13854

Szczegóły
Tytuł 13854
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13854 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13854 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13854 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Bochniński Kłopoty z nadmiarem Elizabediath Monck był grabarzem nieszczęśliwym. Można by rzec: głęboko nieszczęśliwym. Po miesiącach starań i wyrzeczeń, wydeptywania ścieżek do burmistrza, rajców i gildii spełniły się jego marzenia. Oddano mu w zarząd stary cmentarz w stolicy Gadrinu. Co prawda Monck podejrzewał, że przyjęto go nie tyle z powodu nienagannej opinii wydanej przez gildię, a po prostu dlatego, że był jedynym ubiegającym się o posadę, który nie spierał się o wysokość gaży. Zaledwie jednak minął miesiąc, a nowo mianowanego zarządcę Gardowego Pola dopadły kłopoty. I to takie, że nie bardzo miał do kogo zgłosić się ze skargą. Oglądał starsze groby, pragnąc zapoznać się z ich stanem a i nacieszyć prawdziwym pięknem niektórych. Wiele z rodów, które wznosiły kiedyś te ostatnie przystanie, znalazło już spoczynek w ich ścianach. Jednakże pieniądze pozostawione gildii gwarantowały grobowcom jak najlepszą opiekę. Monck notował więc uszkodzenia, obliczał konieczne wydatki. I napawał się faktem, iż zarządza tak pełnym chwały cmentarzem. Pierwsze nadliczbowe ciało znalazł w grobowcu dawno wygasłego, mieszczańskiego klanu Reillych. W obszernych katakumbach winno być 48 nieboszczyków, a stało 49 trumien. W pierwszej chwili nie wzbudziło to w nim większych podejrzeń. Ale już siedząc przy wieczerzy, zastygł nagle z łyżką w garści. Znaleziona dodatkowa trumna była nowa! Porzucił jedzenie i pospiesznie otworzył skrzynię z notatkami pozostawionymi przez poprzedniego grabarza. O północy Monck miał już pewność – w najstarszej części cmentarza nie urządzano pochówków od dwóch dziesięcioleci. Z trudem usnął, a bladym świtem już był na nogach. Cały dzień biegał po cmentarzu. Zaglądał do co starszych grobów na chybił trafił. Potwierdziło się jego podejrzenia: odnalazł kilkunastu „nieproszonych gości”. Wieczorem popadł w tak fatalny nastrój, że jego pomocnicy zmyli się cichcem, nie prosząc o należną im tygodniówkę. Drażnienie „szefa” byłoby tego dnia złym pomysłem. „Co robić? I czy w ogóle coś z tym robić?” – myślał ponuro Elizabediath, grzebiąc łyżką w misce z kluskami. Niby dodatkowi nieboszczycy leżeli sobie spokojnie i nie wadzili nikomu, ale nadmiar zwłok burzył ustalony porządek rzeczy. Kto i po co podrzucał zmarłych? Żeby uniknąć kosztów? Bzdura. Trumny były solidne, niektóre z metalowymi okuciami. Gadrińczycy, wychowywani w kulcie przodków, woleliby urządzić ceremonialny pogrzeb, nawet jeśli drogi zmarły miałby być przez to pochowany mniej zbytkownie. „Złapię, drani!” – grabarz prasnął łyżką o stół i poszedł założyć roboczy, cmentarny strój. Zważył w ręce trzonek od łopaty, odłożył i wziął grubszy. Taką lagą mógł policzyć kości najtęższemu zbójowi. Teren łowów Monck ograniczył do najstarszej części. To tu miał największą superatę. Kryjąc się w cieniu, przemierzał ostrożnie alejki i na długie chwile zastygał, schowany to za obeliskiem, to za bardziej wyniosłym grobowcem. Nie miał wątpliwości, że zejdzie mu tak niejedna noc... Nad ranem usłyszał ostrożny chrobot łopaty. O słodka godzino tryumfu! Podbiegł niemal bezszelestnie. Nieproszony gość kopał na obrzeżach starej części, tam, gdzie nadal jeszcze chowano biedotę. Monck natychmiast rozpoznał grób. Nie dalej jak dwa dni temu złożył do niego ciało kilkuletniej dziewczynki. Intruz stał w sięgającym pasa wykopie i z zacięciem machał szpadlem. Monck dopadł drania i dwa razy zdzielił go z całej siły, potem zaś zaczął okładać zgodnie z naukami dziadka – mistrza grabarskiego. Starannie i boleśnie, lecz tak, by żadnej kości nie połamać. Obijany nie krzyczał, stękał tylko głośno i osłaniał ramionami głowę. Niepotrzebnie zresztą, bo Monck uważnie omijał czerep zbója. Wreszcie grabarz, zasapany, przerwał lanie. – No, hieno cmentarna, masz dość! Gdzieś postawił trumnę? Przestępca, klnąc i łkając z cicha, wygramolił się z dołu. W świetle zachodzącego księżyca Monck dostrzegł, że ma do czynienia z garbatym starcem o siwej brodzie i nosie pijaka. – Jaką trumnę? Oszalałeś, kopidole? Zarządca cmentarza potrząsnął grubą lagą. – Prawdę mów, to ci może gnaty oszczędzę! – Jestem medikusem... oczy tej dzieciny... – wyjąkał i zasłonił twarz. Elizabediatha Moncka ogarnęło uczucie dojmującego rozczarowania. Z gniewem walnął skulonego starca na krzyż przez grzbiet. Ohyda! Zwykła cmentarna hiena... – Precz! – krzyknął i zrobił coś, czego się później bardzo wstydził – kopnął medikusa dwa razy w chudy zadek. Tak potraktowany intruz błyskawicznie zniknął w mroku. Zdegustowany i wściekły Monck powlókł się do domu. A rankiem, trzy alejki dalej od rozkopanej mogiły dziewczynki, w zabytkowym grobowcu odkrył nową, nowiuteńką trumnę. – To powiadasz, że pojawiają się znienacka w nocy i bywają wcale kosztowne... – Mirro Radeck pokręcił głową ze zdumieniem. – Może powinieneś obsadzić cmentarz drabami miejskimi. – O co to, to nie – wystraszony Monck zamachał rękami. – Co by powiedzieli ludzie, byłbym ośmieszony a wszystkie znaczniejsze rody nalegałyby na usunięcie mnie z urzędu. Radeck, który zawsze na wszystko miał radę i, wedle swego mniemania, wiedział wszystko i umiał wszystko, umilkł, pijąc piwo. Sprawa była zdumiewająca. Drugi z towarzyszy Moncka, cichy i nawet jak na grabarza bardzo ponury, tarł w zamyśleniu pokryte szczeciną, wychudłe policzki. – Otwierałeś trumny? – zapytał. – Nie, ale są ciężkie. Na pewno pełne. No i zapach... – Tylko