Tomasz Bochniński Kłopoty z nadmiarem Elizabediath Monck był grabarzem nieszczęśliwym. Można by rzec: głęboko nieszczęśliwym. Po miesiącach starań i wyrzeczeń, wydeptywania ścieżek do burmistrza, rajców i gildii spełniły się jego marzenia. Oddano mu w zarząd stary cmentarz w stolicy Gadrinu. Co prawda Monck podejrzewał, że przyjęto go nie tyle z powodu nienagannej opinii wydanej przez gildię, a po prostu dlatego, że był jedynym ubiegającym się o posadę, który nie spierał się o wysokość gaży. Zaledwie jednak minął miesiąc, a nowo mianowanego zarządcę Gardowego Pola dopadły kłopoty. I to takie, że nie bardzo miał do kogo zgłosić się ze skargą. Oglądał starsze groby, pragnąc zapoznać się z ich stanem a i nacieszyć prawdziwym pięknem niektórych. Wiele z rodów, które wznosiły kiedyś te ostatnie przystanie, znalazło już spoczynek w ich ścianach. Jednakże pieniądze pozostawione gildii gwarantowały grobowcom jak najlepszą opiekę. Monck notował więc uszkodzenia, obliczał konieczne wydatki. I napawał się faktem, iż zarządza tak pełnym chwały cmentarzem. Pierwsze nadliczbowe ciało znalazł w grobowcu dawno wygasłego, mieszczańskiego klanu Reillych. W obszernych katakumbach winno być 48 nieboszczyków, a stało 49 trumien. W pierwszej chwili nie wzbudziło to w nim większych podejrzeń. Ale już siedząc przy wieczerzy, zastygł nagle z łyżką w garści. Znaleziona dodatkowa trumna była nowa! Porzucił jedzenie i pospiesznie otworzył skrzynię z notatkami pozostawionymi przez poprzedniego grabarza. O północy Monck miał już pewność – w najstarszej części cmentarza nie urządzano pochówków od dwóch dziesięcioleci. Z trudem usnął, a bladym świtem już był na nogach. Cały dzień biegał po cmentarzu. Zaglądał do co starszych grobów na chybił trafił. Potwierdziło się jego podejrzenia: odnalazł kilkunastu „nieproszonych gości”. Wieczorem popadł w tak fatalny nastrój, że jego pomocnicy zmyli się cichcem, nie prosząc o należną im tygodniówkę. Drażnienie „szefa” byłoby tego dnia złym pomysłem. „Co robić? I czy w ogóle coś z tym robić?” – myślał ponuro Elizabediath, grzebiąc łyżką w misce z kluskami. Niby dodatkowi nieboszczycy leżeli sobie spokojnie i nie wadzili nikomu, ale nadmiar zwłok burzył ustalony porządek rzeczy. Kto i po co podrzucał zmarłych? Żeby uniknąć kosztów? Bzdura. Trumny były solidne, niektóre z metalowymi okuciami. Gadrińczycy, wychowywani w kulcie przodków, woleliby urządzić ceremonialny pogrzeb, nawet jeśli drogi zmarły miałby być przez to pochowany mniej zbytkownie. „Złapię, drani!” – grabarz prasnął łyżką o stół i poszedł założyć roboczy, cmentarny strój. Zważył w ręce trzonek od łopaty, odłożył i wziął grubszy. Taką lagą mógł policzyć kości najtęższemu zbójowi. Teren łowów Monck ograniczył do najstarszej części. To tu miał największą superatę. Kryjąc się w cieniu, przemierzał ostrożnie alejki i na długie chwile zastygał, schowany to za obeliskiem, to za bardziej wyniosłym grobowcem. Nie miał wątpliwości, że zejdzie mu tak niejedna noc... Nad ranem usłyszał ostrożny chrobot łopaty. O słodka godzino tryumfu! Podbiegł niemal bezszelestnie. Nieproszony gość kopał na obrzeżach starej części, tam, gdzie nadal jeszcze chowano biedotę. Monck natychmiast rozpoznał grób. Nie dalej jak dwa dni temu złożył do niego ciało kilkuletniej dziewczynki. Intruz stał w sięgającym pasa wykopie i z zacięciem machał szpadlem. Monck dopadł drania i dwa razy zdzielił go z całej siły, potem zaś zaczął okładać zgodnie z naukami dziadka – mistrza grabarskiego. Starannie i boleśnie, lecz tak, by żadnej kości nie połamać. Obijany nie krzyczał, stękał tylko głośno i osłaniał ramionami głowę. Niepotrzebnie zresztą, bo Monck uważnie omijał czerep zbója. Wreszcie grabarz, zasapany, przerwał lanie. – No, hieno cmentarna, masz dość! Gdzieś postawił trumnę? Przestępca, klnąc i łkając z cicha, wygramolił się z dołu. W świetle zachodzącego księżyca Monck dostrzegł, że ma do czynienia z garbatym starcem o siwej brodzie i nosie pijaka. – Jaką trumnę? Oszalałeś, kopidole? Zarządca cmentarza potrząsnął grubą lagą. – Prawdę mów, to ci może gnaty oszczędzę! – Jestem medikusem... oczy tej dzieciny... – wyjąkał i zasłonił twarz. Elizabediatha Moncka ogarnęło uczucie dojmującego rozczarowania. Z gniewem walnął skulonego starca na krzyż przez grzbiet. Ohyda! Zwykła cmentarna hiena... – Precz! – krzyknął i zrobił coś, czego się później bardzo wstydził – kopnął medikusa dwa razy w chudy zadek. Tak potraktowany intruz błyskawicznie zniknął w mroku. Zdegustowany i wściekły Monck powlókł się do domu. A rankiem, trzy alejki dalej od rozkopanej mogiły dziewczynki, w zabytkowym grobowcu odkrył nową, nowiuteńką trumnę. – To powiadasz, że pojawiają się znienacka w nocy i bywają wcale kosztowne... – Mirro Radeck pokręcił głową ze zdumieniem. – Może powinieneś obsadzić cmentarz drabami miejskimi. – O co to, to nie – wystraszony Monck zamachał rękami. – Co by powiedzieli ludzie, byłbym ośmieszony a wszystkie znaczniejsze rody nalegałyby na usunięcie mnie z urzędu. Radeck, który zawsze na wszystko miał radę i, wedle swego mniemania, wiedział wszystko i umiał wszystko, umilkł, pijąc piwo. Sprawa była zdumiewająca. Drugi z towarzyszy Moncka, cichy i nawet jak na grabarza bardzo ponury, tarł w zamyśleniu pokryte szczeciną, wychudłe policzki. – Otwierałeś trumny? – zapytał. – Nie, ale są ciężkie. Na pewno pełne. No i zapach... – Tylko czego pełne? – rzucił Jonas. – A jeżeli nawet są w nich ciała... – To? – To być może niejedno mogłyby powiedzieć. Przez chwilę Monck miał wrażenie, iż grobowy ton głosu Jonasa sugeruje użycie zakazanych i potwornie niebezpiecznych praktyk nekromanckich. Potem jednak zrozumiał. – Do tego potrzebny byłby medikus... – stwierdził z namysłem. – Znam takiego! – ucieszył się Radeck, który znał wszystkich. – Mattheus Dalambert, zawsze pije za moje srebro. Powołaj się na mnie, nie odmówi ci usługi. – Czy to człek dyskretny? – Wiem niejedno o jego grzeszkach... – Mirro wykonał gest, jakim dzieci naśladują rzucanie czarów. – No dobrze, gdzie go znajdę? * * * Elizabediath Monck odszukał kamieniczkę bez kłopotu. Okazały dom, niegdyś zapewne elegancki, teraz mocno już zapuszczony, z obłażącymi tynkami, stał niedaleko rynku. Grabarz spojrzał raz jeszcze na wywieszony nad drzwiami znak – salamandrę w ogniu i załomotał do zawartych na głucho drzwi. Rozszczekały się psy, przez ich jazgot przebił się kobiecy głos: – Idę, już idę! Skrzypnęły zawiasy, w drzwiach stanęła niewiasta nieokreślonego wieku. Niska, a tak okrągła, że wypełniła całe przejście. Po minie było widać, że była czegoś zeźlona, jednak na widok Moncka, mężczyzny postawnego i strojnego, mimo że odzianego wedle zeszłowiecznej mody, białogłowa starała się skryć rozdrażnienie. Niezbyt udolnie zresztą. – Szanowny panie? – Witaj, pani. Czy zastałem szacownego medikusa Dalamberta? – Tak. Mattheus! – ryknęła niewiasta, bez trudu przekrzyczałaby kompanię najemnych żołdaków. – Do ciebie! Cofnęła się nieco, odsłaniając wejście. Natychmiast na Moncka skoczyły psy. Duże, cętkowane, o mocno zaślinionych pyskach. Bardzo przyjazne. Bardzo. Gdy już uświniły mu ręce (zasłaniał twarz) i całą garderobę, niewiasta odwołała potwory. – Prawda jakie milusie? – zapytała. – O, tak – odparł Elizabediath z nieco drętwym uśmiechem. Uśmiech zbladł jeszcze bardziej, gdy w niewielkiej sieni pokazał się wezwany gromko gospodarz. Jako żywo – garbata hiena cmentarna pogoniona przez Moncka ostatniej nocy. Starzec, ubrany w szarawą koszulinę i okryty dodatkowo pledem, odchrząknął donośnie. Potem zaś zapytał sztucznie obojętnym tonem: – Pachołkowie bajlifa czekają za drzwiami? Monck, zdumiony spotkaniem, początkowo nie zrozumiał, potem zaś zaprzeczył zdecydowanie. – Bajlif? Nie! Przychodzę, mistrzu, z pewną sprawą... – Ach tak? – Brwi Dalamberta, siwe i nastroszone, uniosły się z lekka. – Tedy chodźcie za mną, panie, do pracowni. I zechciejcie wybaczyć mi strój, ale dość marnie się dzisiaj czuję. Przeszli do dużej, niskiej sali. Ściany i sufit pomieszczenia poczerniały od dymu, wszędzie panował niesamowity bałagan. Pokryte grubą warstwą kurzu i sadzy leżały w stosach przedziwne