13854
Szczegóły |
Tytuł |
13854 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13854 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13854 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13854 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Bochniński
Kłopoty z nadmiarem
Elizabediath Monck był grabarzem nieszczęśliwym.
Można by rzec: głęboko nieszczęśliwym.
Po miesiącach starań i wyrzeczeń, wydeptywania ścieżek do burmistrza, rajców i
gildii
spełniły się jego marzenia. Oddano mu w zarząd stary cmentarz w stolicy Gadrinu.
Co prawda
Monck podejrzewał, że przyjęto go nie tyle z powodu nienagannej opinii wydanej
przez gildię,
a po prostu dlatego, że był jedynym ubiegającym się o posadę, który nie spierał
się o wysokość
gaży.
Zaledwie jednak minął miesiąc, a nowo mianowanego zarządcę Gardowego Pola
dopadły
kłopoty. I to takie, że nie bardzo miał do kogo zgłosić się ze skargą.
Oglądał starsze groby, pragnąc zapoznać się z ich stanem a i nacieszyć
prawdziwym pięknem
niektórych.
Wiele z rodów, które wznosiły kiedyś te ostatnie przystanie, znalazło już
spoczynek w ich
ścianach.
Jednakże pieniądze pozostawione gildii gwarantowały grobowcom jak najlepszą
opiekę.
Monck notował więc uszkodzenia, obliczał konieczne wydatki.
I napawał się faktem, iż zarządza tak pełnym chwały cmentarzem.
Pierwsze nadliczbowe ciało znalazł w grobowcu dawno wygasłego, mieszczańskiego
klanu
Reillych. W obszernych katakumbach winno być 48 nieboszczyków, a stało 49
trumien.
W pierwszej chwili nie wzbudziło to w nim większych podejrzeń. Ale już siedząc
przy
wieczerzy, zastygł nagle z łyżką w garści. Znaleziona dodatkowa trumna była
nowa!
Porzucił jedzenie i pospiesznie otworzył skrzynię z notatkami pozostawionymi
przez
poprzedniego grabarza.
O północy Monck miał już pewność – w najstarszej części cmentarza nie urządzano
pochówków od dwóch dziesięcioleci. Z trudem usnął, a bladym świtem już był na
nogach. Cały
dzień biegał po cmentarzu. Zaglądał do co starszych grobów na chybił trafił.
Potwierdziło się
jego podejrzenia: odnalazł kilkunastu „nieproszonych gości”. Wieczorem popadł w
tak fatalny
nastrój, że jego pomocnicy zmyli się cichcem, nie prosząc o należną im
tygodniówkę. Drażnienie
„szefa” byłoby tego dnia złym pomysłem.
„Co robić? I czy w ogóle coś z tym robić?” – myślał ponuro Elizabediath,
grzebiąc łyżką
w misce z kluskami. Niby dodatkowi nieboszczycy leżeli sobie spokojnie i nie
wadzili nikomu,
ale nadmiar zwłok burzył ustalony porządek rzeczy. Kto i po co podrzucał
zmarłych? Żeby
uniknąć kosztów? Bzdura. Trumny były solidne, niektóre z metalowymi okuciami.
Gadrińczycy, wychowywani w kulcie przodków, woleliby urządzić ceremonialny
pogrzeb,
nawet jeśli drogi zmarły miałby być przez to pochowany mniej zbytkownie.
„Złapię, drani!” – grabarz prasnął łyżką o stół i poszedł założyć roboczy,
cmentarny strój.
Zważył w ręce trzonek od łopaty, odłożył i wziął grubszy. Taką lagą mógł
policzyć kości
najtęższemu zbójowi.
Teren łowów Monck ograniczył do najstarszej części. To tu miał największą
superatę. Kryjąc
się w cieniu, przemierzał ostrożnie alejki i na długie chwile zastygał, schowany
to za obeliskiem,
to za bardziej wyniosłym grobowcem. Nie miał wątpliwości, że zejdzie mu tak
niejedna noc...
Nad ranem usłyszał ostrożny chrobot łopaty. O słodka godzino tryumfu! Podbiegł
niemal
bezszelestnie.
Nieproszony gość kopał na obrzeżach starej części, tam, gdzie nadal jeszcze
chowano
biedotę. Monck natychmiast rozpoznał grób. Nie dalej jak dwa dni temu złożył do
niego ciało
kilkuletniej dziewczynki.
Intruz stał w sięgającym pasa wykopie i z zacięciem machał szpadlem. Monck
dopadł drania
i dwa razy zdzielił go z całej siły, potem zaś zaczął okładać zgodnie z naukami
dziadka – mistrza
grabarskiego.
Starannie i boleśnie, lecz tak, by żadnej kości nie połamać. Obijany nie
krzyczał, stękał tylko
głośno i osłaniał ramionami głowę. Niepotrzebnie zresztą, bo Monck uważnie
omijał czerep
zbója. Wreszcie grabarz, zasapany, przerwał lanie.
– No, hieno cmentarna, masz dość! Gdzieś postawił trumnę?
Przestępca, klnąc i łkając z cicha, wygramolił się z dołu. W świetle
zachodzącego księżyca
Monck dostrzegł, że ma do czynienia z garbatym starcem o siwej brodzie i nosie
pijaka.
– Jaką trumnę? Oszalałeś, kopidole? Zarządca cmentarza potrząsnął grubą lagą.
– Prawdę mów, to ci może gnaty oszczędzę!
– Jestem medikusem... oczy tej dzieciny... – wyjąkał i zasłonił twarz.
Elizabediatha Moncka ogarnęło uczucie dojmującego rozczarowania. Z gniewem
walnął
skulonego starca na krzyż przez grzbiet. Ohyda!
Zwykła cmentarna hiena...
– Precz! – krzyknął i zrobił coś, czego się później bardzo wstydził – kopnął
medikusa dwa
razy w chudy zadek. Tak potraktowany intruz błyskawicznie zniknął w mroku.
Zdegustowany i wściekły Monck powlókł się do domu.
A rankiem, trzy alejki dalej od rozkopanej mogiły dziewczynki, w zabytkowym
grobowcu
odkrył nową, nowiuteńką trumnę.
– To powiadasz, że pojawiają się znienacka w nocy i bywają wcale kosztowne... –
Mirro
Radeck pokręcił głową ze zdumieniem. – Może powinieneś obsadzić cmentarz drabami
miejskimi.
– O co to, to nie – wystraszony Monck zamachał rękami. – Co by powiedzieli
ludzie, byłbym
ośmieszony a wszystkie znaczniejsze rody nalegałyby na usunięcie mnie z urzędu.
Radeck, który zawsze na wszystko miał radę i, wedle swego mniemania, wiedział
wszystko
i umiał wszystko, umilkł, pijąc piwo. Sprawa była zdumiewająca. Drugi z
towarzyszy Moncka,
cichy i nawet jak na grabarza bardzo ponury, tarł w zamyśleniu pokryte
szczeciną, wychudłe
policzki.
– Otwierałeś trumny? – zapytał.
– Nie, ale są ciężkie. Na pewno pełne. No i zapach...
– Tylko czego pełne? – rzucił Jonas. – A jeżeli nawet są w nich ciała...
– To?
– To być może niejedno mogłyby powiedzieć.
Przez chwilę Monck miał wrażenie, iż grobowy ton głosu Jonasa sugeruje użycie
zakazanych
i potwornie niebezpiecznych praktyk nekromanckich. Potem jednak zrozumiał.