czego pełne? – rzucił Jonas. – A jeżeli nawet są w nich ciała... – To? – To być może niejedno mogłyby powiedzieć. Przez chwilę Monck miał wrażenie, iż grobowy ton głosu Jonasa sugeruje użycie zakazanych i potwornie niebezpiecznych praktyk nekromanckich. Potem jednak zrozumiał. – Do tego potrzebny byłby medikus... – stwierdził z namysłem. – Znam takiego! – ucieszył się Radeck, który znał wszystkich. – Mattheus Dalambert, zawsze pije za moje srebro. Powołaj się na mnie, nie odmówi ci usługi. – Czy to człek dyskretny? – Wiem niejedno o jego grzeszkach... – Mirro wykonał gest, jakim dzieci naśladują rzucanie czarów. – No dobrze, gdzie go znajdę? * * * Elizabediath Monck odszukał kamieniczkę bez kłopotu. Okazały dom, niegdyś zapewne elegancki, teraz mocno już zapuszczony, z obłażącymi tynkami, stał niedaleko rynku. Grabarz spojrzał raz jeszcze na wywieszony nad drzwiami znak – salamandrę w ogniu i załomotał do zawartych na głucho drzwi. Rozszczekały się psy, przez ich jazgot przebił się kobiecy głos: – Idę, już idę! Skrzypnęły zawiasy, w drzwiach stanęła niewiasta nieokreślonego wieku. Niska, a tak okrągła, że wypełniła całe przejście. Po minie było widać, że była czegoś zeźlona, jednak na widok Moncka, mężczyzny postawnego i strojnego, mimo że odzianego wedle zeszłowiecznej mody, białogłowa starała się skryć rozdrażnienie. Niezbyt udolnie zresztą. – Szanowny panie? – Witaj, pani. Czy zastałem szacownego medikusa Dalamberta? – Tak. Mattheus! – ryknęła niewiasta, bez trudu przekrzyczałaby kompanię najemnych żołdaków. – Do ciebie! Cofnęła się nieco, odsłaniając wejście. Natychmiast na Moncka skoczyły psy. Duże, cętkowane, o mocno zaślinionych pyskach. Bardzo przyjazne. Bardzo. Gdy już uświniły mu ręce (zasłaniał twarz) i całą garderobę, niewiasta odwołała potwory. – Prawda jakie milusie? – zapytała. – O, tak – odparł Elizabediath z nieco drętwym uśmiechem. Uśmiech zbladł jeszcze bardziej, gdy w niewielkiej sieni pokazał się wezwany gromko gospodarz. Jako żywo – garbata hiena cmentarna pogoniona przez Moncka ostatniej nocy. Starzec, ubrany w szarawą koszulinę i okryty dodatkowo pledem, odchrząknął donośnie. Potem zaś zapytał sztucznie obojętnym tonem: – Pachołkowie bajlifa czekają za drzwiami? Monck, zdumiony spotkaniem, początkowo nie zrozumiał, potem zaś zaprzeczył zdecydowanie. – Bajlif? Nie! Przychodzę, mistrzu, z pewną sprawą... – Ach tak? – Brwi Dalamberta, siwe i nastroszone, uniosły się z lekka. – Tedy chodźcie za mną, panie, do pracowni. I zechciejcie wybaczyć mi strój, ale dość marnie się dzisiaj czuję. Przeszli do dużej, niskiej sali. Ściany i sufit pomieszczenia poczerniały od dymu, wszędzie panował niesamowity bałagan. Pokryte grubą warstwą kurzu i sadzy leżały w stosach przedziwne przedmioty. Pod oknem stał duży stół o zniszczonym blacie, walały się przy nim różne utensylia, skórzane płachty... Monck, starając się nie oddychać przez nos śmierdziało, niemiłosiernie – dostrzegł kilka znajomych narzędzi. Podniósł z podłogi delikatny młoteczek do repusowania srebrnej blachy i odłożył na brzeg stołu. – Jesteście, mistrzu, złotnikiem? – Ja? Nie. Alchemikiem, medikusem... a pracownię zaanektowała moja małżonka. Niewiasta wielu talentów – stwierdził dość dziwnym tonem Dalambert. Monck, nagle zaniepokojony nastawił uszu, miał wrażenie, iż ktoś podsłuchuje, kwestię gospodyni pominął milczeniem. – Mam kłopot... – zaczął. – Cóż, chętnie bym wysłuchał, ale tak mnie żebra i plecy bolą... Grabarz zmieszał się nieco, a potem rzekł: – Mirro Radeck powiedział, że mi pomożecie, panie. – Bezmyślnie powtórzył dziecinny gest rzucania czaru. Twarz Dalamberta spurpurowiała: – Radeck?! Bawimy się w szantaż, podstępny kopidole?! – zaryczał głosem zaskakująco silnym jak na osobę tak lichej postury. Monck uznał, że tylko jedno może naprawić sytuację. Wyciągnął ciężką sakiewkę i upuścił na zagracony stół. Srebrne monety zabrzęczały donośnie. – Żaden szantaż. Interes. Hieno cmentarna – rzucił. W jednej chwili uśmiech rozjaśnił oblicze medikusa. – Skoro tak – powiedział – siadajcie, kliencie, słucham z uwagą. Elizabediath Monck popatrzył po zasmolonych stołkach i odparł: – Postoję. A rzecz przedstawia się następująco... Mattheus Dalambert wysłuchał z powagą. – No tak. A moje zadanie? – rzekł. – Obejrzyj zwłoki, medikusie. Może coś nam powiedzą... – Rozumiem. Dobrze. Jak sądzę, nie muszę czynić tego po nocy? – Oczywiście, że nie. Moi pomocnicy będą uwiadomieni. Tu masz szkic cmentarza, zaznaczyłem na nim groby z dodatkowymi trumnami. – Czy w ramach wynagrodzenia nie mógłbym... – Nie. Nie waż się, hieno cmentarna – uciął szorstko grabarz. – Szkoda. Grozi mi bajlif? – Nie. Trzonek od łopaty. * * * To był ciężki dzień dla grabarza. Odprawił dwa wielkie ceremoniały pogrzebowe. Jeden z Czarnym Koniem, drugi na sposób mattański. Dozorował też kilka egzoterycznych pochówków. Ale cały czas myślał o Dalambercie, który właśnie naruszał spokój zmarłym. Miał nadzieję, że groźba powstrzymała medikusa przed profanacją zwłok. Wieczorem Monck powlókł się pod „Tłuczek i Kufel”. Dalambert już czekał i zdołał poważnie nadszarpnąć zasoby piwniczki oberży. – O, kopidole! Bywaj! – huknął i dał znak podkuchennej, by podała nowy dzban wina. Siedzący obok niego Jonas miał minę skrzywioną, jakby od miesiąca nikt nie umarł. Widomy znak, że zarządca nowego cmentarza grodzkiego jest niezmiernie zadowolony. Monck z westchnieniem wychylił pucharek almadena. – Redin E’Surcous umarł – rzekł Jonas. – Jego żona zażyczyła sobie rytuału halijskiego. Monck gwizdnął z podziwem. Wdowa po Redinie zapłaci za ceremonię pogrzebową równowartość solidnej