przedmioty. Pod oknem stał duży stół o zniszczonym blacie, walały się przy nim różne utensylia, skórzane płachty... Monck, starając się nie oddychać przez nos śmierdziało, niemiłosiernie – dostrzegł kilka znajomych narzędzi. Podniósł z podłogi delikatny młoteczek do repusowania srebrnej blachy i odłożył na brzeg stołu. – Jesteście, mistrzu, złotnikiem? – Ja? Nie. Alchemikiem, medikusem... a pracownię zaanektowała moja małżonka. Niewiasta wielu talentów – stwierdził dość dziwnym tonem Dalambert. Monck, nagle zaniepokojony nastawił uszu, miał wrażenie, iż ktoś podsłuchuje, kwestię gospodyni pominął milczeniem. – Mam kłopot... – zaczął. – Cóż, chętnie bym wysłuchał, ale tak mnie żebra i plecy bolą... Grabarz zmieszał się nieco, a potem rzekł: – Mirro Radeck powiedział, że mi pomożecie, panie. – Bezmyślnie powtórzył dziecinny gest rzucania czaru. Twarz Dalamberta spurpurowiała: – Radeck?! Bawimy się w szantaż, podstępny kopidole?! – zaryczał głosem zaskakująco silnym jak na osobę tak lichej postury. Monck uznał, że tylko jedno może naprawić sytuację. Wyciągnął ciężką sakiewkę i upuścił na zagracony stół. Srebrne monety zabrzęczały donośnie. – Żaden szantaż. Interes. Hieno cmentarna – rzucił. W jednej chwili uśmiech rozjaśnił oblicze medikusa. – Skoro tak – powiedział – siadajcie, kliencie, słucham z uwagą. Elizabediath Monck popatrzył po zasmolonych stołkach i odparł: – Postoję. A rzecz przedstawia się następująco... Mattheus Dalambert wysłuchał z powagą. – No tak. A moje zadanie? – rzekł. – Obejrzyj zwłoki, medikusie. Może coś nam powiedzą... – Rozumiem. Dobrze. Jak sądzę, nie muszę czynić tego po nocy? – Oczywiście, że nie. Moi pomocnicy będą uwiadomieni. Tu masz szkic cmentarza, zaznaczyłem na nim groby z dodatkowymi trumnami. – Czy w ramach wynagrodzenia nie mógłbym... – Nie. Nie waż się, hieno cmentarna – uciął szorstko grabarz. – Szkoda. Grozi mi bajlif? – Nie. Trzonek od łopaty. * * * To był ciężki dzień dla grabarza. Odprawił dwa wielkie ceremoniały pogrzebowe. Jeden z Czarnym Koniem, drugi na sposób mattański. Dozorował też kilka egzoterycznych pochówków. Ale cały czas myślał o Dalambercie, który właśnie naruszał spokój zmarłym. Miał nadzieję, że groźba powstrzymała medikusa przed profanacją zwłok. Wieczorem Monck powlókł się pod „Tłuczek i Kufel”. Dalambert już czekał i zdołał poważnie nadszarpnąć zasoby piwniczki oberży. – O, kopidole! Bywaj! – huknął i dał znak podkuchennej, by podała nowy dzban wina. Siedzący obok niego Jonas miał minę skrzywioną, jakby od miesiąca nikt nie umarł. Widomy znak, że zarządca nowego cmentarza grodzkiego jest niezmiernie zadowolony. Monck z westchnieniem wychylił pucharek almadena. – Redin E’Surcous umarł – rzekł Jonas. – Jego żona zażyczyła sobie rytuału halijskiego. Monck gwizdnął z podziwem. Wdowa po Redinie zapłaci za ceremonię pogrzebową równowartość solidnej kamienicy. Nie mniej niż sto pięćdziesiąt sztuk srebra. – I ja mam ciekawe wieści... – powiedział Dalambert i umilkł. – Jonas wie o sprawie – stwierdził Monck. – Możesz mówić. – Otworzyłem dwadzieścia trumien... – zaczął medikus i przerwał, bo w drzwiach pojawił się Mirro Radeck. Wypatrzył ich i zawołał od progu: – Witajcie! Cześć, ty stary opoju – pozdrowił Dalamberta. – Monck, jak tam namolne trupy? Jonas, uśmiechnij się, do licha! Gadając tak, podszedł do stołu, chwycił dzbanek, osuszył go, stojąc i zawrócił do wyjścia, kontynuując monolog: – Jestem okropnie zajęty, muszę wymyślić, jak ustroić drogę przejazdu burmistrza. Miłego wieczoru... Trzasnęły drzwi. Monck zdumiony i oniemiały spoglądał na współtowarzyszy. – Co... co to... ma znaczyć? – wyjąkał. Jonas zaśmiał się. Brzmiało to w jego wykonaniu naprawdę dziwnie: – He! He! He! Dalambert ponownie skinął na podkuchenną i począł spokojnie wyjaśnić oszołomionemu Monckowi: – Radeck podjął się zrobienia bram ozdobnych podczas przejazdu burmistrza na Zamek. Wszak to dziesiąta rocznica jak nasz burmistrz urząd objął... – Grabarz organizuje fety? – Grosz nie śmierdzi, a rajcy sypnęli srebrem. – Ale żeby zarządca cmentarza?.. – nie mógł zrozumieć Elizabediath. – Radeck był najemnikiem, karczmarzem, strażnikiem leśnym, ponoć prowadził lupanar w Barrow. Taki człowiek. Wszystko mu się szybko nudzi. No i koniecznie chce dojść do wielkich pieniędzy. Jesteś tu nowy, u was na prowincji pewnie inaczej myślą... – Ale... mieliśmy razem rozważyć mój kłopot... – Kopidole, ludzie też się Mirrowi nudzą. Nie licz teraz na jego uwagę. Jak znam człeka, to dla oszczędności sam te bramki będzie malował. – Na pewno. W końcu kto wypacykuje je lepiej poparł Dalamberta Jonas. Pomilczeli chwilę. Dziewka nie wołana przyniosła kolejny dzban. – I co z tymi trumnami? – przerwał ciszę Monck. – Zawierają ciała w różnym stopniu rozkładu. O ile mogłem ocenić, wszyscy zeszli z przyczyn naturalnych. – Tylko tyle? – Nie. Ciekawa rzecz, zmarli stroje mają bardzo bogate, ale według mnie to wieśniacy. Dłonie, stopy są charakterystycznie zdeformowane, wyraźnie na skutek ciężkiej pracy na roli. – Kmiecie? Bogato ubrani? Dalambert wzruszył ramionami. – Znacznie ważniejsze jest, iż według mnie ilość zwłok rośnie. Pojawianie się nowych dzielą coraz krótsze odstępy czasu... – I co z tego wynika? – Nie wiem. Ale fala narasta... – Co robić? Przodkowie, co ja mam zrobić!? - Monck był naprawdę załamany. – Poszukaj wiosek, w których nie ma żalnika. Albo raczej, w których mogił jest bardzo mało – podrzucił myśl Jonas. – Mądry pomysł – Dalambert łyknął wina. – I zrób to szybko. Chodząc po grobowcach, spostrzegłem, że do tych dodatkowych trumien prowadzą tylko twoje ślady, Monck! Ta sprawa naprawdę śmierdzi. Jak zdołano zrobić coś takiego bez naruszenia nieraz i stuletniego kurzu? – Magia... – wyszeptał grabarz. – I to wysokiego rzędu – zgodził się medikus, ponuro kiwając głową. W tym momencie w progu stanęła niewiasta. Drobniutka, o pszenicznych włosach, ubrana w powłóczyste giezło. A wyraz twarzy miała taki, że wszelkie rozmowy ustały, a kaganki w izbie przygasły. Dalambert zaś szybciutko wstał i bez słowa podążył ku wyjściu. Straszna panna wyszła wraz medikusem. W karczmie znowu zrobiło się jasno i gwarno. – Karczmarz się wścieknie. Wino jak nic skwaśniało – rzucił Jonas. – Kto to był? – Rodzona Dalamberta. Monck, ty myślisz, że masz problemy? A co ma powiedzieć taki medikus obdarzony dwoma szalonymi córkami? Jedną widziałeś. Potwór. Słuchaj, przecież ona zdołała poskromić tabun dzieci kupca Wiglifa i to zaraz po tym, jak zbiegły trzy specjalnie sprowadzone z Litterny bony. Druga też... – tu Jonas zakręcił palcem koło skroni. A na dodatek ta jego połowica... – Złotniczka? – Phi! Złotniczka?! Malowała miniatury, trudniła się lutnictwem, pisywała sztuczki ucieszne... razem umie wszystko i nic. Niczego nie dokończy, choćby jak ostatnio – kuzyn księcia zamówił broszę. Widział taką u burmistrza. Dalambert zamówienie przyjął, a jejmość Dalambertowa pracę rozpoczęła, ale i szybko porzuciła. Dwa razy robić to samo? Nuda! – A kuzyn księcia? – Odebrał sakiewkę. I zapowiedział, że nikt ze dworu nie przestąpi progu Dalamberta. – To chyba zaraźliwa choroba jakowaś... – Myślisz o Radecku? Nie masz racji, ona jest gorsza niż Radeck, bo ten ma hasło: „dopnij swego” i czy to hajdawery, czy ciemne interesy z Wilkami z Palenk dopina. Ślubna Dalamberta jeno zaczyna... – Aleś się rozgadał, Jonas. – Zaiste. Racja. Upijmy się. Późnym wieczorem Monck pożegnał druha i nieco chwiejnym krokiem podążył ku swemu domostwu. Jednak, jak to bywało czasem, gdy kłopoty mu dogryzały ponad miarę, miast w stronę własnej siedziby, skręcił w wąską uliczkę, na końcu której stał dom zamieszkały przez niewiasty pełne współczucia dla skołatanych wędrowców. Oczywiście współczucie było tym większe, im zasobniejszą sakiewkę rzeczony podróżnik dźwigał. „Mama” powitała Moncka z uśmiechem: – O, pan Elizabediath – powiedziała, nie zająknąwszy się na trudnym imieniu. – Niestety Natalie jest zajęta. Ale mamy nową, całkiem obiecującą – dodała spiesznie na widok skrzywionej miny. – No dobrze, zobaczmyż tę perłę – zgodził się grabarz i poszedł za „mamą”. W pokoiku na pięterku, na ich widok podniosła się z łoża