– Do tego potrzebny byłby medikus... – stwierdził z namysłem.
– Znam takiego! – ucieszył się Radeck, który znał wszystkich. – Mattheus
Dalambert,
zawsze pije za moje srebro. Powołaj się na mnie, nie odmówi ci usługi.
– Czy to człek dyskretny?
– Wiem niejedno o jego grzeszkach... – Mirro wykonał gest, jakim dzieci
naśladują rzucanie
czarów.
– No dobrze, gdzie go znajdę?
* * *
Elizabediath Monck odszukał kamieniczkę bez kłopotu. Okazały dom, niegdyś
zapewne
elegancki, teraz mocno już zapuszczony, z obłażącymi tynkami, stał niedaleko
rynku. Grabarz
spojrzał raz jeszcze na wywieszony nad drzwiami znak – salamandrę w ogniu i
załomotał do
zawartych na głucho drzwi.
Rozszczekały się psy, przez ich jazgot przebił się kobiecy głos:
– Idę, już idę!
Skrzypnęły zawiasy, w drzwiach stanęła niewiasta nieokreślonego wieku. Niska, a
tak
okrągła, że wypełniła całe przejście. Po minie było widać, że była czegoś
zeźlona, jednak na
widok Moncka, mężczyzny postawnego i strojnego, mimo że odzianego wedle
zeszłowiecznej
mody, białogłowa starała się skryć rozdrażnienie. Niezbyt udolnie zresztą.
– Szanowny panie?
– Witaj, pani. Czy zastałem szacownego medikusa Dalamberta?
– Tak. Mattheus! – ryknęła niewiasta, bez trudu przekrzyczałaby kompanię
najemnych
żołdaków. – Do ciebie!
Cofnęła się nieco, odsłaniając wejście. Natychmiast na Moncka skoczyły psy.
Duże,
cętkowane, o mocno zaślinionych pyskach. Bardzo przyjazne. Bardzo. Gdy już
uświniły mu ręce
(zasłaniał twarz) i całą garderobę, niewiasta odwołała potwory.
– Prawda jakie milusie? – zapytała.
– O, tak – odparł Elizabediath z nieco drętwym uśmiechem. Uśmiech zbladł jeszcze
bardziej,
gdy w niewielkiej sieni pokazał się wezwany gromko gospodarz. Jako żywo –
garbata hiena
cmentarna pogoniona przez Moncka ostatniej nocy.
Starzec, ubrany w szarawą koszulinę i okryty dodatkowo pledem, odchrząknął
donośnie.
Potem zaś zapytał sztucznie obojętnym tonem:
– Pachołkowie bajlifa czekają za drzwiami?
Monck, zdumiony spotkaniem, początkowo nie zrozumiał, potem zaś zaprzeczył
zdecydowanie.
– Bajlif? Nie! Przychodzę, mistrzu, z pewną sprawą...
– Ach tak? – Brwi Dalamberta, siwe i nastroszone, uniosły się z lekka. – Tedy
chodźcie za
mną, panie, do pracowni. I zechciejcie wybaczyć mi strój, ale dość marnie się
dzisiaj czuję.
Przeszli do dużej, niskiej sali. Ściany i sufit pomieszczenia poczerniały od
dymu, wszędzie
panował niesamowity bałagan. Pokryte grubą warstwą kurzu i sadzy leżały w
stosach przedziwne
przedmioty. Pod oknem stał duży stół o zniszczonym blacie, walały się przy nim
różne utensylia,
skórzane płachty...
Monck, starając się nie oddychać przez nos śmierdziało, niemiłosiernie –
dostrzegł kilka
znajomych narzędzi. Podniósł z podłogi delikatny młoteczek do repusowania
srebrnej blachy
i odłożył na brzeg stołu.
– Jesteście, mistrzu, złotnikiem?
– Ja? Nie. Alchemikiem, medikusem... a pracownię zaanektowała moja małżonka.
Niewiasta
wielu talentów – stwierdził dość dziwnym tonem Dalambert.
Monck, nagle zaniepokojony nastawił uszu, miał wrażenie, iż ktoś podsłuchuje,
kwestię
gospodyni pominął milczeniem.
– Mam kłopot... – zaczął.
– Cóż, chętnie bym wysłuchał, ale tak mnie żebra i plecy bolą...
Grabarz zmieszał się nieco, a potem rzekł:
– Mirro Radeck powiedział, że mi pomożecie, panie.
– Bezmyślnie powtórzył dziecinny gest rzucania czaru.
Twarz Dalamberta spurpurowiała:
– Radeck?! Bawimy się w szantaż, podstępny kopidole?! – zaryczał głosem
zaskakująco
silnym jak na osobę tak lichej postury.
Monck uznał, że tylko jedno może naprawić sytuację. Wyciągnął ciężką sakiewkę i
upuścił
na zagracony stół. Srebrne monety zabrzęczały donośnie.
– Żaden szantaż. Interes. Hieno cmentarna – rzucił.
W jednej chwili uśmiech rozjaśnił oblicze medikusa.
– Skoro tak – powiedział – siadajcie, kliencie, słucham z uwagą.
Elizabediath Monck popatrzył po zasmolonych stołkach i odparł:
– Postoję. A rzecz przedstawia się następująco...
Mattheus Dalambert wysłuchał z powagą.
– No tak. A moje zadanie? – rzekł.
– Obejrzyj zwłoki, medikusie. Może coś nam powiedzą...
– Rozumiem. Dobrze. Jak sądzę, nie muszę czynić tego po nocy?
– Oczywiście, że nie. Moi pomocnicy będą uwiadomieni. Tu masz szkic cmentarza,
zaznaczyłem na nim groby z dodatkowymi trumnami.
– Czy w ramach wynagrodzenia nie mógłbym...
– Nie. Nie waż się, hieno cmentarna – uciął szorstko grabarz.
– Szkoda. Grozi mi bajlif?
– Nie. Trzonek od łopaty.
* * *
To był ciężki dzień dla grabarza. Odprawił dwa wielkie ceremoniały pogrzebowe.
Jeden
z Czarnym Koniem, drugi na sposób mattański. Dozorował też kilka egzoterycznych
pochówków. Ale cały czas myślał o Dalambercie, który właśnie naruszał spokój
zmarłym.
Miał nadzieję, że groźba powstrzymała medikusa przed profanacją zwłok.
Wieczorem Monck powlókł się pod „Tłuczek i Kufel”.
Dalambert już czekał i zdołał poważnie nadszarpnąć zasoby piwniczki oberży.
– O, kopidole! Bywaj! – huknął i dał znak podkuchennej, by podała nowy dzban
wina.
Siedzący obok niego Jonas miał minę skrzywioną, jakby od miesiąca nikt nie
umarł. Widomy
znak, że zarządca nowego cmentarza grodzkiego jest niezmiernie zadowolony.
Monck z westchnieniem wychylił pucharek almadena.
– Redin E’Surcous umarł – rzekł Jonas. – Jego żona zażyczyła sobie rytuału
halijskiego.
Monck gwizdnął z podziwem. Wdowa po Redinie zapłaci za ceremonię pogrzebową
równowartość solidnej kamienicy. Nie mniej niż sto pięćdziesiąt sztuk srebra.
– I ja mam ciekawe wieści... – powiedział Dalambert i umilkł.
– Jonas wie o sprawie – stwierdził Monck. – Możesz mówić.