kamienicy. Nie mniej niż sto pięćdziesiąt sztuk srebra. – I ja mam ciekawe wieści... – powiedział Dalambert i umilkł. – Jonas wie o sprawie – stwierdził Monck. – Możesz mówić. – Otworzyłem dwadzieścia trumien... – zaczął medikus i przerwał, bo w drzwiach pojawił się Mirro Radeck. Wypatrzył ich i zawołał od progu: – Witajcie! Cześć, ty stary opoju – pozdrowił Dalamberta. – Monck, jak tam namolne trupy? Jonas, uśmiechnij się, do licha! Gadając tak, podszedł do stołu, chwycił dzbanek, osuszył go, stojąc i zawrócił do wyjścia, kontynuując monolog: – Jestem okropnie zajęty, muszę wymyślić, jak ustroić drogę przejazdu burmistrza. Miłego wieczoru... Trzasnęły drzwi. Monck zdumiony i oniemiały spoglądał na współtowarzyszy. – Co... co to... ma znaczyć? – wyjąkał. Jonas zaśmiał się. Brzmiało to w jego wykonaniu naprawdę dziwnie: – He! He! He! Dalambert ponownie skinął na podkuchenną i począł spokojnie wyjaśnić oszołomionemu Monckowi: – Radeck podjął się zrobienia bram ozdobnych podczas przejazdu burmistrza na Zamek. Wszak to dziesiąta rocznica jak nasz burmistrz urząd objął... – Grabarz organizuje fety? – Grosz nie śmierdzi, a rajcy sypnęli srebrem. – Ale żeby zarządca cmentarza?.. – nie mógł zrozumieć Elizabediath. – Radeck był najemnikiem, karczmarzem, strażnikiem leśnym, ponoć prowadził lupanar w Barrow. Taki człowiek. Wszystko mu się szybko nudzi. No i koniecznie chce dojść do wielkich pieniędzy. Jesteś tu nowy, u was na prowincji pewnie inaczej myślą... – Ale... mieliśmy razem rozważyć mój kłopot... – Kopidole, ludzie też się Mirrowi nudzą. Nie licz teraz na jego uwagę. Jak znam człeka, to dla oszczędności sam te bramki będzie malował. – Na pewno. W końcu kto wypacykuje je lepiej poparł Dalamberta Jonas. Pomilczeli chwilę. Dziewka nie wołana przyniosła kolejny dzban. – I co z tymi trumnami? – przerwał ciszę Monck. – Zawierają ciała w różnym stopniu rozkładu. O ile mogłem ocenić, wszyscy zeszli z przyczyn naturalnych. – Tylko tyle? – Nie. Ciekawa rzecz, zmarli stroje mają bardzo bogate, ale według mnie to wieśniacy. Dłonie, stopy są charakterystycznie zdeformowane, wyraźnie na skutek ciężkiej pracy na roli. – Kmiecie? Bogato ubrani? Dalambert wzruszył ramionami. – Znacznie ważniejsze jest, iż według mnie ilość zwłok rośnie. Pojawianie się nowych dzielą coraz krótsze odstępy czasu... – I co z tego wynika? – Nie wiem. Ale fala narasta... – Co robić? Przodkowie, co ja mam zrobić!? - Monck był naprawdę załamany. – Poszukaj wiosek, w których nie ma żalnika. Albo raczej, w których mogił jest bardzo mało – podrzucił myśl Jonas. – Mądry pomysł – Dalambert łyknął wina. – I zrób to szybko. Chodząc po grobowcach, spostrzegłem, że do tych dodatkowych trumien prowadzą tylko twoje ślady, Monck! Ta sprawa naprawdę śmierdzi. Jak zdołano zrobić coś takiego bez naruszenia nieraz i stuletniego kurzu? – Magia... – wyszeptał grabarz. – I to wysokiego rzędu – zgodził się medikus, ponuro kiwając głową. W tym momencie w progu stanęła niewiasta. Drobniutka, o pszenicznych włosach, ubrana w powłóczyste giezło. A wyraz twarzy miała taki, że wszelkie rozmowy ustały, a kaganki w izbie przygasły. Dalambert zaś szybciutko wstał i bez słowa podążył ku wyjściu. Straszna panna wyszła wraz medikusem. W karczmie znowu zrobiło się jasno i gwarno. – Karczmarz się wścieknie. Wino jak nic skwaśniało – rzucił Jonas. – Kto to był? – Rodzona Dalamberta. Monck, ty myślisz, że masz problemy? A co ma powiedzieć taki medikus obdarzony dwoma szalonymi córkami? Jedną widziałeś. Potwór. Słuchaj, przecież ona zdołała poskromić tabun dzieci kupca Wiglifa i to zaraz po tym, jak zbiegły trzy specjalnie sprowadzone z Litterny bony. Druga też... – tu Jonas zakręcił palcem koło skroni. A na dodatek ta jego połowica... – Złotniczka? – Phi! Złotniczka?! Malowała miniatury, trudniła się lutnictwem, pisywała sztuczki ucieszne... razem umie wszystko i nic. Niczego nie dokończy, choćby jak ostatnio – kuzyn księcia zamówił broszę. Widział taką u burmistrza. Dalambert zamówienie przyjął, a jejmość Dalambertowa pracę rozpoczęła, ale i szybko porzuciła. Dwa razy robić to samo? Nuda! – A kuzyn księcia? – Odebrał sakiewkę. I zapowiedział, że nikt ze dworu nie przestąpi progu Dalamberta. – To chyba zaraźliwa choroba jakowaś... – Myślisz o Radecku? Nie masz racji, ona jest gorsza niż Radeck, bo ten ma hasło: „dopnij swego” i czy to hajdawery, czy ciemne interesy z Wilkami z Palenk dopina. Ślubna Dalamberta jeno zaczyna... – Aleś się rozgadał, Jonas. – Zaiste. Racja. Upijmy się. Późnym wieczorem Monck pożegnał druha i nieco chwiejnym krokiem podążył ku swemu domostwu. Jednak, jak to bywało czasem, gdy kłopoty mu dogryzały ponad miarę, miast w stronę własnej siedziby, skręcił w wąską uliczkę, na końcu której stał dom zamieszkały przez niewiasty pełne współczucia dla skołatanych wędrowców. Oczywiście współczucie było tym większe, im zasobniejszą sakiewkę rzeczony podróżnik dźwigał. „Mama” powitała Moncka z uśmiechem: – O, pan Elizabediath – powiedziała, nie zająknąwszy się na trudnym imieniu. – Niestety Natalie jest zajęta. Ale mamy nową, całkiem obiecującą – dodała spiesznie na widok skrzywionej miny. – No dobrze, zobaczmyż tę perłę – zgodził się grabarz i poszedł za „mamą”. W pokoiku na pięterku, na ich widok podniosła się z łoża panienka lat może dwudziestu, wysoka, mocno zbudowana. Rudowłosa. „Ciut kości może za grube” – pomyślał, a spojrzawszy na szerokie czoło, skonstatował „i cera też nie najlepsza”. Ale potem spotkał wzrok dziewczyny i serce mocniej mu zabiło. Przejrzyste źrenice pełne były rozumu i złośliwego humoru. Nie tylko on oceniał, lecz i wzajem jego