panienka lat może dwudziestu, wysoka, mocno zbudowana. Rudowłosa. „Ciut kości może za grube” – pomyślał, a spojrzawszy na szerokie czoło, skonstatował „i cera też nie najlepsza”. Ale potem spotkał wzrok dziewczyny i serce mocniej mu zabiło. Przejrzyste źrenice pełne były rozumu i złośliwego humoru. Nie tylko on oceniał, lecz i wzajem jego oceniano. – Dobrze, niech będzie. Na całą noc – dodał i zgodnie ze zwyczajem podał srebrnika pannie, a ona oddała monetę „mamie”. Kiedy zostali sami, Monck z westchnieniem ulgi usiadł na łóżku. Panienka zaś przyklęknęła i zaczęła ściągać mu buty. – Jak masz na imię? – Francine – odrzekła, uwalniając grabarza od lewego kamasza. Schwyciwszy prawy, mówiła dalej: - Tylko bez banałów proszę. – Co? – Monck zamrugał powiekami. – Proszę nie pytać, co taka niewiasta, jak ja, robi w takim przybytku, jak ten. – Hm – Elizabediath miał ogromną ochotę zadać właśnie zbliżone pytanie. Ale zmilczał. – Odpowiem jednak może... oto grosza mi trzeba, a u „mamy” dostaję srebro za to, co i tak wszak lubię. Grabarz roześmiał się głośno. Panienka zawtórowała. A kiedy doszło do zdejmowania koszuli, Francine zdmuchnęła lampkę. Może nie miała zbytniego doświadczenia, ale wyrównywała braki prawdziwym entuzjazmem. A że po kolejnych bojach wzmacniali ciała i dusze zacnym winem, po jakimś czasie Monck, mocno już zmęczony, zwierzył się ze swego kłopotu wdzięcznej słuchaczce. Zasypiając, usłyszał, jak Francine mruczy: – Więc to prawda... Pomogę ci... Ale może mu się tylko zdawało. Wstał nad ranem, delikatnie wysunąwszy się z objęć dziewczyny. Popatrzył na bladą, mocno dziecinną jeszcze twarzyczkę i wsunął w półotwartą dłoń srebrnika. Francine zasłużyła na premię. Nie tylko za rozkosz fizyczną, ale i za spojrzenie na życie nad wiek mądre. Rozmowa z nią dała grabarzowi wiele radości i sprawiła, że gotów był stanąć do walki z przeciwnościami losu. Na razie jednak powlókł się pustymi uliczkami do domu. Padł na łóżko i zamierzał spać do południa. Jednak zamiar pozostał tylko zamiarem. Ledwie przekupki na rynku zdążyły rozstawić kramy, a winogradnicy namierzyć pierwsze sakiewki, gdy do drzwi domostwa Moncka załomotały twarde pięści. A ponieważ grabarz postanowił zlekceważyć hałas, niecierpliwy gość zaczął w wierzeje po prostu kopać. Rozespany, wczorajszy i wściekły gospodarz zastygł zdumiony na progu. Oto stała przed nim „młoda białogłowa odziana w męski strój, a za nią tłoczyło się kilkunastu młodzieńców o ponurych minach. – Francine... co to ma znaczyć – wydukał. Odsunęła go bezceremonialnie i weszła do sieni. Potem nieco kpiąco rzekła: – Przybywam z pomocą. – Ci ludzie? – Masztalerze i chłopcy stajenni kupca Norgarda. Jest nas piętnaścioro. Mamy szesnaście koni. Pospiesz się, zaraz wyjeżdżamy. Grabarz wziął się w garść. Nie zadawał głupich pytań. Po prostu poszedł do kuchni i wsadził głowę do beczki z wodą. Francine podążyła za nim. – Podzieleni na dwójki przepatrzymy okoliczne wioski. O, tu mam mapę. – Strzeliła zwojem pergaminu po mocnym udzie. Monck, wciąż ociekając wodą, przeszedł do alkierza. Dziewka nie odstępowała go ani na krok. – Francine – powiedział – cudownie, że chcesz pomóc, i nie odrzucam tej szczodrej oferty, ale czy mógłbym zostać na chwilę sam? – Eli... – Monck, jeśli łaska. – Monck, czyżbyś się mnie wstydził? – dziewczyna bez wahania otworzyła skrzynie i poczęła wyrzucać stroje na podłogę, wybierając te zdatne do konnej jazdy. Nie minęła miara wody, gdy wyekwipowany grabarz przekraczał próg swego domostwa. W ostatniej chwili sięgnął po długi rapier. Francine zmarszczyła brwi: – To konieczne? – Nie. Ale przezorne – odrzekł Monck i zgrabnie skoczył na siodło kosmatego konika. Masztalerze zgodnym pomrukiem uznania nagrodzili ten popis, chłopcy stajenni patrzyli z zazdrością. Postawą jeździecką grabarz udowodnił, że jazda konna nie jest mu pierwszyzną. Czeladnicy grabarscy zgromadzili się za plecami przybyłych, niedwuznacznie zaciskając dłonie na szpadlach i łopatach. Monck skinął uspokajająco i, poprawiwszy się w kulbace, polecił cmentarz Wisbiemu, najstarszemu z czeladników. Szczerze mówiąc, każdy z jego podwładnych mógłby już dawno objąć samodzielną posadę. „Szczęśliwy traf, że chcą pracować za tak marne grosze...” – pomyślał i uderzył konia piętami. Ruszyli kawalkadą ku głównej bramie miasta. Wzbudzali umiarkowane zainteresowanie, ale taki na przykład Mirro Ra-deck, spieszący gdzieś z ogromną belą materiału ulokowaną na dwukołowym wózeczku, omal się nie przewrócił ze zdumienia. Monck pokiwał mu kapeluszem i przyjął podaną przez Francine manierkę z piwem. „Co za niewiasta!” – pomyślał z uznaniem, łagodząc żar w gardle chłodną strugą. Zaufanie, jakie okazał rudowłosej pannie, niejeden nazwałby głupotą, lecz Monck wierzył swej intuicji. W ognistej dziewce wyczuwał jeno samo dobro. Przejeżdżali bramę. Kopyta koni załomotały na mostku. Monck uniósł się w strzemionach i spojrzał za siebie. Armię prowadził niewielką co prawda, ale nareszcie mógł działać z nadzieją na wybrnięcie z kłopotów. Kątem oka dostrzegł błysk srebra na szyi Francine, od razu rozpoznał znajomy kształt amuletu na... Francine zauważyła spojrzenie i rzekła: – I ja jestem za przezornością. Może wampiry spotkamy? Jak dumasz, grabarzu? Elizabediath Monck westchnął z podziwem, a potem rzucił: – Kim jesteś? I bez banałów, i kłamstw proszę. Bo że dziewką wszeteczną – nie uwierzę! Panna zrobiła niewinną minkę i, pochyliwszy się w jego stronę, szepnęła: – Francine Dalambert. Do usług. * * * Zatrzymali się na pierwszych rozstajach i zeskoczyli wszyscy w piach drogi. Francine rozłożyła mapę na pieńku i sprawnie przydzieliła wioski swoim ludziom. Monck powstrzymał siedzących już w kulbakach pachołków i rzekł: – Nie wdawajcie się w żadne spory z wieśniakami. Nie pytajcie za dużo, nie płoszcie ich. Ale wioski a zwłaszcza cmentarzyki obejrzyjcie dokładnie! Bywajcie! Kurz za odjeżdżającymi zawirował w powietrzu. Dziewczyna zwijała pergamin. – A my gdzie pojedziemy, kapitanie? – zapytał cokolwiek ironicznie Monck. – Oczywiście do Zbójnej Dziury – odrzekła i skoczyła lekko na siodło. Monck pokiwał głową. Wieś Retier nazywana Zbójną Dziurą kryła się w jednym z nielicznych w okolicy grodu lasów. To miejsce cieszyło się złą sławą. Nocami widziano tajemnicze ognie wśród drzew, a wozy kupieckie, którym przyszło przejechać w pobliżu, znikały bez śladu... Mieszkańcy wioski bywali rzadkimi gośćmi w stolicy. Monck widywał ich czasem, gdy przywozili patokę albo futra na targ. Mało rozmowni, ponurzy, nie budzili sympatii. Cóż, Francine miała niewątpliwie rację, powierzając Monckowi i sobie najtrudniejsze zadanie. Spojrzał na dziewkę siedzącą po męsku w kulbace i powiedział: – Ależ z ciebie babo-chłop... Francine parsknęła – A wiesz co? Z ciebie także – odparła. Grabarz na chwilę zapomniał języka w gębie. Dziewczyna nie czekała na jego ripostę, tylko popędziła konia. Pomiędzy pierwsze drzewa wjechali około południa. Monck przyjął cień z ulgą, Francine jednak spochmurniała. Przygasła. I starała się trzymać możliwie blisko. Aby ją uspokoić, zaczął opowiadać dziewczynie historię swojego życia. Elizabediath Monck miał pecha: nigdzie nie mógł zagrzać miejsca, choć wymagania miał skromne – ot, cichy, słoneczny cmentarzyk. Jednak nigdy nie udało mu się zrealizować tego marzenia. Wspominał właśnie, jak musiał opuścić posadę w E’Nocaus, nie chcąc współuczestniczyć w próbie pochowania żywcem bogatej wdowy na podległym mu żalniku. Uznał taką propozycję za osobistą obrazę. Nie dane mu było dokończyć opowieści. Na leśnej dróżce, jak z pod ziemi, wyrośli dwaj ludzie z kuszami w dłoniach. – Stój! – wrzasnął jeden z nich. Francine dała ostrogę wierzchowcowi, a potem, tuż przed strzelcami gwałtownie go zadarła. Lewego – brodatego jegomościa kopyto trafiło w pierś. Drugi, niski młodzik miał mniej szczęścia. Uderzony w twarz zalał się krwią. Monck zeskoczył z konia. Brodaty próbował chwycić za nóż, więc grabarz „zgasił” go uderzeniem rękojeści rapiera. Młodszy nie sprawiał kłopotów – leżał cicho w rozrosłym krzaku. – Co z nimi? – głos Francine drżał, oczy rozszerzył lęk. – Spokojnie dziecko. Jeden wyleczy żebra za