładną grzywkę na czole i zawsze mówi: „Moi chłopcy! Moje dziewczyny!" To jest dobrze, jeżeli ktoś tak się wyraża. Lubił ją nawet największy zbój w klasie, Hanys Babilon, przezwany Babilończykiem. Raz nawet oświadczył wobec całej klasy, że gdyby był starszy, chętnie by się ożenił z panną Maryśką, bo ona nie pije wódki, jak jego matka, więc nie musiałby jej bić, jak jego ojciec bije matkę. A może pije wódkę?... — Proszę pani, czy pani pije wódkę? — zapytał pewnego razu podczas lekcji. Panna Maryśka zdziwiła się tak bardzo, że aż brwi podniosła wysoko. Wtedy była jeszcze piękniejsza. — Nie piję! — rzekła po chwili, gdy się przestała dziwić. — A czemu się pytasz, Babilonie? — Bo moja matka pije, a to jest bardzo źle... Pani nauczycielka była wyraźnie zakłopotana, w klasie zaś nastała cisza, a Babilończyk uśmiechnął się zadowolony. Zepsuł wszystko Kurt Malik, który wyrwał się niepotrzebnie z uwagą: — Proszę... Za takie pytanie dostałby w pysk od pana nauczyciela Wiesnera. A on, proszę... Babilon powiedział jeszcze... żeby się z panią ożenił! — Kto? — zdziwiła się znowu. — Przecież mówię! Babilończyk! Dzieci zaczęły się śmiać, a panna Maryśka zarumieniła się bardzo. Potem mówiła coś o poszanowaniu rodziców, lecz nikt jej nie słuchał, bo każdy był ciekawy, co z tego wszystkiego wyniknie. Po dzwonku istotnie Babilończyk pobił się z Kurtem Malikiem. Powstała ogromna wrzawa, do klasy wpadł nauczyciel Wiesner i zaczął narzekać załamując ręce nad głową: — Ja, um Gotteswillen, so eine Bandę!... Ja, um Gotteswillen, so eine Bandę! (niem.) — Na miłość boską, co za zgraja! 25 Dziewczyny ceniły delikatność panny Maryśki, jak to określały z uznaniem. Jeżeli bowiem znalazła w ich włosach wesz, nie robiła z tego powodu piekła, jakby to czynili inni nauczyciele, a zwłaszcza nauczyciel Wie-sner, lecz czekała dzwonka nie zdradzając sią ze swym odkryciem. Po dzwonku mawiała do owej dziewczyny: — Zaczekaj na mnie w klasie! Każdy przypuszczał, że pannie Maryśce chodzi o odniesienie zeszytów do domu. Gdy wszyscy opuścili klasę, zwracała się do niej: — Wiesz, moja dziewczyno, ty masz wszy we włosach! Dziewczyna najczęściej zaczynała płakać ze wstydu, a panna Maryśką radziła jej, w jaki sposób może się ich pozbyć. — Powinnaś myć głowę przynajmniej raz na tydzień — radziła stale. — Proszę pani, kiedy ja mam włosy ondulowane! Ja mam wieczną ondulację! A jeżeli będę myła głowę, to mi się fryzura zepsuje! — wymawiały się niektóre. — Ha, jeżeli ci chodzi o ondulację, to nie myj głowy! Lecz pamiętaj, że następnym razem powiem w klasie wobec chłopców, że masz robactwo we włosach. Jak chcesz? Ten argument skutkował i dziewczyna przychodziła nazajutrz z wymytą głową. Bała się bowiem naśmigwań chłopców, a najbardziej bała się Babilończyka, który był „psem na dziewczyny". Wyrażenie to przejął w zmienionej formie od ojca, który mawiał, że jest „psem na baby". Chłopiec chętnie popisywał się tym zwrotem w klasie. Mijały dni, mijały tygodnie, a zapowiadany pan nauczyciel nie przychodził. Dzieci przestały wierzyć w zmianę istniejących stosunków, a nauczyciele narzekali podczas przerwy i żalili się, że klasa siódma do re- 26 szty się rozpuści, jezen nie oęazie miara stafego wychowawcy. Poza tym to ustawiczne zastępowanie brakującego nauczyciela wszystkim się przejadło. Każdy z nauczycieli wchodził do klasy siódmej z niechęcią, każdy rychło się unosił, wymyślał dzieciom, narzekał, a lekcje zbywał. Byleby dociągnąć do dzwonka... Nawet łagodna panna Maryśka zaczynała ulegać zniechęceniu. Męczyło ją borykanie się ze zbiorową niechęcią i niesfornością dzieci. Pewnego razu nie mogła się już opanować. Dzieci najspokojniej rozmawiały podczas lekcji i przeszkadzały głośnymi uwagami. Panna Maryśka usiłowała je zainteresować lekcją, zmusić do słuchania i do ciszy. Nie mogła. Rzuciła przeto książkę na stół i zawołała: — Jesteście bez serca! Przez chwilę jeszcze się mocowała, potem znienacka wybuchła płaczem i wyszła z klasy. Wtedy dopiero nastała cisza. A równocześnie Babilończyk wybiegł z ławy na katedrę i zaczął cedzić przez zaciśnięte zęby: — Jeśli mi jeszcze jakiś gizd zapierunowany będzie przeszkadzał pannie Maryśce, to mu zęby porachuję! Pieruny jasne, zapieranowane!... Malik zaczął się wydzierać, że Babilończyk kocha się w nauczycielce. Powstała ogromna wrzawa i śmiechy. Babilończyk zaś skoczył do Malika i uderzył go tak mocno w twarz, że chłopiec zwalił się pod ławę. Teraz już wszyscy wiedzieli, że Babilończyk nie żartuje. Sprawa jednak oparła się o kierownika. W obronie Babilończyka stanęła panna Maryśka. — Czy dlatego pani broni tego draba, że się w pani kocha? — zapytał z przekąsem nauczyciel Konieczny. — To typ patologiczny! — mruknął Wiesner popierając koleżankę. — Drab z niego jest, lecz trzeba być wyrozumiałym. Jego matka jest pijaczką! Sprawę załatwiono polubownie. Babilończyk musiał 27 przeprosić Malika wobec całej klasy. Nie chciał z początku, lecz gdy go panna Maryśka popchnęła lekko, spojrzał na nią i poszedł. Podczas następnej przerwy oświadczył jednak w klasie, że mimo tego nie podaruje nikomu, kto będzie przeszkadzał w nauce pani nauczycielce i kto jej będzie dokuczał. — Skuję wam mordy na fest! — groził. — Niech tylko kto spróbuje! Nikt nie próbował, bo każdy wiedział, że silny i odważny Babilon dotrzyma słowa. Po kilku dniach wszystko się zmieniło. Oto zezowaty Bylok, synek woźnego szkolnego, przyniósł wiadomość, że niezadługo klasa siódma otrzyma nowego nauczyciela. Nawet wiedział, jak się nazywa. Kaleta się nazywa. — Ciekawym, co to będzie za pieruński ślimok — zauważył złośliwie Babiłończyk. Na trzeci dzień przyszedł nowy nauczyciel. Jakoś zaraz po drugim dzwonku. Pierwszą lekcję „odwalił" nauczyciel Konieczny, na drugiej miał uczyć kierownik. Chłopcy i niektóre dziewczyny truchlały na myśl, co to będzie, jeżeli zacznie egzaminować z gramatyki. Już bowiem dawno zapowiadał powtórkę. A tu wszystkie części mowy pokręciły się jak groch z kapustą, przybrały osobliwe kształty, przemieniły się w straszydła. Przy-imki pomieszały się z zaimkami, dopełniacze z dopełnieniami, pogubiły się czasy, rodzajniki, mianownika, tryby... Wszystkie lisie podchody, by poznać i odróżnić odmienne części mowy od 'nieodmiennych, zostały wni-wecz obrócone, a tu jeszcze jakieś rozbiory zdania, a potem zdania takie i owakie, i jeszcze inne... Chryste Boże! Można oszaleć... Niechby diabli wzięli tego, który wymyślił gramatykę!... — Ech, z gramatyki się nie strzela! — pocieszał wszystkich Babiłończyk. Dla zaznaczenia, że gramatykę ma 28 w pięcie, usiadł sobie okrakiem na ławie i jął świstać tango. potem zakrzyczał dzwonek, a po dzwonku otworzyły się nagle drzwi i w progu ukarał się kierownik z młodym panem o czarnej czuprynie i o ciemnych, lśniących oczach. Obaj zaczęli się teraz wzajemnie zapraszać do wejścia do klasy. Dzieci patrzyły ciekawie, co z tego zabawnego widowiska wypadnie. Jeszcze gotowi się wzajemnie szturchać. Tak to wygląda, jakby się bali wstąpić do klasy. Strasznie to śmieszne! — Ależ proszę, panie kolego! ~ nalegał kierownik i czynił dłonią gest zapraszający. — Pan kierownik będzie łaskaw... — bronił się nauczyciel Kaleta. — Ależ proszę bardzo... W głosie kierownika zadrgało zniecierpliwienie, zwłaszcza że z tłumu dzieci wyleciały przekpiwne prychania. Nauczyciel więc ustąpił i wszedł pierwszy. Dzieci wstały na przywitanie i wciąż dławiły się prychającym śmiechem. Patrzyły na Kaletę i wszystkie usiłowały w tej chwili wywnioskować, jaki to będzie nauczyciel. Zły czy dobry, pies cZy człowiek, narwaniec czy łagodny jak baranek, czy będzie bił czy też folgował, czy będzie trzeba się go lękać czy też można będzie baraszkować do woli, czy on głupi czy też mądry, chytry czy mamlas pieruński?... Stąpa mocno, patrzy bystro, lekko się uśmiecha. Uśmiech jednak jeszcze nic nie mówi. Ho, ho! Uśmiech bywa zwodniczy, nieraz bardzo zwodniczy... Gdy Konieczny zamierza uderzyć trzciną, także się iśmiecha... Tylko że ten jego uśmiech jakiś trochę inny. 'loże coś z tego będzie! Jedynie owo mocne stąpanie |trochę niepokoi. Tak stąpa kierownik, który jest ostry nie znosi sprzeciwu. Diabli wiedzą, co w nim siedzi... loże jednak tym swoim uśmiechem pragnie oszukać, /ywieść wszystkich w pole? Bo może to całkiem zwy- 29 kły pies? Jego ciemne oczy są twarde. Czarna czuprynę ulizana i błyszcząca. Czy też w takiej ulizanej czuprynie bywają wszy? Chyba nie, boby im nogi zlepiły się tym mazidłem, którym są nasmarowane włosy. A zresztą nauczyciele nie mają wszy we włosach. Chłopcj mają, dziewczyny także. Chłopcy czasem wyczesujs wszy grzebieniem do otwartej książki i rozgniatają paznokciem. Nauczyciele za to mają pchły. Bo oto Malil zauważył czerwony ślad ukłucia na przegubie ręki na-j uczyciela Michejdy. — Siadać! — rzekł kierownik. — Wyrównać... Tyj Babilon!.,. Zawsze trzeba cię upominać! Kto ma dyżuri Tablica nie jest starta! Zostawić teraz! Po nauce... Nc już cisza... Słuchajcie, dzieci! Dzieci znieruchomiały w oczekiwaniu, tylko Gertn da Syskówna trącała nogą sąsiadkę i wskazywała nJ swoje włosy, a następnie ruchem głowy na nauczyciela! Sąsiadka, Barbara Nowakówna, pokiwała głową, splu-f nęła na dłoń i pogładziła się po włosach. Syskówna za\ krztusiła się krótkim, piskliwym śmiechem. f — Małpy zielone! — mruknął pogardliwie Babi lończyk. Kierownik udał, że nie zauważył chichotu Syskówn^ i nie słyszał uwagi Babilona. — Będziecie mieli nowego pana nauczyciela i wy chowawcę! — zaczął. — To jest pan nauczyciel Kajeta a to jest klasa siódma. Piętnaście dziewczyn i dwudzie stu trzech chłopców. Kogo dzisiaj brakuje? — Proszę... W szkole nie ma Byrtusa, Kani i... — ti Mojeścik jął szukać oczami, kogo jeszcze brakuje. — Nożanki i Heli Smużówny! — zawołała za nieg| Hanna Buchcianka. ¦ — Kto wie, dlaczego nie ma ich w szkole? — Byrtus i Kania są na biedaszybie! — wyjaśni Mojeścik. 30 __ A dziewczyny.' — Nie wiem... __ Matka Nożanki jest chora! — wyrwała się Hana Buchcianka. __ A co ze Smużówną? Nastąpiło milczenie. W klasie jęły przelatywać tłumione chichoty i porozumiewawcze spojrzenia. __ No... — zawołał kierownik. __ Jej siostra wczoraj zległa! — wyrwał się Babilon. __Dostała dziecko... To już drugie nieślubne! W jego głosie przebijała wyraźna prowokacja. Dzieci roześmiały się głośno, lecz śmiech ich zgasł jak zdmuchnięty, gdyż kierownik zagryzł usta, a oczy jego poszarzały. Jedynie Babilończyk patrzył hardo, aczkolwiek w kącikach jego oczu czaił się już lęk. — Głupiś ze swymi uwagami! — rzucił twardo kierownik. — Spokój już! Spojrzał na Kaletę. Kaleta był lekko zaskoczony i jakby zdumiony. Rychło się jednak opanował. Już jest spokojny i znowu uśmiechnięty. Obaj, Kaleta i kierownik, zdołali zręcznie udać obojętność wobec uwag ucznia. Babilon uczuł się zawiedziony i poskromiony. Skulił się i patrzył spode łba. — Jak powiedziałem — zaczął znowu kierownik — pan Kaleta będzie waszym nauczycielem i wychowawcą i przypuszczam, że nie będzie miał powodu do skarg na wasze zachowanie — tu spojrzał na Babilona. Babilona drażnił uśmiech Kalety. W uśmiechu tym wyczuwał podświadomie jego wyższość i pewność siebie. — Zobaczymy! — mruknął przez zaciśnięte zęby. Sąsiedzi spojrzeli na niego z uznaniem. Zaimponował im swoją odwagą. Kierownik znowu podniósł wzrok na chłopca. Uczynił to powoli, bardzo powoli. Zmarszczył brwi i zagryzł usta. Babilon ucieszył się. Jeżeli bowiem 31 kierownik zagryza usta i marszczy brwi, to znałc, ze g to jednak obeszło. Babilona drażni tylko spokój Kalety który patrzy nań uśmiechnięty i opanowany. Kaleta zwrócił się teraz do kierownika i podj dźwięcznym, metalicznym głosem: — Chcę wierzyć, panie kierowniku, że klasa siód nie przyniesie wstydu naszej szkole! — tu spojrzał moc no na Babilona, lecz już bez tego zagadkowego uśmie chu. Chłopiec nie wytrzymał jego wzroku i odwróci głowę do okna. Kierownik podał dłoń Kalecie i wyszedł. Był podobnjl do człowieka, który się czegoś wstydzi. Kaleta odpro-, wadził go do drzwi, otworzył je, przepuścił kierownika ukłonił się i zamknął za nim. Wrócił na dawne miejsce Dzieci odetchnęły z ulgą. — No więc, dzieci, jak słyszałyście, jestem waszym nauczycielem i wychowawcą. Będę was uczył polskiegq i historii, a raczej powtórki historii. Cóż wy na to? zakończył swobodnie. Dzieci nie wiedziały, co mają na to powiedzieć. Ow szem, ostatecznie powiedziałyby, lecz takich rzeczy ni mówi się przed nauczycielem. Gdyby były same, powie działyby... Poza tym nie wiedziały, do czego zmierza te nowy, obcy człowiek. Medka tylko zachichotała piskli wie, nie wiedzieć z jakiego powodu, i zakryła twar dłońmi. Koledzy spojrzeli na nią z pogardą, a Babilo: mruknął: — Postrzelona koza! Kaleta stanął obok katedry i jął po kolei przenosić) wzrok z dziecka na dziecko. Napotykał skupione oczy Oczy były niebieskie, ciemne, szare, nijakie, kocie, dre, chytre, głupie, naiwne, ciche lub buntownicze Przeróżne. A wszystkie były wyczekujące, tajemnic i skupione w tej chwili. Co się za nimi kryje? Kale uczuł się podobnym do człowieka, który stanął nad cie 32 mną, głęboką wodą i patrzy, woaa jest cicna i również tajemnicza. __ Będziemy żyli w przyjaźni! — zaczął znowu. Głos jego był wciąż dźwięczny i pełny. Słowa były nasycone uśmiechem, tym uśmiechem pełnym chytrości, którym zamierzał sięgnąć w głąb barbarzyńskich serc dzieci. Odpowiedziały mu powściągliwe uśmiechy. Babilończyk tylko nastroszył się i stał się podobny do puchacza. — Będziemy żyli w przyjaźni — powtórzył znowu Kaleta. — Dzisiaj damy spokój lekcji. Uśmiechy dzieci rozjaśniły się, pocieplały. — Najpierw wy mi powiecie o sobie, a potem ja wam. powiem znowu o sobie. Zgoda? — Zgoda! — zawołał za wszystkich Kurt Malik. — Proszę! — zgłosił się gwałtownie Babilończyk. Wstał, wsparł się pięściami o ławę. Usta jego zaciśnięte, oczy zimne. — Proszę! Ja pierwszy powiem! — rzucił znowu wyzywająco. Wszyscy spojrzeli na niego zdumieni. I wszyscy przeczuli, że za chwilę nastąpi coś, czego już dawno nie byłe Coś niemiłego i miłego zarazem. Kaleta skupił się i odparł spokojnie: — Słucham! — A wszak powiem! Żeby pan nauczyciel wiedział!" Powiem — podjudzał się. — Oto moja matka Jest pijaczką, a ojciec zawsze ją bije! Mój ojciec jest psem na matkę! Wyrzucił te słowa z pasją i teraz czekał, co nastąpi. Dzieci bowiem nie wybuchły śmiechem, jak to zwykły czynić przy takiej sposobności, lecz wpatrzyły się wyczekująco w nauczyciela. Co on teraz zrobi? Kierownik zacząłby grozić i prawiłby kazanie przez pół lekcji., Wiesner załamałby ręce nad głową i jąłby skrzeczeć: „Ja, um Gotteswillen, so eine Bandę..." Konieczny ude- mienie ) 35 rzyłby Babilona raz i drugi w twarz i wyrzuciłby za drzwi. Michejda popatrzyłby na dzieci jak bezbronny chłopczyk, gdy mu się dzieje krzywda, i pognałby w dyrdy do kierownika z lamentem. Juraszek rzekłby: „Głupi jesteś, ośle dardanelski!" — i na tym by się skończyło. A panna Maryśka? Panna Maryśka nic by nie powiedziała, tylko może by go pogłaskała po głowie. Wtenczas Babilon byłby podobny do kota, gdy go kto; pogłaska, wywróciłby oczy i jąłby coś mruczeć zadowo lony. Co uczyni jednak w tej chwili ów nowy nauczy-i ciel? O, to jest ciekawe, co uczyni?... Nauczyciel Kaleta nic. Idzie powoli do BabilończykaJ uśmiechnięty i spokojny. W jego oczach jednak coś siej czai. Lecz co?... Dzieci milczą i patrzą. Kaleta doszedł! Teraz stanął przed chłopcem. Uderzy Babilona czy niel uderzy? Babilon zasłania się ramieniem. Kaleta odsuwał je, ujmuje jego twarz w dłonie, podnosi lekko i patrzył w jego oczy. Dlaczego nie uderzy? Dlaczego przeciągaj tę osobliwą chwilę? Czy tak długo sposobi, się do ude-| rżenia, żeby bardziej bolało?... Nie, gdyż jest wciąż spo-J kojny i uśmiechnięty. I wciąż patrzy w oczy chłopca. Babilończyk mocuje się z jego wzrokiem. W końcJ nie * wy trzymał. Wyrwał się gwałtownie, odtrącił KaleJ tę i uciekł z klasy. Czarna woda Dziwna, przedziwna rzecz! Kaleta nie okazał najmniejszego zdziwienia, jakby był na ucieczkę Babilończyka przygotowany. Jakby to w ogóle było rzeczą zwykłą, niegodną większej uwagi. Nawet nie zapytał dzieci, dlaczego Babilon tak postąpił. Dziwy, przedziwy! Dzieci były zaskoczone zachowaniem się nauczyciela. Spodziewały się wszystkiego innego, lecz nie owego spokoju, i obojętności splecionej z uśmiechem. Kiż diabeł? Nie można go zrozumieć! Albo jest głupi, albo też mądry, tak mądry, że aż trudno pojąć... Kaleta przez całą lekcję, zamiast uczyć, wypytywał je o życie domowe, o rodziców i rodzeństwo, podchodził do każdego dziecka, nachylał się lekko, tego poklepał po ramieniu, tamtego głasnął po głowie, czasem zażartował swobodnie, pobudzał do śmiechu — i dzieci w końcu zapomniały o poprzedniej scenie z Babilonem, i zaczynało im być dobrze. Potem zawrzeszczał dzwonek i Kaleta wyszedł z klasy. Za nim wybiegły wciąż jeszcze dziwiące się dzieci. Widziały, że nauczyciel poszedł do kancelarii kierownika. Istotnie poszedł i opowiedział mu wszystko. - Proszę kolegi - - tłumaczył kierownik bawiąc się 35 ołówkiem- — Babilon jest nieszczęśliwym chłopcem.! Ma wyraźny kompleks niższości. Życie bowiem nie ską-l pi mu upokorzeń i trudności, a jego siły twórcze są nie-j dostatecznie rozwinięte, by je przezwyciężyć. Kaletę uraziiło, że kierownik posługuje się książko-! wym językiem. — Jakie to są upokorzenia i trudności? — zapytał. — Ojciec jego od sześciu lat nie może znaleźć pracy.] Czy pan, panie kolego, wyobraża sobie, ile w tym tragizmu? Przez sześć lat czuć się człowiekiem zbytecznym i nieużytecznym... — Heczko powiedział to z lekkii patosem w głosie. — A że trzeba żyć — podjął zno\ — żebrać zaś nie chce, zajmuje się przemytem. Zawóc ten traktuje jako zajęcie sprzeczne wprawdzie z kodeksem karnym, lecz równocześnie udzielające mx; w oczach kolegów i własnych nimbu bohaterstwa i ju-nactwa. Urasta do roli takiego samego herosa jak nasil dawni zbójnicy beskidzcy. Urządza zuchwałe nieraz wyprawy przemytnicze i często przebywa w areszcie. Razi był nawet postrzelony przez straż graniczną. Nasz nieokiełzany Babilon jest jego jedynakiem. Matka, jak się już kolega zdołał dowiedzieć w klasie, jest pijaczka i często można ją spotkać zataczającą się pod drodze lub nawet leżącą w rowie. Jest pośmiewiskiem całej1 Osady. I to najbardziej boli chłopca. Poza tym ^est on stworzeniem nerwowym, pobudliwym, szybko reagującym, nie potrafi się opanować, o czym kolega miał sposobność przekonać się już dostatecznie. Wiadomo, dziecko pijaczki... Ponieważ chłopiec nie może wyzwolić i z upokorzenia, jego usilne dążenie do uzyskania jakiejkolwiek kompensaty przybiera szkodliwą formę. Chc" wydostać się z tego przeklętego impasu, a nie umiej Podświadomie dąży do przewagi i uzyskania znaczenia w klasie, co mu sdę udaje, lecz ta jego przewaga i zna- 36 en stanowią czynnitę aestruKcyjny aia otoczenia, irliżują nasze wysiłki wychowawcze. Ale popisuje się! Czemuż tego nie mówi prościej?" "myślał Kaleta słuchając wywodów kierownika. __ a poza tym nie wszyscy koledzy — ciągnął dalej derownik — są dobrymi psychologami. Może najle-jzym jest koleżanka Maryśka, jak ją tu wszyscy na-[ywamy. Jest to młoda nuczycielka, dopiero drugi rok Iracuje w szkole. Mam jednak wrażenie, że jej postę-kowanie jest raczej instynktowne i chociaż posiada jakiś [sobliwy, wrodzony takt pedagogiczny, czasem nie umie yjść zupełnie obronną ręką z opresji. Zdarza się to ;dnak rzadko. Może kolega będzie miał więcej szczęścia nas wszystkich... — Spróbuję, panie kierowniku! — rzekł, a równo-:eśnie pomyślał, że kierownik powtórzył przed nim skrócie swój referat, wygłoszony prawdopodobnie )dczas jakiejś konferencji nauczycielskiej. Stąd ta tynność w dowodzeniu. — Rozgadałem się jak stary belfer w szkole! — zaważył kierownik. Wydawało się, że przejrzał myśli [alety i teraz się usprawiedliwia. — Lecz kiedy już tym mówimy... Chciałbym jeszcze dodać, że wszystkie kunsztowne i misternie zbudowane teorie pedagogice i psychologiczne, jakimi nas karmiono w semina-im czy liceum pedagogicznym, zawodzą często na ca-[j linii. Nawet najbardziej rutynowany pedagog potyka boleśnie. Co innego twierdzi napuszona mądrością iiążka, a co innego dowodzi życie. Bywa tak, że nam, mczycielom, nieraz trudno znaleźć tę tajemną ścieżkę, |óra prowadzi do serca dziecka. Czasem tylko przypa-|k może nam przyjść z pomocą. Zanim jednak zdarzy taki przypadek, wszystkie ścieżki do reszty się polezą i wtedy już bywa za późno na odwrót. No, ale |owu się rozgadałem. Człowiek tak nasiąka tymi szkol- 37 nymi mądrościami, że w końcu zamienia się w kę czy płytę gramofonową — dodał uniewinniająco. Co teraz kolega zamierza uczynić z tym babiloński fantem? — zażartował. i — Nic, panie kierowniku! Uważm, że postąpiły rozsądnie nie przywiązując pozornie większej wagi tego zdarzenia. — I ja tak uważam! Mnie byłoby trudniej zacho^ spokój. Wiadomo, nerwy... Kolega jeszcze młody... — Pan kierownik niewiele starszy ode mnie. — Zawsze o kilka lat. Robota zjada, jeżeli chce mieć czyste sumienie. — Nie rozumiem! — Jeżeli chce się mieć czyste sumienie, że nie bit się za darmo pensji. — Marna to pensja! — To inna rzecz. Zresztą jest to pojęcie wzglęc Nie chodzi nii o tę oznaczoną ilość tylu a tylu złotj za naszą pracę, lecz o zaufanie, jakie ma ktoś do "~ powierzając mi taką pracę. — Zdaje mi się, panie kierowniku, że to zaufanie jest zbyt wielkie... — Kolega nieco przesadza, choć może jest w trochę prawdy. Nie o tym zaufaniu jednak mówiłij Przepraszam... bo odbiegliśmy od tematu. Proszę ! powiedzieć, w jaki sposób kolega zamierza zdobyć ti chłopca? — Jeszcze nie wiem... — No tak! Nie można na poczekaniu! — Ale mam wrażenie, że uda mi się go obłaska\ — Jak dzikie zwierzątko! Dobrze kolega powiedz obłaskawić. I radowałbym się szczerze, gdybył to koledze udało. Bo myśmy tu wszyscy wobec ni bezsilni. Może kolega będzie miał szczęście. Mól o.^szczęściu, bo inaczej nie można tego nazwać. I jess 38 iedno. Byłbym wdzięczny, gdyby kolega dzielił się ze mną swymi spostrzeżeniami i wynikami. Człowiek musi się uczyć do śmierci — dodał zdawkowo. __ Chętnie, panie kierowniku! __A teraz jeszcze o reszcie dzieci. Otóż z góry uprzedzam, że klasa siódma ma jak najgorszą opinię. Tak pod względem zachowania, jak i nauki. Jak wspomniałem, nasz Babilon wywiera wpływ bardzo ujemny. Poza tym większość dzieci to dzieci bezrobotnych. A więc — nędza! Niektórzy chłopcy biorą udział w przemycie, inni iracują w biedaszybach. Tak nazywamy dzikie kopal-dctwo. Kolega zobaczy te biadaszyby tuż obok szkoły, ibyczaje w wielu domach opłakane. Dzieci z tych do-lów wiedzą więcej z dziedziny życia płciowego aniżeli ja. No, przesadzam, ale w każdym razie rzecz przed-:tawia się tragicznie. I tu nauczyciel jest już prawie lezsilny. Zagadnienia tego nie można omawiać w klasie, 10 rodzice zrozumieliby opacznie nasze intencje. Ksiądz :atecheta ogranicza się do omawiania tej kwestii pojęciami wyłącznie katechizmowymi. Rolę wychowawcy nauczyciela w tym zakresie obejmuje ulica, a w wielu padkach dom rodzinny, naturalnie w znaczeniu uje-jiym. Czy to nie zrazi kolegi do pracy? — Myślę, że nie, panie kierowniku. Może nawet prze-iwnie. Z góry zaznaczam, że nie mogę w tej chwili za-lowiadać zadowalających wyników, lecz być może, że :oś z tej klasy wykrzeszę. Wyznam szczerze, że. ta praca de pasjonuje! — dodał z przechwałką. — Postaram iię — podjął po chwili — tę klasę „uczłowieczyć", jak ;o określała moja koleżanka w seminarium... — i uśmie-:hnął się przy tym wspomnieniu. Uśmiech był miękki pastelowy. Kierownik zauważył to i pomyślał, że Kaleta jest zapchany w którejś koleżance. Niech będzie... Chciał jelcze coś powiedzieć, lecz zakrzyczał dzwonek na znak, 39 r\ fc że duża przerwa skończona. Kierownik drgnął nerwowe i wstał od biurka. — Dzwonek! Przepraszam! — rzekł tylko. Kaleta udał się do pokoju konferencyjnego. Mijaljł go dzieci wracające z podwórza do klas. Przystawały i przyglądały mu się ciekawie. Przeważały między nimj dzieci blade, chude i brudne. Jedynie dziewczyn* z wyższych klas wyróżniały się większą schludnością i pewną kokieterią w ubraniu. Kaleta zastał w pokoju konferencyjnym Wiesnerai Koniecznego i Maryśkę. Juraszek i Michejda dyżurowali na korytarzach. Przedstawił się zebranym. Nauczy-j ciel Wiesner miał pomarszczoną twarz i łagodne oczy] Konieczny był jeszcze młody. Drobne zmarszczki w ką4 cikach oczu sprawiały jednak, że jego twarz miała wy-j raz zgryźliwy. W oczach pełgały złośliwe płomyki. Jegc duży, kościsty nos nadawał mu wygląd jakiegoś wścib-j skiego ptaka, a dwie zmarszczki koło wąskich ust człowieka starego czy zgorzkniałego. — Ha, doskonale! — zawołał hałaśliwie. — Doskona-j le, że kolega przyszedł, bo w tej chwili prowadzę dysputę z kolegą Wiesnerem na temat wartości dogmatów rej ligijnych w stosunku do nauki. Koleżanka Maryśka woli zapychać się bułkami, zamiast nadwerężać swój mózg takimi zagadnieniami. A przecież to ważny problem. Ja twierdzę za Haecklem, że gdyby nie było Boga, to czło-j wiek by go wymyślił... — A może to powiedział Wolter? — zauważył KaleJ ta. Zdziwiła go niemile rubaszna poufałość Koniecznego! Konieczny zmieszał się w pierwszej chwili, Wiesnei| prychnął krótkim śmiechem, a Maryśka roześmiała i głośno, jakby się radowała z porażki Koniecznego. Ry-I chło jednak spoważniała, a chcąc zatrzeć przykre żenię i przerwać kłopotliwe milczenie, zapytała swobodnie: 40 — Słyszałam, że nasz Babilon już pokazał koledze swoje rogi... __ Tak... Pokazał... — A, słyszeliśmy! — dorzucił Wiesner i przybrał groźny wyraz twarzy. — Panie kolego! — zawołał Konieczny porywczo. — ja bym się tam nie cackał z takim draniem! W pysk, psiakrew, dałbym z miejsca i skończone! To jest największy łajdak, jakiego ziemia nosi! Inaczej będzie koledze strugał kołki na głowie! Ja koledze powiadam... fliech kolega tylko ostro z miejsca! Lu w gębę — i koniec! Kaleta skrzywił się niechętnie. Raziło go owo hałaśliwe wygłaszanie uwag, mało wybredne wyrażenia, chęć narzucenia swego zapatrywania, wyraźny brak ogłady towarzyskiej. Spojrzał na Maryśkę. Dziewczyna była w tej chwili jakaś szara. Udawała, że nie słyszy Koniecznego. Wkładała książki do teczki. — Przypuszczam, że dam sobie radę bez owego „lu w gębę", jak to kolega określa — zauważył Kaleta cierpko. — Pfi!... — świsnął Konieczny pogardliwie. — Ja nigdy nie biję dzieci, a ... — zaczęła Maryśka. — Ha, pewnie — przerwał jej brutalnie Konieczny |— jeżeli się chłopcy w pani kochają... — Dajcie spokój! — mruknął Wiesner z niesmakiem. Odezwał się drugi dzwonek, wszyscy wyszli z sali, Kaleta został sam. Pozostał po nich nalot czegoś obmierzłego, przykrego jak czad. Kaleta poczuł niechęć do Koniecznego. „Tam Babilon, tu Konieczny!" — pomyślał. Do sali wpadła Maryśka. Kaleta teraz dopiero zauważył jej urodę. Drobna, o miłej, świeżej twarzy, z czarną rzywką na czole. 41 — Przepraszam, zapomniałam notesu — rzekła unię winniająco. — Jest, proszę pani! — podał jej notes leżący krześle. — Przepraszam, ja tylko słówko! — dodał. — Proszę! Ujrzał jej duże, ciemne, dziecięce jeszcze oczy. Wpa trywały się weń z ufnością. Kaleta zawahał się. Nie powinna przypuszczać, że próba jakichś niemądrych zalecanek. — Mówił mi pan kierownik, że pani potrafi opanj wać klasę siódmą, a w klasie Babilona... — Przesada, kolego! — roześmiała się swobodnie. — Czy mogłaby mi pani kiedyś opowiedzieć o swyc metodach wychowawczych? — Mogę, chociaż nie widzę w tym nic nadzwyczaj nego. Kiedyś przy sposobności. Uciekam, bo mi tai dzieci krzyczą — i wybiegła. Pozostał po niej uśmiech. Kaleta wyszedł z nim szkoły. W słońcu dostrzegł brzydotę jej okopconyc ścian, mrok w głębi korytarza. Uświadomił sobie przj kry zapach ludzkiego zbiorowiska. Odetchnął z ula i postanowił pójść na teren biedaszybów. Pociągała go ponura sylwetka krzyża na widnokrąg i dym buchający z otworu w ziemi. Minął czarną dróg' czarne usypisko żużlu i opuścił się po jego stromj zboczu w dolinę. Teraz stanął przed czarną, cuchną wodą. Rozlała się w rozkisły stawek. Słońce odbij* się w nim jak w oku umarłego człowieka. Ziemia około była ruda i spękana. Miejscami zieleniła się chotnicza trawa o cienkich, pożółkłych koniuszkac Samotna koza rwała ją ostrożnie i pobekiwała żałośr Była podobna do koziego kościotrupa okrytego wylii łą skórą. Za kozą wlókł się długi powróz, utyth błotem. Kaleta usiłował znaleźć wyraz na określenie widoj 42 opuszczonej ziemi, jakby splugawionej i ponurej. Nie notrafił- Taką ziemię widzi po raz pierwszy i próżno ukać we wspomnieniach podobnego obrazu. Chyba u pantegp w „Piekle". Przeze mnie droga do boleści grodu, przeze mnie droga na wieczyste mąki: do zgubionego na zawsze narodu... Rzućcie nadzieję, wy, co tu wchodzicie!* — Rzućcie nadzieję, wy, co tu wchodzicie! — powtórzył Kaleta bezbarwnie. „Bezrobocie, brud, nędza, przekleństwo, a dzieci... Dzieci żyją z kradzieży, biorą udział w przemycie, harują w biedaszybach..." — wyliczał powoli w myślach. Myśli zaś wyrastały bujnie z tego dantejskiego piekła z sylwetką kozy na usypisku. Kaleta dostrzegł w tym przeraźliwym krajobrazie uproszczony symbol życia swoich dzieci szkolnych. Wyszedł na drugie usypisko. Koza patrzyła na niego wąskimi, bursztynowymi szparkami oczu. Kalecie wydało się, że w jej spojrzeniu mieści się zjadliwa kpina. Przed nim leżała bezpańska ziemia, zryta i wywrócona na ręby, rozkopana głęboko, oszpecona wyrwami i kraterami, kamienista i naga. Szedł teraz ostrożnie. Omijał głębokie leje, obchodził zawaliska i zdradliwe jamy, trafiał na ciemne otwory opuszczonych biedaszybów, patrzył w czarne wody i w dymiące kratery i przestępował nieufnie szerokie szczeliny, z których sączył się zatruty żar i błękitny czad. Wiedział, że stąpa po ziemi, w której, niegłęboko, pali się pokład węgla, że podziemny pożar posuwa się ławą i zagarnia coraz większe przestrzenie, a gdzie jeszcze nie dotarł, tam bezrobotny górnik opuszcza się w głąb wąską studnią i wydziera węgiel dla siebie. 1 Tłumaczenie Adama Asnyka, poprawione przez Alinę Swi-jderską. Krztusił się rozpalonym powietrzem i smrodem siał ki. Żar dygotał nad ziemią na kształt szklanych, przfl rzystych płomieni. Wypłowiałe słońce świeciło bez żyj cia. Podobne było do miedzianego kręgu powleczor - ¦ i^y m*a^ ^bjąć prowadzenie chóru i biblioteki J ¦iir:. pozostał przy swoich rezerwistach i powstań-j cach tóieroiwnik iprzeznaczył dla siebie resiztę pracy. p 'f^s konferencji niektórzy koledzy krzywili s i tł ć^yli' ze ^m n^e starczy czasu na tyle pracy, ż« „., , syć harówki w szkole, zwłaszcza w okresie rea- jci d^ \ liza • nowych programów szkolnych. W końcu pogodzi-; ii o- ^ planem kierownika, tylko Konieczny oświadczył! " ''ip z Y * yp »,• vi6°-zie pracował. ^:Jct mi za to nie płaci, nie głupim niszczyć zdro-S wią dla druSich!"~ mruknął oschle. T je kolega uważa! — odparł kierownik spokojnie! __tp jj.e jest przymus, tylko dobra wola. Kolega widzij że -v+ A^e ucny-'-a s^ o(^ tego rodzaju pracy... #0 prawda, lecz każdy to czyni ze strachu. ^ie rozumiem! wiadomo, lista kwalifikacyjna u pana kierownikał list ^alifikacyjna u pana inspektora... Eh, co ti t pe kolego! Proszę tak nie stawiać kwestii! '¦jjji . je ma prawa przymuszać do pracy pozaszkolnej c pusząc tę pracę. To tylko dobra wola kolegi i po-' czUc7eab°WiązkU- I ^azes! Poczucie obowiązku! Ha, ha! Człowiel u, a inni zbierają pochwały, ordery, chełpią na pierwsze miejsca... Taki jeden z drugir — organizacja narodowa kobiet śląskich w Poi- sc ^wrześniowej. e pr,0 Młodych Polek — organizacja dziewcząt polskich, is*. aca Przy Towarzystwie Polek. — xu nie pogawęaKa w Karezffiie, lećż kónrefencji. Ma jeszcze kto z kolegów jakie zapytania? Nie! To dziękuję i zamykam konferencję. Koleżanko! — zwrócił się do Maryśki piszącej protokół. — Proszę zakończenia konferencji nie pisać w protokole! Wszyscy rozeszli się skwaszeni. I wszyscy czuli urazę do Koniecznego. Nikt go nie lubił w gronie. Niekoleżeń-ski w pożyciu, zarozumiały na punkcie studiów ukończonych w Instytucie Pedagogicznym, intrygant podejrzany o autorstwo dwóch anonimowych listów do inspektora ze skargą, że kierownik udziela koleżance Marysi urlopu bez wiedzy inspektoratu sizkolnego i że ją rzadko hospituje — wprowadzał w atmosferę życia szkolnego ferment niepokoju, zawiści i nieufności. Kierownik patrzył w rude słońce w dymach i myślał z przykrością o Koniecznym. Chętnie by się go pozbył, lecz nie umiał się zdobyć na stanowczy krok. A miał przecież wiele sposobności. Chociażby to pobicie małego Gawlasa w trzeciej klasie. Przyszedł ojciec z zapłakanym synkiem. Zdjął mu spodnie i pokazał kierownikowi czarne pręgi na pośladkach. Groził, że zaskarży do sądu nauczyciela Koniecznego. Kierownik z trudem odwiódł go od tego zamiaru. Albo to zajście w restauracji Pyrrtfka, gdzie pijani górnicy wypoliczkowali Koniecznego i wyrzucili na ulicę. Albo to krętactwo ze świadectwami w zeszłym roku, gdy wbrew uchwale Rady Pedagogicznej obniżył stopnie poszczególnym uczniom. Lub ten mściwy stosunek do dwunastoletniej córki kolegi Jura-szka. Napisał dziewczynie składającej egzamin do pierwszej klasy gimnazjalnej tak krzywdzącą opinię, że sprawa oparła się o inspektorat, gdzie wykazano złą wolę Koniecznego. Albo to prześladowanie niektórych dzieci przy równoczesnym nadskakiwaniu drugim, zwłaszcza najstarszym dziewczynom, co już powinno 53 dosyć powodów, by „wykończyć" Koniecznego, jak si wyrażał kolega Wiesner. Lecz Heczko nie „wykończył" go. Tłumaczył, że go żal. — Złamię mu życie albo w najlepszym wypad zwichnę karierę! Dam mu spokój! — wymawiał się z; kłopotany. — Ha, jeżeliś taki niezdara, to cierp! — powiedzie koledzy-kierownicy. Słońce zanurzało się powoli w nawisłym dymie, ru działo coraz mocniej, przemieniało się w stygnący ju krąg rozpalonego żelaza, a z ziemi jęły się podnosić sza re mgły. Kierownik czuł się zmęczony. A to dopieri początek roku szkolnego! I jeszcze tyle pracy czeka... ' Posłyszał pukanie do drzwi. Do kancelarii wszedł Kaj leta. Kierownik spojrzał na niego z ulgą i wyprostowa się bezwiednie. _ Myślałem, że kolega zapomniał o naszej umowij — zaczął. _ — Nie zapomniałem, tylko ten moj gospodarz... btr szny gaduła! Nie mogłem się wyrwać. __ Gdzie kolega mieszka? — U pana Pyrtka. Heczko zasępił się nieznacznie. — Ha, porządny człowiek — zaczął ociągająco. Czasem mi się nie podoba. Lecz to tylko moje subie tywne Niech się kolega nie pozwoli sprowokować zwierzeń na temat naszych stosunków koleżeńskie Ale o tym kiedy indziej! Wie kolega, dlaczego zapro łem was do siebie? To przejście ze zbyt urzędowego „kolegi' na bardz: poufałe „was" obeszło mile Kaletę. — Przypuszczam, że w sprawie pracy pozaszkolna _ Tak! Ale proszę, siadajcie! Pyrtek by powiedzi; 54 to wrażenie zębów. uśmiechu człowieka cierpiącego na ból Wydaje mi się... — podjął znowu i zawahał się. __O tym później. Chodzi mi o zrealizowanie pewnych, może dosyć śmiałych planów. Myślę tu o pomocy zimowej dla dzieci i uzyskaniu sali gimnastycznej, której nasza szkoła nie ma. Przydałaby się i na przedstawienia amatorskie, które muszą się odbywać w gospodzie pana Pyrtka... A tam, wiadomo... wódka, towarzystwo... Kolega może już zauważył, że obok jest kotłownia. Już dawno myślę, żeby ją wyprosić od dyrekcji kopalni i zamienić na salę gimnastyczną i teatralną. Pragnę was, kolego, prosić o pomoc... — Nie wiem, w czym mógłbym tu pomóc, ale jeżeli chodzi... Ależ bardzo chętnie! — dorzucił, bo zauważył na twarzy kierownika zawód. Kierownik się rozjaśnił. Kaletę dziwiło to wyróżnienie. Przecież są inni koledzy, a Heczko wybiera jego do tej pracy. — Chętnie... — powtórzył. — Jak pan kierownik zamierza to wykonać? — Mam plany. Proszę! — i wskazał arkusz zapisany cyframi i porysowany planami. Nachylił się nad biurkiem, zaczęli wymieniać nazwy, cyfry i daty. Pochłonął ich radosny majak nowego dzieła. Głosy ich szeleściły w ciszy. Przerywał je czasami krótki, suchy kaszel kierownika. Cyfry rosły, przemieniały się, przybierały powoli kształt dużej sali, jasnej, wypełnionej dziećmi... Oto już nie ma bezrobocia, nie ma nędzy, nie ma przekleństwa, a jest tylko ta sala, pełna radości dziecięcej, z wielką sceną, a na scenie w świetle reflektorów błądzą aktorzy. Kaleta podniósł głowę i przez drobną chwilę zapatrzył się w gasnące słońce w dymach. Świeciło jak spło-wiała lampa nad ogromną, opuszczoną sceną teatralną. r Wyprawa po serce -« Życie szkoły wchodziło powoli w utarte koleiny i zal czynało się toczyć bez wstrząsów. Mijały lekcje za lekcjami, mroczne korytarze szumi; ły i brzęczały skandowanymi słowami, a od drzwi dl drzwi błąkały się zmieszane bełkoty zbiorowych od] wiedzi, mozolnego dukania nad otwartą książką i szelesty przewracanych kartek. Cuchnące mroki rozjarzały się znienacka wybuchem śmiechów, które tak szybko marły jak szybko się rodziły. Czasem wychynął ostry, podrażniony głos nauczyciela, zawibrował jak rudy płomień na wichrze i również gasł w nagłej ciszy. Był podobny do rozpalonego kamienia ciśniętego w głęboką studnię. Cisza tętniła rytmem zalęknionych serc dzieci. Potem znowu wracał szum i bełkot słów równych, jednakowych, sunących gładkim szeregiem w koło, w kółeczko jak karuzela. Woźny Bylok siedział w swej izbie pod oknem i łatał buty. Jego teść, zasuszony, krzepki staruszek, lekko zgarbiony, o figlarnych oczach, właściciel legendarnych już w szkole siedmiu zegarków, karmiciel wróbli na podwórzu i opiekun królików, krzątał się po korytarzach i śpiewał półgłosem godzinki. Przystawał czasem pod drzwiami klasy i słuchał jej życia. Skupiał się wte- 56 trzecie, aż przeszedł całą szkołę. Uspokojony wracał znowu do swojej, pracy. Zżymał się tylko wtedy, gdy słyszał podniesiony głos nauczyciela. — Wrzeszczy jak lucyper! — mruczał niezadowolony. Bylok tymczasem prał młotkiem po starym bucie i raz po raz zerkał na skrzypiący zegar z kukułką. I on słyszał szum szkoły. Jakby się gdzieś wielka woda przelewała. Potem wbijał kołki w podeszwę lub ściągał dra-twą rozdarty bok bucika i znowu zerkał na zegar z kukułką. Gdy wskazówki docierały do upatrzonej cyfry, odkładał but, wychodził z dzwonkiem na korytarz i dzwonił długo, uporczywie. Widział się wtedy w roli czarownika z bajki opowiadanej przez swego teścia, przezwanego w całej szkole ujcem z siedmiu zegarkami. Ujec bowiem lubił opowiadać bajki, a najchętniej powtarzał tę przedziwną historię o jakimś Sezamie. — Sezamie, ode wrzyj się, pierunie! — i Sezam otwierał się przed zdumionymi oczami. Bylok zaś otwiera dzwonkiem szkolny sezam. Sprawia, że rozwierają się oto drzwi klas z wielkim trzaskiem, że z ich ram wywala się skłębiona ciżba wrzeszczących dzieci, że te dzieci pędzą na złamanie karku po schodach, że dziewczyny piszczą przeraźliwie, chłopcy buczą jak zardzewiałe trąby, że ich ponosi radość życia. Dudniące kroki na klatce schodowej toną w podwórzu, tylko wesołe pohukiwania i poplątany zgiełk pęcznieją wypełniając szkołę i podwórze po brzegi. Jakby się burzyło i perliło najprzedniejsze wino. O winie myślał często stary ujec, gdyż spijał je z niejednej piwnicy podczas swej długoletniej włóczęgi po Uj ec (w gwarze iląskiej) — wujek. 57 dem nad jego łóżkiem pod jakimiś pruskimi, francuskimi i chińskimi medalami wojennymi. Ruchliwy tłum dzieci przewalał się na ciasnym dwórzu i wybijał czarny pył ze szlaki, którą wysypan KOiezanKO marysKO, i warn, jtuiego xvai«tu...¦¦¦ I kropka! Poza tym — niech się o resztę martwi koń! Wszak ma głowę jak cebrzyk... — Konia można nawet nauczyć liczyć! W Niemczech popisywał się... — wyrwał się znowu Konieczny niczym Filip z Konopi. — Niech raczej kolega przestanie się popisywać kalendarzowymi mądrościami! — mruknął Wiesner i wyszedł. Speszony Konieczny zagryzł usta i także wyszedł. Kalety nie zadowoliło rozumowanie Wiesnera. Wiedział, że lubi przesadzać, że nie należy brać dosłownie jego uwag. Nie mogąc się uporać z jego sceptycyzmem, zwrócił się do kierownika. — Proszę się tym nie przejmować! — tłumaczył kierownik podczas przechadzki na hałdzie. — To piękne porównanie nauczyciela do artysty, tworzącego swoje dzieło w trudzie i męce, nie jest frazesem. Jak długo praca wasza w szkole wywołuje przykre uczucie niedosytu czy niedoskonałości, to znak, że jesteście dobrym nauczycielem. Trochę to podobne do paradoksu, lecz to nie jest paradoks. Gdy zaś stępiejecie na tego rodzaju doznania, znak to groźny, że kolega staje się rzemieślnikiem, że „odwala" swoją robotę, jak to określił kolega Wiesner. Lecz i tu nie wszystko jeszcze stracone. Można być dobrym albo złym rzemieślnikiem. Chodzi o to, by w najgorszym wypadku być przynajmniej dobrym rzemieślnikiem. „Nie chcę być rzemieślnikiem! Ani dobrym, ani złym!" — postanawiał Kaleta w duchu. Mijały znowu dni i tygodnie. W klasie siódmej nic się nie zmieniło. Dzieci zdołały już poznać wszystkie słabe strony Kalety i usiłowały je zręcznie wykorzystać. Przynajmniej przypuszczały, że je wykorzystują. Kaleta bowiem celowo udawał, że 61 podchodzenie, tropienie uKfytyen aziureK oa i szpar, przez które można by dostrzec najsłabsze miej sce obronne u przeciwnika. Kaleta był przekonany, że klasę opanuje. Trzeba tyl ko najpierw opanować Babilona. Babilon pozornie zmienił się od chwili, gdy go Kalet; zastał śpiącego nad czarnym stawem. Nazajutrz przy szedł do szkoły, uciszył się, nie wyrywał ze złośliwy: uwagami podczas lekcji. Siedział jednak zamknięt; w sobie, ponury i niechętnie odpowiadał na pytania Poza tym nie uczył się, nie przynosił zadań, a po lek ej ach rozbijał się i otoczony swoimi zausznikami z gór niczej kolonii brał udział w wyprawach przemytni. czych. Potem przechwalał się w klasie przed koleg i urastał w ich oczach na niezwykłego bohatera i juna ka, któremu trudno dorównać. Kaleta dowiedział się jeszcze, że właśnie Babilon jes autorem napisów i rysunków w ubikacjach szkolnych i na parkanach koło szkoły, że zaczepia dziewczyny w klasie i prawi im słowa pozbierane z rynsztokowego języka. Dziewczyny wtedy piszczały rzekomo zgorszor i nazywały go świnią, w rzeczywistości jednak były z dowolone, że ktoś nareszcie zwraca uwagę na ich b dzącą się świadomość płciową. Skupiały się po 'kątach i dygocąc ze wzruszenia opowiadały sobie pod ogromnym sekretem, obwarowanym przysięgami, o erotycznych przygodach swych starszych sióstr, braci, a nawet rodziców. Do chłopców w klasie żywiły głęboką pogardę. Za to starały się przypodobać Kalecie. Stroiły się w kolorowe szmatki i wstążki, obciągały bluzki na piersiach, ondulowały włosy, marzyły o jedwabnych pończochach, zdobywały dziwnym sposobem tanie perfumy i skrapiały się wzajemnie za cenę kolorowego grzebyka 62 Kaleta udawał, że tego nie widzi. Miał się jednak na baczności, zwłaszcza że Babilon śledził z zainteresowaniem tę osobliwą grę i czekał łakomie na jakiekolwiek potknięcie Kalety. Niechby to było tylko pogłaskanie którejś dziewczyny po .głowie, serdeczniejszy uśmiech, okazanie pobłażliwości, wyróżnienie — a chłopiec przeżywałby złośliwą radość. Oto rozleciałaby się po całej Osadzie wieść, że młody nauczyciel z klasy siódmej zaleca się do swoich uczennic. Kaleta miał się więc na baczności. Stał się dla dziewczyn oschły, prawie opryskliwy. Dziewczyny były tym zaskoczone. Zaczęły się krzywić, wymyślać mu za plecami, a równocześnie garnęły do panny Maryśki, narzekając przed nią, że pan nauczyciel Kaleta jest zły i niesprawiedliwy. — I temu proszę się nie dziwić — tłumaczył kierownik, gdy Kaleta rozmawiał z nim o swoich spostrzeżeniach. — Już kiedyś wam mówiłem, że dziecko w Osadzie wyrasta w nieodpowiednich warunkach. Bezrobocie, brak mieszkań, nędza... Zresztą zdołaliście już poznać te warunki. To wszystko sprzyja rozluźnieniu moralności wśród dorosłych, a jak ten przykład działa na dzieci szkolne, sami widzicie. Cóż wam poradzę? Jesteśmy prawie bezsilni, gdyż nasze wysiłki wychowawcze są zaledwie półśrodkami. — Bezsilni jesteśmy? — Bezsilni! — A więc ręce założyć? — Ale kto mówi o zakładaniu rąk? — żachnął się kierownik. — Przeciwnie! Nam nie wolno rezygnować z wysiłku, by te dzieci „uczłowieczyć"! Zakaszlał sucho i krótko. Dym dusi — zauważył uniewinniające serca dziecka. Nam nic innego nie pozostaje, jak szuka| prawdziwej ścieżki... — ...której nie znajdziemy, jak, długo istnieje wyzysk, bezrobocie! — przerwał mu gwałtownie Kalet — Słusznie! — przyświadczył Heczko bez przekona nia. — Jak długo istnieje bezrobocie, wyzysik i nędza! Trzeba by zmienić ustrój społeczny... — Do tego zmierzam! — zapalał się Kaleta. — Nieci się nazywa tak czy owak, lecz niech położy kres krzj dzie człowieka! — Trochę obaj deklamujemy z patosem — spokojnie Heczko. — Niech więc będzie inny ustrój spol łeczny i polityczny, który zniesie bezrobocie i wyzyslj człowieka przez człowieka. Lecz to jeszcze naszeg<| dziecka nie „uczłowieczy". Trzeba nam wciąż szukaj tej poplątanej ścieżki do jego serca. Jak wspomniałer swego czasu, wszystkie teorie, nakazy, zakazy i wska| zówki, stworzone przez mędrców tego świata, zawodź^ na całej linii. My musimy nieraz czekać na przypadeł który nam pozwoli odkryć właściwą ścieżkę. Musimj jej przede wszystkim szukać sercem. Niech pan szukaf panie kolego! — zakończył jakoś hieratycznie. — Zgadzam się, że musimy tej ścieżki szukać. Leci nie zgadzam się, że wystarczy samo serce. Zmieńmy wa| runki społeczne, klasowe, wywróćmy do góry nogami wszystko, co dotychczas było uświęcone tradycją i n wykami, niech przyjdzie rewolucja... — A więc komunizm? — zapytał zgorszony Heczko, — Choćby i komunizm... — Cicho! Jeszcze nas kto podsłucha... A nastroje wśród tych rzesz bezrobotnych i tak już są podminowane... Nie trzeba... Kaleta spojrzał z niechęcią na kierownika. Pomyślał, o sercu, którym trzeba szukać owej poplątanej ścieżki... Zgrywa się! — myślał zjadliwie. — Mógłby się pozbyć tego świętofranciszkańskiego tonu cierpiętniczego. Sen-, tymentalna melodia katarynkowa..." Pożegnali się i rozeszli. Kierownik Heczko udał się w kierunku krzyża na biedaszybach, Kaleta do domu. Po drodze spotkał grupy bezrobotnych hutników i górników. Stali pod ścianami, z rękoma w kieszeniach, kpinkowali głośno ze swej nędzy i patrzyli spode łba na Kaletę. — Ten mo się dobrze, pieruna! — posłyszał za sobą głośną uwagę. — Nic nie robi, płacą mu, chodzi pięknie ubrany... Pierun jasny! „Gdyby mnie tak wypadło czekać pod ścianą zmiłowania boskiego, byłaby we mnie ta sama gorycz!" — pomyślał Kaleta pobłażliwie. W domu czekała go robota. Oto na stole piętrzy się stos zeszytów. Zaczął je poprawiać. Pracę tę uważał za najgorszą pańszczyznę. Zeszytów było dużo, a dzieci pisały w nich tak niedbale i z tylu błędami, że ogarniała go rozpacz. Był to jaskrawy dowód, że wysiłek wkładany w pracę szkolną opłaca się jedynie w drobnym ułamku. Godziny mijały. Kaleta zapalił światło i pracował uparcie. Zapomniał o kolacji. Przyszła w końcu pani Pyrtkowa, by mu o niej przypomnieć. Poszedł na dół, zjadł szybko i wrócił. Stos zeszytów nie zmniejszył się. Zaczęło go to irytować. Zeszyty poprawiał wczoraj, poprawia je dzisiaj, poprawiać będzie jutro i pojutrze — i tak codziennie aż do końca roku szkolnego. Przerażało go nieuctwo dzieci. A raczej niedbalstwo. W ich wypracowaniach widzi błędy, które były już dawno omawiane, kilka razy oma- 64 5 Wyorane kamienie 65 -J ------------------ pokiwa głową i powie, że dzieci źle piszą, że brudne z< szyty, i spojrzy wymownie na nauczyciela. Bo nauczy; ciel temu winien! Dziecko nie, broń Boże! „A oto błąi nie poprawiony, panie kolego!" „A tak! Nie poprawi ny, bo jeżeli trzeba siedzieć przez całe wieczory nad zeszytami, panie inspektorze, to w końcu człowieka ogarnia jakaś kołowacizna, wszystko zlewa się w czarne i czerwone plamy, doznaje się psychicznych torsji na widok tylu idiotycznych błędów, czucie tępieje, wyczuwa się koło siebie i w sobie szarą, lepką pustkę..." Zegar na zakopconym, pseudogotyckim kościele z brudnej cegły wydzwaniał powoli godziny, a Kaleta wciąż ślęczał. I coraz spoglądał na stertę zeszytów jeszcze nie poprawionych. Znużenie kleiło mu oczy, w potylicy wyczuwał bolesny ucisk. Odłożył pióro, przeszedł się po pokoju i z obrzydzeniem spojrzał na zeszyty. Przez niedomknięte okna dochodziły go pijackie wrzaski z ulicy, przez podłogę zaś sączył się rechotliwy śmiech i ochrypłe śpiewy gości pana Pyrtka. Siadł znowu za stołem. Chwilami zapominał, jak się pisze poprawiany wyraz. Powtarzający się błąd podważał jego znajomość pisowni. Wtedy szybko wypisywał ów wyraz na skrawku papieru. W ten sposób odgadywał poprawną pisownię. Potem znów czytał pokraczne, koślawe zadania podobne do spisanego bełkotu kretynów, kreślił je czerwonym atramentem, notował uwagi na marginesie i ciskał z pasją na podłogę. Wstał, odłożył pióro i kopnął krzesło, gdy ucisk w potylicy stał się nie do wytrzymania. Zegar na kościele jął wydzwaniać godzinę dwunastą. F'P i Wysunięty fotel Zbliżał się dzień 11 listopada. Dyrektor sizybu „Emil II" w Osadzie, pan Karol Ry-tro-Żabczyński, wysłał list do kierownika Heczki. Kierownik podumał nad listem, otworzył zużytą księgę o brudnych oikładkach, napisał w niej okólnik i 'zadzwonił do Byloka. Bylok rozpoczął wędrówkę z księgą od klasy do klasy, ipukał do drzwi i czekał. — Proszę! Puka... — słyszał za każdymi drzwiami. Potem drzwi się uchylały, w szparze ukazywała się kudłata głowa chłopca. — Masz! Zanieś panu nauczycielowi, a powiedz, że czekam... — mawiał i wręczał księgę chłopcu. Drzwi się zamykały, w klasie nastawała cisza. — Myślą, szpikole, że będzie znowu wolne od nauki — mruczał i radował się, że nie będzie wolnego, że dzieci zawiodą się ciężko. Bylok bowiem nie lubił dzieci. Gdyby nie było dzieci, nie musiałby zamiatać co drugi dzień wszystkich klas i korytarzy, nie musiałby harować od wczesnego rana do późnej nocy, czyścić ustępów, przepychać rur odpływowych długim drutem, nie musiałby czasem wygarniać dłonią nagromadzonych nieczystości. spluwał i narzekał na swoją riieśżćżęśną dolę. — Człowiek musi sprzątać po tych gizdach! — rżał się nieraz przed kierownikiem. — Przecież wam za to płacą! — Eh, płacą... Z taką zapłatą! Zarobiłbym więcej na przemycie... Kierownik wstrząsał ramionami, a Bylok wracał do pracy. I przed każdym się użalał, że to wstyd, iż on, stary górnik, musi na stare lata użerać się z obcymi dziećmi. Ale to wszystko z winy tego przeklętego bezrobocia! Porządny człowiek schodzi na dziady! Dobrze przynajmniej, że może jeszcze wytłuc jakiś grosz na szewskim stołku. I że ma ten dach nad głową i tę odrobinę węgla szkolnego... Inaczej trzeba by było pójść po żebraniu lub na przemyt. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te przegrzeszone szpikole! Ileż one Człowieka kosztują zdrowia! Dlatego też radował się, gdy mógł im dokuczyć, gdy je mógł niby nieumyślnie oblać wodą na podwórzu, przepędzić miotłą ze szkolnego ogródka, dokąd się nieraz zapuszczały w pogoni za piłką z gałganów, lub gdy przynosił do klasy okólnik. Dzieci bowiem stale się spodziewały, że okólnik obwieści im radosną nowinę o jutrzejszym dniu wolnym od nauki. A tymczasem mówił o całkiem innych rzeczach. Często nawet o rzeczach niemiłych, jak na przykład o obowiązku czyszczenia butów przed szkołą. Używał sobie wtedy Bylok, aże używał! Stał na progu szkoły, obojętny, z nadętą miną i patrzył z góry na tłoczące się dzieci przed bramą. Niektóre z nich rwały suchą trawę koło płotu, wycierały nią obuwie, zbierały patyczkami błoto z podeszwy, podchodziły nieśmiało i podnosiły nogi. — Lewa! — komenderował Bylok i patrzył pilnie, czy na podeszwie nie ma błota. — Prawa! — wołał po- oglądanie i OTSuwał dziecko do bramy!" .— Kiedy już raz wracałem! — protestował oburzony chłopiec. .— Wróć jeszcze raz! Następny! I ta czynność sprawiała mu przyjemność. Mógł wykazać swoją przewagę nad dziećmi, dzieci zaś były pokonane i bezsilne. Wyjątkowymi względami cieszyły się te spośród nich, które przynosiły do niego buty rodziców do naprawy, i starsze dziewczyny z klasy siódmej. — Głupie jesteście, ale idźcie! — mawiał szorstko i popychał uradowaną dziewczynę. A potem mruczał: —¦ Będzie mi tu, koza jedna, swoje nogi pokazywać, mnie staremu... Bylok żywił nieokreśloną tkliwość do starszych dziewczyn. Może dlatego, że jego córka, Regina, miała również tyle lat , co tamte dziewczyny. I była równie duża. A. musiała umrzeć z powodu jakiejś gruźlicy! Każda starsza dziewczyna przypomina mu Reginę i zawsze wtedy wyczuwał bolesny skurcz serca, a oczy powlekała mu mgiełka. Raz nawet spłakał się w ustępie, gdy go czyścił i przypadkiem wyjrzał przez okienko. Zauważył na podwórzu kilka bawiących się dziewczyn z klasy siódmej, a między nimi jakąś obcą dziewczynę z sąsiedniej szkoły. I ta obca dziewczyna miała takie same jasne włosy, jak jego Regina, takie same piegi, ten sam uśmiech, wszystka była podobna do Reginy, Boże, daj lej tam słodki odpoczynek!... Nawet sposób łapania piłki ;en sam, co u Reginy. Pożałował jednak swego wzruszenia, ponieważ Babi-on wpadł nieoczekiwanie do ustępu i zastał w nim płaczącego Byloka. Przez kilka dni wszystkie dzieci w szkole o niczym innym nie mówiły, jak tylko o tym, że stary Bylok płakał. Kurt Malik nawet wyrysował go na ta- 69 Kóriiećżńy śmiał się wteHy w klasie, lecz nauczyciel » Wiesner kazał rysunek zetrzeć i zaczął jak zwykle, załamywać ramiona i narzekać: — Ja, um Gotteswillen, so eine Bandę! Serca nie macie, wy rokitki! Dzieci nie wiedziały, co tu wspólnego ma serce z zabawnym rysunkiem na tablicy. Śmiały się więc jeszcze bardziej. Kres zabawie położyła dopiero nauczycielka Maryśka. Nie krzyczała, nie wymyślała, tylko spoważniała i ipowiedziała kilka słów do dzieci. Wszystkie jej słowa były śmieszne, lecz między nimi były niektóre bardzo dziwne. -— Jak byście się czuły, gdyby się z was tak naśmiewano? — rzekła w końcu. A prawda! Jak by to było, gdyby z nich naśmiewano się podobnie jak ze starego Byloka? Dzieci spoważniały, bo jęły się zastanawiać. Jakoś nie bardzo rozumiały to podobieństwo, bo co innego naśmiewać się ze starego Byloka, co sprawia przyjemność, a co innego, gdy się ktoś naśmiewa z nich, co jest nieprzyjemne. Powoli jednak zaczynały się mieszać pod spokojnym spojrzeniem Maryśki. Jedynie Babilończyk mruknął hardo: — Dałbym w pysk takiemu gizdowi, żeby się obli- znął! Dzieci roześmiały się hałaśliwie, lecz ich śmiech prędko zgasł, bo Maryśka była wciąż poważna. — A dlaczego? — zapytała tylko. — Dlaczego? — zawahał się Babilon. — Hm, bo... tło dlaczego' mają się śmiać ze mnie? II —¦ To znaczy, że byłoby ci przykro? JJ . — Ha, pewnie, że przykro a nie wesoło! $\ — No, słusznie. A panu Bylokowi jest tak samo przykro, jak przykro byłoby tobie! No, nie? — Nie wiem... ale chyba tak! 70 j. na luimuwo. ixxai.yaa.ii z klasy, bo dzwonek obwieścił przerwę, a Babilończyk oświadczył zdumionym dzieciom: — Gdy mi jeszcze ktoś będzie się śmiał ze starego Byloka i robił z niego błazna, to dostanie w pysk ode mnie! Pamiętajcie... — i zgrzytnął zębami. Nauczył się tej groźnej sztuki od ojca. Następnie pobiegł do Byloka na podwórze. — Panie Bylok, bo już teraz nikt nie będzie się z was pośmiewał! — rzekł poważnie, naśladując Maryśkę. — A ciągniesz stąd do jasnego pieruna, ty szpikolu przegrzeszony! — wrzasnął rozjuszony Bylok i zamierzył się miotłą. Babilon uciekł, lecz nie mógł niczego zrozumieć. Albo on sam jest głupi, albo Bylok jest głupi, albo panna Maryśka jest głupia! Ktoś jest głupi, ale kto?... W klasie jednak powiedział, że Bylok ogromnie się uradował, że mu dał rękę na zgodę i że poklepał go po ramieniu. — A wiecie, co mi jeszcze powiedział? — dodał z przechwałką. — Co takiego? — Powiedział, że chociaż moja matka jest pijaczką, to ze mnie wyrośnie porządny człowiek! Bylok zaś odtąd żywił jeszcze większą urazę do dzieci. Kiedy więc dzisiaj chodził z okólnikiem od klasy do klasy i słuchał za drzwiami stłumionego gwaru, widział w duchu zawiedzione miny dzieci. Bo oto nauczyciel przeczytał okólnik po cichu, teraz go podpisuje, zamyka książkę i każe odnieść Bylokowi. — A widzicie, wy szpikole zatracone! — mruczał Bylok, zadowolony, i dreptał do następnych drzwi. Inaczej poczynał sobie stary ujec. Ujec nie radował się nigdy z porażki dzieci, a jeżeli już porażka była, usi- 71 ce na podwórze;"p^Kazywai im przez, wiszące rzędem nad łóżkiem, potem brał jeden z nich, wynosił i zaczynał opowiadać niesłychanie ciekawą historię o własnym życiu i o losach owego zegarka. Boże, czego nie było w tych historiach... Najpiękniejsza bajka nie była tak piękna, jak piękne były historie ujca o jego siedmiu zegarkach. A co ciekawsze, że ujec często się mylił i o jednym i tym samym zegarku opowiadał coraz to inną historię. Zawsze jednak były w niej przeróżne przygody, wojny, srogie utarczki z Murzynami, walki ze lwami, okropna strzelanina, gra w karty, wisielec na wieży kościoła Świętego Stefana w Wiedniu, pojedynki oficerów węgierskich, rozbita beczka z winem, wykolejony pociąg, rozmowa z samym feldmarszałkiem Ka-detzkim pod Solferino, wyprawa do Ameryki pod pokładem statku w węglowym bunkrze, polowanie na dzikie króliki w Australii, łapanie rekinów na ogromny hak, czyszczenie butów w Nicei, przeróżne awantury, ucieczki, ścigania, pobyty w „kozach", pokostowanie wieży Eiffla w Paryżu, lot balonem, praca w cyrku w charakterze błazna i wiele, bardzo wiele jeszcze innych przygód, związanych po kilkakroć z każdym zegarkiem. A każda przygoda była przeplatana słowami niemieckimi, hiszpańskimi, arabskimi, jakimiś murzyńskimi, ba — nawet hebrajskimi. Ujec bowiem twierdził, że umie po hebrajsku, i na dowód tego pokazywał małą książeczkę, napisaną rzekomo w tym języku, popstrzomą zabawnymi literkami, którą ceyttał nie mniej zabawnie. Twierdził, że hebrajszczyzny nauczył się, gdy był zakonnym braciszkiem na górze Synaj. Dzieci mu wierzyły i przepadały za nim. On zaś siedział między nimi na pieńku pod ścianą i opowiadał pokazując im raz ten, raz inny zegarek. Najbardziej zaś przepadał za nim Babilon. Gdy ujec kończył, Babilon nie było nikogo, i postanawiał, że on też kiedyś bęidfzie takim poszukiwaczem przygód na dalekim świecie. Ujec zaś siedział wciąż na pieńku, stary, o pomarszczonej twarzy,, o roześmianych oczach, i wymyślał wróblom, które zjadały pokarm przeznaczony dla sikorek. — A wy łajdaki! — gniewał się. — Wy czupiradła! Sikorkom kradniecie co lepszy kąsek! A, żeby was pokręciło, wy gizdy zagiżdżone! A uciekasz, ty stary kuternogo! — i ciskał czapką za wróblem. Gdy mu zaś wypadło nosić okólnik od klasy do klasy, ubolewał w duchu, że okólnik nie ogłasza wolnego dnia od nauki lub wycieczki w góry, lub jeszcze czegoś innego, na przykład wyprawy na grzyby lub jakiejś innej „ekskursji". Dziś Bylok radował się, a nauczyciele się krzywili. „Znowu jakaś głupia konferencja!" — myśleli z niechęcią. Po nauce zebrali się w pokoju konferencyjnym. Kierownik oświadczył, że zwołał wszystkich dlatego, ponieważ trzeba będzie zmienić program poranku w dniu 11 listopada. Pan dyrektor Ryitro-Żabczyński bowiem doniósł, że zamierza ofiarować szkole olejny portret marszałka Piłsudskiego w złoconych ramach i pragnie, by' odsłonięcie obrazu odbyło się w uroczysty sposób w dniu 11 listopada w obecności dziatwy szkolnej, szanownego grona nauczycielskiego i wielmożnego pana inspektora. Odsłonięcia obrazu zaś dokona osobiście. Chce w ten sposób uczcić godnie święto i wyrazić głębokie uczucie, jakie żywi dla ofiarnej pracy na niwie ojczystej zacnego grona nauczycielskiego szkoły imienia króla Jana III Sobieskiego. Tak napisał... Propozycja dyrektora Rytro-Żabczyńskiego zaskoczyła każdego. Kiż diabli? Odsłonięcie obrazu? Hm, dziwne 72 73 go, przejezdżał często w sainócH6dizTeY6ło"'sźLb?y7'z''mor'''' ;noklein w oku, nadęty i sztywny. Gdy mu się ktoś z na-ucLycieli ukłonił, kivrał niedbale głową i najwyżej P°dnosił palce do kapelusza. Jedynie nauczycielce Maryśce kłaniał się pierwszy i uśmiechał przypochlebny -— Musimy więc zmienić program poranku! — zakończył kierownik. —- Proszę kolegów o zdanie! Zmianę programu uchwalono na poczekaniu. Nikt nis sprzeciwiał się wysuniętym podczas dyskusji projektom, bo już była godzina druga i trzeba było śpieszyć na obiad. Uradzono więc, że kolega Juraszek dodatkowo wyuczy jedną z dziewczyn z klasy trzeciej odpowiedniego wierszyka. Takiego, który tematycznie byłby związany z postacią marszałka Piłsudskiego. Uroczyste odbędzie się w klasie drugiej, bo jest njwiększa. Kt0 ją ozdobi? Zgłosiła się Maryśka i kolega Wiesner.' P^brze więc... Trzeba kupić kilka metrów czerwonego * białego płótna. I znowu nie przewidziany wydatek... A. żeby diabli wzięli dyrektora wraz z jego marszałkiem! Tę sprawę płótna załatwi kierownik Heczko. Przemówienie także wygłosi kierownik. A może ktoś z kolegów? Nie! Niech to uczyni pan kierownik, z urzę-^ bowiem należy się ta funkcja panu kierownikowi! Zwłaszcza, że obecny będzie sam dyrektor Rytro-Źab-cz^ński. Kwiaty wręczą mu dwie dziewczynki. Chyba te najmłodsze? Trzeba wybrać ładnie ubrane. Może E<%tę Goldfingerównę i córkę sztygara Brachaczka. * *nuszą również powiedzieć kilka słów. Podejmie się te^o koleżanka Maryśka. -— Dlaczego te najładniejsze? — zapytał Konieczny. —~ Ja bym wybrał te najbiedniejsze — rzucił z przekorą. -— I ja tak myślę! — poparł go ku jego zdumieniu Ją zręczmeT _- Dobrze, dobrze... Uważam, że słuszniej będzie, jeżeli uwzględnimy wniosek kolegi Koniecznego. Niech będą te najbiedniej ubrane! — I te najgłodniejsze! — dorzucił jeszcze Wiesner. __ Byłoby korzystniej, gdyby pan dyrektor Rytro-Żab-czyński zamiast obrazu ofiarował wszystkim dzieciom po funcie kiełbasy... — Funtem kiełbasy nie zaradzi się bezrobociu i nędzy dzieci — dodał pojednawczo Kaleta. — Dobrze, dobrze! — zakończył konferencję kierownik szkoły. — No, koledzy, smacznego! Na dwa dni przed uroczystością zajechał przed szkołę samochód dyrektora Rytro-Żabczyńskiego. Szofer wyniósł z niego duży, opakowany obraz. Zadzwonił na Byloka. — A dzień dobry, panie Godula! — przywitał go By-lok. — Co dobrego przywieźliście? — Eh, jakieś pieruństwo od starego. Proszę to zanieść do pana kierownika, tylko ostrożnie, by nie uszkodzić. A oto list do pana kierownika. A uciekajcie, dzieci! Dacie temu spokój? — wrzasnął, bo chłopcy zdołali już otoczyć samochód i obmacywali go łakomymi dłońmi. Kożusznik podniósł maskę i zaglądał do motoru, Moje-ścjk dotykał z nabożeństwem kierownicy, a Babilon wykręcił wentyl przy zapasowym kole i słuchał rozanielo-ny, jak powietrze ucieka z sykiem z dętki. Chłopcy rozbiegli się, szofer odjechał a Bylok zaniósł obraz do kancelarii pana kierownika. — Trzeba będzie pienińskiego gwoździa, żeby nie spadł ze ściany! — mruczał i martwił się, skąd „wygoni" taiki „pieriuńiski" gwóźdź i jak go wbije w ścianę. Kierownik rozpakował obraz i skrzywił się, gdyż ujrzał nędzny bohomaz. Jakiś malarz-samouk odmalował 75 uai wii iai uaiui i puu- T pisał się fantazyjnym zakrętasem. Mocno przejaskrawione kolory kłóciły się z sobą, postać marszałka była skrzywiona czy garbata, o małych oczkach i o brwiach przesadnie nastroszonych. Malarz nie szczędził marszałkowi orderów i krzyży na piersi przepasanej szeroką, niebieską wstęgą. — Pierucha! To śliczny obraz! — zawołał olśniony — Hm! — mruknął kierownik. — To jest Kościuszko? — To ma być marszałek Piłsudski! Czy nie poznajecie? — A bo mi się zdawało, bo mo taki sam nos i takie Uiedale jak Kościuszko. Ale wyglądo jak żywy, ni? yv czy ten marszałek Piłsudski był garbaty? — To wam się tylko wydaje. Wcale nie był garbaty, kołnierz przecież... — Ha, słusznie! Jeszcze nie widziałem garbatego żołnierza! Ale ten marszałek tak wyglądo, jakby mioł garb na lewej łopatce. No, ale pieiktny obraz! Nie można nic powiedzieć! Można by go nawet w gospodzie u Pyrtka powiesić! Ale musiał kupę pieniędzy kosztować! Tako rama, jakby ze złota... — Tak, ta rama jest cenniejsza aniżeli sam obraz! — itiruknął niechętnie kierownik. — To dyrektor Rytro-.Źabczyński ofiarował naszej szkole! — Naszej szkole? Hm... Też nie mioł co lepszego ofia-rować... No, ale darowanemu koniowi nie zagłado się na ?ęby! Piękny obraz jest, a czy to Kościuszko, czy Pił-sudski, te ramy się nam przydadzą! Kiesi wyciepniemy i nich Piłsudskiego a wrazimy kogo inszego... — dodał chytrze. — Jak to myślicie? j na naszą wia- ryśkę leci jak kocur na szperkę... — Cóż wy pleciecie? .—• Ho, ho, panie Merorwniilku! Mnie starego ,nde tak łatwo oszydzić! Jako padom! Leci na naszą Maryśkę jak kocur na szperkę, a ten Kościuszko... — Piłsudski! — ...a ten Piłsudski to takie mydlenie oczu! No, ale jak jest obraz, to niech jest... Kańsi go musimy powiesić, tylko skąd ten pieruński gwóźdź wezmę do niego?... Poranek szkolny z okazji 11 listopada odbył się według utartego szablonu. A więc pochód do kościoła, nabożeństwo, kazanie, którego dzieci nie słuchały, bo było nudne i Babilon nazwał je flakami z oleju, następnie powrót do szkoły. To była pierwsza część uroczystości. Teraz miała nastąpić część druga., Dzieci tłoczyły się w korytarzu, bo w klasie nie było miejsca. Bylok z ujcem wynieśli z niej ławy i poustawiali krzesła, jakie tylko mogli znaleźć w szkole i u siebie. W pierwszym rzędzie stał paradny fotel z oskubanymi frędzlami i z wytartym pluszem. Bylok pożyczył go od pana inżyniera Mołdrzyka. Obok fotela stawił dwa wygodne krzesła z oparciami. Były przeznaczone dla inspektora i dla księdza proboszcza. W klasie pachniała jedlina i pstrzyły się papierowe chorągiewki i girlandy pod sufitem. Na środku ściany, gdzie zazwyczaj stała tablica, wisiała wielka zasłona z czerwonego i białego płótna. Rodzice uczniów schodzili się powoli. Górnicy palili -ajki, spluwali i wygrzewali się w słońcu pod ścianą. Dzień był bowiem pogodny i słoneczny. Przyjechał także inspektor z księdzem proboszczem. Kierownik zapro- 77 I-1 Przybył w końcu z półgodzinnym opóźnieniem. Samochód zajechał z fantazją na podwórze, a z samochodu wysiadł dyrektor w cylindrze, w futrze i z monoklem w oku. Skinął dłonią robotnikom pod ścianą, jakby z wielkiej łaski, a inspektorowi i księdzu proboszczowi podał dłoń. Podał ją także kierownikowi i każdemu z nauczycieli. Maryśce zaś powiedział komplement: — Jaka pani dziś śliczna! Prawdziwa róża na ugorze... — po czym potrząsnął jej dłonią i cmoknął zabawnie. Maryśka zarumieniła się, a Konieczny trącił łokciem Wiesnera i wskazał głową tę scenę. — Dureń! — mruknął Wiesner. Dyrektor skinął teraz na kierownika, pociągnął go na ubocze i poprosił, by mu pokazać salę, w której odbędzie się uroczystość odsłonięcia obrazu. Kierownik poprowadził, otworzył drzwi i pokazał. — Hm, dobrze, bardzo dobrze... — mruczał dyrektor. — Tylko, panie kierowniku, ten fotel to dla mnie? — Tak! Nie mogliśmy uzyskać lepszego. — Trzeba było posłać do mnie! Lecz nie o to chodzi. Chciałbym tylko prosić, żeby pan kierownik był łaskaw wysunąć go nieco do przodu." Tak z pół metra... Pan kierownik rozumie... Kierownik wysunął fotel do przodu. — Hm, dobrze tak... Uważam, panie kierowniku, że już możemy zaczynać! — Proszę zebranych do sali! —- zwrócił się kierownik do czekających na podwórzu. Weszli wszyscy do klasy, zajęli miejsca, rozpoczęła się uroczystość. Najpierw przemówił dyrektor Rytro--Żabczyński. Mówił językiem napuszonym, wzniosłym i patetycznym. Widać lubował się w pięknych określe- 78 Icażdy wytwoTńym ruchem dłoni. Zebrani "roBotnicy słuchali go z kpiącą miną, uśmiechali się nieznacznie i coś mruczeli. I tak bowiem niewiele rozumieli z jego przemowy, gniewała ich zaś nadęta mina dyrektora, jego jaśniepańskość i jakby wyniosłe poklepywanie po ramieniu. Każde jego słowo pachniało dymem drogiego cygara, błyszczało wytworną politurą i przybierało kształt lśniącej kuli szklanej. Szklane kule toczą się równo i przepadają. — Alę fanzoli, pierun! — zauważył Augustyn Gerok, stary, bezrobotny górnik, przewodniczący Rady Rodzicielskiej. — Zamiast faflać głupio' o ojczyźnie, powinien mówić, kiedy się skończy bezrobocie... — poparł go sąsiad. — Cicho, kamrat, bo jak usłyszy, to mu się pomyli i wtedy bydzie konina! Rytro-Żabczyński, porwany swoim krasomówstwem, nie słyszał pomruków górników, tylko gadał pięknie o ojczyźnie od morza do morza i zakończył mocarstwową Polską. Potem pociągnął za szpagat i z obrazu spadła zasłona. Inspektor zagryzł usta i spojrzał ukradkiem na księdza proboszicza. Ksiądz (proboszcz zaś iwestchnął zabawnie, podniósł wysoko brwi i opuścił je raptownie. Przemówił jeszcze kierownik dziękując panu dyrektorowi1 za tak hojny dar, przemówił pan inspektor wysławiając szlachetność ofiarodawcy, ksiądz proboszcz machnął ręką i nie chciał przemawiać, a potem dwie dziewczynki, biedniutkie, chude i wystraszone, wręczy-ty dyrektorowi kwiaty, trzecia wygłosiła monotonnie wierszyk o marszałku Piłsudskim, odśpiewano pospól-nie „Rotę" — i uroczystość się skończyła. Inspektor podszedł do kierownika i szepnął mu nieznacznie: — Panie kierowniku! Ten obraz może pan spokojnie 79 i' rrl ( widzenia! Kierownikowi spadł kamień z serca. Z uśmiechem zwrócił się do dyrektora Rytro-Żabczyńskiego: __Panie dyrektorze! Miałbym prośbę... __Proszę bardzo, proszę! Jeżeli to dla szkoły, wszystko uczynię, co w mojej mocy. Bo jeżeli w niej taka róża... Kierownik przerwał mu przystępując z miejsca do sprawy. Dyrektor słuchał jednym uchem i łypał spoza monokla na Maryśkę, kierownik zaś klarował, że szkoła jest ciasna, ze jej brak sali na uroczystości i zebrania, na przedstawienia amatorskie, a przede wszystkim na świetlicę i do gimnastyki. A tuż obok szkoły jest stara kotłownia, nieużyteczna, skazana na rozbiórkę. Nadawałaby się w sam raz na taką salę. Może więc pan dyrektor będzie tak łaiskafw umożliwić szkole uzyskanie tamtej kotłowni... Dyrektor Rytro-Żabczyński słuchał z początku nieuważnie, bo szukał oczami Maryśki, lecz gdy mu znikła, jął się interesować wywodami kierownika. A gdy kierownik skończył, zawołał ożywiony: — Ależ świetnie, panie kierowniku! Że mi to wcześniej nie przyszło na myśl... Doskonale! Zrobi się, panie kierowniku! Musi się zrobić, chociaż naczelna dyrekcja będzie się sprzeciwiała. Ach, że mi to wcześniej nie przyszło na myśl! No, do widzenia, panie kierowniku! __ podał mu dłoń, wsadził sobie w oko monokl i wyszedł. — I co, panie kierowniku? Będzie kotłownia — zapytał Kaleta. — Powiedział, że będzie... __ Bogu dzięki!... — i Kaleta spojrzał za Żabczyń- skim. Skrzywił się jednak, bo dostrzegł, że ten mizdrzy się w obleśny sposób do Maryśki. Edyta Dyrektor Rytro-Żabczyński należał do tych przybyszów, którzy uważali się jakby za misjonarzy z zamorskiej kolonii i na swoisty sposób usiłowali — według własnego mniemania — zżyć się ze Śląskiem. Ślązaków razili jednak swoją pyszałkowatością. Nie mogli się bowiem wyzbyć jakiegoś protekcjonalnego poklepywania ich po ramieniu i zbyt wyraźnie podkreślali swym zachowaniem ową różnicę, jaka dzieli ich, uherbowanych potomków rzeczywistych czy też urojonych karmazy-nów, od Ślązaków o pospolitych nazwiskach. Innymi słowy dyrektor Rytro-Żabczyński należał do tych przybyszów, których Ślązacy przezwali gorolami. Przede wszystkim zaś widzieli w nim znienawidzonego lokaja kapitalistów. Ponieważ jednak Rytro-Żabczyński usiłował być owym gorliwym misjonarzem, przeto kierownik Heczko był przekonany, że teraz nadarzyła się najlepsza sposobność przeprowadzenia planów. Jeżeli dyrektor pragnie przysłużyć się szkole, jak to zaznaczył w liście wysłanym z obrazem marszałka Piłsudskiego, niech umożliwi jej uzyskanie kotłowni. Wprawdzie decydować może tutaj tylko naczelna dyrekcja w Chorzowie, lecz jeżeli Wyorane kamienie 81 — Dobrze, panie kierowniku — tłumaczyli koledzy, kiedy Heczko omawiał tę sprawę na konferencji Rady Pedagogicznej — lecz to przecież stara rudera. Dach dziurawy, ściany zmurszałe, wewnątrz znajdują się kotły. Sama przeróbka pochłonie sporo pieniędzy, których nie mamy. Bo jeżeli nam oddadzą kotłownię, t< chyba już jako kompletną ruinę. Kotły bowiem będzii można wywlec jedynie przez szczytową ścianę, a wted; pozostanie z niej prawdziwe rumowisko... — I o tym już myślałem. Lecz gdy będziemy miel kotłownię, postaramy się następnie doprowadzić ją & porządku! — przekładał kierownik. — Romantyk! Spóźniony romantyk! — mruczał Wiesner. — Wariat — poparł go półgłosem Konieczny. — Znów nas czeka idiotyczna orka! — Ten człowiek ma wspaniałe pomysły! — pokrzykiwała Maryśka po odejściu kierownika. — Na świecie, na świecie... — narzekał niemrawie Michejda. — Dobry pomysł, lecz czy się uda? — zasępił się Juraszek. — Musi się udać! Zobaczycie, że się uda! — gorączkował się Kaleta. — Uda się, ale dzięki naszej harówce! — wtrącił zgryźliwie Konieczny. — My ciągniemy jak dzikie osły, żyły z siebie wypruwamy, a on zbiera pochwały od inspektora i wizytatora! — No, kolego! — podjął Juraszek. — Kolega, zdaje się, najmniej dotychczas wypruł z siebie owych żył! — Cicho, cicho, koledzy! — jął ich uspokajać Wiesner, obawiający się kłótni w gronie. — Dajcie temu spokój. Powiedzcie raczej, co słychać na świecie... Pono 82 pomorze... — Głupstwo wszystko! Wojny nie będzie... A jeżeli będzie, damy sobie radę z Hitlerem! — zaczął Konieczny. — Ciekawsze dla mnie, jak dyrektor Żabczyński wywiąże się ze swego przyrzeczenia... A propos dyrektora! Czy wiecie, że jego Edyta będzie miała dziecko? Maryśka wyszła z sali konferencyjnej pod pozorem poprawiania zeszytów w klasie. — Ta sekretarka Żabczyńskiego? — zapytał żywo Michejda. — Ta właśnie! — A z kim? Z Żabczyńskim? — nalegał ożywiony Michejda. — Hm, mówią, że z nim... Znany z niego babiarz! Leci za każdą... Na naszą koleżankę Maryśkę ma także apetyt... — klarował Konieczny ogromnie uradowany, że wywołał takie zainteresowanie swą plotką. — Eh, bajdy — mruknął pogardliwie Wiesner. — Wszystko możliwe! — upierał się Konieczny. — Dziewczyna chodzi już mocno zaawansowana! — Pleciugi! — mruknął Wiesner. Kaleta słuchał z niesmakiem. Skrzywił się wyraźnie przy ostatnim zdaniu Koniecznego. — Uważam, że to jej prywatna sprawa — zaczął zimno — i uważam za niemądre powtarzanie tego rodzaju ubliżających wieści. — Słusznie! — poparł go Wiesner. — Dajmy spokój dziewczynie, bo to wszystko może być wyssane z brudnego palca. A zresztą co nas takie babskie rzeczy mogą obchodzić? Ważniejsze jest to, co zamierza uczynić Hitler... — Pływa mucha kraulem w zupie, my Hitlera mamy 83 p1 m '— "CKoctzmy ć!'o domu i — mirufenąF Wiesrier i Kaleta wracał z Juraszkiem. — O jakiej dziewczynie mówił Konieczny? — zapytał. — Hm, kolega jej nie zna. Ona jest sekretarką Żab^j czyńskiego. Mieszka w Katowicach i codziennie do-' jeiżdża do biura. Minęło znów kilka dni. Kierownik Heczko przyszedł do sali konferencyjnej. — Proszę kolegów! Kto by miał ochotę pójść ze mm do pana dyrektora Żabczyńskiego? — zapytał. — Ja! — wyrwała się pierwsza Maryśka trochę nieopatrznie. Kierownik spojrzał na nią z uśmiechem i dodał: — Ale pani nie wie, w jakiej sprawie! — A więc w jakiej sprawie? — podjął Wiesner. — W sprawie tej kotłowni. Musimy ruszyć z miejsca.' Pójdzie z nami stary Gerok jako przedstawiciel Komi-^ te tu Rodzicielskiego. Gdyby poza koleżanką Maryśką] poszedł jeszcze ktoś z kolegów, robiłoby to wrażenie! delegacji. — Gdyby koleżanka Maryśka sama poszła... — zaczął Konieczny zjadliwie, lecz urwał, bo kierownik,, wbrew swemu zwyczajowi, machnął gniewnie dłonią'' i przerwał mu w połowie zdania. — Głupstwa pan gadasz! — mruknął oschle. — Więc kto z kolegów jeszcze się decyduje? — Ja! — zgłosił się Kaleta. — Ja wycofuję się... — rzekła nieśmiało Maryśka, mocno zmieszana. — A ja nie przyjmuję rezygnacji koleżanki! — odparł kierownik z lekkim uśmiechem. — Ja proszę, by pani poszła z nami! No... 84 wyjeżdża z kopalni. O dwunastej będzie nas mógł przyjąć. Ma kolega jakie zajęcia w klasie? — Polski w klasie szóstej! — Proszę dać ciche zajęcia! Dopilnuje kolega Michej-da! A pani, panno Maryśko? — Jestem już wolna! — Doskonale! A co klasa siódma, panie Kaleta? — Jak zwykle. — A Babilon? — Nie było go przez trzy dni w szkole. Podałem w wykazie, wykaz jest u pana kierownika. — Wiem, ale zachowanie? — Hm, zobaczymy. Mam zamiar przeprowadzić jego wybór na wójta w samorządzie. Najbardziej będą protestowały dziewczyny. Dzisiaj mamy pierwsze zebranie zarządu. Chciałbym być z powrotem na godzinę pierwszą z minutami... — Z tym jego wójtostwem to będzie przysłowiowe wprowadzenie wilka do owczarni! — zauważył Konieczny. — Zdążymy! — zakończył kierownik nie zwracając uwagi na Koniecznego. Samorząd szkolny w klasie siódmej istniał wprawdzie, lecz nie pracował. Nie było nikogo, kto by się nim opiekował. Chciał go zorganizować na nowo Kaleta. Na wójta celowo upatrzył Babilona. Uważał bowiem, że Babilon, nie mogąc się odbić na losie, umyślnie przesadza w swych zawadiackich wykroczeniach, by zainteresować swoją osobą otoczenie, by stać się ośrodkiem jego uwagi i choćby w tej formie górować nad nim. Kalecie chodziło o wyzyskanie tych spaczonych wysiłków i danie chłopcu możności wyżycia się w innej formie w obrębie szkolnej gromady. Niech więc zostanie wój- 85 opanowac. wprawazie iv bo jeżeli się nie powiedzie, Babilon może całkiem wymknąć się spod wpływów szkoły. Żeby zaś do tego nie dopuścić, Kaleta musi go dyskretnie popierać i torować mu drogę. Opowiadał o tym kierownikowi po drodze na kopalnię. Obok szła Maryśka i słuchała ciekawie. Gerok kroczył flegmatycznie i palił fajkę. — Tak mądrze mówicie, panie kierowniku i panie Kaleta, że was nic nie rozumiem! — zauważył w końcu z lekką przymówką w głosie. — Mówimy o naszym Babilonie! — wyjaśnił kierownik. — A, Babilon! Straszny chachar z niego! żywemu, umarłemu — nie da spokoju! Gdyby to był mój synek, nie wiem, co bym zrobił... Oto, ślimok zatracony, wcie-pnął do mojego biedaszybu zdechłego kocura. Zjeżdżom pięknie na dół, trzymom się linki, a już nie byłem w szybiku ze trzy dni. Zjeżdżom i czuję, pieruna, smród jak wszyscy diabli. Czy to gazy, czy kigo diabła? Stanę na dnie szybika, a tu włażę do czegoś miękkiego. Świecę, a tu zdechły kocur... Bachora już wywalone, a śmierdzi jak wszyscy diabli! Ale za przeproszeniem! Wzią-nech go na łopata, wciepnąłech do kubła, nasypołech węgla i na kamratów, żeby wyciągali pierwszy jiedru-nek. Myślą se, farona ognistego, ale się kamraci uradują, gdy se obejrzą taki fiedrunek... I nic! Kamraci ciągną zdechłego kocura w kuble, aż wyciągli. A potem słyszą, że klną jak wszyscy diabli. Ale za przeproszeniem, panno Maryśko! Aż na dół słyszeć, jak wydziwiają! A było Bachora (w gwarze śląskiej) — trzewia, jelita, flaki, wnętrzno: Fiedi z szybu. wnętrzności. Fiedrunek {w gwarze śląskiej) — węgiel wydobyty zrobił, giza przegrzeszony;.1.. uaKO paaom, gay może komu zrobić coś na złość, to nie mo większej uciechy! Gdyby to był mój synek, to nie wiem, co bym z nim zrobił... Ale przepraszam, jak se radzicie z tym obwiesiem? — No, jakoś sobie musimy z nim radzić! — rzekł kierownik. — Wiecie, panie kierowniku, bo gdy ja chodziłem do szkoły — podjął znowu Gerok posługując się teraz językiem literackim — to mnie nauczyciel prał kijem, że aż strzępce leciały! No, i wyrosłem na jakich takich ludzi, nie chwalący się... Ja tam nie krytykuję nikogo, panie kierowniku, lecz te wasze nowomodne wymysły szkolne... Hm, nie bardzo mi się podobają... Doszli do bramy kopalni. Podwórze było prawie puste, tylko niektóre maszyny pracowały w sortowni i na torze przetokowym. Po moście, wiodącym od szybu do sortowni, wlokły się z rzadka wagoniki z urobkiem. Koło sortowni wznosiły się ogromne hałdy węgla. Jedną z nich rozrzucali górnicy, gdyż się węgiel zapalił. — Zapierunowane bezrobocie! — mruczał Gerok. — Jak się nic nie zmieni, ludzie pozdychają z głodu, kopalnie zawalą się... — A co mogłoby się zmienić? — zapytał kierownik. Gerok rozłożył bezradnie ręce, a potem dodał: — Musiałby być jakiś nowy porządek... — Komunizm? — zapytał kierownik. Maryśka aż się żachnęła. — Choćby i komunizm!... — rzucił twardo Gerok. Ugryzł się jednak w język, bo spoza bramy wyszedł kulawy Szkucik, sprawujący tutaj godność odźwiernego. Gerok miał jeszcze z nim porachunki od ostatniego 86 87 '-"W1 "prmsmwf€ma laty... — Pieruński ślimok! — mruknął. — A dzień dobry, panowie, dzień dobry! — jął wołać Szkucik. — A dokąd to, panowie, aże dokąd? Do starego? — A pewnie, że do starego, a nie do jego baby! — warknął Gerok. Szkucik łypnął spode łba na Geroka. — A jest pan dyrektor! Wyjechoł z kopalni, teraz już chyba bydzie w biurze... Proszę bardzo, proszę... — Obejdzie się, najduchu, bez twego proszenia! —¦ mruknął Gerok i splunął ze złością. Przeszli bramę. Zanim doszli do biura, kierownik, zaintrygowany nieoczekiwanym gniewem Geroka, zapytał: — Czy wam kiedy zalał sadła za skórę ten Szkucik? — Eh!.„ — mruknął Gerok i nic nie powiedział. Schował fajkę do kieszeni, obtarł wąsy i znowu splunął. — Nie umia, pieruna, z takimi fajnymi panami jak dyrechtor mówić! — dodał wymijająco. — Ale jak bydzie potrzeba, to powiem! Niech tylko pan kierownik nie ma strachu! — i poklepał go po ramieniu. — Tylko, Geroku... wiecie... — zauważył zaniepokojony Heczko. Gerok zrozumiał. — No, no! Dyć dobrze wiem, że dziśka głową m nie przebijemy... Jo też móm obierane słówka na pod rędziu! Już tam nie miejcie strachu, panie kierownik aże ni!... Kaleta poznał Geroka na zebraniu Komitetu Rodzi-: cielskiego. Był to uczestnik trzech powstań śląskich, przed wojną zaś użerał się z Niemcami. To był ten sławny Gerok, o którym powszechnie mawiano, że wymiótł wszystkie więzienia śląskie za niemieckich czasów. Chodziło o tajne nauczanie języka polskiego, 88 u uiauiiuc d.uj socjalistami, o pobicie żandarma, który mu zbyt często przyłaził pod okno i śledził, kto znajduje się w mieszkaniu. Podczas trzeciego powstania Gerok dostał się do niewoli. Kamraci jego byli przekonani, że przepadł już na zawsze. Niemcy bowiem polowali przede wszystkim na niego. Tymczasem Gerok wrócił na czwarty dzień, przebrany za kalwaryjskiego dziada, obwieszony różańcami, z żebraczą kobielą u boku, z nabożnym śpiewaniem litanijnym. Gdy ipo raz drugi dostał się do niewoli, wrócił na trzeci dzień nad ranem, podczas gęstej mgły, niosąc na plecach skrzynkę nabojów do karabinu maszynowego. Opowiadał kamratom, że ją po prostu zabrał Niemcom sprzed nosa. Kamraci jednak twierdzili, że wyszachrował ją od jakiegoś niemieckiego żołnierza za złoty zegarek, zabrany rannemu oficerowi niemieckiemu. A naboje były bardzo potrzebne powstańczym oddziałom. Trzy razy przekradał się na tyły niemieckich wojsk i wracał szczęśliwie z potrzebnymi wiadomościami. Raz tylko przeleżał w chlewku dwa dni pod nawozem, ale na trzeci dzień wrócił, przynosząc nie tylko cenne wiadomości o nieprzyjacielu, lecz wiodąc nawet kozę na sznurku. Koza pozostała w okopach. Gerok pasał ją w chwilach ciszy na linii, doił ją trzy razy dziennie, a kiedy mu ją rozerwał niemiecki granat, ogarnęła go pasja. Wziął kilka ręcznych granatów i o zmroku po-czołgał się pod gniazdo niemieckiego karabinu maszynowego. Karabin wyleciał w powietrze, za karabinem wylecieli trzej śpiący żołnierze, a on wrócił do swoich z patefonem pod pachą. — Skąd, Geroku, wytrzasnęliście ten patefon? — pytali zdumieni kamraci. — Wziąłech go sobie z rowu. Uciekałech, gdy tamta maszynka z trzema biedokami poszła do luftu. I kop- 89 jrxyiy iez, są... jlo wszysiKo za ta Koza, Którą mi tamte skurczybyki zabili! A miała dobre mleko! Na patefonie tak długo grywał, aż w końcu urwał sprężynę. Wtedy ofiarował go jakiemuś niemieckiemu żołnierzowi wziętemu do niewoli. — Tu mosz, kamrat! — tłumaczył mu dobrotliwie. — Bierz, pierunie morski, gdy ci daję! Spróbuj na nim grać w szpitalu. Gdybyście wy mnie wzięli do niewoli, tobyś-cie mnie z pewnością powiesili... Widzisz, a jo ci daję i patefon! — Ja! Ja!... — bełkotał wystraszony Bawarczyk. — Widzicie tego skurczybyka! — radował się. Jeszcze pierun przytakuje, żeby mnie powiesili... NoJ uciekaj z tym patefonem, pókim dobry! Abtreten! Lauj\ schritt! — wrzasnął. Ranny żołnierz pokusztykał z patefonem pod pachąj z lewą ręką na temblaku, Gerok zaś patrzył za nim| i spluwał. Po powstaniu dawano Gerokowi odznaczenia. — Dajcie się wypchać swoimi odznaczeniami! —>% mruczał. — Nie biłem się, pieruna, o jakieś krzyże czyi inne gwiazdy! Dajcie innym, co na to lecą!... Później żałował, że nie przyjął odznaczeń. — Pieruna, żebych mioł teraz tako Śląsko Gwiozda,1 łebo ten krzyż, łebo medal, toby mi się to przydało! — mawiał. — Procesują się już trzy roki z panami z kopalni o swoja emerytura, a nie mogą nic wyprocesować. A gdybych tak w sądzie położył na stole te swoje krzyże ,j czy medale, czy inne stodiąbelstwa i pokozoł sędziom, żech nie jest żoden kocynder, to mieliby może trocha wyrozumiałości do starego powstańca! A tak panowie Abtreten! Laufschritt! (niemiecka komenda wojskowa) — Odmaszerować! Biegiem marsz! 90 przeklęte!. Gerok był optymistą. Mimo niepowodzeń w sporze z panami upierał się z początku, że polskie sądy nie ukrzywdzą go, że wcześniej czy później przyznają mu słuszność. — Czekaj, pieseczku, ziemnioczki kwitną, bydziesz jeść! — dworowali z niego koledzy. — Głupiście! — bronił się Gerok. — Nie doczekom się jo, to doczeko się moja baba i ten synek mój! Przecież to polskie sądy... Z czasem jednak przestał wierzyć w polskie pańskie sądy. Gdy mówił o swym synu, głos jego matowiał, stawał się miękki i tkliwy. Wszyscy wiedzieli, że cierpi z powodu jego kalectwa, a równocześnie kocha go ponad miarę. Syn jego, Hanys, był dla niego wszystkim. Można było nieraz widzieć, jak siedzi obok niego na ławie, Hanys zaś, niedołężny, z bezwładnymi nogami, słucha jego opowiadania. Były to jakieś nieprawdopodobne historie, zmyślane na poczekaniu. Czasem odwiedzał Ha-nysa ujec szkolny, przynosił jeden ze swych siedmiu zegarków i łgał uciesznie o jego pochodzeniu. A czasem obaj łgali, Gerok i ujec. Wtedy wzajemnie się uzupełniali i wzajemnie improwizowali przeróżne przygody, które, z początku groźne i krew w żyłach mrożące, kończyły się pogodnie. Wtedy Hanys uśmiechał się blado i przytakiwał nieznacznie. A podobny był do dziecka, aczkolwiek skończył już dawno dwudziestkę. Gerok oparł się teraz o futrynę i zamyślił się. Kaleta i Maryśka przypatrywali mu się z zaciekawieniem. Oboje widzieli jego wyblakłe oczy, twarz suchą i zmiętą, i jakby z grubsza tylko ociosaną. Jedynie duży nos i kąciki oczu nadawały jej sowizdrzalski wyraz. Czekali na kierownika Heczkę, który udał się do kan- 91 Ml aeiegaejiy Znienacka otworzyły się boczne drzwi, stanęła w nich tamta blada dziewczyna z tramwaju. Kaleta ją poznał. Przymrużyła lekko oczy, wpatrzyła się w niego spokojnie. Olśniła go jej uroda. Nie była już zimna i wyniosła, lecz przesycona wewnętrznym blaskiem. Jak bardzo się zmieniła! Uświadomił sobie, że to właśnie o niej mówił Konieczny przed kilku dniami. Obleciał jej postać spojrzeniem. Dziewczyna zarumieniła się, zagryzła usta, stała się znowu chłodna i wyniosła. Uczuł podświadomie zadowolenie, że jej pycha została ukarana. A równocześnie było mu żal jej urody i młodości. I teraz dopiero spostrzegł się, że zbyt często o niej myślał. — Dzień dobry pani! — ukłonił się niezręcznie. — Panowie... Przepraszam! Państwo w delegacji? — zapytała zimno, obrzucając niechętnym spojrzeniem Maryśkę. . — W delegacji! — wycedził urażony Kaleta. — Troje? — Pan kierownik jest w tamtym biurze. , — Przepraszam! — mruknęła i poszła. | — Jaka śliczna! — westchnęła Maryśka. 1 — Hm, szkoda dziewczyny! — zauważył Gerok. — Sierota toto, nikogo nie ma... — Dlaczego szkoda? — zapytała Maryśka. — Jakby to powiedzieć? — zakłopotał się Gerok. — Przecież pani widziała, że będzie matką... — Ach!... — Co nas to może obchodzić? — zauważył z ukrywaną pasją Kaleta. — Ha, pewnie! Co nas to może obchodzić? Ale zawsze szkoda dziewczyny... Zadała się z jakimś... diabli wiedzą z kina... Może łatwo zejść na psy! Ho, ho!... Mało sdę tego włóczy po ulicach Katowic? Wiadomo, bezrobocie... 92 ten istny nie będzie chyba taką świnią, żeby ją porzucił-" Gdyby to była moja córka, a on byłby taką świnią, zabiłbym go! — Za dużo gadacie! — mruknął niechętnie Kaleta wskazując głową na zmieszaną Maryśkę. Gerok złapał się zabawnie dłonią za usta, pokiwał głową. Na szczęście z biura wyszedł kierownik w towarzystwie tamtej dziewczyny. Szła przed nim. Oczy miała spuszczone, usta zaciśnięte, wypieki na policzkach. Kierownik był zmieszany. Poszli za nią do biura dyrektora. Dziewczyna zgłosiła ich i wyszła. Pozostał po niej wiotki zapach perfum. Dyrektor był bardzo uprzejmy. Jego sucha, pociągła, trochę sępia twarz o wyłupiastych oczach rozanieliła się, gdy dostrzegł wchodzącą Maryśkę. Na jego usta 0 grubej dolnej wardze wywinął się przesłodzony uśmiech. Poprosił, wciąż nadmiernie grzeczny i uprzejmy, żeby „zacni i ogromnie mili goście" usiedli, podsunął Maryśce fotel, kłaniał się jej, mizdrzył tak, że stał się podobny do koguta zalecającego się do sikromnej kury. Potem otworzył szafkę biblioteczną, odsunął ścianę z książkami i spoza niej wydobył cygara, papierosy 1 dwie butelki. — Hm, śliczna biblioteka! — próbował zażartować Heczko. — Biblioteka? — powtórzył przeciągle Żabczyński. — A, pan mówi o tym? — i wskazał na otwartą szafkę z książkami i stojącą za nimi baterię butelek o barwnych etykietach. — Hm, widzi pan... widzą kochani państwo, to mam zawsze przygotowane dla tak miłych gości, jakimi są dla mnie państwo... Zwłaszcza jeżeli pojawi się so eine wunderschone Rosę unter drei Dornenl So eine wunderschone Rosę unter drei Dor-n e n! (niem.) — Taka prześliczna róża wśród trzech cierni! czasu... No, co państwo pozwolą? Ale kieliszki! Zaraz! Nacisnął guziczek pod blatem biurka, gdzieś dalek| zatrzeszczał dzwonek. Do biura weszła sekretarka. — Panno Edyto! Kieliszki! — zawołał. Edyta sięgnęła w głąb szafki, wydobyła tacę z kie liszkami. — Proszę pięć kieliszków! Tak... Dziękuję! Pani ju| może odejść!... — Pieruna, chlapną go w morda! — szepnął zgorszo-'1 ny Gerok. — Spokojnie — odszepnął mu Kaleta. Żabczyński zauważył to, lecz niczego się nie domyślił. Widocznie sądził, że obaj są zaskoczeni jego uprzejmością. Podwoił ją przeto i z gestem podpatrzonym u kelnera w wytwornym lokalu jął nalewać likier do kieliszka Maryśki. — Dziękuję, panie dyrektorze! Nie piję... — rzekła Maryśka. — Potem pani podziękuje, gdy wypije! U mnie gość w dom, Bóg w dom, zwłaszcza gdy to jest taki zacny i przemiły gość. Prawda, panowie? — Jo tam nie wiem, panie dyrechtor, bo jożech już naStoł po prawdzie! — rzucił wyzywająco Gendk. Wyrzekł te słowa celowo w gwarze, by im nadać bardziej chropowaty i pogardliwy charakter. — Nie rozumiem... — rzekł dyrektor i wpatrzył się bezradnie w Geroka. — To zwykła forma certowania się u Ślązaków! — pośpieszył z wyjaśnieniem Heczko. Polękał się bowiem, że Gerok wszystko zepsuje. Równocześnie kopnął go nieznacznie nogą. — A dla panów i dla siebie mam coś ostrzejszego. Mężczyzna zawsze musi być ostrzejszy. Dla panny Ma- 94 \ tak śaffio upajająca:.. __Bo my tu, panie dyrechtor, w sprawie tej kotłowni... — przerwał mu Gerok. .— Zaraz, zaraz! Nie pali się! A dla nas, mężczyzn, coś ostrzejszego, jako że musimy się brać ostro do miłości. Czy nie tak, panno Maryśko? — i cmoknął głośno, a dolną wargę oblizał mięsistym językiem. Był obrzydliwy w tym geście. — No, za zdrowie kochanych i wielce mi miłych państwa! — zawołał. Podniósł kieliszek, trącił się ze wszystkimi, wypił. Wypił Gerok, wypił Heczko, Kaleta zmoczył usta, Maryśka nie ruszyła kieliszka. Zauważył to Żabczyński. — Co, pani, panno Maryśiko, nie wypiła? Ho, tak nie można! Kto wszedł między wrony, musi krakać jak i one... Nalewam sobie i proszę wypić! No już! Proszę się ze mną trącić! No!... — nalegał. — Powiedziałam panu dyrektorowi, że nie piję! — Proszę pani, panno Maryśko! Pani wie, tu chodzi o kotłownię! Jeżeli pani ze mną nie wypije, nie będzie nic z kotłowni! No, albo pani wypije, albo kotłownia... — tu machnął dłonią na znak, że w razie jej oporu próżne wszelkie zabiegi. — Niech już pani wypije, panno Maryśko! — wtrącił Gerok. — Było, nie było... Jeżeli ten jeden kieliszek ma decydować o kotłowni, to niech pani wypije!... — No, nie wiem, czy jedynie ten kieliszek — zauważył Żabczyński i spojrzał wymownie przymrużonymi oczami na Maryśkę. Maryśka zrozumiała. Zrozumieli wszyscy. Maryśka wstała wzburzona. — Może panowie załatwią sami sprawę kotłowni. Ja tu jestem zbyteczna, panie kierowniku!... — i poszła zamykając mocno drzwi za sobą. — Ach, to ci rogata dziewczyna! — zawołał Żabczyński. — Taka to mi się podoba... Bierze jak cholera! 95 biurka. — Nic, nic! Niech pan siada, panie Gerok! — zawołał prawie rozpaczliwym głosem Heczko. — A pewnie, że nic! — przyświadczył zaskoczony Żabczyński. — Państwo... Przepraszam! Panowie w sprawie kotłowni... Dobrze, dobrze... Proszę cygarko! Pan, przepraszam, nie dosłyszałem... — zwrócił się do Geroka. — Gerok, za przeproszeniem! — ...panie Gerok. Cygarko proszę, a panowie chyba papier osika? — Jo im dziękują, panie dyrechtor, za to cygaro. Już jo wola swoja fajka! Nastała przykra cisza. Dyrektor spostrzegł, że przeciągnął strunę. Odejście Maryśki w taki nieoczekiwany sposób wywołało przykre zdumienie. Hm, istotnie rogata dziewczyna! A wydawała się taką trusią! Żeby tylko jej zachowanie nie zniweczyło planów Heczki... Heczko był w rozpaczy. Gerok wciąż mruczał, a Kaleta uśmiechał się złośliwie, bezwiednie bowiem radował się z klęski kierownika. Po drodze uświadomił sobie, że Heczko zabrał z sobą Maryśkę do dyrektora, żeby jegc afekty wyzyskać na rzecz swoich planów. Nie był jednak pewny, czy Heczko istotnie działał tutaj celowo, czy też wszystko było przypadkiem. Teraz utwierdził się w przekonaniu, że to było jednak „polityczne pociągnięcie". „To nieuczciwe!" — myślał z niechęcią, a równocześnie cieszył się, że Maryśka umiała się znaleźć. Dyrektor tymczasem, pragnąc zatrzeć przykre wrażenie, stał się gadatliwy. Nie czekając na wy łuszczenie spralwy przez delegację jął hałaśliwie zapewniać, że myśli o tamtej kotłowni, że jutro wysyła raport do naczel- 96 Wiaaumu uuwiem, uc letnimi u dyrekt zrozumienia dla tego rodzaju pracy dla społeczeństwa. On je nia i dlatego wszystko uczyni, by było dobrze. I w ciągu tygodnia musi zapaść decyzja, i to pomyślna decyzja. Musi być pomyślna, gdyż widzi w tym jedyny sposób przebłagania zagniewanej czy niepotrzebnie obrażającej się panny Maryśki... — Maryśka Maryśką, panie dyrechtor — przerwał mu naburmuszony Gerok. — Ona tu nie ma nic do gadania, tylko my! Głupie to jeszcze, smarkate, nie wiem po kigo diabła... — Przepraszam, że przerywam... — podjął kwaśno Żabczyńskd. — Nie będę się iz panem spielrał, panie... Jak się to pan nazyiwa? — Gerok, za przeproszeniem! — ...panie Gerok! Nie będę się z panem spierał, czy było dobrze, czy niedobrze, iż panna Maryśka przyszła tutaj jako członek delegacji. Ja uważam, że dobrze! I jeżeli ja wydębię kotłownię dla was, to proszę przyjąć do wiadomości, panie... — Gerok, za przeproszeniem! — ...panie Gerok... Dziwne pan ma nazwisko! Co chciałem powiedzieć? Aha! Że jeżeli wydębię ową kotłownię dla waszej szkoły, to uczynię to tylko ze względu na to, że w delegacji brała udział panna Maryśka! — Czyli innymi słowy, panie dyrektorze — wszczął zjadliwie Kaleta — pan dyrektor zrobi to nie dla nas, tylko dla panny Maryśki? — Tak! — zawołał dyrektor z emfazą, lecz znowu się spostrzegł, że palnął głupstwo. — No, niby tak. Jak już powiedziałem, czynię to dla dobra sprawy leżącej nam wszystkim, Polakom, na sercu zwłaszcza tu, na zachodnich rubieżach Polski... 7 Wyorane kamienie 97 xs.aieta. ' ""------- ,.,,„,„,.,„........,.,:,.„....,„.,„„ — Tak jest! Której trzeba bronić do ostatniej kropli krwi! — wołał Żabczyński nie poznając się na kpinie Kalety. — I jak powiedziałem, kotłownia będzie wasza, kotły każe dyrekcja usunąć, a reszta to już w waszych rękach, panowie! — No, panie dyrechtocr, my już se domy sami rady! — zauważył szorstko Gerok. — Proszę nie mieć strachu! Dyrektor odrzekł, że nie ma wcale strachu, jak mu imputuje pan... — Gerok, za przeproszeniem! Prezes Komitetu Rodzicielskiego! Stary powstaniec! ...jak mu imputuje pan prezes Komitetu Rodzicielskiego. Tylko jeszcze jedno. Dyrekcja zastrzega sobie roczny czynsz w wysokości 50 złotych! — Pieruna! — obruszył się Gerok. — Za starą ruderę? — No, ale postaram się, żeby go obniżono do dwudziestu złotych rocznie! — zakończył dyrektor i wstał. Odprowadził delegację do drzwi z uroczystą miną, nadęty. Gerok spojrzał z lekkim żalem na pudełko z cygarami, na butelki i próżne kieliszki. Mierził go widok pełnego kieliszka panny Maryśki. „Niech mnie całuje w pięta" — pomyślał z rezygnacją i wyszedł ostatni. Dyrektor stał w progu i poprawiał monokl w oku. Na korytarzu Gerok zapytał Heczkę, dlaczego dyrektor nosi w oku szkiełko z zegarka. Spadnie mu kiedyś i rozbije się... Nie doczekał się odpowiedzi, bo koło nich przeszła Edyta. Niosła jakąś sporą książkę. Przechodząc koło Heczki spojrzała przelotnie w jego oczy. Zauważył to Kaleta. W tej drobnej chwilce dostrzegł w jej spojrzeniu głębię bolesnej tajemnicy. Przeszła, a Gerok spluwał i mruczał coś o Maryśce. — Przepraszam! — rzekł znienacka kierownik. — zawrócił. Gerok i Kaleta poszli. Gerok klął teraz głośno na dyrektora z powodu Maryśki. __ Po kigo diabła braliście z sobą tę kozę? Przecież to widoczne, że ten stary byk leci na nią! Już jedną szkopyrtnął... tę Edytę, a teraz ma smak na Maryśkę... Diabeł wam poświecił, panie Kaleta! Pierun jasny za-pierunowany! Powiada gizd niemoreśny, że jeżeli nam da kotłownię, zrobi to tylko dla Maryśki... Trzeba jej pilnować, panie Kaleta! Ale com sobie wspomniał! Kierownik wrócił do dyrektora w sprawie węgla. Leć pan, panie Kaleta, za nim i powiedz, żeby węgle było po niedzieli! — Dlaczego po niedzieli? — Bo już nie ma wiele w drewutni! Dzisiaj tam zaglądałem! Dzieci będą marzły jak sto diabłów, jeżeli nie będzie węgla po niedzieli. Leć pan, panie Kaleta! Kaleta poszedł. Stanął w korytarzu, obejrzał się za kierownikiem. Słyszy jego głos z otwartych drzwi kancelarii na końcu korytarza. Głos jego jest proszący i nalegający. — ...ależ to przecież będzie nasze dziecko, Edyto, to ja... _>— Nie, nie! — protestuje dziewczyna. — Nie mogę! Idź!... — Edyta! Kaleta cofnął się zmieszany i zaskoczony. Czyje to właściwie będzie dziecko? Heczki czy Żabczyńskiego? Raczej Heczki! Było mu przykro, że odkrył ich tajemnicę. Zagadkowy żal przewalił się w nim, przemienił w gniew. Zacisnął pięści i wyszedł. — No i co? — zapytał Gerok. — Rozmawiałem z kierownikiem. Prosi, żebyśmy nie łatwienia. — Z dyrektorem czy z Edytą? — A skąd ją mogę wiedzie, do jasnej cholery? — wrzasnął wściekły już Kaleta. Gerok spojrzał na niego z boku i uśmiechnął się pobłażliwie. Spokojnie pytał dalej: — A węgiel? — Będzie węgiel! Powiedziałem przecież! Muszę śpieszyć, panie Gerok! Przebaczcie, że się uniosłem... Muszę być po pierwszej godzinie w klasie! — No, to niech pan śpieszy! Jo se pójdą pomaluńku — przeszedł znowu w kpiarską gwarę — bo u mnie to już wszystko było... — Co było? — To trzask, prask z powodu babskiej kiecki! Kaleta nic nie rzekł, tylko pognał drogą. Gerok szedł za nim powoli, pykał fajkę i mruczał do siebie, i spluwał. A równocześnie radował się, że kotłownia będzie ich salą gimnastyczną. — A tej Maryśki byda pilnować przed tym kańceiii! — postanowił w końcu i poszedł miedzami w kierunku biedaszybów. W dżungli Kaleta przypadkowo dostrzegł urok zamkniętego świata swych dzieci. Wstąpił weń po raz pierwszy i zasmakował w jego osobliwym klimacie, gdy nazajutrz po odkryciu tajemnicy kierownika Heczki przyszedł do szkoły. Z kierownikiem spotkał się na korytarzu. Poczuł wtedy napływającą gwałtownie falę niechęci czy zgoła zazdrości. Wczorajsza scena stanęła przed nim w jaskrawym świetle; wszystko w nim dostrzegł. Wyniosłą, dumną urodę Edyty, jej jasne włosy, niebieskie oczy, usta o niewypowiedzianym wdzięku, czar jej młodego, smukłego ciała, jej pierwsze zbliżenie z Heczką, słowa nabrzmiałe pożądaniem, pieszczoty... Przypuszczał bowiem, że Edyta i jej przyszłe dziecko... Eh, diabli wzięli!... Spojrzał na kierownika z odrazą. Równocześnie mierziło go wyrachowanie Heczki. Oto wyzyskał skłonność Żabczyńskiego do amorów, zabierając z sobą Maryśkę... Miał wprawdzie na celu dobro szkoły. Kaleta nie może się jednak pogodzić z tym, że obecność Maryśki miała być środkiem do osiągnięcia owego celu. Nie rozumie także, jak można się maskować w taki prymitywny sposób. Oto Heczko uśmiecha się 101 niezwykłego człowieka, na jakiegoś Mickiewiczowskiego Konrada, na męczennika obowiązku, kapłana, zbawcę narodu. Udaje zamkniętego w sobie, zamyślonego i zapatrzonego w swe głębie maga, bo chce stać się w ten sposób pełnym tajemniczości dla kolegów. Obnosi swą godność kierownika po szkole, godność nadętą, lśniącą, zimną, cedzi słowa jakby je trzeba było niezmiernie cenić, odmierza je z wyrachowaniem, obdziela nimi z wyniosłą szczodrobliwością, z utajoną pychą, pełen fałszu i zakłamania... Och, jak go nienawidził za owo kabotyństwo! Były chwile, że zastanawiał się, skąd w nim ta niechęć. Cóż go może obchodzić Edyta i kierownik Heczko z ich wspólną tajemnicą? Że była jego kochanką? Wielkie rzeczy! Że będzie miała z nim dziecko? Ha, cóż w tym dziwnego? Więc o cóż mu chodzi? Nie uważał za słuszne podejrzenia Geroka, iż ojcem jej dziecka jest Żabczyński. Uważał raczej, że Edyta celowo akcentuje w ruchach swe przyszłe macierzyństwo, by się uchronić przed miłosnymi zapędami dyrektora. Odejść nie mogła, bo gdzieżby znalazła dzisiaj nową posadę... Kaletę mierziło to wszystko. Jakiś ponury splot wzajemnego okłamywania się, podchodów, przechytrzania i blagi... A, niech to diabli wezmą!... Błąkał się w tym splocie zdarzeń jak w ciemnym lesie. Gdy mu się wydawało, że odpowiedź już znalazł, zasłaniała mu świat niepokojąca, chłodna uroda tamtej dziewczyny i wyniosły grymas jej ślicznych ust. Spostrzegał zdumiony, że pragnąłby te usta całować, rozgniatać swoimi ustami, gryźć... — Głupi! Głupi! — powtarzał z pasją, by się opamiętać. 