oceniano. – Dobrze, niech będzie. Na całą noc – dodał i zgodnie ze zwyczajem podał srebrnika pannie, a ona oddała monetę „mamie”. Kiedy zostali sami, Monck z westchnieniem ulgi usiadł na łóżku. Panienka zaś przyklęknęła i zaczęła ściągać mu buty. – Jak masz na imię? – Francine – odrzekła, uwalniając grabarza od lewego kamasza. Schwyciwszy prawy, mówiła dalej: - Tylko bez banałów proszę. – Co? – Monck zamrugał powiekami. – Proszę nie pytać, co taka niewiasta, jak ja, robi w takim przybytku, jak ten. – Hm – Elizabediath miał ogromną ochotę zadać właśnie zbliżone pytanie. Ale zmilczał. – Odpowiem jednak może... oto grosza mi trzeba, a u „mamy” dostaję srebro za to, co i tak wszak lubię. Grabarz roześmiał się głośno. Panienka zawtórowała. A kiedy doszło do zdejmowania koszuli, Francine zdmuchnęła lampkę. Może nie miała zbytniego doświadczenia, ale wyrównywała braki prawdziwym entuzjazmem. A że po kolejnych bojach wzmacniali ciała i dusze zacnym winem, po jakimś czasie Monck, mocno już zmęczony, zwierzył się ze swego kłopotu wdzięcznej słuchaczce. Zasypiając, usłyszał, jak Francine mruczy: – Więc to prawda... Pomogę ci... Ale może mu się tylko zdawało. Wstał nad ranem, delikatnie wysunąwszy się z objęć dziewczyny. Popatrzył na bladą, mocno dziecinną jeszcze twarzyczkę i wsunął w półotwartą dłoń srebrnika. Francine zasłużyła na premię. Nie tylko za rozkosz fizyczną, ale i za spojrzenie na życie nad wiek mądre. Rozmowa z nią dała grabarzowi wiele radości i sprawiła, że gotów był stanąć do walki z przeciwnościami losu. Na razie jednak powlókł się pustymi uliczkami do domu. Padł na łóżko i zamierzał spać do południa. Jednak zamiar pozostał tylko zamiarem. Ledwie przekupki na rynku zdążyły rozstawić kramy, a winogradnicy namierzyć pierwsze sakiewki, gdy do drzwi domostwa Moncka załomotały twarde pięści. A ponieważ grabarz postanowił zlekceważyć hałas, niecierpliwy gość zaczął w wierzeje po prostu kopać. Rozespany, wczorajszy i wściekły gospodarz zastygł zdumiony na progu. Oto stała przed nim „młoda białogłowa odziana w męski strój, a za nią tłoczyło się kilkunastu młodzieńców o ponurych minach. – Francine... co to ma znaczyć – wydukał. Odsunęła go bezceremonialnie i weszła do sieni. Potem nieco kpiąco rzekła: – Przybywam z pomocą. – Ci ludzie? – Masztalerze i chłopcy stajenni kupca Norgarda. Jest nas piętnaścioro. Mamy szesnaście koni. Pospiesz się, zaraz wyjeżdżamy. Grabarz wziął się w garść. Nie zadawał głupich pytań. Po prostu poszedł do kuchni i wsadził głowę do beczki z wodą. Francine podążyła za nim. – Podzieleni na dwójki przepatrzymy okoliczne wioski. O, tu mam mapę. – Strzeliła zwojem pergaminu po mocnym udzie. Monck, wciąż ociekając wodą, przeszedł do alkierza. Dziewka nie odstępowała go ani na krok. – Francine – powiedział – cudownie, że chcesz pomóc, i nie odrzucam tej szczodrej oferty, ale czy mógłbym zostać na chwilę sam? – Eli... – Monck, jeśli łaska. – Monck, czyżbyś się mnie wstydził? – dziewczyna bez wahania otworzyła skrzynie i poczęła wyrzucać stroje na podłogę, wybierając te zdatne do konnej jazdy. Nie minęła miara wody, gdy wyekwipowany grabarz przekraczał próg swego domostwa. W ostatniej chwili sięgnął po długi rapier. Francine zmarszczyła brwi: – To konieczne? – Nie. Ale przezorne – odrzekł Monck i zgrabnie skoczył na siodło kosmatego konika. Masztalerze zgodnym pomrukiem uznania nagrodzili ten popis, chłopcy stajenni patrzyli z zazdrością. Postawą jeździecką grabarz udowodnił, że jazda konna nie jest mu pierwszyzną. Czeladnicy grabarscy zgromadzili się za plecami przybyłych, niedwuznacznie zaciskając dłonie na szpadlach i łopatach. Monck skinął uspokajająco i, poprawiwszy się w kulbace, polecił cmentarz Wisbiemu, najstarszemu z czeladników. Szczerze mówiąc, każdy z jego podwładnych mógłby już dawno objąć samodzielną posadę. „Szczęśliwy traf, że chcą pracować za tak marne grosze...” – pomyślał i uderzył konia piętami. Ruszyli kawalkadą ku głównej bramie miasta. Wzbudzali umiarkowane zainteresowanie, ale taki na przykład Mirro Ra-deck, spieszący gdzieś z ogromną belą materiału ulokowaną na dwukołowym wózeczku, omal się nie przewrócił ze zdumienia. Monck pokiwał mu kapeluszem i przyjął podaną przez Francine manierkę z piwem. „Co za niewiasta!” – pomyślał z uznaniem, łagodząc żar w gardle chłodną strugą. Zaufanie, jakie okazał rudowłosej pannie, niejeden nazwałby głupotą, lecz Monck wierzył swej intuicji. W ognistej dziewce wyczuwał jeno samo dobro. Przejeżdżali bramę. Kopyta koni załomotały na mostku. Monck uniósł się w strzemionach i spojrzał za siebie. Armię prowadził niewielką co prawda, ale nareszcie mógł działać z nadzieją na wybrnięcie z kłopotów. Kątem oka dostrzegł błysk srebra na szyi Francine, od razu rozpoznał znajomy kształt amuletu na... Francine zauważyła spojrzenie i rzekła: – I ja jestem za przezornością. Może wampiry spotkamy? Jak dumasz, grabarzu? Elizabediath Monck westchnął z podziwem, a potem rzucił: – Kim jesteś? I bez banałów, i kłamstw proszę. Bo że dziewką wszeteczną – nie uwierzę! Panna zrobiła niewinną minkę i, pochyliwszy się w jego stronę, szepnęła: – Francine Dalambert. Do usług. * * * Zatrzymali się na pierwszych rozstajach i zeskoczyli wszyscy w piach drogi. Francine rozłożyła mapę na pieńku i sprawnie przydzieliła wioski swoim ludziom. Monck powstrzymał siedzących już w kulbakach pachołków i rzekł: – Nie wdawajcie się w żadne spory z wieśniakami. Nie pytajcie za dużo, nie płoszcie ich. Ale wioski a zwłaszcza cmentarzyki obejrzyjcie dokładnie! Bywajcie! Kurz za odjeżdżającymi zawirował w powietrzu. Dziewczyna zwijała pergamin. – A my gdzie pojedziemy, kapitanie? – zapytał