dwie dekady, drugiego rodzona mamusia nie pozna przez czas jakiś. Znakomicie dzieweczko! Może ocaliłaś nasze głowy, a sakiewki to już na pewno. Odebrali nieprzytomnym niebezpieczne narzędzia i ruszyli dalej, tyle że teraz podróżowali w milczeniu, czujniej przepatrując zarośla. Te zaś w niedługim czasie zrzedły i rozstąpiły się na boki. Dotarli do sporej polany, a zarazem do otoczonej palisadą wioski. Stępa wjechali przez wpół uchyloną bramę. Choć zaskoczyli mieszkańców, to ci wnet naprawili błąd i otoczyli przybyłych, niedwuznacznie trzymając w dłoniach nie kołki czy ośniki, a gizarmy i morgenszterny. Kilku mierzyło z łuków. – Bandycka wioska! – rzekł szeptem Monck. „Ciekawe, kogo w grodzie opłacają, by rzecz utrzymać w tajemnicy?” – pomyślał. – Mają kusze Dagoberta i Ferda! – wrzasnął kudłaty drab. – Mam sprawę do waszego grabarza! – krzyknął Elizabediath, czując, że ledwie chwila dzieli ich od śmierci z rąk wieśniaków. O dziwo, trafił na odpowiednie słowa. Kmiecie pozostali wrodzy, ale egzekucję najwyraźniej odroczono. Do konnych przepchnął się barczysty, ogorzały osobnik o niebieskich, błyszczących pomyślunkiem oczach. Elizabediath, pochylony w siodle, uścisnął szeroką dłoń w szybkim, znanym tylko adeptom cechu, rytmie. Zdziwiony osiłek odpowiedział tak samo i dotknął palcem kącika ust. – Witaj, bracie! – Monck pozdrowił wyzwolonego czeladnika. – Ludziska, a idźcie sobie! – zaryczał w odpowiedzi wioskowy grabarz. – Ja odpowiadam za przybyszy! Kmiotkowie rozeszli się posłusznie i bez słowa, choć z ponurymi minami. – Co z naszymi strażnikami? Jeżeli spotkał ich zły los, nie ocalę was – mówił miejscowy, jednocześnie językiem gestów pozdrawiając mistrza cechowego, członka gildii i spadkobiercę najsłynniejszego grabarskiego rodu. – Żyją, lecz trzeba by ich przywieźć do wioski, bo przez nieuwagę weszli pod kopyta koni – odparł Monck, jednocześnie bez słów poprosił brata w cechu: „prowadź nas na cmentarz, sprawa wielkiej wagi”. Poszli więc, całkiem niedaleko. Ku zdumieniu. Elizabediatha cmentarzyk mieścił się w obrębie palisady. Stary, zadbany. Wiele mogił przykryto kamiennymi płytami. Rzecz niezwykła na wiejskich żalnikach. Elizabediath chodził od grobu do grobu i minę miał nietęgą. Nie mogło być wątpliwości cmentarz był wiekowy lecz wciąż użytkowany. Nie stąd pochodziły trumny ukradkiem podrzucane na teren Gardowego Pola. Monck wrócił wreszcie do miejscowego grabarza i w paru słowach wytłumaczył mu swój kłopot. Zdumienie czeladnika było tak wyraziste i szczere, że całkiem rozwiało podejrzenia i nadzieje Moncka. Jednakże wbrew temu, co widział, nie mógł pozbyć się dręczącego uczucia niepokoju. Spojrzał na Francine, a zobaczywszy bladą twarz i światło bijące spomiędzy zaciśniętych na piersi dłoni, zrozumiał. – Bracie! – rzekł z mocą – dlaczego objąłeś opieką nie – umarłych?! Grabarz poczerwieniał na twarzy. Bardziej był zdziwiony niż zły. Mową gestów potwierdził podejrzenia Moncka. – Tradycja – powiedział – od wieków. Jeden z wioski zawsze kształcony jest na grabarza znającego rytuały. A szacowni niezmarli... są wdzięczni za opiekę. – Gildia wie o tym?! Czeladnik wzruszył ramionami i Moncka olśniło wioska podlegała władzy wampirów. Razem napadali przejezdnych. Wieśniacy dostawali srebro, wampiry... wiadomo. Niegdyś, gdy nieumarłych można było spotkać znacznie częściej, takie układy nie należały do rzadkości. A teraz być może odnalazł ostatnie wampirze siedlisko w Ocalonej Krainie. I to o przysłowiowy rzut kamieniem od stolicy księstwa słynącego z nienawiści do pijących krew! – Bracie – powiedział wieśniak – musisz przysiąc, że nie zdradzisz Sekretu. Inaczej... dołączysz do mych szanownych podopiecznych. Elizabediath Monck westchnął. Nie miał wyjścia. Odpowiadał nie tylko za siebie. Przerażona Francine ledwo ważyła się oddychać. Podszedł do centralnie położonej mogiły. W niej, jak sądził, spoczywał (w dzień) senior wampirzej gromady. Grabarz przyklęknął i wypowiedział słowa starożytnej formuły. Teraz już na zawsze obowiązywała go tajemnica pochówku. Usta miał zapieczętowane. – Ale ona musi tu zostać – rzekł czeladnik. Francine omal nie zemdlała. Monck tylko się zdziwił. – Bracie, a z którą lokatą ukończyłeś kurs? – rzucił. I z zadowoleniem stwierdził, że twarz czeladnika pokrył rumieniec. – Bo widzisz, bracie, użyłem jednej z najstarszych przysiąg. A to znaczy, że biorę odpowiedzialność także za dziewkę. Miejscowy grabarz nie był przekonany. Kręcił głową. – Tedy uczynimy tak: dasz nam schronienie na dzisiejszą noc. Sam zaś zapytasz swych... podopiecznych, czy moja przysięga ich satysfakcjonuje. Jeżeli nie... – Elizabediath wzruszył ramionami. – Tak będzie, bracie – rzekł z ogromnym szacunkiem czeladnik. – Wiedziałaś, że będą tu nieumarli? – zapytał Monck, kiedy już pozbyli się towarzystwa miejscowego grabarza. – To nie mógł być przypadek! – Mój ojciec... podejrzewał. Ale Monck, czy mamy szansę wyjść stąd żywi? – Mnie nie ruszą. Ciebie, mam nadzieję, ochroni amulet. Wygląda na wcale udany. Czyim jest dziełem? – Ojca. Wiesz przecież, że należy do Tajnej Gildii. Pamiętam, pracował nad nim ze dwa wieczory... Elizabediath zbladł. Amulet stworzony naprędce przez nieudolnego pijanicę mógł świetnie wykrywać nieumarłych, ale na pewno nie obroni Francine. Siedzieli w oddanej im do dyspozycji izdebce, a za oknem przemijał coraz mroczniejszy wieczór. Monck nie widział wyjścia z sytuacji. Sadyby grabarza pilnie strzeżono, noc była bliska. Wiedział, że nie pozwoli ot tak zabić Francine. A to oznaczało i dla niego pewną śmierć. Rapier niewiele pomoże przeciw nieumarłym. Tych kilka znanych mu egzorcyzmów może zdołałyby odpędzić jednego krwiopijcę, ale całą hordę? I pomyśleć, że miał w skrzyni amulet chroniący jego przodków przez całe pokolenia. Ponoć bardzo skuteczny. Cóż, za późno teraz na żale... – Nie zasnę – powiedziała córka Dalamberta, ale gdy spojrzał na nią po chwili, leżała już bezwładnie a stroma pierś unosiła się w miarowym oddechu. „Ot, młodość” – pomyślał z pewnym rozrzewnieniem. On – trwał w napięciu z dłonią na rękojeści rapiera. Rozbłysły gwiazdy, wzeszedł czerwony, spuchnięty księżyc. Blady paznokieć zadrapał w błonę okna. Strumyki potu pociekły grabarzowi po skroniach. – Wpuść mnie, Monck – wionęło ciszej niż szept. Grabarz położył rękę na piersi Francine, zaciskając kurczowo palce na amulecie. – Wejdź tedy – przyzwolił pełnym głosem. Przez błony przesączył się czarny dym. Błyskawicznie uformował sylwetkę wysokiego człowieka. Włosy stanęły grabarzowi dęba, choć w postaci przybyłego nie było nic odrażającego. Od normalnego męża różniły go jedynie proporcje. Za długie ręce, zbyt pociągła twarz... I oczy. Oczy porażały, stanowiąc dwie ciemne, niezgłębione jamy. – Przyjmuję przysięgę, Monck – zasyczał nieznajomy. Grabarz nie cofnął dłoni z amuletu. Nieumarli bywali podstępni, mieli też czasami dziwne poczucie humoru. – Potężna ochrona – przyznał wampir – ale dość mi wezwać kilku pachołków, a zedrą klejnot z tej pięknej szyi. Wyciągnął rękę i niemal musnął rude włosy Francine. Dopiero teraz Monck zrozumiał, jak nienaturalnie głęboko spała jego towarzyszka. Poczuł moc przepływającą od amuletu aż do serca. Ułożył wargi, by wypowiedzieć egzorcyzm. Wampir odpłynął ku oknu, jakby zmalał. – Nie, grabarzu. Odjedziecie wolno oboje. I nie z powodu klejnotu. Wiedz, że ja poznałem Moncka. Jakiś czas temu Ze – bedadieusz przegnał mnie. Lecz nie ścigał, a każde jego słowo tchnęło prawdą i prawem. Monck zamrugał, mocno zdziwiony. Dziad Zeb zmarł trzy czwarte stulecia temu. Był okropnym legalistą. Wstał, puścił amulet. I wyrzekł sztywno: – Przysiągłem. Nieumarły skinął głową. W ciemnych oczodołach błysnął ognik i wampir rozpłynął się w powietrzu. Elizabediath, jak stał, padł na łoże. Kompletnie wyczerpany. Rankiem otworzył oczy, wyrwany ze snu lekkim pocałunkiem. Francine stała w słonecznej smudze. – Przeżyliśmy... – Tak. Możemy odjechać. Zjedli suchy chleb, popili wodą i opuścili chatę. Wioska trwała cicha w coraz cieplejszych promieniach słońca. Nie widzieli ludzi, choć zapewne niejedne oczy śledziły ich ukradkiem. Przy bramie czekał z końmi wioskowy grabarz. – Żegnaj, bracie – powiedział tylko do Moncka i stał, patrząc za nimi nawet wtedy, gdy już znikli za drzewami. Francine odetchnęła, ledwie wyjechali z lasu. Monck pozostał milczący i ponury. – Co zaszło w nocy? – córka Dalamberta nie była głupia. Opowiedział. Bez słowa pokiwała głową. – Żaden grabarz nie powinien tolerować nieumarłych! – wybuchnął Monck. – Ten przeklęty odszczepieniec wpakował nas w sytuację bez wyjścia. – Ja nie przysięgałam... – Francine! – wypowiedziane lodowato imię smagnęło niczym bicz. – Ja to zrobiłem za ciebie. Złamiesz słowo – okryjesz mnie hańbą. A jeżeli któryś z tych stworów ocaleje, zginiemy oboje. Albo sami zostaniemy wampirami. Nie rozmawiali więcej. Na rozstajach czekali ludzie Francine. Trzy dwójki. Do wieczora zjechali jeszcze czterej. Wszyscy pokryci kurzem, zmęczeni, opowiadali krótko o tym, co wypatrzyli, i ochoczo dołączali do obozu rozbitego w krzewach na skraju drogi. Po wieczerzy doszli do wniosku, że pozostali czterej już nie dojadą tego dnia. Monck dumał, czy nie wrócić na noc do pobliskiego grodu, ale skoro umówili się na rozstajach – poczekają. Legli wokół ogniska. Francine nakryła siebie i Moncka derką. Miast jednak spać, kręciła się niespokojnie, pogadywała o głupstwach. O stadninie stanowiącej jej marzenie, o siostrze zdolnej okiełznać największego urwisa... – O co chodzi? – zapytał wreszcie. – Świtaniem przed twoim obudzeniem przyszedł mi do głowy wiersz... jakby mi się przyśnił. – No i? – Bywałeś na świecie, słyszałeś i czytałeś wiele... powiedz, czy te rymy są coś warte? Mrok ukrył zdziwienie Moncka, który wymruczał tylko: – Słucham. Francine zaczęła recytować wprost do ucha niskim, nie słyszanym u niej dotąd tonem głosu: To ja – marcowa kotka Wspinam się ponad mury Pod gwiazdy, jak cały Dachowców ród szaro-bury. Będę śpiewać w niebiosy Prężąc grzbiecik i ogon: – Przyjdź wąsaty kocurze, Przed tęsknotą mnie obroń. Przyjdź, kocurze wspaniały Płowym wąsem pocałuj Płowym futrem świat przesłoń Niech przepadnie pomału... A ja tylko zawinę Wokół ciebie na palcach Rudym futrem się otrę I zaproszę do tańca... Zamilkła, czekając oceny. A Monck leżał oszołomiony, wpatrując się w ogromny księżyc. Co miał powiedzieć? Że rymy szwankują? Że rytm nie ten? Cóż znaczyły drobne usterki wobec ogromu namiętności zawartych w tak prostych słowach. – Cudowny wiersz, znakomity – powiedział cicho. – Naprawdę? – westchnęła jak mała dziewczynka. – Tak, a teraz śpij – nakazał i Francine, wtuliwszy się w jego bok, posłusznie zapadła w sen. Elizabediath Monck leżał z otwartymi oczyma. Księżyc zaszedł, a on wciąż nie mógł zasnąć. Nikt nigdy nie wyznał mu miłości i pożądania w ten sposób. Co powinien zrobić grabarz mający na głowie aferę z nadmiarem zwłok, gromadą wampirów i...miłość młódki? Nie chciał zranić Kotki, ale i oszukiwać nie miał zamiaru. Wreszcie zasnął. A śniły mu się marcowe gody. O poranku stwierdzili, że brakuje dwóch młodzieńców: masztalerza Marcela i przydanego mu chłopca stajennego. Francine rozłożyła mapę. Kamykami zaznaczyła wsie, w których zwiadowcy nie znaleźli cmentarzy. Było ich siedem. – Marcel miał sprawdzić Dinne i Orcher powiedziała, a potem, marszcząc szerokie brwi, wpatrzyła się we wzór, jaki utworzyły kamyki. Przesunęła palcem od jednego do drugiego. I wykrzyknęła: – Patrzcie! Jeżeli w Orcher nie ma solidnego cmentarza, to mamy tu równoramienną gwiazdę! – Znajdziemy nasze zguby w Orcher – stwierdził Monck. I tak się stało. Przed południem dotarli do dużej wioski leżącej na wschód od stolicy. Obserwowali chaty dłuższy czas z pagórka. Przed jedną ze stodół siedziało kilku wieśniaków, wyraźnie znudzonych, co w porze zbiorów było nadzwyczaj podejrzane. – Macie broń? – spytał Monck i z zadowoleniem stwierdził, że wszyscy dobyli długich noży. – Dobrze. Wpadacie galopem do wioski. Chłopi uciekną... – A jeżeli nie? – przerwał najmłodszy. Francine trzepnęła podrostka po plecach. – Tam jest twój brat i Marcel... – Ja tymczasem odwiedzę wójta. Chyba będzie miał nam sporo do powiedzenia – dokończył grabarz. Chłopi poddali tyły ledwo usłyszeli tętent koni. Monck nie czekał na uwolnienie Marcela. Zeskoczył z konia tuż przed najokazalszą chatą. Kopnięciem otworzył drzwi. Wpadł do sieni, potem izby. Zza stołu poderwał się na jego widok tłusty osobnik. Skoczył ku oknu, ale grabarz ze zgrzytem dobył rapiera i oparł ciężkie żelazo o pierś grubasa. – Stój, ptaszku – zawołał. – A kimże jesteś, iż nachodzisz moje domostwo z orężem? – odrzekł napadnięty stanowczo zbyt górnolotnie jak na prostego chłopa. Potem zaś zerknął w okno i twarz rozjaśnił mu zły uśmiech. – Zobaczymy, jak zaraz zaśpiewasz, ptaszku. Monck jednym spojrzeniem ogarnął rozbite drzwi stodoły, wiwatujących stajennych i... nadbiegające grupy zbrojnych w kołki i sierpy chłopów. – Wybacz proszę – rzekł, przerzucił rapier do lewej ręki, a prawą zdzielił tłustego z całej siły w szczękę. Uderzony poleciał na ścianę, by potem miękko osunąć się po niej na polepę. – Monck! – usłyszał głos Francine. – Tutaj! Pomóż – odkrzyknął, dźwigając nieprzytomnego. Niewiasta wpadła do izby, skoczyła do Moncka: – Nie! – wskazał zaścielające stół papiery i przerzucił jeńca przez ramię. Przygięło go, ale wytrzymał. Po chwili siedzieli w kulbakach. Kamienie rzucane przez chłopów zaświstały im koło uszu, ale byli już bezpieczni. Wkrótce też zwolnili. Elizabediath policzył jeźdźców i odetchnął z ulgą, przodkowie mieli ich w opiece, nikogo już nie brakło. Jednak jeden z młodzików z okrwawionym czołem chwiał się w siodle. – Co z nim? Masztalerz o płowej czuprynie i piwnych oczach odparł, odwracając głowę: – Eee... widzieliście panie. Wieś ludna, bogata i ani śladu prawdziwego cmentarza. Te kilka mogiłek... Trochę przycisnęliśmy wójta... No i kmiotki skoczyli na nas. Zachary dostał kołkiem po głowie... – A mówiłem ostrożnie... – Chamstwo trzeba trzymać mordą przy ziemi! wrzasnął jeden z chłopców stajennych. – Twój rodzic dawno osiadł w mieście? – rzuciła Francine. Młodzik poczerwieniał i popędził konia. Monck pokiwał z ukontentowaniem głową. – Dobrze, ale coś w tym jest. Bo jakże – poturbowali chłopaka za to tylko, że obcesowo wypytywał wójta? Francine! – dodał innym tonem. – Jedziemy wprost do twego domu. Rannego musi obejrzeć medikus. A tego wskazał na porwanego wójta – trzeba dokładnie wybadać... * * * – Nic ci nie będzie – Dalambert klepnął bladego chłopaka w ramię. – Ale głowa cię poboli, oj poboli. Masz tu zioła, pomogą. Monck siedział w pracowni Dalambertów i koszmarny bałagan jakoś mu tym razem nie przeszkadzał. Może dlatego, iż gospodyni, zobaczywszy jego ściągniętą zmęczeniem twarz i zakurzone odzienie, bez pytania postawiła na stole miskę zacnego gulaszu, a Dalambert krzątający się tu i tam wydobył skądś oplecioną pajęczyną butelczynę wina. Monck czuł, jak odpływa od niego znużenie. – Tedy powiadasz wioski: Orcher, Cryen, Vadlise, Melo, Dign an Sheren, Xaviers, Morane i Avience nie mają żalników. Elizabediath zakrztusił się winem. Nic dotąd nie mówił. Francine pojechała odprowadzić konie... skąd więc wie? Dalambert zrzucił jakieś strzępy szmat ze stołka na podłogę i usiadł obok Moncka. Był wyraźnie zadowolony z wywołanego efektu. Czekał. – Jak się dowiedziałeś? – dał mu satysfakcję Monck. – Ano cóż. Doszedłem do wniosku, że zamiast odparzać rzyć w kulbace, wystarczy pomyśleć... – O, Pucek! – machnął na okrągłą małżonkę – siadaj z nami, opowiedz kopidołowi... – Panie Monck. Kiedyś trudniłam się szyciem strojów... – I miałam ogromne w tym sukcesy, więc czym prędzej zajęcia poniechałam... – wtrącił Dalambert szeptem, od którego zadrżały oprawne w ołów szyby okienne. Matrona obrzuciła takim spojrzeniem medikusa, że mały człowieczek jeszcze się skurczył, a Elizabediath przypomniał sobie, iż widział identyczny wyraz twarzy u starszej z córek Dalambertów. – ...I choć już się tym nie zajmuję, to pozostały mi dawne znajomości. Dlatego też, gdy Mattheus wspomniał o tej dziwnej sprawie i o zmarłych ubranych w bogate stroje, uznałam... – Że wystarczy się do sukienników przespacerować! – wtrącił tryumfalnie Dalambert. – Cicho! Ja mówię – warknęła jego połowica i uśmiechnęła się pięknie do