102 zaciskał pięści i zlgfyizał ustaT' — Cóż wam, kolego? — zapytał troskliwie Wiesner. .— Nic. Cóż my mi było? .— Ale jednak? — nalegał. Kaleta wyszedł z salki konferencyjnej. W tej chwili nienawidził już i Wiesnera z jego starą, pomarszczoną twarzą uśmiechniętej małpy! Nienawidził go za jego wyrozumiały uśmiech, który tak bardzo poniża! Przeszedł koło kierownika, który stał między kolegami z miną proroka. — ...żeby społeczeństwo miało stąd pożytek, gdyż inaczej... — posłyszał strzęp jego zdania. — Kabotyn! — warknął i poszedł do swojej klasy. W klasie zastał tumany pyłu, krzyczących i rozbijających się chłopców, dziewczyny tańczące między ławkami. — Cóż to za piekło? — krzyknął ostro. Ze zdumieniem spostrzegł, że ów krzyk przynosi mu ulgę. Zwłaszcza że dzieci raptownie przycichły, rozbiegły się chyłkiem do ław i znieruchomiały z przestrachem w oczach. Nastała cisza. — Kto ma dyżur? — cisnął z pasją. Mieściło się w niej pragnienie odwetu na dzeciach za swą klęskę. Cisza. —„Kto ma dyżur, do jasnej... — krzyknął jeszcze mocniej, uderzając równocześnie metrem po stole. Dzieci po raz pierwszy widzą go tak bardzo wzburzonego.. Cóż mu się stało u diabła? Nie mogą się zdobyć na odpowiedź, bo się lękają. — Bąk go ugryzł! — wyleciał z ciszy donośny szept Babilona. Wszystkie dzieci słyszały tę zuchwałą uwagę. Słyszał ją także Kaleta. Dzieci zachichotały przeciągle. Kaletę poniósł gniew. Oto stoi ośmieszony przed swoją klasą 103 smiejąr — Ty! — zawołał tylko i pobiegł do ostatniej ławy, do Babilona. Babilon zerwał się, zasłonił lewym ramieniem, prawym zamierzył się do pchnięcia. Przed Kaletą latają rude płomienie. Oto trzaśnie na odlew po tym bezczelnym pysku!... — Jezusku! — zawołał ktoś w przejmującej ciszy. Któraś dziewczyna zapiszczała przerażona. Kaleta opamiętał się. Z wysiłkiem zdusił w sobie gniew i opuścił ramię. Rzekł tylko: — Aleś ty głupi! To wszystko. Dzieci w pierwszej chwili nie mogły pojąć, co się stało. Wszystkie były przygotowane na ostre, mlaszczące uderzenie, na krzyk Babilona, na wymyślania Kalety, a tu nic... Tylko takie mało znaczące słowa: „Aleś ty głupi!" Nie! Tego nie można zrozumieć! Przeleciało między nimi zbiorowe westchnienie, napięte mięśnie szczęk rozluźniły się, oczy otworzyły się szeroko. I tym sposobem zdołał się Kaleta wkupić w ich odrębny świat. Stanął zdumiony przed nim jak człowiek w nieprzebytej puszczy. Oto ze wszystkich stron otoczony gęstwiną, a w gęstwinie mroki, w mrokach zaś jakieś nieznane stworzenia, jakby z ponurej bajki spędzone. Odtąd z lubością zapuszczał się w ten przedziwny świat. Zapominał w nim o Edycie i o swej niechęci do 'kierownika. Wychodził zeń wzmocniony i lekki. Nauczył się rozumieć istotę życia dziecka ¦wyrastającego w nędzy i krzywdzie. Objawy owego życia zaczynał oceniać inną miarą, aniżeli to czynił w stosunku do dorosłych. To, co było grzechem dla nich, przestawało być grzechem dla dziecka. To zaś, co było dla dorosłych radością, dla dziecka było zdumieniem. Natomiast radości 104 wania. I dokonał jeszcze jednego odkrycia. Oto przekonał się, że kiedy mu źle, kiedy go dręczy troska, ból czy nienawiść, powinien schodzić do swych dzieci w biernym wyczekiwaniu łaski zapomnienia. Zapomina wtedy. Jeżeli zaś przychodzi z zamiarem narzucenia swej zmierzwionej, rozwichrzonej woli, dzieci ogarnia niepokój, denerwują się, on zaś po lekcji wychodzi jeszcze bardziej rozbity psychicznie. Gdy pewnego razu Wiesner narzekał na dzieci, na ich zorganizowany i zwarty opór, Kaleta uśmiechnął się z przechwałką: — Mnie dobrze w ich dżungli! — Ossendowski pisze świetnie o dżunglach! — wyrwał się Konieczny, zadowolony, że znowu może się popisać czymś niezwykłym. — Co ma piernik do wiatraka? — rzucił Wiesner złośliwie. — Cervantes pisze o wiatrakach! — rzekł teraz Kaleta naśladując Koniecznego. Koledzy parsknęli śmiechem. Konieczny zaś, zmieszany i zły, wyszedł z sali. Trzasnął drzwiami za sobą, że aż tynk poleciał znad futryny. Niechęć Kalety do kierownika jeszcze bardziej wzrosła, gdy* dostrzegł w nim pragnienie zrzucenia z siebie odpowiedzialności za sprawy, które tylko on był zobowiązany załatwiać. Rzecz poszła znowu o Babilona. Chłopiec zdołał się już przyczaić i zamienić w kota mruczącego z zadowolenia, gdy się go głaska. Oto Babilon jest już wójtem samorządu w klasie. Kaleta na-L>Otkał ogromne trudności w prtzeproiwadzeniu jego wyboru. Zwłaszcza dziewczyny protestowały, a wśród dziewczyn najbardziej sprzeciwiała się czupurna Hana 105 blużKę, bh Wymalował jej' wąsy "2 powideł poa i on to rozpuszczał wieści, że Hana całowała się na hałdzie z garbatym Handzlem i że bawiła się z nim „w chłopa i babę." Dziewczyny wtedy piszczały i chichotały, a chłopcy dopytywali się natrętnie: — Ty! Powiedz, jak to było? Ty, powiedz!... Nie powiedział, bo rozjuszona Hana zagroziła, że mu uczaruje. Czy przypomina sobie tego Handzlika, co miał się żenić" z Jewą? Nie ożenił się, tylko jej dziecko zostawił, a zaczął się włóczyć i sypiać z tą zowitką Ma-ryną, co już miała dwoje dzieci, a sama nie wie, z kim! A Jewa wtedy tak uczarowała Hendzlikowi, że zaczął w oczach schnąć i w ciągu trzech miesięcy wyprościł kopyta... — Głupiaś! — bronił się zaskoczony Babilon. — Ty nie umiesz tak czarować! — Umiem! Żebyś wiedział, że umiem! Jewa mnie nauczyła! Żebyś wiedział! Uschniesz jak żaba! Tylko powiedz, a uwidzisz!... Była w tej chwili podobna do czarownicy. W oczach ognie, rozcapierzone palce, potargane, żółte kudły na głowie i te syczące słowa... JezuskuL. Babilończyk patrzył na nią przerażony. — Idź, głupia! Przecież tylko żartuję!... — bąkał i cofał się do ławy. I nie powiedział. Kiedy Kaleta wysunął jego kandydaturę na wójta, Hana najmocniej się sprzeciwiała. Jej opór udzielił się dziewczynom. Trzeba było je długo przekonywać, zanim się zgodziły i oddały głosy na niego. Hana Buchcianka wstrzymała się od głosowania. — Ja i tak nie byda go słuchała! Niech se nie myśli! — odgrażała się ze zjadliwym grymasem na twarzy. Kaleta nie dowiedział się nigdy, dlaczego Hana nie 106 uwuuciu o cj bu jan.ito uiuuiic, uu. znaczące porachunki osobiste w klasie. Po wyborze zarządu Kaleta wygłosił przemowę. Tłumaczył na czym ma polegać praca samorządu, jaki ma być stosunek dzieci do zarządu, w końcu zwrócił się jeszcze do Babilona: — A ty, szanowny wójcie, zostań w klasie po nauce. Musimy omówić wspólnie pewne sprawy. Gdy już wszyscy poszli do domu, Kaleta jął tłumaczyć Babilonowi, jak sobie wyobraża rolę wójta. A więc nie życzy sobie wcale, by uważał, iż wójtowanie w klasie polega na donosicielstwie. Takie donosicielstwo bowiem jest czymś tak bardzo wstrętnym, jak na przykład wstrętnym był ów zdechły kot na dnie biedaszybu Ge-roka. Donosicielstwo więc jest tak samo wstrętne jak ów kot cuchnący padliną. — Skąd pan nauczyciel wie? — zdumiał się Babilon. Przecież to on wrzucił zdechłego kota do biedaszybu Geroka. — A wiem! Ja czasem wiem dużo... i — I to też, że najpierw żywego... — Także wiem, że najpierw tego kota, żywego jeszcze, zakopałeś w ziemi! I to wiem! — rzekł spokojnie, aczkolwiek tego nie wiedział. Chłopiec sam się zdradził, a on( tylko dopowiedział na chybił trafił. Chłopiec patrzył w zdumieniu na Kaletę, zmieszał się i zbladł. Kalety już nie przerażało ujawnione bestialstwo chłopca. Zdołał się bowiem oswoić z nim i wszystko zrozumieć. — I jestem przekonany, Babilonie — zaczął znowu — że dzisiaj już byś tego nie uczynił. Przecież jesteś wójtem! — Nie! — wykrztusił chłopiec, wciąż nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, że nauczyciel wszystko wie i mimo tego nie krzyczy i nie wymyśla. 107 o to, by się sam zgłosił. To znaczy w tym wypadku, jeżeli zajdzie jakiś przykry wypadek w klasie. Kradzież lub coś podobnego. Ty musisz go przekonać, że powinien się sam zgłosić wtedy, gdy zapytam, kto to uczynił. Zgoda? — Zgoda! Już wtedy, gdy Kaleta szedł z kierownikiem do dyrektora Rytro-Żabczyńskiego, czuł niesmak, że Heczko Przyjmuje jego zapowiadające się zwycięstwo jako należną sobie zasługę. I że udziela mu rad w sposób tak apodyktyczny, jak udzielą się rad na przykład małemu dziecku, z pobłażliwością, z poklepywaniem po ramieniu. Jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, braciszku! Wszystko zawdzięczasz tylko mnie, twojemu światłe-rnu kierownikowi! Widzisz!" „A może go niesłusznie krzywdzę?" — pomyślał Kaleta raz i drugi. Myśl ta jednak znikała w tej samej chwili, a pozostawała gorycz i nienawiść za Edytę. Babilończyk wywiązywał się sumiennie ze swego zadania. Sumienność jego sięgała tak daleko, że znowu Wywołała zdumienie i niepokój Kalety. Oto zgłosił się Pewnego dnia ze skargą na dziewczyny, że pośmiewają się z Gertrudy Syskówny) a ona płacze. On zaś wytarł krew pod ławą. — O czym mówisz? Nie rozumiem! Jaką krew pod ławą? Czy się pobiły? — To pan nauczyciel xńe wie? — zapytał z porozumiewawczą intonacją w głosie. Kaleta teraz dopiero zrozumiał. — Dobrze, dobrze! — przerwał mu, zaskoczony tak drastyczną relacją. — nął i zatriumfował. Oto trzyma ogłoszenia wycięte z gazet, zalecające artykuły higieniczne i środki zapobiegawcze dla mężczyzn, i jakieś pigułki czy eliksiry na rozwój biustu. — Ha! — zawołał potrząsając ogłoszeniami. — Złapałem was, wy bezwstydnice! Wy zepsute dziewczyny! Wy... — i tu brakło mu już określeń. — Ale poczekajcie, ja wam zagrzeję! Zgnilizna moralna w klasie! Poczekajcie!... Na szczęście dzwonek obwieścił upragniony koniec lekcji. Konieczny wyszedł, a ,w klasie pozostało przerażenie, rozgorączkowana ciekawość i kwilenie Smu-żówny. Kierownik poprosił Koniecznego i Kaletę do gabinetu. Tu będą sami. W kancelarii bowiem siedzi Gerok i naprawia buty, w pokoju konferencyjnym znajdują się koledzy i Maryśka. A rzecz trzeba omówić bez świadków. Konieczny oskarżał, Kaleta, jako wychowawca nieszczęsnej klasy, próbował bronić. Rozstrzygać miał kierownik. Usiłował przekonać Koniecznego, że niepotrzebnie sprawę tę rozdmuchał do rozmiarów niebywałego skandalu, że wywołał wskutek tego niezdrową ciekawość wśród reszty dzieci, nadał temu posmak zakazanego owocu. A wystarczyło zabrać wycinki, sprawę pozornie zbagatelizować w klasie, z dziewczynami zaś można byłoby porozmawiać na osobności, w obecności wychowawcy, kolegi Kalety. Kaleta słuchał zmartwiony i przyznawał słuszność kierownikowi. Patrząc w tej chwili na spokojnego kierownika i na podnieconego Koniecznego, dostrzegał między nimi jaskrawe różnice. Konieczny wydawał mu się wprost wstrętny w swej zajadłości i uporze. Kiero- 146 K.aieia juz, uawnu me wmziai lałtiego usmiecnu. roztapiała się w nim niechęć, a pozostawał tylko zamglony żal z powodu Edyty. Konieczny nie zgadzał się ze zdaniem kierownika. Konieczny dobrze wie, jak miał postąpić. On ma też własne zdanie i domaga się, by zwołać natychmiastową konferencję grona nauczycielskiego, by ów bezprzykładny skandal i zgorszenie omówić wspólnie i ukarać obie dziewczyny. A przede wszystkim powinno się je za karę pozbawić gwiazdki. W przeciwnym razie... — Co w przeciwnym razie? — zapytał spokojnie kierownik. — ...w przeciwnym razie zwrócę się do inspektora! — Panie kolego! Proszę się uspokoić i proszę mi nie grozić inspektorem. Jeżeli zaś panu tak bardzo chodzi o rozwałkowanie tej niemądrej sprawy i o ukaranie dziewczyn, dobrze! Mogę zwołać konferencję! — Przepraszam, panie kierowniku! — podjął Kaleta. — To jest moja klasa, jestem za nią odpowiedzialny. Zanim pan kierownik zwoła konferencję, radziłbym, żeby obie dziewczyny przesłuchać. Niech się wytłumaczą. Jestem przekonany, że sprawa nie przedstawia się tak tragicznie... — Pan jest zawsze przekonany o niewinności swej klasy! — przerwał mu Konieczny z przekąsem. Zgodził się jednak na wniosek Kalety. Kaleta przyprowadził obie dziewczyny. Zanosiły się płaczem i trzeba było długo przemawiać do nieh i uciszać, zanim jedna i druga zdobyły się na odpowiedzi przegradzane łkaniem i głośnym chlipaniem. Okazało się, że wycinki te gromadzi siostra Smaiżów-ny, która opuściła już szkołę przed dwoma laty. Poza tym zbiera jakieś nieskromne obrazki i fotografie. Przynosi je Robert Sojka, ten sam, co to chodzi na przemyt. 147 rvaz utrzymaj _ od tego pasera w nagrodę za to, że przemycił ich pełny plecak z Bytomia do Siemianowic. — A co te fotografie przedstawiają? — zapytał Konieczny. Kierownik spojrzał na niego z wyrzutem. — Przynosiłaś je do szkoły? — zapytał szybko Smużównę. *¦ — Nie! Nigdy, panie kierowniku! Ja już nie będę!... O, Jezusie, Maryjko! — i znów zaniosła się wielkim płaczem. — Dlaczego przynosiłaś do szkoły tamte wycinki z gazet? — Jezusku, ja już nie będę! Ja już nie będę!... — A ty, Nowakówna? — Proszę, ja nic nie wiem! To ona mi przynosiła... Badanie trwało długo. Dziewczyny kluczyły, wymawiały się, łgały i wypierały się, że nie znają treści owych ogłoszeń, że są niewinne, zwalały winę jedna na drugą, płakały, biły się w piersi i przyrzekały poprawę. W końcu Smużówna oskarżyła swoją starszą siostrę i jej jakoby narzeczonego, Roberta Sojkę. Gdyby nie oni, nigdy by jej ani na myśl nie przyszło przynosić coś podobnego do szkoły. — No, teraz idźcie do klasy, a ja poślę pana Byloka po waszych rodziców. Przyjdą rodzice i rozmówię się z nimi. Idźcie teraz do klasy! Smużówna przyjęła to oświadczenie z wyraźnym zadowoleniem. Nowakówna zaś zaczęła biadać i płakać rozpaczliwie. A gdy kierownik wypychał ją za drzwi, zbuntowała się znienacka. — Matka mnie zabije! — krzyczała. — To nie byio nic takiego! A matka mnie zabije!... Jak Babilon ukradł zegarek i sprzedał za trzy złote... 148 — Mów, co to było z tym zegarkiem?! — zapytał zdławionym głosem. Dziewczyna zauważyła, jakie wrażenie wywarła na obecnych swoim gadulstwem. Dostrzegła w nim ratunek dla siebie. A więc powie wszystko, chociaż Buch-cianka obiecywała, że kto ją zdradzi, to mu uczaruje. Babilon zaś groził pobiciem. Powie!... — Proszę, pan nauczyciel Kaleta pytał z gramatyki, a Hana Buchcianka nie umiała nic i bała się, i powiedziała, że jej skradziono z płaszcza trzy złote. A jej nikt nie skradł, bo ich nie miała, tylko tak cyganiła, bo nie chciała, żeby była gramatyka. Pan nauczyciel dał jej te trzy złote i powiedział, żeby złodziej te trzy złote włożył z powrotem do kieszeni Buchcianki, a my wszyscy myśleli, że jej trzy złote ktoś ukradł. A potem Buchcianka kupiła za te trzy złote czekolady i cukierków, i wstążki, a nam też dała czekolady kąsek ugryźć i powiadała, że jest mądra, a pan nauczyciel Kaleta jest głupi! Tak powiadała! A Babilończyk nie wiedział, że ona cyganiła, a chciał się przychlebić panu nauczycielowi Kalecie i chciał te trzy złote ziwrócdć, chociaż ich nie ukradł, więc ukradł zegarek w kotłowni Paździorze, a zegarek sprzedał paserowi, co chodzi do przemytników, i dostał za niego trzy złote. -I te trzy złote włożył dowieszeni płaszcza Buchcianki, a potem posłał Medkę, żeby powiedziała panu nauczycielowi Kalecie, że trzy złote się znalazły... — Dosyć! Dosyć! Możesz już odejść! — wykrztusił Kaleta. Kierownik i Konieczny słuchali zdumieni opowiadania dziewczyny, która trajkotała z takim przejęciem, bez tchu, że aż się spociła, a w kącikach jej ust pojawiła się piana. 149 z wysiłkiem, zagryzł usta, blady i mocujący się z jakimś postanowieniem,. Podniósł oczy na Koniecznego. Konieczny stoi ipod oknem i uśmiecha się zjadliwie. Popatrzył teraz ina kierownika. Kierownik patrzy na niego sku-pdony i spokojny. — Proszę się tym nie przejmować, kolego! — rzekł tylko. Podszedł do Kalety i uczynił ruch dłonią, jakby go chciał pogłaskać po ramieniu. Nie uczynił tego. Kaleta wyszedł z gabinetu. Druga klęska Generalna próba jasełek odbyła się o godzinie czwartej. Była przeznaczona dla dzieci. Teraz za kulisami szumiał gwar, wszyscy przygotowywali się do występu przed publicznością, kierownik charakteryzował każdego po kolei, przyprawiał brody i wąsy, szminkował dziewczyny, dziewczyny zaś patrzyły w lusterka i malowały sobie karminem blade usta. Kaleta uzupełniał rekwizyty, przestawiał kulisy i udzielał ostatnich wskazówek grającym. Na sali zbierali się ludzie. Wiesner w towarzystwie kolegi Juraszka sprawował urząd kasjera. Sprzedawał bilety, zakreślał wykupione miejsca na planie, nauczyciel Juraszek zaś witał gości, uśmiechał się, żartował i wskazywał im miejsca. Czasem wypędzał dzieci gromadzące się w korytarzu i kazał im uciekać do domu. Dzieci uciekały, lecz zaledwie Juraszek wrócił do sali, znowu tłoczyły się wielką ciżbą, rajcowały głośno i tamowały przejście. Czatowały na sposobność, by wśliznąć się niepostrzeżenie do sali. Nie mogły się nasycić przedstawieniem i aczkolwiek widziały je przed kilku godzinami, oglądałyby je chętnie jeszcze raz, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Wszak to była jedyna barwna plaima w iszarzyznie ich życia, ta 151 w rzeczywistość. — Proszę nas wpuścić! — dopraszały się natarczywie, gdy Kaleta wyszedł na korytarz. — Do domu idźcie! Już widziałyście! Nie mogę was wpuścić, bo brakłoby miejsca dla starszych, a poza tym po godzinie ósmej nie wolno przebywać dzieciom w publicznych lokalach. Uciekajcie! Cóż tam dzieci może obchodzić zakaz przebywania po godzinie ósmej w publicznych lokalach? W ogóle śmieszny zakaz! Jakby nikt nie wiedział, że przebywają w nich nawet do godziny dziesiątej, nawet dłużej... Wszak nieraz matka wypędza dziecko do gospody. „Idź po ojca — mówi zmartwiona — bo ojciec znowu siedzi w karczmie i słepie gorzoła..." Dziecko biegło uradowane po ojca, siadało w kącie i patrzyło zdumione na urok zadymionej, cuchnącej salki karczemnej, na zabawny widok pijaków, słuchało zachwycone ich niemrawego bełkotu, podniecało się wybuchającą bójką i marzyło o kropli wódki. Przynajmniej tylko raz liznąć!... Czasem ktoś litościwszego serca, czasem sam ojciec wołał dziecko do stołu i częstował je cudowną wódką, z której tak rozkosznie kręci się głowa, a dziwna radość wstępuje w serce znękanego młodego człowieczka. Teraz śmieszy je jakiś zakaz, o którym mówi nauczyciel Kaleta. Sala wypełniała się powoli, pan Pyrtek zapalił wszystkie lampy, gwar stawał się głośny i nasycony radością oczekiwania. Przyszedł również ksiądz proboszcz z księdzem wikarym. Prowadził ich w ukłonach nauczyciel Juraszek. Ksiądz proboszcz witał się z każdym, za nim kroczył zaś wikary sztywny i napuszony. „Jakby kij połknął" — określił w duchu Wiesner. Obaj usiedli w pierwszym rzędzie krzeseł. Kaleta zobaczył ich przez szparę w kurtynie. 152 zwrócił uwagę kierownikowi. __Nie mogę teraz odejść, kolega widzi, żem zajęty. Ręce mam od mastyksu i szminki. Proszę do nich pójść i przywitać w imieniu szkoły. Proszę ich także przeprosić i wytłumaczyć mnie! Kierownik istotnie nie mógł odejść. Przygotowywał aktorów do występu. Równocześnie słuchał z przyjemnością tego_ typowego gwaru pozakulisowego, gdy aktorzy i aktorki, podnieceni, przeżywają chwile jakiegoś niepokoju, kręcą się, nie mogą usiedzieć w miejscu, wyczekują z przyjemnym drżeniem chwili, gdy trzeci dzwonek obwieści, że oto kurtyna się podniesie, a oni wystąpią w świetle przed tylu zgromadzonymi, jacyś inni, odmienni, przeniesieni w zabawny świat z bajki. I wszyscy wtedy będą w onej bajce. I ci grający na scenie, i ci słuchający w zaciemnionej sali. Kaleta poszedł przywitać proboszcza i wikarego. Uczynił to niechętnie, gdyż nie cierpiał wikarego. Mierziła go jego śmieszna, młodzieńcza pyszałkowatość i przesadne wyobrażenie o własnej wartości. Ksiądz wikary był człowiekiem, o którym mawiał Wiesner, że mu woda sodowa uderza do głowy. Gdy w pewnym okresie wypadło mu decydować, jaką drogę wybrać, by zapewnić sobie jaką taką karierę i dobry kęs chleba z masłem, zdecydował się pójść do seminarium duchownego. Zaoszczędziło mu to borykania się z głodem i nędzą, jakie by go czekały na uniwersytecie, zwłaszcza że ojciec jego nie miał pieniędzy, by syna kształcić. Wszak chłopak z biedą przepchał się przez gimnazjum, był bowiem dosyć tępy i ograniczony. Z chwilą gdy tanim kosztem stał się księdzem i objął posadę na probostwie w Osadzie, zaczął swoje powołanie kapłańskie traktować bez wielkiego wzruszenia. Uważał je za dobrą posadę, która oprócz zabezpieczenia 153 /^ niezwykłości i dostojeństwa. Z lubością owo dostojeństwo obnosił po malutkim świecie osadzkim. Ludzi segregował według ich wyznania i przynależności partyjnej. Socjalistom przepowiadał wieczne potępienie, a na samo słowo „komunista" zżymał się, jak zżymałby się na widok diabła, gdyby wierzył w jego istnienie. Bezrobocie uważał za karę boską za winy i grzechy przez ludzkość popełniane i jedynym według jego kazania środkiem na ulżenie w nędzy było bierne poddanie się woli bożej. Słowami bożymi żonglował z taką zręcznością, z jaką kuglarz w cyrku żongluje tęczowymi kulami szklanymi. Czynił to podświadomie przekonany, że w ten sposób zabezpiecza samego siebie przed skutkami jakichś rozruchów, rewolucji czy chociażby zamieszek ulicznych, podczas których łacno mógłby mu ktoś okno w mieszkaniu wytłuc lub zgoła go ukrzywdzić. Jak mówiono, współżycie wikarego z księdzem proboszczem nie było najlepsze. Dochodziło między nimi częstokroć do poważnych nieporozumień. Proboszcz beształ go za pyszałkowatość i zarozumiałość, nazywał młodzikiem, wikary zaś stawał okoniem i „wymądrzał" się w sposób zbyt pewny siebie. — Ksiądz jest jak ta płyta gramofonowa, która, raz nagrana w seminarium duchownym, teraz powtarza przejęte mądrości książkowe. A przecież jest jeszcze mądrość życiowa! — strofował go ksiądz proboszcz. Wikary słuchał z udaną pokorą, jak nakazywały przepisy, lecz w duchu nazywał księdza proboszcza starym mamutem i miał w pogardzie jego morały. Chwilami zżymał się i oburzał, gdy spostrzegał, że proboszcz nie umie dostrzec różnicy między zwolennikiem Korfantego a zwolennikiem Grażyńskiego lub zgoła socjalistą, nie mówiąc już o zakonspirowanym komuniście. Zastanawiał się nieraz, czy nie donieść Kurii Biskupiej o dziw- 154 nosił, bo lubił spokój i wygodę. W chwilach błogiego zamyślenia, po obiedzie, kiedy kładł się na otomanie w swoim pokoju, widział siebie vv roli skrzydlatego Michała Archanioła, z ognistym mieczem w dłoni. Oto musi strzec Kościoła, tępić wszelkie kacerstwo i nieprawomyślność religijną, musi doprowadzić do tego, by cała parafia osadzka stanowiła jedną wielką gromadę, pobożną, zorganizowaną w religijnych związkach i wyznającą jeden i ten sam program polityczny. Niechby to nawet był program polityczny takiego Korfantego w razie braku lepszego! Działać trzeba jednak bardzo ostrożnie, by nie zadzierać z Gra-żyńskim... Kończyło się jednak na tych wielkich zamiarach, bo onieśmielała go perspektywa walki. A on lubił spokój. Za to chętnie słuchał doniesień różnych dewotek i na tej podstawie wydawał sądy o wartości moralnej poszczególnych parafian, wnosząc w życie parafii ferment nieporozumienia i niezgody. Kaleta zszedł ze sceny, przywitał księdza proboszcza i wikarego i przeprosił ich, że nie uczynił tego kierownik, który właśnie w tej chwili jest bardzo zajęty przygotowywaniem aktorów do występu. •—No, ale korona z głowy by mu nie spadła, gdyby to j§dnak uczynił! — zauważył cierpko ksiądz iwikary wydymając śmiesznie usta. Ksiądz proboszcz nie słyszał tej uwagi, bo rozmawiał z jakimś robotnikiem. — Przecież tłumaczę księdzu, że nie może odejść od pracy. A zresztą pan kierownik jest starszy od księdza i nie ma wcale obowiązku witać byle kogo młodszego! — dodał podrażnionym głosem. Irytowało go puszenie sią młodzika w sutannie i jego komiczna zarozumiałość. — Co anacizy byle kogo młodszego? — obu- 155 kierownikiem! Kaleta zagryzł usta, potem jednak parsknął krótkim śmiechem, bo spojrzał na zaperzoną, chłopięcą twarz wikarego, który wyglądał jak czupurny kogucik o nastroszonych piórach. — W ogóle ten wasz kierownik... — zaczął znowu ksiądz. — Przepraszam! Pan kierownik! — poprawił go Kaleta. — Niech będzie pan kierownik! W ogóle mi się nie podoba! — Niech się ksiądz pocieszy! Ksiądz też się nie podoba panu kierownikowi, a mnie tym bardziej! — Wiem o tym, wiem! Wywrotowcom nie mogę się podobać! — Tośmy wobec tego skwitowani! — Nie! Jeszcze nie! Powiem! Oto dzisiaj w kościele na sumie... Przez całą sumę stał jak drąg, ani razu nie uklęknął. To jest katolik? To jest wychowawca dzieci? Kaleta, który już zamierzał odejść, odwrócił się z pasją. — Przepraszam! Tu zachodzi śmieszne nieporozumienie. Przecież pan kierownik siedział przede mną w ostatniej ławie podczas sumy i nie zauważyłem, żeby nie ukląkł. Czy to ksiądz wikary widział go stojące-gojakdrąg? — Są tacy, co widzieli! — Aha! Są tacy, co widzieli i w te pędy z cieplutkim popędzili do księdza wikarego. Czyli, innymi słowy, całkiem chamskie donosicielstwo! A może ksiądz wikary powiedzieć, kto też udziela mu tak cennych wiadomości. — To jest moja prywatna sprawa! — A więc proszę przyjąć do wiadomości, że pan kie- 156 wiednich chwilach. JNd"pfzt5Ctzie zassrgi talkiem kk> inny... — Kto? — Powiedziałbym, gdybym był takim samym szubrawcem czy kołtunem jak ten, który zajmuje się dono-sicielstwem dla księdza! — Panie! — zapiał groźnie wikary. — Przepraszam! Nie skończyłem jeszcze! — unosił się teraz Kaleta. — Proszę przyjąć do wiadomości, że donosiciele księdza wikarego są skończonymi szubrawcami lub skończonymi idiotami. Innymi słowy, swój ciągnie do swego! — cisnął z pasją. Spostrzegł, że wikary nie zrozumiał obelgi. — To jest ten sam gatunek ludzi — mówił dalej — pełnych dewocyjnej żarliwości, jak na przykład ta kreatura, która oczerniła jednego z nauczycieli, że splunął podczas Podniesienia! Albo że poprzedni ksiądz wikary miewał stosunki z jedną z osadzkich mężatek. Proszę nie przerywać! Ci sami ludzie, raczej ów przedstawiciel owego ponurego dewotyzmu i zakry-stiaństwa doniósł księdzu wikaremu na kierownika He-czkę. A ja powiem, kto to był! Tym donosicielem był nauczyciel Konieczny! Przyjaciel księdza wikarego! Wikary żachnął się, zmieszał. Szybko się jednak opanował. — Kto był, to był! To już moja tajemnica! Wypraszam sobie... Odezwał się dzwonek. Wzburzony Kaleta opamiętał się. Zauważył, że ludzie przypatrują się im ciekawie. Odwrócił się i poszedł na scenę. Po drodze ciskał ze złością. — Pieruny jasne, zapierunowane!... Rozpoczęło się przedstawienie. Na scenie wędrowali aniołowie z białymi, papierowymi skrzydłami, chrapali pasterze, po przebudzeniu krzy- 157 ,.auwuu, się wąsaty Król Herod "że "złotą kórói^ z tektury, przywiązaną sznurkiem do głowy. Korona raz™, po raz zsuwała się na bakier. Herod zapominał ją popra-i wić, co robiło wrażenie, że jest mocno „zawiany", prał berłem po tronie i zapowiadał, że Jezuska zabije, gdy go tylko dostanie w pazury. Błyskał przy tym tak groźnie białkami oczu i tak bardzo zgrzytał zębami, że widzowie zaśmiewali się do łez. Gra poniosła Hanysa Otrębę i teraz przesadzał tak mocno, że go musiał kierownik spoza kulisów upominać, by nie wygłupiał się, do jasnej cholery! I żeby sobie koronę na łbie poprawił, bo podobny do pijanego Balarusa! Potem była stajenka w Betlejem z aniołkami, pasterze śpiewali, trzej królowie składali dary do żłóbka, w żłóbku zaś siedział dwuletni synek Kuboka i błogosławił wszystkim. To samo czynił święty Józef, czyli stary Gerok, pilnujący bacznie, by mu Jezusek nie uciekł ze żłóbka i by w odpowiedniej chwili podszepnąć któremuś aktorowi, co ma mówić, jeżeliby utknął. Przed udaniem się na scenę zapowiedział kierownikowi, że jeżeli ktoś w jego akcie będzie się tak wygłupiał jak król Herod, to go łupnie swoją pasterską palicą po głowie, aż mu świeczki staną w oczach! Patrzył teraz uważnie, czy nie wypadnie mu kogoś z pasterzy lub królów walnąć swoim kosturem. Przyszli bowiem trzej królowie, przyszli potem czarni, brodaci rabini, pojawił się Herod z koroną mocniej przywiązaną do głowy, a w końcu przybiegł sam diabeł. Temu już wolno było się wygłupiać, jak uznał Gerok. Toteż najwięcej radości wywoływał właśnie Richard Ostróżka, grający diabła. Czarny, kudłaty, z wywalonym ozorem, skakał na scenie, kwiczał i dziobał widłami przerażonego Heroda, a widzowie ryczeli z uciechy i radowali się z jego nieszczęścia. Najbardziej zaś wtedy się radowali, gdy dia- y 151 przylepiona broda, diabeł zaś zgubił ogori7 bo mu gliT ' ktoś nadepnął, i teraz świecił „białym talerzem" na pośladkach jak sarna. Słowem na scenie i na sali było radosne urwanie głowy! I chociaż kurtyna już dawno opadła, widzowie wciąż klaskali i nie chcieli wychodzić. Wtedy kierownik He-czko stanął przed kurtyną i ogłosił zebranym, że to już koniec jasełek i że będą one powtórzone w święto Trzech Króli. Dzisiaj zaś serdecznie dziękuje zebranym za tak liczne przybycie na przedstawienie. Z budki suflerskiej wygramolił się spocony Kaleta. I jemu udzieliło się radosne podniecenie sali. W szumie rozmów dostrzegł życzliwą aprobatę widzów, którzy rozumieją wysiłek nauczyciela i umieją go ocenić. Na scenie stał już kolega Wiesner potrząsając pudełkiem po cygarach. Wołał do wszystkich, czy wiedzą, ile uzbierał pieniędzy. Nikt nie wiedział, każdy jednak z jego zadowolonej miny wnioskował, że sporo. — Dwieście trzydzieści siedem złotych i trzydzieści groszy! — obwoływał w triumfie. — Doskonale! — szepnął kierownik. Nie dokończył, bo znienacka się zakrztusił, ujął dłońmi za piersi, oparł o kulisy. Wydobył szybko chusteczkę i przytknął do ust. Kaszel był długi, suchy, gwałtowny. Gdy w końcu ustał, kierownik odetchnął głęboko i podniósł głowę. Kaleta dostrzegł, że jego twarz jest szara, oczy przygaszone, a na ustach czerwienią się ślady krwi. — Co to? — zapytał zdumiony. Kierownik potrząsnął głową i uśmiechnął się nieznacznie. W dłoniach kurczowo trzymał zmiętą chusteczkę. Teraz rozwija ją ostrożnie i wpatruje się w duże, rude plamy. W jego oczach tężeje przerażenie. 159 WiesńerWobók i tekże^tSy zdumiony: jego tylko dygocą tak mocno, że w pudełku po dzwonią pieniądze. Kierownik patrzy z wysiłkiem w ich oczy i szence-— To nic... To tylko krew... P F""f I Opowiadania Szeherezady Siostra Zofia napisała drobną cyfrę, przekreśliła podłużną kratkę na wykresie gorączki i wyszła. Pozostało po niej wspomnienie szelestu sukni i zapach eteru. Zapach ów przywiódł kierownikowi obraz jego klęski. Obejrzał się ociężale. Białe ściany z białym, lakierowanym cokołem, biały stolik obok łóżka, biała szafa, dwa krzesła, a pod oknem jeszcze jedno białe łóżko. Kolor biały jest zimny i odpychający. Wydziela z siebie zapach eteru i śmierci. Na drugim łóżku leży nauczyciel Wawerski, chudy, 0 zapadłych policzkach, z żółtawą łysiną na czubku głowy. Oparty plecami o poduszki wysoko ułożone, z podciągniętymi kolanami, trzyma książkę, ślepi w nią uparcie i wyławia literki. Wąskie usta są blade. Wyszeptuje powoli czytane słowa. Obok na prześcieradle czerni się kajet. Żółty ołówek wystercza spomiędzy kartek. Heczce obmierzła już obecność Wawerskiego, Z przykrością patrzył na jego charłactwo, brzydził się dotknięcia jego zimnej, lepkiej od potu dłoni, drażniło go to ustawiczne szeptanie słów nabrzmiałych mądrością, notowanie ich w kajecie i szelest przewracanych kartek. Chwilami nachodziło go pragnienie, by być brutalnym 1 powiedzieć: „Głupi jesteś, biedaku! Tkwisz w tym 11 Worane kamienie 161 „Śmierć stoi za tobą!" Polubił to ponure wyrażenie i chętnie je powtarzał w myślach. Gdy bowiem leżał na wznak w łóżku i wodził spojrzeniem po białych ścianach, 'nozdrza jego zaś drażnił przeciekający skądsiś zapach eteru, wyobrażał sobie, że śmierć stoi za łóżkiem i powoli nachyla się nad nim. Ów obraz przejął z opowiadania ujca, który w pierwszych dniach przyjechał za nim do katowickiego szpitala, by „naszczywić roztomiłego pana kierownika". Roboty teraz mniej, bo to przecież jeszcze ferie, a panu kierownikowi się może nudzi tak samemu, przeto wsiadł do tramwaju i przyjechał. Przyniósł ze sobą trzy zegarki, te najpiękniejsze, by opowiedzieć ich historie. Zamiast jednak opowiadać o zegarkach, rozpoczął pocieszać kierownika bajką o takim jednym sprawiedliwym człowieku, który miał dobre stosunki z niebianami, ba, nawet z samym Aniołem Stróżem. Chodziło o jakąś kobietę, która miała umrzeć, a o której życie wadził się ów sprawiedliwy człowiek z samym Panem Bogiem. Anioł Stróż wtedy mu powiedział, że wyroki już zapadły i że jego wadzenie się z Bogiem nic nie pomoże. By jednak wiedział, jak sprawy stoją, niechaj uda się do owej umierającej kobiety, która pozostawia siedmioro drobiazgu. I jeżeli zobaczy śmierć stojącą u jej głowy, znak to będzie niechybny, że kobieta umrze. A jeżeli śmierć zobaczy stojącą u jej nóg — wyzdrowieje. I tak się stało. Ów sprawiedliwy człowiek poszedł do onej umierającej kobiety i ujrzał, że śmierć stoi u jej wezgłowia. Wtedy ciężko się zafrasował i długo medytował, co tu zrobić. A potem wpadł na myśl, by łóżko umierającej kobiety odwrócić. Domownicy z onym sprawiedliwym mężem łóżko odwrócili i zdumiona śmierć zobaczyła, że teraz stoi u nóg tamtej matki. I już nie miała do aiej 162 w i dobrze ślę miała, i awie czyło się... Uśmiał się Hecziko słuchając naiwnej bajki ujca. Uśmiał się jeszcze bardziej, gdy ujec jął mu radzić, by w chwili gdy będzie czuł, iż śmierć stoi u jego wezgłowia, zadzwonił na siostrę i kazał swoje łóżko odwrócić. —• Ach, wy kochany ujcu! Ale fanzolicie, aże fanzo-licie! — zaśmiewał się Heczko. — Powiedzcie mi raczej, co nowego w osadzie? W osadzie nie ma nic nowego. Szykuje się drugie przedstawienie na Trzech Króli, Gerok sposobi się do przerabiania kotłowni na salę gimnastyczną, Kaleta serdecznie wspomina pana kierownika... No, wszystko po staremu. — A Babilon? — Ha, Babilon! To jest obwieś! Nie warto o nim mówić! Łazi z przemytnikami na drugą stronę... — Powiadacie, ujcu, że przynieśliście trzy zegarki... — Przyniosłem i chcę opowiedzieć o każdym jego historie.! — wydobył je z kieszeni, rozwinął z chustki i położył na wyciągniętej dłoni. — Ten oto, z tym grawerowanym uszkiem, ten uzyskałem pod Kraśnikiem, gdy mi kobyła nie chciała uciekać... — Jaka kobyła? opowiedzcie, ujcu! Wawerski usiadł w łóżku i również się zainteresował •powiadaniem. — Toż to było tak... — zaczął ujec z namaszczeniem. — To było wtedy, gdy była pierwszo wojna światowo. J» był ordynansem u pana generała. I była srogo batalia z Ru««rn pod Kraśnikiem. A ten mój koń to była tako staro kobyła. Nie byłaby z siebie ściepała ani dziecka, ]• zaś nie umioł dobrze jeździć na koniu, toch se prawił, dobro tako kobyła dlo mnie. I dobrze. Zaczyna się ba-taiia jak »to diabłów. Kanony biją, karabiny strzelają, 163 T ą niego Kfę^ąsię'bficerówie . iW. noszą rozkazy. A moja kobyla się pasie pod kopiecz-kiem. I nic! A jo se siedzę na trowie i pilnuję plecaka pana generała, bo była w nim pieczono kaczka i pół mojej gęsi. I dobrze, a tu naroz wrzask wielki, krzyk, patrzę się, a tu uciekają nasi wojocy, aż się za nimi kurzy Generał wrzeszczy: „Ujcu, Durchbruchl Rusi przewalili i naszych gnają! Uciekejmy!" — I hop! na konia i w nogi! A za nim oficerowie. A gdy już generał ucieko, jeszcze woło na mnie: „Ujcu pamiętejcie o mojej kaczce!" I dobrze. Toż jo porwoł plecak i też hop! na starą kobyłę! Ą tu już uciskają nasi wojocy i wrzeszczą na mnie żebych też uciekoł, bo ich Rusi gonią! Toż jo też nic nie patrzę, poprawiłech sie w siodle i wołom: „No, wio, staro! Uciekejmy, bo nas Rusi gonią!" ~1 A ona nic. Pasie się, skubie trawę i nic. Tóż jo ją ostrogami, ale kobyła tylko wierzgła i znów się pasie. A tu już ostatek naszych wojoków ucieko, a za nimi chmara Rusów. Myślę se, pieruna, do niewoli się dostanę. Rusi mi zjedzą gęś i generałową kaczkę... Tóż zaś zachęcam kobyłę, żeby uciekała, bodę ją ostrogami, tłukę pięścią, a ona nic. Tylko zawierzga i znów się pasie. Myślę se, pieruna, źle! Już jest po gęsi i po kaczce! Bo Rusi już są niedaleko i wrzeszczą na-mnie, żebych oddoł generałową kaczkę i swoją gęś. Nawet nie wiem, skąd się 0 tym dowiedzieli. Ale na szczęście niedaleko mnie wyrżnął taki niewielki granat, rozpuknął się i tako wielko bryła ziemi pacła moją kobyłę po zadzie. Wtedy kobyła się porwała i w nogi!... Uciekała, aż się za nią kurzyło! 1 tak my oboje uciekli Rusom! A na drugim kopcu już stół mój generał i patrzył się, gdzie jestem z jego kaczką. I widzi -praez perfekta, że ostatni opuszraom Durchbruch (niem.) — przerwanie frontu. 164 medalem przed frontem zT waleczność, jako żecn osiauu ™ opuścił pole bitwy, i doł mi oto ten swój zegarek... Toż tak to i było... Wawerski i Heczko zaśmiewali się do łez z opowiadania ujęa. Widać było, że znowu łże jak najęty. Tylko jego sowizdrzalska gęba była poważna, co jego opowiadaniu nadawało jeszcze komiczniejszy efekt. — A ten medal macie jeszcze, ujcu? — zapytał Heczko. — Nie mam! Wie pan kierownik, to było tak! Gdzieś tam wyplotłem, że mi kobyła nie chciała uciekać, dowiedział się o tym generał i zabrał mi medal... — A zegarek? — Powiedziałem, że go w karty przegrałem z jednym wojokiem ze sąsiedniego regimentu... I zegarek mi został i pół gęsi mi zostało a generałowi została kaczka... Byłby jeszcze opowiadał o dalszych dwóch zegarkach, lecz przyszła siostra Zofia i wygoniła go. Powiedziała, że za długo siedzi, że chorzy powinni mieć spokój. Niech się wynosi i nie zawraca im głowy! Ujec poszedł, lecz pozostawił za sobą wspomnienie swej roześmianej, sowizdrzalskiej gęby. Wspomnienie to powoli się zacierało, lecz nie zatarło się jego opowiadanie o śmierci stojącej nad łóżkiem. Dto Heczce wydaje się, że w ich pokoju jest śmierć i namyśla się, nad czyim łóżkiem stanąć najpierw. Postanowił nie myśleć o niej. — Dlaczego, kolego, czytacie wciąż tę książkę? — zapytał raz Wawerskiego, zniecierpliwiony. Wawerski spojrzał z wyrzutem na Heczkę. — To przecież Hessen! Mądra książka! — rzekł z wymówką. — Phi, mądra! Pewnie, że mądra, lecz Ameryki nie odkrywa! 165 -v ua przyKiaa pisze ó karze cielesnej w szkole! — Wiem! Dowodzi uczenie, że nie wolno bić dziecka, że to zabijanie w nim ambicji i godności ludzkiej, i tak dalej. — A tak! — Hm, ja już wiedziałem o tym dawno, gdy do seminarium nauczycielskiego chodziłem. Truizm gardłem wyłażący! — Co takiego? Jak to pan kierownik powiedział? — Truizm! — Aha! — mruknął Wawerski, sięgnął po kajet i zapisał ten nieznany wyraz. Następnie pogrzebał w słowniku obcych wyrazów, znalazł „truizm", przeczytał ob- • jaśnienie i również zapisał w kajecie. Kierownik machnął ręką i dał mu spokój. Przypatrując się jego mozoleniu nad zawiłym stylem Hessena i notowaniu wyłowionych mądrości, nabierał do niego odrazy. Zwłaszcza wtedy, gdy przychodziła jego żona, ] skromna, zasuszona kobieta w kapeluszu. Siadała obok łóżka i pisała pod dyktando męża. Głos Wawerskiego \', stawał się gdaczący, odmierzony i bezbarwny. Jakby 4 ktoś w skąpym rytmie zrzucał szeleszczące snopki wy- jj młóconej słomy. Heczko uciekał wtedy do koleżanek po drugiej stronie pawilonu, by słuchać ich „opowiadań Szeherezady". Po drodze szukał porównania, które by najwierniej oddało uparty wysiłek Wawerskiego. Znalazł je w końcu i uradował się złośliwie. Oto Wawerski podobny jest do podskubanej kaczki, pływającej na stawku. Kaczka coraz zanurza głowę w wodzie, wystawia chudy kuperek w górę, grzebie łapkami i dziobem szuka w mule. Potem wraca do normalnego położenia i ogromnie zadowolona połyka śmiesznie jakiegoś wyłowionego robaczka. Następnie znowu staje w wodzie przebiera łapkami i Szusa ruuaui,KO. .,,,„ ,.,,,.,___._ — Pan krzywdzi Wawerskiego! — skrzywiła się koleżanka Bronka, gdy jej powiedział o tamtym porównaniu. — Pan teraz patrzy na świat przez okulary zniekształcające rzeczywistość. Bo pan jest w szpitalu... — Być może! — rzekł Heczko bez przekonania. U koleżanek przebywał długo. Gdy przypuszczał, że żona Wawerskiego chyba już poszła, wracał do swego pokoju. Raz tylko sipłdszył dch wchodząc w chwili, gdy Wawerski całował ją nachyloną nad sobą. — Przepraszam! — bąknął zakłopotany i cofnął się na korytarz. Usiadł na ławie. Za chwilę wyszła z pokoju skromna, cicha, ze śmiesznym kapeluszem na głowie. Stąpała koło ściany ukradkiem, jakby pragnęła zabrać jak najmniej miejsca w korytarzu. Heczko ukłonił się jej w milczeniu. Spojrzała na niego z przestrachem. Jej oczy były smutne jak u skrzywdzonego dziecka. Przesunęła się bezszelestnie i utonęła w mroku za szklanymi drzwiami. Odtąd jeszcze częściej odwiedzał koleżanki. Nauczycielka Wanda, młoda dziewczyna, podobna raczej do dorastającego dziecka, siedziała najczęściej w łóżku z podciągniętymi nogami. Wtulona w poduszki poprawiała nerwowo swe jasne, puszyste włosy, ujmowała stanik rozchylający się na drobnych piersiach i patrzyła jak zalęknione dziecko. Obok niej uśmiechała się Janka, pucołowata dziewczyna o niebieskich, figlarnych oczach i o zadartym nosku. Nauczycielka Bronka, o czarnych włosach i dużych czarnych, aksamitnych oczach, siedziała również w łóżku. Czytała książkę, zastygła w ruchu rozleniwionej kotki. Spod czerwonego szlafroczka wynurzały się jej smukłe nogi. Nakrywała je kocem, gdy Heczko wchodził do ich pokoju. Podnosiła powoli powieki z długimi, czarnymi rzęsami, rozchylała 167 —_• ozenerezady". ~---—-. ^ - Może w ten sposób oszukamy śmierć - mawiała - jak Szeherezada oszukała swoją śmierć. Może ulituje się nad nami i da nam spokój. Może nam się uda że ! odwiedzamy od wykonania wyroku nad nami W jej sposobie mówienia i formułowania zdań kryla się egzaltacja i jakieś nieludzkie okrucieństwo. Wanda dS W * StTła Slę JeSZCZe bardzie^ P°dob- do aziecka W oczach jej wybłyskiwał lęk. Bronka za* przechylała się do tyłu, kładła głowę na poduszce, prę- 7^g\TVS\Pelna 0Szałamia^cej, zmysłowej urody. Raz tylko zeskoczyła i stanęła w wyzywającej postawie przed zdumionym Heczką: JP - Jestem piękna? - zapytała i wybuchnęła krótkim, drażniącym śmiechem. Wanda i Janka patrzyły' na nią zgorszone. - Może mi się uda oszukac śmierć, __ rze spokojnie, otulając się w szlafrok. - Która z nas będzie dzisiaj Szeherezadą, piękną żona okrut ^a* Heczko ulegał jej urokowi. oW^o11" 1°!T P°Siada W S°bie C0Ś z tamteJ ^ny okrutnego kalifa! — zauważył. - Pan chce powiedzieć, że we mnie jest coś z urodv zmysłowej odaliski? y — Tak! Bronka uśmiechnęła się szelmowsko kar BrUZl7 ClT dł°nie W małdrzyk- bom nauczyciel-t,iw~ T SW°b0dnie- - Nauczycielka musi być cnotliwa, skromna, budująca maluczkich swym przykładem! No, już jestem taka... . przyiaa d^Tt I'r k7 i ZaCZynała °P°wia^ć. Heczko siadał obok łozka koleżanki Janki. Słuchali wszyscy. nidv , U T^36 W SP°SÓb zaJ"»W- Heczko mgdy się me zastanawiał, czy to wszystko prawda, co 168 "WieOZIOTUlW. Clii UKlIlcUIU g«;auiiia.u» '""-i ¦»¦*"¦ J ¦»«"¦" f----------- cichnął, a na stoliku paliła się lampa ujęta w czerwony klosz. Była to niezwykła historia, obfitująca w bolesne szczegóły. Bronka snuła ją głosem równym, z jakąś przekorą i lekceważeniem przeżytych zdarzeń. Była córką inżyniera na Kijowszczyźnie. Urodziła się podczas Rewolucji Październikowej. Ojciec wrócił z nią do kraju, lecz bez matki, która umarła na tyfus. Ożenił się powtórnie, a teraz stara się o rozwód. Bronkę wychowała babka, niewiasta pełna żalu do świata, żyjąca wspomnieniami dawnej świetności rodowej, wspominająca ustawicznie, kto kogo rodził, z kim się kto ożenił, kto z nią tańczył i jakich miała przodków. A mogła być księżną, gdyż jakiś kniaż z Krymu ubiegał się o jej rękę. Wprawdzie kniaź ów, człek piękny i postawny, ognisty i zawadiacki, oficer jakiejś tam gwardii, posiadał tylko stado owiec w swej rodowej posiadłości, jakąś mizerną wioszczynę, pełno długów i sporo nieślubnych dzieci z wiejskimi służebnymi dziewczynami. Ale był przede wszystkim kniaziem z prześlicznym herbem, rzezanym w dużym karbunkule osadzonym w złotym pierścienia. Kniaź potem palnął sobie w łeb, a babcia wyszła za m.4Ż za jakiegoś szlacheckiego hetkę-pętelkę — jak mawiała — że Boże się pożal. Gdy Bronka znalazła u niej przytułek, a było to pod Tarnowem na zapadłej wsi, babcia jęła ją tyranizować, często ją biła i zmuszała do pracy ponad siły. Pewnego razu Bronka, mając już dosyć takiego życia, pełnego zapachu paczuli, rzewnych wzdychań za utraconą młodością i herbem kniaziowskim i bicia za byle drobiazg, zabrała manatki i uciekła do Warszawy. W Warszawie mieszkał jej wuj, pracujący jako urzędnik w jakimś ministerstwie. Tam chodziła do gimnazjum i za utrzymanie musiała pełnić u wuja rolę 169 II It oyi rozKapryszonym smarKaczem. naz napmi jej ao sołu, gdy wybiegła do kuchni po wodę. Wisia dopiero nazajutrz powiedziała jej o tym, zaśmiewając się z wielkiego ukontentowania. Tu przebrała się już miara cierpliwości Bronki. Zbiła Jurka, potem uciekła do kuchni i płakała. Była wtedy w siódmej klasie gimnazjalnej. Żona wuja wypędziła Bronkę z domu. Za to, że ona, przybłęda pozostająca na łasce krewnych, okazała tak wielką niewdzięczność, bijąc jej słodkie dziecko, Jureczka złotego! Bronka powróciła więc znowu do babci, chociaż kuzyn dyrektora gimnazjum, w którym się uczyła, usiłował ją zatrzymać i przygarnąć do siebie. Obiecywał jej miłość, futra, zabawy i znowu miłość, aczkolwiek był to zwykły świszczypała, nierób, karciarz i kobieciarz, ptak niebieski, żyjący Bóg wie z czego. Gdy ją usiłował posiąść gwałtem, zwabiwszy ją do swego mieszkania, podrapała go haniebnie po wygolonej twarzy, wypoliczkowała i uciekła prosto na dworzec. Pojechała do babci. Tyle pieniędzy jeszcze miała, że mogła kupić bilet do Krakowa, stamtąd zaś dojechała do Tarnowa bez biletu. Gdy przyszedł konduktor, ukryła się pod ławą, a baby jadące na targ zakryły ją sukniami. Babcia przyjęła ją z lamentem i z palpitacjami serca. Odtąd Bronka codziennie dojeżdżała do tarnowskiego gimnazjum, gdzie skończyła klasę ósmą. Postanowiła pójść do konserwatorium. Przepadała bowiem za muzyką. Poza tym marzyła o karierze śpiewaczki. Nie poszła nigdzie, bo zgorszona babcia oświadczyła mdlejąc i jęcząc, że nie ma zamiaru przykładać ręki do jej zguby. „Aktorką chcesz zostać? Lafiryndą? Ty, wnuczka kniazia!" — piszczała leżąc na wyliniałej otomanie. „Przecież nie jestem wnuczką kniazia!" „Milcz, ty czarna niewdzięcznico! Ach! Ach! Wody! Kropli..." — jęczała. 