– Otworzyłem dwadzieścia trumien... – zaczął medikus i przerwał, bo w drzwiach
pojawił się
Mirro Radeck. Wypatrzył ich i zawołał od progu:
– Witajcie! Cześć, ty stary opoju – pozdrowił Dalamberta. – Monck, jak tam
namolne trupy?
Jonas, uśmiechnij się, do licha!
Gadając tak, podszedł do stołu, chwycił dzbanek, osuszył go, stojąc i zawrócił
do wyjścia,
kontynuując monolog:
– Jestem okropnie zajęty, muszę wymyślić, jak ustroić drogę przejazdu
burmistrza. Miłego
wieczoru...
Trzasnęły drzwi. Monck zdumiony i oniemiały spoglądał na współtowarzyszy.
– Co... co to... ma znaczyć? – wyjąkał.
Jonas zaśmiał się. Brzmiało to w jego wykonaniu naprawdę dziwnie:
– He! He! He!
Dalambert ponownie skinął na podkuchenną i począł spokojnie wyjaśnić
oszołomionemu
Monckowi:
– Radeck podjął się zrobienia bram ozdobnych podczas przejazdu burmistrza na
Zamek.
Wszak to dziesiąta rocznica jak nasz burmistrz urząd objął...
– Grabarz organizuje fety?
– Grosz nie śmierdzi, a rajcy sypnęli srebrem.
– Ale żeby zarządca cmentarza?.. – nie mógł zrozumieć Elizabediath.
– Radeck był najemnikiem, karczmarzem, strażnikiem leśnym, ponoć prowadził
lupanar
w Barrow. Taki człowiek. Wszystko mu się szybko nudzi.
No i koniecznie chce dojść do wielkich pieniędzy.
Jesteś tu nowy, u was na prowincji pewnie inaczej myślą...
– Ale... mieliśmy razem rozważyć mój kłopot...
– Kopidole, ludzie też się Mirrowi nudzą. Nie licz teraz na jego uwagę. Jak znam
człeka, to
dla oszczędności sam te bramki będzie malował.
– Na pewno. W końcu kto wypacykuje je lepiej poparł Dalamberta Jonas.
Pomilczeli chwilę. Dziewka nie wołana przyniosła kolejny dzban.
– I co z tymi trumnami? – przerwał ciszę Monck.
– Zawierają ciała w różnym stopniu rozkładu. O ile mogłem ocenić, wszyscy zeszli
z przyczyn naturalnych.
– Tylko tyle?
– Nie. Ciekawa rzecz, zmarli stroje mają bardzo bogate, ale według mnie to
wieśniacy.
Dłonie, stopy są charakterystycznie zdeformowane, wyraźnie na skutek ciężkiej
pracy na roli.
– Kmiecie? Bogato ubrani? Dalambert wzruszył ramionami.
– Znacznie ważniejsze jest, iż według mnie ilość zwłok rośnie. Pojawianie się
nowych dzielą
coraz krótsze odstępy czasu...
– I co z tego wynika?
– Nie wiem. Ale fala narasta...
– Co robić? Przodkowie, co ja mam zrobić!? -
Monck był naprawdę załamany.
– Poszukaj wiosek, w których nie ma żalnika. Albo raczej, w których mogił jest
bardzo mało
– podrzucił myśl Jonas.
– Mądry pomysł – Dalambert łyknął wina. – I zrób to szybko. Chodząc po
grobowcach,
spostrzegłem, że do tych dodatkowych trumien prowadzą tylko twoje ślady,
Monck! Ta sprawa naprawdę śmierdzi. Jak zdołano zrobić coś takiego bez
naruszenia nieraz
i stuletniego kurzu?
– Magia... – wyszeptał grabarz.
– I to wysokiego rzędu – zgodził się medikus, ponuro kiwając głową.
W tym momencie w progu stanęła niewiasta.
Drobniutka, o pszenicznych włosach, ubrana w powłóczyste giezło. A wyraz twarzy
miała
taki, że wszelkie rozmowy ustały, a kaganki w izbie przygasły.
Dalambert zaś szybciutko wstał i bez słowa podążył ku wyjściu.
Straszna panna wyszła wraz medikusem. W karczmie znowu zrobiło się jasno i
gwarno.
– Karczmarz się wścieknie. Wino jak nic skwaśniało – rzucił Jonas.
– Kto to był?
– Rodzona Dalamberta. Monck, ty myślisz, że masz problemy? A co ma powiedzieć
taki
medikus obdarzony dwoma szalonymi córkami? Jedną widziałeś. Potwór. Słuchaj,
przecież ona
zdołała poskromić tabun dzieci kupca Wiglifa i to zaraz po tym, jak zbiegły trzy
specjalnie
sprowadzone z Litterny bony. Druga też... – tu Jonas zakręcił palcem koło
skroni. A na dodatek
ta jego połowica...
– Złotniczka?
– Phi! Złotniczka?! Malowała miniatury, trudniła się lutnictwem, pisywała
sztuczki
ucieszne... razem umie wszystko i nic. Niczego nie dokończy, choćby jak ostatnio
– kuzyn
księcia zamówił broszę. Widział taką u burmistrza. Dalambert zamówienie przyjął,
a jejmość
Dalambertowa pracę rozpoczęła, ale i szybko porzuciła.
Dwa razy robić to samo? Nuda!
– A kuzyn księcia?
– Odebrał sakiewkę. I zapowiedział, że nikt ze dworu nie przestąpi progu
Dalamberta.
– To chyba zaraźliwa choroba jakowaś...
– Myślisz o Radecku? Nie masz racji, ona jest gorsza niż Radeck, bo ten ma
hasło: „dopnij
swego” i czy to hajdawery, czy ciemne interesy z Wilkami z Palenk dopina. Ślubna
Dalamberta
jeno zaczyna...
– Aleś się rozgadał, Jonas.
– Zaiste. Racja. Upijmy się.
Późnym wieczorem Monck pożegnał druha i nieco chwiejnym krokiem podążył ku swemu
domostwu.
Jednak, jak to bywało czasem, gdy kłopoty mu dogryzały ponad miarę, miast w
stronę
własnej siedziby, skręcił w wąską uliczkę, na końcu której stał dom zamieszkały
przez niewiasty
pełne współczucia dla skołatanych wędrowców. Oczywiście współczucie było tym
większe, im
zasobniejszą sakiewkę rzeczony podróżnik dźwigał.
„Mama” powitała Moncka z uśmiechem:
– O, pan Elizabediath – powiedziała, nie zająknąwszy się na trudnym imieniu. –
Niestety
Natalie jest zajęta.
Ale mamy nową, całkiem obiecującą – dodała spiesznie na widok skrzywionej miny.
– No dobrze, zobaczmyż tę perłę – zgodził się grabarz i poszedł za „mamą”.
W pokoiku na pięterku, na ich widok podniosła się z łoża panienka lat może
dwudziestu,
wysoka, mocno zbudowana. Rudowłosa.
„Ciut kości może za grube” – pomyślał, a spojrzawszy na szerokie czoło,
skonstatował „i
cera też nie najlepsza”. Ale potem spotkał wzrok dziewczyny i serce mocniej mu
zabiło.
Przejrzyste źrenice pełne były rozumu i złośliwego humoru. Nie tylko on oceniał,
lecz i wzajem
jego oceniano.
– Dobrze, niech będzie. Na całą noc – dodał i zgodnie ze zwyczajem podał
srebrnika pannie,
a ona oddała monetę „mamie”.