Moncka. – Trzech sukienników kilka razy do roku sprzedaje bogate atłasy i tafty ośmiu wsiom a raczej ich wójtom. I – choć to tajemnica cechowa – wiem, że czynią tak od zawsze... – Od zawsze? – Jeden ma zapiski stuletnie. Drugi trzystuletnie. Trzeci – słynny Farmand mówi, że widział stosowne adnotacje w księdze rachunkowej sprzed pięciuset lat! – Na miłość Przodków! I nie dziwi ich to? Dalambertowa wzruszyła ramionami. – Klienci płacą i wymagają. A wymagają najlepszych materiałów i... dotrzymania tajemnicy. – Tak, tedy mamy pewność co do wsi, które są zamieszane w tę aferę. Ale... co dalej, kopidole? – Cóż... mamy wójta Orcher w piwnicy. – Próbowałem rozmawiać z naszym jeńcem. Twarda sztuka ten Dradi. Generalnie mówił obelżywie o mojej matce, nie śmiej się, bo i o twojej miał bardzo złe zdanie. Poza tym... – Pozostali wójtowie, co? Dalambert pokiwał głową. – Zorientują się w sytuacji. Kto wie, co wymyślą. – Wietrzę w tym związek, żeby nie rzec spisek, gdyby ich tak zgromadzić razem... Ale jak to zrobić? Drzwi pracowni otwarły się z trzaskiem i do środka wmaszerowała Francine. – Powiem wam jak! Grupa stajennych pod moją komendą przejedzie się po tych wiochach i po kolei weźmie w łyka prostaków! – Dziecko, tyś znowu podsłuchiwała – zawstydziła się Dalambertowa. – Kicia! Zwariowałaś. Toć przecież ludzie ci są wolnymi kmieciami pod ochroną księcia pana! Takie porwanie to gardłowa sprawa! – Jużeśmy jednego... – W Orcher pobili stajennych. Z tego się wykpimy, ale rozbój w biały dzień? Przecież ci ludzie nic nam nie uczynili! Francine, wściekła, prasnęła trzymanymi w garści papierami i mapą o stół, i obróciła się na pięcie. - Trzeba dać nauczkę kmiotkom. Żebyście widzieli plecy Marcela! Wybatożony bez litości! Młódka wyszła na korytarz, ale nie przestała mówić, podnosząc coraz bardziej głos tak, że nawet końcowa część tyrady, wygłoszona już pewnie na ulicy, wciąż była doskonale słyszalna. – ...a Zachary? Przecież z dekadę będzie leżał. I co, mamy pozwolić, by takie łajdactwa uchodziły na sucho. O, ja do tego nie dopuszczę! W zapadłej ciszy Dalambertowa spojrzała na Mattheusa. Ten zaś popatrzył zmieszany na Moncka. – Zostaliśmy obdarzeni córką z nadmiarem temperamentu. Naprawdę, bardzo już by się jej przydało zamążpójście... – Oj, tak – westchnęła połowica medikusa zwłaszcza za kogoś solidnego, na urzędzie – wpatrzyła się w Moncka. – Starszą też przydałoby się wydać. Jak byle smarka zobaczy, to aż ją trzęsie, by mu matkować... „No nie, swatać mnie tu myślą? Ciekawe, czy wiedzą, jak Francine studzi gorącą krew?” – Monck mimo wszystko nie chciał być tym, który otworzy im oczy. Ukrył twarz cieniu pucharu. Łyknąwszy zaś solidnie, rzekł spiesznie: – Radźmy, jak zwabić wójtów i... Dalambert od dłuższej chwili przeglądał papierzyska przyniesione przez córkę, nagle wybuchnął nieopanowanym śmiechem. I to tak potężnym, że aż pył opadał z powały. – No, niech mnie knury chędożą! Nie mogę! No, nie strzymam! – ryczał. – Mattheus! – skarciła go poczerwieniała małżonka. Nie przejął się tym. – Wiecie, co przyniosła Francine? Otóż listy do pozostałych wójtów z ostrzeżeniem i... zaproszeniem do Orcher. Zmienimy tylko miejsce spotkania i ptaszki same do nas przyjdą. A wtedy znajdziemy sposób, by wycisnąć z nich prawdę. No, Monck, nie cieszysz się? Elizabediath siedział, ponuro wpatrzony w mapę. Wreszcie przeciągnął dłonią po pokrytej kłującym zarostem brodzie i powiedział: – Owszem. Ale spójrz, Dalambert. Twoja córka odkryła, że wsie tworzą gwiazdę. A zobaczże, gdzie wypada centrum tej gwiazdy. Mattheus przesunął palcem od wioski do wioski i powiedział poruszony: – Tu. W grodzie. Grabarz pokręcił głową. – Nie w grodzie. Na cmentarzu. Na moim cmentarzu!!! Już wiedział, gdzie spoczywało serce zagadki. Po środku najstarszej części Gardowego Pola wznosiła się kopulasta mogiła. Kurhan wysoki na ponad trzy sążnie. Omijał go dotąd, bo i nic przy nim robić nie trzeba było. A wejście zastawiono tak potężnym głazem, że czterech ludzi nie potrafiłoby skały ruszyć z miejsca. Tak, to na pewno to... Wstał i bez pożegnania wyszedł z pracowni. Coś w jego twarzy powstrzymało Dalambertów od pójścia za nim. Pogrążony w myślach skręcił w nie te drzwi. Zamiast do sieni, wkroczył do niewielkiej komnatki. W mętnym blasku małego okienka dostrzegł półki na ścianach zastawione butlami i słojami. Potem zobaczył, co zawierają. Otrzeźwiał. – To przeklęta, garbata hiena cmentarna!! – wrzasnął na cały głos, wybiegł z domu Dalamberta. „Ileż grobów musiał sprofanować, ile ciał zbezcześcić. Tfu! Z kim to mi przyszło paktować...” Niemal potrącił śpieszącego gdzieś Jonasa. – O, witaj! – rzekł tamten z miną, jak zawsze, mroczną. – Wiesz, Radeck ma nowy pomysł... – Jonas, Jonas, powiedziałeś to tak, jakby Mattańczycy stali u bram miasta. – Monck uśmiechnął się lekko, na chwilę laboratorium Dalamberta stało się jakby mniej ważne. – Gorzej. Wyobraź sobie, wymyślił, że wszystkimi cmentarzami będzie zarządzać jeden grabarz. Inni będą tylko niskiej rangi pomocnikami... Monck parsknął rozbawiony. – Co za głupi projekt, nikt na to nie wyrazi zgody. – Rajcy już to prawie zaakceptowali. Wiesz, koszta spadną... Elizabediath spoważniał. – A ty? – Cóż ja. Mam jedenaścioro dzieci, a dwunaste w drodze... Kto je wykarmi? – Rozumiem. Ja jednak złożę dymisję. Nikt mi nie będzie mówił, jak i gdzie mam łopatę wbijać... Nie po to gildia uznała mnie mistrzem. O nie! Rozstali się w minorowych nastrojach. Jonas nawet nie zapytał o sprawę dodatkowych zwłok. Elizabediath dotarł do swego domostwa. Otworzył okna, by przewietrzyć zatęchłe wnętrze, i począł szukać jakichkolwiek notatek o kopulastym grobowcu. Gdzieś z oddali dochodziły głosy czeladników umilających sobie pracę śpiewaniem sprośnych grabarskich kupletów. Wreszcie, gdy noc już dobrze rozgościła się na świecie, znalazł dopisek na starym planie rozbudowy cmentarza. Dwadzieścia sążni na wschód od grobu L’Gadrin... Sądząc ze szkicu, punktem był niewątpliwie interesujący go kurhan. Ale L’Gadrin? Gadrin to księstwo. Gadrin to nazwa stolicy. Nie pojmował. Dopiero po chwili zrozumienie przebiło się przez mętlik w skołatanej głowie. L’Gadrin! Na jego cmentarzu spoczywał ktoś z panującego przez wieki rodu założycieli księstwa! A sądząc po tym, jak wyglądał grobowiec, może nawet jeden z pierwszych książąt. Może nawet... pierwszy? L’Gadrin, zbawca Ocalonych? Monck siedział długo. Świeca zgasła, księżyc przemknął po niebie. Wreszcie grabarz usnął, mając niemiłą świadomość, że będzie musiał naruszyć spokój zmarłego i na dodatek ponownie skorzystać z usług hieny cmentarnej – przeklętego Dalamberta. Albowiem wiedział już, jak zmusić wójtów do mówienia. Sen nie przyniósł odpoczynku. Moncka dręczyły koszmary pełne wampirów recytujących wiersze... * * * Siedmiu ludzi w wiejskim, ale bardzo dostatnim przy-. odziewku ze zdumieniem patrzyło na wysokiego człowieka w czarnym, szamerowanym stroju, jakże pasującym do pociągłej twarzy i ciemnych włosów i oczu. Byłbyż to zwykły grabarz? Wreszcie najstarszy z przybyłych odważył się odezwać. – Panie, jesteśmy wolnymi kmieciami... Czarno odziany przerwał ruchem dłoni a potem rzekł uprzejmie: – Wielcem rad waszemu przybyciu. Messer Dradi czeka już na was. A ja mam przyjemność zarządzać cmentarzem, gdzie tylu waszych bliskich spoczywa... Jeden z wójtów trącił drugiego łokciem. Inni popatrzyli po sobie znacząco. – Nie wnikam w przyczyny zwołania zgromadzenia u grobu Wielkiego L’Gadrina. Są zapewne ważkie, lecz tłumaczyć je będzie sam Messer Dradi. Pozwólcie za mną. I poprowadził ich pustymi alejkami cmentarza, dostojny, ponury i trochę przerażający. Wieśniacy szli, milcząc, rzecz jak na chłopów osobliwa. Stanęli u wielkiego kurhanu mocno przejęci. Odwalony ogromny kamień odsłonił ciemne wejście. – Proszę, messerowie. – A pan? – To wasze tajemnice i wasze sprawy. Moja rola zakończona. Najodważniejszy z przybyłych zanurkował w ciemność. Reszta, jak barany za przewodnikiem, podążyła za nim, przepychając się i poszturchując. Zeszli po kilku stopniach i dotarli do okrągłej salki o ścianach z polnych głazów, oświetlonej blaskiem pochodni. Pod ścianami stał krąg