176 łcantka. Babcia zaś wciąż suszyła jej głowę bogatym ' wyjściem za mąż, za człowieka o pięknym nazwisku i z pięknym herbem, za hrabiego lub przynajmniej za barona. Taksowała jej urodę i na jej urodzie pragnęła zrobić interes. Oto Bronka musi swoją urodą rozkochac vv sobie chociażby nawet starszego już, lecz dobrze usytuowanego człowieka z godną przeszłością, niechby to nawet był ziemianin bez tytułu hrabiowskiego, lecz z niesfałszowanym rodowodem szlacheckim, a ona, babcia, nareszcie znajdzie się w swojej atmosferze... Bronka znowu uciekła od niej po gwałtownej scenie, podczas której nazwała babcię rajfurką. Staruszka bowiem chciała plan swój przeforsować i stręczyła ją przeróżnym łysym lowelasom, różnym prezesom Rad Nadzorczych, senatorom i radcom, ci zaś cmokali, ślinili się, gadali jej miłosne, obleśne słowa i pisali wiersze. — Wiersze? — zapytał Heczko, mający do nich słabość. — A jeszcze jakie! Jeden pamiętam, chociaż nie cały... Powiem: Jesteś ¦piękna jak mimoza, cudna jak bławatek, , jak róża kwiatem umajona, miła, mądra, wykształcona! Gdybyś przypadkiem t „Chce mi się siusiu" — powiedziała ukradkiem, słowa te miałyby woń goździków i białej akacji! Gdyż jesteś czarem i gracją. Chciałbym od samego rana nosić ciebie na barana... 171 — Wyobrażam sobie, jaki by to był wzruszający widok, gdy taki łysy amant nosiłby panią na barana! — śmiał się ubawiony Heczko. — I jak się to wszystko skończyło? Jak się skończyło? Po prostu zwiała z domu babci--rajfurki i poszła w świat. Utrzymywała się z lekcji u jakiegoś podmiejskiego Żyda-arendarza. W końcu została mianowana nauczycielką kontraktową, lecz tylko dlatego, że przypadła do gustu inspektorowi. Na szczęście inspektora w ciągu roku diabli wzięli, to znaczy, powinęła mu się na czymś noga, wylali go ze służby, lecz posada Bronki została. Już mogła zjeść porządny obiad, mogła się jako tako ubrać, jęła zuchwałej patrzeć w życie. Marzyła o wielkiej miłości, o miłości tak wielkiej, o jakiej można tylko czytać u Żeromskiego lub u Słowackiego. Wyobrażała sobie, że to musi być ktoś podobny do królewicza z bajki... — Czy pani przeżywała kiedy w rzeczywistości te piękne sny? — zapytał Heczko. — To nie należy do rzeczy! — odparła niedbale. — Zresztą nie mam nic do stracenia! — rzekła twardym głosem. — Śmierci jednak nie oszukałam. Jestem ósmy dzień na obserwacji, próba krwi wypadła fatalnie, lekarz kiwał głową nad zdjęciem moich płuc, pojadę luks-torpedą na drugi świat... Heczko skrzywił się, bo uraziła go niemile nonszalancja Bronki. Widać pozuje niezręcznie na straceńca, by oszukać swój lęk przed śmiercią. — Dlaczego pani myśli o śmierci? — zapytał. Dziewczyna nastroszyła się, fuknęła groźnie: — Tylko bez współczucia! Proszę bardzo! — Przepraszam! Nie chciałem pani dotknąć! Koleżanka Wanda skończyła swoje „opowiadanie 172 szewca w -..—.,— ----- . .. . _ nauczycielskie w powiatowym mieście. Na posadę czekała trzy lata. W szkole pracowała również trzy lata, w czwartym roku nastąpił krwotok. Gruźlicy nabawiła się chyba w szkole. Nędzy nie zaznała, jak Bronka, bo jej ojciec miał duży warsztat, liczną klientelę. Poszła do seminarium, bo pragnął mieć córkę wykształconą małym kosztem. O swych przeżyciach w szkole nie umiała nic powiedzieć. Uczyła się, bo jej kazano się uczyć, odrabiała sumiennie lekcje, nie kochała się w nikim, bo jej mawiano, że to grzech i nieczystość. Nauczycielką jednak nigdy nie będzie. Minęła się z powołaniem. Zawsze marzyła o klasztorze... — O klasztorze? — zdziwiła się Bronka. — Tak! — Szkoda, żeś nie poszła. Nie miałabyś gruźlicy, a wybrałabyś najlepszą cząstkę, o dziewico! Janka była przeciwieństwem Wandy. Pucołowata, z jasną czupryną, wesoła, wciąż rozchichotana, przekomarzająca się z lekarzem i siostrą Zofią, zdolna zanosić się śmiechem na widok muchy utopionej w mleku, wnosiła w życie szpitalne atmosferę pustoty i zapomnienia o zgryzotach. Gdy przyszła na nią kolej, ubrała się w kwiecisty szlafrok. Na głowie utworzyła z tektury i ręcznika coś w rodzaju kornetu, twarz zakryła cienką gazą na kształt kwefu. Na obnażone ramiona powkładała bransoletki koleżanek, paznokcie -ufarbowała na czerwono kredką do ust, na nogi wsunęła ogromne papucie szpitalnego stróża i usiadła w kucki na dywanie, pożyczonym od siostry Zofii. Opowiadanie rozpoczęła od rzekomej modlitwy muzułmańskiej, zestawionej z nazw geograficznych i bóstw J* — Allach akbar! I teraz dowiedzieli się wszyscy, że jest córką ubogiej rodziny chłopskiej w Małopolsce zachodniej, że w domu pozostało ośmioro rodzeństwa. Ojciec zadłużył się, by córce umożliwić ukończenie seminarium. Skończyła wreszcie studia i przez dwa lata była bez zajęcia. Ojciec robił piekło w domu, wypędzał ją i przeklinał kierownika miejscowej szkoły powszechnej, że on winien wszystkiemu. On to bowiem nakłonił ojca, by wysłał córkę do seminarium. W trzecim roku zarabiała już dwadzieścia złotych miesięcznie jako nauczycielka w przedszkolu w sąsiedniej wsi. Do przedszkola trzeba było iść pięć kilometrów. A więc pięć kilometrów tam, pięć z powrotem, razem codziennie dziesięć kilometrów. Lecz za to było dwadzieścia złotych co miesiąc! Wędrowała tak przez cały rok szkolny, czy deszcz, czy pogoda, mrozy lub upały. Buty miała dziurawe, więc raz i drugi przeziębiła się, potem nastąpiło zajęcie szczytów. Przez wakacje przyszła do formy. Po raz pierwszy pomyślała z goryczą, że milej byłoby dla niej, gdyby ją rodzice zostawili w domu. Gdyby zamiast dukania w książce mogła spokojnie paść krowy, puszczać się z parobczakami w sianie, w końcu wyjść za mąż i rodzić dzieci jedno za drugim. Byłaby nędza, lecz nie byłoby tego poniżenia, jakie przeżywała przez trzy lata w domu. Ani z niej miejska panna, ani wiejska dziewczyna. Na czwarty rok uzyskała posadę nauczycielki. W szóstym roku po opuszczeniu seminarium przyszła gruźlica, a teraz odpoczywa sumiennie w szpitalu i wszystko w porządku. Próba krwi wypadła dobrze, prawe płuco zajęte, wysięk nieduży, wyjdzie ze wszystkiego... Opowiadania przegradzała śmiechem, udawała zaba-174 rozmowy z inspektorem i z urżętmiRami w mspeKiura- -cie szkolnym, rozśmieszała swym humorem. .— Skąd się bierze u ciebie ten śmiech? — dziwiła się Bronka. — Ze szpitalnego wiktu! — odpowiedziała. A ponieważ jej śmiech był zaraźliwy, ulegała mu i smętna Wanda. Składała ręce na krzyż na piersiach, chichotała cieniutko jak mysz i przechylała głowę do tyłu. Czasem przychodziła siostra Zofia. — O, jak tu wesoło! — mawiała z progu. •— Lecz. proszę ciszej, bo za ścianą narzekają. — Dawać ich tutaj! — wołała Janka. — Nauczymy ich śmiechu! — Ciszej! Ciszej!... — odpowiadała siostra Zofia, kładła palec na usta i wychodziła. Nadszedł ostatni dzień „opowiadań Szeherezady". Przyszedł bowiem dyrektor szpitala i powiedział Heczce: — Jutro, panie kierowniku, może pan opuścić szpital. Wszystko załatwione. Do sanatorium może pan kierownik wyjechać pojutrze. — Na długo, panie dyrektorze? — Hm, trudno mi powiedzieć. Może na dwa miesiące,, może na pół roku. Zresztą nic groźnego! ^- Jutro wyjadę... Po południu miała przyjść żona Wawerskiego. Wa-werski znowu cały dzień tkwił w Hessenie. Odłożył go dopiero wtedy, gdy nadszedł dyrektor szpitala. A gdy już byli sami, zauważył złośliwie: — Do sanatorium?... Kiwniesz tam, bracie! Hecziko zbył milczeniem jego złośliwą uwagę. Pozałatwiał (wszystkie .sprawy rw kancelarii szpitalnej, wyszedł do miasta na przechadzkę, wrócił na podwieczorek i teraz postanowił pójść do koleżanek. Niezadługo na- sireszczóffe rozdziały Hessena, gdakane monotonnie znad książki: — Pisz! Abstrahując, przez ha, od samorzutnej dynamiki rozwojowej... Masz rozwojowej? Dynamiki rozwojowej dziecka, a biorąc pod uwagę... Masz pod uwagę? A biorąc pod uwagę zasady powstawania partycypacji... Nie pomyl, trąbo! Pisze się partycypacji... Mokry bawełniany kwiat kołysze się na szarym kapeluszu Wawerskiej, pióro skrzypi, a Wawerski trzyma kajet przed oczami i odmierza kroplami żargon naukowej książki. Heczko nie lubił tego rodzaju nauczycieli. Uważał, że mały z nich pożytek w szkole, bo aczkolwiek każde zjawisko usiłują opatrzyć naukową etykietką na podstawie przeczytanego dzieła pedagogicznego, w praktyce stają nieraz bezradni wobec całego splotu skomplikowanych zagadnień wychowawczych. Idą wtedy omackiem i często popełniają fatalne błędy. Przypomniał sobie klęskę Kalety w klasie siódmej. Kaleta zbudował wspaniałe rusztowanie, lecz na kruchych podstawach. Rusztowanie runęło. Kaleta jednak potrafi wyciągnąć korzyści ze swego niepowodzenia. To ambitny i uparty człowiek. Nie ustąpi tak rychło. I może mu się uda zdobyć tamtą niesforną klasę. Zdawał sobie sprawę, że Kaleta jest mu niechętny, lecz uważał to raczej za objaw dodatni. Niechęć ta może być dla niego równocześnie podnietą do wzmożonego wysiłku w kla- sip .Tak V»ii>/J~~ -i-—-• sie Jak bardzo różni się od takiego Wawerskiego! Skrzywił się na tę myśl. Mierził go również widok fizycznego charłactwa Wawerskiego, raziło jego stękanie w łóżku, domaganie się głosem rozkapryszonego dziecka, by siostra Zofia była mu pomocną przy spełnianiu naturalnych potrzeb. 176 .— Przepraszam! — spierał się Wawerski. — Siostra Zofia jest takim samym człowiekiem, jak ja na przykład. A że nosi habit, biały kornet i krzyż na piersiach, to nie ma nic do rzeczy. Ma za to płacone i skończone! ja znów jestem pacjentem i także skończone! — Wstrętny! — mruknął Heczko z obrzydzeniem. Znienawidził go jeszcze bardziej, gdy pewnego razu Wawerski polazł do pokoju koleżanek. Dowcipkował tam w sposób mało wybredny. A gdy wrócił z Heczką do swego pokoju, zauważył z obleśnym mlaskaniem: — Hm, hm! Ta czarna koleżanka to cacy... Palce lizać! Zdaje się, że leci na was, kolego!... Jeżeli się nadarza taka rzadka sposobność... — Milcz pan, do jasnej cholery! — wybuchnął oburzony Heczko, trzasnął drzwiami i poszedł do dyżurnego lekarza. Grał z nim w karty do późnej nocy. Gdy wrócił, w pokoju paliło się przyćmione światełko nad drzwiami. Wawerski leżał rozwalony w łóżku i chrapał. Jego chude, owłosione nogi cuchnęły potem. — Wstrętny! — mruknął Heczko i zgasił światło. Rozebrał się po ciemku i położył. Długo nie mógł zasnąć. Uparcie kojarzył mu się w wyobraźni widok chudych, owłosionych nóg Wawerskiego z widokiem smukłych nóg'Bronki. Wawerski wciąż chrapał. Heczko porwał poduszkę i cisnął w jego twarz. — Co się stało? — zaszeleścił w mroku przestraszony szept. — Chrapie pan! Spać nie można! Wawerski zamamrotał, odwrócił się do ściany i usnął. Heczko leżał na wznak i wpatrywał się w mroki. W całym szpitalu była cisza. Czasem gdzieś daleko zadźwięczał dzwonek. Wtedy w korytarzu rozsypywał się suchy 12 Wyorane kamienie Heczkę drażniło odkrycie Wawerskiego. Wiedział, że tamten ma słuszność, a nie chciał mu jej przyznać. Jeżeli bowiem przekładał towarzystwo koleżanek nad przebywanie w pokoju z Wawerskim, czynił to przede wszystkim z powodu urody Bronki. Jej uroda zaś była tajemnicza i niepokojąca. Taił to uczucie, wmawiał w siebie, że chodzi mu tylko o towarzystwo koleżanek, że milsza mu ich prostota i bezpośredniość aniżeli pozowanie Wawerskiego na mędrca. A równocześnie zdawał sobie sprawę, że okłamuje siebie samego. — Edyta! Edyta!... szeptał wtedy ze skruchą i pokorą. W szept ten wkładał prośbę o przebaczenie. Gryzło go sumienie. Jutro więc kończy się ostatni dzień w szpitalu. Okres obserwacji zamknięty. Nie chciał wiedzieć, jak wypadła próba krwi, jak analiza plwocin. Nie chciał nawet patrzeć na zdjęcie rentgenowskie swych płuc, gdy kliszę przyniosła siostra Zofia. — Dziękuję, siostro! Nie będę patrzył! — Niech siostra pokaże! Proszę pokazać! — zawołał ożywiony Wawerski i wyciągnął rękę po kliszę. Porwał ją łapczywie i zaczął oglądać pod światło. — Phi, phi! — zaświstał zadowolony z miną znawcy. — Ładny kawałek gruźlicy! Płuca ślicznie zaatakowane. Wysięk tu, wysięk tam i tu... Fi, fi! Trzeba będzie koledze zamawiać trumnę... — Co pan plecie?! — oburzyła się siostra Zofia i zabrała mu kliszę. — Jak może pan tak mówić? Niech pan nie słucha, panie kierowniku. Są wysięki, lecz niegroźne. W sanatorium założą panu odmę i będzie wszysiJko w porządku. — Dziękuję siostrze! — rzekł spokojnie Heczko. — 178 Jutro kończy się więc ostatni dzień w szpitalu. j dzie do Osady, potem do inspektora. Trzeba będzie po-ałatwiać ważniejsze sprawy. A więc swoje zastępstwo 1 szkole, uzyskanie nowego nauczyciela lub nauczycielki budowa sali gimnastycznej. Gerok, dzieci, koledzy... V Osadzie rozplanuje pracę do końca roku szkolnego. Rozdzieli ją między kolegów. Młodzież powstańczą będzie musiał objąć Konieczny. Praca nie powinna utknąć. Fakt, że on został wyrzucony z kolein, nie powinien wpłynąć na tok podjętej roboty. A teraz pójdzie słuchać po raz ostatni „opowiadań Szeherezady". Koleżanka Bronka zapowiedziała, że to będzie jej wieczór. Wysłucha, napatrzy się jeszcze raz jej urodzie i pójdzie. Potem pozostanie troska o szkołę. I co jeszcze? — Edyta! — szepnął i wyczuł bolesny skurcz serca. Przez duże okno sączył się zmierzch do pokoju. Śnieg błękitniał między czarnymi drzewami. Wanda, owinięta w koc, skurczyła się i oparła lekko o jego ramię, gdy usiadł obok niej na łóżku. Ruch ten wyrażał bezbronność i zaufanie. Janka chichotała nie wiedzieć z jakiego powodu. Bronka nakryła kocem nogi, wsparła się na łokciu i wpatrzyła w Heczkę. Jej oczy były miękkie i tkliwe. Heczko wyczuł, że Wanda drży lekko. — Czy pani zimno? —zapytał. — Zimno... — Okryję panią jeszcze jednym kocem! — Niech pan zostawi. To mi nic nie pomoże. Mnie i tak będzie zimno. Boję się... Heczko przygarnął ją ramieniem. — Wiecie, ogromnie pragnęłabym być poetką! zaczęła Bronka. 179 ¦" '" ¦__ Jfie! Inne wiersze! Lecz cóż się pan dziwi? Milej byłoby mi stać się poetką, piszącą purpurowe wiersze o miłości, aniżeli starą, zasuszoną panną, wychowującą stada obcych, usmarkanych dzieci! Nie zostanę jednak ani poetką, ani starą panną! Nastało przykre milczenie. Noc stawała się granatowa, a gdy Bronka przekręciła kontakt i na pokój wylało się leniwe światło spod czerwonego klosza, mrok za oknem zgęstniał. Nikt się nie pytał, dlaczego Bronka nie będzie ani poetką, ani starą nauczycielką, każdy bowiem wiedział, że odpowie swym ulubionym zwrotem: „Bo wyjadę lukstorpedą na drugi świat!" — Chciałabym być poetką, a wtedy napisałabym długi wiersz, wiecie taką smętną balladę. Wiecie, jaki miałaby tytuł? — zaczęła znowu. — Jaki? — „Wyorane kamienie". — Dlaczego taki dziwny tytuł? — Dlatego, że my wszyscy jesteśmy tymi wyora-nymi kamieniami. My, nauczyciele. A wiecie, skąd ten pomysł? Oto, gdy jeszcze byłam małą dziewczynką u babci, szłam raz polną drogą. Było to na wiosnę. Orał w polu jakiś kmiotek i wyorywał raz po raz kamienie. Wiecie, takie kamienie narzutowe, przyniesione kiedyś przez lodowce skandynawskie czy jak tam. Tych kamieni było sporo. Układano je koło drogi w pryzmach. I nic. A gdy wróciłam znowu do babki, szłam tą polną drogą i widziałam, że przy drodze siedzi jakiś człowiek z drucianymi okularami na oczach i tamte kamienie rozbija młotem na drobne kawałki. Potem z tych kamieni była droga. Jeździły wozy i rozkruszały je do reszty. Tego już nie widziałam, lecz tak sobie wyobra- Nie! Proszę opowiadać! — rzekł za Heczko. .— Dobrze! Był taki kościół w naszej wsi pod Tarnowem. A z innych kamieni, widziałam potem, budowano cokół pod jakiś pomnik. Powstał cokół, a na cokole stanęła jakaś wielka, brązowa postać z gestem cezara. To było śmieszne, gdyż ów gest przypominał mi tamto przekorne powiedzenie o gadaniu do lampy. Lecz nie 0 tym chciałam mówić. Gdy zobaczę na drodze taki kamień, przypomina mi się chwila, gdy się zastanawiałam, że to my, nauczyciele w dzisiejszej Polsce, jesteśmy tymi wyoranymi kamieniami. Jesteśmy ho-mines novi, dorobkiewiczami kulturalnymi, półinteligentami — jak o nas mówią. Jesteśmy nową warstwą społeczną, wyrastającą z nizin, z chłopów albo z robotników... — ...albo z kniaziów! — podrzucił jej przekornie Heczko. — Głupiś! Życie wyorało nas z ziemi i życie albo nas rozbija na kawałki, by można porządną drogę zbudować 1 by mogły ciężkie wozy jeździć po niej, albo też życie tworzy z nas fundamenty pod jakieś pomniki, gmachy, giełdy, kościoły, a najczęściej pod skromne domki, gdzie miesaka malutkie, głupiutkie szczęście za oknami z rozkwitłymi pelargoniami. O tak! Te rozkwitłe pelargonie lub ułanki, białe firanki, cisza nasycona słońcem i w głębi ciszy, w pokoju, cichutkie gędziolenie dzieciątka... Mojego dzieciątka... Ja nigdy nie będę miała dziecka! A chciałabym... Janka zachichotała, Wanda i Heczko milczeli. — Ja wiem, to strasznie śmieszne porównanie. Lecz Homines novi (łac.) — ludzie nowi. 180 181 musiała podobać, bo to będzie moja śmierć, a niczyja inna! Gdybym jednak była poetką, napisałabym długi wiersz o wszystkim. I o tym mizernym, głodnym obdartym kmiotku, co nas wyorał z ziemi. I o tym kamieniarzu, co nas rozbija na kawałki. I o tym ciężkim wozie, co nas rozgniata w błocie na drodze. I o tym robotniku, co układa fundamenty pod jakiś pomnik, giełdę, gmach, szkołę, czy pod malutki domek, domek z białymi firankami w oknach i z rozkwitłymi pelargoniami lub fuks-jami. Bo my wszyscy jesteśmy wyoranymi kamieniami. I ja, i ty, lękająca się śmierci Wandecz-ko, i ty, rozchichotana Janko, i pan panie kierowniku! Wszyscy nauczyciele i nauczycielki w dzisiejszej Polsce. Tylko że my tu w szpitalu należymy do wyoranych kamieni, które życie rozbiło i starło. Tamci, nasi koledzy i koleżanki, których gruźlica jeszcze omija, to są kamienie pod pomniki, gmachy, szkoły i tak dalej! Wymościliśmy innym drogę i kończymy. Ciekawam, kto z nas pójdzie pierwszy? — Dokąd? — zapytała Wanda szeptem. — Dokąd?... Tam! — i wskazała w noc stojącą za oknem. — Bronka! — krzyknęła Wanda i przytuliła się mocniej do Heczki. Bronka roześmiała się, położyła na wznak w łóżku, ramiona skrzyżowała pod głową. — A mnie tak życie nęci, tak mnie kusi!... Tak bardzo nie chcę umierać... — zaczęła mówić w zamyśleniu. — Niech pani przestanie! Przecież gruźlica jest uleczalna! — ...a ja tak bardzo nie chcę umierać! — powtórzyła szeptem. Nastała ciężka cisza. Czerwone światło sączyło się ze 182 ¦-I -lir" Włosy tj V blaskiem. Były czarne, głębokie, wpatrzone w sufit. Dyszała ciężko. Zacisnęła potwoli pięści, zakryła nimi oczy. — A ja tak bardzo nie chcę umierać! — zawołała i wtuliła głowę w poduszkę. .— Panno Bronko! — starał się ją uspokoić Heczko. — Nie chcę umierać! — szlochała. — Nie chcę! Nie chcę!... W deszczowej szarudze Heczko otworzył okno i z ulgą wchłonął wilgotny, ostry zapach deszczu. Niebo było niskie, a z zachodu leciał ciepły wiatr falami, porywał deszcz i ocierał się miękko o twarz Heczki. Dalekie dymy z hut cynkowych czołgały się stronami po ziemi i tonęły w szarudze. Wszystkie kształty niedalekiego świata rozpływały się w szarą miękkość. Heczce przypomniał się jakiś zapomniany dzień przedwiosenny. Idzie drogą, taką czarną, rozmokłą drogą pod wysokimi dębami, w mglistym deszczu, w zapachu rodzącej się wiosny. Wszystko naokoło jest miękkie i puszyste, tylko dęby są czarne, krępe i twarde w swych kształtach. Z dębów spadają ciężkie krople i mlaszczą jednostajnie w czarnym błocie na drodze. Wysoko nad dębami szumi ciepły wicher, przewala się i leci jak ogromna, szara, wezbrana rzeka, utopiona w szarym niebie. „Idzie wiosna!" — uświadomił sobie wtedy znienacka i to proste odkrycie wprawiło go w radosne zdumienie. Zdumienie to już go nie opuszczało. Gubiło się pozornie w wielu dniach, a potem nieoczekiwanie wypływało i nadawało życiu posmak cierpkiego jabłka, zrywanego 184 ustachTSf szczęśliwe "serce dygoce "Ż6' „Idzie wiosna!" — pomyślał teraz, lecz uśmiechnął się pobłażliwie. Przecież to dopiero początek stycznia! Gdzie tam jeszcze do wiosny! Wiosna czeka go w sanatorium. Bronka może nie doczeka wiosny. A Edyta? Przypomniał sobie wszystko, co było wczoraj. Wczoraj był u inspektora. Inspektor siedział za biurkiem i bębnił w zakłopotaniu ołówkiem po zielonej bibule. Oczy jego były siwe i zatroskane. — Przecież pan kierownik wróci! — mówił powoli. — Nie wiem. — Wróci pan kierownik! — ożywił się inspektor i odłożył ołówek. Potem wstał, podał mu dłoń w milczeniu i popatrzył w jego oczy. W końcu rzekł jakby z wysiłkiem: — Do widzenia, kolego! Oto korytarz w jego szkole. Korytarz jest ciemny, cuchnący kwaskowatym odorem, wypełniony stłumionym, rytmicznym gwarem uczących się dzieci w klasach. Otworzyły się drzwi i wszedł Kaleta. Jak bardzo się zmienił od tamtej chwili, gdy po raz pierwszy spojrzał Heczce w oczy! — A jak z Babilonem? — zapytał kierownik. Kaleta sposępniał i wstrząsnął ramionami. — Stał się znowu dzikusem! Buntuje się, ucieka z kktsy, przeszkadza w nauce. Jestem bezsilny... — Kolega potrafi go zdobyć! Kaleta skrzywił się nieznacznie i znowu wstrząsnął ramionami. Potem oczy jego stały się zimne. Heczko to zauważył. — Była tu... — zaczął Kaleta i zawahał się. — Edyta? — Tak! Powiedziałem, że pan kierownik wraca dzisiaj. Poszła. Nastała wyczekująca cisza. 185 ńfesrriiało. — Nic nie wiem, ani nie chcę wiedzieć! — warknął Kaleta. — Żywicie do mnie niechęć, a może nawet nienawiść! Kaleta milczy i zagryza usta. — Domyślacie się wszystkiego. Gdy byliśmy u dyrektora Żabczyńskiego, słyszeliście moją rozmowę z Edytą! — podjął znowu Heczko. — Wcale nie podsłuchiwałem. To był tylko przypadek! — Wiem, wiem! Ja też nie mam do was żadnego żalu z tego powodu! — Tylko co? — Tylko nic! Mam wrażenie, że Edyta zagrodziła wam drogę do mnie, a raczej wy zagrodziliście sobie drogę do mnie jej postacią. Nienawidzicie mnie z powodu niej. Uważacie, że... — Dajmy temu spokój! — przerwał Kaleta brutalnie. — Słusznie! Pragnę tylko wyrazić wam, kolego, swą wdzięczność za dochowanie dyskrecji. Tyle tylko chciałem powiedzieć. I jeszcze jedno... — Słucham! — ...że wasz sąd o moim stosunku do Edyty jest krzywdzący. To nie będzie... Kaleta przerwał mu gwałtownie: — Dlaczego mi pan kierownik mówi o tym? Ja nie chcę nic wiedzieć! Cóż mnie to może wszystko obchodzić?... Heczko podał mu dłoń. — Do widzenia, kolego! — przerwał mu łagodnie. Kaleta opanował się. Spojrzał na podawaną mu dłoń, ujął ją, uścisnął. Oczy jego złagodniały. — Pan kierownik wyjeżdża? 186 — Do widzenia! W tej chwili wszedł do kancelarii Konieczny. Zauważył tę scenę. Podszedł do nich i hałaśliwie zawołał: — Morituń te salutant! Rychło się jednak spostrzegł, że znowu strzelił głupstwo. Ot, błazen, popisujący się niezręcznie dowcipem. Zmieszał się, gdyż Kaleta wycedził zimno, z nieukrywanym niesmakiem: — Jeszcze nie morituri, kolego! — i wyszedł. — Przepraszam, panie kierowniku! — bąknął zmieszany Konieczny. — Nie ma o czym mówić! Dowcip pański nie musi być wcale dowcipem! — Przepraszam! — Panie kolego! Mógłby pan objąć za mnie prowadzenie młodzieży powstańczej? — Dobrze, panie kierowniku! — zgodził się skwapliwie Konieczny pragnąc zatrzeć w ten sposób tamto przykre wrażenie. — No, to dziękuję serdecznie! Do widzenia! Heczko stoi teraz oparty o ramę okienną i słucha szumu wiatru. Z wiatrem lecą po niebie rozmazane chmury. Wiatr jest ciepły i pachnący dalekim światem. W tym dalekim świecie jest gdzieś słońce, przestrzeń, 'morze, przedziwne miasta, kiwiaty, ludzie, dziewczyny... I różne języki, muzyka, pieśni, płynące statki z wydętymi żaglami i znowu nieobeszła przestrzeń, a w tej przestrzeni słońce... Zakrzyczał dzwonek. Szkoła nabrzmiała głosami dzieci. Głosy były radosne i beztroskie. Heczko wie, że teraz wszyscy mówią o nim. Morituri te salutant! (łac.) — Pozdrawiają cię ci, co mają umrzeć! (Okrzyk, którym gladiatorzy starożytni witali cesarza). 187 ó jego wyjeździe do sanatorium z podświadomym zadowoleniem. Jest to raczej pożądane urozmaicenie w sza-rzyźnie szkolnej. Wie, iż wszyscy będą czuli mniejszy lub większy żal, że kierownik zachorował, że może mu śmierć pisana... Konieczny może nawet powie: „Nie będzie ten, będzie inny!" — a potem doda jeszcze w swoim stylu — „Król umarł, niech żyje król!" Każdy zaś oprócz owego żalu poczuje to samo zadowolenie, jakie czuje zdrowy człowiek w poczekalni lekarza. Naokoło pod ścianą siedzą różni zbolali połamańcy, patrzący z niechęcią na wchodzącego człowieka, który jest zdrowy. Wyczuwają bowiem jego myśli, układające się — gdyby je wyjawił — w zdanie: „Jak to dobrze, że ja nie jestem chory, tylko tamci!" Jedynie koleżanka Maryśka będzie szczerze żałowała Heczki. A dzieci? Te są najmniej zakłamane... Dzwonek obwieścił koniec przerwy, korytarze powoli się uciszały, trzaskały drzwi, znikały za nimi ostatnie wołania, szkoła wracała do przerwanej pracy. Wszystko ucichło, tylko za drzwiami słychać stłumione rozmowy. Widać któraś klasa ma „okienko". Dzieci nie wychodzą na podwórze, bo tam deszcz i błoto. Stoją więc na korytarzu, przysiadają na parapecie okiennym i gawędzą. Ich rozmowy słyszy kierownik poprzez drzwi kancelarii. Dzieci mówią o nim — że chory, że pojedzie do sanatorium, że tam umrze... Spierają się, czy istotnie umrze, a jeżeli już ma umrzeć, kiedy to nastąpi. Ktoś głośno^ dowodzi, że gruźlica to jest taka choroba, z której kie-1 równik nie zdoła się wygrzebać, gdyż każdy dobrze wie, | co to jest gruźlica. Skończył, a w te pędy inny głos kla- ? ruje wszystkim, że gruźlica to taka choroba, podczas której gniją płuca i taki chory pluje krwią i kawałkami płuc. I taka choroba trwa długo i byłoby lepiej, gdyby taki człowiek umarł od razu, aniżeli trapił się i zabierał 188 cie i jeżeli taki kierownik umrze, będzie posada dla !«L"" goś innego. Z babcią też tak było. Kwękała, kwękała, aż w końcu uświerkła. I dobrze zrobiła. Wtedy matka powiedziała: „Chwała Bogu, że się już ta stara pominęła!" Skończył wreszcie i teraz jakaś dziewczyna jęła się głośno zastanawiać, czy taki gruźlik może pójść do nieba. — Głupiaś! Nie ma nieba! — odpowiada gruby głos. To chyba Babilon. Widać polękał się zdumienia wśród dzieci, bo teraz zaczyna dowodzić: — No, ksiądz mówi, że jest niebo, ale mój ojciec powiada, że nie ma nieba. A jeśli jest, to tylko dla brzuchaczy i dla tych, którzy mają co żreć. Powiada, że tylko księża takie bajki wymyślili, żeby ciemny naród trzymać w niewoli. A mój ojciec jest mądry! Ho, ho!... — zakończył z przechwałką. — Ty, Babilon, ty pójdziesz do piekła! — piszczy jakaś zgorszona dziewczyna. „A więc jednak Babilon!" — myśli Heczko i przypomina sobie, co mówił o nim Kaleta. Za drzwiami powstaje hałaśliwy spór o niebo. Piszcząca dziewczyna dowodzi, że niebo jest, że niedawno jej się śniło, że była w niebie i widziała w nim takich aniołów ze skrzydłami jak na jasełkach. Babilon śmieje się i tłumaczy, że widziała chyba diabłów, bo sama-jest kudłatą diablicą. Wtedy rozpoczęła się bójka. Ktoś potrącony oparł się gwałtownie o drzwi kancelarii. Heczko wyszedł na korytarz. Przestraszone dzieci uciekały przepychając się z piskiem przez bramę. Ostatni cofał się Babilon. Powoli, z rękami w kieszeniach od spodni, patrzący spode łba. — Babilon! Chodź do mnie! — woła kierownik. — Nie ma głupich! — odpowiada hardo chłopiec i powoli wychodzi ze szkoły. 189 odjazdem chciał pożegnać się z Gerokiern i wiedział, źe go tylko tam spotka. Niebo było wciąż niskie, ciężkie i przesycone krztuszącym dymem. Z zawieszonej mgły sypał się zmierzch, gasił światła w kałużach na drodze i zacierał widnokrąg brudną ścianą. Z ziemi podnosił się chłód. W oparach majaczyły sylwetki tooimd-nów i hut cynkowych. Z drugiej strony czerniły się zabudowania kopalni. Miejscami, w zagłębieniu, leżał jeszcze sczerniały śnieg. Deszcz zacinał z boku. Heczko wyszedł na strome usypisko i rozejrzał się. Ziemia była opuszczona i bezludna. Pomyślał, że jest podobna do człowieka, który już pogodził się ze swą nędzą. Zstąpił z usypiska, zapuścił się w zdradliwe bezdroża biedaszybów. Rudy żwir zgrzytał pod stopami. Miejscami rozlewały się kałuże rozkisłego błota. Heczko omijał oberwane brzegi studni szybowych, obchodził je w obawie, by rozmokły grunt nie obsunął się z nim w głębinę. Na horyzoncie majaczył we mgle czarny krzyż, wspierający ramionami niskie niebo. Spod krzyża wywlekał się ociężały, tłusty, czaimy dym. Heczko doszedł na pole, pod którym palił się pokład węgla. Rozparzona ziemia, ruda i przepalona do głębi, parowała w deszczu, a z szerokich szpar i z otworów opuszczonych biedaszybów unosił się lekki, niebieskawy dym o zapachu siarki. Heczko ominął strome zbocze, porysowane szczelinami i duszące czadem, i zapuścił się w ciemny wądolec. Rozłożyła się przed nim płaska kotlina. Przez zwiewną ścianę deszczu dostrzegł kilku górników. Byli podobni do szarych cieni. Górnicy posłyszeli jego kroki. Podnieśli głowy i patrzyli wyczekująco. — Szczęść Boże! — zawołał do nich. — Szczęść Boże! — odrzekli z ulgą. — A, to pan 190 przysyłają policjęl.. Heczko przywitał się z nimi. Górnicy wycierali brudne dłonie w spodnie, ujmowali jego dłoń i potrząsali nią przyjaźnie. Cuchnęli potem i czadem. Deszcz ciekł po ich twarzach, snuł się smużkami na piersiach pod rozchełstanymi koszulami, oczy mieli zgaszone, twarze zmięte i szare. Stali nad kwadratowym otworem bieda-szybu. Okroczyły go niezdarnie sklecone krzyżulce. Na poprzek krzyżulców tkwił kołowrót z natoczoną, zardzewiałą liną stalową. Lina spadała iw głąb szyMka. — Głęboko tu u was? — zapytał grzecznie. — Trzycet i pięć metrów! ; — Jest węgiel? — Jest! Ale na dole dusi... Tam już jest piekło! — A Gerok? Jest u was na dole? — Gerok w drugim szybiku. Zaklekotał pęknięty dzwonek, szarpany drutem spod ziemi. Dwaj górnicy zaparli się, jęli toczyć kołowrót. Lina dygotała i nawijała się powoli, a kołowrót skrzypiał. Trwało to długo. Potem wynurzył się ze studni spory, blaszany kubeł z węglem. Węgiel dymił z lekka. Górnicy wsparli się ramionami o kołowrót, podbiegli dwaj towarzysze, odczepili kubeł z liny i powlekli go kilkanaście kroków. Teraz dopiero Heczko zwrócił baczniejszą uwagę na dwie przemokłe kobiety i trzech chłopców. Rozrzucali węgiel szuflami i przetrząsali go na sitach. Heczko poszedł do drugiego biedaszybu, który czernił się na krańcu kotliny. Ten sam otwór, ten sam kołowrót, ci sami umorusani, przemoknięci, zmęczeni ludzie. — Szczęść Boże! Jest Gerok? — zapytał znowu. — Dej Panie Boże! Jest Gerok, panie kierowniku. 191 z mcn nacnyiając się jiaa smarną......" ¦ """ — Poproście, żeby wyjechał na wierzch! — Gerok! Wyjeżdżejcie, bo tu jest pan kierownik! — wołał górnik w studnię. Odpowiedział mu daleki, stłumiony głos spod ziemi. Zaklekotał dzwonek, kamraci jęli toczyć kołowrotem. I znowu lina skrzypiała, kołowrót chwiał się miarowo, ludzie sapali z wysiłku i spluwali. Przemoczone, podarte, brudne koszule lepiły się na ich grzbietach i parowały. Z czeluści studni wynurzył się Gerok. Siedział okrakiem na drążku, włożonym w poprzek liny, trzymał się jej prawą dłonią, w lewej, opuszczonej, kolebała się nędzna karbidówka. Jej światło było blade. Kamraci podali mu dłonie, pomogli stanąć na brzegu szybika. Gerok przetarł oczy. Oczy były szare i zmęczone. — Szczęść Boże, ipanie Gerok! —przywitał go Heczko. — Szczęść Boże! A, to wy, panie kierowniku! Człowiek dobrze nie widzi w pierwszej chwili, gdy wyjedzie spod ziemi. No, jak tam, panie kierowniku? Kierownik powiedział, po co przyszedł. Oto jutro wyjeżdża do Zakopanego i pragnie się z nim pożegnać. Chciałby także omówić sprawy szkolne. Bo nie wiadomo, czy wróci.... Gerok słuchał w milczeniu. Wystawił twarz na deszcz. Woda ciekła po niej, żłobiła jasne ścieżki na policzkach i między zmarszczkami, spłukiwała z twarzy pot i pył węglowy. — Róbcie kamraci! — zwrócił się do towarzyszy. — Ja idę z panem kierownikiem do klubu. Zaraz wrócę. Niech teraz Kubok zjedzie na dół... Proszę, panie kierowniku! W klubie będzie cieplej... Minęli dwie kobiety przesiewające urobek. Trudno było orzec, czy są stare lub młode. Raczej stare, zbite robotą i nędzą. Podniosły na nich wypłowiałe oczy. 192 staife Sito", zawieszone na i szybko nim potrząsały. Kawałki węgla rzechotały i skakały rytmicznie. — Cóż to za klub? —zapytał Heczko. — No, mamy taką dziurę wygrzebaną w szkarpie. Ciepło w niej i sucho, tylko oksyda śmierdzi trochę... Wprowadził go do kotliny, zawiódł pod rude usypisko. Mijali znowu szerokie szczeliny, buchające żarem i czadem. Ziemia syczała w deszczu i dymiła parą. W stoku usypiska czerniła się spora wnęka. We wnęce było ciepło i sucho. Unosił się w niej swąd czadu. Usiedli na niskiej ławie, wyprostowali nogi, oparli się o rozgrzaną ścianę zlepiszcza. Gerok zapalił fajkę i wpatrzył się w Heczkę wyczekująco. Heczko zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi. A więc przede wszystkim, czy kotłownia będzie przerobiona na salę gimnastyczną? Będzie! To dobrze. Tylko skąd Gerok weźmie materiał? Jaki materiał? No, cegły, cement, drzewo... Pieniędzy nie ma wiele, bo oba przedstawienia jasełek dały tylko 325 złotych i 28 groszy czystego dochodu... — Panie kierowniku — zaczął powoli Gerok — proszę nie mieć strachu. Pieniądze pozostaną na książeczce oszczędności. Proszę mi napisać upoważnienie, żebym „smógł podjąć trochę gotówki, gdyby zaszła potrzeba. Lecz chyba nie zajdzie.,. — Nie rozumiem! Gerok uśmiechnął się. — Nie trzeba wiela rozumieć! — podjął w gwarze. — Niech pón kierownik nie mo strachu! Jako żech padół! Pieniądze zostaną na książeczce oszczędności, a jeśli by-dzie potrzeba, zwołóm zebranie Komitetu Rodzicielskiego i pięknie uchwalymy, co bydzie potrzeba. No, nie? Ale jo myślą, że nie bydzie trzeba... 13 Wyorane kamienie 193 mienią w saię pierwszorzęaną/.ŁUoy iiamraci i dli; stary™ Gerok, to zrobią! Kierownik zaś nie powinien dać się śmierci zadławić. Śmierć jest głupia jak stare sadło. Śmierć jest bardzo głupia! Kto się śmierci lęka, ten już jest kaput! On, stary Gerok, również nie boi się śmierci. On ma śmierć gdzieś tam! Za przeproszeniem, panie kierowniku! Ho, ho! Nie żyłby dzisiaj stary Gerok, gdyby miał przed śmiercią pietra! A bestia nieraz mu już zaglądała w oczy. Ho, ho! Ale były inne czasy. Człowiek był porządnym górnikiem, nie jak dzisiaj, gdy na stare lata musi grzebać w parszywej ziemi, osaczany z jednej strony pożarem, z drugiej policjantem! Policja ściga, pieruna jasnego, jak ostatnich zbrodniarzy! A co robić, jeżeli nie ma pracy, a jeść się chce? Czy stary Gerok pójdzie rabować? Pójdzie po fechcie?... Poszedłby na przemyt, ale to też taki przeklęty chleb! Paserzy bogacą się na przemycie, a ty, człowieku, narażaj się na śmierć lub na kalectwo za te głupie trzy lub pięć złotych... Stary Gerok nie pójdzie więc ani po fechcie, ani na przemyt, ani rabować po drodze. Stary Gerok będzie grzebał w ziemi tak długo, aż się doczeka innych czasów. Wszak kiedyś przyjdą te czasy, w których nie będzie krzywdy, bezrobocia, a będzie jakaś inna sprawiedliwość. Może stary Gerok jeszcze jej dożyje... A na pewno dożyją jej ci, co ścigani przez policję i zamykani w kryminałach, okrzyczani jako komuniści, domagają się jej uparcie i sposobią głodującego robotnika na jej przyjście. A co do tej śmierci, to pan kierownik nie powinien o niej myśleć. A jeżeli już musi o niej myśleć, niech ją ma w pięcie albo jeszcze gdzieś indziej, za przeproszeniem. "Wtedy śmierć, kaprawa bestia, chodzi i chodzi koło człowieka, i myśli, jak go ugryźć. Nie ugryzie, bo się boi! Ho, ho! Stary Gerok dobrze wie! Śmierci boi się tyl- 194 I nik także nie powinien się jej bać... — Ja się jej nie boję! — Mądre słowo, panie kierowniku! A gdy bestia włazi już człowiekowi na kark, jeszcze się bronić! Gruźlica to szpetna rzecz. Lecz w sanatoria są mądrzy leikainze, którzy potrafią człowieka obronić! A trzeba pamiętać o jednym! Oto, że w Osadzie jest jeszcze moc roboty do odwalenia... I nie tylko w Osadzie! Na całym Śląsku, ba, na całym świecie!... Wiecie, panie kierowniku, o jakiej robocie mówię? — Wiem! Żeby nastał inny porządek na świecie... — Ale o tym nie wolno głośno mówić... Wiecie, co wam powiem, panie kierowniku! — podjął z ożywieniem. — Gdyśmy szli do trzech powstań śląskich, każdy z nas myślał, że walczymy o wolność, o nową Polskę, w której nam będzie lepiej niż pod Prusakiem. I wywalczyliśmy sobie tę Polskę... I co teraz? O takiej Polsce ani nam się nie śniło! Nic się nie zmieniło! Panowie są nadal panami, nie ma pracy, jest krzywda, jasny pierun!... — żachnął się z gniewu. — To wszystko będzie trzeba odrobić, czego nie odrobiliśmy w trzech powstaniach! — zaczął znowu. — Wiecie, co ja myślę, panie kierowniku? — Co myślicie? — Wojna z Hitlerem jest nieunikniona. Po tej wojnie musi nastąpić czwarte powstanie, już ostatnie... — Ostatnie! — powtórzył Heczko w zamyśleniu. — I wtedy nastanie sprawiedliwość! Ale nim to nastąpi, to czwarte 'powstanie, trzeba jeszcze kupę roboty odwalić... — A tak! Dużo jeszcze roboty przed nami! — powtórzył kierownik wciąż zamyślony. — No więc! Pan kierownik jest jeszcze młody i musi doczekać tego czwartego powstania... Wstał, ujął go za dłonie. 195 r- moja ręka, że wszystko będzie dobrze! Pan kierownik musi wrócić do domu zdrowy! Jeżeli już mnie nie będzie, będą inni Gerocy! I zobaczycie, że robota pójdzie jak pierun! Ale fanzolę i fanzolę, a czas ucieka! No, szczęść Boże, panie kierowniku! A pamiętajcie o tym czwartym powstaniu! Że wam dlatego nie wolno umierać... No, szczęść Boże!... Uścisnął oburącz dłoń Heczki, potrząsnął, spojrzał w jego oczy i wyszedł. Kroczył powoli w kierunku swego biedaszybu. Heczko stanął na progu wnęki i patrzył za nim. Tak długo, aż jego schylona postać rozpłynęła się w deszczowej szarudze. Koleżanka Jolanta W tydzień po wyjeździe kierownika do Zakopanego przyjechała do Osady nowa nauczycielka jako tak zwana siła kontraktowa. Poprzedził ją list inspektora, skierowany do zastępcy kierownika, nauczyciela Michejdy. Michejda przyszedł z tą wiadomością do pokoju konferencyjnego. — Mamy dobrą nowinę! — zaczął. — Co takiego? Podwyżka pensji? — zapytał Wiesner. — Nie! Przyjdzie nowa koleżanka. Obejmie godziny kierownika Heczki. — Chwała Bogu, bo te zastępstwa już gardłem wyłażą! — Jak się nazywa? — zapytał Konieczny. "* — Jolanta Zarembianka! — Jolanta! Fiu, fiu! Jakie wytworne imię! A młoda czy stara? — Małopolanka czy Slązaczka? — zainteresował się Juraszek. — Młoda i Małopolanka! — wyjaśnił Michejda. — Hm, to jej trudno będzie zżyć się z Osadą — zmartwił się Wiesner. Michejda zaprzeczył. Powiedział, że zżyje się tak samo, jak potrafią się zżyć wszyscy nauczyciele spoza 197 stworzenie, które potrafi się przystosować do każdych warunków. — Prawo mimikry! — podrzucił Konieczny swoje uczone trzy grosze. Skończyła się przerwa, nauczyciele poszli za dziećmi do klas. Każdy był ciekawy nowej koleżanki. Podświadomie pragnęli, żeby była młoda, ładna, inteligentna. Może zdołałaby ich wspólnemu życiu nadać rumieńców, rozjaśnić je, wyzwolić z przykrego doświadczenia, że wszyscy spowszednieli sobie, znudzili się i stali obojętni. Oto spotykają się codziennie, patrzą na siebie, przeżywają jednakowe wrażenia i wzajemnie zarażają się niechęcią do siebie. Znoszą się, uśmiechają się z przymusem, bo życie wprzęgło ich do jednego dyszla, ale nie ma w nich radości z widzenia się i spotykania. Nawet koleżanka Maryśka szarzeje w ich oczach i powszednieje, podobnie jak wszyscy oni szarzeją i powszednieją w jej oczach. Zapowiedziana nauczycielka przyszła nazajutrz do szkoły. Weszła do salki konferencyjnej, młoda, o żywych, brązowych oczach, może nieładna, lecz ujmująca swym osobliwym wdziękiem. Włosy jej, gładko zaczesane, były koloru dojrzałego owocu kasztana. Gruby warkocz miała owinięty dokoła głowy. „Jakaś nabożna dziewica!" — pomyślał z przekąsem Konieczny na widok jej warkocza. Koleżanka stanęła przed zaskoczonym gronem śmiało, z ujmującym uśmiechem. Powiał od niej jakby zapach innego świata, przypominający pierwsze chłopięce wzruszenia. Wszyscy odetchnęli z ulgą. — Dobrze nam będzie z tą koleżanką! — szepnął do siebie Wiesner, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się życzliwy uśmiech. 198 sca. — "K nazywam się Jolanta ZarembianKai " " - Uprzedziła więc Michejdę, czym zdołała podbić nieufnych kolegów. Podobało im się jej zdecydowane wystąpienie. Głos jej był niski, metaliczny. Stała w skąpym świetle słońca, w szarej spódniczce sportowej, w białej bluzce z wykładanym kołnierzem, z szaro-czerwonym krawatem, w granatowym berecie ściągniętym nieco zawadiacko na lewe ucho. Ciemny płaszczyk miała przerzucony przez ramię. Wszyscy uśmiechnęli się do niej. — A, bardzo mi miło poznać nową koleżankę! — zaczął Wiesner z żartobliwą ceremonialnością i podał jej dłoń w ukłonie. — Jestem stary Wiesner, były Aushiljs-lehrer >z dawnej (pruskiej szkoły na Śląsku. Będę pani wujaszMem. A to jest kolega Konieczny, trochę narwany, lecz porządny człowiek, kawaler do wzięcia. A to jest Juraszek, bardzo poważna persona, dzieciata, żenia-ta. A to jest kolega Kaleta, który wybiera się codziennie z motyką na słońce! — Z motyką na słońce? — zdziwiła się Zarembianka. — A tak! Pragnie z największych drabów w klasie siódmej porobić aniołów ze skrzydełkami. Tylko czekać, kiedy mu wyfruną przez okno i polecą na bieda-szyby lub nad granicę, by przemycać kokainę i eter... — No, no... — mruknął zakłopotany Kaleta. Dziewczyna spojrzała mu w oczy i roześmiała się swobodnie. W jej spojrzeniu i śmiechu było coś wyzywającego, szelmowskiego, a równocześnie wiele ujmującej prostoty. Nawet Konieczny patrzył na nią rozpogodzony. Zagubiła się w nim jego zwykła zjadliwość. —A jeszcze nam brak koleżanki Maryśki! — podjął Aushilfslehrer (niem.) — zastępca nauczyciela. 199 -¦ ueŁawc i mezwyKie OKUiaryi""1" — Okulary? Jakie? — Różowe! Powiadam pani, takich okularów nikt z nas nie ma! — A jakie okulary noszą koledzy? — Ho, ho! My wszyscy mamy szare okulary. Niektórzy nawet czarne. Jedynie nasz Kaleta przeciera je często, a wtedy udaje, że są również różowe. W ogóle cuda się u nas dzieją! — A jakie u was dzieci? — Powiadam pani, same aniołki. Piją wódkę, chodzą na przemyt, zabarwiają się kradzieżą, rozbijają sobie główki na hałdzie, kopią węgiel w biedaszybach, chodzą po fechcie... — Co to znaczy po fechcie? — Po żebraniu! W ogóle cwaniaki z nich, chytre lisy, kute sztuki... Ho, ho! One wiedzą więcej o życiu, niż pani wie... Zarembianka spoważniała na drobną chwilę. Jej uśmiech zgasł. Potem odrzuciła hardo głowę i znowu się roześmiała. Śmiech jej dziwnie działał na zebranych. Zapomnieli o swych zgryzotach i uśmiechali się z nią razem. Kiedyś później Wiesner powiedział, że jej śmiech przypomina mu słońce w ciemnej, zatęchłej izdebce i że to słońce kojarzy mu się ze lśnieniem jej włosów 0 kolorze starego złota. — To są włosy tizianowskie! — pośpieszył Konieczny w te pędy ze swymi trzema miedziakami. — Niech będą takie czy owakie, tizianowskie czy tycjanowskie, grunt, że dziewczyna do rzeczy 1 że człowiek patrzy na nią... Ech, głupstwo! Jeszcze gotowiście powiedzieć, że zakochałem się w smarkuli. Lubię jej śmiech i skończone! 200 jej pTzyoyciem. " — Tylko jedno, koleżanko Jolanto! — zaczął znowu Wiesner. — Bo chyba mnie, staremu bakałarzowi, wolno tak mówić! — Proszę! — Tylko jedno, panno Jolanto, błogosławiona córko króla węgierskiego Beli IV, a księżniczko kaliska, o czym zapomniał nasz encyklopedysta, Konieczny... Otóż, koleżanko Jolainito, pani powinna się starać, by nigdy nie przestała... Ech, źle mówię! Powiem inaczej! Tu w Osadzie jest takie psie życie, zadymione, strute wyziewami hut cynkowych i złości ludzkiej, że tego śmiechu musi pani strzec jak oka w głowie. Żeby go pani nie zabrakło... Bo wie pani, my tu się rzadko śmiejemy! — Płaczecie? — Płakać to tam nie płaczemy. Ale podobni jesteśmy do takich ludzi... Powiem to inaczej. Nam oto powsadzać na łby czapki frygijskie, pochodnie do jednej dłoni, do drugiej srogie pałki i ruszać z ponurym śpiewem na barykady... — Na barykady można iść z jasnym śpiewem! — Można, lecz nie w Osadzie. — A jakież to barykady? — zapytała skupiona. — Nędza ludzka, głód, przekleństwo... Ech, widzi pani, człowiek na stare lata zamienia się w kaznodzieję! Nastało milczenie. Wszyscy wpatrzyli się w dziewczynę i czekali, co powie. Jeżeli teraz wybuchnie śmiechem, będzie każdemu żal, że jej tak pochopnie zawierzyli. — Wiecie, co wam powiem? — podjęła dziewczyna. — Oto kiedy czytałam swego czasu nowelę Żeromskiego „Rozdziobią nas kruki, wrony", wiecie co uczyniłam? Cisnęłam książką o podłogę, że się rozleciała. Kosztowało mnie to niepohamowanie kilka złotych. Bo musia- 201 yciaja jjkji waia, /.e is.uus mu^t: pistiu uaK. ponurą nowelę. Kiedy słucham, pana, panie... — Wiesner! — ...panie Wiesner, mam wrażenie, że wszyscy wychowaliście się na tamtej posępnej noweli. Proszę się nie gniewać na mnie... — podeszła do Wiesnera i pogłaskała go lekko po dłoni. — Proszę się na mnie nie gniewać, lecz pan ma w sobie coś z tamtego pesymizmu Że-romskiego... Kruki, wrony... — Pani chce powiedzieć, że kraczę jak kruk lub wiro-na? — rzekł pobłażliwie. Koledzy otoczyli ich kołem i słuchali z zainteresowaniem. — Może! — i znów roześmiała się swobodnie. — Widzi pani, panno Jolanto! To nie jest nasz pesymizm, lecz pesymizm tutejszego życia. Ono odbija się w nas jak w zwierciadle. — To jest chyba krzywe zwierciadło! Pesymizm jest dla mnie pojęciem względnym. Nie ma pesymizmu! Jest tylko niedołęstwo, roztkliwianie się nad własną słabością, opuszczanie ramion... Życie jest piękne i chodzi tylko o to, by to piękno umieć zobaczyć. A co jest najpiękniejsze w życiu? Walka! Walka tworzy wartość życia! Konieczny nie wiedząc, który filozof to powiedział, był zmartwiony, że nie może się przed tą niezwykłą dziewczyną pochwalić swoją mądrością. Wszyscy inni zaś zaczynali się dziwić. Czyżby pozowała, czyżby umyślnie popisywała się swoją naiwną filozofią, wygłaszaną z tupetem, by móc im zaimponować? Dziewczyna zrozumiała ich myśli. — Ja wiem, co koledzy w tej chwili myślą o mnie! Powiedzieć? — Prosimy! — bąknął za wszystkich Michejda. — Koledzy myślą, że jestem pozerką, że pragnę wam 202 — To z angielskiego... — Z francuskiego, kolego! — zwróciła się do Koniecznego. — Lecz co ma piernik do wiatraka? Wracam do tematu! Przypuszczacie więc, że jestem kabotynką. Ale... — zawahała się. — Ale co? — zapytał Wiesner. Na ustach jego błąkał się już kpiący uśmiech. — Koledzy myślą: „Poczekaj mała, zobaczysz, jak ci skrzydła opadną!" Lub może myślą, że ta smarkata ma tupet. Ale już nic nie mówię, bo koledzy słuchają i słuchają, a tam dzieci chcą wam szkołę rozwalić! — i znów wybuchła śmiechem. Teraz dopiero zwrócili wszyscy uwagę na niesłychany harmider na korytarzu i w klasach. — Ojej! Dyżur! — jęknął przestraszony Juraszek i wybiegł z sali. Potem Bylok zadzwonił, przerwa się skończyła. A gdy nauczyciele wychodzili do klas, każdy z nich dziwił się, że ta nowa koleżanka jest jakaś inna. Pragnęli samych siebie przekonać, że istotnie pozuje, że jej oryginalne wystąpienie przed nimi to przygotowany popis teatralny. „Zobaczymy co będzie dalej!" — myśleli, a równocześnie każdy przypominał sobie jej brązowe oczy, brązowe włosy, gładko uczesane, nieregularną, lecz ujmującą twarz i ten jej dziwnie zaraźliwy śmiech. Każdy z grona spotykał różne śmiechy. Jedne były głupie, inne złośliwe, jeszcze inne rubaszne, zakłopotane, wstydliwe, niepokojące, drażniące, lecz takiego śmiechu, jaki słyszeli u tamtej miedzianowłosej Jolanty — tak ją określił Kaleta — jeszcze nie spotkali. Śmiech ten wywoływał zagadkowe doznanie. Miało się wrażenie, że stoi się w wichrze, który nadlatuje z ogromnie dalekiego świata i niesie zapowiedź radości. 203 znaleźć dla niej mieszkanie. Chodziło przede wszystkim o tanie mieszkanie, bo jeżeli tu została przysłana jako „siła kontraktowa", płatna od godzin, to jej pensja będzie mizerna. W końcu Kaleta przypomniał sobie, że u Pyrtka jest jeszcze jeden pokoik na poddaszu, nie zajęty, porządny, z piecem i z widokiem na ogród. Może więc pójść z nim do Pyrtka i z pewnością da się coś zrobić. Zarembianka długo się nie namyślała. — A gdzie ma pani walizkę? — zapytał jeszcze Wiesner. — Walizkę? — roześmiała się. — Nie mam walizki. Zaledwie walizeczkę. Zostawiłam ją właśnie u tego Pyrtka. Była jakaś gruba kobieta... — Z brodawką na nosie? — Z brodawką na nosie! I znowu wszyscy musieli się roześmiać. Pozornie w ich śmiechu było coś nienaturalnego. Kaleta pomyślał, że to objaw głodu śmiechu. Dotychczas nikt się tutaj nie śmiał. Bo to, co by można nazwać śmiechem, było tylko wymuszonym i nieszczerym chichotem, zaprawianym goryczą lub kwasem. Nawet śmiech dzieci był wypłowiały i biedny. Wybuchał raptownie i gasł szybko, a jeżeli trwał dłużej — był zły. — To była pani Pyrtkowa! — dodał Kaleta. — Więc idziemy? — Idziemy! I poszli. Mijali kobiety na drodze w kolonii hutniczej. Kobiety przystawały, oglądały się za nimi podejrzliwie, taksowały przymrużonymi oczami urodę i młodość Za-rembianki, kiwały głowami i biegły do swych domów. — Widzi pan te kobiety? — zaczęła. — A pewnie, że widzi. Lecz widzi pan to ich zainteresowanie się nami? 204 rzystwie jakiejś młodej, podejrzanej dziewczyny. I starają się dociec, kim i czym jestem. Pewnie myślą, że z panem jest coś nie w porządku... — Pani przesadza! — Nie przesadzam! Znam takie małomiasteczkowe życie! Jeżeli kiedyś pójdziemy razem na przechadzkę, a zobaczą nas tamte niewiasty, zwłaszcza jeżeli znajdą się między nimi dewotki, zaraz będą liczyły na palcach, kiedy urodzę dziecko... — Pani przesadza! — mruknął Kaleta z naciskiem. Uraziła go swoboda dziewczyny. Czyżby istotnie pozowała? — No, no! Nie udawajmy świętoszków! Pan myśli, że nie wypada młodej dziewczynie głosić takich herezji. Zwłaszcza że jesteśmy po raz pierwszy razem. Widzi pan, matka moja zawsze mawiała, że jestem narwana. Nauczyciele mawiali o mnie, żem diablica. Ruda diablica! I wszędzie spotykałam się z jakimś mniej lub więcej szczerym oburzeniem, że znajduję przyjemność w wygłaszaniu tego rodzaju herezji. Ktoś by powiedział, że kruszę kopie w obronie prawdy. Tak nie jest. To brzmi jak w wierszu wygłaszanym podczas nudnej akademii. Wie pan, z jakąś złośliwą radością lubię demaskować zaikłaimajiie bliźnich. To taka osobliwa (przyjemność. Można nieraz boki zrywać... — Pani jest zbyt krańcowa w wypowiedziach! — rzucił twardo Kaleta. — Ha, pewnie! Nie wypada panience z dobrego domu... — zakpiła szelmowsko. Kaleta spojrzał na nią z ukosa i parsknął śmiechem. Dostrzegł bowiem w jej oczach łobuzerskie diabliki. — No, nareszcie... — uradowała się dziewczyna i zaniosła się śmiechem. 