Kiedy zostali sami, Monck z westchnieniem ulgi usiadł na łóżku. Panienka zaś
przyklęknęła
i zaczęła ściągać mu buty.
– Jak masz na imię?
– Francine – odrzekła, uwalniając grabarza od lewego kamasza. Schwyciwszy prawy,
mówiła dalej: -
Tylko bez banałów proszę.
– Co? – Monck zamrugał powiekami.
– Proszę nie pytać, co taka niewiasta, jak ja, robi w takim przybytku, jak ten.
– Hm – Elizabediath miał ogromną ochotę zadać właśnie zbliżone pytanie. Ale
zmilczał.
– Odpowiem jednak może... oto grosza mi trzeba, a u „mamy” dostaję srebro za to,
co i tak
wszak lubię.
Grabarz roześmiał się głośno. Panienka zawtórowała. A kiedy doszło do
zdejmowania
koszuli,
Francine zdmuchnęła lampkę. Może nie miała zbytniego doświadczenia, ale
wyrównywała
braki prawdziwym entuzjazmem. A że po kolejnych bojach wzmacniali ciała i dusze
zacnym
winem, po jakimś czasie Monck, mocno już zmęczony, zwierzył się ze swego kłopotu
wdzięcznej słuchaczce. Zasypiając, usłyszał, jak Francine mruczy:
– Więc to prawda... Pomogę ci... Ale może mu się tylko zdawało.
Wstał nad ranem, delikatnie wysunąwszy się z objęć dziewczyny. Popatrzył na
bladą, mocno
dziecinną jeszcze twarzyczkę i wsunął w półotwartą dłoń srebrnika. Francine
zasłużyła na
premię. Nie tylko za rozkosz fizyczną, ale i za spojrzenie na życie nad wiek
mądre. Rozmowa
z nią dała grabarzowi wiele radości i sprawiła, że gotów był stanąć do walki z
przeciwnościami
losu.
Na razie jednak powlókł się pustymi uliczkami do domu. Padł na łóżko i zamierzał
spać do
południa.
Jednak zamiar pozostał tylko zamiarem. Ledwie przekupki na rynku zdążyły
rozstawić
kramy, a winogradnicy namierzyć pierwsze sakiewki, gdy do drzwi domostwa Moncka
załomotały twarde pięści. A ponieważ grabarz postanowił zlekceważyć hałas,
niecierpliwy gość
zaczął w wierzeje po prostu kopać.
Rozespany, wczorajszy i wściekły gospodarz zastygł zdumiony na progu. Oto stała
przed
nim „młoda białogłowa odziana w męski strój, a za nią tłoczyło się kilkunastu
młodzieńców
o ponurych minach.
– Francine... co to ma znaczyć – wydukał.
Odsunęła go bezceremonialnie i weszła do sieni.
Potem nieco kpiąco rzekła:
– Przybywam z pomocą.
– Ci ludzie?
– Masztalerze i chłopcy stajenni kupca Norgarda.
Jest nas piętnaścioro. Mamy szesnaście koni. Pospiesz się, zaraz wyjeżdżamy.
Grabarz wziął się w garść. Nie zadawał głupich pytań. Po prostu poszedł do
kuchni i wsadził
głowę do beczki z wodą. Francine podążyła za nim.
– Podzieleni na dwójki przepatrzymy okoliczne wioski. O, tu mam mapę. –
Strzeliła zwojem
pergaminu po mocnym udzie.
Monck, wciąż ociekając wodą, przeszedł do alkierza. Dziewka nie odstępowała go
ani na
krok.
– Francine – powiedział – cudownie, że chcesz pomóc, i nie odrzucam tej
szczodrej oferty,
ale czy mógłbym zostać na chwilę sam?
– Eli...
– Monck, jeśli łaska.
– Monck, czyżbyś się mnie wstydził? – dziewczyna bez wahania otworzyła skrzynie
i poczęła wyrzucać stroje na podłogę, wybierając te zdatne do konnej jazdy.
Nie minęła miara wody, gdy wyekwipowany grabarz przekraczał próg swego domostwa.
W ostatniej chwili sięgnął po długi rapier. Francine zmarszczyła brwi:
– To konieczne?
– Nie. Ale przezorne – odrzekł Monck i zgrabnie skoczył na siodło kosmatego
konika.
Masztalerze zgodnym pomrukiem uznania nagrodzili ten popis, chłopcy stajenni
patrzyli
z zazdrością. Postawą jeździecką grabarz udowodnił, że jazda konna nie jest mu
pierwszyzną.
Czeladnicy grabarscy zgromadzili się za plecami przybyłych, niedwuznacznie
zaciskając
dłonie na szpadlach i łopatach. Monck skinął uspokajająco i, poprawiwszy się w
kulbace, polecił
cmentarz Wisbiemu, najstarszemu z czeladników. Szczerze mówiąc, każdy z jego
podwładnych
mógłby już dawno objąć samodzielną posadę. „Szczęśliwy traf, że chcą pracować za
tak marne
grosze...” – pomyślał i uderzył konia piętami.
Ruszyli kawalkadą ku głównej bramie miasta.
Wzbudzali umiarkowane zainteresowanie, ale taki na przykład Mirro Ra-deck,
spieszący
gdzieś z ogromną belą materiału ulokowaną na dwukołowym wózeczku, omal się nie
przewrócił
ze zdumienia. Monck pokiwał mu kapeluszem i przyjął podaną przez Francine
manierkę
z piwem.
„Co za niewiasta!” – pomyślał z uznaniem, łagodząc żar w gardle chłodną strugą.
Zaufanie,
jakie okazał rudowłosej pannie, niejeden nazwałby głupotą, lecz Monck wierzył
swej intuicji.
W ognistej dziewce wyczuwał jeno samo dobro.
Przejeżdżali bramę. Kopyta koni załomotały na mostku. Monck uniósł się w
strzemionach
i spojrzał za siebie. Armię prowadził niewielką co prawda, ale nareszcie mógł
działać z nadzieją
na wybrnięcie z kłopotów. Kątem oka dostrzegł błysk srebra na szyi Francine, od
razu rozpoznał
znajomy kształt amuletu na...
Francine zauważyła spojrzenie i rzekła:
– I ja jestem za przezornością. Może wampiry spotkamy? Jak dumasz, grabarzu?
Elizabediath Monck westchnął z podziwem, a potem rzucił:
– Kim jesteś? I bez banałów, i kłamstw proszę. Bo że dziewką wszeteczną – nie
uwierzę!
Panna zrobiła niewinną minkę i, pochyliwszy się w jego stronę, szepnęła:
– Francine Dalambert. Do usług.
* * *
Zatrzymali się na pierwszych rozstajach i zeskoczyli wszyscy w piach drogi.
Francine
rozłożyła mapę na pieńku i sprawnie przydzieliła wioski swoim ludziom.
Monck powstrzymał siedzących już w kulbakach pachołków i rzekł:
– Nie wdawajcie się w żadne spory z wieśniakami.
Nie pytajcie za dużo, nie płoszcie ich. Ale wioski a zwłaszcza cmentarzyki
obejrzyjcie
dokładnie!
Bywajcie!
Kurz za odjeżdżającymi zawirował w powietrzu.
Dziewczyna zwijała pergamin.
– A my gdzie pojedziemy, kapitanie? – zapytał cokolwiek ironicznie Monck.
– Oczywiście do Zbójnej Dziury – odrzekła i skoczyła lekko na siodło.