cokolwiek ironicznie Monck. – Oczywiście do Zbójnej Dziury – odrzekła i skoczyła lekko na siodło. Monck pokiwał głową. Wieś Retier nazywana Zbójną Dziurą kryła się w jednym z nielicznych w okolicy grodu lasów. To miejsce cieszyło się złą sławą. Nocami widziano tajemnicze ognie wśród drzew, a wozy kupieckie, którym przyszło przejechać w pobliżu, znikały bez śladu... Mieszkańcy wioski bywali rzadkimi gośćmi w stolicy. Monck widywał ich czasem, gdy przywozili patokę albo futra na targ. Mało rozmowni, ponurzy, nie budzili sympatii. Cóż, Francine miała niewątpliwie rację, powierzając Monckowi i sobie najtrudniejsze zadanie. Spojrzał na dziewkę siedzącą po męsku w kulbace i powiedział: – Ależ z ciebie babo-chłop... Francine parsknęła – A wiesz co? Z ciebie także – odparła. Grabarz na chwilę zapomniał języka w gębie. Dziewczyna nie czekała na jego ripostę, tylko popędziła konia. Pomiędzy pierwsze drzewa wjechali około południa. Monck przyjął cień z ulgą, Francine jednak spochmurniała. Przygasła. I starała się trzymać możliwie blisko. Aby ją uspokoić, zaczął opowiadać dziewczynie historię swojego życia. Elizabediath Monck miał pecha: nigdzie nie mógł zagrzać miejsca, choć wymagania miał skromne – ot, cichy, słoneczny cmentarzyk. Jednak nigdy nie udało mu się zrealizować tego marzenia. Wspominał właśnie, jak musiał opuścić posadę w E’Nocaus, nie chcąc współuczestniczyć w próbie pochowania żywcem bogatej wdowy na podległym mu żalniku. Uznał taką propozycję za osobistą obrazę. Nie dane mu było dokończyć opowieści. Na leśnej dróżce, jak z pod ziemi, wyrośli dwaj ludzie z kuszami w dłoniach. – Stój! – wrzasnął jeden z nich. Francine dała ostrogę wierzchowcowi, a potem, tuż przed strzelcami gwałtownie go zadarła. Lewego – brodatego jegomościa kopyto trafiło w pierś. Drugi, niski młodzik miał mniej szczęścia. Uderzony w twarz zalał się krwią. Monck zeskoczył z konia. Brodaty próbował chwycić za nóż, więc grabarz „zgasił” go uderzeniem rękojeści rapiera. Młodszy nie sprawiał kłopotów – leżał cicho w rozrosłym krzaku. – Co z nimi? – głos Francine drżał, oczy rozszerzył lęk. – Spokojnie dziecko. Jeden wyleczy żebra za dwie dekady, drugiego rodzona mamusia nie pozna przez czas jakiś. Znakomicie dzieweczko! Może ocaliłaś nasze głowy, a sakiewki to już na pewno. Odebrali nieprzytomnym niebezpieczne narzędzia i ruszyli dalej, tyle że teraz podróżowali w milczeniu, czujniej przepatrując zarośla. Te zaś w niedługim czasie zrzedły i rozstąpiły się na boki. Dotarli do sporej polany, a zarazem do otoczonej palisadą wioski. Stępa wjechali przez wpół uchyloną bramę. Choć zaskoczyli mieszkańców, to ci wnet naprawili błąd i otoczyli przybyłych, niedwuznacznie trzymając w dłoniach nie kołki czy ośniki, a gizarmy i morgenszterny. Kilku mierzyło z łuków. – Bandycka wioska! – rzekł szeptem Monck. „Ciekawe, kogo w grodzie opłacają, by rzecz utrzymać w tajemnicy?” – pomyślał. – Mają kusze Dagoberta i Ferda! – wrzasnął kudłaty drab. – Mam sprawę do waszego grabarza! – krzyknął Elizabediath, czując, że ledwie chwila dzieli ich od śmierci z rąk wieśniaków. O dziwo, trafił na odpowiednie słowa. Kmiecie pozostali wrodzy, ale egzekucję najwyraźniej odroczono. Do konnych przepchnął się barczysty, ogorzały osobnik o niebieskich, błyszczących pomyślunkiem oczach. Elizabediath, pochylony w siodle, uścisnął szeroką dłoń w szybkim, znanym tylko adeptom cechu, rytmie. Zdziwiony osiłek odpowiedział tak samo i dotknął palcem kącika ust. – Witaj, bracie! – Monck pozdrowił wyzwolonego czeladnika. – Ludziska, a idźcie sobie! – zaryczał w odpowiedzi wioskowy grabarz. – Ja odpowiadam za przybyszy! Kmiotkowie rozeszli się posłusznie i bez słowa, choć z ponurymi minami. – Co z naszymi strażnikami? Jeżeli spotkał ich zły los, nie ocalę was – mówił miejscowy, jednocześnie językiem gestów pozdrawiając mistrza cechowego, członka gildii i spadkobiercę najsłynniejszego grabarskiego rodu. – Żyją, lecz trzeba by ich przywieźć do wioski, bo przez nieuwagę weszli pod kopyta koni – odparł Monck, jednocześnie bez słów poprosił brata w cechu: „prowadź nas na cmentarz, sprawa wielkiej wagi”. Poszli więc, całkiem niedaleko. Ku zdumieniu. Elizabediatha cmentarzyk mieścił się w obrębie palisady. Stary, zadbany. Wiele mogił przykryto kamiennymi płytami. Rzecz niezwykła na wiejskich żalnikach. Elizabediath chodził od grobu do grobu i minę miał nietęgą. Nie mogło być wątpliwości cmentarz był wiekowy lecz wciąż użytkowany. Nie stąd pochodziły trumny ukradkiem podrzucane na teren Gardowego Pola. Monck wrócił wreszcie do miejscowego grabarza i w paru słowach wytłumaczył mu swój kłopot. Zdumienie czeladnika było tak wyraziste i szczere, że całkiem rozwiało podejrzenia i nadzieje Moncka. Jednakże wbrew temu, co widział, nie mógł pozbyć się dręczącego uczucia niepokoju. Spojrzał na Francine, a zobaczywszy bladą twarz i światło bijące spomiędzy zaciśniętych na piersi dłoni, zrozumiał. – Bracie! – rzekł z mocą – dlaczego objąłeś opieką nie – umarłych?! Grabarz poczerwieniał na twarzy. Bardziej był zdziwiony niż zły. Mową gestów potwierdził podejrzenia Moncka. – Tradycja – powiedział – od wieków. Jeden z wioski zawsze kształcony jest na grabarza znającego rytuały. A szacowni niezmarli... są wdzięczni za opiekę. – Gildia wie o tym?! Czeladnik wzruszył ramionami i Moncka olśniło wioska podlegała władzy wampirów. Razem napadali przejezdnych. Wieśniacy dostawali srebro, wampiry... wiadomo. Niegdyś, gdy nieumarłych można było spotkać znacznie częściej, takie układy nie należały do rzadkości. A teraz być może odnalazł ostatnie wampirze siedlisko w Ocalonej Krainie. I to o przysłowiowy