205 śnił się rychło, gdy Kaleta przedstawił mu Zarembiankę jako nową nauczycielkę i gdy zapytał, czy wynająłby jej ów pusty pokoik na podaszu. — A, to nasza nowa nauczycielka? — wrzasnął niby ogromnie uradowany. — A proszę, proszę! Pyrtek jestem! Emil Pyrtek, powstaniec! Mieszkanie? Ależ owszem! Już się robi! Wyprzątnie się, uporządkuje! To pani jest tą nową nauczycielką? Hm, myślałem, że to miejsce dostanie mój syn, co uczy w Małopolsce między gorola-mii... Ale przepraszam! Chciałem napisać do pana inspektora, byłem u księdza proboszcza, lecz inic z tego nie wyszło... Ale nie szkodzi, nie... Kaleta wyjaśnił Zarembiance, że pan Pyrtek ma syna pracującego na Podhalu i że jego największym pragnieniem jest uzyskanie posady dla niego w szkole osadzkiej. — Nie miałby pan wielkiej pociechy! — zwrócił się do Pyrtka. — A po jakiemu? — Bo to jest posada na czas nieobecności kierownika szkoły. A pani nauczycielka będzie miała płacone tylko od godzin, więc syn pański dostałby się z deszczu pod rynnę! — No, ja, ja! Vom Regen in die Trauje kovimen... Jo też nic nie padom, ni! — mruczał udobruchany Pyrtek. — To by nie było nic dlo mojego syna. Mój syn mógłby być raczej kierownikiem. Ale jo tu fanzola i fanzola, a państwo mają głód. Maryna! Słyszysz? — huknął w kierunku kuchni. — Dwa obiady, a pierunem! Jeden dla pana Kalety, drugi dla pani nauczycielki. Przepraszam, jak godność pani? fia? Hanka? — Jolanta! — Też bardzo pięknie! Mnie się takie miana okropnie podobają. Takie jak Jolanta, Edeltraude, Brunhilda... To zarozki takie miano świadczy, że to jest inteligentny człowiek. Bo jo tylko z inteligentnymi ludźmi dobrze się czują... A czy pani Slązaczka? — zapytał nieufnie. — Niestety! Małopolanka! Taka pieruńska góro 1 k a! — rzekła z roześmianą przekorą w głosie. Pyrtek spojrzał na nią spode łba i wycofał się za bufet. Nie wytrzymał jednak długo. Wytoczył się z powrotem i nadrabiając miną zaczął: — Hm, Małopolanka! Jo tam nic nie padom! To też mogą być porządni ludzie. Man muss die Menschen nehmen, wie sie sindl No nie! Jo tam nic nie padom! — Dlaczego pan wtrąca niemieckie zdania do naszej rozmowy? — zapytała. — Po jakiemu? Czy to nie pasuje? — Uważam, że nie pasuje! — To już tak ze zwyku! My tu z Niemcami żyli, niemieckie szkoły były, po niemiecku się wychowaliśmy... Ale jo jest pieruński Polok! Jakby tak co, to byda rznąć Germanów jak wszyscy diabli! Oto już zaś Hitler zasmolony stnupi się i wygrożo, ale jak tak co do czego przyjdzie, to pierona, pierwszy ida na niego i rzną jak wszyscy diabli! Jo jest stary powstaniec! Gęsto się tłumaczył, bo obleciał go lęk, iż ta nowa nauczycielka jest może protegowana przez samego wojewodę i gotowa donieść gdzie nie trzeba, że on, Emil Pyrtek, nie jest bardzo dobrym Polakiem. I koncesję na Vom Regen in die Traufe kommen (niem.) Wpaść z deszczu pod rynnę. Man muss die Menschen nehmen, wie s i n d (niem.) — Trzeba ludzi brać takimi, jacy są. s le 206 20? ; pięciu *,au*Lt:i: mmmm wraieurc, Mwuiiti raz na Marynę: —¦ Maryna, ślimoku faroński, a uwijaj się z tym obiadem! Bo ci młodzi są głodni... Już to bydzie, einz, zwei! — i pokolebał się do kuchni. Na rozstaju Kaleta długo nie mógł przeboleć swojej klęski w klasie. Rozmowa z kierownikiem Heczką w przeddzień jego wyjazdu do sanatorium przyniosła Kalecie drobną, przelotną ulgę. Ulgę tę jednak zlekceważył i nie chciał jej przypisywać życzliwości i doświadczeniu Heczki. Przesłoniła mu ją znowu Edyta. Swoją wyniosłą urodą, swoją niedostępnością i chłodem markizy zgasiła budzącą się w nim życzliwość do kierownika. Edytę spotkał kilka rzy. Mijała go obojętnie, a na jego ukłon odpowiadała niechętnym i oziębłym gestem. Ledwie że lekko głową skinęła patrząc jakby ponad niego. Oglądał się za nią i wyczuwał złośliwe zadowolenie na widok jej ciężkiego chodu i smukłej linii ciała brutalnie załamanej ciążą. Radował się wtedy, bo wierzył, że w ten sposób pozbywa się tego dziwnego niepokoju pełnego pożądania, jakie budziła w nim jej drażniąca uroda. Wiedział, że gdyby stała mu się obojętna, zyskałby spokój i trzeźwe patrzenie na sprawy życia. Pożądanie jednak narastało mimo zadowolenia z jej klęski i z klęski Heczki, a spokój nie wracał. Przyniosła go dopiero ta dziwna miedzianowłosa Jolanta. Zanim jednak zastąpiła mu drogę, przeżywał wciąż 14 Wyorane kamienie 209 Męczyła go walka z dziećmi, bo nie widział jej końca. Stawał przed nimi jaik człowiek ma rozstaju. Miał przygotowany plan pracy według utartego schematu, miał przygotowany materiał naukowy, z góry ustalał porządek dowcipnych i chytrych pytań mających doprowadzić dziecko do samodzielnego odkrycia jakiejś prostej, a jednak zawiłej prawdy życiowej. Radował się z góry ze swego przyszłego zwycięstwa i z przyszłego zadowolenia dzieci, gdy na przykład dotrą do zdumiewającego odkrycia, że człowiek powinien być dobry. A równocześnie zdawał sobie sprawę z bezpłodności swego wysiłku. Samo podawanie wiadomości było rzeczą łatwą. Uczyć potrafi byle kto, jeżeli posiadł jaką taką metodę nauczania. Przecież jego dziacllka_uezył w dawnej szkole austriackiej wysłużony sierżant, jakiś zapomniany bohater spod Solferino czy spod Sadowej. I dobrze uczył, jak twierdził dziadek, chociaż jego nauczanie polegało na wkuwaniu tabliczki mnożenia, na dukaniu z elementarza i z kancjonału, na mustrze w języku niemieckim i na biciu leszczynowym kijem. Kalecie chodziło wciąż o to „uczłowieczenie" swoich dzieci. Gdy stanął przed nimi i patrzył w ich oczy, w każdych źrenicach widział znowu oba światy, pełne niezbadanych tajemnic, zakamarków, olśnień i cudów. I każde dziecko uparcie strzegło wstępu do swego świata. Radowało się wyraźnie, gdy widziało wysiłeik nauczyciela, narażający go tylko na śmieszność i klęskę. Kaleta wiedział o tym i wtedy wydawało mu się, że ma rozegrać jakąś decydującą partię szachów. Albo on zwycięży, albo dzieci zwyciężą! Dzieci nie mogą zwyciężyć! Wszelkie jego wysiłki niweczył przede wszystkim Babilon. Od chwili gdy ujawniła się kradzież zegarka, stał 210 z.iubi.iwyi;ii nyiuw w łiićtsit;, przewoaniKiem w wy-prawach złodziejskich, złym duchem dzieci, awanturnikiem, wrogiem szkoły i Kalety. Tolerował tylko obecność nauczycielki Maryśki, a przepadał jedynie za nauczycielką Zarembianką. Pewnego razu zdobył się na szczerość wobec Kalety. Szczerość ta jednak miała cechy cynizmu. — Dlaczego lubisz panią nauczycielkę Zarembiankę? — zapytał Kaleta zauważywszy z zazdrością, że chłopiec kręcił się koło niej na podwórzu i starał się jej przypodobać. — Bo ta pani jest inna! — Jaka inna! — Umie gwizdać na palcach jak chłopiec. Nawet ja tak nie umiem! — I co jeszcze? — Umie opowiadać kawały! — Jakie kawały? — Takie kawały do śmiechu, że aż brzuch boli! — I co jeszcze? — Zamiast krzyczeć, to się śmieje. Ona zawsze się śmieje... I latała w samolocie, i umie strzelać z flinty, i... — tu się zawahał. — No, dokończ! 7— A, powiem! — rzucił wyzywająco. — Bo mi się podoba! — Co takiego? — A bo mój ojciec powiedział, że gdy miał tyle lat, co ja, to mu się już też dziewczyny podobały! — Głupstwa pleciesz! — ofuknął go zaskoczony Kaleta. Nie wiedział, jak wybrnąć w tej chwili z przykrego położenia. Dzieci prychają ukradkiem i patrzą z podziwem na Babilończyka. Babilończyk zaś puszy się i triumfuje. Niektóre dziewczyny trącają się lokcia- 211 — Spokój! — zgromił je Kaleta i rozpoczął przerwaną lekcję. Wyczuwał niechęć do siebie. Ujrzał się znowu pokonany. Tak by pragnął zbić Babilona! Dzieci czytają, a on myśli o zbiciu tamtego draba. Dzieci wiedzą, że Kaleta chętnie by położył Ba^ilona na ławie i zbił go tym oto kijem, który służy do Pokazywania na mapie. Babiloń-czyk zaś nie czyta, tylko uśmiecha się zjadliwie i coś mruczy. Kaleta postanawia nie bic> Nie dlatego, że nie wolno. Zakaz bicia nie obchodzi go w tej chwili. Nie będzie bić dlatego, bo nie chce. paleta ma inny plan. Oto postanawia pozyskać dla siebie resztę dzieci swą niewyzyskaną przewagą. „Popatrzcie, dzieci| Jestem przecież silniejszy od was, kij mam pod rQką, a ja nie tknę Babilona, chociaż mnie wciąż prowokuje", oto teraz chłopiec głośno chichocze i znowu cos nirijCZy# Dzieci oglądają się na niego i również chicfrocz3- Nie! Kaleta bić nie będzie! Niech to zaskoczy dzieci i Zadziwi brakiem logiki. Może bić, a nie chce! Dzieci nie patrzą już w książki, lecz na Kaletę. W powietrzu unosi się zapowiedz burzy. Zdają sobie sprawę ze wszystkiego, co ^ię dnieje między nauczycielem a Babilończykiem. BakilońQZyk _ t0 zuch, to morowy karlus, to bohater, a paletą jest głupi! Kaleta jest bardzo głupi! Przecież rodzice fciją za byle co! I jeszcze jak biją! Ho, ho! Biją róW1^2 starsi koledzy na drodze, biją dorośli, woźnica biczei11 zdzieli, gdy się uwiesić rozwory za wozem. Bije policjant gumową pałką, gdy rozpędza krzyczących bezrobotnych! Wszyscy biją! Nawet ksiądz wikary tłucze i rwie Za US2^y, że aż strach! Najbardziej zaś bije życie, jak posiedział Babilończyk. A nauczyciel Kaleta nic! Albo się boi Babilończyka, albo jest głupi! 212 z nieukrywanym zadowoleniem ha gniewającego się nauczyciela. Przypomina wtedy skaczącego wróbla, uwiązanego nicią do palika. Ciska się, rzuca i krztusi swoimi słowami. To jest bardzo miłe uczucie patrzeć na gniewającego się nauczyciela! Ale co to? Babilończyk miauknął przeraźliwie. Dzieci wybuch-nęły ogromnym śmiechem. Kaleta popatrzył, trzasnął książką o stół. — Szczeniaku! — krzyknął i teraz biegnie wielkimi krokami do Babilona. Chłopiec zrywa się, pragnie uskoczyć, lecz Kaleta już go ułaipił z tyłu za kołnierz marynarki. Podnosi go w jednej ręce i potrząsa nim. Za chwilę ciśnie nim o podłogę... Dzieci patrzą znieruchomiałe, dech wstrzymały, czekają końca... Nie! Nie cisnął Babilonem! Posadził go spokojnie i teraz odchodzi. Lecz taki blady... Stanął przy oknie zwrócony plecami do dzieci, patrzy na drogę. Teraz chodzi po klasie tam i z powrotem. W klasie jest cisza. Dzieci patrzą zdumione. Już się uspokoił. — Czytaj — tu spojrzał po dzieciach. — Czytaj dalej, Medka! Głos jego drży i łamie się. Medka wstaje i czyta również drżącym głosem. Dzieci zaś myślą, że Kaleta nie jest głupi, lecz dziwny i niezrozumiały. Patrzą na niego z uznaniem, myślą o nim życzliwie. Babilończyk wyczuwa zbiorową niechęć klasy do siebie. Kurczy się w ławie i zaciska pięści. Kaleta poszedł wieczorem do Zarembianki. Dziewczyna uradowała się jego odwiedzinami, zaprosiła go na wyliniałą otomanę, nakrytą wzorzystą chustą turecką, sama usiadła na krześle. W jej oczach przez drobną chwilę zamigotało zdumienie. Potem znowu stała się wesoła, prosta, roześmiana. — Jakież bogi w moje progi sprowadzają pana? — 213 gościa; Kaleta rozglądnął się nieznacznie po pokoju. Skromny pokoik! Na ścianie kopia „Ziemi" Ruszczyca, nad łóżkiem „Matka Boska" Rogulskiego, karmiąca Dzieciątko. Stół nakryty obrusem, na stole kilka książek ułożonych z pedantyczną troskliwością, pod ścianą jeszcze jedno krzesło, w kącie krzywa szafa, przy piecu mała kuchenka spirytusowa. Zarembianka zauważyła jego spojrzenie po izbie. — Skromnie u mnie jak u nauczycielki kontraktowej, płatnej od godzin. — Mile... — Podoba się panu? — Bardzo! — rzekł szczerze, bo ujął go nieokreślony czar i ład pokoju. — To powinien pan częściej przychodzić! — Pani pozwala? — Mówię przecież! Jeżeli się panu podoba u mnie, to będzie mi miło. Siedziała przed nim na krześle. Każdy jej ruch posiadał skończone piękno i wdzięk. Z zachwytem patrzył na jej dłonie, na linię jej smukłych nóg, na przechylenie głowy, na jej gładko uczesane, rdzawe włosy, zwinięte dzisiaj w gruby węzeł na karku, na zarys jej drobnych piersi, a przede wszystkim urzeczony był jej oczami. Te oczy były jakby jej istotą. Ledwie uchwytny zapach jej ciała przypominał mu zapach wiatru o wczesnej wiośnie. — Dlaczego się pan tak zapatrzył? — zapytała swobodnie. — Teraz gotowam zapytać, czy ja się panu podobam? Kaleta uśmiechnął się zakłopotany. Dziewczyna podeszła do szafy, przyniosła pudełko z czekoladkami. — To mam jeszcze z domu. Od matki. Niech pan skosztuje! 214 — A może herbaty? Jej drobne zęby błyskały w jakimś miłym, drapieżnym uśmiechu. — Dziękuję! Zaraz odchodzę. Ja tylko przyszedłem... — A więc w interesie? Nie z wizytą? — W interesie! — Szkoda, bo ja myślałam... No, nic! Zamieniam się w słuch! — znowu się uśmiechnęła. Wyczuwała swą przewagę nad zakłopotanym kolegą. Sprawiało jej to przyjemność pomieszaną z przykrością. Usiadła na krześle, splotła dłonie na kolanach, przechyliła się lekko do tyłu. Usta jej były pełne i świeże. Oczy stały się głębokie. Kaleta nie umiał powiedzieć, po co właściwie przyszedł. Gdy postanowił pójść do niej, zamierzał po prostu zapytać, jak to robi, że tafci dziki, niieokiełznany Babilon przywiązał się do niej. Uważał, że to pytanie będzie niezręczne. Zresztą straciło już dla niego wartość. Zapomniał o nim, bo mu było dobrze w jej towarzystwie. Poddawał się urokowi jej młodości i wdzięku, uciszał się w swej rozterce, a równocześnie zdawał sobie sprawę, że Zarembianka działa na niego w sposób dotychczas nie spotykany. Inaczej zupełnie aniżeli koleżanka Maryśka. Również inaczej aniżeli Edyta. Powracał w" myślach do tamtego porównania jej do wichru w ciepłą noc przedwiosenną. — Nie wiedziałam, że z pana taki kameduła! — odezwała się z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. — Zapatrzony pan we mnie jak w obraz. Czy pan zamierza mi się do licha oświadczyć? Milczy pan i milczy... No, wio wózek! — Pani, jak widzę, lubi dokuczać. Ale to nic. Powiem więc, po co przyszedłem. Bo się nudzę! — zaczął już opanowany. — A może źle powiedziałem. Nie nudzę się, 215 uderzyło, gdyśmy się po raz pierwszy spotkali w szkole? — Cieką wam! — Że pani w taki osobliwy sposób podkreśla wartość śmiechu. I pomyślałem, że pani ma słuszność. Że my nie umiemy się śmiać. Że jesteśmy za ponurzy... A mnie brak tego śmiechu, który ma pani! — A więc jednak coś w rodzaju oświadczyn! — roześmiała się beztrosko. I już teraz potoczyła się rozmowa swobodna, lekka, błyskotliwa. Bawiły go jej paradoksy, jej pozornie obra-zoburcze wywody filozoficzne, jej umiejętność prowadzenia rozmowy, zapalał się, spierał, dowodził niezręcznie, że słuszność po jego stronie, że życie jest twarde, nędzne, pozbawione słońca... — Pan sam nie wierzy w to, co głosi w tej chwili! — przerwała mu w połowie jakiegoś niesłychanie efektownego zdania. — Pan udaje tylko smętnego melancho-lika, cierpiętniczego Judyma, bo uważa, że mu z tym do twarzy. Podobnie jak kolega Konieczny uważa, że mu do twarzy z popisywaniem się mocno sfatygowaną encyklopedią, W oczach swych urasta pan na jakiegoś niedocenionego bohatera, spiskowca, buntownika w czarnym kapeluszu, z bladą twarzą, w pelerynie udrapowanej malowniczo na ramionach, z ponurym wzrokiem pełnym Weltschmerzu, z goryczą w uściech, ze sztyletem w dłoni lub przynajmniej całkiem prozaiczną pałką sękatą. Pan jest typem melodramatycznym. Takim z teatru... — A pani jakim jest typem? — zapytał cierpko, dotknięty jej kpiarskim toneim. Weltschmerz — nieprzetłumaczalne słowo niemieckie oznaczające posępny stosunek do świata, pesymizm, melancholię, sztuczny smutek. 216 Sta 1 ^ inuz.e, z.c uj na to nie poradzę. Jestem młoda, pragnę się śmiać, wszelkie zmartwienia przepędzać od siebie jak najdalej. Po prostu chcę być zwykłym człowiekiem bez tych malowniczych i tajemniczych draperii pelerynowych, młodopolskich i bez tych książkowych wzdychań, i bez tych Judymowych roztkliwiań się nad własną niedolą. I zbyte! — zakończyła gwarowym zwrotem. — Przecież nie roztkliwiam się nad sobą, jak pani twierdzi, lecz nad niedolą tych wszystkich, co koło nas... — Być może! Nie przeczę! Jednakże ta niedola otaczających nas ludzi jest panu potrzebna jako malowniczy Siztafaż dla własnej bajronowskiej postaci. A iprzecdeż z tą niedolą bliźnich, z ich nędzą, brudem i całym złeto można walczyć o wiele skuteczniej z uśmiechem. Uśmiech ten bowiem roldzd się z wiary w zwycięstwo. Pan sam twierdzi, że brak wam tego uśmiechu, że nie umiecie się śmiać. Bo go zabijacie iw sobie, gdyż wam przeszkadza urastać do roli z melodramatycznego sztu-czydła. — My się chyba nie rozumiemy! — żachnął się Kaleta i wstał. Wstając ściągnął nieopatrznie róg chusty. Ujrzał pod nią, tuż u wezgłowia, rozwartą 'książkę. — Co pani czyta? — zapytał pragnąc zatrzeć swoje niezadowolenie. I nie czekając, sięgnął po książkę. — Proszę zostawić! — zawołała dziewczyna i nakryła ją z powrotem chustą. Kaleta nie usłuchał. Ściągnął chustę, sięgnął znowu po książkę. Dziewczyna broniła. Kaleta jął się z nią mocować, odsuwać ramiona. Raz i drugi otarł się o jej piersi. Uderzyły w niego ognie. Ująwszy Zarembiankę mocno wpół, odsunął ją wreszcie i szybko porwał książkę. Dziewczyna odeszła spokojna. Kaleta przeczytał tytuł i parsknął śmiechem. 217 Czy pani jest komunistką? Prędzej bym się spodziewał frywolnego Boccaccia... — dodał z żartobliwą przekorą. Chciał nią zasłonić swoje zdumienie? Dziewczyna milczała. Podeszła, wyjęła książkę z jego rąk i położyła na stole. Spojrzała mu w oczy. W jej spojrzeniu dostrzegł cień nieufności. — Przepraszam panią! — rzekł tylko i wyszedł. Nazajutrz dokonał w klasie osobliwego odkrycia. Oto spostrzegł w pewnej chwili, że zyskuje nad dziećmi przewagę, jeżeli przestanie okazywać 'zniecierpliwienie, a zacznie z mich kpinkować i podśmiewać się złośliwie. Teraz dopiero zrozumiał, jak bardzo lękają się ośmieszenia. Trzeba je więc ośmieszać. Wtedy dzieci klaszczą ubawione, krzyczą i radują się kosztem swego kolegi czy koleżanki. Rychło jednak przekonał się, że bywa to zwycięstwo na krótką metę. Ośmieszona dziewczyna płakała i patrzyła spode łba na niego. Ośmieszony chłopiec zaś krył się za plecy sąsiada, zaciskał pięści i mruczał. — Czego tam mruczysz?— zapytał pewnego razu pognębionego Ostrużkę. Był to chłopiec łagodny i cichy, lecz roztargniony. — Ptroszę! — zawołał jego sąsiad, Konderla o chytrych oczach. — On powiada, że panu nauczycielowi wybije okna kamieniami! — Tylko spróbuj! — pogroził Kaleta i znowu poczuł niechęć do siebie. Znowu bowiem przegrał partię szachów. Chłopca pobił kpinami, iw dzieciach zaś wzbudził przykre lizusostwo i pragnienie przypodobania się hałaśliwym śmiechem i natrząsaniem z pognębionego ucznia. Klasy jednak nie zdobył dla siebie. „Zła droga! — pomyślał. — Trzeba szukać innej!" Przypomniała mu się rozmowa z Zarembianką. Boczył 218 czyna para się talciffilEsiążikairu, jak „Kapitał" którego nie czytał. Oboje jednak, spotykając się w szkole czy w drodze do szkoły lub do domu, pomijali milczeniem tamtą scenę. Zarembianką nie izmieniła w niczym stosunku do niego, Kaleta stwierdził to z ulgą. Była dla niego tą samą koleżanką, jaką była poprzednio. Zdobył jednak jej tajemnicę i tym pragnął górować nad nią. Ona zaś — jak spostrzegł — czekała, czy zdradzi się czyimś przed kolegami. Nie zdradził, co umiała ocenić. Koledzy zaś garnęli się do niej, a każdy pragnął jej śmiechu. Dzisiaj wracał z nią ze szkoły. Nie mógł się wyzbyć w jej towarzystwie 'przekonania, że podobny jest trochę do żaka, który zbroił coś niemiłego i teraz nie wie, jak to wszystko naprawić. Równocześnie poczucie swojej przewagi nad dziewczyną sprawiało mu zadowolenie. — Proszę pani! — zaczął bez przygotowania. — Co by pani uczyniła na moim miejscu? — I zaczął jej tłumaczyć, jakie trudności spotyka w swej klasie. — Cho-dzd mi o to, by uczynić coś takiego, co by dzieci poraziło jak Szawła i nawróciło jak Szawła. — Trudno mi w tej chwili odpowiedzieć. Po prostu nie wiem. Wtie;m tylko tyle, że dałabym sobie z nimi radę! Nawet z takim Babilonem! — Ale jak? — Kiedy ja doprawdy nie wiem! Spróbuję to jednak wyjaśnić. Oto po prostu nie krzyczałabym na nich, nie biła... — Nie biję! — Ja wiem. Potem nie naśmiewałabym się z nich... — Nie naśmiewała? — Tak! Chociaż to może najskuteczniejsza broń w walce z takimi dzikusami. Wie pan, w czym leży tajemnica pozyskania sobie człowieka? Że usiłuję wozuć 219 j w swej prostocie, enociaż nie mniej mądre od zawiłego traktatu filozoficznego. Ja bym takiego smyka po prostu pogłaskała po głowie, zwłaszcza jeżeli mu tego pogłaskania brak w domu. — Nawet wtedy pani by to uczyniła, gdy pani dokuczy, gdy się z pani głośno śmieje? — Nawet wtedy! A jeżeli powiem, że trzeba być dobrym dla dziecka, to się pan ze mnie wyśmieje. Myślę jednak o tak zwanej mądrości serca. No, do widzenia! Jeszcze muszę wstąpić do tej baby, co pokutuje za swoje świadome macierzyństwo! — I poszła w kierunku kolonii górniczej. Kaleta patrzył za nią d myślał, że wciąż znajduje się na rozdrożu. Odkryta ścieżka Życie w szkole płynęło utartym szlakiem. Stary Bylok z ujcem dzielili je dzwonkiem na ciszę podczas lekcji i na gwar podczas przerwy. Nauczyciele i nauczycielki mozolili się w klasach. Inspektor zaglądał raz po raz do szkoły, słuchał lekcji uważnie, kiwał głową, czasem przerywał nauczycielowi i sam pokazywał, jak powinno się uczyć. Po lekcjach konferował długo z gronem nauczycielskim i tłumaczył dostojnie, co należało powiedzieć w tym a tym wypadku, jakie pytania postawić, udzielał szczodrze wskazówek i pouczeń, nauczyciele zaś i nauczycielki siedzieli potulnie i słuchali go jak wyroczni. Potem inspektor odchodził a grono hauczycelskie omawiało jego rady i nauki. W rezul-"" tacie dochodzono do wniosku, że nie powiedział nic nowego, że to wszystko wie każdy od dawna, że inspektor nie zna warunków, w jakich pracuje się w osadzkiej szkole. Słowem nikt nie był zadowolony z jego odwiedzin. I chociaż jego stosunek do nauczycielstwa był życzliwy, a swoje uwagi wypowiadał z umiarem i taktem, każdy czuł stię jak robotnik, gdy nad nim stanie dozorca przypatrujący się krytycznie jego pracy. W klasie siódmej zaś nastało coś w rodzaju zawiesze- 221 wieaziaf, ze W jego klaisie: isłirBe je Treuga Dei. jB — A to z wieku XVI! — zawołał Konieczny. — Tak w zwany Pokój Boży! — Z wieku XI, kolego! — poprawił go oschle Kaleta. — Na czym polega to wasze Treuga Dei? — zapytał Wiesner. Kaleta jął opowiadać. Każdy z (nauczycieli lubił opowiadać o swojej klasie. Koledzy nie przejmowali się zbytnio tego rodzaju zwierzeniami. Kiwali głowami, przytakiwali grzecznie, a myśleli o swoich troskach. Opowiadania Kalety słuchała tylko Zarembianka. — Wie pani, zacząłem teraz stosować inną metodę wychowawczą. Już nie krzyczę, nie unoszę się, tylko usiłuję zachować spokój. Spostrzegłem, że tak zwaną dobroć, o której pani mówiła... — Mądrość serca! — Mniejsza o nazwę! Przekonałem się, że dzieci tak zwaną dobroć uważają za słabość. — To zależy od formy dobroci. — Kiedy md pani nie pozwala dokończyć! — No, już słucham! — Zachowuję teraz spokój! Dzieci z początku usiłowały wyłamywać się spod jego wpływu. Wtedy karciłem je i karcę wzrokiem. Wzrok musi być skupiony, zimny, ostry. Wpatruję się mocno w oczy dziecka tak długo, dopóki winowajca nie zacznie się mieszać i usuwać spod jego zasięgu. — Fakirzy znają tę sztukę. To się nazywa hypnoza! — pośpieszył z wyjaśnieniem Konieczny. — Dziękuję koledze, że był łaskaw objaśnić! — zakpił Kaleta. Treuga Dei (lac.) — Pokój Boży; ustanowiony w XI w. przez papieży okres 230 dni w roku, w których nie wolno było panom feudalnym walczyć między sobą. 222 — Pan ma słuszność. — Tylko że nie hypnoza, lecz h i p noża! — dorzucił Kaleta, rozdrażniony. Ubodło go, że Jolanta zwraca się do Koniecznego z wyraźną życzliwością. — No, dobrze już, dobrze! — usiłowała zażegnać spór. — I co dalej? Kaleta zagryzł usta i milczał. Konieczny iprychnął złośliwie. Zarembianka nie dała za wygraną. — To ja powiem za pana! — podjęła spokojnie. — Dzieci w pańskiej klasie stały się obłaskawionymi dzikusami. Ulegają tylko woli pana, lecz czynią to z obawy. A pan chce zdobyć ich kanciaste serca. Prawda? Nachmurzony Kaleta wciąż milczał. Zdawał sobie sprawę, że w tej chwili ośmiesza się wobec Wiesneira i Koniecznego, lecz nie umiał się zdobyć na zlekceważenie swej zazdrości. Dlaczego ten rudzielec broni Koniecznego? Czy się jeszcze na niim nie poznała? Czy to jest jej sposób zyskiwania przychylności u wszystkich? „Po-zerka!" — pomyślał z niechęcią, bo przypomniał sobie rozmowę w jej pokoju. „Flirciarka!" — znalazł drugie, mocniejsze określenie i poczuł ulgę. Zarembianka stoi oparta o szafę i patrzy na niego przymrużonymi oczami. W kącikach jej ust błąka się uśmiech. Przykre milczenie przerwał Michejda. Wszedł do sali i wszyscy odetchnęli z ulgą. — Proszę państwa! Dziś po ostatniej godzinie proszę się zebrać na krótką konferencję. Musimy omówić program uroczystości Trzeciego Maja! — Dobrze, panie kierowniku! — rzekł Kaleta za wszystkich i wyszedł. Dojrzało w nim postanowienie walki z Koniecznym o względy Zarembianki. Przypomniała mu się Edyta. Zagryzł usta. W klasie podczas lekcji miał spokój i ci- 223 woloźąt. W oczach ich błyskała niechęć do Kalety. Już go nie lubiły. Na konferencji Zarembianka oświadczyła, że dzieci z klasy siódmej wyuczy inscenizacji dwóch pieśni ludowych. Koleżanka Maryśka zaś przyrzekła nauczyć je kilku wierszy okolicznościowych. Michejda dodał, że przebudowa kotłowni będzie już ukończona i otwarcie sali połączy się z obchodem trzeciomajowym. A czy nie dałoby się wystawić jakiej porządnej sztuki? Scena będzie również gotowa, więc można by ją wyzyskać. — A skąd ta pewność, że Gerok i jego kumple skończą robotę w terminie? — zapytał Konieczny. — Zapewniał mnie, że sala będzie gotowa. ¦ — A jak będzie z pieniędzmi? — zatroskał się Wie-| sner. ¦ — Z jakimi pieniędzmi? — Przecież Gerok i jego siedmiu kamratów nie będą chyba pracowali za darmo. A materiał? Cement, blacha, drzewo? Michejda uśmiechnął się. — Właśnie o tym chciałem mówić. Gerok i jego towarzysze oświadczyli, że nie wezmą ani grosza za pracę! — Co? — zdumieli się wszyscy. — Za darmo chcą pracować? Przecież to ludzie bez pracy! Głodują nieraz! — Otóż to właśnie! To są ludzie bez pracy, często głodują, a postanowili pracować za darmo. Oświadczyli, że (kotłownia będzie przebudowana, że zmajstrują podium, scenę, kulisy, kurtynę, no wszystko! Tylko kulisy i kurtynę musi im ktoś pomóc pomalować! — Ja im pomogę! — zgłosiła się Zarembianka. — Umiem trochę malować! Wszyscy spojrzeli na nią z uznaniem. — Doskonale! — uradował się Mdchejda. — Jeżeli pa- 224 FOK. S-ll J J J j^ zobowiązał się całą /pracę wykonać bezpłatnie. Nie chciałem się zgodzić... — Dlaczego? Jeżeli z nich takie wariaty! — zauważył Konieczny. — ...nie chciałem się zgodzić, mając na uwadze, że przecież są bez pracy, że nie mają z czego żyć. Obrazili się na mnie. Gerok powiedział: „A co, pieruna!" Ale proszę tego nie pisać w protokole! — zwrócił się do Maryśki piszącej protokół. Roześmiali się, a Michejda był zadowolony, że może wszystkich zadziwić tak niezwykłą nowiną. — „A co, pieruna — mówi — przecież sala bydzie dla naszych dziecek!" — Głupi człowiek! — mruknął Konieczny. — Mądry człowiek! — odparł z naciskiem Wiesner. — Piękny człowiek! — dodał Kaleta i spojrzał ukradkiem na Zarembiankę. Dziewczyna nie zauważyła jego spojrzenia. Wsparła splecione dłonie na stole i patrzyła na Michę jdę. Jej oczy gorzały. — Dobrze, dobrze! Ale skąd weźmiemy pieniędzy na materiał? — zafrasował się Wiesner. — Gerok oświadczył, że nie potrzebuje pieniędzy. Powiedział, żebym sobie głowy nie suszył taką sprawą. Ja sam nie wiem, co zamierza źrebić! W gronie nikt nie mógł również zrozumieć, skąd Gerok weźmie pieniądze na materiał. Jedynie Konieczny mruknął: — Z pewnością będzie kradł materiał na kopalni! — Nie, nie!... — zaprotestował Michejda. — To się pan kierownik uraduje, gdy mu napiszemy, że Gerok przerobił kotłownię na trzeciego maja — zauważyła Maayśka. Wyorane kamienie 225 --urną- Geroka! Może się wtedy iprzekonamy, jak ito jeist z tym materiałem, który nic nie kosztuje! Poszli wszyscy. Stanęli w progu kotłowni i patrzyli w tumany rudego pyłu. Mdgały w nim ludzkie postacie, szczękały kilofy, a ze szczerby iw murze wybiega raz po raz któryś z robotników pchając taczki wypełnione giruizem. Przyszedł Gferok, (przywitał się, przywołał kamratów. Był więc stary Durok, krzywy Bączek, beznogi Mańka, Starzyk, Husarek, Pietryś i Wawenka. — Panie Gerok! — zaczął Wiesner. — Mówił naim pan; Mdchejda, że chcecie pracować za darmo... Gerok splunął i roześmiał się. — A pewnie, że za darmo! Przecież nie robią z gęby cholewy. Prawda, kamraci? Kamraci przytaknęli, że prawda. — Przecież to dlo naszej szkoły! Dlo naszych dzde-cek, ni? A gdy bydziemy fentig, to nam pón kierownik kupi ze dwa wieńce suchego wursztu i pecynek chleba, i krygiel piwa i zrobimy se gościna jak piorun... No, nie? — Dobrze, panie Gerok! — podjął Wieisner. — Ale trzeiba pomyśleć o pieniądzach na materiał! Ile to będzie kosztowało? Gzy nam wystarczy pieniędzy? Gerok znowu splunął. -t- Panie nauczyciel — zaczął z przechwałką w głosie — niech już was tam głowa skyrs tego nie boli! Za przeproszeniem, to już nasza rzecz! Prawda, kamraci? Kamraci znowu przytaknęli, że prawda, uśmiechając się tajemniczo. — Tylko z tymi kulisami i z tym malowaniem nie domy se rady! — dodał Gerok. — Ja iwam, panie Gerok, pomogę! — izawołała Za-rembiainka. 226 kocie! Aż mi się serce roześmiało! Ala f niem! A trzeba bydzie napisać panu kierownikowi... — Ja napiszę! — rzekła Maryśka. — I jeszcze jedno! Kilku chłopców przydałoby się m do pomocy! — Przyślę wam z klasy siódmej! Najstarszych! — zapewnił go Kaleta. Pożegnali się wszyscy i poszli. Wiesner kręcił głową. — Nie wiem, co myśleć o tym wszystkim... — mruczał. — Zostawmy to jemu! Ja wierzę, że wszystko będzie w porządku! — starał się go przekonać Michejda. Nazajutrz Kaleta ogłosił w klasie, że potrzebuje kilku chłopców do pomocy Gerokowi. Kto więc pójdzie? Zgłosili się niemal wszyscy, nawet garbaty Ożga. Baibiloń-czyik tylko mruknął, że wie jest głupi, że mu nikt za to nie zapłaci. Kaleta udawał, że nie słyszy. Uważał, że zgłoszenie się wszystkich kolegów będzie dla chłopca porażką. Wytłumaczył, że Gerok i jego kamraci pracują bezinteresownie, że ze starej rudery robią porządną salę na przedstawienia i do gimnastyki. Będzie więc przeznaczona dla wszystkich, tak dla dorosłych, jak dla młodzieży i dzieci, jak również i dla Babilońozyka, który nie jest zbytnio mądry, jeżeli się odsuwa od takiej pracy. Zwłaszcza że to jest praca dla społeczeństwa. — Niech społeczeństwo da mojemu ojou pracę, to i ja jemu pomogę! — mruczał Babilon. Chłopcy śmiali się z niego, bo aczkolwiek wcale ich nie interesowała praca dla jakiegoś społeczeństwa, jak mówi nauczyciel, to nęciła ich swoboda czekająca w kotłowni. Będą w niej baraszkować do woli, będą gonili z taczkami, będą walili kilofami w zmurszałe ściany, będą patrzyli, jak rudera przeimienia się powoli w cos 227 tam społeczeństwo. Kaleta zacierał dłonie z zadowolenia. Przed ostatnią lekcją spotkał Zarembiankę. Dzisiaj miała być w jego klasie pierwsza próba inscenizacji pieśni. Nie mógł się powstrzymać, by się nie pochwalić swoim sukcesem. — I ja się cieszę z panem! — rzekła Zarembianka. — Lecz nie mniej cieszy mnie i to, że kolega już się nie dąsa na mnie! — roześmiała się swobodnie. — Nie dąsałem się wcale! — Już ja tam wiem, co w trawie piszczy! — śmiała się. — Ale biegnę, bo tam pańskie kudłate aniołki ze skóry się obdzierają! — i pośpieszyła do jego rozkrzyczanej klasy. „Miedzianowłosa Jolanta" — pomyślał z wdzięcznością. Mając w sobie wspomnienie jej śmiechu, szedł z nim do domu jak ze światłem o zmroku. Lekcja ZarembdanM rozpoczęła się składnie. Dzieci przywitały ją radosnym wrzaskieni. Uciszyła je i powiedziała, że czeka je dzisiaj niespodzianka. Jaka niespodzianka? Inscenizacja pieśni! Cóż to jest ta inscenizacja? Pierwszy raz słyszą coś podobnego! — Ja wiem! — wydzierał się Babilon. — To jest taka kumedia! Zarembianka przyświadczyła, że to istotnie coś podobnego nie do k u m e d i i, lecz komedii. Ha, jeżeli więc komedia, to wszystko w porządku! Dzieci lubią komedie. Przebierają się za księży w ornatach, za królów, zbójników, rycerzy, żołnierzy, policjantów, rzezimieszków, Cyganów i nauczycieli. Improwizują niesłychane zdarzenia i sceny. Mordują się, wieszają, ścinają głowy, strzelają z patyków, odprawiają nabożeństwa i pogrzeby, urządzają procesje do miejsc odpustowych, śpiewają najnowsze przeboje, szukają zaklętych skarbów, fru- tywy, Duozą swym ó&ropiym "wzasKiem tEmanycn w grobach, kradną, piją wódkę, liczą białe konie, przeżywają złudę innej rzeczywistości, stają się po prostu dziećmi. Lekcja Zarembianki rozpoczęła się więc składnie. Dziewczyny ustawiły się na prawo, chłopcy na lewo. Tylko spokojnie, bez popy chan! Bo inaczej będzie figa z komedii! Jedne dzieci będą śpiewały, drugie będą inscenizowały tekst. A jak, zaraz się dowiedzą! Najpierw nauczą się piosenki o koźlątku, co zjadło kapustę ba-bulce. Powstał wielki śmiech. Koźlątko, kapusta, babul-ka... Same śmieszne rzeczy! — Proszę, ja będę koźlątko! — wrzeszczał Kurt Ma- lik. — A ja będę babulką! — piszczała Hana Buchoianka. — A ja główką kapusty! — domagał się płaczliwie Ożga. Powstał krzyk, bo wszyscy chcieli być główką kapusty, koźlątkiem i baibułką. Dobrze, Dobrze! wszyscy będą! Tylko ciszej. Najpierw śpiew, a gdy dobrze pójdzie, zacznie się zabawna historia z pokazywaniem ko-źlątka, kapuścianej głowy i babulki. Lecz to jeszcze nie wszystko. Wilk też będzie. — Proszę, ja chcę być wilkiem! — zahuczał rozbawiony Babilon. — Dobrze! Babilon będzie wilkiem! — zgodziła się Zarembianka. Jak szkoła osadzka osadzką szkołą, nie było w niej jeszcze nigdy tyle radosnego wrzasku, co dzisiaj na tej zabawnej lekcji. Można przecież ze śmiechu pęknąć! A pani nic, tylko się śmieje ze wszystkimi i dokazuje! Raz jest koźlątkiem, potem babuleńką, potem jeszcze kapuścianą głową, a w końcu udaje srogiego wilka. Nawet ujec przyczłapał, by się dowiedzieć, cóż to za ra- II fartoćKu, podobny3oVasoiszohej gruszki, mały, skrzywiony, i piał z uciechy, patrząc na te przeróżne przemiany pani nauczycielki. A dzieci z mim piszczały, buczały jak zardzewiałe syreny, kwiczały, gdakały i krztusiły się... A gdy się jako tako uciszyło, ujec (przeprosił panią nauczycielkę i opowiedział, że gdy jeździł z takim jednym cyrkiem po Hiszpanii, to był w nim bła-zneim i przebrainy w lwią skórę udawał lwa, a jego kamrat osła. To Hiszpanie też tak wrzeszczeli i kwiczeli z radości, jak śmieją się .dzieci >w klasie siódmej. Potem uciekł z cyrku do klasztoru, gdzie był braciszkiem. Dyrektor cyrku jednak przyszedł po niego i dał mu zegarek, by tylko wrócił do cynku, bo inaczej cyrk zbankrutuje, bo nie ma kto być lwem. I 'wrócił... Do Zarembian-fci zaś szepnął, że dlatego tylko wrócił, że tamta czarna diablica, co godziła na jego cnotę, spadła z trapezu i złamała nogę, i dała mu już spokój... Potem ujec poszedł a lekcja potoczyła się dalej. Dzieci umiały już śpiewać wszystkie zwrotki. Teraz miała się rozpocząć nauka „komedii". Była cisza, bo pani objaśniała. Znienacka rozległo się głośne, ostre, mlaszczą-ce uderzenie, a równocześnie wydarł się piskliwy wrzask dziewczęcy. — Co się stało? — zawołała nauczycielka. — Proszę! — darły się dzieci jedno przez drugie. — Bo Babilon dał w pysk Hanie! Dał jej w pysk, aż się obliznęła! Faniurę jej wlepił! Rozstąpiły się szeroko. Na środku klasy pozostał wzburzony Babilon i rycząca Hana Buchcianka. Nauczycielka podeszła do nich. — Co się tu stało? — zapytała ostro. — Rroszę! — zaczął cedzić Babilon przez zaciśni zęby. — Ja jej dałem w pysk, bo Ona powiedziała, 230 Dy — Głupstwa gadasz! — przerwała mu Zarambianka. Babilon był straszny. Twarz skrzywiona zbójeckim grymasem, oczy gorzały gniewem. Stał nachylony, jakby zamierzał rzucić się na wszystkich, zgrzytał zębami, pięści miał zaciśnięte, a oczami wadził dookoła jak byk. i patrzyły na niego przerażone i cofały się z lę- kiem. — Zabiję cię... Ty... ty... — pienił się i przysuwał cb wyjącej dziewczyny. — Babilon! — krzyknęła mocno Zairembianka. — Uspokój się! Stanęła przed nim. Chłopiec zamierzył isię wzniesioną pięścią. — Jezuska! Zabije panią — pisnęła któraś z dziewczyn. — Uspokój się, Babilon! — rzekła znowu nauczycielka i odsunęła jego ramię. Była spokojna, lecz blada. — Jak to było? Kto pierwszy zaczął? — zwróciła się do dzieci. — Hana! Hana zaczęła pierwsza! — Jak mogłaś, dziewczyno, uczynić coś podobnego? — zapytała z wyrzutem. — Ale on mi dał w pysk! — piszczała dziewczyna zanosząc się od płaczu. Zarembianka spostrzegła, że jej płacz jest udawany, że wysila się niezdarnie na łzy, rozmazywane po twarzy, by wywołać większy efekt. — Nie mówi się, że ci dał w pysk, tylko że cię uderzył w twarz! To raz! A po drugie, jesteś niemądra, dziewczyno! Któż to widział obrażać w taki gposób swego kolegę? I któż to widział, żelby mówić tak źle o czyjejś matce? To jest brzydko, to jest bardzo brzydko! 231 — Ale kiedy ona jest pijaczką! — darła się Hana. — Nie pytam się! To nie twoja rzecz! I nie wolno natrząsać się ż kolegi za to, co jego samego boli! Tylko ludzie źli, bez serca — mogą coś podobnego robić! Brzydko postąpiłaś i jutro musisz przeprosić Babilona! Dzisiaj nie, lecz jutro! A jeżeli tego nie uczynisz, to ja go sama za ciebie przeproszę! Słyszysz, Hana? Hana słyszy, wszystkie dzieci słyszą. Nastała wielka cisza w klasie. I zdumienie. To pani nauczycielka chce sama przeprosić Babilona? Za Hanę? Coś podobnego! Pani nauczycielka! O ty, Hano przegrzeszonaL. Dziewczyna chlipała głośno i wciąż rozmazywała łzy po brzydkiej twarzy. — Przeprosisz — nalegała nauczycielka. — Prze... przeproszę! — wyłkała Hana, bo spostrzegła, że dzieci patrzą na nią z niechęcią, że jest opuszczona w swym nieszczęściu. Babilon słuchał wszystkiego w zdumieniu. Jak to? To pani nauczycielka beszta Hanę, a nie jego? Co to znaczy? Mieni się na twarzy, mocuje z postanowieniem. Przystępuje do nauczycielki i mówi zdławionym głosem: — Proszę pani! Ja chcę z panią... rozmawiać! — Dobrze, Babilonie! Lecz dopiero po lekcji. Teraz nie! Jeżeli chcesz, możesz teraz wyjść z klasy. Zaczekasz na mnie na korytarzu. Chcesz? — Chcę! — mruknął i wyszedł roztrącając stojących mu w drodze chłopców. Zarembianka skończyła wcześniej lekcję. Nie potrafiła już skupić uwagi dzieci, niewiele zdołałaby z nich wydobyć. Po dzwonku kazała im pójść do domu. Dzieci wychodziły zmieszane, jakieś zaskoczone, nieśmiałe. Hana Buchcianka wymknęła się pierwsza. Nauczycielka 232 cia Babilona z Haną. Zauważyła,Tże BattloSTstoi na-" chmurzony pod ścianą, a dzieci omijają go kołem. —- Cóż się gapisz? — warknął na Malika. — Czy ci zeżarłem ojca? Dzieci gnały schodami na parter. Zarembdanka skinęła na niego. Podszedł i stanął przed nią w wyzywającej pozie. — Więc proszę! — zaczęła łagodnie. — Mówiłeś mi, trochę niegrzecznie, że pragniesz ze mną rozmawiać. Słucham więc! Możesz mi wszystko powiedzieć. Nie będę się śmiała z ciebie and nie będę się gniewała. Oto masz rękę na dowód, że nikomu nic nie powiem! — i podała mu dłoń. Chłopiec spojrzał na jej wyciągniętą rękę. Nie podał swojej dłoni. — Proszę pani... — zaczął i urwał. — No, powiedz! Chcesz md powiedzieć o swojej matce. Stanąłeś w jej obronie. To było piękne z twojej strony, chociaż mogłeś inaczej postąpić. Widzisz, ja też będę kiedyś matką! — Pani? — Tak! — Też pani będzie pijaczką? — Ależ nie! Więc co to chciałeś mi powiedzieć? • — Proszę pani! Bo moja matka jest pijaczką, a mnie tu źle w szkole, bo wszyscy śmieją się ze mnie z tego powodu, że moja matka jest pijaczką. Wszyscy się śmieją: i dziewczyny, i chłopcy, i ludzie na drodze... A w szkole mi źle... — Dlaczego ci źle w szkole? — ...bo mnie nikt w szkole nie rozumie, a każdy się śmieje, a ja ich muszę bić, a oni jeszcze bardziej się śmieją... Bo mnie nikt nie rozumie w szkole! Mnie lepiej w domu... mnie źle w szkole... 233 — Nie! Me! Ani on mnie nie rozumie!... Nikt ni„ nie rozumie! Naiwet matka minie inde rozumie! Mnie najlepiej na hałdzie... Zarembianka słuchała z gorzkim uśmiechem jego postrzępionej skargi. Dostrzegła w miej tragizm opuszczonego dzieoka. W tej osobliwej chwili ujrzała się jego matką i wtedy poczuła bolesny skurcz serca. Objęła go ramieniem, przygarnęła do siebie, pogłaskała po głowie. Chłopiec drgnął pod jej dłonią. Spojrzał, w jej oczy. Znienacka załamał się, przytulił do miej gwałtownie, objął kurczowo i krzyknął dziwnym głosem: — Nie! Nie! Tylko ¦parna... tylko pani mnie rozumie... Wybuchnął gwałtownym płaczem, odtrącił ją i uciekł. Szybkie kroki dudniły po korytarzu, spadały po schodach, cichły ¦¦stopniowo. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Zarembianka uśmiechnęła się z wysiłkiem. A równocześnie pomyślała z ulgą, że kolega Kaleta uraduje sddfl z przemiany swego Babilończyka. U Dies irae* Każdy usiadł, gdzie było komu wygodniej. Zarembianka na -zydelku, Maryśka na jednym krześle, Kaleta na łóżku kierownika Heczki. Wieaner na drugim łóżku. _- Dobrze, że przy jechaliście! Dobrze, że prtzyjeeha-liście! — powtarzał wzruszony Heezko i przypatrywał się swoim gościom. Leżał wsparty o wysoko ułożone poduszki. — Kram tu wielki, nieporządek! — tłumaczył się niepotrzebnie. — Musicie wybaczyć. _ Nie ma o czym mówić! — przerwał mu Wiesner. _ Przede wszystkim, jak ze zdrowiem pana kierownika? Heezko zaczął chętnie opowiadać o swojej chorobie. Zauważyli to wszyscy. Wiedzieli, że mu to przynosi ulgę. Słuchali więc pilnie, a Heezko wtajemniczał ich w proces gruźlicy w swoich płucach, pokazywał fotografae rentgenowskie, objaśniał, co znaczą te białe plamki, a co te czarne, mówił o kawernach i wysiękach, o prątkowaniu i odmie, używał terminów lekarskich, a coraz sięgał po mały niebieski kubek z grubego szkła odkręcał pokrywkę, spluwał do środka i znowu zakręcał pokrywkę. Dzień gniewu; początkowe słowa żałobnego hymnu kośctel-powstałego w średniowieczu. 2S5 czający: Oba łóżka były.....również białe," podobnie jak krzesło, zydelek i stół. W pokoju unosił się zapach szpitalny. Przez duże okno rozwierał się widok na Tatry. Oślepiająco białe, błyszczały w słońcu, tonęły szczytami w ciemnym błękicie, nierealne w swej urodzie, do przyśnionych majaków podobne. Pierwsza grupa szczytów odrzynała się jaskrawię od nieba, następne zaś, w miarę wzrastającego oddalenia, powlekały się lekką, opałową mgiełką. W ogrodzie, wśród czarnych drzew, szumiał potok. Gałęzie obsypywały się drobniutkimi listkami. Z boku stała brzózka. Jej korona była utkana z cieniutkich gałązek i jarzyła się żółtym pióropuszem pierwszych list ków. Była podobna do zagubionego po drodze blasku! słońca. Heezko opowiadał jeszcze, lecz było widać, że się męczy, że mu brakuje tchu. Oddech jego stawał się krótszy, na czoło i na skronie wystąpił pot. Wtedy Wiesnerj przeirwał mu zręcznie i już nie dopuścił go do głosu. Te raz on zaczął opowiadać. A więc, że Gerok i jego siedmiu kamratów pracują w kotłowni, że ją przerobią na salę do trzeciego maja, że się już uporali z większą częścią roboty. A przede wszystkim, że pracują bezintere-: sownie. Heczko ożywił się i szepnął wzruszony: — Mój złoty Gerok! I co jeszcze! No, wszytko w porządku. Robota idzie, sala będzie gotowa, urządzi się uroczyste jej otwarcie, odegra przedstawienie, jakiego Osada jeszcze nie widziała, słowem będzie wspaniała uroczystość. — Szikoda, że nie będę mógł tego widzieć! — westchnął ikieirownik, a potem znowu słuchał. Chwilami dawało się, że nie rozumie, co Wiesner opowiada, że__ dzi po swoim zamkniętym świecie, że jest zapatrzon 236 śli. Kaleta milczał i przypatrywał mu się -z boku. W pewnej chwili wyczuł dziwny skurcz serca. Uświadomił sobie, że Heczko widzi śmierć. W każdym wypowiedzianym słowie dostrzega jej przyczajoną obecność. Oto ludzie mówią o różnych rzeczach, o swych codziennych sprawach, o chorobie, o kotłowni, o Geroku i jego kamratach, mówią o pięknie Tatr, o szkole, a wszyscy oszukują się wzajemnie, udają jeden przed drugim, że nie myślą o śmierci. A przecież każdy o niej myśli ukradkiem. Śmierć kryje się tutaj za każdym słowem i za każdym spojrzeniem. Czai się po kątach, przykucnęła niemrawie w buteleczce z niebieskiego szkła pełnej plwocin i prątków gruźliczych, podgląda przez szparę w odchylonych drzwiach, unosi się w zapachu eteru czy jodyny, błąka się po korytarzach, siedzi u wezgłowia Heczki i czeka... Gdy Kaleta szedł do stacji, widział sanatorium jak na dłoni. Rozłożyło się na stoku Gubałówki. Niebo było błękitne, a w powietrzu unosił się zapach śniegu. Cisza zstępowała na ziemię, w ciszy zaś snuło się szare pasemko dymu znad dachu sanatorium. Dym wił się i rozpływał w błękicie. Przypominał coś, czego nie można określić w ludzkiej mowie. Kalecie nasuwało się jakieś ogromnie dalekie wspomnienie, obce, a jednak bliskie i znane. Potem zatrzasnęła się za nimi ciężka brama żelazna. Kaleta wtedy zrozumiał, że wchodzi w zamknięty świat innego życia i ludzi. Stanęła przed nim osadzka szkoła z odorem nędzy -A nie mytych ciał dzieci, przepoconej bielizny i brudnych łachmanów, z widokiem tablicy... Ujrzał rzędy głów w zasięgu znużonych źrenic, wyblakłe obrazy na ścianach, odrapany. globus, wypchane ptaki, pył, poczuł kwaskowate powietrze i to głupie, na- 237 tjMBiniiunai, jog1-1 'UI^UWl-U. XTZyipO mniai sobie codzienne barylkanie się 'z trudnościami, siwo-je bezpłodne wysiłki i to gryzące uczucie wstydu i klęski na myśl, że nie osiąga zamierzonego celu, że jego lekcja, jedna i druga, i dziesiąta, nie są tymi lekcjami, jakie pragnął przeprowadzić. Odczuwał wtórne cierpienie psychicznego niedosytu człowieka tworzącego, nadchodzące chwilami ogromne znużenie i chorobliwe pragnienie ciszy. A pomiędzy tymi wspommieiniairni przewijający się wciąż lęk przed gruźlicą, lęk parszywy, obmierzły, podobny do zaropiałej, śliskiej glisty wśród trawy. Wiesner jeszcze opowiada, sili się na dowcipy, obie koleżanki śmieją się nieszczerze, a wszyscy pragną He-czkę przekonać, że nie myślą o śmierci, o niczym, co jest z nią związane, że po prostu nie wierzą w jej istnienie. Kaleta podszedł do okna i zapatrzył się w Tatry. I zdumiał się powtórnie. Tatry są białe, tonące w błękicie, utkane z mgły, podobne do westchnienia młodej dziewczyny. Szczyty płoną w zachodzącym słońcu, a po ich skłonach pełga żółty, ciepły blask. W pewnej chwili wyczuł obok siebie postać Jolanty. Wiedział, że stoi obok niego i również urzeczona patrzy w tamten daleki cud. — O czym pan myśli, panie kolego? — zbudził go z zamyślenia ochrypły głos Heczki. — Tatry mnie urzekają! — rzekł cicho. Zaremlbianka odeszła od okna. Heozko wsitał, zarzucił płaszcz na ramiona. Wsparty o Wiesnera wyszedł na korytanz. Usiedli w obszerniej wnęce pod oknami. Mijali ich koledzy i koleżanki, jedni powłóczący nogami, drudzy rześcy i ożywieni. Przebiegały koło nich siostry w białych fartuchach. Czasem rozsypał się w korytarzu 238 biegła piosenka i urwała się znienacka. Kaleta z koleżankami usiadł obok Heczki. _. Niech pan pójdzie ze mną! — zwrócił się kierownik do Kalety. — A wy możecie sobie oglądać nasz zakład. Od góry do dołu... Wsparł się na Kalecie i poszli do windy. Winda była zajęta. Usiedli przeto na ławie. — Chcecie kolego, zobaczyć, jak się zakłada odmę? .— zapytał Heczko. — Czy można zobaczyć? — Można! Właśnie !w tej chwili idę! W futrynie zgasło czerwone światło. Heczko nacisnął guziczek, winda zjechała. Opuścili się na parter. Na ko-rytarziu spotkali młodą dziewczynę, bladą, o niezwykłej urodzie, o bujnych czarnych włosach i o czarnych oczach. Oczy jej były spłoszone. — A, panno Bronko! — uradował się Heczko. Dziewczyna zatrzymała się, spojrzała nieufnie na Kaletę. — To inój kolega, pan Kaleta, Józef Kaleta, a to nasza koleżanka, Bronka! Dokąd pani idzie? — Nigdzie! A pan po odmę? — Tak! Przeszli się. Heczko patrzył za nią. "— Kto to jest? — zapytał Kaleta. — Koleżanka Bronka. Byłem z nią na obserwacji w szpitalu. —¦ Taka młoda... — Taka młoda i nie ma dla niej ratunku! — Nie rozumiem! — Skazana na śmierć, bo nie można jej założyć odmy. Posiada zrosty. Musi umrzeć. Operacji by zaś nie przeżyła. — Czy zdaje sobie z tego sprawę? 