Monck pokiwał głową. Wieś Retier nazywana Zbójną Dziurą kryła się w jednym
z nielicznych w okolicy grodu lasów. To miejsce cieszyło się złą sławą.
Nocami widziano tajemnicze ognie wśród drzew, a wozy kupieckie, którym przyszło
przejechać w pobliżu, znikały bez śladu...
Mieszkańcy wioski bywali rzadkimi gośćmi w stolicy. Monck widywał ich czasem,
gdy
przywozili patokę albo futra na targ. Mało rozmowni, ponurzy, nie budzili
sympatii.
Cóż, Francine miała niewątpliwie rację, powierzając Monckowi i sobie
najtrudniejsze
zadanie. Spojrzał na dziewkę siedzącą po męsku w kulbace i powiedział:
– Ależ z ciebie babo-chłop... Francine parsknęła – A wiesz co? Z ciebie także –
odparła.
Grabarz na chwilę zapomniał języka w gębie.
Dziewczyna nie czekała na jego ripostę, tylko popędziła konia.
Pomiędzy pierwsze drzewa wjechali około południa.
Monck przyjął cień z ulgą, Francine jednak spochmurniała. Przygasła. I starała
się trzymać
możliwie blisko. Aby ją uspokoić, zaczął opowiadać dziewczynie historię swojego
życia.
Elizabediath Monck miał pecha: nigdzie nie mógł zagrzać miejsca, choć wymagania
miał
skromne – ot, cichy, słoneczny cmentarzyk. Jednak nigdy nie udało mu się
zrealizować tego
marzenia. Wspominał właśnie, jak musiał opuścić posadę w E’Nocaus, nie chcąc
współuczestniczyć w próbie pochowania żywcem bogatej wdowy na podległym mu
żalniku.
Uznał taką propozycję za osobistą obrazę.
Nie dane mu było dokończyć opowieści. Na leśnej dróżce, jak z pod ziemi, wyrośli
dwaj
ludzie z kuszami w dłoniach.
– Stój! – wrzasnął jeden z nich. Francine dała ostrogę wierzchowcowi, a potem,
tuż przed
strzelcami gwałtownie go zadarła. Lewego – brodatego jegomościa kopyto trafiło w
pierś. Drugi,
niski młodzik miał mniej szczęścia. Uderzony w twarz zalał się krwią.
Monck zeskoczył z konia. Brodaty próbował chwycić za nóż, więc grabarz „zgasił”
go
uderzeniem rękojeści rapiera. Młodszy nie sprawiał kłopotów – leżał cicho w
rozrosłym krzaku.
– Co z nimi? – głos Francine drżał, oczy rozszerzył lęk.
– Spokojnie dziecko. Jeden wyleczy żebra za dwie dekady, drugiego rodzona
mamusia nie
pozna przez czas jakiś. Znakomicie dzieweczko! Może ocaliłaś nasze głowy, a
sakiewki to już na
pewno.
Odebrali nieprzytomnym niebezpieczne narzędzia i ruszyli dalej, tyle że teraz
podróżowali
w milczeniu, czujniej przepatrując zarośla. Te zaś w niedługim czasie zrzedły i
rozstąpiły się na
boki. Dotarli do sporej polany, a zarazem do otoczonej palisadą wioski. Stępa
wjechali przez
wpół uchyloną bramę. Choć zaskoczyli mieszkańców, to ci wnet naprawili błąd i
otoczyli
przybyłych, niedwuznacznie trzymając w dłoniach nie kołki czy ośniki, a gizarmy
i morgenszterny. Kilku mierzyło z łuków.
– Bandycka wioska! – rzekł szeptem Monck.
„Ciekawe, kogo w grodzie opłacają, by rzecz utrzymać w tajemnicy?” – pomyślał.
– Mają kusze Dagoberta i Ferda! – wrzasnął kudłaty drab.
– Mam sprawę do waszego grabarza! – krzyknął Elizabediath, czując, że ledwie
chwila dzieli
ich od śmierci z rąk wieśniaków. O dziwo, trafił na odpowiednie słowa. Kmiecie
pozostali
wrodzy, ale egzekucję najwyraźniej odroczono. Do konnych przepchnął się
barczysty, ogorzały
osobnik o niebieskich, błyszczących pomyślunkiem oczach.
Elizabediath, pochylony w siodle, uścisnął szeroką dłoń w szybkim, znanym tylko
adeptom
cechu, rytmie.
Zdziwiony osiłek odpowiedział tak samo i dotknął palcem kącika ust.
– Witaj, bracie! – Monck pozdrowił wyzwolonego czeladnika.
– Ludziska, a idźcie sobie! – zaryczał w odpowiedzi wioskowy grabarz. – Ja
odpowiadam za
przybyszy!
Kmiotkowie rozeszli się posłusznie i bez słowa, choć z ponurymi minami.
– Co z naszymi strażnikami? Jeżeli spotkał ich zły los, nie ocalę was – mówił
miejscowy,
jednocześnie językiem gestów pozdrawiając mistrza cechowego, członka gildii i
spadkobiercę
najsłynniejszego grabarskiego rodu.
– Żyją, lecz trzeba by ich przywieźć do wioski, bo przez nieuwagę weszli pod
kopyta koni –
odparł Monck, jednocześnie bez słów poprosił brata w cechu:
„prowadź nas na cmentarz, sprawa wielkiej wagi”.
Poszli więc, całkiem niedaleko. Ku zdumieniu.
Elizabediatha cmentarzyk mieścił się w obrębie palisady. Stary, zadbany. Wiele
mogił
przykryto kamiennymi płytami. Rzecz niezwykła na wiejskich żalnikach.
Elizabediath chodził od
grobu do grobu i minę miał nietęgą. Nie mogło być wątpliwości cmentarz był
wiekowy lecz
wciąż użytkowany. Nie stąd pochodziły trumny ukradkiem podrzucane na teren
Gardowego Pola.
Monck wrócił wreszcie do miejscowego grabarza i w paru słowach wytłumaczył mu
swój kłopot.
Zdumienie czeladnika było tak wyraziste i szczere, że całkiem rozwiało
podejrzenia i nadzieje
Moncka. Jednakże wbrew temu, co widział, nie mógł pozbyć się dręczącego uczucia
niepokoju.
Spojrzał na Francine, a zobaczywszy bladą twarz i światło bijące spomiędzy
zaciśniętych na
piersi dłoni, zrozumiał.
– Bracie! – rzekł z mocą – dlaczego objąłeś opieką nie – umarłych?!
Grabarz poczerwieniał na twarzy. Bardziej był zdziwiony niż zły. Mową gestów
potwierdził
podejrzenia Moncka.
– Tradycja – powiedział – od wieków. Jeden z wioski zawsze kształcony jest na
grabarza
znającego rytuały. A szacowni niezmarli... są wdzięczni za opiekę.
– Gildia wie o tym?!
Czeladnik wzruszył ramionami i Moncka olśniło wioska podlegała władzy wampirów.
Razem napadali przejezdnych. Wieśniacy dostawali srebro, wampiry... wiadomo.
Niegdyś, gdy
nieumarłych można było spotkać znacznie częściej, takie układy nie należały do
rzadkości.
A teraz być może odnalazł ostatnie wampirze siedlisko w Ocalonej Krainie. I to o
przysłowiowy
rzut kamieniem od stolicy księstwa słynącego z nienawiści do pijących krew!
– Bracie – powiedział wieśniak – musisz przysiąc, że nie zdradzisz Sekretu.