kamiennych siedzisk o wysokich oparciach. Wyryte na nich znaki po starogadrińsku krzyczały do przybyłych nazwami rodzinnych wiosek. Jeden kamienny tron był zajęty. Wójt Orcher, Dradi, siedział z głową opuszczoną na piersi jakby spał. – Dradi! O co tu chodzi? Po coś nas sprowadził? Co ma nam zagrażać? Okrzyki splątały się i zgasły, gdy okazało się, iż ich krajan rzeczywiście śpi. A nawet trochę pochrapuje. – Idźmy stąd! – rzucił jeden i już, już mieli wybiec w panice, gdy najodważniejszy rzekł: – Stać. Tu spoczywa ten, któremu nasi przodkowie zaprzysięgli wierność. I któremu my też służym. Spojrzenia wszystkich pobiegły za jego wskazaniem. Pośrodku salki, z zapadniętej lejkowato podłogi, na wysokość stopy wystawała czarna płyta. Oznaczał ją tylko jeden symbol – Serce Gorejące. Wójtowie powoli, z lękiem, zajmowali przynależne im miejsca. Ledwie to uczynili, gdy ze ścian począł spływać mglisty opar. Ten i ów wydał jęk, ale nikt nie drgnął. Opar gęstniał i zatapiał salkę. Najpierw zniknął kamień nagrobny, potem stopy siedzących. Wreszcie mgła spowiła ich kolana. I wtedy w centrum uformowała się postać ludzka także mglista, ale o płonących żywym ogniem oczach. – Wojownicy moi! – dobiegł głos zewsząd i znikąd zarazem. – Oto przybyliście! Sen mój przerwany z waszej przyczyny. Czyście dawnych przysiąg przepomnieli? Zapadłą ciszę przerwał wójt Dign na Sheren. – Krwi nie szczędzim. Stróże wciąż trzymamy nad każdym z wejść. Istota obecnie niespokojna, wiele ofiar pochłonęła. Wioski wyludniają się, ale Ona nie przejdzie, póki choć jeden z nas żywię. Czemuż więc, panie nasz, jesteś niezadowolony? Widmowa postać zafalowała jakby zaskoczona. – Dlaczego tedy... – urwała i innym, znacznie bardziej chrapliwym głosem zakrzyknęła: – Co słyszę! Strach nasz wyjada mych wojowników? Po tyluż latach wciąż groźny? – Groźniejszy, panie, niż kiedykolwiek! – Dobrze więc uczyniliście, budząc mnie. Bo rzekę wam, i straże nasze dłużej nie strzymają naporu. Strach miał zaniknąć po trzystu i jeden latach. A oto wciąż próbuje na ziemię wyjść i dziedzictwo nasze zniszczyć... Tedy myliłem się i trzeba wam podjąć nie stróże a walkę! – Tedy prowadź nas! – krzyknęli jednym głosem. – Nie mogę, wojownicy. Sen mój już zbyt długo trwa, musicie zaufać ludziom ze swego świata. Wspomogę was, lecz sposób i radę inni muszą znaleźć. – Gdzie ich szukać? – Już znaleźliście. Szlachetne serce w czerni was powiedzie... Wojownicy! Będę z wami. Mgła, postać i niesamowity głos znikły w jednej chwili. Pozostało światło pochodni i... chrapiący wciąż wójt Orcher. Po schodkach do grobowca zszedł strojny w czerń i srebro grabarz. Wójtowie padli na kolana. – Prowadź! – Ludzie, o czym mówicie?! – odparł autentycznie zdziwiony Elizabediath Monck. Potem, gdy już wyprawił wójtów do gospody, umówiwszy się z nimi na wieczór; zszedł do komory grobowej. Uwolnił zamkniętego w niewielkiej wnęce Dalamberta. – Udało ci się, hieno cmentarna. Śledziłem twe poczynania. Co prawda, dość marne było to teatrum, ale kmiotkowie uwierzyli. Wiemy sporo a wieczorem opowiedzą nam resztę... Dalambert zaczął kląć niczym opętaniec. Urwał dopiero, gdy zaschło mu w gardle. Złapawszy oddech, odchrząknął, splunął gęstą flegmą pod nogi Moncka. – Ty durny kopidole. Ja nic nie zrobiłem. Kompletnie nic – powiedział w miarę już spokojnie. – To... było naprawdę? – wydukał Monck. – Właśnie! – zgnębił go rozeźlony alchemik. * * * Dwa dni później „Pod Tłuczkiem i Kuflem” Elizabediath Monck z trudem ukrywał zniecierpliwienie. Miał do przekazania wieści tak dziwne i straszne, że sam w nie ledwie wierzył, a zgromadzeni, rozgadani i rozkojarzeni, wcale go nie chcieli słuchać. Dalambert żłopał wino, dywagując o swych niegdysiejszych przygodach, gdy wraz z wędrowną trupą komediantów przemierzał szlaki Ocalonej Krainy. Jonas słuchał skrzywiony, próbując dowiedzieć się sekretów umiejętnego pędzenia gorzałki od, bądź co bądź, alchemika. Lecz najgorszy był Mirro Radeck. Niby siedział z towarzystwem, ale na zydlu spoczywało tylko zwaliste cielsko. Duch wywędrował bardzo daleko. Do Mirra co chwila podbiegał coraz to inny chłopaczyna i przynosił sekretne liściki. Mirro brał je do łapska, czytał, uśmiechał się lub klął pod nosem i szybciutko odpisywał. Mruczał: „ci przeklęci kupcy”, „burmistrz oszalał”, „no, z tego zedrę grubą sakiewkę”. Słowem, prowadził interesy. Monck miał dość. Po raz trzeci zagaił i po raz trzeci Mirro przerwał, machając ręką, jakby odpędzał namolną muchę, niezmiernie zajęty czytaniem wiadomości. Elizabediath wstał. Bez słowa poszedł do kuchni. Karczmarz sztorcował podkuchenne. – ...i co z tego, że upadło. Co z tego, pytam się?! Otrzepać, przemyć i podawać! Jasne? – Ale tam gnój... – To dać więcej przypraw, korzeni z Mattan! I nie marnować niczego! – O, pan Monck – odwrócił się do grabarza. – Czym mogę służyć? – Drogi gospodarzu. Karczmę twą nawiedzają hordy wygłodniałych dzieciaków... – To gońcy... – ...a ja lubię dzieci. Tedy postaw sługę przed drzwiami i niech kieruje wszystkie głodomory do kuchni. Tu dasz każdemu miodowe ciasteczko. – A wieści? Szanowny Radeck będzie na nie czekał. – I jemu przyda się odpoczynek. Karteluszki oddasz na zakończenie biesiady. O, a tu proszę wynagrodzenie za kłopot – Monck wcisnął dwa srebrniki w dłoń karczmarza. – Będzie wykonane. – Znakomicie. A wina podaj najlepsze. Monck zasiadł przy stole, zaczekał, – aż urwie się strumień posłańców, potem skinął na podkuchenną. Ta zaś biegiem przyniosła dzban wina tak przedniego, że sam jego bukiet sprawił, że wszyscy przy stole umilkli. Elizabediath nalał każdemu do pucharka i rzekł: – Słuchajcie tedy. Wieści są ważne i potrzebna mi wasza rada. Nie mogli mu przerwać, zajęci łapczywym spijaniem dostanego specjału. – Płaskorzeźby w grobowcu przedstawiają historię przybycia L’Gadrina na czele gromady wojowników nad rzekę Esperon, gdzie później założono nasz gród. Ukazują wojnę. Podstępne napaści tubylców, którzy wprędce giną lub uciekają. Uwieczniono chwilę tryumfu Księcia, zakłóconą przez Monstrum stworzone jako zemsta pokonanych. Monstrum – co ważne, jak rzekli wójtowie – niegdyś mające ludzką postać. Straszliwa istota jednym gestem obalała drzewa, ryła wąwozy, zabijała dziesiątkami wojowników... – Monck przerwał, stwierdzając z gniewem, że uwagę zgromadzonych przykuła nie jego opowieść a przepychanka przy szynkwasie. Postawny mąż w niedwuznacznych zamiarach ucapił podkuchenną za starannie wyeksponowany biust. Niewiasta odepchnęła natręta, ale miast walnąć go ze dwa razy w spotniały pysk, zaśpiewała na cały głos miłym kontraltem: – Tak cię kocham, o mój słodki jak pies dziada przez opłotki! Goście umilkli zaciekawieni a Elizabediath mało nie pękł ze złości. Onegdaj podpowiedział karczmarzowi, że dobrze byłoby muzykantów zapraszać, co znacznie podniosłoby konkurencyjność jego przybytku. I oto człek ten zainscenizował absurdalną scenkę, nająwszy komediantów, by udawali prostackie zaloty. „Dama” i „kawaler” będą teraz przerzucać się wierszykami przez pół wieczora... Że też nie mieli kiedy zaprezentować swego wątpliwego kunsztu. Elizabediath wstał i, sięgając do mieszka, odśpiewał końcową kwestię, skracając rzecz o dwadzieścia zwrotek: – Moja luba, dla ochoty dam ja tobie dukat złoty. Osiłek z trzaskiem zamknął gębę, dziewka zaś skonfundowana milczała, aż do momentu, gdy wirująca w powietrzu moneta wpadła w jej zapaskę. Wtedy nerwowo popatrując na karczmarza, zakończyła: – Dawaj prędko, o mój miły już cię kocham ponad siły! Niepewne brawa uległy przemianie we frenetyczny aplauz, gdy fałszywa podkuchenną podbiegła do Moncka i wycisnęła mu na policzku soczystego całusa. Elizabediath usiadł skrzywiony tak, że niemal upodobnił się do Jonasa. Widząc zaś miny współbiesiadników, rzekł: – Wierszyki wymyślił mój dobry znajomy Vito Finito. Nieopatrznie dałem je karczmarzowi. Łyknął wina i począł mówić szybko, by nikt i nic już mu nie przerwało: – Książę, pragnąc uratować poddanych, poprosił o pomoc panów magii. Oni to utkali sieć zasadzki. Pułapka pochłonęła Istotę – więżąc ją w jej domenie. Potwór zapadł w sen. Niespokojny jednak, i wojownicy Księcia podjęli straż u ośmiu wejść do