23& * godziła. A może się nadal buntuje, tylko tego nie żuje. Przesiaduje godzinami w kaplicy, samotna, i gra na harmonium. Powiada, że muzyka ją odurza, że zapomina o wszystkim. Szli w milczeindu. W pewnej chwila Heczko zatrzymał się, spojrzał w oczy Kalecie. — Panie Józefie! — zaczął zduszonym szeptem. — Pan chce mi powiedzieć o... — ...o Edycie! — Tak! Kaleta spojrzał z wysiłkiem w oczy Heczki. -— Edyta jest w szpitalu! — rzekł sucho. — A dziecko? — Przyszło nieżywe na. świat! Znów spojrzał na Heczkę i zaniepokoił się. Spostrzegł, że kierownik mocuje się z jakimś wyznaniem. Szybkie, nerwowe drgawki przelatują po jego twarzy. — To było dziecko Żabczyńskdego... — rzekł wreszcie z wysiłkiem. — Ja zamierzałem adoptować je... W sali ordynacyjnej zastali lekarkę i dlwie siostry. Jedna z nich była ruda, o grubych, niemiłych rysach. W kącikach jej ust czaił się niedobry uśmiech. Lekarka popatrzyła obojętnie na Heczkę, mruknęła oschle: — Czekam na pana! Niech pan ściąga koszulę i położy się na prawym boku! Oczy jej były szare, chłodne, usta zaciśnięte, ruchy wyuczone. Heczko położył się na prawym boku. Ruda siostra podłożyła mu pod bok gruby wałek wojłokowy. Kiedy dotykała jego ciała, palce jej stawały się pożądliwe. Kaleta widział naokoło retorty, flaszki, buteleczki, niklowe narzędzia chirurgiczne, elektryczną kuchenkę. W sali było duszno od zapachu eteru. Na kuchence bulgotała woda. Lekarka długo nagrzewała wydrążoną igli- 240 wciąż chłodne I SKupione. leiaz icjcł^ g^ Bj wężeni. Koniec węża przykręca do zagadkowego naczynia z manometrami i połączonymi szklanymi rurkami. Ruda siostra wyciera bok Heczki zwitkiem waty. Zapach eteru jest coraz dokuczliwszy. —¦ Gotowe? —pyta lekarka. — Gotowe! — odpowiada ruda siostra. Głos jej jest niemiły, niski. W kącikach ust błąka się wciąż dziwny uśmiech. Podobna jest w tej chwili do rudej kocicy. Oczy jej zwężają się i przybierają kształt wąskich, rudych płomyków. Lekarka usiadła na ławie obok leżącego Heczki. Wyszukuje palcami odpowiednie miejsce między żebrami. Teraz wbija igłę w bok. — Spokojnie oddychać! — mówi i patnzy na manometry. W obłych rurkach wznoszą się i opadają dwa słupki cieczy. Daje znak siostrze. Siostra przekręca kurek, słupy cieczy nieruchomieją. Teraz powietrze wchodzi do klatki piersiowej przez wydrążoną igłę. Heczko leży spokojnie i patrzy również na manometry. Lekarka nachyla się nad nim. Kaleta widzi, że jej oczy zmieniają się powoli, że stają się ciepłe, matczyne, usta zaś rozchylają ,się w drobnym, współczującym, bolesnym uśmiechu. Jej twarz łagodnieje. Podobna jest w tej chwili do Pięty. — No, już dobrze! — szepce, wydobywa dgłę i ślad .przebicia w boku przeciera jodyną. — No, już dobrze! — powtarza ciepło i tkliwie. Heczko ubrał się i wsparty znowu o Kaletę wyszedł na korytarz. — Chodźmy do kaplicy! — rzekł dziwnym głosem. — Może tam zastaniemy Bronkę! Nie doszli do kaplicy. 16 Wyorane kamienie 241 &WUM/WU — Czemu to dziecko przyszło nieżywe na świat? — wyszeptał. W jego słowach taił się rozpaczliwy krzyk skrzywdzonego człowieka. — Gzemiu tak się stało? —. powtórzył i zakrył oczy dłonią. W korytarzu był mrok. — Niech się pan kierownik uspokoi... — Nie! Niech pan idzie sam do kaplicy! Lub gdziekolwiek! — rzekł Heczko gwałtownie. — Niech pan idzie sam! Pan jest zdrowy, silny, a ja... Niech pan odejdzie!... — Ależ, panie kierowniku! Nastała trwożna cisza. Kierownik dyszał ciężko, mocował się z sobą. — Przepraszam! — rzekł już opanowany. — Uniosłem się... Proszę mi tego nie brać za złe... — Ależ ja rozumiem... — Nic pan nie rozumie! Wy wszyscy myślicie, że nie widzę waszego ukrywanego zadowolenia, iż wy jesteście zdrowi, a ja... A ja skazany na śmierć! Wy nie zdajecie sobie nawet sprawy z tego doznania! Ależ ja pana bardzo przepraszam! — dodał pokornie. — A wie pan, czemu często szukam spotkania z koleżanką Bronką? Czemu często zakradam się za nią do kaplicy? Nie po to, by się modlić, o nie!... Oto po prostu pragnę sycić się podłą złudą, że ona wcześniej ode mnie umrze, a ja ją przeżyję i może wcale nie umrę... Nam to jest potrzebne — zaczął znowu spokojnie. — Niech to pana nie dziwi, panie Józefie! Nam to jest potrzebne. To jest podłe, złe, panszywe uczucie, lecz ono nas podtrzymuje. Inaczej człowiek musiałby tu oszaleć z trwogi przed śmiercią. Idź pan sam do kaplicy! Tam już jest Bronka, a ja poszedłbym tylko dlatego, by patrzeć na nią i radować się obłudnie, że ona umrze wcześniej ode mnie! Idź pan! Idź!... — krzyknął i zawrócił zataczając się z osłabienia. 242 w nim jaK Kamienie w uimmj nie chciał dziwić. Stał się podobny do człowieka, który stanął nad otchłanią i teraz patrzy spokojnie w jej głębię. Nóic nie widzi, tylko noc na jej dnie. Poszedł do kaplicy. Odchylił ciężkie drzwi, iwstąpił do środka. Nikogo nie ma. Tamtej dziewczyny o przedziwnej urodzie także nie ma. Jest tylko gęsty, kolorowy półmrok i cisza. Przyćmione światło sączy się z witraży. W rozrzedzonym mroku wydaje się Kalecie, że błądzą koło niego słowa wyszeptane żarliwie przez tylu jego kolegów i koleżanek, że widzi 'Strzelisty kształt owych słów i słyszy, jak przemieniają się w łkanie... Za drzwiami zaszeleściły kroki. Kaleta usunął się w najgęstsze mroki. Nie chciał, by go dostrzegł człowiek, który przychodzi tu żalić się na swoją krzywdę. Wszak jeszcze brzmią mu w uszach słowa Heczki o nienawiści do zdrowych ludzi. Do kaplicy weszła Bronka. Stanęła iw strudze witrażowego światła. Jej ciemne oczy są uciszane. Podeszła powoli do harrnonium. Usiadła. Zaczyna grać pianissimo. Melodia jest improwizowana, cicha, płacząca ukradkiem. Teraz odrzuciła głowę, zamknęła oczy i zaczęła śpiewać cicho niskim altem. Muzyka wzbiera tonami: -*' Dies irae, dies Ula! Solvet saeclum in favilla, Teste David cum Sybilla!...1 Kaleta słuchał zdumiony. Tyle razy słyszał ową pieśń, tyle razy sam ją śpiewał za księdzem na pogrzebach 1 Dies irae... (tłumaczenie ks. Tadeusza Karyłowskiego) — Dzień to pomsty, z której chwilą, Świat pożary w popiół spylą, Świadkiem Dawid ze Sybilią! 243 Dziewczyna opuściła drugą zwrotkę, zaczęła śpiewak następną: Tuba mirum spargens sonum, Per sepulcra regionum, Coget omnes ante thronum!...1 Kaleta schyla głowę, ukrywa twarz w dłoniach, a og-l rońmy szloch wzbiera w nim, łączy się z akordami mu-f zyki, a muzyka szumi koło niego jak czarny wicher le-J cacy z zaświatów. Głos śpiewającej dziewczyny docho-f dzi go z głębi tamtego wichru. Bezwiednie powtarza zaf nią: Per sepulcra regionum, Coget omnes ante thronum!... Trąba dziwnym brzmiąca tonem Nad zapadłych grobów łonem Stawi wszystkich wraz przed tronem. Czyste sumienie Gerok wciąż zapewniał swoich kamratów, że mają czyste sumienie. Zaczęło się od tego, że zwierzył się ze swych kłopotów inżynierowi Kubiszowi z Naczelnej Dyrekcji. Spotkali się na drodze. Gerok szedł na biedaszyby, inżynier Kubisz — diabli wiedzą dokąd. — No i cóż, panie Gerok? — zagadnął go pierwszy. — Żle, piemuna, panie inżynier! — Po jakiemu źle? Czy było już kiedy dobrze? — Teraz jeszcze gorzej... — No, to mówcie! — Powiem! Kotłownia jest, kotły wykludzone z kotłowni, lecz zostały tylko mury i dziury. 1 -^ Czym wam pomóc? — Niczym! My sami wszystko zrobimy. Tylko, pie-runa, panie inżynier, nie ma pieniędzy na materiał! — Hm, to gorzej! Powiadacie, że wszystko sami zrobicie, tylko że wam brak pieniędzy na materiał? — Jak powiadam! — Hm! — mruknął i obejrzał się. — Ja wain coś powiem. — Powiedzcie, panie inżynier! — Nie macie pieniędzy, nie macie materiału, z nieba 245 oa orać lam, gazie jest...'""'""""""""""""^¦"'"'¦"-^~-^~-'-"' — Jak to rozumieć? — Kto jest magazynierem na szybie dyrektora Żab-czyńskiego? — Stary Mozgała! — Porządny chłop? — Owszem! Obleci! — Umie dzierżeć język za zębami? — Jak mu się powie, to bydzie niemy jak ryba! — Powiedzcie mu, panie Gerok, żeby przyszedł jutro wieczorem do mnie. Wiecie, gdzie mieszkam? — Wdem! — No, to mu powiedzcie! On wam wyjaśni resztę! Ale to wam powiadam. Myśmy z sobą nic nie /rozmawiali o materiale! — Choćby pierun, to byda dzierżoł pysk na kłódka zamknięty! — rzucił w gwarze uradowany Gerok, bo jaiiż wszystko zrozumiał. — No, to wam szczęść Boże! — Szczęść Boże, panie inżynier! I rozeszli się. Jak się potem /wypadki potoczyły, zostało to już tajemnicą Geroka. Tyle tylko się zdradził, że chwalił inżyniera Kubisza, jak umiał. Twierdził, że to jest porządny człowiek, że zna biedę, że wyrósł prawie z żebraczej kobieli... Po prawdzie, to nie dosłownie z żebraczej kobieli, bo jego ojciec na Sląaku Cieszyńskim miał kawałeczek pola, a na chleb dorabiał w trzynieckie j hucie. Ale że to człowiek prosty i taki porządny kumpel. Rozumie życie i jak może, to pomaga. Kamraci kiwali głowami, spluwali i śpieszyli się, by sikońozyć pracę do trzeciego maja. Pomagali im nauczyciele i dzieci. Wszyscy się uparli, że sala musi być gotowa, i wszystko wskazywało, że będzie. Kaleta przygotowywał z dziećmi sztukę sceniczną, 246 pomaga! mu "zaś Michęjda, aczkolwiek nie miai wieie -czasu, gdyż musiał wypełniać sążniste rubryki w wykazach i sprawozdaniach szkolnych, o które wciąż upominał się inspektor. Juraszek uczył śpiewu, Konieczny mozolił się z niesfornym chórem młodzieży powstańczej, Wiesner zaś pomagał Gerokowi. Kupował farby, drut, gwoździe, bo tych stary Mozgała nie posiadał w zapasie, przybijał, klecił i martwił się na zapas, czy starczy pieniędzy na blachę, cement i drzewo. Gerok pokpiwał z jego zmartwienia i uśmiechał się szelmowsko. Czasem go pocieszał, żeby się nie lękał, bo wszystko skończy się dobrze. Po pracy, gdy już zmierzch zapadał, Gerok wymykał się z kamratami za hałdę i znikał w jej wądolcach. Potem wracał na czele swej gromady, obładowanej drzewem, blachą i workami cementu. Wszystką tę zdobycz składał w pustym basenie obok szkoły i nakrywał zardzewiałą blachą. Nikt z nauczycieli nie wiedział o jego składzie i o nocnych wyprawach. Dopiero gdy nadeszła chwila, że trzeba było robić posadzkę i zbijać deski na podium, Wiesner odkrył jego skarby. — Ja, um Gotteswillen, panie Gerok! Skąd to macie? — zatrwożył się. — Skąd? Stamtąd, gdzie tego dosyć! -l — Z kopalni? — Z kopalni. — Skradzione? — Kto mówi o kradzieży? Wzięliśmy z kopalni i skończone! Jest tam tego pod dostatkiem, w magazynie całe kupy cementu, desek na składzie do jasnego pieruna, więc bierzemy! To nie jest żadne złodziejstwo! Myśmy tylko brali z kupy, bo nam tego potrzeba i zbyte! Przecież to dla szkoły. — dodał jakby na uniewinnienie. — My mamy czyste sumienie, pirawda, kamraci? 247 ozysrce sumiestile. Wiesner załamał ręce. — Co teraz? — biadał zrozpaczony. — A jak się policja dowie? Ładne rzeczy! — Nie dowie się, panie Wiesner! Cóż by miała się dowiadywać? A jako mówię! Tam tego leży do wszystkich diabłów bez użytku. Ech, zamiast fanzolić bez potrzeby... Ale za przeproszeniem, panie Wiesner! Oto mógłby mi pan pomóc zanieść ten worek cementu do sali. Proszę się nie bać! No, za drugi koniec! Mocno chwycić! A teraz na moje plecy! No, henrok! — zawołał i ugiął się pod ciężarem. Poszedł z cementem do kotłowni, a za nim kroczył rozpaczający Wiesneir. Długo drapał sdę po głowie, a następnie pośpieszył do Michejdy i wszystko mu powiedział. Uważał bowiem, że trzeba uprzedzić Michejdę, jako zastępcę kierownika szikoły, zanim nadejdzie policja. Michęj da również się przeraził. Wzburzony pobiegł do Geroka i jął mu robić wymówki. Tłumaczył zapamiętale, że powinien odnieść to wszystko tam, skąd zostało zabrane. Gerok słuchał spokojnie, uśmiechał się i spluwał. Potem poklepał go po ramieniu. — Panie kierowniku, wie pan, co panu pawiem? — zaczął. — Oto kto strachem mrze, temu bździną dzwonią! Za przeproszeniem! Już to proszę zostawić na mojej głowie! Kto kotłownię przerabia? Ja czy pan kierownik? Ja! A więc w razie czego, to niech policja przyjdzie do mnie! Ale nie przyjdzie! Ona nie jest taka głupia! A jak mi tu jeszcze pan kierownik będzie mą-drował, to, pieruna jasnego, trzasnę robotą i pójdę do wszystkich diabłów! A co potem, hę? Proszę nam nie przeszkadzać, bo... — i splunął groźnie. Michejda po naradzie z Wiesnerem postanowił nie 248 jezen własną odpowiedzialność, materiał już zebrany, to trzeba na wszystko machnąć ręką! Wiesner nie zgadzał się jednak. — Na wszelki wypadek należy uprzedzić dyrektora Zabezyńskiego! — radził. — Niech i jego diabli wezmą! — ciskał się Michejda. Gorzko w tej chwili żałował, że pozwolił sobie narzucić zastępstwo kierownika szkoły. A przecież Konieczny dobijał się o nie... Niechby teraz on się martwił! Sala była gotowa w terminie. Podłoga betonowa, gładkie podium na kozłach, na podium scena, kulisy i kurtyna, wymalowane przez Zarembiankę. W ostatnich dniach ślęczała w zimnej sali, w fartuchu poplamionym farbą, przejęta swą pracą. Kulisy przedstawiały różowy pokój, na odwrotnej stronie zaś niesłychanie romantyczny krajobraz z ruinami zamku, z wielce krętą rzeką, z lasami, wzgórzami. Nawet chmury były wymalowane według wskazówek Geroka. Bo Gerok kierował jej pracą. Zarernbianka opierała się, lecz Gerok nie ustępował. — Musi być landszaft jak się patrzy! — tłumaczył uparcie. — Landszaft z chmurami, z zamkiem i z rzeką. Góry też muszą być i lasy! Może by się jeszcze przydał jeleń lub przynajmniej zając pod lasem, lecz jeżeli pani twierdzi, że wystarczy bez jelenia i zająca, to niech wystarczy! Ja znów nie jestem taki! Najbardziej radował się z kurtyny. Przedstawiała krajobraz z kominami, hałdą, i kopalnią. Czarne dymy waliły z kominów, a nad dymami unosił się biały orzeł w kształcie biblijnej gołębicy. Gerok przyprowadzał każdego przed kurtynę i kazał ją podziwiać. Ostrzegał tylko, by nikt nie dotykał jej paluchami, bo można łatwo zabrudzić. A on nie myśli po raz drugi malować... — Fajmisto kurtyna! — chwalił się, gdzie tylko mógł. 249 j j wai Mijąt się w piersi i zerKając" na dziewczynę. — Morowa ta Jolanta! Aż mi żal, że nie jestem trochę młodszy... Dach był pokryty nową blachą w tych miejscach, gdzie były dziury, ściany zaś wybielone i pomalowane. Gerok i Mańka wycięli wzory z tektury i jęli malować różne kwiaty i zakrętasy szerokim szlakiem wzdłuż całej sali pod stropem. A że wzory rozmakały szybko i niszczyły się, wycinali nowe. Wskutek tego motywy zdobnicze zmieniały się w kształtach i kolorach, tworząc zaibawną mozaikę. Najwięcej pracy wymagała powała. Trzeba było założyć w murze grube belki, do belek przybić od spodu deski, a do desek wysuszone sitowie i obrzucić je zręcznie maltą. I tej robocie podołano, Gerok bowiem namówił zezowatego Hanzlika, murarza szybowego, żeby tę pracę wykonał za darmo. Za darmo, rozumie się! Han-zlik zgodził się, obrzucił deski zaprawą murarską, tylko po pracy domagał się, by jego imię i nazwisko było wypisane w betonie przed sceną. — Pieruna, to fajnisty pomysł! — uradował się olśniony Gerok. — Bydziemy mieli wszyscy tako pa-miątkowo tablica, jak jacy ministrowie łebo królowie! Wykruszył przeto kęs podłogi przed sceną, zalał betonem i patykiem jął w nim kreślić pamiątkowy napis: „Salę tę wyrychtowali Gerok, Durok, Bączek, Mańka Beznogi, Starzyk, Husarek, Wawerka, Pietryś, Han-zlik i Jolanta Zarembianka! Cześć Polsce!" Było to bardzo piękne. Ażeby jeszcze piękniej wyglądało, napis obwiódł zygzakowatą ramą, złączył ją nad tekstem górniczym godłem — dwoma skrzyżowanymi młotami! — No, kamraci! Mamy tablicę pamiątkową! — i splunął z zadowolenia. Potem jął klecić ławy. pytał OSOWiaiy ._ Sie wie, że wzięliśmy! ,__ Z kopalni? .— A skąd myślicie? — mruknął i splunął mu pod nogi na znaik, że go gniewa to badanie. Nazajutrz Wiesner z Michejdą zauważyli w kącie sali duży piec żelazny, trochę popękany, lecz jeszcze zdolny do użytku. Gerok wypuścił rurę oknem tuż pod sufitem. — Panie Gerok! A skąd ten piec? — nasrożył się Michejdą. — Skąd? Święty Pięter przyniósł w nocy! — Nie błaznujcie, tylko powiedzcie! — Hm, skąd? Stary Gerok wyfechtowoł! Przecież piec musi być! Czyby tu kto wytrzymał w zimie? Zmarzłby na kość! Już się tam panie kierownik, nie bójcie, ni! Albo sala będzie jak się patrzy, albo będzie psiniec! Ma to leżeć na kupie — wskazał na piec — to niech nas, stary pierun, grzeje w zimie. No nie? — Jak ja będę wyglądał wobec wszystkich? — za-biadolił Michejdą. — Przecież to kradzież za naszą wiedzą! Gerok pokiwał głową i splunął z pasją. v — Panie kierowniku, ja wiem, że kradzież, bo tak to ' nazywacie! Lecz cóż robić, jeżeli nie ma pieniędzy? — Przecież są w kasie! — Ho, ho! Na te pieniądze jest tysiąc dziur i jedna! A wycieczka dzieci w góry? Już mi dosyć nasuszyła głowę pani Zarembianka! Wciąż nic innego jak tylko ta wycieczka! Przecież to wszystko dla naszych dzie-cek! Eh, co tu głupio fanzolić! Michejdą westchnął ciężko. Wiesner drapał się po głowie. 250 251 __ __j ™„v m^uue jajuD pumyluny sęuzia Są- . dził, to się go zapytam, czy nasze dzieci miały marznąć w zimnej sali lub na podwórzu. Nikt o nas nie pamięta, jesteśmy sami. Ci, co powinni dać, wykręcają się jak piskorz, a równocześnie panowie nas obdzierają do ostatniej koszuli, ktoś tam się bogaci naszą robotą, pieniądze pleśnieją w kasach, a że dzieci głodne, obdarte, że nie mają gdzie się pobawić, gdzie schronić, co ich to obchodzi... Narzekają na ambonach i w gazetach, że pijaństwo i chaeharstwo się szerzy, lecz żeby stworzyć salę na przedstawienia amatorskie, na zbiórki, na odczyty — nic ich to nie obchodzi!... Powiadacie, że to kradzież! Być może, że w waszym języku nazywa się to kradzieżą! Powiedzcie mi jednak, czy panowie tego nie na-kradli z nas samych! Obdzierali nas z zarobku, nadarli pieniędzy z robotników, a potem wygnali z pracy, a jak mnie na ten przykład nawet głupiej, żebraczej emerytury nie przyznali! Ale już teraz szlus z tym fanzole-niem! Już więcej nie mówię z wami o tym wszystkim! Bo jeżeli moja robota wam się nie podoba — zapalał się, w gniewie przechodząc w gwarę — to, pieruna jasnego, zapierunowanego, mogą wora ta sala rozwalić na cimpercamper! Tyle dynamitu jeszcze mogą wyfechto-wać od kamratów na grubie! Podłoża dynamit, zapola i roz, dwa cało ta wasza zasmolono sala może wyfurgnąć do luftu! No i co wy na to ?— zakończył i przybrał wyzywającą postawę. Michejda i Wiesner spojrzeli na siebie, wstrząsnęli ramionami i poszli w milczeniu. Widzieli, że nicaego nie wskórają z zawziętym Gerokiem, że w gniewie gotów istotnie spełnić swoją groźbę, gdyż ustawiczne wymówki uważa za osobistą obrazę. Przecież trudno mu tłumaczyć, że postępuje sprzecznie z zasadami moralnymi, skoro twierdzi uparcie, że sumienie ma czyste. cany z/wyjaśnieniem. __ Co takiego? — zapytał Michejda. __ Bzdury! —warknął Wiesner. — To raczej my cierpimy na jakiś osobliwy morał insanity! Konieczny zaperzył się, lecz ,zanim zdołał sformułować odpowiedź, spojrzał na Zarembiankę. Dziewczyna dotychczas słuchała w milczeniu ich narzekań. Teraz oaitrzyła Koniecznemu w oczy ciepło, z pobłażliwym uśmiechem. Opanował się d odpowiedział jej również uśmiechem, bo ją zrozumiał. Kaleta zauważył tę wymianę uśmiechów. Wyszedł z sali trzaskając drzwiami. Zarembiamka czekała na niego po skończonych lekcjach. — Dlaczego wy się nienawidzicie? — zapytała. — Nie ma pani innego zmartwienia? — Ja do pana z dobrym słowem... __ Powiem innym razem, panno Jolanto! Pani mi przebaczy! Jestem jakiś rozbity. __ Dobrze więc! Powie mi pan innym razem! — zgodziła się i zaczęła mówić o dniu trzecim maja i o Gero-kowej sali. Rozmowa jednak nie kleiła się. Wracali do domu przez kolonię górniczą. Brudne, kudłate baby znowu wybiegały na drogę i znowu patrzyły za nimi. Koło nich pętały się dzieci przeraźliwie chude i blade. — Gorolka! GorolkaL. — zawołała za Zarembianką jakaś dziobata dziewczyna i schowała się za suknię matki. — Będziesz ty cicho! — strofowała ją matka bez przekonania. Potem zaczęła się śmiać z innymi kobietami. Morał insanity — trudny do przetłumaczenia zwrot angielski oznaczający brak wszelkich zasad etycznych. 252 253 — Nie wiem... — Bo nie jestem z ich stada! — rzekła twardo. -~ Uważają mnie za burżujkę, a poza tym nienawidzą mojej młodości pragnąc wziąć iw ten sposób odwet za swoją utraconą młodość, za swoją nędzę i krzywdę... Tak! To jest produkt nędzy i krzywdy! — dodała twardo. Po drodze spotkali kondukt pogrzebowy. W tłumie zauważyli dyrektora Rytro-Żabczyńskiego. Przeważali urzędnicy z kopalni, wystrojone i wymalowane urzędniczki, w tyle zaś człapało kilkanaście nabożnych bab i garstka robotników. Z boku szedł znajomy sanitariusz z osadzkiego szpitala. — Czyj to pogrzeb? — zapytał go Kaleta. — Edyty! Ta urzędniczka... Poszła za swoim^ dzieckiem... — i kiwnął dłonią na znak, że już wszystko skończone. — Edyta? — szepnął Kaleta i zbladł. Doznał wrażenia, jakby go ktoś kamieniem ugodził w piersi. Serce skurczyło się boleśnie, w oczach pociemniało. Zstąpił z chodnika na drogę, zmieszał się z robotnikami i teraz kroczył z nimi za trumną w ciężkim, czarnym błocie. Baby pisizczały jakąś pieśń pogrzebową, przedpowiadaną nosowym głosem przez organistę Orszuliika. Obok Kalety szła Zarembiainka, lecz on jej nie widział. Nadszedł w końcu dzień trzeci maja. Niebo było zadymione i blade, słońce chore, w powie- trzu niosły się nikłe zapachy ziemi. Wszystkie dzieci szły parami do kościoła. Gerok także poszedł ze swymi kamratami. Wdział na siebie stary anglez, wyszukał na strychu cylinder, wyczyścił i wsadził na głowę. To była 254 — ~~~-~~J A- ^ piął sobie do klapy biało-czerwoną kokardę i pomaszerował przed dziećmi. Dzieci zaś szły uszeregowane, pokrzykujące i z papierowymi chorągiewkami na patyczkach. Chorągiewki szeleściły na wietrze, a dzieci radowały się bardzo, bo oto znowu jeden dzień wolny od nauki, dzień tak bardzo bogaty w przeżycia. A więc pochód do kościoła, chorągwie na dachach, a po południu przedstawienie. Najbardziej radowała dzieci nowa sala i zapowiedź pierwszego w miej przedstawienia o jakiejś chacie za wsią, z Cyganami. Ciekawe, czy też będzie niedźwiedź i małpka... Najstarsi chłopcy patrzyli na afisze rozlepione na ścianach rudych kamienic. Wszak to oni malowali je i rysowali, i mozolili się z wysuniętymi językami, a pan nauczyciel Juraszek doglądał i gderał. Ta litera za krzywo, słowo „przedstawienie" pisze się przez „er zet" a nie przez „zet", a to, a tamto! W końcu afisze były gotowe i wywieszone w całej Osadzie. Wprawdzie pobrudzone i z wieloma jeszcze błędami, lecz to nic nie szkodzi. Każdy się przecież domyśli i przeczyta, że dzisiaj po południu o godzinie czwartej odbędzie się uroczyste otwarcie sali gimnastycznej, a potem przedstawienie amatorskie o „Chacie za wsią" i że czysty dochód przeznacza się na cele szkolne, i że o liczny udział prosi dziatwa szkolna, grono nauczycielskie i Komitet Rodzicielski. Tym Komitetem Rodzicielskim był stary Gerok w cylindrze i anglezie, idący na przedzie ze swymi kamratami. Tak samo wystrojony jechał przed kilkudziesięciu laty na swój ślub z Johanką, swoją roztomiłą dziubką! Kościół był przepełniony. Na nabożeństwo przyszli nawet ci, co nigdy do kościoła nie chodzili, przyszli nawet trzej Żydzi osadźcy, przyszli także ci, co twierdzili, że warto być członkiem Volksbundu, bo za to można 255 r W Y Po południu zaczęła się druga część uroczystości. Wiesner zacierał dłonie z radości, bo przy kasie był wielki tłok, a pudełko po cygarach wypełniało się prędko pieniędzmi. Pierwsze ławy w sali zajęli co przedniej-si goście. A więc dyrektor Rytro-Żabczyński, inspektor szkolny, ksiądz proboszcz z odętym księdzem wikarym, inżynier Kubisz, urzędnicy z huty cynkowej, strażnicy graniczni i panie. Na osobnej ławie obok sceny usiadł Gerok i jego kamraci. W głębi zaś tłoczyła się górnicza i hutnicza biedota. Wzruszony ujec, z najpiękniejszym zegarkiem w kieszonce kwiecistej kamizelki, czekał odpowiedniej chwili, by zadzwonić na znak, że uroczystość się rozpoczyna. Doczekał się i zadzwonił głośno! Na sali uciszyło się, a wtedy zastępca kierownika, Michę j da, wyszedł na scenę i powiedział że wita serdecznie zebranych w nowej sali gimnastycznej, że rozpoczyna uroczystość i oddaje głos panu dyrektorowi Rytro--Żabczyńskiemu. Zanim mu jednak ów głos oddał, musiał wysłuchać od niego cierpkich uwag, że salę przerobił bez jego pozwolenia... — Mieliśmy pozwolenie z Naczelnej Dyrekcji! — Wiem, lecz to powinni byli panowie przeze mnie załatwić! — Wiem, że u pana dyrektora był kierownik Beczko, Gerok, Kaleta... — ...i panna Maryśka! — dorzucił twardo Gerok. Dyrektor Żabczyński spojrzał wyniośle na Geroka i strzepnął zabawnie palcami. — I ja wiem — ciągnął dalej Michęj da — ponieważ pan dyrektor zwlekał z odpowiedzią czy decyzją, sprawę załatwiliśmy w Naczelnej Dyrekcji. 256 y — Dobrze, dobrze! — mruknął dyrektor i odszedł. — Panie kierowniku! — zawołał zatrzymując się. — Ja przemawiam pierwszy! I teraz przemawiał pierwszy. Wyszedł na scenę, wyniosły, pański nad podziw, pachnący, i natychmiast jął mówić. Słowa jego były napuszone i lśniące. Znowu prawił o ołtarzach ojczyzny, sztandarach wysoko wzniesionych, ostatnich kroplach krwi i zachodnich rubieżach Polski. Krzyczał, że „twierdzą nam będzie każdy próg" i że „nie damy ziemi, skąd nasz ród". — Dyć ten piierun już to raz mówił! — zauważył Gerok nachylając się do Duroka. — Kiedy? — Wtedy, gdy ten obraz ofiarował naszej szkole! Dyrektor grzmiał dalej o ojczyźnie, o potrzebie zgody w narodzie, bo w jedności siła, zahaczył o powstania śląskie, potknął się na piastowskiej ziemicy i zaczął wysławiać Geroka i jego kamratów. — Oto ludzie — wołał z emfazą, rozkładając szeroko ramiona — którzy umiłowali nad życie wzniosłe ideały! Oto prostaczkowie, a jak wielcy duchem, prawda... Dla których Polska jest istotą i treścią życia, dla której serca płoną najczystszym ogniem ofiarnej miłości, prawda... Którzy swoją krwią serdeczną znaczyli granice Polski na jej zachodnich rubieżach, którzy tę krew przelewali szczodrze dla drogiej naszej ojczyziny, prawda... I którzy nawet swój wolny czas ofiarowali i ofiarnie pracowali dla niej, prawda... gdyż przyświeca im idea mocarstwowej Polski od morza do morza... — Ale pienin fanzoli, aże fanzoli! — mruknął znowu Gerok do Duroka. — Cicho, bo coś mówi, a tego, pieruna nic nie rozu-a. O co mu chodzi? 257 Wyferaae kamienie pićtua uia iiajurozszej ojczyzny jest prawda... chlebem powszednim. Ci ludzie dali przykład, jak trzeba dla ojczyzny, dla najjaśniejszej rzeczypospo-litej pracować, prawda... do ostatniego tchu! A więc na cześć tych dzielnych patriotów, co to skromnie siedzą wśród nas na ławie — tu wskazał szerokim teatralnym gestem na Geroka i jego towarzyszy — co oto tę salę wznieśli własną krwią i potem ofiarnym, prawda... wznieśmy trzykrotny okrzyk: „Niech żyją! Niech żyją! Niech żyją!" Wszystkim podobało się takie zakończenie, zwłaszcza że zmęczyło ich wsłuchiwanie się w treść „wzniosłych" słów. Krzyknęli więc wszyscy: „Niech żyją" — i odetchnęli. Najbardziej wydzierały się dzieci, które zawsze korzystały skwapliwie ze sposobności hałasowania do woli w obecności dorosłych, i to ku ich zadowoleniu. Darły się przeto szczodrze owym „Niech żyją!", dyrektor Żab-czyński zaś usiadł zadowolony, że zdołał wywołać takie ogromne wrażenie swoją przemową. Począł szukać po kieszeniach zgubionego monokla. Szukał go już od chwili, gdy wszedł na salę. — Ale pieruńsko konina! A gdyby wiedział, że z jego kopalni braliśmy cement i blachę, toby nam tak nie kadził... Michejda podszedł ukradkiem do inżyniera Kubisza i poprosił, by także on powiedział kilka słów. — Nie powiem, bo gdybym powiedział to, co myślę, wylano by mnie z posady i poszedłbym do kryminału, posądzony o komunistyczną propagandę! Zresztą wszystko tu uważam za wielkie nieporozumienie. — Dlaczego? — To wszystko powinna była uczynić dyrekcja kopalni, bo kopalnia ma dosyć pieniędzy, a nie bezrobotni rżał się. Przerażony Michejda wycofał się chyłkiem i Bogu dziękował, że nikt nie słyszał ich rozmowy. „Ale ten Kubisz istotnie skończy w kryminale" — pomyślał. Teraz weszła grupa dziewczyn. Medka Gerlichówna szła pierwsza i niosła duży bukiet kwiatów. Stanęła przed Gerokiem, ukłoniła się ładnie, jak ją tego nauczyła pani nauczycielka Zarembianka, i powiedziała: — Kochany panie prezesie Komitetu Rodzicielskiego! My się bardzo radujemy, żeś nam starą kotłownię przerobił na salę gimnastyczną, i za to przyjmij od nas te kwiaty, a w imieniu naszych koleżanek i kolegów z całej szkoły dziękujemy ci serdecznie i wam wszystkim, coście pomagali panu Gerokowi! Tyle tylko powiedziała. A lękała się, że zapomni połowy. Nie zapomniała. Uradowana, że jej tak gładko poszło, dygnęła przed Gerokiem i włożyła mu w dłoń spory pęk kwiatów. A za nią szły jej koleżanki, ogromnie dumne, i także dygały przed Gerokiem. Geroka ułapiło wzruszenie za gardło. „Te kwiaty będę miał dla kozy!" — pomyślał i jeszcze bardziej się wzruszył. Postanowił teraz powiedzieć kilka słów, prosząc, by jemu i jego kamratom tak nie kadzono jak umarłym, lecz spojrzał na inżyniera Kubisza. Kubisz przymrużył porozumiewawczo jedno oko, uśmiechnął się i machnął dłonią. Ha, jeżeli tak, ito nie warto... Chrząknął przeto, przełknął ślinę i, ściskając kwiaty w dłoniach, usiadł między kamratami. A wszyscy zebrani zaczęli znowu wołać, żeby żyli i żyli, i jeszcze raz żyli, i klaskali, i radowali się szczerze, że Gerok z kamratami tak fajniście wyrychtował tę starą kotłownię. Teraz przystąpił Michejda i podziękował Gerokowi i jego kamratom. Za jego przykładem uczynił to ksiądz 258 259 UD urtSTUKa _y zynSKj który zdołał już wyszukać swój monokl za podszewką kamizelki i wsadził go w oko. — Dobrze to zrobiliście, Geroku! — rzekł łaskawie i poklepał go po ramieniu. Przyszedł także inżynier Kubisz. — No i co, panie Gerok? Udało się. Winszuję! — To ja wam dziękuję, panie inżynier. Gdyby nie wy... — Nic nie było! Fajnisty z was karlus! — i odszedł. Po przedstawieniu „Chaty za wsią" i po inscenizacji pieśni Gerok podszedł do Michejdy i Wiesnera. — Słyszeliście, panowie? — zapytał. — Co mieliśmy słyszeć? — Jak dyrektor Żabczyński sam powiedział, że dobrze zrobiliśmy. Jeżeli teraz ktoś jeszcze powie, żeśmy kradli cement i wszystko, to ani nie wiem, co zrobię... Już mamy zupełnie czyste sumienie! Wiosna w szkole Ziemia była jeszcze czarna i spękana, lecz miejscami już wyrastały z niej drobne pęczki kwiatów. Kwiaty były mizerne i blade. Miejscami znowu zieleniła się rzadką szczecią cienka, ostra trawa. Niebo stawało się z każdym dniem coraz bardziej błękitne, słońce rosło między dymami, a w powietrzu śmigały pierwsze jaskółki. Później cuchnący dym z hut cynkowych wygonił jaskółki, a pozostały tylko chorowite wróble i niebo nasycone rosnącym słońcem. Dzieci stawały się niespokojne. Podczas lekcji patrzyły zamyślone w okna, a gdy nauczyciel zawołał na nie, zstępowały na ziemię i patrzyły zdumione, nie rozumiejąc najprostszego pytania. Kto pobił Turków pod Wiedniem? W którym roku ogłoszono nową konstytucję polską? Mój Boże, jakie to nudne! Cóż to kogo obchodzi, kiedy Turków pobito pod Wiedniem lub kiedy ogłoszono jakąś cudaczną konstytucję? Byłoby ciekawsze, gdyby nauczyciel powiedział, że dnda tego a tego nie będzie bezrobocia, że górnicy znowu będą fedrować, jak dawniej fedrowali. — Dlaczego nie uważacie? — wymawiał im nauczyciel. Dlaczego nie uważają? Przecież uważają, tylko słowa 2fl j ^ W SO- bie. — Czemu nie uważacie? — nalega nauczyciel i niepokoi się, bo jutro, pojutrze może przyjść inspektor, a co wtedy? Nauczyciel nie płacze nad swoim zmarnowanym wysiłkiem, już się bowiem oswoił z bezpłodną robotą. Obawia się tylko inspektora. Dzieci patrzą zdumione na nauczyciela. Jaki on śmieszny! Przecież po stokroć, po tysiąckroć .ważniejszym zdarzeniem jest przybycie zakopconej wiosny pod okna szkoły aniżeli nauczyciel owe mądrości. Dziewczyny stroją się w pstre fatałaszki i wzdychają, a jedna drugiej szepce niesłychane tajemnice. Potem chichoczą zarumienione i przeglądają się w potłuczonym lusterku. Czasem prychają drażniącym śmiechem, lecz znienacka poważnieją, przytulają się do siebie i przeżywają słodki niepokój. — Dlaczego płaczesz, Traudka? — pyta nauczyciel. Dziewczyna tłumi płacz i patrzy spode łba. Cóż go to może obchodzić, że płacze? Jemu nie powie, lecz powiedziałaby pani nauczycielce Zarembiance. Jak to dobrze, gdy sdę można do niej przygarnąć! Wtedy drobne, brudne ciało dziewczyny przebiega znowu ten dziwny, słodki dreszcz, który trudno nazwać. — Proszę! — wyrywa się Kurt Malik. — Bo dzisiaj przyleciały szpaki! — A moja samica już siedzi na jajkach! — chwali się hałaśliwie garbaty Ożga, największy gołębiarz w republice szkolnej. Chłopcy są chytrzy. Umyślnie głoszą w klasie nowiny o wiośnie, bo pragną, by nauczyciel nie pytał na lekcji. Czasem udaje się podstęp, czasem zawodzi. Czasem nawet sam nauczyciel stanie w oknie d zapatrzy się w zadymione niebo. Po niebie wędrują samop_as białe chmury obwCi potem nauczyciel ourywa uuz,y uu. tuieuti i siuu\» i wraca do swojej klasy. Kaleta widzi, że dzieci wymykają mu się gromadnie, ze uciekają w dalekie światy, że rosną wśród nich tajemne szepty, że dziewczyny stają się rozmarzone, że wodzą się wpół po korytarzu, że chłopcy patrzą za nimi i rumienią się, gdy na nich spojrzeć znienacka. W klasie tworzą się zamknięte klany, obwarowane tajemnicami i przysięgami. Najbardziej solidni chłopcy, nawet ci przychlebcy i lizusy, słodcy synaczkowie i „kujony" znikają na -kilka dni ze szkoły. Włóczą się po hałdach, wylegują na usypiskach i w wądolcach przy biedaszybach, grzeją się w słońcu, spluwają przez zęby i starają się mówić o dziewczynach, w taki sam sposób, jak mówią ich bracia i ojcowie, którzy również wylegują się w słońcu, spluwają i cieszą się, że tego roku będzie na pewno praca dla nich, jeżeli nie będzie wojny. Bo na wojnę zanosi się coraz bardziej. A może byłoby lepiej, gdyby była wojna... Po kilku dniach chłopcy wracają do szkoły, skruszeni i pokorni, i tłumaczą się z płaczem, że nie wiedzą, czemu się wałęsali po hałdach. Jedynie garbaty Ożga zdołał powiedzieć, że go coś ogromnie ciągnęło w świat. j — Co cię ciągnęło w świat? — Ja nie wiem! — jąka się Ożga i rzewnie chlipie. — Wszystko mnie ciągnęło. Matka mówiła, że to diabeł kusi człowieka! Wdesner poklepał Kaletę po ramieniu i powiedział: — Śmiej się pan z tego! To się powtarza każdego roku. To przecież okres dojrzewania u pańskich chłopców. Wobec natury jesteśmy bezsilni! — dodał sentencjonalnie. Inni chłopcy ów „głos natury" umieli wyzyskać na 262 263 ię raz i arugi, chłopcy uśmiechali się i milczeli. Dopiero Kurt Malik wszystko zdradził. Powiedział, że to tyle znaczy, co chodzić po żebraniu. Od sklepu do sklepu. Zdejmują kapelusz, udają pokornych, wymawiają chrześcijańskie pozdrowienia i proszą o wsparcie. Tłumaczą sklepikarzowi lub jego babie, że w domu nędza, że dzieci kupa, że nie ma co jeść, matka chora, ojciec w więzieniu lub na cmentarzu, a w najlepszym wypadku, że nie ma pracy, co już jest zgodne z prawdą. Któż bowiem ma dzisiaj pracę? Podczas proszenia trzeba się skurczyć, głos musi być płaczliwy i drżący. Chłopcy uczą się tej sztuki na hałdzie. Chodzi o to, by wzbudzić litość, i wtedy zawsze kapnie jakiś grosz lub coś do zjedzenia. Lecz milszy jest grosz. — A co robicie z wyżebranymi pieniędzmi? — Hm... — zawahał się chłopiec. — Przetrwonicie je na głupstwa! Prawda? — Tak! — przyświadczył z ulgą Malik. Rad był, że nie musi wyjawiać prawdy. Przecież trudno mówić nauczycielowi, że chłopcy za te pieniądze kupują kiełbasę, cukierki, papierosy, a nawet wódkę. A to tak dobrze upić się wódką! Z wódką trudno, bo nikt nie chce jej sprzedać chłopcom. Sprzedaje tylko ten gruby Pyrtek, ale cygani przy tym, jak wszyscy diabli! Nie dolewa pełnej buteleczki, rozcieńcza wodą, a liczy jak za prawdziwą wódkę. Lecz i taką wódką można się upić na hałdzie lub na biedaszybach. Ho, ho! Gdyby nauczyciel wiedział, krzyczałby, jakby go ze skóry obdzierano! I fanzoliłby coś, faflał o szkodliwości alkoholu! Lepiej więc, że się nie dowie! — A czy wam wszędzie dają jałmużnę? — Nie wszędzie! Czasem wyrzucą za drzwi i jeszcze 264 dzo Kaleta przypomina sobie jeden szczegół ze swych chłopiCcycn lat. Oto do miasteczka przyjechały wozy z komediantami. Komedianci rozbili namioty, wywiesili na drągach jakieś ponure obrazy, malowane na płótnie, poprzebierali się za różnych cudaków, a potem obchodzili miasteczko z obrazami, trąbami i bębnem i zapraszali szanowną publiczność na widowisko. Kaleta tak długo kręcił się koło nich, aż w końcu udało mu się zmylić czujność jakiegoś draba w szamerowanym mundurze i odchylić róg płótna. Przerażony tym, co zobaczył iw środku, puścił je i uciekł z płaczem do domu. Dostrzegł bowiem w namiocie rząd stojących poczwar, ludzi bez głów, zbójów z podniesionymi nożami, innych z rozpłatanymi brzuchami, jakieś oddychające trupy w szklanych trumnach, kobietę trzymającą za iwłosy ludzką głowę w-jednej ręce, a w drugiej krzywy miecz ociekający krwią... Dopiero później się dowiedział, że to były figury woskowe. Konieczny by to nazwał panoptikum. Słuchając teraz zwierzeń Malika, doznał wrażenia, że udało mu się omylić czyjąś czujność i odchylić płócienną ścianę, za którą dostrzega przeraźliwe poczwary. , — To jeszcze nie wszystko! — przerwał mu zamyślenie Malik. Zauważył bowiem, że jego opowiadanie wywiera na Kalecie wrażenie. — Jeszcze nie wszystko? — Nie! Bo dziewczyny sprzedają w Katowicach cukierki. Mają takie płaskie pudełka z kanoldami i sprze-dają je po pięć groszy sztuka. A kanoldy mają od kupców z Sosnowca i z Będzina. To oni je pyćgają u siebie w domu w takich dużych kotłach. Smrodu tam u nich i brudno... Ja już tam byłem, to wiem! Brudno 265 fenie ciąglią się po zębach... ........."................ " "".....""'""" '"~~" Kaleta przypomniał sobie, że dziewczyny z jego klasy przychodzą do szkoły z nowymi wstążkami we włosach że się staranniej czeszą, a po nauce znikają i nie można ich spotkać w Osadzie. Poza tym przynoszą nowe grzebyki, lusterka i błyskotki. — Ale skąd mają pieniądze na kupienie owych cukierków? — Kupcy im borgują. — Kredytują! — Kredytują... W każdym pudełku jest sto kanol-dów po cztery grosze, a one sprzedają je po pięć groszy. I również narzekają, że w domu bieda, że nie mają co jeść, że jeszcze nic dzisiaj nie jadły. Najczęściej kupują te cukierki dzieci i starsi panowie. — Starsi panowie? — Tak, proszę! Chwaliła się Hana Buchcianka, że najczęściej kupują od niej starsi panowie w parku lub na bocznych ulicach. A ci panowie szczypią ją w policzek lub w piersi albo jej coś mówią, ale co, tego już nie chciała mi powiedzieć. Kaletę przeraziła ohyda ludzkiej nędzy. — Dobrze, dobrze! — rzekł siląc się na spokój. — Mażesz już odejść! I znowu ujrzał się jakby strącony z wysokości. Poczucie bezsilności przywaliło go ciężkim kamieniem. Jeżeli opowie kolegom o odkrytej tajemnicy, to co? To nic! Powiedzą, że nauczyciel jest tutaj tak samo bezsilny, jak bezsilnym jest wobec tamtej nędzy ludzkiej, że tu nie pomogą żadne piękne słowa, teorie książkowe, grożenie piekłem lub niebem, bo dzieci i tak nie uwierzą w piekło czy diabła. Raczej odstraszy ich lęk przed policjantem. A ta mądrość serca? Uśmiechał się gorzko. 266 kie swoją" „mądrością serca", niech próbuje „uozłowie-" czyć" tych małych barbarzyńców! Nic nie zrobi! Oto udało się jej pozyskać BaMlona pogłaskaniem po głowie, gdyż chłopcu brak tej pieszczoty w domu. A poza tym nie ulega wątpliwości, że działa tutaj nieuświadomiony u chłopca pierwiastek seksualny. Przecież to chłopiec merwowy, pubudliwy, nad wiek rozwinięty fizycznie! „Jakiż ja głupi!" — myślał z niechęcią, że^już teraz potrafi nareszcie poprowadzić ich prostą drogą, a tymczasem wszystko niweczy ludzka nędza! Bo uwierzył, że gdyby nie było nędzy, nie byłoby zła i przekleństwa. Stosunek Babilona do Kalety stał się znowu poprawny od chwili, gdy Zarembianka zdołała jego bunt uciszyć. Kaleta zaczął się do niego odnosić, podobnie jak do reszty dzieci, w sposób serdeczniejszy. __Niech pan nie wchodzi do klasy przejęty godnością nauczyciela, naburmuszony, sztywny i groźny, lecz niech pan idzie do dzieci z uśmiechem! Dziecko przecież tak bardzo pragnie uśmiechu! — dowodziła Zarem-bianka. — Przecież już wspomniałam, że wy i dzieci nie umiecie się śmiać. Pan patrzy z ukosa na stosunek swych dzieci do mnie. A tymczasem tajemnica leży w ,tym, że idę do nich z uśmiechem i pozwalam się im śmiać. A raczej usiłuję wyzwalać w nich zabijany śmiech. Niech pan spróbuje to samo robić, a zobaczy pan skutek! Stosował i skutek zobaczył. Otóż dzieci nabrały do niego zaufania i powoli zaczęły mu się zwierzać. — Gdzie jest Babilon? — zapytał, gdy go jednego dnia nie zastał w klasie. — Był wczoraj na przemycie! — zgłosił Kurt Malik. Na trzeci dzień Babilon przyszedł do szkoły. Przyznał 267 — Wybieramy się całą gromadą — chwalił się z naiwną szczerością. — Idzie ojciec, idą jego kamraci, a my też idziemy. — Kto to jest, ci my? — No, my, chłopcy z klasy siódmej, z naszej szkoły i ze szkoły Batorego. Jest nas dwunastu, a ja im przewodzę! Należymy do gromady Somerlika. Somerlik jest przewodnikiem, a my jego szpicą... — Przemycacie? — Nie proszę! Przecież mówię, że idziemy jako szpica! — Co to jest szpica? Babilon spojrzał z wyższością na nauczyciela. Przecież nauczyciel Kaleta zawsze udaje w klasie, że wszystkie rozumy pozjadał, a nie wie, biedak, co to jest szpica! Koń by się śtmiał! To są przecież chłopcy, którzy idą przed przemytnikami i śledzą, czy w zagłębieniach, w wądolcach i w dziurach na hałdzie nie ozai się strażnik graniczny. Jeżeli go wytropią, gwizdną w umówiony sposób i przemytnicy wiedzą, co mają robić. Wtedy strażnik klnie jak wszyscy diabli, lecz szpicy nic nie może zrobić, bo jemu nie wolno takich chłopców aresztować. Najwyżej przegoni grożąc kolbą karabinu. — A jak się odbywa przemyt? Chłopiec zaczął szeroko opowiadać. A więc starsi przechodzą przez zalane łąki na drugą stronę granicy, a szpi-ca siedzi ukryta w dołach. Czasem kto odważniejszy idzie z nimi na przemyt. Potem obładowani wracają. Co przemycają? Hm, różnie bywa... Banany, tytoń, papierosy, eter w blaszankach, płynne maggi w pęcherzach, kokainę, zapalniczki, kamyki do zapalniczek — no wszystko... Co się potem dzieje? Nic się nie dzieje! Idzie każdy, jeden za drugim, bo przez zalaną łąkę nie 268 w nocyi gdy nie ma: issięzyca: a szpica wara preotiemr Szuka ukrytego strażnika. Gdy go zauważy, gwiżdże i pierzcha. Wtedy tamci wiedzą, gdzie skręcić. Czy na lewo,-czy na prawo, czy też lec w trawie, czy też zmykać z powrotem na drugą stronę granicy. Ile zarobi przemytnik? Hm, różnie! Od trzech do pięciu złotych za jeden przemyt. Kto odbiera przemyt? Paserzy z Sosnowa i okolicy. Oni wszystko przygotowują, najmują przemytników, oni odbierają przemyt i płacą. Czy strażnicy strzelają? O jej! A jeszcze jak! Kaleta chciał jeszcze zapytać, czy Babilon wie, że to sprzeciwia się prawu, że to jest przestępstwo. Nie zapytał, bo wiedział, co chłopiec odpowie. Że przemytem zajmują się bezrobotni górnicy i hutnicy. I że chodzenie na przemyt to nie jest przestępstwo. Przestępcą jest strażnik graniczny, który strzela do ludzi jak do zajęcy. — Dlaczego mi to opowiadasz? — zapytał chłopca. — Przecież wiesz, że możesz być ukarany w szkole za to wszystko! Babilon spojrzał na Kaletę, zasępił się, potarł czoło. — Opowiadam, bo pan nauczyciel chciał, żebym opowiadał. A nie opowiadałbym, gdybym wiedział, że mnie pan nauczyciel zdradzi przed panem kierownikiem. — A jeżeli zdradzę, to co? Babilon zawahał się. — Nie, proszę... Pan nauczyciel mnie nie zdradzi — rzekł z naciskiem. — Bo pan nauczyciel jest już teraz inny... Kaleta uradował się jego wyznaniem, a równocześnie ogarnął go żal, że jest bezradny. Jakże tu wytłumaczyć chłopcu, że robi źle biorąc udział w przemycie? Babilon wyśmieje się z niego. — No już dobrze, dobrze! — rzekł. — Zaczynamy naukę! 269> bianką, gdy "szli razem do szkoły.™ — Znowu? A dlaczego? Opowiedział jej, co mu zdradził Malik i Babilon. Dziewczyna słuchała skupiona. — Dziecko inie odczuwa ohydy zła, jak my... — zaczęła. — Ową skłonność do zła rodzi nędza i głód. Poza tym dziecko myśli innymi kategoriami i żyje w innym świecie. To jest świat pierwotny i prymitywny. Zresztą po cóż o tym mówić? Pan dobrze wie wszystko. I dlatego jesteśmy tutaj wychowawcami, żeby je wyprowadzać z przekleństwa na jasny świat. Nasza praca ma znaczę nie połowiczne, bo jak długo nie usuniemy zła i oiędzy.: — Usuniemy? W jaki siposób? Kiedy? Jolanta spojrzała jasno w oczy Kalety. Uśmiechnę! się lekko. — Usuniemy. Jeżeli nie dzisiaj, to jiutro, pojutrze za lat dziesięć! To będzie rewolucja! — Pani mówi jak Marks! — Mniejsza o Marksa! Nie trzeba być Marksem, lecz wystarczy mieć drobinę rozsądku, by tak myśleć patrząc na niesprawiedliwość społeczną. A poza tym trzeba nam wiary w człowieka! — Pani ma tę wiarę? — Mam! Pan zaś chwilami ją traci. I tym się różnimy. Pan przechodzi okres, że tak powiem, duchowego ząbkowania. Pan się załamuje i wzlatuje, szuka uporczywie wyjścia z osaczającej matni, rzuca się naprzód głową i opada, potem usiłuje chyłkiem przemknąć i za-plątuje się w sieci. Pan, ze swym ustawicznym analizowaniem siebie samego, wchodzi w ślepą uliczkę. Przechodzi pan od jednej skrajności do drugiej. Weźmy na przykład nasz wzajemny stosunek. Pan jest zazdrosny o kolegę Koniecznego, a równocześnie zmarła Edyta odgrywała w uczuciach pana również pewną rolę... 270 IJziewcżyHa^amiilkła. — Przepraszam! — podjęła po chwili. W głosie jej przewinęła się dziewczęca słodycz. —*¦ Pan jednak pozwoli, że dokończę swoje, być może, naiwne rozumowanie. Przypuszczam, że ano jest śmieszne, lecz mnie z nim dobrze. — Niech więc pani dokończy! — Jaki pan naburmuszony! A niepotrzebnie! Ale co chciałam powiedzieć? Oto trzeba mieć wiarę w skuteczność swego wysiłku i to wszystko! — Nawet wtedy, gdy się widzi bezpłodność tego wysiłku? — Nawet wtedy! A zwłaszcza wtedy! — Trudno mi panią zrozumieć. Pani popisuje się paradoksami. Dajmy temu spokój! — Dobrze, ale jeszcze jedno! Niech pan zajmie się wyłącznie swymi chłopcami, a ja tylko dziewczynami z pańskiej klasy. Zgoda? — Jak pani chce! — rzekł bez przekonania. Chciał jej powiedzieć, że oczekuje z lękiem tej chwili, w której zagubi się w szamotaniu, kiedy — zrezygnowany — lekko wyzbędzie się młodzieńczego zapału i powie sobie, że nie warto podejmować dalszej walki. Przecież spotyka koło.siebie takich zrezygnowanych już kolegów. Dzisiaj przeżywa jeszcze boleśnie swoją bezsilność i klęskę, lecz może przyjść czas, gdy pogodzi się z nią i stanie się rzemieślnikiemHpartaczem. Rozeszli się na korytarzu. Kaleta zastał na stole w pokoju konferencyjnym list od kierownika Heczki. Przeczytał go. Heczko już wie o śmierci Edyty. Pisze o niej i o swojej nadchodzącej śmierci. Kaletę zdumiewa jego spokój. Zatrzymał: się na jednym fragmencie. Czytał go powoli: 271 juź 'WSźystko Gadzie Upótządkowam; kiedy "będę" miał czyste biurko, że się tak wyrażę, i będę prze~ konany, że dalsza robota w Osadzie jest wszczęta i że ją inni poprowadzą za mnie, będę mógł odejść. Życzyłbym, sobie, żeby ją Pan, Panie Józefie, odebrał po mnie i poprowadził. O Edycie już wiem! Koleżanka Bronka jest już tak osłabiona, że do kaplicy musi ją wprowadzać siostra. Godzinami tam przebywa i gra. Ta dziwna dziewczyna żyje jeszcze muzyką. Słucham jej gry i uciszam się. Wiele rzeczy zrozumiałem i wiele wartości odkryłem. I chociaż, Panie Józefie, tych wartości ktoś nie widzi, nie wolno mu ich negować. One istnieją! U nas już wiosna. Jest we mnie wielka wiara w człowieka..." Kaleta złożył list i podszedł do okna. Zapatrzył się w zadymiane słońce. Na ulicy bawiły się dzieci. Gwiazdy na granicy Granica biegła łamaną linią. Po jednej i po drugiej stronie wznosiły się zabudowania kopalni, hałdy, usypiska, przebiegały pociągi na wysokich groblach, krzyczały maszyny, a ziemia dygotała rytmicznie i stękała. Czasem granica (przemknęła pod płotem, czasem zleciała w szeroką dolinę i tonęła w rozmokłych łąkach, obeszła brzegiem czarny staw, podczołgała się pod nasyp kolejowy, zatrzymała się przed wypaloną hałdą i zawróciła w bok. Miejscami przebiegała chyłkiem wzdłuż drogi. Na skrzyżowaniach wznosiły się i opadały szlabany, zatrzymywali się ludzie, znikali w ciasnych ogrodzeniach, poddawali się rewizji, czasem beknął samochód i zapiszczał kołami na asfalcie, czasem przykole-b»ał się tramwaj i stanął. Ludzie wciąż przechodzili z jednej i drugiej strony. Od szlabanu wiodły podwójne miedze. Miedzami kroczyli strażnicy graniczni i patrzyli spode łba naokoło. Noc zapowiadała się cicha i ciepła. W miarę zapadania zmroku zacierały się kontury ziemi, a po tamtej stronie wybłyskiwały białe kule elektrycznego światła, zapalały się wysokie ognie, buchały rdzawe płomienie pod zakopcone -niebo, wystrzelały wysoko i znienacka gasły zdmuchnięte. Z boku jarzyła sdę 18 Wyorane kamienie 273 taplała ziemię. Babilon siedział w hałdowej wnęce i patrzył na przeciwną stronę. Obok nieo leżeli kamraci. Nie ruszali się, nie rozmawiali, tylko patrzyli uparcie w podnoszące się mgły, bo wietrzyli Kostrzewę. Kostrzewa był najgorszym strażnikiem. Oto przed pół godziną przeszedł koło ich kryjówki i rozglądał się czujnie. Podobny był do gończego psa, który czai się na zwierzynę. Podniósł głowę, ślepił pilnie w mroki i słuchał. Niczego nie dostrzegł ani nie dosłyszał. Poszedł uspokojony, nawet papierosa zapalił. Znak to niechybny, że nie spodziewa się przemytników na tym odcinku. A może tylko udaje? Zniknął we mgle, kroki jego utonęły w jazgocie maszyn po tamtej stronie granicy. Chłopcy skulili się, podłożyli ramiona pod głowę i zdawali się zasypiać. Czuwał tylko Babilon. Leżał na brzuchu, a wspierając się łokciami, wystawiał głowę z wnęki i śledził. Wszędzie cisza, tylko tamte maszyny po niemieckiej stronie dudnią jednostajnie, piszczą, para rzęzi usypiająco, a na ciemniejącym niebie rozpalają się raz po raz ogromne łuny, zbałwanią isię i zdychają pod niebem. Ziemia wciąż dygoce, a odległy łoskot maszyn dudni w uszach. Dzisiaj Somerlik poprowadzi ina przemyt. Z Somer-likiem idzie ojciec Babilona i sześciu kamratów. Mają przenosić z niemieckiej strony eter w blaszankach i tytoń w workach. Wszystko już przygotowane po tamtej stronie. Do Somerlika przyszedł czarny paser, podobny do rzeźnika, nachylił się do jego ucha, poszeptał coś, a Somerlik kiwnął głową na znak, że zgadza się, i powiedział, że dobrze. Paserowi latały oczy. Rozglądał się niespokojnie, jakby spodziewał się obławy. Zauważył Babilona na ławie pod oknem. 