Inaczej...
dołączysz do mych szanownych podopiecznych.
Elizabediath Monck westchnął. Nie miał wyjścia.
Odpowiadał nie tylko za siebie. Przerażona Francine ledwo ważyła się oddychać.
Podszedł do centralnie położonej mogiły. W niej, jak sądził, spoczywał (w dzień)
senior
wampirzej gromady.
Grabarz przyklęknął i wypowiedział słowa starożytnej formuły. Teraz już na
zawsze
obowiązywała go tajemnica pochówku. Usta miał zapieczętowane.
– Ale ona musi tu zostać – rzekł czeladnik. Francine omal nie zemdlała. Monck
tylko się
zdziwił.
– Bracie, a z którą lokatą ukończyłeś kurs? – rzucił. I z zadowoleniem
stwierdził, że twarz
czeladnika pokrył rumieniec. – Bo widzisz, bracie, użyłem jednej z najstarszych
przysiąg. A to
znaczy, że biorę odpowiedzialność także za dziewkę.
Miejscowy grabarz nie był przekonany. Kręcił głową.
– Tedy uczynimy tak: dasz nam schronienie na dzisiejszą noc. Sam zaś zapytasz
swych...
podopiecznych, czy moja przysięga ich satysfakcjonuje.
Jeżeli nie... – Elizabediath wzruszył ramionami.
– Tak będzie, bracie – rzekł z ogromnym szacunkiem czeladnik.
– Wiedziałaś, że będą tu nieumarli? – zapytał Monck, kiedy już pozbyli się
towarzystwa
miejscowego grabarza. – To nie mógł być przypadek!
– Mój ojciec... podejrzewał. Ale Monck, czy mamy szansę wyjść stąd żywi?
– Mnie nie ruszą. Ciebie, mam nadzieję, ochroni amulet. Wygląda na wcale udany.
Czyim
jest dziełem?
– Ojca. Wiesz przecież, że należy do Tajnej Gildii.
Pamiętam, pracował nad nim ze dwa wieczory...
Elizabediath zbladł. Amulet stworzony naprędce przez nieudolnego pijanicę mógł
świetnie
wykrywać nieumarłych, ale na pewno nie obroni Francine.
Siedzieli w oddanej im do dyspozycji izdebce, a za oknem przemijał coraz
mroczniejszy
wieczór. Monck nie widział wyjścia z sytuacji. Sadyby grabarza pilnie strzeżono,
noc była bliska.
Wiedział, że nie pozwoli ot tak zabić Francine. A to oznaczało i dla niego pewną
śmierć.
Rapier niewiele pomoże przeciw nieumarłym. Tych kilka znanych mu egzorcyzmów
może
zdołałyby odpędzić jednego krwiopijcę, ale całą hordę? I pomyśleć, że miał w
skrzyni amulet
chroniący jego przodków przez całe pokolenia. Ponoć bardzo skuteczny. Cóż, za
późno teraz na
żale...
– Nie zasnę – powiedziała córka Dalamberta, ale gdy spojrzał na nią po chwili,
leżała już
bezwładnie a stroma pierś unosiła się w miarowym oddechu.
„Ot, młodość” – pomyślał z pewnym rozrzewnieniem. On – trwał w napięciu z dłonią
na
rękojeści rapiera. Rozbłysły gwiazdy, wzeszedł czerwony, spuchnięty księżyc.
Blady paznokieć zadrapał w błonę okna. Strumyki potu pociekły grabarzowi po
skroniach.
– Wpuść mnie, Monck – wionęło ciszej niż szept.
Grabarz położył rękę na piersi Francine, zaciskając kurczowo palce na amulecie.
– Wejdź tedy – przyzwolił pełnym głosem.
Przez błony przesączył się czarny dym.
Błyskawicznie uformował sylwetkę wysokiego człowieka. Włosy stanęły grabarzowi
dęba,
choć w postaci przybyłego nie było nic odrażającego. Od normalnego męża różniły
go jedynie
proporcje. Za długie ręce, zbyt pociągła twarz... I oczy. Oczy porażały,
stanowiąc dwie ciemne,
niezgłębione jamy.
– Przyjmuję przysięgę, Monck – zasyczał nieznajomy. Grabarz nie cofnął dłoni z
amuletu.
Nieumarli bywali podstępni, mieli też czasami dziwne poczucie humoru.
– Potężna ochrona – przyznał wampir – ale dość mi wezwać kilku pachołków, a
zedrą klejnot
z tej pięknej szyi.
Wyciągnął rękę i niemal musnął rude włosy Francine. Dopiero teraz Monck
zrozumiał, jak
nienaturalnie głęboko spała jego towarzyszka. Poczuł moc przepływającą od
amuletu aż do serca.
Ułożył wargi, by wypowiedzieć egzorcyzm.
Wampir odpłynął ku oknu, jakby zmalał.
– Nie, grabarzu. Odjedziecie wolno oboje. I nie z powodu klejnotu. Wiedz, że ja
poznałem
Moncka. Jakiś czas temu Ze – bedadieusz przegnał mnie. Lecz nie ścigał, a każde
jego słowo
tchnęło prawdą i prawem.
Monck zamrugał, mocno zdziwiony. Dziad Zeb zmarł trzy czwarte stulecia temu. Był
okropnym legalistą. Wstał, puścił amulet. I wyrzekł sztywno:
– Przysiągłem.
Nieumarły skinął głową. W ciemnych oczodołach błysnął ognik i wampir rozpłynął
się
w powietrzu.
Elizabediath, jak stał, padł na łoże. Kompletnie wyczerpany.
Rankiem otworzył oczy, wyrwany ze snu lekkim pocałunkiem. Francine stała w
słonecznej
smudze.
– Przeżyliśmy...
– Tak. Możemy odjechać.
Zjedli suchy chleb, popili wodą i opuścili chatę.
Wioska trwała cicha w coraz cieplejszych promieniach słońca. Nie widzieli ludzi,
choć
zapewne niejedne oczy śledziły ich ukradkiem.
Przy bramie czekał z końmi wioskowy grabarz.
– Żegnaj, bracie – powiedział tylko do Moncka i stał, patrząc za nimi nawet
wtedy, gdy już
znikli za drzewami.
Francine odetchnęła, ledwie wyjechali z lasu.
Monck pozostał milczący i ponury.
– Co zaszło w nocy? – córka Dalamberta nie była głupia. Opowiedział.
Bez słowa pokiwała głową.
– Żaden grabarz nie powinien tolerować nieumarłych! – wybuchnął Monck. – Ten
przeklęty
odszczepieniec wpakował nas w sytuację bez wyjścia.
– Ja nie przysięgałam...
– Francine! – wypowiedziane lodowato imię smagnęło niczym bicz. – Ja to zrobiłem
za
ciebie.
Złamiesz słowo – okryjesz mnie hańbą. A jeżeli któryś z tych stworów ocaleje,
zginiemy
oboje. Albo sami zostaniemy wampirami.
Nie rozmawiali więcej. Na rozstajach czekali ludzie Francine. Trzy dwójki. Do
wieczora
zjechali jeszcze czterej. Wszyscy pokryci kurzem, zmęczeni, opowiadali krótko o
tym, co
wypatrzyli, i ochoczo dołączali do obozu rozbitego w krzewach na skraju drogi.
Po wieczerzy doszli do wniosku, że pozostali czterej już nie dojadą tego dnia.
Monck dumał,
czy nie wrócić na noc do pobliskiego grodu, ale skoro umówili się na rozstajach
– poczekają.