rzut kamieniem od stolicy księstwa słynącego z nienawiści do pijących krew! – Bracie – powiedział wieśniak – musisz przysiąc, że nie zdradzisz Sekretu. Inaczej... dołączysz do mych szanownych podopiecznych. Elizabediath Monck westchnął. Nie miał wyjścia. Odpowiadał nie tylko za siebie. Przerażona Francine ledwo ważyła się oddychać. Podszedł do centralnie położonej mogiły. W niej, jak sądził, spoczywał (w dzień) senior wampirzej gromady. Grabarz przyklęknął i wypowiedział słowa starożytnej formuły. Teraz już na zawsze obowiązywała go tajemnica pochówku. Usta miał zapieczętowane. – Ale ona musi tu zostać – rzekł czeladnik. Francine omal nie zemdlała. Monck tylko się zdziwił. – Bracie, a z którą lokatą ukończyłeś kurs? – rzucił. I z zadowoleniem stwierdził, że twarz czeladnika pokrył rumieniec. – Bo widzisz, bracie, użyłem jednej z najstarszych przysiąg. A to znaczy, że biorę odpowiedzialność także za dziewkę. Miejscowy grabarz nie był przekonany. Kręcił głową. – Tedy uczynimy tak: dasz nam schronienie na dzisiejszą noc. Sam zaś zapytasz swych... podopiecznych, czy moja przysięga ich satysfakcjonuje. Jeżeli nie... – Elizabediath wzruszył ramionami. – Tak będzie, bracie – rzekł z ogromnym szacunkiem czeladnik. – Wiedziałaś, że będą tu nieumarli? – zapytał Monck, kiedy już pozbyli się towarzystwa miejscowego grabarza. – To nie mógł być przypadek! – Mój ojciec... podejrzewał. Ale Monck, czy mamy szansę wyjść stąd żywi? – Mnie nie ruszą. Ciebie, mam nadzieję, ochroni amulet. Wygląda na wcale udany. Czyim jest dziełem? – Ojca. Wiesz przecież, że należy do Tajnej Gildii. Pamiętam, pracował nad nim ze dwa wieczory... Elizabediath zbladł. Amulet stworzony naprędce przez nieudolnego pijanicę mógł świetnie wykrywać nieumarłych, ale na pewno nie obroni Francine. Siedzieli w oddanej im do dyspozycji izdebce, a za oknem przemijał coraz mroczniejszy wieczór. Monck nie widział wyjścia z sytuacji. Sadyby grabarza pilnie strzeżono, noc była bliska. Wiedział, że nie pozwoli ot tak zabić Francine. A to oznaczało i dla niego pewną śmierć. Rapier niewiele pomoże przeciw nieumarłym. Tych kilka znanych mu egzorcyzmów może zdołałyby odpędzić jednego krwiopijcę, ale całą hordę? I pomyśleć, że miał w skrzyni amulet chroniący jego przodków przez całe pokolenia. Ponoć bardzo skuteczny. Cóż, za późno teraz na żale... – Nie zasnę – powiedziała córka Dalamberta, ale gdy spojrzał na nią po chwili, leżała już bezwładnie a stroma pierś unosiła się w miarowym oddechu. „Ot, młodość” – pomyślał z pewnym rozrzewnieniem. On – trwał w napięciu z dłonią na rękojeści rapiera. Rozbłysły gwiazdy, wzeszedł czerwony, spuchnięty księżyc. Blady paznokieć zadrapał w błonę okna. Strumyki potu pociekły grabarzowi po skroniach. – Wpuść mnie, Monck – wionęło ciszej niż szept. Grabarz położył rękę na piersi Francine, zaciskając kurczowo palce na amulecie. – Wejdź tedy – przyzwolił pełnym głosem. Przez błony przesączył się czarny dym. Błyskawicznie uformował sylwetkę wysokiego człowieka. Włosy stanęły grabarzowi dęba, choć w postaci przybyłego nie było nic odrażającego. Od normalnego męża różniły go jedynie proporcje. Za długie ręce, zbyt pociągła twarz... I oczy. Oczy porażały, stanowiąc dwie ciemne, niezgłębione jamy. – Przyjmuję przysięgę, Monck – zasyczał nieznajomy. Grabarz nie cofnął dłoni z amuletu. Nieumarli bywali podstępni, mieli też czasami dziwne poczucie humoru. – Potężna ochrona – przyznał wampir – ale dość mi wezwać kilku pachołków, a zedrą klejnot z tej pięknej szyi. Wyciągnął rękę i niemal musnął rude włosy Francine. Dopiero teraz Monck zrozumiał, jak nienaturalnie głęboko spała jego towarzyszka. Poczuł moc przepływającą od amuletu aż do serca. Ułożył wargi, by wypowiedzieć egzorcyzm. Wampir odpłynął ku oknu, jakby zmalał. – Nie, grabarzu. Odjedziecie wolno oboje. I nie z powodu klejnotu. Wiedz, że ja poznałem Moncka. Jakiś czas temu Ze – bedadieusz przegnał mnie. Lecz nie ścigał, a każde jego słowo tchnęło prawdą i prawem. Monck zamrugał, mocno zdziwiony. Dziad Zeb zmarł trzy czwarte stulecia temu. Był okropnym legalistą. Wstał, puścił amulet. I wyrzekł sztywno: – Przysiągłem. Nieumarły skinął głową. W ciemnych oczodołach błysnął ognik i wampir rozpłynął się w powietrzu. Elizabediath, jak stał, padł na łoże. Kompletnie wyczerpany. Rankiem otworzył oczy, wyrwany ze snu lekkim pocałunkiem. Francine stała w słonecznej smudze. – Przeżyliśmy... – Tak. Możemy odjechać. Zjedli suchy chleb, popili wodą i opuścili chatę. Wioska trwała cicha w coraz cieplejszych promieniach słońca. Nie widzieli ludzi, choć zapewne niejedne oczy śledziły ich ukradkiem. Przy bramie czekał z końmi wioskowy grabarz. – Żegnaj, bracie – powiedział tylko do Moncka i stał, patrząc za nimi nawet wtedy, gdy już znikli za drzewami. Francine odetchnęła, ledwie wyjechali z lasu. Monck pozostał milczący i ponury. – Co zaszło w nocy? – córka Dalamberta nie była głupia. Opowiedział. Bez słowa pokiwała głową. – Żaden grabarz nie powinien tolerować nieumarłych! – wybuchnął Monck. – Ten przeklęty odszczepieniec wpakował nas w sytuację bez wyjścia. – Ja nie przysięgałam... – Francine! – wypowiedziane lodowato imię smagnęło niczym bicz. – Ja to zrobiłem za ciebie. Złamiesz słowo – okryjesz mnie hańbą. A jeżeli któryś z tych stworów ocaleje, zginiemy oboje. Albo sami zostaniemy wampirami. Nie rozmawiali więcej. Na rozstajach czekali ludzie Francine. Trzy dwójki. Do wieczora zjechali jeszcze czterej. Wszyscy pokryci kurzem, zmęczeni, opowiadali krótko o tym, co wypatrzyli, i ochoczo dołączali do obozu rozbitego w krzewach na skraju drogi. Po wieczerzy doszli do wniosku, że