274 tchórzostwo. Oczy stały się złe jak u kota, gdy go psy osaczą na drzewie. •— To jeden ze sapicy! — mruknął niedbale Somerlik. — Aha! — westchnął paser z ulgą. Potem wsiadł do rozklekotanej taksówki i pojechał. Somerlik wydał rozkazy. Babilon zawiadomi ojca i sześciu jego kamratów, że dzisiaj będzie robota. O godzinie jedenastej w nocy. Odcinek między hałdą szybu „Ryszarda" a kolonią. Przejście koło kopalni, następnie wzdłuż opuszczanego wapniaka koło parkanu. W parkanie będą wyrwane deski, lekko tylko przymocowane. Będą 'znaczone kredą. Przez parkan na hałdę. Na hałdzie będzie szpica. Z hałdy już tylko kilka kroków na drugą stronę, łąki. Łąka jest zalana i woda sięga do kolan. Powrót koło godziny drugiej. A raczej między pierwszą i drugą. Szpica będzie czuwać. Potem pójdzie przodem, a tamci za nią. Przyszli kamraci ze starym Babilonem i klęli. — Pieruna jasnego, to dziśka zaś przez woda? — zżymali się. — Za te zasmolone trzy złote? — Po pięć złotych obiecał! — pocieszył ich Somerlik. Babilon spotkał się z kolegami w umówionym miejscu, obok toru kolejowego przy kopalni. Przyszli wszyscy, prócz małego Wątorka. Widocznie znowu go strach obleciał albo mu maitka schowała spodnie do szafy, zamknęła i Wątoreik teraz beczy w koszuli i narzeka. Albo jednak ten strach? Bo on zawsze taki. Wydziera się pierwszy, a gdy przyjdzie czas na robotę, chowa się pod pierzynę, a potem się tłumaczy, że jego spodnie były zamknięte w szafie. —¦ Najduch pferzyński! — warknął Balbilon. Przeliczył kamratów. Sześciu. To wystarczy. — Obejdziemy parkan i kopalnię i przejdziemy całą 275 nic! ŻbiorKa w cfzkiirize koło ognia. Mzaemy! Rozbiegli się ¦wszyscy, poznikali w mroku. Szli powoli, rozrzuceni szeroko, naśladując górników wracających ze szychty. Przystawali często, rozglądali się, czasem ktoś z mich 'położył się, przytknął ucho do ziemi i słuchał. Kamraci wtedy stali. Uspokojony wstawał i znowu szedł schylony z opuszczoną głową. Z bolcu tylko śmigali spojrzeniami, wymacywali ostrożnie każdy załom hałdy, zaglądali w każdy wądolee. Wiedzieli, że napotkamy strażnik nic im nie zrobi. Strażnik bowiem nie łapie szpicy. Zapyta najwyżej: „Dokąd to, chłopcy?" Głupi! Jakby nie wiedział! „Nigdzie! Tak se idziemy!" ^ — powiedzą chłopcy, „Ha, pieruńskie gizdy! Sapica, *" prawda?" Wtedy już wszystko przepadło, bp strażnik będzie ją śledził z ukrycia. Będzie się czołgał, podchodził, zaglądał spoza usypiska. Potem wstrzyma dech, przyczai się i godzinami będzie czatował. Tak długo, aż nadejdą przemytnicy. Przepuści ich na drugą stronę, lecz potem podwoi czujność. Skuli się w dziurze, rozpłaszczy się, głowę tylko nieznacznie wychyli, a czapkę z metalowym okuciem na daszku położy obok siebie. Bo on dobrze wie, że na okuciu może wybłysnąć drobina rdzawego płomienia z huty. A gdy wreszcie posłyszy zdyszane oddechy, gdy doleci go zdradziecki szelest żwiru, wstanie nagle, bryźmie w oczy strugą elektrycznego światła, oślepi i zawoła: „Stój! Tu straż graniczna!" Wtedy już wszystko przepadło! Trzeba więc tak przemykać po hałdzie, by strażnik nie "widział szpicy, lecz by szpica jego widziała. l„. Kamraci Babilona dotarli do wnęki obok palącej się hałdy. We wnęce było ciepło i cicho. Dudnieinie maszy- ¦ ny i rzężenie pary uwiędło u jej iprogu i teraz dochodziło uszu jak słaby szept. Z boku czerwienią się stoki hałdy. Stoki są pokryte płonącym rubinem. Sączy się 276 ostrożnie po suchym igliwiu w^ćzarnym lesie. Czasem" zawieje krztuszący czad. Wtedy chłopcy kulą się jeszcze bardziej, zatykają nos i usta czapką, gdyż nie wolno im kaszleć. Strażnik Kostrzewa przeszedł znowu koło ich schronu. Przystanął w pewnej chwili, rozejrzał się nieufnie. ' Wszyscy widzieli jego sylwetkę na tle nieba i gwiazd. Karabin przekreślał je skośną kresą. Kostrzewa zamruczał coś, zapalił papierosa. Rudy płomyk oświecił ponurą twarz. Twarz była zbójecka. Wybłysły wilcze oczy. Potem zamknął się mrok, a sylwetka Kostrzewy jęła sunąć na tle gwiazd i nieba. Czerwona kropla jego papierosa zgasła w ciemnościach. — Poszedł! — westchnął Babilon z ulgą. — Już idą? — zapytał jeden z chłopców. Babilon nie odpowiedział. Poprawił się na drętwiejących łokciach i zapatrzył w mroki. Mgły układały się w niską, sfałdowaną płachtę nad łąką. To dobrze, bo najgorszy odcinek będzie zabezpieczony. Żeby tylko nie chciał wiatr nadlecieć, bo wtedy mgłę w dolinie wezmą diabli! Niebo nad hałdą jest czyste, granatowe i pełne gwiazd. Jeżeli się położyć na wznak i patrzeć w niebo, wtedy dzieją się dziwne rzeczy. Czas wtedy szybko ucieka, a równocześnie ulega się złudzeniu, że można wędrować między gwiazdami jak po ogromnej, granatowej łące między kwiatami. Babilon wyobraża sobie, że wędruje od gwiazdy do gwiazdy, przystaje, nachyla się nad najpiękniejszą i myśli, że to śliczna gwiazda. Gwiazdy mrugają śmiesznie, a jest ich takie mnóstwo, że nie sposób objąć ich spojrzeniem. A za tymi gwiazdami jest chyba niebo. Babilon leży na wznak i myśli, jak długo musiałby wędrować między gwiazdami, by dotrzeć do nieba. Ksiądz katecheta wprawdzie mówił, że niebo jest gdzie 277 pogrzebie. Zanim"śię" jednak dowiedziano, odbył sdę pogrzeb. Takiego pogrzebu jeszcze nie było w Osadzie. Nawet policja szła bokami, a komendant policji kroczył za trumną, ubrany paradnie, z jakimiś medalami na piersiach, w czapce z podpinką pod brodą. Trochę dziwiło zebranych, dlaczego aż tyle parady czynią nieszczęsnemu Ba-bilończykoiwi. Przestali się jednak dziwić, gdy po złożeniu trumny do grobu wystąpił stary Gerok, stanął na usypanej glinie i odwrócił się do zebranych. Już chciał zacząć mówić, gdy komendant podszedł do niego i powiedział: — Bardzo was przepraszam, panie Gerok, lecz nie wolno! — Czego nie wolno? — Przemawiać nad grobem... — Towarzysze i towarzyszki! — zaczął jednak Gerok. — Oto przed nami ofiara... — W imieniu prawa zabraniam przemowy — warknął komendant, a policjanci już zdołali się przepchać przez zbity tłum i otoczyć grób. — Ustępuję wobec przemocy! — cisnął Gerok. — Lecz wy wszyscy wiecie, co wam chciałem powiedzieć! — Wiemy, wiemy! — zahuczał tłum. Gerok chciał jeszcze mówić, lecz uprzedził go Konieczny. Skinął czarną pałeczką na dzieci, syknął: „Śpiewać! Raz, dwa, trzy!" — i machnął ramionami. Dzieci zaczęły śpiewać oklepaną pieśń o ciemnej mogile. — Głośniej! — syknął znowu Konieczny i jął jeszcze gwałtowniej machać ramionami i wywijać pałeczką. Podniósł się piskliwy dyszkant dziewczyn, zabuczeli chłopcy, rychło jednak zgubili takt i głosy ich zaczęły się kłócić dysonansami. — Cholera! — warknął Konieczny. 288 w w tamten dysonans wpadł basowy głos Geroka. __Krew naszą długo leją kąty — zaintonował Ge~- rok i w te pędy dzieci umilkły, a .zebrani podjęli now% melodię. Najpierw kamraci Genoka, potem górnicy, za nimi baby, a za babami dzieci. I chociaż komendant policji machał dłońmi i coś krzyczał, buntownicza pieśń o czerwonym sztandarze, który płynie ponad trony, toczyła się składnie w zadymiony świat... Teraz kamraci starego Babilona siedzą u Pyrtka i pocieszają ojca jak umieją. A Pyrtek roznosi kufle piwa, napełnia kieliszki wódką, częstuje gorącą kiełbasą z musztardą i chlebem i zachęca do picia i jedzenia. Tłumaczy przy tym wszystkim, że stary Babilon jest jego przyjacielem i że stypę pogrzebową on sam funduje, bo skądby Babilon wziął pieniądze, aże skąd... Wszystkiemu jednak winien jest kierownik Heczko. — Po jakiemu kierownik Heczko, aże po jakiemu? — dziwili się ludzie. — A bo szkoła daje wychowanie, a szkoła kierownika Heczki źle wychowuje. Taki kierownik to do luftu! On jest temu winien, że stało się nieszczęście! Gdyby dbał o wychowalnie dzieci, nie byłoby się stało, co się stało. No nie? A teraz siedzi w Zakopanem, choruje na „'gruźlicę... No, pijcie, ludeozkowie, pijcie! Staro! Maryna! — huknął w kierunku kuchni. — Pięć porcji kiełbasy z zenftem! Jedzcie i pijcie, ludeezkowie, bo jak Niemiec mówi: Essen und Trinken halt Leib und Seele zusam-men! jako padom! Teraz ten kierownik Heczko siedzi w Zakopanem, choruje na lązoka, czyli gruźlicę, a gdy wróci, wszystkie Essen und Trinken halt Leib und Seele z u-sammen! (niem.) — Jedzenie i picie podtrzymuje na duchu i ciele. 1S Wyorane kamienie dass heisst: anstecken drugiego gruźlicą, a zwłaszcza dzieci w szkole. Ho, ho! Gruźlica to nie jest tako choroba, jakby kto myśloł! O nie! Pyrtek długo czekał na sposobność, by nareszcie wszcząć skuteczne starania o zdobycie kierownictwa szkoły w Osadzie dla swego syna. Biedaczysko marnuje się gdzieś w zapadłej wsi góralskiej na Podhalu, uczy góralskie dzieci w mizernej dwuklasówce, a tymczasem jemu należy się już porządne kierownictwo. Przecież to syn ipana Pyrtka! Ksawery Pyrtek! W sercu Pyrtka narastało poczucie krzywdy, że syn musi tułać się poza Śląskiem, gdy tymczasem jego miejsce zajmują pierońscy gorole. A jakby to pięknie było, gdyby syn na ten przykład szedł ulicą w Osadzie, a ludzie tak by go witali: „A! Gut Morgen, Herr Oberleh-rer!" „Dzień dobry, panie kierowniku" Dzień dobry! Jedni po niemiecku, inni po polsku, jakby już tam wypadło. Albo gdyby przyszedł list, a na liście byłby taki adres: „Wielmożny Pan Ksawery Pyrtek, kierownik szkoły powszechnej im. Króla Jana III Sobieskiego w Osadzie". Trzeba tylko mądrze postępować i chytrze ehoidzić koło tamtych ipanów u góry, żeby kierownika Heczkę usunęli z Osady, a na jego miejsce mianowali pana Ksawerego Pyrtka, syna Pyrtka-powstańca. Szkoda tylko, że diabli zjedli ze Związkiem Powstańców. Nie wypada przecież zwracać się do nich z prośbą o protekcję, jeżeli człowiek ma z nimi na pieńku! Ha, ludzie by chcieli drugiego w łyżce wody utopić! Tacy są źli! Jak wszyscy diabli! Oto pan Pyrtek był prezesem, inni po- Dass heisst: anstecken (niem.) — to znaczy: zarazić. Gut Morgen, Herr Oberlehrer! (niem.) — Dzień dobry, panie kierowniku! 290 sury. Powiada niemieckie przysłowie, że der Neid gonnt dem Teujel nicht die Hitze in der Hólle, a cóż dopiero takiej prezesury panu Pyrtkowi! Powiadali, że pan Pyr-teik nie umie się wyliczyć z jakichś tam pieniędzy związkowych! Wielkie rzeczy! Tyle piekła z powodu kilku złotych! Chodziło o głupie sto złotych i coś tam jeszcze! „O, pieruny jasne! Ależ macie! Zeżryjoie sobie" — powiedział wtedy, cisnął pieniędzmi ma stół prezydialny, trzasnął drzwiami i poszedł zagniewany! A szkoda wielka! Dzisiaj przydałoby się takie pismo polecające ze Związku Powstańców. Ale nie szkodzi! Są jeszcze ludzie sprawiedliwi i do-brodajni, życzliwi i mający Boga w sercu! Oto jest ksiądz, wikary, chociaż ten zarozumiały chłystek coś kluczy i powiada, że nie będzie kładł palców między drzwi. Któż mu każe kłaść palce między drzwi? Ale jest przewielebny ksiądz proboszcz, człowiek dobry i gołębiego serca, niosący pomoc każdemu potrzebującemu. Mógłby tylko robić drobne wyjątki i nie kamracie się z socjalistami, lecz jeżeli sobie z tego powodu nawarzy piwa, on Pyrtek nie będzie go pił! Pomóc jednak może! Bo to przecież duchowna osoba, z Bogiem gada po łacinie przy ołtarzu, a gdy ma zabić muchę, to płacze i wzdycha! A z księdzem proboszczem panowie się liczą w urzędach! Ho, ho! Wprawdzie trochę się też na niego krzywią z powodu tych „czerwonych" w Osadzie. Ale co ksiądz proboszcz, to ksiądz proboszcz. Co powie, to święte. To jakby już „amen" powiedział. A ksiądz proboszcz tak powie: „Moi szanowni pano- Der Neid gonnt dem Teufel nicht die Hitze in der Ho Ile (niem.) — Zazdrość żałuje diabłu nawet żaru w piekle. 291 Pismo Święte powiada... „Jak to powiada Pismo święte? Niech już tam powiada co chce. Ksiądz proboszcz jest od tego, by je znał na pamięć i umiał nim poprzeć swoje słowa. Powie więc, że kierownik Heczko jest suchotni-kiem i dzieci w szkole może zarazić swoją chorobą. „Pamiętajcie, panowie — powie ksiądz proboszcz i podniesie palec prawej ręki wysoko jak na ambonie — pamiętajcie, że na własną duszę bierzecie to straszne nieszczęście, jakie wyniknie z powrotu pana kierownika Beczki do osaldzkiej szkoły!... Tak powie! A panowie u góry zdumieją się bardzo, podrapią po głowach, bo nikt nie będzie chciał brać tego nieszczęścia na własną duszę, pomyślą chwilkę i tak rzekną: „Świętą prawdę mówi przewielebny ksiądz proboszcz! Świętą prawdę! Ale kogo byśmy dali na jego miejsce, aże kogo" „Kogo? — huknie ksiądz proboszcz i rypnie pięścią w stół. — Panowie się pytacie kogo? Pana Ksawerego Pyrtka, który tuła się między góralami, a jego miejsce jest tu! Ojciec zasłużył sobie na tę łaskę, bo to stary działacz narodowy i powstaniec. Gdyby nie on, nie byłoby polskiego Górnego Śląska i Niemcy by tu dzisiaj królowali, a nie my i wy, szanowni panowie!" Tak pawie, po kilku dniach, a może tygodniach przyjdzie grube pismo % katowickiego Wydziału Oświecenia Publicznego, w piśmie zaś będzie stało jak byk, że pan nauczyciel Ksawery Pyrtek zostaje przeniesiony od nowego roku do szkoły powszechnej imienia Króla Jana III Sobieskiego w Osadzie w charakterze kierownika. I kropka. O, wszystko tak się stanie! Trzeba tylko namówić ludzi, żeby poszli w delegacji dio księdza proboszcza. On nie pójdzie, bo ma także z nim na pieńku... A właśnie, 292 OZS Przysiadł się do swych gości i jął im tłumaczyć, jakie dobrodziejstwa spadną na Osadę, jeżeli kierownikiem będzie jego syn, Ksawery Pyrtek. Ludzie słuchali i trochę się krzywili. Jak tu świadczyć przeciwko kierownikowi Heczko, jeżeli ten człowiek tyle dobrego zrobił w Osadzie? Ta sala gimnastyczna, — to jego robota! I ten stadion sportowy — to jego robota! Pracował w tylu towarzystwach bezinteresownie, urządzał Gwiazdki dla dzieci, wraz z Gerokiem zaopatrzył je w buty. A te zebrania, chóry, przedstawienia, odczyty! No, wszystko! — To nic! To wszystko plewa! — sprzeciwiał się Pyrtek i dolewał wódki do kieliszków. — Pijcie, kamraci, pijcie! Trinke, Liebchen, trinke schnell, Trinken macht die Augen heli! jak śpiewa jedna piosenka z takiego teatralnego kąska, co się nazywa „Fledermaus". Niech wam się też oczy rozjaśnią! I głowy! Bo to, co taki Heczko zrobił dla Osady, to wszystko plewa! Przecież mu rząd za to płaci ciężkie pieniądze! Ale gdy mój syn przyjdzie, uwidzicie, co potrafi zrobić. Ho, ho! Nie przekonał swych gości. Bronili Heczkę jak umieli. Że w swej robocie zdrowie stracił! Tak nie można, panie Pyrtek! To się nie godzi! Nawet psa nie wypędza się -l z domu, gdy jest chory albo stary! Wtedy Pyrtek użył ostatniego argumentu. Oto Ślązakom dzieje się krzywda. Bo gdy dzieci zasłużonych działaczy i narodowych bohaterów mruszą tułać się po Trinke, Liebchen, trinke schnell, Trinken macht die Augen heli! (niem.)— Pij, kochanie, pij raźno, bo picie rozjaśnia oczy. Fledermaus (niem.) — Nietoperz; tytuł operetki Johanna Straussa, znanej u nas pod nazwą „Zemsta nietoperza". 293 r Ten argument trafił w czułe miejsce słuchaczy. Istotnie, namnożyło się na Śląsku pienińskich goroli, istru-pią się, 'wynoszą, traktują Ślązaka jak Murzyna w kolonii, uważają się za lepszych ludzi tylko dlatego, że ich nazwiska kończą się na „ski" lub „dci", no i w ogóle... „A tak! Słusznie!" — myśleli. — Tylko że są ludzie, a ludzie! Taki Heczko, mówcie co chcecie, to człowiek porządny i zasłużony! — podjął się jego obrony stary Gwóźdź ze Szpluchowa. — Głupstwo fanzolicie, panie Pyrtek! — poparł go zezowaty Kuźnik. — Głupstwo, powiadacie? A co powiecie o tym zgorszeniu, jakie Heczko sieje w Osadzie? — [zaatakował Pyirtek. — O jakim zgorszeniu mówicie? — O jakim zgorszeniu? To wy nic nie wiecie? A jak to było z tą Edytą, co z nią kramarzył i kramarzył, aż nakramarzył? Zrobił jej dziecko, potem poszedł, wcale się o nią nie troszczył i biedna dziewczyna musiała w szpitalu z jego powodu umrzeć! Ha, widzicie! — Eh, ;kto wie, jak tam było? — mruknął zasępiony Kuźnik. — No, idziemy kamraci! Dziękujemy, panie Pyrtek, za poczęstną, a z Bogiem! Wstał i poszedł. Za nim większość zebranych. — Pieruna jasnego! — mruczał oburzony Pyrtek. — Nażarli się, wypili, a teraz poszli, gdy widzieli, że trzeba człowiekowi pomóc w biedzie! — Jeżeli wam idzie, panie Pyrtek, o ten kawałek koniny i tę trochę gorzały, to możemy zapłacić! — warknął obrażony Gwóźdź, który jeszcze pozostał z kilku towarzyszami. — Gwóźdź ma prawie! Mo recht! — poparli go towarzysze. Zapłacili i poszli. Gospoda opustoszała. 294 się us^&koić, bo spoiKai szedł do Osady szukać dobrych ludzi. Nazajutrz wybrała się delegacja do księdza pro-tbosizcza. A więc był pan Pyrtek jako osoba najbardziej zainteresowana. Był stairy Burian z komitetu kościelnego. Był Kwaśnica, sprawujący obowiązki kościelnego, a w wolnych chwilach handlujący [króliczymi skórkami. Był następnie Macura, prezes Bractwa Różańcowego, który umiał odmawiać różaniec odwrotnie, i był Ku-chejda z kopalni „Ryszard", gniewający się na kierownika Heczkę za to, że mu raił swoją córkę, a Heczko wzgardził inią. A przede wszystkim była Piechaczkowa i pyskata Siekietrzyna, obie aż kipiące oburzeniem na szkołę kierownika Heczki. Niechęć Siekierzyny do szkoły, a pośrednio do kierownika Heczki powstała zaraz na drugi dzień po śmierci młodego Baibilona. Wszystko poszło o osiem starych, zaśmierdziałych jajek. O, nieidoozekanie z taką szkołą! Oto nauczyciel Kaleta powiedział w klasie, że koledzy i koleżanki powinni w jakikolwiek sposób uczcić pamięć zmarłego Babilona. A raczej zastrzelonego Ba-bilona. A świece mogą być? Mogą! ,l Garbaty Ożga był najbardziej przejęty jego śmiercią i chciał postawić koło trumny najwięcej świeczek. Lecz nie miał ani grosza. Przypomniał sobie przeto, że matka jego posadziła kwoczkę na jajkach w nadziei, iż z ośmiu jajek będzie osiem kurcząt. Przyszedł tchórz d kwoczkę zagryzł. To było wczesną wiosną. Jajka zostały w gnieździe na stryszku. Tak długo, aż w końcu garbaty Ożga zabrał jajka do czapki, wyszedł na drogę i namawiał przechodzące kobiety, by kupiły tanie jajka. Tańsze o dwa grosze, aniżeli na targowisku. Połakomiła się na 295 j»k wszyscy anaoja. z,aDraia jj gego Ożgi i gdy zaczęła je iw domu rozbijać, wypadały z nich nieżywe, cuchnące kurczęta. Poleciała z piekłem do szkoły. W szkole się wyjaśniło, że Ożga chciał kupić świece dla nieboszczyka Babilonia, lecz nie miał pieniędzy. Sprzedał więc staire jajka. Sprawę rozwiązał Kurt Ma-lik, bo zaproponował, by zebrać iw klasie składkę do jego kapelusza i tamtej babie zwrócić pieniądze. Tak uczyniono, pieniądze Siekierzynie zwrócono. Zaniósł je Kurt Malik, wciąż pochlipujący garbaty Ożga i Medka. Siekierzyny to jednak nie udobruchało. Pieniądze wzięła. Kunta Malika z Ożgą i Medką wypędziła miotłą, nawymyślała im od zasmolonych gizdów i od tej pory żywiła niechęć do szkoły. Skwapliwie przeto zgodziła się, gdy jej Pyrtek podsunął myśl, by pójść do proboszcza ze skargą na kierownika Heczkę. On to bowiem winien, że taki garbusek, jego uczeń, zdołał ją tak haniebnie oszukać! Pyrtkowi udało się pozyskać równie łatwo panią Pie-chaczkową, żonę sztygara. Pani Piechaczkowa, baba sucha i mała, zgodziła się chętnie. Wszak od dawna miała nie załatwione porachunki z kierownikiem Heczką. Poszło wtedy o jej córkę Monikę. Dziewczyna była rozpieszczona, pozostała w domu. Tłumaczyła się przed matką, że nie pójdzie do szkoły, bo się boi pana nauczyciela Juraszka. — A dlaczego się go boisz? — zapytała zaniepokojona matka. — Bo on mnie zawsze woła do stołu... " — Do stołu, powiadasz? A co on chce od ciebie przy stole? Dziewczyna milczała i zaczęła płakać. Nie wiedziała, co teraz powiedzieć. Na matkę zaś uderzyły ognie. A więc tak! A to łajdak skończony! ]V[oż€ cię maca tu: —a uutiunjict jej yiuioi. — Tak! — wystękała dziewczyna, rada ogromnie z takiego obrotu sprawy. Matka zachłysnęła się z nietajonego zadowolenia, że zdołała wyśledzić skandal. Jak to dobrze mieć trochę sprytu! Ho, ho!... Już ona pościele temu zwyrodnialco-wi! Młodych dziewczyn mu się zachciewa! Lecz to chyba nie wszystko? Zadała jeszcze kilka pytań, a Monika skwapliwie przytakiwała, zdumiona, że tak łatwo można kłamać. Rozsierdzona Piechaczkowa pognała do szkoły. Wpadła do kancelarii i z miejsca jęła krzyczeć i grozić prokuratorem. Kierownik Heczko nie stracił spokoju. Wysłuchał jej ponurych oskarżeń, zawołał do kancelarii kilka koleżanek Moniki, przesłuchał je dyskretnie i przekonał wzburzoną matkę, że owo podejrzenie wylęgło się w jej wyobraźni. Mało tego! Kazał przywołać Monikę i zdołał od niej wydobyć, iż to nieprawda, co opowiadała matce. — A dlaczego tak mówiłaś? — zapytał Heczko. — Proszę, bo mama się pytała o to wszystko, a ja nie chciałam iść do szkoły... — A czemu nie chciałaś iść do szkoły? — Bo nie miałam rachunkowego zadania! ^— A ty psia duszo! — wrzasła matka, haniebnie pognębiona. — Otrzymasz ty za swoje w domu! Poczekaj! ¦— i wyszła z kancelarii trzaskając drzwiami. , Porażka tej nie mogła przeboleć. Przykre uczucie zawodu i poniżenia trawiło ją i gryzło. Marzyła o pognębieniu kierownika Heczki. Teraz nadarzyła się sposobność. Z zapałem zgodziła się pójść w delegacji do księdza proboszcza. Poszli więc wszyscy. Przed plebanią uradzono jeszcze, że przemawiać będzie pani Piechaczkowa, jako osoba 296 297 iNiajpierw oęazie mowa o usumęeiiu Heczfci, g' tem dopiero o synu pana Pyrtka. Nie wcześniej! Przyszli do księdza proboszcza, pozdrowili hałaśliwie Pana Boga, stłoczyli się przy drzwiach. Obleciał ich lęk bo ksiądz proboszcz siedział za biurkiem zawalonym książkami i papierami, palił fajkę na długim cybuchu patrzył na nich spod okularów, a wzrok miał spokojny, lecz przenikliwy. — O cóż wam chodzi? — zapytał. — Proszę księdza proboszcza... My tutaj w delegacji! — zaczął Pyrtek kłaniając się nisko. — W delegacji? W jakiej delegacji? — Przewielebny księże proboszczu! Ojcze nasz i pasterzu! — zaczęła pani Piechaczkowa. — Ho, ho! Cóż z takim namaszczeniem? Mówcie po prostu, co was tu [przywiodło, a nie kadźcie mi niepotrzebnie. Za starym wróbel na takie plewy! — Przewielebny księże proboszczu! Myśmy tu wszyscy przyszli, bo mamy dobro szkoły na sercu... — zaczęła znowu Piechaczkowa. Mieszał ją spokój księdza proboszcza. Dlaczego patrzy tak dziwnie? Teraz nawet trochę się marszczy! — Mówicie o tym przykrym wypadku? O syniu Ba-bilona? — I o tym, i o czym innym! — wyręczył ją chytrze Buarian. — Właśnie o tym biednym chłopcu! I zaczął się szeroko rozwodzić, że ów iwypadek świadczy niezbicie, iż 'wychowanie w szkole osadzkiej u kierownika Heczki jest nieodpowiednie, że nauczyciele nie umieją dzieci wychowywać, bo jeżeli dzieci chodzą na przemyt, a potem giną... Ksiądz proboszcz poprawił się w krześle, odłożył fajkę i zaczął słuchać z uwagą. Tyle tylko, co te gęste brwi ściągnął, a oczy jego stały się chłodne. 298 ły, gdyż nie umie wychowywać powierzanych sobie dzieci, a przede wszystkim winę ponosi kierownik He-cZko, który tak długo uczy i kieruje szkołą, a wychowuje w niej łajdaków, przemytników i zbójów... Odsapnął, nastała przerwa. __ No, i co dalej? — wycedził sucho proboszcz. Teraz wysunęła się znowu Piechaczkowa. Mówiła szybko, jakby się obawiała, że nie zdąży wszystkiego powiedzieć. Otóż kierownik Heozko sieje zgorszenie w Osadzie, bo udaje świętoszka, a tymczasem uwodzi niewinne dziewczyny, jak na ten przykład uczynił to ze świętej pamięci Edytą... Tu rozpłakała się i, chlipiąc głośno, zabierała się do opowiadania o Edycie, lecz proboszcz przerwał jej zniecierpliwiony. — Wiem! Wiem! Ale o co wam chodzi? Do czego zmierzacie? Teraz postanowił wystąpić Pyrtek. Ukłonił się nisko, wytarł nos chustką, przytrzymał ją przy nosie, zatrąbił na nim i zaczął: — Przewielebny księże proboszczu! Zmierzamy do tego, żeby ksiądz proboszcz, jako duchowna osoba, postarał się tam, gdzie trzeba, by kierownik Heeizko już nie 'wracał do naszej szkoły od nowego roku, bo źle wychowuje dzieci i robi zgorszenie w Osadzie. A jeszcze na przydatek jest suchotnikiem i gdy wróci do szkoły, to rnoże dzieci zarazić tą swoją chorobą, a co wtedy? No nie? Wiadomo, jak mówi niemieckie przysłowie: Wer Ungliick haben soli, bricht den Finger im Hirsebrei... Wer Ungliick haben soli, bricht den Finger im Hirsebrei (niem.) — Kogo prześladuje nieszczęście, zła-ntie palec nawet w kaszy jaglanej. 299 simy wszyscy, aeiegacja oDywateustwa" param z kiej, żeby ksiądz proboszcz był tak dobry d postarał się, żeby kierownik już do nas nie przychodził, a na jego miejsce... ...waszego syna sprowadzić! — wtrącił proboszcz. — Jakby mi to z gęby wyjęli, wielebniczku! — wrzasnął uradowany Pyrtek. — A wy, kanalie! — huknął ksiądz proboszcz i zerwał się z krzesła. — Preciz mi stąd! Precz! — zawołał. Ogarniał go ogromny gniew. Stanął przed nimi i, wskazując na drzwi wyciągniętym palcem, krzyczał: — Precz mi z oczu! Na Boga żywego, precz!... A kiedy tamci zdumieni i przerażeni tłoczyli się nie-mrawie u drzwi, porwał w nagłej pasji fajkę i jął ich prać po łbach, po zasłaniających się ramionach, po grzbietach i krzyczał: — Precz mi z oczu! Precz!... Ustał dopiero, gdy wszyscy wypadli za drzwi i gnali na złamanie karku, a fajka rozleciała się w drobne kawałki. Referat Śmierć Babilończyka przeszła przez szkołę jak wielki wicher. Wicher poraził ludzi swą gwałtownością, złamał młode drzewko i przepadł. Pozostały po nim lęk ii cisza. Dzieci zmalały w sobie, spokomiały, nie mogły się otrząsnąć z przykrego i bolesnego [wrażenia, że śmierć: była między nimi. Wszak w tej oto ławie siedział jeszcze niedawno Ba-bilończyk, a dzisiaj już go nie ma! Jakby przed chwilą jeszcze był w klasie, patrzył na wszystkich, a potem wstał i poszedł. I już nie wrócił! Gdzież się podział? Przyszedł nauczyciel Kaleta i mówił o nim. Przyszła nauczycielka Zarembianka i mówiła o nim. Przyszli inni ^nauczyciele i także mówili o nim. I wciąż jeszcze mówią. Dopiero co wyszła panna Maryśka i coś mówiła z uroczystą miną o jego duszy, przebywającej w klasie. Jak ona dziwnie mówiła! Jeszcze nigdy takich słów nie wypowiadała. Dzieci oglądały się ukradkiem, czy istotnie nie zobaczą w klasie duszy Babilończyka. Truchlały na myśl, że jego dusza polatuje koło nich, że ociera się o ich głowy i dłonie. A gdy do klasy wleciał zabłąkany motyl, nie ten zwykły, co kapustę ogryza, lecz jakiś inny, rzadko widywany, barwny jak pawi ogon, 301 . ^ji^ii^z-j n.a. Łioaicuuaiy &i*z, giuipie, uionią, Kryiy pod ławkami, a chłopcy patrzyli na nie zgorszeni i patrzyli na motyla zdumieni, i szeptali jakieś zaklęcia. Nawet Kurt Malik bohater Babilonowej wyprawy, zadufały w sobie i rezolutny, skurczył się i mruczał wzruszony: — Serwus, kamrat! Nie gniewaj się na mnie! A zobaczysz, że Kostrzewę diabli wezmą! Pragnął udobruchać duszę Babilończyka i chociaż nie bardzo dowierzał, czy to istotnie jego dusza, na wszelki wypadek tłumaczył się. Wszak to nie zaszkodzi, a pomóc może. Żeby tylko po nocach nie straszyła! Dzieci przeżyły więc głęboki wstrząs i nie umiały ¦wyzwolić się spod jego wpływu. Uwierzyły, że dusza Babilończyka przebywa z nimi w klasie, że słucha wykładów, że mozoli się nad jakimś trudnym zadaniem rachunkowym, że cierpi, jak i one w tej chwili cierpią z powodu swego nieuctwa. Chłopcy zbuntowali się d nie chcieli chodzić w szpicy na przemyt, chociaż im przemytnicy obiecywali złote góry. Przestali włóczyć się po fechcie, a garbaty Ożga zaglądał codziennie pod łóżko, czy tam nie siedzi dusza Babilończyka. Nie wiedział czy się gniewa, czy też raduje, że on, Ożga, orżnął haniebnie chudą Siekierzynę zepsutymi jajkami, by móc kupić dziesięć świec i obstawić nimi trumnę. Chyba się raduje! On by się też radował, gdyby umarł i ktoś by przylepił do jego trumny dziesięć świec. Świece by się paliły pięknie, a dusza jego... Ciekawe czy jego dusza jest również garbata? A jego dusza szłaby prościuteńko do nieba, gdyż miałaby drogę oświetloną tymi dziesięcioma świecami. Zbuntowały się nawet dziewczyny. Była to zasługa -Zarembianki, która wymogła na nich przyrzeczenie, że już nie będą sprzedawały kanoldów w parku katowic- czyftiś wyperauc. Aa jej sprawą jsoiega konferencję grona nauczycielskiego. Uradzono założyć świetlicę. Gdzie ją jednak umieścić? Jedynie w sali gimnastycznej. Z boku znajduje się ciemna komora, w której stała ongiś pompa. Komora jest zawalona rumowiskiem, starym żelastwem, cuchnąca pleśnią i zbutwiałym; drzewem. Tam umieści się świetlicę! Niech dzieci zbierają się w niej codziennie, niech czytają książki i pisma dla młodzieży, niech się bawią, niech majstrują cokolwiek... Trzeba je uchronić przed pokusą włóczęgi po ulicach. Stary Gerok przyszedł z pomocą. Znowu zorganizował grupę bezrobotnych i rozpoczął z nimi pracę. Dzieci pomagały gorliwie. Uprzątały z komory rumowisko, górnicy zaś wybili w murze otwór na okno, wprawili ramy, oszklili, ułożyli podłogę. Potem jeszcze wybielili ściany, sklecili kilka stołów i ław, by dzieci czuły się dobrze w swej świetlicy. — Tylko mi nie chodźcie po cement i po drzewo na kopalnię — prosił Michejdą. — A co pan kierownik myśli? Że to Duch święty przyniesie? — Pójdę do pana dyrektora Żabczyńskiego, poproszę... „* — Czekaj tatka latka! — zakpił Gerok. Michejdą poszedł, lecz wrócił z niczym. Żabczyński wymawiał się i tłumaczył, że nie da się nic zrobić. Wtedy Gerok poszedł do inżyniera Kubisza. I Kubisz tak sprawą pokierował, że zajechały dwa samochody ciężarowe i przywiozły potrzebny .materiał. Gerok musiał tylko podpisać jakąś kartkę, o ile możności nieczytelnie,. a pod swym podpisem dodać, że jest magazynierem. W ciągu trzech tygodni świetlica była gotowa. A gdy zafrasowany Wiesner przyszedł z Michejdą do Geroka 302 305 — Inżynier Kubisz! — powiedział porozumiewawczo, splunął i nie chciał więcej gadać na ów temat. Widać, że obaj utworzyli jakąś zakonspirowaną spółkę i że obwarowali ją tajemnicą. Ha, jeżeli tak, niech będzie! Byleby tylko policja nie spadła na katfk Michejdzie i gronu nauczycielskiemu! Teraz przyszła kolej na zabawki, książki, pisma, narzędzia ślusarskie i stolarskie. Żeby tak jeszcze była maszyna do szycia. Przecież dzieci muszą się czymś zajmować w świetlicy! Gerok słuchał, kiwał .głową, a potem powiedział: — Tu już wam nic nie mogę pomóc, panowie! Mamy trochę pieniędzy w kasie, lecz tysiąc innych ważniejszych dziur na nie! Ale ja wiem! Pani dyrektorowa Żab-czyńska jest prezeską Koła Polek. Może będzie porządniejszą stwora od swego męża, pana Rytro-Żabczyń-skiego? Trzeba spróbować! Zarembianka spróbowała. Wzięła sobie do pomocy Maryśkę i poszły do pani dyrektorowej. Ależ bardzo chętnie, moje drogie! Praca dla społeczeństwa to pierwszy obowiązek każdej Polki. Zwłaszcza tu na rubieżach Polski, na tej odwiecznej polskiej ziemi piastowskiej! Może panie pozwolą ciasteczko? No, proszę, proszę! A może kieliszeczek likieru? Też nie? Hm, szikoda! — Moje drogie panie! — rzekła wstając wytwornie z fotela. — Zebranie zwołam i uchwalimy o co panie proszą! Do widzenia kochanym paniom, do widzenia! — i kiwała głową również wytwornie, pachnąca i delikatna. — Boże, jak my przy niej wyglądamy! — zauważyła ze śmiechem Maryśka, gdy już znalazły się na drodze. — Nawet nam ręki nie podała! I jaka dystynkcja, wiel- 304 — Nie podała ręki? A może jeszcze chciałabyś gwiazdkę z nieba? — zakpiła Zarembianka. Zebranie Koła Polek odbyło się, uchwalono urządzić zbiórkę po urzędniczych domach. Może uda się zebrać trochę pieniędzy, trochę zabawek. Uchwała została przyjęta po długich naradach, dyskusjach i zabieraniach głosu. Kobiety chciały się wygadać, toteż gadały i gadały w kółko Macieju, aż się w końcu nagadały. Potem uchwały zostały zaprotokołowane, a przeprowadzenie zbiórki polecono Zarembianoe i Maryśce. Przydzielono im do towarzystwa Kaletę, kilka dziewcząt z klasy siódmej i kilku chłopców. Dzieci już pozbierał Kaleta. I wędrowano przez trzy dni od domu do domu. Jak kalwa-ryjskie dziady. Panie inżynierowe i żony urzędników pozbywały się chętnie starych rupieci, połamanych lalek, podartych książek, zepsutych zabawek i wszelkiego nieużytku, walającego się pod szafami, w łazienkach i na strychu. Zaledwie w kilku domach niższych urzędników otrzymano dobre lalki, jedną nie zepsutą lokomotywę, a od pana inżyniera Kubisza dwadzieścia złotych. — Wygrałem w karty, proszę wziąć dla dzieci! — powiedział podając pieniądze Zaremibiance. Spojrzał na nią i nie mógł ukryć zdumienia. Zatrzepotał zabawnie rzęsami, uśmiechnął się, głos jego stał srę ciepły i miękki. — Proszę! Może panie pozwolą! — jął obie nauczycielki zapraszać do salonu. W trzecim bowiem dniu Kaleta już z nimi nie chodził. Dzieci zaś odniosły ostatni kosz z zabawkami i książkami. Zarembianka zrozumiała, że wywarła na Kubiszu wrażenie, że w tej chwili usiłuje się jej przypodobać. I mimo zadowolenia z tego odkrycia nie wypadła z roli uprzejmej, lecz niedostępnej dziewczyny. 20 Wyorane kamienie 305 — Ale na chwileczkę tylko! No, proszę — nalegał. — Jeżeli nam pan inżynier poradzi, skąd wydobyć maszynę do szycia to zostaniemy! — wyręczyła Maryśka koleżankę. — Maszynę do szycia? Owszem, mogę poradzić! Dziewczyny zdecydowały się więc skorzystać z jego zaproszenia. Usiadły w paradnym salonie w głębokich fotelach, a inżynier zakłopotany grał rolę gospodarza. Przyniósł ciastka, butelkę likieru, papierosy, zachęcał, w końcu wyniósł skądsiś butelkę wina. Zarembiankę bawiło jego nadskakiwanie. Maryśka zaś była wyraźnie zachwycona jego uprzejmością i gościnnością. Podobała jej się jego męska uroda, ciemne oczy, regularna, mocna twarz i bujna, czarna czupryna. — Wypijemy za nasze powodzenie! — rzekł podnosząc kieliszek z winem i patrząc w oczy Zarembiaince. — Za jaikie powodzenie? — Za zdobycie tej maszyny do szycia! — Jak to pan zrobi? Kubisz uśmiechnął się. — Jestem prezesem związku inżynierów. Będę chciał zainteresować kolegów pracą pań. Jestem przekonany, że uda mi się to zrobić. Gdy je odprowadzał do bramy, żegnał się z nimi z przesadną uprzejmością, a dłoń Zarembianki przetrzymał dłużej, aniżeli wypadało. — Jak dobrze, że zostałyśmy! — radowała się Maryśka po drodze. — Tak, maszyna do szycia pewna, lecz tylko dzięki temu, iż mu się podobamy! Zbyt tania cnota... Maryśka spojrzała na nią z ukosa. Zamierzała coś powiedzieć, lecz wstrzymała się przezornie. Gdy już wszystkie dary były zniesione do szkoły 306 zauważy*at — Nie potrzeba było zwoływać wcale jakiegoś tam zebrania Koła Polek. Tyle komedii, gadania, pisaniny w protokołach, głosowania, a w końcu to samo zrobiłyśmy, co byłybyśmy zrobiły bez tego huczku i szumu. — No tak! Ale Zarząd Koła Polek ma to zadowolenie, iż to jego robota. Niech się cieszą społeczniczki! — dodał Kaleta. Nastąpił teraz okres wielkiego zbiegowiska w świetlicy. Chłopcy radowali się młotkami, pilnikami, imadłami i strugami zakupionymi z funduszu szkolnego. Część narzędzi kupiono za pieniądze ofiarowane przez inżyniera Kubisza. Największa jednak radość powstała wśród dzieci i grona, gdy na trzeci dzień zajechał przed szkołę ciężarowy samochód z maszyną do szycia. — To od pana inżyniera Kubisza! — rzekł szofer i podał do podpisu papierek, że maszyna dostarczona. W świetlicy powstał radosny zamęt. Dziewczyny szyły sukienka lalkom, stroiły je, naprawiały, a pomagały im na przemian Maryśka i Zarembianka. Potem dziewczyny odchodziły, a zbierali się chłopcy z Kaletą lub Wiesnerem. Wtedy świetlica wrzała pracą. Zamieniała się w warsztat ślusarski i stolarski. Przychodził czasem -Gerok i pomagał w trudniejszej robocie. ^ Czasem pojawiał się inżynier Kubisz i dopytywał się uprzejmie, czy dzieciom nie potrzeba czegoś, co mógłby im przysłać z kopalni. Potem przysyłał gwoździe, zwoje drutu, blachę i deski. Zarembianka umiała ocenić jego takt i delikatność. Nie narzucał się bowiem, przychodził do świetlicy wtedy, gdy wiedział, że zastanie w niej chłopców z nauczycielem. Kaleta z radością przekonywał się, że chłopcy zżywają się z nim, że nabierają coraz większego zaufania, że 307 — Chłopcy stają się moimi chłopcami — radował się przed Jolantą. — A pańskie dziewczyny moimi — odpowiedziała. Świetlicą zainteresował się inspektor smolny. Był kilka razy na hospitacji w klasie Kalety, zauważył w niej wielką przemianę, przyjrzał się pracy w świetlicy. — Za dwa tygodnie odbędzie się konferencja rejonowa — rzekł jednego razu po lekcji. — Mógłby kolega opracować referat na temat swoich spostrzeżeń w klasie? To byłby bardzo interesujący przyczynek do poznania pańskiej metody wychoiwaczej. — Chętnie, panie inspektorze! — Nie musi to być referat naszpikowany książkowymi mądrościami. Niech kolega zda tylko sprawę ze swej roboty i z jej wyników. Taki referat może być wartościowszy od mętnych rozważań teoretycznych. ) — Chętnie, panie inspektorze! — powtórzył Kaleta. t Nazajutrz zabrał się do pracy. Odrabiał swoje pięć lub siześć godzin w klasie, spędzał popołudnie w świetlicy, potem przygotowywał się do lekcji, poprawiał zeszyty, a gdy uporał się z tą robotą, zaczynał klecić referat. Praca szła mu jak po grudzie. Tak długo, aż zwierzył się Żarembiance. * — Niech pan przyjdzie do mnie! Możemy razem popracować! — zachęciła go życzliwie. — Proszę tylko zestawić materiał. — Będę pani wdzięczny! — Dobrze, dobrze! — roześmiała się, jak zwykle, swobodnie. Przesiadywali teraz do późnej nocy i biedzili się nad referatem. Kaleta spostrzegł, że jej obecność przynosi mu spokój i poczucie bezpieczeństwa. Za oknami szalała wichura, deszcz dzwonił monotonnie w rynnach, 308 '§>- głowy. Głowa dziewczyny przypominała mu znajomą postać, z jakiegoś obrazu Tycjana. Te same brązowe włosy gładko uczesane, ten sam ich połysk w świetle w chwili nieoczekiwanego ruchu. A kształt tej głowy nasuwał mu porównanie do egzotycznego kwiatu, zakwitającego gdzieś pod południowym słońcem. Wyczuwał chwilami pragnienie, by pogładzić Zarembiankę po włosach miękko, ostrożnie. Dziewczyna podczas rozmowy wspierała się dłońmi na stole i patrzyła w jego oczy. W jej źrenicach dostrzegał obcy świat, kuszący i piękny. —• Czemu się pan tak zasępia? — zapytała raz, zdziwiona. — Nic! Idźmy dalej! — odpowiedział zmieszany i schylił się nad rozłożonym zeszytem. Raz tylko zdobył się na odwagę i pomiędzy jednym a drugim zdaniem, notowanym w kajecie, zapytał: — Czy pani przypomina sobie z podręczników historii literatury teorię Zana o promionkowaniu? — Przypominam. — Gdy jestem w towarzystwie pani, chciałbym mu przyznać słuszność. Z pani osobowości promieniuje spokój i cisza. — Dziękuję za miłe słowa. Jeżeli mam być szczera, to powiem, że z pana promieniuje rozwichrzenie i niepokój. Osobowość pana znajduje się jeszcze w stadium... — Ząbkowania! — wtrącił Kaleta. — Już mi to pani raz powiedziała. — Nie ząbkowania! W okresie krystalizacji. Pan robi wrażenie człowieka, który zgubił ścieżkę i teraz jej gorączkowo szuka, rozgląda się niespokojnie, zastanawia, rusza w drogę, potem się cofa, ulega depresji... — Pani jest przecież młodsza ode mnie. Jeżeli przyj- 309 j.lli-l chamem życiowym, SKąa przeto U pani wzięfO Się 'fQ wszystko, czego mnie nie dostaje? — Mój Boże! Tyle warunków składa się na to zjawisko. Wychowanie domowe, system nerwowy, wiara... Pdraede wszystkim wiara. — Wiara? — Wiara w siebie, w ludzi i w życie! — Ja jej nie mogę zdobyć. Skąd pani ją bierze? Dziewczyna uśmiechnęła się, złożyła znowu dłonie na stole, popatrzyła w jego oczy. — Skąd ją posiadam? — powtórzyła w zamyśleniu. — Jakby to powiedzieć... Nie dokończyła, bo spoza drzwi doleciał ich ostrożny szelest. Jakby ktoś skradał się do nich. Kaleta zerwał się, podszedł, otworzył je gwałtownie. Na progu stał schylony Pyrtek. Widać patrzył przez dziurkę od klucza. — A, przepraszam! — wybełkotał zaskoczony nie mniej od Kalety. — Ja tylko... No, dobranoc, panie Kaleta! Dobranoc! — i podreptał po schodach. W swym zachowaniu był podobny do opasłego, wystraszonego szczura. — Widzi pan! Naszej cnoty strzeże brzuchaty anioł stróż! — zauważyła dziewczyna. Nazajutrz, gdy Kaleta stał nachylony obok Jolanty wskazując niezręcznie ułożone zdanie i gdy potem nastała cisza, gdyż oboje zamyślili się nad nim, znienacka wpadła do pokoju Pyrtkowa. Oboje podnieśli głowy, spojrzeli zdumieni. Pyrtkowa obrzuciła ich badawczym spojrzeniem i zawołała: — Przepraszam, że wpadłam bez pukania! Pali się!... Okazało się, że nigdzie się tnie pali, że to tylko łuna z huty, widoczna co noc. — A, przepraszani... Myślałam, że to pożar! — jąkała się Pyrtkowa. — No, proszę nie mieć za złe! Dobra- 310 Kaleta był zmieszany, Zarembianka uśmiechnęła się nieznacznie. — Mówiliśmy o promionkowaniu — zaczęła. — Z tej niewiasty promieniuje zapach nie strawionej kapusty, odór jej nie mytego ciała i osobowość karzełka! — rzekła ubawiona. — Podglądają nas... — A co pan myśli? Że sobie uszy zalepią woskiem, a oczy zakryją czarną opaską? Przecież ich duszyczki potrzebują duchowej strawy! — Co teraz? Narażam panią na plotki! — Nie od dzisiaj wiem, że jesteśmy podglądani — zauważyła obojętnie. — Ależ to okropne! — Nic w tym okropnego. Jeżeli chodzi o naszych gospodarzy, wszystko w porządku. — Nie rozumiem! — Pan Pyrtek nas podgląda, bo zazdrości panu. Jak chętnie chciałby być na pańskim miejscu. Przypuszcza bowiem, że pan korzysta z' prawa naszej młodości i... i z mojej miłości. I kiedy porówna siebie z panem, trawi go zazdrość. Stąd to podglądanie. A jego żona? Jego żonę gnębi podświadoma nienawiść do mnie za moją młodość. Ona jest już stara i brzydka, zbita życiem, i to twarclym życiem. A ja? Ja jestem przede 'wszystkim młoda. I nienawidzi mnie za tę swoją straconą młodość. Gdy przechodzę koło niej, widzę, z jaką niechęcią patrzy na mnie, jak mnie obmacuje złymi oczami. Wiem, że wtenczas rośnie w niej piekło. I jeżeli rozpuszczą po Osadzie plotki o nas, nie będzie to nic innego, jak tylko zazdrość. — To są źli ludzie! — Nie powiedziałabym! To są ludzie głupi albo nie- 311 \~r J — Pani powiada, że dobrzy? — Dobrzy są chociażby w tym uwielbieniu syna Ksa-werego i w tym dążeniu do zapewnienia mu szczęścia. Jest to dobroć, powiedziałabym, względna. W swej miłości do syna są jednak piękni. Nastało milczenie. Kaletę drażniła przewaga Jolanty, a równocześnie poddawał się jej z przyjemnością. — Poza tym są jeszcze ludzie — podjęła znowu — którzy mają coś na bakier w głowie. Pan sobie przypomina ten naprawiony kurek w szkole. Zakręcałam go i zakręcałam, a woda wciąż ciekła. Potem pan przyszedł, pokiwał mądrze głową, zatrzymał wodę w dopływowej rurze i kurek rozkręcił. Okazało się, że w gniazdku leżał na bakier mosiężny korek. Pan go wyjął, włożył prawidłowo, nakręcił drugą część kurka i już było wszystko w porządku. Podobnie z ludźmi. W ich głowach często bywa coś na bakier. Można mozolić się nie wiem jak bardzo, przykręcać, dokręcać, zawsze pocieknie z nich głupota. — Pani ma na myśli Koniecznego? — Zgadł pan! — A jednak pani go lubi! —- mruknął, bo stanęły przed nim wspominki wszystkich jej życzliwych spojrzeń i rozmów z Koniecznym. — Dlaczego pani go lubi widząc całą jego głupotę? Dziewczyna westchnęła zabawnie. — Jacy wy jesteście naiwni! Teraz przez pana przemawia zazdrość. Nie powinno się o tym mówić, lecz jeżeli mnie pan prowokuje, powiem. Tak! Ja się nim interesuję nie mniej niż panem. — Dlaczego? — Niech mnie pan nie posądza zbyt pochopnie, że tu mowa o miłości. Broń Boże! Bronię się przed tym uczu- Wiemj" że kiedy TMue^ezucie'^^ opęta, zapomnę się i stanę się nielogiczną, niedorzeczną, głupią, słodką, sentymentalną, wzdychającą dzieweczką, lub oszalałą z namiętności bachantką. Czy pana nie .przeraża moja szczerość? Nasze babki przewróciłyby się w grobie, gdyby słyszały swe wnuczki wygadujące takie potworne herezje! — Nie przeraża mnie... — Przypuśćmy! Interesuję się więc Koniecznym, bo prowokuje do walki. Milej mi jest z kimś walczyć aniżeli być komuś niańką. Pan zaś jest podobny do płaczącej, białej wierzby. — Mocno to pani określa. To pani w stosunku do mnie jest niańką? — Dotychczas tak. Chociaż z drugiej strony kobieta pragnie być niańką, lecz (tylko w określonym czasie. Mądrzy ludzie twierdzą, że wtedy odzywa się w niej instynkt macierzyński. Pozostawać jednak niańką przez dłuższy czas nie potrafiłabym! Znienawidziłabym takiego mężczyznę! — To pani twierdzi, że dotychczas była mi niańką? — A tak! Poza tym pan mi się ani razu jeszcze nie sprzeciwił poza zwykłymi dąsami, chociaż tego pragnęłam. — Tego sprzeciwiania się, a nie dąsów. To inie jest gnyat, z którego może wyróść głębsze uczucie! Kaleto zbladł, zagryzł usta. Nie! Takiego upokorzenia jeszcze nigdy nie przeżywał! Wstał, podszedł do drzwi, odwrócił się. — Wobec tego teraz się sprzeciwię! Dziękuję pani za dotychczasową pomoc i za to niańczenie. Obejdę się bez tych rzeczy, a co do referatu, potrafię go napisać bez pani! To zaś, co wspólnie napisaliśmy, zwracam. Rozdarł kajet i rzucił na poidłogę. Potem trzasnął drzwiami i pobiegł do swego pokoju. 312 Konferencja Koledzy i koleżanki schodzili się, przystawali na korytarzu, palili papierosy i omawiali sprawy ^polityczne, zastanawiali się, czy będzie wojna, czy jej nie będzie... Daj Boże, żeby -nie było! Bo chociaż krakowski kurierek wypisuje niesłychanie waleczne pogróżki w kierunku Berlina i raz po raz ogłasza nazwiska ludzi lekko pomylonych, którzy zgłaszają się jako żywe torpedy w nadchodzącej wojnie, czyniąc to gwoli nikłego radowania się, że ich nazwisko „stoi w gazecie" „(Widzicie! a wasze nie!") — mimo więc tych głupawych pogróżek, że w ciągu trzech tygodni zajmiemy Berlin, trudno uwierzyć, by skończyło się na pogróżkach i na walecznych słowach. A może lepiej, żeby była wojna? Zmieniłoby się dużo na świecie... Zresztą diabli wiedzą! Taką rozmową zabawiali się starsi nauczyciele. Chodziło o to, by jakoś wypełnić pusty czas dzielący ich od godziny lekcyjnej. Młodsze zaś nauczycielki chichotały, starsze zwierzały się wzajemnie ze swych trosk, a dzieci hałasowały w klasie i zastanawiały się wrzaskliwie, czy dusza Babilończyka włóczy się jeszcze po szkole, czy też to wszystko zełgane przez panią Maryśkę. Garbaty Ożga twierdził, że widział jego duszę w kształcie sporej myszy z długim ogonkiem, która niosła w pysz- 314 jest spora szpara, i już jej nie było! Dzieci plotły tak trzy po trzy i czekały na inspektora. Kaleta stał z Wiesne-rem pod oknem, przytakiwał jego wywodom, prowadzącym do wniosku, że jedynie komunizm może rozwiązać zagadnienie bezrobocia w Polsce, i przyglądał się zebranym nauczycielom. Widział twarze przedwcześnie postarzałe, znużone oczy i jakby nalot popiołu na każdej postaci. Podczas rozmowy każdy z nich gestykulował żywo. Kaleta wiedział, że to na-wyczka nabyta podczas długoletniego nauczania dzieci, kiedy to nauczyciel i nauczycielka usiłują ruchem dłoni nadać wypowiadanym słowom większą wagę i w ten sposób ułatwić ich zrozumienie. Głosy ich były zmęczone, niektórzy chnząkali bez przerwy. Znak to, iż mają początek nieżytu strun głosowych lub katar krtani. W wyglądzie koleżanek było coś ledwo uchwytnego, co pozwalało zgadnąć obcemu, że to nauczycielki. Odrębne ruchy, mimika, zmarszczki koło ust, sposób wyrażania się — wszystko to zdradzało ich zawód. Nawet te najmłodsze zatraciły już swój dziewczęcy wdzięk i nabierały powoli cech staropanieństwa. Za kilka lat zestarzeją się i zbrzydną. Może to nie będzie brzydota, lecz jakieś spospolitowanie rysów, wypłowienie i znużenie. Wszyscy rozmawiali o dzieciach, o swoich szkołach, o pensjach, o zatargach z kierownikiem lub z inspektorem, o robocie pozaszkolnej, o nowych planach naukowych, metodach, eksperymentach, o wojnie wreszcie. Wojna jednak raz po raz schodziła na drugi plan, gdyż każdemu się wydawało, że poza szkolnymi zagadnieniami nie istnieje już nic na świecie. Nawet sprawy wybiegające daleko poza obręb ich życia nabierały zabarwienia i smaku szkolnego. Któryś z kolegów na przykład dowodził, że gdyby małego Hitlera rżnięto porząd- 315 był Kei-ownik ż/Crzećiej szkoły bógucickieX nie Kyłby* tym Hitlerem dzisiejszym, który zamierza cały świat do góry nogami przewrócić. Inni nie podzielili jego zdania i opierając się na psychologii indywidualnej Adlera dowodzili, że Hitler ma jakiś niewyżyty kompleks, który teraz się wyzwala, i że samo rżnięcie w pośladki nic by tu mie pomogło. Ktoś inny znów zacytował dwuwiersz: „Mucha płynie kraulem w zupie, my Hitlera mamy..." — tu ściszył głos i końcowy rym wypowiedział tajemniczo. Odpowiedział mu zbiorowy śmiech kolegów, koleżanki zaś udawały, że nic nie słyszą. W końcu nadszedł inspektor. Wszyscy udali się do klasy na lekcję języka polskiego, którą prowadził Juraszek. Miał widoczną tremę. Mieszał się, zaglądał często do kartki ukrytej w książce, zadawał niezręczne pytania, dzieci zaś odpowiadały chaotycznie. Słowem — lekcja była nudna i męcząca. W pewnej chwili inspektor postanowił wyręczyć nauczyciela. Wstał przeto, przeprosił go i zaczął lekcję na swój sposób. Dzieci były jednak zaskoczone jej nowym tokiem, onieśmielała je postać inspektora i nie umiały odpowiadać na najprostsze pytania. Koledzy w ostatnich ławkach nudzili się wyraźnie, szeptali, rysowali karykatury i czytali ukradkiem gazety. Wreszcie dzwonek oznajmił koniec lekcji. Gdy dzieci poszły do domu, zaczęła się konferencja według utartego rytuału. A więc zagajenie, powitanie inspektora i wszystkich zebranych koleżanek i kolegów z pięciu szkół, odczytanie protokołu z ostatniej konferencji i sprawozdanie uczącego kolegi. A więc o czym uczył, czego chciał nauczyć, jaki cel miała lekcja, jakie błędy popełnił podczas nauczania. Potem zabierali głos koledzy i starsze koleżanki. Uwagi jednych były mądre i trafne, innych zaś nie bardzo. Czepiano się drobiazgów, powtarzano komunały, wysilano się na styl nauko- 316 tu i tam można by zarzucić coś niecoś, to w rezultacie lekcja była dobra, bo swój cel osiągnęła. Dziękuje przeto uczącemu koledze i uważa dyskusję za skończoną. A może jeszcze ktoś z państwa chciałby coś dodać? Jeżeli nie, to dziękuje i przystępuje do następnego punktu programu. W (programie były dwa referaty. Kiedy jednak inspektor dodał, że będzie jeszcze trzeci referat na temat wychowania trudnej klasy, wśród zebranych powstał szmer. Co? Trzy referaty? Chryste Boże! To konferencja potrwa chyba kilka godzin. Niech kolega rpowie, z której książki czerpał większy pożytek! Człowieka sycą tymi referatami jak gąbkę wodą. Jak tu wytrzymać, żeby nie ziewać? A w klasie upał, duszne powietrze, senność ogarnia każdego. Przecież milej byłoby uczyć przez cały dzień niżeli słuchać czyjegoś ględzenia. — Będziemy się streszczali! — uspokoił ich inspektor. Poprawił się więc każdy w twardej ławie i zaczął słuchać pierwszego referatu. Kolega czytał go z kajetu. Przewracał stronicę za stronicą, wygłaszał monotonnym głosem niezręcznie posklecane wiadomości z różnych książek, powtarzał się, mówił z miną odkrywcy, że nauczyciel musi, że nauczyciel powinien i że znów musi , tak a tak postępować, żeby dobrze uczyć języka polskiego. Były to rady zbawienne, aipodyktyczne wyroki, nieomylne środki na zaradzenie niepowodzeniu w nauczaniu, wykluczające z góry wszelkie potknięcie. Skończył utartym frazesem o wzorowaniu się ina ideach marszałka Pdłsudskiego. — Amen! — mruknął ktoś, gdy skończył. — Same bzdury! — Szkoda czasu na wysłuchiwanie tego rodzaju komunałów! — poparł go inny kolega. 