Legli wokół ogniska. Francine nakryła siebie i Moncka derką. Miast jednak spać,
kręciła się
niespokojnie, pogadywała o głupstwach. O stadninie stanowiącej jej marzenie, o
siostrze zdolnej
okiełznać największego urwisa...
– O co chodzi? – zapytał wreszcie.
– Świtaniem przed twoim obudzeniem przyszedł mi do głowy wiersz... jakby mi się
przyśnił.
– No i?
– Bywałeś na świecie, słyszałeś i czytałeś wiele... powiedz, czy te rymy są coś
warte?
Mrok ukrył zdziwienie Moncka, który wymruczał tylko:
– Słucham.
Francine zaczęła recytować wprost do ucha niskim, nie słyszanym u niej dotąd
tonem głosu:
To ja – marcowa kotka
Wspinam się ponad mury
Pod gwiazdy, jak cały
Dachowców ród szaro-bury.
Będę śpiewać w niebiosy
Prężąc grzbiecik i ogon:
– Przyjdź wąsaty kocurze,
Przed tęsknotą mnie obroń.
Przyjdź, kocurze wspaniały
Płowym wąsem pocałuj Płowym
futrem świat przesłoń
Niech przepadnie pomału...
A ja tylko zawinę
Wokół ciebie na palcach
Rudym futrem się otrę
I zaproszę do tańca...
Zamilkła, czekając oceny.
A Monck leżał oszołomiony, wpatrując się w ogromny księżyc. Co miał powiedzieć?
Że
rymy szwankują? Że rytm nie ten? Cóż znaczyły drobne usterki wobec ogromu
namiętności
zawartych w tak prostych słowach.
– Cudowny wiersz, znakomity – powiedział cicho.
– Naprawdę? – westchnęła jak mała dziewczynka.
– Tak, a teraz śpij – nakazał i Francine, wtuliwszy się w jego bok, posłusznie
zapadła w sen.
Elizabediath Monck leżał z otwartymi oczyma.
Księżyc zaszedł, a on wciąż nie mógł zasnąć. Nikt nigdy nie wyznał mu miłości i
pożądania
w ten sposób.
Co powinien zrobić grabarz mający na głowie aferę z nadmiarem zwłok, gromadą
wampirów
i...miłość młódki?
Nie chciał zranić Kotki, ale i oszukiwać nie miał zamiaru.
Wreszcie zasnął. A śniły mu się marcowe gody.
O poranku stwierdzili, że brakuje dwóch młodzieńców: masztalerza Marcela i
przydanego
mu chłopca stajennego.
Francine rozłożyła mapę. Kamykami zaznaczyła wsie, w których zwiadowcy nie
znaleźli
cmentarzy.
Było ich siedem.
– Marcel miał sprawdzić Dinne i Orcher powiedziała, a potem, marszcząc szerokie
brwi,
wpatrzyła się we wzór, jaki utworzyły kamyki.
Przesunęła palcem od jednego do drugiego. I wykrzyknęła: – Patrzcie! Jeżeli w
Orcher nie
ma solidnego cmentarza, to mamy tu równoramienną gwiazdę!
– Znajdziemy nasze zguby w Orcher – stwierdził Monck.
I tak się stało.
Przed południem dotarli do dużej wioski leżącej na wschód od stolicy.
Obserwowali chaty
dłuższy czas z pagórka. Przed jedną ze stodół siedziało kilku wieśniaków,
wyraźnie znudzonych,
co w porze zbiorów było nadzwyczaj podejrzane.
– Macie broń? – spytał Monck i z zadowoleniem stwierdził, że wszyscy dobyli
długich noży.
– Dobrze. Wpadacie galopem do wioski. Chłopi uciekną...
– A jeżeli nie? – przerwał najmłodszy. Francine trzepnęła podrostka po plecach.
– Tam jest twój brat i Marcel...
– Ja tymczasem odwiedzę wójta. Chyba będzie miał nam sporo do powiedzenia –
dokończył
grabarz.
Chłopi poddali tyły ledwo usłyszeli tętent koni.
Monck nie czekał na uwolnienie Marcela. Zeskoczył z konia tuż przed najokazalszą
chatą.
Kopnięciem otworzył drzwi. Wpadł do sieni, potem izby. Zza stołu poderwał się na
jego widok
tłusty osobnik. Skoczył ku oknu, ale grabarz ze zgrzytem dobył rapiera i oparł
ciężkie żelazo
o pierś grubasa.
– Stój, ptaszku – zawołał.
– A kimże jesteś, iż nachodzisz moje domostwo z orężem? – odrzekł napadnięty
stanowczo
zbyt górnolotnie jak na prostego chłopa. Potem zaś zerknął w okno i twarz
rozjaśnił mu zły
uśmiech. – Zobaczymy, jak zaraz zaśpiewasz, ptaszku.
Monck jednym spojrzeniem ogarnął rozbite drzwi stodoły, wiwatujących stajennych
i...
nadbiegające grupy zbrojnych w kołki i sierpy chłopów.
– Wybacz proszę – rzekł, przerzucił rapier do lewej ręki, a prawą zdzielił
tłustego z całej siły
w szczękę.
Uderzony poleciał na ścianę, by potem miękko osunąć się po niej na polepę.
– Monck! – usłyszał głos Francine.
– Tutaj! Pomóż – odkrzyknął, dźwigając nieprzytomnego. Niewiasta wpadła do izby,
skoczyła do Moncka:
– Nie! – wskazał zaścielające stół papiery i przerzucił jeńca przez ramię.
Przygięło go, ale
wytrzymał. Po chwili siedzieli w kulbakach. Kamienie rzucane przez chłopów
zaświstały im koło
uszu, ale byli już bezpieczni. Wkrótce też zwolnili.
Elizabediath policzył jeźdźców i odetchnął z ulgą, przodkowie mieli ich w
opiece, nikogo już
nie brakło.
Jednak jeden z młodzików z okrwawionym czołem chwiał się w siodle.
– Co z nim?
Masztalerz o płowej czuprynie i piwnych oczach odparł, odwracając głowę:
– Eee... widzieliście panie. Wieś ludna, bogata i ani śladu prawdziwego
cmentarza. Te kilka
mogiłek...
Trochę przycisnęliśmy wójta... No i kmiotki skoczyli na nas. Zachary dostał
kołkiem po
głowie...
– A mówiłem ostrożnie...
– Chamstwo trzeba trzymać mordą przy ziemi! wrzasnął jeden z chłopców
stajennych.
– Twój rodzic dawno osiadł w mieście? – rzuciła Francine. Młodzik poczerwieniał
i popędził
konia.
Monck pokiwał z ukontentowaniem głową.
– Dobrze, ale coś w tym jest. Bo jakże – poturbowali chłopaka za to tylko, że
obcesowo
wypytywał wójta?
Francine! – dodał innym tonem. – Jedziemy wprost do twego domu. Rannego musi
obejrzeć
medikus. A tego wskazał na porwanego wójta – trzeba dokładnie wybadać...
* * *
– Nic ci nie będzie – Dalambert klepnął bladego chłopaka w ramię. – Ale głowa
cię poboli,
oj poboli.
Masz tu zioła, pomogą.