pozostali czterej już nie dojadą tego dnia. Monck dumał, czy nie wrócić na noc do pobliskiego grodu, ale skoro umówili się na rozstajach – poczekają. Legli wokół ogniska. Francine nakryła siebie i Moncka derką. Miast jednak spać, kręciła się niespokojnie, pogadywała o głupstwach. O stadninie stanowiącej jej marzenie, o siostrze zdolnej okiełznać największego urwisa... – O co chodzi? – zapytał wreszcie. – Świtaniem przed twoim obudzeniem przyszedł mi do głowy wiersz... jakby mi się przyśnił. – No i? – Bywałeś na świecie, słyszałeś i czytałeś wiele... powiedz, czy te rymy są coś warte? Mrok ukrył zdziwienie Moncka, który wymruczał tylko: – Słucham. Francine zaczęła recytować wprost do ucha niskim, nie słyszanym u niej dotąd tonem głosu: To ja – marcowa kotka Wspinam się ponad mury Pod gwiazdy, jak cały Dachowców ród szaro-bury. Będę śpiewać w niebiosy Prężąc grzbiecik i ogon: – Przyjdź wąsaty kocurze, Przed tęsknotą mnie obroń. Przyjdź, kocurze wspaniały Płowym wąsem pocałuj Płowym futrem świat przesłoń Niech przepadnie pomału... A ja tylko zawinę Wokół ciebie na palcach Rudym futrem się otrę I zaproszę do tańca... Zamilkła, czekając oceny. A Monck leżał oszołomiony, wpatrując się w ogromny księżyc. Co miał powiedzieć? Że rymy szwankują? Że rytm nie ten? Cóż znaczyły drobne usterki wobec ogromu namiętności zawartych w tak prostych słowach. – Cudowny wiersz, znakomity – powiedział cicho. – Naprawdę? – westchnęła jak mała dziewczynka. – Tak, a teraz śpij – nakazał i Francine, wtuliwszy się w jego bok, posłusznie zapadła w sen. Elizabediath Monck leżał z otwartymi oczyma. Księżyc zaszedł, a on wciąż nie mógł zasnąć. Nikt nigdy nie wyznał mu miłości i pożądania w ten sposób. Co powinien zrobić grabarz mający na głowie aferę z nadmiarem zwłok, gromadą wampirów i...miłość młódki? Nie chciał zranić Kotki, ale i oszukiwać nie miał zamiaru. Wreszcie zasnął. A śniły mu się marcowe gody. O poranku stwierdzili, że brakuje dwóch młodzieńców: masztalerza Marcela i przydanego mu chłopca stajennego. Francine rozłożyła mapę. Kamykami zaznaczyła wsie, w których zwiadowcy nie znaleźli cmentarzy. Było ich siedem. – Marcel miał sprawdzić Dinne i Orcher powiedziała, a potem, marszcząc szerokie brwi, wpatrzyła się we wzór, jaki utworzyły kamyki. Przesunęła palcem od jednego do drugiego. I wykrzyknęła: – Patrzcie! Jeżeli w Orcher nie ma solidnego cmentarza, to mamy tu równoramienną gwiazdę! – Znajdziemy nasze zguby w Orcher – stwierdził Monck. I tak się stało. Przed południem dotarli do dużej wioski leżącej na wschód od stolicy. Obserwowali chaty dłuższy czas z pagórka. Przed jedną ze stodół siedziało kilku wieśniaków, wyraźnie znudzonych, co w porze zbiorów było nadzwyczaj podejrzane. – Macie broń? – spytał Monck i z zadowoleniem stwierdził, że wszyscy dobyli długich noży. – Dobrze. Wpadacie galopem do wioski. Chłopi uciekną... – A jeżeli nie? – przerwał najmłodszy. Francine trzepnęła podrostka po plecach. – Tam jest twój brat i Marcel... – Ja tymczasem odwiedzę wójta. Chyba będzie miał nam sporo do powiedzenia – dokończył grabarz. Chłopi poddali tyły ledwo usłyszeli tętent koni. Monck nie czekał na uwolnienie Marcela. Zeskoczył z konia tuż przed najokazalszą chatą. Kopnięciem otworzył drzwi. Wpadł do sieni, potem izby. Zza stołu poderwał się na jego widok tłusty osobnik. Skoczył ku oknu, ale grabarz ze zgrzytem dobył rapiera i oparł ciężkie żelazo o pierś grubasa. – Stój, ptaszku – zawołał. – A kimże jesteś, iż nachodzisz moje domostwo z orężem? – odrzekł napadnięty stanowczo zbyt górnolotnie jak na prostego chłopa. Potem zaś zerknął w okno i twarz rozjaśnił mu zły uśmiech. – Zobaczymy, jak zaraz zaśpiewasz, ptaszku. Monck jednym spojrzeniem ogarnął rozbite drzwi stodoły, wiwatujących stajennych i... nadbiegające grupy zbrojnych w kołki i sierpy chłopów. – Wybacz proszę – rzekł, przerzucił rapier do lewej ręki, a prawą zdzielił tłustego z całej siły w szczękę. Uderzony poleciał na ścianę, by potem miękko osunąć się po niej na polepę. – Monck! – usłyszał głos Francine. – Tutaj! Pomóż – odkrzyknął, dźwigając nieprzytomnego. Niewiasta wpadła do izby, skoczyła do Moncka: – Nie! – wskazał zaścielające stół papiery i przerzucił jeńca przez ramię. Przygięło go, ale wytrzymał. Po chwili siedzieli w kulbakach. Kamienie rzucane przez chłopów zaświstały im koło uszu, ale byli już bezpieczni. Wkrótce też zwolnili. Elizabediath policzył jeźdźców i odetchnął z ulgą, przodkowie mieli ich w opiece, nikogo już nie brakło. Jednak jeden z młodzików z okrwawionym czołem chwiał się w siodle. – Co z nim? Masztalerz o płowej czuprynie i piwnych oczach odparł, odwracając głowę: – Eee... widzieliście panie. Wieś ludna, bogata i ani śladu prawdziwego cmentarza. Te kilka mogiłek... Trochę przycisnęliśmy wójta... No i kmiotki skoczyli na nas. Zachary dostał kołkiem po głowie... – A mówiłem ostrożnie... – Chamstwo trzeba trzymać mordą przy ziemi! wrzasnął jeden z chłopców stajennych. – Twój rodzic dawno osiadł w mieście? – rzuciła Francine. Młodzik poczerwieniał i popędził konia. Monck pokiwał z ukontentowaniem głową. – Dobrze, ale coś w tym jest. Bo jakże – poturbowali chłopaka za to tylko, że obcesowo wypytywał wójta? Francine! – dodał innym tonem. – Jedziemy wprost do twego domu. Rannego musi obejrzeć medikus. A tego wskazał na porwanego wójta – trzeba dokładnie wybadać... * * * – Nic ci nie będzie – Dalambert klepnął bladego chłopaka w ramię. – Ale głowa cię poboli, oj poboli. Masz tu zioła, pomogą. Monck siedział w pracowni Dalambertów i koszmarny bałagan jakoś mu tym razem nie przeszkadzał. Może dlatego, iż gospodyni, zobaczywszy jego ściągniętą