317 i było w nim żargonu naukowego, a treść jego była zwięzła, przekonywająca i budząca zainteresowanie. Prelegentka wykazywała na przykładach w jaki sposób uczy gramatyki języka polskiego. Przecież to w szkole powszechnej przedmiot najtrudniejszy d najmniej lubiany przez dzieci. Słuchacze przestali ziewać, odkładali książki i gazety, podnosili głowy i słuchali. O tak! Gramatyka bywa zmorą w klasie. Dzieoko z trudem przyswaja sobie oderwane pojęcia, nie umie ich zastosować w praktyce, miesza je i najwyżej nauczy się na pamięć kilku terminów i definicji. A tu prelegentka, nuła dziewczyna, dowodzi z zapałem, że dzieci mogą opanować ten trudny dział języka polskiego, że potrafią nabyte wiadomości wyzyskać w codziennym życiu szkolnym i pozaszkolnym. Cóż za dziwy opowiada ta dziewczyna? Słuchajcie, słuchajcie! Inspektor przytakiwał i notował coś na kartce, koledzy zaś i koleżanki kiwali głowami i wzdychali ciężko, bo każdy w tej chwili wyobrażał sobie ten ponury żargon dzieci, śmieszny konglomerat wyrazów polskich, gwarowych i żargonowych, z czym tak trudno walczyć. Prelegentka skończyła zapewnieniem, że gramatyka może być jednym z najbardziej ulubionych przedmiotów w szkole, i zamknęła kajet. Po dyskusji przyszła kolej na Kaletę. Podczas odczytu koleżanki zastanawiał się, czy nie zrezygnować z wygłoszenia swego referatu. Przecież nie jest dobrze przygotowany. Zdołał zaledwie naszkicować jego treść, napisać wstęp i początek, a potem już będzie musiał mówić z pamięci, klecić z mozołem zdania i jąkać się. Lękał się ośmieszenia. Z góry był przekonany, że nikt go nie będzie słuchał. Pod koniec prelekcji koleżanki postanowił. Oto wstanie i powie, że z powodu głosić Ha następnej Konierencji. ±ax powie; inspe,Kxor się skrzywi, lecz inic na to nie poradzi. Sięgnął do teczki i znalazł w niej obok swych kajetów niebieski zeszyt. Otworzył go zdumiony, poznał pismo Jolanty. Drobne, równe, gładkie. Zaczął czytać i znowu się zdumiał. Wszak to jego referat! Poszukał oczami Zarembianki. Siedzi po drugiej stronie i patrzy na niego. Zauważyła jego wahanie. Wtedy uśmiechnęła się i skinęła głową. Kaleta rozgorzał radością. W tej osobliwej chwili uświadomił sobie, że Jolanta jest mu czymś więcej aniżeli koleżanką. Odczytał więc referat Jolanty. Było w nim to wszystko, co wspólnie ułożyli. Widać przepisała treść podartego referatu i wsunęła mu do teczki. Ale kiedy to mogła uczynić? Dziwna, przedziwna dziewczyna! Referat wywarł niezwykłe wrażenie i po jego odczytaniu potoczyła się najżywsza dyskusja. Kaleta bowiem opowiedział, jak walczył ze swoją klasą. Opisał jej moralne oblicze na początku roku szkolnego, wyłuszczył wszystkie jej grzechy, mówił o demoralizacji, o przedwczesnym i wypaczonym uświadomieniu płciowym dzieci, przedstawił warunki pozaszkolne, w jakich wyrastają, przeszedł do omówienia walki z rozkładowym wpływem Babilona, a potem wyliczył wszystkie sposoby, jakich się imał, by te dzieci zdobyć. Mówił również o wpływie, jaki wywarła świetlica, założona dzięki inicjatywie jednej z koleżanek... — To Zarembianka! — zawołał ktoś półgłosem z uznaniem. Mówił następnie, że dzieci są już zdobyte, że pomogło mu tutaj to, co zwykło się nazywać mądrością serca. Wspomniał jeszcze o uśmiechu, którego pragnie dziecko. To, że klasa została podbita, nie jest jego zasługą, lecz zbiorową całego grona nauczycielskiego. Wprawdzie 318 319 wprawaazane na upragnioną sciezitę. vjzy wszysranie pój- ' dą tą ścieżką, trudno powiedzieć. Kierunek jednak jest wytyczony, zaś on, Kaleta, z końcem roku będzie przekonany, że co mógł, to zrobił. Referat porwał wszystkich swą treścią. Do dyskusji zgłosił się kolega Konieczny i ozmajmił, że z treści referatu wynika coś, czego prelegent nie dopowiedział. Otóż przyczyną przemiany klasy siódmej była tragiczna śmierć Babilona. Dzieci bowiem pod jej wrażeniem dały się z łatwością poprowadzić w pożądanym kierunku. Ciekawe jednak, czy nastąpiłaby ta sama przemiana, gdyby Babilon żył... Odpowiedziała mu Jolanta. Jak ona wspaniale mówiła! Stwierdziła, że istotnie zgon Babilona zaważył w tym wypadku, jest jednak przekonana, że i bez tego przemiana by nastąpiła, gdyż wychowawca umiał trafić do bardzo skomplikowanej psychiki chłopca... — ...który się w pani kochał! — mruknął Konieczny na tyle głośno, że wszyscy słyszeli. Większość kolegów i koleżanek nastroszyła się przeciwko Koniecznemu. Inspektor wówczas wstał i zręcznie zażegnał iburzę bezosobowym zdaniem o potrzebie taktu w życiu koleżeńskim. Każdy dobrze zrozumiał, że ta uwaga dotyczy Koniecznego. Wszyscy jęli .klaskać, długo, demonstracyjnie, co znów przybrało charakter manifestacji przeciwko Koniecznemu, który siedział na-srożony i milczał. Inspektor podniósł dłoń, uciszył oklaski i począł dziękować w imieniu koleżanek i kolegów za wspaniały referat... „Wspaniały referat! — pomyślał z goryczą Kaleta. — To referat Jolanty, a nie mój!" — Uważając konferencję za skończoną, dziękuję zebranym za tak żywe zainteresowanie się jej przebiegiem — zakończył inspektor. 320 poameai ao balety. ...... ' ,-~.r^~,~~ — Proszę na mnie zaczekać, kolego! — poprosił. Kaleta poczekał. Inspektor zaczął z pewnym zakłopotaniem. — Panie kolego! Referat był świetny i rewelacyjny. Zresztą sam pan wie. Nie o tym jednak chcę mówić. Jest taka przykra sprawa! Pan tu widocznie ima wrogów? — Wrogów? — zdziwił się Kaleta. — Nie wiem, panie inspektorze! Ale możliwe... — Bo otrzymałem anonimowy list. W tych dniach. List w sprawie pana i panny Zarembianki. Głupi, ordy-nanny list. Pisał go ktoś znający dobrze stosunki szkolne... „Konieczny!" — pomyślał Kaleta. — ...i domowe pana i koleżanki Zarembianki. Widać, że go spisało dwóch denuncjatorów do spółki. „Pyrtek i Konieczny!" — pomyślał Kaleta. Tak, Koniecznego widział kilka razy w towarzystwie Pyrfcka. — Jak powiedziałem, list jest głupi i ordynarny. Nie wierzę niczemu, co ci nikczemnicy napisali o was. Pan mnie jednak zrozumie. Ten idiotyczny list zmusza mnie do wyciągnięcia konsekwencji... Pan rozumie... To mogłoby zaszkodzić szkole... — Nie rozumiem! — Ktoś z was, albo pan, albo panna Zarembianka, będzie musiał odejść od wakacji. Będę zmuszony jedno z państwa przenieść do innej miejscowości. — Ależ kiedy ani koleżanka Zarembianka, ani ja nie poczuwamy się do najmniejszej winy! — Wierzę panu. Lecz widzi pan... — Ja nic nie widzę! To podłe! — Poroszę się uspokoić, panie kolego! To jest istotnie podłość ostatniego gatunku! Proszę nie mieć urazy do mnie, panie Józefie! — przeszedł na serdeczny ton. — 21 Wyorane kamienie 321 \ ¦Konaniom. ±em lajctaik czy łajdacy grożą jeclhak publicznym skandalem, Panu to nie zaszkodzi, lecz koleżance na pewno. — Szubrawcy! — syknął Kaleta. — Proszę się nie przejmować, panie Józefie. Powiem, że nawet będzie lepiej, jeżeli przeniosę pannę Zarembiankę. To będzie dla niej korzystniej. Lejkami się bowiem o nią. Mam jej kartę zdrowia. Płuca słabe. Ten dym z hut cynkowych... Pan mnie irozumie? — Nigdy się nie skarżyła na płuca! — Powiedziałem, mam jej kartę zdrowia. Niech mi pan wierzy, że kieruję się tutaj życzliwością w stosunku do panny Zarembiainki i do pana, panie Józefie! Wyszli ze szkoły, stanęli na chodniku. — Widzi pan, jako inspektor mógłbym dużo powiedzieć na ów temat. Ktoś inny może się publicznie łajdaczyć, upijać, może się zgrywać w karty, bawić do rana w podejrzanym towarzystwie i w podejrzanych lokalach, może wywoływać uliczne burdy — to wszystko mu ujdzie płazem. Czasem bywa nawet uważany za bohatera. Nauczycielowi nie wolno tego, co wolno zwykłemu śmiertelnikowi. Nauczyciel musi chodzić na koturnach! Nie może przejść przez ulicę ze swoją narzeczoną czy koleżanką, nie może pójść z nią na przechadzkę w mało uczęszczane miejsce, nie może przebywać w jej mieszkaniu wieczorem, bo w tej chwili podnosi łeb obskurne kołtuństwo i pisze anonimowy list do inspektora lub biegnie ze skargą do księdza wikarego. Ksiądz proboszcz takich donosicieli wywala na łeb z kancelarii, lecz wikary... No, taki los nauczyciela! — zakończył z westchnieniem. Szli w milczeniu. Kaleta rozpamiętywał jego słowa z goryczą. Przypomniał sobie co niedawno mówiła Jolanta o ludziach, co 322 że ma wiarę w ludzi! Pójdzie do Jolanty i zapyta, gdzie są ci głupi lub nieszczęśliwi ludzie. Gdzie są? To są ludzie źli jak pawiany, podli, wstrętni! Ludzie głupi lub nieszczęśliwi istnieją tylko w jej romantycznej wyobraźni. Przekona ją, że nie ma słuszności, że się świadomie okłamuje, że okłamuje innych twierdząc, iż trzeba mieć wiarę... Trzeba mieć nie wiarę lecz tupet, silną pięść!... — Podli! Podli! — powtarzał z pogardą. Nadjechał tramwaj. — Jeszcze raz proszę, kolego! — podjął inspektor. — Proszę się tym nie przejmować. To głupstwo. Ja się już z takimi donosami oswoiłem i uważam, że to rzecz normalna. Pan się trochę pomęczy, lecz skrzepnie w sobie, pannę Zarembiankę zaś przeniosę do innej szkoły, gdzie dla jej zdrowia będzie korzystniej! To wartościowa dziewczyna, to wsipaniały człowiek! Gdyby ona pana wybrała, to pan godzien zazdrości, takiej życzliwej zazdrości. To jest najpiękniejszy człowiek, jakiego spotkałem w swym życiu. No, do widzenia, kolego! Głowa do góry! Skoczył do tramwaju i pojechał. Kaleta stał długo na chodniku i patrzył za inspektorem. Tramwaj się oddalał. Kaleta ulegał przykremu złudzeniu, że oddalił się oto człowiek życzliwy, że teraz skazany jest na samotność. Nadbiegła myśl o Jolancie. — Jolanta! — szepnął wzruszony. Powrót Dzieci z gronem nauczycielskim pojechały na dwudniową wycieczkę w Beskidy. Konieczny, ulegając życzeniu Jolanty, pozostał w Osadzie, chociaż uczynił to niechętnie. Wolałby być w jej towarzystwie, w górach, gdzie krzaki, lasy, nocowanie w schronisku... Diabli by to wzięli! Nie posiadał się z gniewu, lecz pozostał, by członków Związku Młodizieży Powstańczej przygotować do ostatniego ćwiczenia w rzucaniu granatami ręcznymi. Kaleta zaś pojechał do Zakopanego. Od chwili gdy Heczko wyznał mu swoją tajemnicę 0 Edycie i jej dziecku, wszystka od dawna gromadząca się w nim niechęć do kierownika zniknęła. Przypominał sobie teraz rozmowę prowadzoną ma osobności w sanatorium. Koledzy zabierali się. już do wyjazdu, a Heczko mówił mu ostatnie słowa nabrzmiałe tragizmem. — Ja wszystko wiedziałem! — ciskał z gryzącą pasją. — Ja wszystko wiedziałem, kolego Józefie! Ileż razy ją prosiłem, by się zgodziła, że to dziecko, które przyjdzie na świat... Wiedziałem, że to dziecko Rytro-Żabczyń-skiego... Że to dziecko przyjmę jako swoje! Ona nie 1 nie! Dumna! Płakała przede mną, prosiła o przebaczenie, była podobna do skrzywdzonego, małego dziecka, szyła się przytulona^S6 mnie. Terał juz jej me mai został Żabczyński! Nieraz pragnąłem go zabić za tę krzywdę, jaką wyrządził Edycie i mnie! Nie miałem odwagi i... i sumienia! Tak, sumienia!... Rozeszli się wtedy jak dwaj bracia. Kaleta przyjechawszy do sanatorium zastał kierownika w pogodnym nastroju. — Mam wrażenie, że nie jest ze mną tak źle! — zaczął Heczko. — Pewnie, że nie jest źle! — podjął skwapliwie Kaleta. — Dyrektor jest skąpy w swych zapewnieniach, lecz to już jego zwyczaj! Gdyby było ze mną gorzej, nie byłoby nawet tych skąpych słów. To znaczy, że wyjdę jako tako obronną ręką. Dzisiaj ma mnie ostatni raz prześwietlić. Chodźmy! Zobaczycie, kolego, rzecz arcycie-kawą! Poszli więc. Naczelny lekarz, doktor Frankowski, otworzył szeroko 'drzwi i zaprosił do wejścia. Heczko i Kaleta weszli do kabiny. Frankowski zamknął za nimi drzwi, włożył biały kitel lekarski. Pod sufitem mżyło czerwone światło elektryczne. Na środku ikabiny stał aparat rentgenowski, biały, lśniący niklowaną stalą, z mnóstwem dźwigni, kabli, kółek i przekładni. W nikłym świetle, w okolu srebrzystych ścian kabiny, aparat wywierał przykre, niepokojące wrażenie. Heczko zdjął marynarkę i koszulę, stanął przed aparatem. Frankowski przysunął do jego piersi fosforyzującą płytę, zawieszoną na łańcuszkach, ustawił ją, nacisnął guziczek. Nagła ciemność zwarła się, kolnęła w oczy, a płyta rozjarzyła się białym, zielonkawym światłem. 324 325 Kaleta również się nachylił. Z początku inie mógł nic dostrzec prócz mglistych, pogmatwanych zarysów i plam. Powoli jął z nich układać wizerunek żeber, kręgosłupa, łopatek i kości barkowych. W obrębie klatki piersiowej dostrzegł słabsze zarysy płuc, aorty, serca i tchawicy. Stanął przed dziwnym światem pełnym rytmu i życia. Oto krew pulsuje w aorcie jak słabiutka mgła. Oto serce kurczy się i rozkurcza, żywe, pracowite, a za każdym oddechem klatka piersiowa rozszerza się lekko, podnosi się ciemna przepona brzuszna i znów lekko opada. — Widzi pan? — szepnął lekarz jakby w obawie, że ten mglisty zarys ludzkiego życia spłoszy z zielonkawej płyty. — Widzi pan? Prawe płuco pracuje normalnie, lewe jest zaatakowane i ściśnięte odmą. Nawet fałdy się potworzyły! Widzi pan fałdy w lewym płucu? — Widzę! Kaleta widzi wyraźnie. Prawa część klatki piersiowej jest wypełniona szarą mgłą rytmicznie pracującą. W szarej mgle ciemnieją rozrzucone punkciki i plamki. — To są zasklepione blizny! — wyjaśnia lekarz. — Zasklepione i zwapnione. Prawe płuco normalne. Można z nim żyć. A lewe... Ta jasna przestrzeń to odma. Naciska na płuco, zgniotła je, płuco skurczyło się do połowy swej objętości. Dobra odma, naciska równo... — mruczał. Kaleta wszystko widzi. Oto ciemna rysa biegnąca ukośnie od góry. To zgnieciona część płuc. Po lewej stronie jaśniejsza przestrzeń. To powietrze. Po prawej, między kręgosłupem i ciemną kresą, chore płuco. — W ten sposób stworzyliśmy warunki umożliwiające gojenie się wysięków. Kawerny się zasklepiają i wap-nieją — tłumaczył lekarz. ¦— W chorym płucu nie widzi- 326 są one — Dlaczego nie widzimy? — Bo płuco jest mocno zgniecione. A widzi pan? Pod płucem na przeponie brzusznej zebrała się ciecz. Niech się pan przechyli, panie kierowniku! Heczko pochylił się w bok. Na ekranie zmieniło się położenie klatki piersiowej, pod chorym płucem przelała się ciężko ciemna ciecz. Ciecz rozkołysała się leniwie, potem znieruchomiała. — Hm, lewe płuco wilgotne! — mruczał do siebie Frankowski. — lecz niezbyt. Cieczy będzie najwyżej kieliszek od wina. W porządku... Dziękuję, panie kierowniku! Na ekranie zgasł dbraz, pod sufitem rozjarzyła się czerwona lampka. Przeszli do gabinetu doktora Frankowskiego. — Panie kierowniku! — zaczął Frankowski. — Mogę pana zapewnić, że wszystko na dobrej drodze. Wynik leczenia typowy dla większości chorych. Prawe płuco normalne. Jestem z niego zadowolony. Lewe w stadium zasklepiania. Że woda, to nic. To zwykły objaw. Z czasem zniknie, bo nastąpi osmoza. Tylko jedno, panie kierowniku. Pan musi zmienić okolicę. Teraz musi pan jeszcze długo odpoczywać. Nie wolno panu uczyć! — Nie wolno? Ale ja nie otrzymam urlopu! Zresztą nie chciałbym! — Pan musi wziąć urlop! Do końca roku kalendarzowego, bo tyle się panu należy. A potem będziemy się starali o przedłużenie. — Myślałem, że będę mógł uczyć... Przynajmniej jedną godzinę dziennie! — Nie może pan uczyć! — Wziąłbym na przykład rysunki. — Nie! Każde najmniejsze wzruszenie, którego prze- 327 płuc. Płuco jest pdękinie uciśnione. Teraz potrzebuje spokoju, a gdyby pan mówił lub co gorsza, wzruszał się, byłoby to ustawicznym rozdrapywaniem gojącej się rany. Pan musi pójść w Beskidy. Bo pan pracował w okręgu przemysłowym? — Dymy z hut cynkowych, panie dyrektorze! — wtrącił Kaleta, który dotąd przysłuchiwał się w milczeniu. — No, proszę! Dymy z hut cynkowych, tlenek cynku, kwas siarkowy! Jeżeli pan chce pojechać w kilka miesięcy na tamten świat, to proszę! Więc co? Heczko wahał się przez chwilę. — Dobrze, panie dyrektorze! — zdecydował się wreszcie. — No, pewnie, że dobrze! Robotę, do której ipan tak się pali, wykonają inni. Gdyby pana nie było, to także musieliby ją inni wykonać. Czy nie tak? — Ale... — Nie ma „ale"! Pan uczyni tak, jak radzę. Pan może dożyć sędziwego wieku, lecz pod jednym warunkiem. Trzeba się szanować i jeszcze raz szanować! Wniosek o urlop wypoczynkowy napiszę zaraz. A potem chyba przejść na emeryturę. — Na emeryturę? — A co pan myśli? Uczyć już pan nie może. A co do urlopu... Jak tam pańskie władze? — Nie wiem. Przypuszczam, że nie będą się sprzeciwiały. — No chyba. Chociaż bywa często inaczej. To zależy od ludzi. Ludzie bywają różni! Komunał to wprawdzie, lecz to nie zmienia postaci rzeczy — mruknął. — Czasem mi półtrupów zmuszają do pracy w szkole! Eh, co tu mówić. 328 - i-rzea opuszczeniem sanatorium tieczKO ipoprosu zaletę, by na niego zaczekał. Niech czeka na tej ławie nad potokiem. Heczko zaraz wróci, jeszcze tylko skoczy do miasta. 1 pojechał dorożką, a Kaleta usiadł na ławie mad potokiem i zasłuchał się w jego szklany bełkot. Tatry były granatowe. Najwyższe szczyty znowu bieliły się w słońcu, Kaleta oddał się myślom. Zbliża się już koniec roku szkolnego. Dni w klasie mijają na powtórce przerobionego materiału naukowego, na egzaminowaniu dzieci, na klasyfikowaniu ich umiejętności i pisaniu stopni. Dzieci targują się o lepsze oceny. Niektóre okazują teraz nadmierną gorliwość w nauce, inne są już zrezygnowane, bo wiedzą, że nic nie zdoła przekonać nauczyciela, iż zasługują na lepszy stopień. Inne jeszcze radują się z przyszłych świadectw szkolnych. A wszystkie cieszą się perspektywą długich, beztroskich dni, wolnych od nauki. Snują przeto plany, jakich to czynów dokonają, gdy nauczyciel nie będzie im „siedział na karku" i nie będzie ich ustawicznie doglądał. Przedtem jednak przyjdzie okres, w którym nie będzie wcale lekcji. Nauczyciele będą odbierali książki szkolne, przeglądali katalog i księgi klasowe, wypełniali ostatnie rubryki i wykazy, w klasie zaś będzie szumiał gwar i śmiechy. Nauczyciel nie będzie się gniewał ni nawoływał do spokoju. Najwyżej psyknie lub zastuka ołówkiem po stole. Wtedy nastanie cisza. Dzieci zaczekają kiedy nauczyciel podejmie przerwaną robotę, a wtedy znowu poleci szum i tłumione śmiechy. Wszystko to robi wrażenie, jakby kończył się wielki dzień roboczy i teraz każdy zbiera się powoli do domu, prostuje kości i czeka na znak, by już ruszyć. Potok bełkoce i bełkoce. Gdzieś brzęczą pszczoły, pa- 329 sioncem.' Kaletę nachodzi wspomnienie wczorajszej rozmowy z dziećmi w klasie. — Kto z was chciałby zostać lotnikiem? — pytał chłopców. Przypuszczał, że wszyscy się zgłoszą, że wielkim głosem obwieszczą pragnienie latania. Przecież to chyba szczyt chłopięcych marzeń! I zgłosiło się zaledwie trzech chłopców. Między nimi garbaty Ożga. Koledzy przywitali drwinami jego kandydaturę na lotnika, wyśmiewając się, że samolot z garbatym lotnikiem nie potrafiłby latać. Przewróciłby się w powietrzu na plecy i byłoby tyle parady! Zbeształ ich Kaleta, uciszył. — A kto by chciał zostać maszynistą? Dwóch chłopców podniosło rękę. — A kto górnikiem lub hutnikiem? Większość chłopców zgłosiła się z hałasem. — A kto by chciał chodzić po fechcie? — zapytał w końcu żartobliwie. Wszyscy! Kaleta nie wierzył własnym oczom. Wszyscy? Powtórzył pytanie. I znowu to samo. — A dlaczego chcielibyście chodzić po fechcie? Kurt Malik odpowiedział za swych kolegów. — Proszę, bo i tak nie będzie dla nas pracy. A na fechcie moiżna coś zarobić. — A wy, dziewczyny? Żadna — prócz Medki, która pragnie zostać nauczycielką — nie marzy o szkole średniej, o sławie gwiazdy filmowej. Kilka zostanie fryzjerkami, kilka modystka-mi i szwaczkami, a większość dziewczyn prycha tylko i zakrywa oczy dłońmi. Okazuje się, że nie mają żadnych wielkich planów i pragnień. — One uważają — wyjaśniła Medka — że nie warto o tym myśleć, bo i tak nic z tego nie będzie! 330 "--"Bórodzace nie itiają pieniędzy, "żeby je wysłać do szkoły. A one wiedzą, że to by się nie opłaciło. Że lepiej być służącą lub robotnicą w fabryce albo na kopalni, gdyby była robota. Ale jej nie będzie! — dodała. — Proszę! One myślą, żeby wyjść jak najprędzej za mąż i mieć dzieci! — zawołał Kurt Malik. Klasa wybuehnęła śmiechem, Malik zaś aż poczerwieniał z zadowolenia, że tak mądrze powiedział. — Spokój! — uciszył dzieci Kaleta. — Niemądryś! — rzucił chłopcu, chociaż w duchu przyznał mu słuszność. Zdołał się bowiem przekonać w ciągu roku szkolnego, że w dzieciach bezrobotnych rodziców ambicja do wybicia się ponad poziom otoczenia była przez życie zabijana. Jeżeli które dziecko marzyło o szkole średniej, 0 „pańskim zawodzie", o innym życiu, dostatnim, pięknym, widywanym tylko na ekranie w kinie, a zwierzyło się ze swych marzeń przed rodzicami, rodzice wy-kpiwali je bezlitośnie. „Dziadem jesteś i dziadem będziesz, jak my jesteśmy dziadami!" — mawiali. „Po fechcie będziesz chodził albo ma przemyt! To się jeszcze dzisiaj opłaci!" — mówili inni. A dziewczyny? Kaleta miał również sposobność przekonać się o czym marzą jego dziewczyny. Każda pragnie zostać w domu. Niektóre wyjdą wcześnie za mąż i będą rodziły dzieci w nędzy i przekleństwie. A co ładniejsze 1 sprytniejsze zapuszczą się w ciemne ulice i zaułki większego miasta. Bełkot wody ucisza myśli Kalety. Dobrze tak odpoczywać w cieniu świerków nad potokiem. Gdzież jednak podziewa się Heczko? Już chyba powinien był wrócić? Pociąg odjeżdża kilka minut po czwartej. Spojrzał na zegarek i uspokoił się, bo dochodzi dopiero godzina trzecia. Kaleta słucha bełkotu wody i wyobraża sobie, że słu- 331 kie. węctruje wzroKiem ou u.Liw:«.a w u^jcwta. a u «ai-ostatni próbuje przejrzeć je, przewidzieć ich przyszłość. Wydawało mu się nieraz, że je przejrzał, a potem okazało się, że się łudził. Teraz zestawiał ich wady i zalety, ich oceny i nawyki, kiełkujące w inich pragnienia. Ile z tych dzieci zmarnuje się w życiu, a ile wyrośnie na wartościowych ludzi? Oto doprowadził je do granicy, u której kończy się jego przewodnictwo. Dalej pójdą już same. Ale dokąd pójdą? Przypomina mu się ekran w gabinecie doktora Fran-kowskiego, a na ekranie zielonkawy majak podpatrzonego życia płuc, serca i krwi. Żeby tak móc w podobny sposób podpatrzyć tajemniczy świat każdego dziecka! Oto czytałby w nim wszystko jak z otwartej książki. A może udałoby mu się odtworzyć ich przyszłość? Może zdołałby orzec, że z tego dziecka wyrośnie wspaniały rewolucjonista, z tamtego człowiek nieużyteczny, z tego wielki wynalazca, a z tamtego człowiek mały, że ten będzie cichy, a tamten szum koło siebie czyniący... Wszystkie jego dzieci szkolne podobne są do młodego lasu, który wyrasta z ciężkiej, mało urodzajnej ziemd. Prawie wszystkie drzewka jednakowe. A jednak niektóre z nich wystrzelą wysoko w górę, inne skarłowacieją, schorzałe i biedne, jeszcze inne uwiędną i zginą. Różnie będzie. — Cóż kolega taki zamyślony? — zbudził go Heczko z zadumy. — A, pan kierownik! To dobrze! Jedziemy! Lecz gdzież pan kierownik przebywał tak długo? — Gdzie? — powtórzył Heczko i nieznacznie się zawahał. — Powiem. Nic takiego. Byłem na cmentarzu. Stary chłop ze mnie, a staję się sentymentalny. Byłem na grobie Bronki... — Bronki? Tej dziewczyny co w kaplicy... 332 w szpimiu. luraj nmi me umiera. ^ odwozi się ich do szpitala. Byłem przy jej śmierci... — A więc jednak umarła — szepnął Kaleta. Pojechali na stację. Pociąg ruszył po kilku minutach. Byli sami w przedziale. Stanęli w oknie i patrzyli na oddalające się Tatry. Pociąg śpieszył poletkami, łąkami i zagajnikami. Owiał ich mocny, korzenny zapach przestrzeni i skoszonych traw na łąkach. Po niebie szły drobne obłoki. Kierownik zapatrzył się w niknący świat tatrzański. — Zżyłem się z tym światem. Był świadkiem mych godzin... — rzekł jakby na uniewinnienie. — Pan kierownik wraca do życia! — Tak! Wracam do życia. Lecz będzie to życie oka-leczałe. A tam czeka tyle roboty! Poświęcenie Konieczny czuł się osamotniany. Wszyscy wyjechali, szkoła jest pusta, a on błąka się po niej i słucha swoich kroków. Niech diabli wezmą! Dzieci nie ma, Kaleta w Zakopanem u kierownika, Ju-iraszek, Michejda, Wiesner, Maryśka i Jolanta w Beskidach! Wrócą wszyscy za dwa dna. Widok Kalety będzie mu obmierzły. Widok reszty kolegów bez znaczenia. Pozostaje tylko miedzianowłosa Jolanta! — Urok mi zadała czy kiego diabła? — zżymał się, gdyż musiał o niej myśleć, a myśli były drażniące. Jej miedziane włosy jarzyły się wciąż przed nim, zasłaniały mu świat i syciły krew żarem. — W średnich wiekach spalono by ją na stosie jak czarownicę! — mruczał z osobliwą nienawiścią. Przeklęta dziewczyna! Jak bardzo chciałby ją zdobyć! Chociaż raz tylko zdobyć! A potem niech się świat wali! Jej obecność wywoływała w nim jakąś chorobliwą pożądliwość. Wydawało mu się nieraz, że gotów popełnić zbrodnię, by móc ją posiąść. Obrzucał ją w myślach najbardziej obelżywymi słowami, a bezpośrednio potem żarliwie szeptał wyszukane i pieszczotliwe określenia, pragnął uklęknąć przed nią i całować w miłosnej udręce kraj jej sukienki.. Przeklęta dziewczyna!... "¦^uji jon tu t^jjjs.u una potrafi, i rzekła: — Kolego Jurku! Niech pan pozostanie przy swych chłopcach i granatach! Pozostał więc. Domyślał się o oo jej chodziło. Albo się lękała jego obecności w Beskidach, albo rzeczywiście miała na myśli tylko „powstańczą młodzież". Jedno z dwojga. Raczej to drugie. Coraz częściej bowiem zdarza się, że bezrobotna młodzież z Osady i okolicy, nawet czasem ta ze Związku Młodzieży Powstańczej, przechodzi przez granicę na niemiecką stronę i wstępuje do tajemniczej organizacji pod równie tajemniczą nazwą „Freikorps".1 Grupuje się w Bytomiu, Zabrzu i Gliwicach, skoszarowana w barakach, pod opieką jakichś „cywilów", w których trudno nie poznać przebranych oficerów i podoficerów hitlerowskich. Owi „cywile" zaprawiają zwerbowaną młodzież do podjazdowej walki i urabiają z niej zawadiackich żołnierzy. Nie powodzi się jej źle. Przeciwnie, wysoki żołd, tłusty wikt... Tylko że rygor! Jak w wojsku! „Cywile" przemawiają i prowadzą wykłady w języku polskim, aczkolwiek ta polszczyzna — Boże się pożal! A przede wszystkim wskazują dymiące kominy po niemieckiej stronie i wygasłe wielkie piece hutnicze oraz zamarłe kopalnie po stronie polskiej. Zasługa to ich wielkiego wodza, Hitlera, że po iniemieckiej stronie praca i jedynie Hitler przyniesie bezrobotnemu Ślązakowi do- 1 Freikorps — istniejący w latach 1933—1939 ni Śląsku Opolskim wojskowy korpus ochotniczy, do którego władze hitlerowskie wciągały także bezrobotnych z Górnego Śląska w zamian za pracę; formacja ta będąca jednym z najtragiczniejszych następstw fatalnych rządów sanacji na Śląsku, odegrała we wrześniu 1939 r. rolę przedniej straży armii hitlerowskiej zdobywającej Śląsk. 334 335 ska i zasiada do menażek wypełnionych suto mięsiwem. „Siegreich wollen wir die Polen schlagen!" — uczą śpiewać „cywile" i znowu wykazują na barwnych wykresach, ile dobrego uczynił Hitler dla robotnika, a ile złego Polska. „Siegreich wollein wir die Polen schlagen!" — , krzyczą i znowu podsuwają swoim wychowankom pełne menażki tłustego żarcia. Ha, gdzież o takim żarciu myśleć na polskim Górnym Śląsku? Konieczny nie pojechał więc w Beskidy dlatego, że tamta młodzież obżera się mięsem i krzyczy „Heil Hitler!" oraz śpiewa „Siegreich wollen wir die Polen schlagen!"... Cóż go to obchodzi? Niech sobie wrzeszczą do woli! Gdyby tak zanosiło się na ooś, Konieczny zwieje na czas! Pozostał przy owych przeklętych granatach tylko dlatego, że Jolanta tak chciała... — Och! Jolanta! — westchnął żarliwie, a zaraz potem cisnął ohydnym przekleństwem. Przeniósł skrzynię z ręcznymi granatami ze szkoły do sali gimnastycznej, położył rw kącie. Przywiózł mu je dzisiaj rano żołnierz z 73 pułku piechoty w Katowicach, jakiś wyszczerzony w łobuzerskim uśmiechu Antek krakowski, odziany w mundur ofepiświat i cwaniak. — Przywiozłem panu radcy porcję granatów takich i owakich. Pięć ślepych, trzydzieści ostrych. Kazał się panu radcy kłaniać mój szef, czyli zbrojmistrz, oraz babcia. I powiedział, żeby pan zważał i nie pomieszał ślepego z ostrym, boby mogło panu ząbek wytłuc lub nogę urwać. A oto proszę podpisać. Pan szef kazał, by pan radca zaczekał na niego, że on tu będzie o godzinie czwartej Siegreich wollen wir die Polen schlagen (niem.) — Zwycięsko pokonamy Polaków. (Początkowe słowa pieśni hitlerowskiej). azai osxrycn grananow. w porząaKU! is.iamam saę panu radcy! — wrzasnął, nacisnął gaz i pognał swoim półeię-żarowym samochodem na złamanie karku. Konieczny otworzył skrzynię i przeliczył granaty. Zgadza sdę. Pięć ślepych, znaczonych czerwonym szlaczkiem, i trzydzieści ostrych. O godzinie drugiej po południu zbiorą się chłopcy. Zanim nadejdą, zdąży przejść się jeszcze po biedaszybach. Może spotka Geroka. Potem zje obiad. A potem rozpocznie teoretyczne ćwiczenia z „młodymi powstańcami". Chłopcy aż rwą się do tej roboty. Odgrażają się tym, którzy przeszli na niemiecką stronę do Freikorpsu, wymyślają im od pieruńskich orgoli, obiecują, że się z nimi policzą. Rozumieją bowiem, że można przejść na drugą stronę do pracy, lecz żeby przejść do Freikorpsu — tego nie rozumieją. — To są świnie, nie koledzy! — ciskali się na ostatnim zebraniu. Dobrze, dobrze! Pewnie, że świnie! Konieczny jednak miał ich poniekąd za usprawiedliwionych. Zbyt wielka to bowiem pokusa, by nie wykorzystać takiej sposobności. Zwłaszcza, gdy nie ma się głupiego grosza w kieszeni. Argument ten nie przekonał „młodych powstańców". Wszak byli inni bezrobotni, którzy usiłowali raz i drugi przejść przez Katowice, dotrzeć do Województwa. Policja nie dopuściła do tego. Jak długo szli uszeregowani w piątki, z wywróconymi kieszeniami marynarek i spodni, przechodnie patrzyli na nich zaniepokojeni i przemykali chyłkiem wzdłuż murów kamienic. Policja zaś szła chodnikami i patrzyła na nich spode łba. Gdy jednak zawrócili pod gmach Województwa, zamknęła im drogę konnica. Ha, diabła zjedliście! I ci bezrobotni nie dali się skusić do Freikorpsu! 336 22 Wyorane kamienie 337 «a xjeroiKai JNie spotkał je^nW, 'gdyż Gełok i jelgo raci pracowali teraz w nocy. Za dnia może każdej chwili nadejść policyjny patrol i wtedy wszystko diabli wzięli. Policja rozpędzi górników, rozpędzi dzieci i baby i gotowa ostatnie biedaszyby wysadzić w powietrze. Lepiej więc nie włazić jej w oczy. Skacząc przez rozpadliska Konieczny dostrzegł starego Kuboka. — Nie ma Geroka? — zapytał. — Nie ma! Będzie w nocy. — Czy go dzisiaj spotkacie? — Mogę spotkać! — Zajdźcie do niego i powiedzcie, że go proszę, by dzisiaj o godzinie trzeciej przyszedł do sali gimnastycznej. On się chyba zna na ręcznych granatach? — Phi! stary powstaniec, a nie znałby się? Pewnie, że się zna. Powiem mu, to na pewno przyjdzie. Tylko uważajcie, żeby wam jaki granat nie zrobił krzywdy! — dodał jeszcze ojcowskim tonem. I rozeszli (się. Konieczny odczuwał lęk przed granatami. Jeżeli zaś Gerok będzie obecny na ćwiczeniach, podsunie mu zręcznie owo niebezpieczne manipulowanie. Diabeł bowiem nie śpi... Po południu zaczęli się schodzić chłopcy ze Związku Młodzieży Powstańczej. Konieczny siedział na starym złomie przed salą gimnastyczną. Chłopcy siadali koło niego na ziemi, na cegłach, na kamieniach, lekko podnieceni, gdyż wiedzieli, że dzisiaj odbędą się pierwsze ćwiczenia w rzucaniu granatami ręcznymi. Przyjdzie podoficer z katowickiego pułku i będzie ich uczył na biedaszybach. To będzie ogromnie interesujące. Przedtem jednak pan Konieczny zapozna ich z budową gra- 338 Poszliby nad rzekę... Ale nie nad cuchnącą Brynicę, bo w niej nawet żaby zdychają, a ryby nie znajdzie się, choćby człowiek gorzko zapłakał! Poszliby nad Wisłę do Goczałkowic i cisnęliby jednym i drugim granatem w wodę. Ryb byłoby do wszystkich diabłów! Przyszedł bowiem ujec, usiadł między chłopcami i jął im opowiadać, w jaki sposób zdobył siódmy zegarek. Oto był ordynansem pana kapitana na froncie podczas wojny światowej, a było to w roku 1917 w Siedmiogrodzie. Tam płynie rzeka tak bardzo zarybiona, że ryby można do ręki łapać. Tylko że gizdy uciekają i nie dają się złapać do ręki. Jak się ta rzeka nazywa? Cisa się nazywa. Bardzo porządna rzeka. Poszedł więc z kapitanem nad ową Cisę i powiada: „Panie kapitanie, szan-barato dzinda, tu są ryby!" „A są" — powiada kapitan. „A na wieczerze przydałoby się kilka pstrągów!" A on się pyta, co to są pstrągi? To są takie ryby, które się nazywają po kapitanowemu „die Forelle", gdy jest jedna. Kapitan powiedział „Aha!" — i już wszystko kapował. Przedtem fanzolił, że „nemtudo, nemtudo", a teraz już wiedział, że to pstrągi, i aż się oblizywał. Bo jeżeli przez cały dzień żre się tylko polentę i pije wino, to człowieka mogą diabli wziąć z takim żarciem! I pyta się ów kapitan — a był to Madziar, który umiał trochę po czes-ku — w jaki sposób ujec złapie te forelle. A ujec pokazuje ręczne granaty. „Aha" — powiada kapitan i głaszcze się po brzuchu. Brzuch miał wielki jak beczkę na kapustę. Młócił tego żarcia, że dla czterech by wystarczyło. Gdy się najadł, sapał jak cielna krowa, głaskał Szanbarato dzinda — zniekształcone przekleństwo węgierskie. Nemtudo (zniekształcenie węg.) — nie rozumiem. 339 prasę; mam ~iam orztcno pme i twrae! Fhu..." Więc ujfeć wziął jeden granat, kazał lec kapitanowi w trawie na płask i nie wystawiać zbytnio tyłka, odkręcił skuwkę, przetrzymał kilka sekund i buch! granatem do wody. Chryste Boże! Granat strzelił jak wszyscy diabli, ale już w rzece. Ryb było do stu pieronów. Dużo ich popłynęło z wodą, lecz to, co ujec złapał, wystarczyłoby na porządną wieczerzę dla obżartucha kapitana i dla niego. Kapitan aż kwiczał z radości. A naokoło były pderuńskie lasy. Kapitan wrzeszczy: „Noch a mol!" To znaczy, żeby ujec jeszcze raz granat cisnął do rzeki. Mało mu się tych ryb widziało. A ujec powiada, że dosyć. A kapitan zaś swoje: „Noch a mol, ujec!" Ujec z niechęcią wyciąga gramat z chlebaka, aż tu naraz: piu! piu! piu!... Jasny piemn! Chłopcy z zielonej kadry posłyszeli, że ktoś w ich rzece bobruje i dalej walić z karabinów do kapitana i do ujca. — Co to była ta zielona kadra? — zapytał zaciekawiony Konieczny. Ujec wyjaśnił, że to byli dezerterzy z armii austriackiej, którzy ukrywali się w katrpackich lasach, w lasach siedmiogrodzkich. W tych górach. A tam góry są jak sto pdenunów. I teraz huzia na kapitana i na ujca! Pie-runa, kapitan kwiczy, jakby go już zarzynali, a tamci pędzą z lasu, podobni do diabłów w mundurach, i coś wrzeszczą. Ujec myśli sobie, że źle. Wyciąga więc ten drugi granat, odkręcił skuwkę, przeczekał i bęc! W tamtych drabów! Granat narobił bigosu, tamci uciekali, jeśli jeszcze mogli uciekać, a ujec porwał kapitana za ramię i w nogi w przeciwnym kierunku. Po drodze zgubili Sakra, teć sem nażral jak prasę! Mam take brzicho plne i twrde! (czesk.) — Pieruna, tom się na-żarł jak prosię! Brzuch mam taki pełny i twardy! Noch a mol (niem. gwr.) — jeszcze raz. 340 mu oto ten zegarek... Tu ujec wydobył zegarek z kieszeni kamizelki i pokazał zdumionym słuchaczom. Poszedł, a chłopcy teraz medytowali, jak „skurzyć" taki granat, jeden i drugi, by pójść z nim na ryby do Wisły pod Goczałkowice. To się jeszcze zobaczy! Może ten podoficer nie będzie taki dokładny i na trzydzieści granatów jeden i drugi da się ukryć w trawie... Konieczny zaś niecierpliwił się, że Gerok nie nadchodzi. Czas bowiem ucieka, a jego jak nie ma, tak nie ma. Może wcale nie przyjdzie, może Kubok nic mu nie powiedział. Powiedział, bo gdy Konieczny już zamierzał przejść z chłopcami do sali, Gerok wyszedł spoza węgła. — Jesteście! — uradował się Konieczny. — A mówił mi Kubok, żeby przyjść do sali gimnastycznej. Że dzisiaj będą ćwiczenia z granatami... — Właśnie... — No, to chodźmy! Przypomną mi się czasy trzech powstań! ' Przeszli przeto wszyscy do sali, a dzieci z pobliskiej kolonii górniczej, które zdołały się już dowiedzieć o niezwykłym ćwiczeniu, zbiegły się wielką gromadą przed salę i napierały się hałaśliwie, by je wpuścić do środka. Konieczny odpędził je z wielkim wrzaskiem i dla pewności zamknął drzwi na klucz. Dzieci pozostały więc na podwórzu, a Konieczny z Gerokiem rozpoczęli ćwiczenia teoretyczne, które miały trwać do godziny czwartej. To znaczy do chwili, gdy nadejdzie podoficer z Katowic. Opowiadanie ujca tak mocno przejęło chłopców, że w mig stłoczyli się koło skrzyni z granatami i jęli w nich grzebać jak w ulęgałkach. Wykorzystali drobną chwilę, 23 Wyorane kamienie 341 " ~— Na miejsce] — farzySął konieczny zauważywszy zbiegowisko przy skrzyni. — Nie grzebać tam, ślimoki farońskie! — poparł go Gerok. Chłopcy odsunęli się, aczkolwiek niechętnie, i jęli ustawiać się niemrawie w szereg. Rozpoczęła się lekcja, jak to nazwał Konieczny. Gerok przysiadł z boku i słuchał pilnie. Chłopcy zaś szerokim kręgiem usiedli w kucki na podłodze i także słuchali. — Co to jest granat? Granat jest to broń zaczepno--odporna. Granat może... •— i tu potoczyła się gawęda na temat wartości granatu ręcznego w boju. Konieczny powtarzał wiadomości zaczerpnięte z wojskowego regulaminu, gdyż pragnął zaimponować chłopcom i Gerokowi. Gerok słuchał i pykał niedbale fajkę. Konieczny zaś puszył się, koloryzował, nadrabiał miną, udawał srogiego żołnierza, zaprawionego w bojach, a chłopcy słuchali jego słów jak najpiękniejszej bajki. Gerok zaś nie, tylko pykał fajkę, spluwał nieznacznie i uśmiechał się lekko. Bawiło go pozowanie Koniecznego na miniaturowego Napoleona. Wszak Gerok mógłby więcej powiedzieć o granatach. Lecz niech Konieczny gada. Gdy się wygada, stary Gerok powie i tak, co wie. Ho, ho! Stary powstaniec spod Góry Świętej Anny! Chłopcy zaś słuchali. Pieruna, takim granatem walczyć, to uciecha! Oto siedzi człowiek ukryty w rowie i ciska granat, a granat zakreśla łuk i buch!... Już przeciwnika diabli wzięli! Lub takim granatem cisnąć w rzekę! Granat buch!... I już można ogłuszone ryby zgarniać łopatą! Byłoby jedzenia na kilka dni. Albo pójść do tamtych pieruńskich orgoli we Freikorpsie, podkraść 342 — A teraz wam pokażę, jak się"grariM x>JmuJ6—............. Konieczny podszedł do skrzynki, wyjął granat z przegrody, gdzie były umieszczone ślepe grandy, wrócił do zasłuchanej gromady, stanął w jej kręgu. — Sprawdzić, czy to ślepy granat! — rzucił krótko Gerok i wstał. — Ślepy! Przecież ja nie jestem ślepV- — burknął Konieczny. — Wiem, co robię... Gerok przystąpił bliżej i patrzył uważnie- A Konieczny jął objaśniać, wciąż nadęty i pewi^y siebie. Oto tak ujmuje się granat! Każdy widzi? Każcty! Prawą dłonią, mocno... — Nie tak! — przerwał mu Gerok. — Panie Gerok! Kto tu instruktorem? Wy czy ja? Ja uczę regulaminu! — To po co mnie tu pan nauczyciel •yjzywalt — obruszył się Gerok. Konieczny pominął milczeniem jego Pytanie. Tak więc ujmuje się granat. Prawą dłonią, mocno... Tak trzyma się duży palec. A tak się gran&t odbezpiecza. Uwaga! Lewą dłonią... Ujmuje się tutaj, przekręca i granat zacznie syczeć. To znak... — Panie Konieczny! — krzyknął przerażony Gerok. Jezus, Mario! Granat w dłoni Koniecznego syczy! Przerażony Konieczny patrzy. Nakrętka wypadła mu z dłoni. Granat syczy! To granat bojowy! Ostry! Za kilka sekund wybuchnie!... Konieczny odx?uc& g° i s^°" czył do drzwi. Mocuje się z kluczem. iPucz zaciął się w zamku. Gerok patrzy. Chryste Boże!... Gran#* toczy się po podłodze i wciąż syczy... Konieczny mocuJe s^ z kluczem, szarpie, coś krzyczy. To nie krzyk> *° wycie! Chłopcy patrzą ogłupiali. Oczy !wytrizeszojzotne> oczy WY" 343 =^dik Gerok. Chłopcy przywarli do podłogi. Wiedzą, że to śmierć... Konieczny wyje przy drzwiach i szarpie klamką, i szarpie... Gerok podbiegł, porwał granat. Syczy mu w dłoni... Gdzie go cisnąć? Przez okno nie, bo na podwórzu dzieci! W sali chłopcy! Drzwi jeszcze wciąż nie otworzone! Nie dobiegnie do nich... Postanowił! Podbiegł do odległego kąta sali... Pięć kroków tylko! Przywarł piersiami do ściany, granat oburącz przycisnął do brzucha. 0 Jezus!... Rozłupał się płaski ryk, zawyły skorupy, nastała przejmująca cisza... I nic! Dochodzi krzyk uciekającego Koniecznego. A w sali cisza... Chłopcy podnoszą głowy 1 patrzą przerażonymi oczami... Nie ma Geroka! Jest tylko ogromna krwawa plama w kącie sali i krew, wszędzie krew. T Pożegnanie pod krzyżem zebrali się wszyscy kamraci Geroka. A więc stateczny Durok, krzywy Bączek, beznogi Mańka, Husarek o błękitnych oczach, wąsaty Wawerka, szczerbaty Pietryś i milczący Starzyk. Usiedli w krąg pod krzyżem, niedaleko dołu, skąd leciał bezszelestnie czarny dym, i patrzyli w czarną dolinę. Na niebie rozwlekał się już świt i gasił gwiazdy. Świt byl mętny i chłodny. Gwiazdy zaś były blade i po kolei gasły jak umierające robaczki świętojańskie. Czarna dolina parowała nawisłymi płachtami dymu i mgły. P<> zachodniej stronie paliły się ciężkie łuny i krzyczały maszyny. Poza tym była cisza. Kamraci Geroka odpoczywali. Oto już od północy grzebali w swym szybie, dusili się pod ziemią „pieruń-ską oksydą", pocili się ponad miarę, borykali się z czyhającą śmiercią i wywlekali na powierzchnię mizerne kubełki z urobkiem. Urobek był gorący i lekko dymił. Ni to mgła, ni dym. Diabli wiedzą co. Węgiel jednak był lekki, czysty i dzwoniący, znakowany jak łuską złotawym, nalotem pirytu. W piecu będzie się palił aż radość, wiele ciepła jednak nie wyda z siebie. O wschodzie słońca przyjadą pampuchy i zabiorą urobek. 345 ją dłonią. — Pieruna, boli mnie od tego kręcenia! — mruknął sam do siebie. Ha, pewnie że musi boleć. Jeżeli przez kilka godzin nic innego nie robił, tylko prawą nogą nadeptywał pedał wiatraczka, to musi boleć. Wiatraczek kręcił się jak wrzeciono, warczał zabawnie i wpychał blaszanymi rurami powietrze do przodku pod ziemię. Kamraci, po kolei grzebiący węgiel, często wstawali spod ściany, szli nachyleni pod szyb, przystawiali twarz do wylotu rury i sycili się świeżym powietrzem, napędzanym Pietry-siowym wiatraczkiem. Wtedy ustawało łupanie Wpoty-licy, w głowie przestawało się kręcić, z oczu znikały niebieskawe i złociste zygzaki, które ćmiły wzrok, i znów było wszystko dobrze. Gdy się nałykali powietrza, wracali pod ścianę i znowu ją podcinali. Ściana była gorąca. Jednocześnie inni kamraci wyciągali urobek w kubełku. Kubełek dyndał na stalowej linie, lina zaś nakręcała się na koślawy kołowrotek. Potem się zmieniali. Kamrat grzebiący pod ziemią wrzeszczał, przechyliwszy twarz do góry, że już czas, że wyjeżdża. Odczepiał kubełek, wsadzał gruby patyk w pętle, siadał na patyku, trzymał się liny, a kamraci wyciągali go na powierzchnię. Zjeżdżał następny kamrat, jak tam wypadło, po kolei. I ten następny zaczynał robotę. Trzy ściany odsunęły się już tak daleko od szybika, że nie można ich było ruszać. Nawisły strop, podparty skąpo stemplami, pękał i groził zarwaniem. Gdyby kamraci Geroka mieli więcej drzewa na obudowę wyrobiska, mógłby każdy z nich spokojnie grzebać pod nimi. Teraz przyszła kolej na czwartą ścianę. Każdy wytrzyma pod nią tak długo, dopóki nie poczuje zawrotu głowy i bolesnego łupania w potylicy. Wtedy trzeba iść 346 1 Iatorka. A co kto przechyli głowę do tyłu i spojrzy nad siebie, dostrzeże niebo czarne jak smoła, a w tej smole narzucające się świetliste gwiazdy. Nawet za dnia, gdy słońce świeci, niebo wydaje się czarne jak smoła, a gwiazdy świecą. Cóż, kiedy za dnia nikogo nie ma w bieda-szybie. Diabli bowiem mogą przynieść policjanta, a wtedy biedaszyb również by diabli wzięli... Policjant poleci na kopalnię, zgłosi, przyjdą „pańskie pieski" i biedaszyb wysadzą w powietrze! Kamraci Geroka wiedzą, że długo w nim nie wytrzymają, gdyż ogień posuwa się ławą, sięga ich rejonu, osacza z trzech stron. I to już chyba ostatni odcinek płonącego pokładu, w którym można jeszcze pracować. Część pokładu nie objęta pożarem ucieka bowiem w głąb ziemi i podchodzi pod zabudowanie kopalni. Tam już nie można bić nowego szybu. Gdy więc ten ostatni biedasizyb opuszczą, skończy się dla nich praca. I co potem? — ,,I co potem?" — myślał każdy z goryczą i każdy patrzył w czarną dolinę. Czekają teraz — jak się byli umówili! — na kierownika Heczkę, Kaletę, Zarembiankę i ujca, którzy mieli przyjść o świcie, by się pożegnać. Heczko bowiem wyjeżdża gdzieś w Beskidy i chciałby po raz ostatni porozmawiać z nimi o Gerokii — Boże mu tam daj wiekuiste odpoczywanie! — i o pracy, którą muszą przejąć. Kaleta zaś i Zarembianka przyjdą również, by się pożegnać, gdyż oboje wyjeżdżają na wakacje. Ujec przeprowadzi ich przez zdradliwy teren biedaszybów. Mogliby wpaść po ciemku gdzieś w zapierunowany biedaszyb i spłonąć w nim na popiół. Ujec zna dobrze tajemne ścieżki wiodące do krzyża na wzgórzu... Milczeli przeto wszyscy i czekali. O czymże tu rozmawiać, kiedy myśli wszystkich są jednakowe? Nie ma już Geroka, nie będzie Heczki... Sami zostali! 347 leki szelest kroków. — Idą! — mruknął krzywy Bączek. W miarę zbliżania się szelestu, opuszczało ich poczucie osamotnienia. Wydało im się, że świat nabiera jasnych barw i dźwięków. Niedaleko zbudził się już świerszcz i zaczyna narzekać. A tam drugi... A tam jeszcze trzeci... Trzy świerszcze rozpoczęły żałosną lamen-iację. A oto przeleciał z piskiem jakiś spory ptak i utonął we mgle. Z mgły jęły się wyłaniać ciemne majaki. Wszyscy je liczą. Cztery postacie... To oni! Świerszcze jęczą jak płaczki na pogrzebie i lamentują, że już nie ma Geroka, kamrata nad kamratami... Zbliżają się jego wierni przyjaciele, najmilsi towarzysze. Ten pochylony nieco — to Heczko. Ten smukły i gibki — to Kaleta. Tamta dziewczyna — to Jolanta. A ten malutki, zgarbiony człowieczek — to ujec. Przyszli wreszcie, usiedli w kręgu kamratów. — Cieszymy się, panie kierowniku — zaczął Durok, jako że był najstarszy z całej gromady i słusznie uważał się za następcę Geroka. — Cieszymy się, że was widzimy. — I ja się raduję... — rzekł Heczko. — A więc pan kierownik wygrzebał się z tej niemocy? Heczko uśmiechnął się blado. Świerszcze wciąż jeszcze lamentowały. Nastało milczenie. Wszyscy w tej chwili myślą o Geroku. I wszyscy myślą to samo. — Nie ma naszego Geroka! — przerwał Heczko milczenie. Słowa te wyrzekł prawie szeptem. — Nie ma... — przyświadczył ktoś z gromady. I znowu milczenie. Świerszcze wciąż cykają, jedno- rżekiriia Kogoś o bardzo pfbmyjftrserai. — Jakie to dziwne, że Geroka nie ma między nami! — podjął znowu Heczko. — Niedawno jeszcze był... Stary Durok przytaknął. Tak! Gerok był jeszcze niedawno między nami, a teraz go nie ma. Durok szedł drogą i spotkał Geroka. „Dokąd idziesz, Geroku?" „Idę do sali gimnastycznej". „A po co?" „Bo mnie Konieczny prosił... Ma tam jakieś ćwiczenia ręcznymi granatami". I poszedł. Po swoją śmierć... — Co ja bym zrobił na jego miejscu?... Wszyscy wiedzą, co by Durok uczynił na miejscu Geroka. To samo, co Gerok uczynił. Wszyscy słuchają wspominek o najmilszym kamracie, Geroku, jakby słuchali bohaterskiego rapsodu czy legendy wyśnionej przez słabego człowieka. Świerszcze wtórują Durokowi. — Co on w owej chwili myślał? — zastanowił się Durok. Tak! Co on w owej chwili myślał? Każdy przeżywa mękę oczekiwania nadchodzącej śmierci. Każdemu wydaje się, że trzyma syczący granat, przygarnięty dłońmi do siebie, i czeka... Jolanta zakryła oczy ręką. Heczko patrzy jakby nde-widzącymi źrenicami. Kaleta zacisnął szczęki, przymknął powieki, a w dłoniach kruszy przepalony, rudy kamień. Ujec pociąga nosem... — No, i wszystko się skończyło! — dodaje Durok. Wstał, wyprostował zgarbione plecy, otrząsnął się ze wspomnień. — Muszę tam jeszcze dzisiaj pójść, do tej naszej sali gimnastycznej, i pobielić ściany. A co z Koniecznym? — zapytał twardo. Nikt nie wie, co się stało z Koniecznym. Wiedzą tylko tyle, że ludzie zbiegli się wielką gromadą i wypędzili go z Osady. Złorzeczyli mu, klęli, ciskali kamieniami, gonili, aż w końcu nadbiegło dwóch policjantów. Oni I 348 349 aezeiiDy wrócił, ludzie go~ćKyBa "ukamienują... — Powiedzieliście, Duroku, że ze śmiercią Geroka wszystko skończone! — zaczął Heczko. — Uważam, że nie wszystko skończone... — Po jakiemu? — Przecież musimy nadal prowadzić robotę przez niego zaczętą. — A słusznie, nie