Monck siedział w pracowni Dalambertów i koszmarny bałagan jakoś mu tym razem nie
przeszkadzał. Może dlatego, iż gospodyni, zobaczywszy jego ściągniętą zmęczeniem
twarz
i zakurzone odzienie, bez pytania postawiła na stole miskę zacnego gulaszu, a
Dalambert
krzątający się tu i tam wydobył skądś oplecioną pajęczyną butelczynę wina. Monck
czuł, jak
odpływa od niego znużenie.
– Tedy powiadasz wioski: Orcher, Cryen, Vadlise, Melo, Dign an Sheren, Xaviers,
Morane
i Avience nie mają żalników.
Elizabediath zakrztusił się winem. Nic dotąd nie mówił. Francine pojechała
odprowadzić
konie... skąd więc wie?
Dalambert zrzucił jakieś strzępy szmat ze stołka na podłogę i usiadł obok
Moncka. Był
wyraźnie zadowolony z wywołanego efektu.
Czekał.
– Jak się dowiedziałeś? – dał mu satysfakcję Monck.
– Ano cóż. Doszedłem do wniosku, że zamiast odparzać rzyć w kulbace, wystarczy
pomyśleć... – O,
Pucek! – machnął na okrągłą małżonkę – siadaj z nami, opowiedz kopidołowi...
– Panie Monck. Kiedyś trudniłam się szyciem strojów...
– I miałam ogromne w tym sukcesy, więc czym prędzej zajęcia poniechałam... –
wtrącił
Dalambert szeptem, od którego zadrżały oprawne w ołów szyby okienne.
Matrona obrzuciła takim spojrzeniem medikusa, że mały człowieczek jeszcze się
skurczył,
a Elizabediath przypomniał sobie, iż widział identyczny wyraz twarzy u starszej
z córek
Dalambertów.
– ...I choć już się tym nie zajmuję, to pozostały mi dawne znajomości. Dlatego
też, gdy
Mattheus wspomniał o tej dziwnej sprawie i o zmarłych ubranych w bogate stroje,
uznałam...
– Że wystarczy się do sukienników przespacerować!
– wtrącił tryumfalnie Dalambert.
– Cicho! Ja mówię – warknęła jego połowica i uśmiechnęła się pięknie do Moncka.
– Trzech
sukienników kilka razy do roku sprzedaje bogate atłasy i tafty ośmiu wsiom a
raczej ich wójtom.
I – choć to tajemnica cechowa – wiem, że czynią tak od zawsze...
– Od zawsze?
– Jeden ma zapiski stuletnie. Drugi trzystuletnie.
Trzeci – słynny Farmand mówi, że widział stosowne adnotacje w księdze
rachunkowej
sprzed pięciuset lat!
– Na miłość Przodków! I nie dziwi ich to?
Dalambertowa wzruszyła ramionami.
– Klienci płacą i wymagają. A wymagają najlepszych materiałów i... dotrzymania
tajemnicy.
– Tak, tedy mamy pewność co do wsi, które są zamieszane w tę aferę. Ale... co
dalej,
kopidole?
– Cóż... mamy wójta Orcher w piwnicy.
– Próbowałem rozmawiać z naszym jeńcem. Twarda sztuka ten Dradi. Generalnie
mówił
obelżywie o mojej matce, nie śmiej się, bo i o twojej miał bardzo złe zdanie.
Poza tym...
– Pozostali wójtowie, co? Dalambert pokiwał głową.
– Zorientują się w sytuacji. Kto wie, co wymyślą.
– Wietrzę w tym związek, żeby nie rzec spisek, gdyby ich tak zgromadzić razem...
Ale jak to
zrobić?
Drzwi pracowni otwarły się z trzaskiem i do środka wmaszerowała Francine.
– Powiem wam jak! Grupa stajennych pod moją komendą przejedzie się po tych
wiochach
i po kolei weźmie w łyka prostaków!
– Dziecko, tyś znowu podsłuchiwała – zawstydziła się Dalambertowa.
– Kicia! Zwariowałaś. Toć przecież ludzie ci są wolnymi kmieciami pod ochroną
księcia
pana! Takie porwanie to gardłowa sprawa!
– Jużeśmy jednego...
– W Orcher pobili stajennych. Z tego się wykpimy, ale rozbój w biały dzień?
Przecież ci
ludzie nic nam nie uczynili!
Francine, wściekła, prasnęła trzymanymi w garści papierami i mapą o stół, i
obróciła się na
pięcie. -
Trzeba dać nauczkę kmiotkom. Żebyście widzieli plecy Marcela! Wybatożony bez
litości!
Młódka wyszła na korytarz, ale nie przestała mówić, podnosząc coraz bardziej
głos tak, że
nawet końcowa część tyrady, wygłoszona już pewnie na ulicy, wciąż była doskonale
słyszalna.
– ...a Zachary? Przecież z dekadę będzie leżał. I co, mamy pozwolić, by takie
łajdactwa
uchodziły na sucho.
O, ja do tego nie dopuszczę!
W zapadłej ciszy Dalambertowa spojrzała na Mattheusa. Ten zaś popatrzył
zmieszany na
Moncka.
– Zostaliśmy obdarzeni córką z nadmiarem temperamentu. Naprawdę, bardzo już by
się jej
przydało zamążpójście...
– Oj, tak – westchnęła połowica medikusa zwłaszcza za kogoś solidnego, na
urzędzie –
wpatrzyła się w Moncka. – Starszą też przydałoby się wydać. Jak byle smarka
zobaczy, to aż ją
trzęsie, by mu matkować...
„No nie, swatać mnie tu myślą? Ciekawe, czy wiedzą, jak Francine studzi gorącą
krew?” –
Monck mimo wszystko nie chciał być tym, który otworzy im oczy.
Ukrył twarz cieniu pucharu. Łyknąwszy zaś solidnie, rzekł spiesznie:
– Radźmy, jak zwabić wójtów i...
Dalambert od dłuższej chwili przeglądał papierzyska przyniesione przez córkę,
nagle
wybuchnął nieopanowanym śmiechem. I to tak potężnym, że aż pył opadał z powały.
– No, niech mnie knury chędożą! Nie mogę! No, nie strzymam! – ryczał.
– Mattheus! – skarciła go poczerwieniała małżonka.
Nie przejął się tym.
– Wiecie, co przyniosła Francine? Otóż listy do pozostałych wójtów z
ostrzeżeniem i...
zaproszeniem do Orcher. Zmienimy tylko miejsce spotkania i ptaszki same do nas
przyjdą.
A wtedy znajdziemy sposób, by wycisnąć z nich prawdę. No, Monck, nie cieszysz
się?
Elizabediath siedział, ponuro wpatrzony w mapę.
Wreszcie przeciągnął dłonią po pokrytej kłującym zarostem brodzie i powiedział:
– Owszem. Ale spójrz, Dalambert. Twoja córka odkryła, że wsie tworzą gwiazdę.
A zobaczże, gdzie wypada centrum tej gwiazdy.
Mattheus przesunął palcem od wioski do wioski i powiedział poruszony:
– Tu. W grodzie. Grabarz pokręcił głową.
– Nie w grodzie. Na cmentarzu. Na moim cmentarzu!!! Już wiedział, gdzie
spoczywało serce
zagadki. Po środku najstarszej części Gardowego Pola wznosiła się kopulasta
mogiła. Kurhan
wysoki na ponad trzy sążnie.
Omijał go dotąd, bo i nic przy nim robić nie trzeba było. A wejście zastawiono
tak potężnym
głazem, że czterech ludzi nie potrafiłoby skały ruszyć z miejsca.
Tak, to na pewno to...
Wstał i bez pożegnania wysz