zmęczeniem twarz i zakurzone odzienie, bez pytania postawiła na stole miskę zacnego gulaszu, a Dalambert krzątający się tu i tam wydobył skądś oplecioną pajęczyną butelczynę wina. Monck czuł, jak odpływa od niego znużenie. – Tedy powiadasz wioski: Orcher, Cryen, Vadlise, Melo, Dign an Sheren, Xaviers, Morane i Avience nie mają żalników. Elizabediath zakrztusił się winem. Nic dotąd nie mówił. Francine pojechała odprowadzić konie... skąd więc wie? Dalambert zrzucił jakieś strzępy szmat ze stołka na podłogę i usiadł obok Moncka. Był wyraźnie zadowolony z wywołanego efektu. Czekał. – Jak się dowiedziałeś? – dał mu satysfakcję Monck. – Ano cóż. Doszedłem do wniosku, że zamiast odparzać rzyć w kulbace, wystarczy pomyśleć... – O, Pucek! – machnął na okrągłą małżonkę – siadaj z nami, opowiedz kopidołowi... – Panie Monck. Kiedyś trudniłam się szyciem strojów... – I miałam ogromne w tym sukcesy, więc czym prędzej zajęcia poniechałam... – wtrącił Dalambert szeptem, od którego zadrżały oprawne w ołów szyby okienne. Matrona obrzuciła takim spojrzeniem medikusa, że mały człowieczek jeszcze się skurczył, a Elizabediath przypomniał sobie, iż widział identyczny wyraz twarzy u starszej z córek Dalambertów. – ...I choć już się tym nie zajmuję, to pozostały mi dawne znajomości. Dlatego też, gdy Mattheus wspomniał o tej dziwnej sprawie i o zmarłych ubranych w bogate stroje, uznałam... – Że wystarczy się do sukienników przespacerować! – wtrącił tryumfalnie Dalambert. – Cicho! Ja mówię – warknęła jego połowica i uśmiechnęła się pięknie do Moncka. – Trzech sukienników kilka razy do roku sprzedaje bogate atłasy i tafty ośmiu wsiom a raczej ich wójtom. I – choć to tajemnica cechowa – wiem, że czynią tak od zawsze... – Od zawsze? – Jeden ma zapiski stuletnie. Drugi trzystuletnie. Trzeci – słynny Farmand mówi, że widział stosowne adnotacje w księdze rachunkowej sprzed pięciuset lat! – Na miłość Przodków! I nie dziwi ich to? Dalambertowa wzruszyła ramionami. – Klienci płacą i wymagają. A wymagają najlepszych materiałów i... dotrzymania tajemnicy. – Tak, tedy mamy pewność co do wsi, które są zamieszane w tę aferę. Ale... co dalej, kopidole? – Cóż... mamy wójta Orcher w piwnicy. – Próbowałem rozmawiać z naszym jeńcem. Twarda sztuka ten Dradi. Generalnie mówił obelżywie o mojej matce, nie śmiej się, bo i o twojej miał bardzo złe zdanie. Poza tym... – Pozostali wójtowie, co? Dalambert pokiwał głową. – Zorientują się w sytuacji. Kto wie, co wymyślą. – Wietrzę w tym związek, żeby nie rzec spisek, gdyby ich tak zgromadzić razem... Ale jak to zrobić? Drzwi pracowni otwarły się z trzaskiem i do środka wmaszerowała Francine. – Powiem wam jak! Grupa stajennych pod moją komendą przejedzie się po tych wiochach i po kolei weźmie w łyka prostaków! – Dziecko, tyś znowu podsłuchiwała – zawstydziła się Dalambertowa. – Kicia! Zwariowałaś. Toć przecież ludzie ci są wolnymi kmieciami pod ochroną księcia pana! Takie porwanie to gardłowa sprawa! – Jużeśmy jednego... – W Orcher pobili stajennych. Z tego się wykpimy, ale rozbój w biały dzień? Przecież ci ludzie nic nam nie uczynili! Francine, wściekła, prasnęła trzymanymi w garści papierami i mapą o stół, i obróciła się na pięcie. - Trzeba dać nauczkę kmiotkom. Żebyście widzieli plecy Marcela! Wybatożony bez litości! Młódka wyszła na korytarz, ale nie przestała mówić, podnosząc coraz bardziej głos tak, że nawet końcowa część tyrady, wygłoszona już pewnie na ulicy, wciąż była doskonale słyszalna. – ...a Zachary? Przecież z dekadę będzie leżał. I co, mamy pozwolić, by takie łajdactwa uchodziły na sucho. O, ja do tego nie dopuszczę! W zapadłej ciszy Dalambertowa spojrzała na Mattheusa. Ten zaś popatrzył zmieszany na Moncka. – Zostaliśmy obdarzeni córką z nadmiarem temperamentu. Naprawdę, bardzo już by się jej przydało zamążpójście... – Oj, tak – westchnęła połowica medikusa zwłaszcza za kogoś solidnego, na urzędzie – wpatrzyła się w Moncka. – Starszą też przydałoby się wydać. Jak byle smarka zobaczy, to aż ją trzęsie, by mu matkować... „No nie, swatać mnie tu myślą? Ciekawe, czy wiedzą, jak Francine studzi gorącą krew?” – Monck mimo wszystko nie chciał być tym, który otworzy im oczy. Ukrył twarz cieniu pucharu. Łyknąwszy zaś solidnie, rzekł spiesznie: – Radźmy, jak zwabić wójtów i... Dalambert od dłuższej chwili przeglądał papierzyska przyniesione przez córkę, nagle wybuchnął nieopanowanym śmiechem. I to tak potężnym, że aż pył opadał z powały. – No, niech mnie knury chędożą! Nie mogę! No, nie strzymam! – ryczał. – Mattheus! – skarciła go poczerwieniała małżonka. Nie przejął się tym. – Wiecie, co przyniosła Francine? Otóż listy do pozostałych wójtów z ostrzeżeniem i... zaproszeniem do Orcher. Zmienimy tylko miejsce spotkania i ptaszki same do nas przyjdą. A wtedy znajdziemy sposób, by wycisnąć z nich prawdę. No, Monck, nie cieszysz się? Elizabediath siedział, ponuro wpatrzony w mapę. Wreszcie przeciągnął dłonią po pokrytej kłującym zarostem brodzie i powiedział: – Owszem. Ale spójrz, Dalambert. Twoja córka odkryła, że wsie tworzą gwiazdę. A zobaczże, gdzie wypada centrum tej gwiazdy. Mattheus przesunął palcem od wioski do wioski i powiedział poruszony: – Tu. W grodzie. Grabarz pokręcił głową. – Nie w grodzie. Na cmentarzu. Na moim cmentarzu!!! Już wiedział, gdzie spoczywało serce zagadki. Po środku najstarszej części Gardowego Pola wznosiła się kopulasta mogiła. Kurhan wysoki na ponad trzy sążnie. Omijał go dotąd, bo i nic przy nim robić nie trzeba było. A wejście zastawiono tak potężnym głazem, że czterech ludzi nie potrafiłoby skały ruszyć z miejsca. Tak, to na pewno to... Wstał i bez pożegnania wysz