legowiska Monstrum. Dziewiątego – tego, które wessało Istotę, pilnował Książę. Za życia i po śmierci. Wojownicy zaś, założywszy osady, przyrzekli strażować, jak długo będzie trzeba”. – A ciała na cmentarzu? Skąd się biorą? – zapytał Jonas. – U wejść do Legowiska trzymają warty najstarsi, najmocniejsi duchem. Gdy jednak Istota próbuje wyjść, giną. Umierają bez śladu ran, czy obrażeń. Tak było zawsze. Monstrum próbuje wtedy wcielić się w zmarłego... udało mu się za pamięci żyjących dwa razy. Okropne to ponoć widowisko! Aby tego uniknąć, trzeba szybko pochować poległego u boku Księcia... Wiele rodów rycerskich zgodziło się przytulić wojowników. Tam spoczywają strojni, tak by ujmy nie przynieść gospodarzom... – Ale jak... – Zostawiają poległych u wejść do Legowiska. I ciała znikają. Lecz to przecież nieważne. Radźmy, jak pokonać Monstrum. Bo siły potomków wojowników słabną i wnet nie będzie komu czynić straży u bram... – To wszystko prawda? – Jonas z wrażenia wylał nieco bezcennego wina na blat stołu. – Tak – wsparł Moncka Dalambert. – Tedy co zamierzasz czynić? – Radeck chyba zapomniał o posłańcach. – Nie jestem wojownikiem. Żaden z nas nie jest. Nie pokonamy Istoty. Ale... potwór był kiedyś człowiekiem. Trzeba wyprawić ceremonię pogrzebową, by wreszcie znalazł spokój i dostąpił wiecznego snu. – A wedle jakiego rytuału? – Mirro skrzywił się sceptycznie. – Nie wiem. Będziemy improwizować. – Aha – rzekł Radeck i zamyślił się głęboko. – Ci ludzie, potomkowie wojowników L’Gadrina trzymają straże już ponad tysiąc lat? Dobrze zrozumiałem? – Jonas przybrał rzeczowy ton. – Zaiste. – Co więc znaczy, gdy mówią, że wkrótce przestaną pełnić wartę? – Już za dwa – trzy pokolenia zabraknie strażujących... – odrzekł przygnębiony Monck. Pozostali popatrzyli po sobie i odetchnęli z ulgą. – Mirro, pójdziesz ze mną? – nie tyle zapytał, co stwierdził Elizabediath. – Nie. A z jakiej racji? – odparł Mirro Radeck. Monck poczuł, jakby dostał w twarz. Spokojnie jednak pomyślał, „rzeczywiście z jakiej racji?” Odwrócił w myślach sytuację. Co on by odpowiedział? Rozważył w milczeniu. I umarł w nim ostatni cień sympatii do Radecka. Skinął głową. Spojrzał na Jonasa. Ten spuścił oczy. Elizabediath znowu pokiwał głową: – Wiem. Jedenaścioro dzieci a dwunaste w drodze rzucił zjadliwe. – Monck, a może by tak powiedzieć burmistrzowi, albo i księciu? Ta sprawa to dużo więcej niż bałagan na cmentarzu – odparł Jonas. – Sądzisz, że oni coś zrobią? Jonas był uczciwy. Milczał. – A ty, Dalambert? Alchemik spojrzał twardo na grabarza. – Nie moje to buraczki, ja w nich mordy maczać nie będę – stwierdził i zanurzył usta w almadenie. Elizabediath Monck klasnął w dłonie. Nadbiegł gospodarz. – Tu macie zapłatę za wszystko, karczmarzu. A za to – rzucił srebrnika – dajcie tym panom jeszcze dzban wina. To już koniec wieczerzy. Monck wstał. Nie żegnając się, poszedł ku drzwiom. Na progu dobiegł go przerażony okrzyk Radecka: - Kurwa! Co to jest? – Wieści dla pana – odrzekł karczmarz, wysypując na stół potężny stos karteluszków. Elizabediath zatrzasnął drzwi. Nawet śmiać mu się nie chciało. Mirra nie przeraził potwór gotów zniszczyć Gadrin, a opóźnienie w interesach i owszem. To było po prostu żałosne. Ktoś klepnął grabarza po ramieniu. Obejrzał się. Dalambert. – Kopidole. Obejrzałem amulet podarowany Francine. Był w użyciu. I wiem gdzie. Jutro rankiem idę powiadomić bajlifa. Bo ty pewnie w nawale zajęć zapomniałeś o tym... – starzec znikł w mroku. Elizabediath Monck stał w ciemnej uliczce. Tak samotny, jak nigdy w życiu. Przyjaźń okazała się iluzją. Głupota tryumfowała. A na dodatek nie dotrzymał największej z przysiąg, zdradził wampira. – Trzeba będzie złamać szpadel – rzekł głośno i powlókł się w noc. Nie wiedział, co robić. Nie, nie z potworem Gadrin. Tu już decyzja zapadła. Nie mógł pozwolić, by bestia jeszcze przez dwa pokolenia zabijała wieśniaków, a potem siała śmierć i grozę, wychynąwszy z grobu. I Książę. Książę go wybrał. Ale wampir? Co począć z wampirem? Nieumarli chłepcący krew i zarażający ludzi wampiryzmem godni byli zwalczania wszelkimi sposobami. Lecz Elizabediath dał słowo i złożył przysięgę, jakiej się nie łamie. Został więc pozbawiony honoru, co we własnych oczach stawiało go pośród najgorszych mętów. Istniało jedno wyjście, lecz takie lekarstwo mogło okazać się gorsze od choroby. Wreszcie podjął decyzję. – Ostrzegę tego parszywca! – warknął przez zęby. Czuł w ustach popiół i gorycz. Ocali potwora winnego śmierci wielu ludzi i da mu możliwość dalszego zabijania... W szybę zaskrobał długi pazur. Zza okna wionęło: – Nie ma potrzeby. Wpuść mnie, Monck. Elizabediath zastygł na chwilę, ale potem zwiesił z rezygnacją głowę. – Wejdź – rzekł. Musiał powtórzyć zaproszenie po trzykroć, bo grabarzówkę chroniły mocne bariery magiczne. Wampir przybrał widzialną postać. – Kręcę się przy tobie cały czas. Przezorność ocaliła mnie już wielokrotnie – odparł na nie zadane pytanie. - Właśnie miałem złożyć ci specjalną wizytę. Byłbyś znakomitym wampirem, Monck. – Nic z tego. Będziesz musiał zabić... Wampir zasyczał i pokręcił głową. – Chciałeś mnie ocalić... Monck. Mnie, nieumarłego. Istotę godną pogardy... Elizabediath patrzył chmurnie na wampira. Uczucie wdzięczności było obce tym stworom. Do czego zmierzał, prowadząc rozmowę, miast rozerwać szyję bezbronnego? – Monck. Wiem o potworze z Gadrin. Pozwól mnie... i innym wejść do jego Legowiska przed tobą... Wtedy zwolnię cię z przysięgi. Grabarz osłupiał. – Chcesz mi pomóc? – Monck, Monck – odparł z naganą w głosie wampir – nie myślisz, Monck. Dla nieumarłego dwa pokolenia to nic. A tamta Istota nienawidzi równie mocno ludzi jak i... nas. Bo przybyliśmy na tę ziemię razem z wami. – I chcesz... – Nie. Powiem ci, czego nie chcę. Nie zamierzam umierać, nigdy. Elizabediath Monck zamilkł. Myśl o pokonaniu demona za pomocą upiorów miała w sobie coś perwersyjnie kuszącego. Przy odrobinie szczęścia pozbędzie się obu kłopotów. – Zgoda – rzekł, po przemyśleniu sprawy – ale jeżeli jeszcze kiedyś się spotkamy... – Monck. Nie trzeba mówić rzeczy oczywistych. Noś amulet, Monck. Bo za dużo wiesz... – wampir zaczął rozwiewać się w powietrzu. – Szkoda, że nie mogłem poznać człowieka, którym kiedyś byłeś – impulsywnie zawołał grabarz. Oczy wampira zalśniły. Wyglądało to tak, jakby z jednej czarnej czeluści do drugiej przeskoczyła samotna iskierka. Znikła tak, jak wampir. * * * Wójtowie przyszli do Moncka zaraz po śniadaniu. Elizabediath już w dużo lepszym nastroju, objaśnił, jak zamierza doprowadzić do obezwładnienie potwora. Bladzi, ale zdecydowani kmiecie wyrazili zgodę. I wtedy usłyszał energiczne pukanie. Otworzył drzwi i stanął zdumiony, bo oto nawiedziła grabarzówkę starsza córka Dalamberta. Wyminęła go i weszła do izby, w której siedzieli wójtowie. A wszystko to bez słowa. Brak wychowania widać był u Dalambertów rodzinny. – Przyszłam pomóc w walce z Istotą – rąbnęła prosto z mostu. Grabarz mało się nie roześmiał. – To bardzo miłe... – chrząknął – ale na co mogłabyś się przydać, panienko? Wiesz, że twój ojciec... – Nie mów mi o durniach! – zawarczała. – No nie, panno, więcej szacunku dla rodzica... – Dla takiego? – parsknęła gorzko. A potem popatrzyła złowrogo po wójtach. Jak na komendę wstali. Wyprostowali grzbiety, przybrali marsowe miny. Niemal można było uwierzyć, że są wojownikami. – Naprawdę się nie przydam? Monck nie miał już ochoty na śmiech. Dalambertówna była urodzonym przywódcą. A nie pokładał zbyt wielkiego zaufania w wójtach. Czy potrafią ściśle wykonać jego instrukcje? – Zgoda. I dziękuję. – Nie robię tego dla ciebie! – burknęła wrogo i... mrugnęła okiem – Liczę, że hojnie wspomożesz ochronkę dla podrzutków. Dzień niespodzianek trwał. Bo nie minęła pora obiadowa, gdy poganiany przez małżonkę przybył Mattheus Dalambert. Uszy miał czerwone i nie patrzył grabarzowi w oczy. – Eee, przygotowałem nieco czarów iluzyjnych. Mogą się przydać. I przemyślałem sprawę, z kim mamy parszywą okoliczność... Miałeś rację, kopidole. Patrząc na minę małżonki Dalamberta, Monck miał pewność, że jej twarda ręka odegrała istotną rolę w tych przemyśleniach. – Odlałam dziewięć amuletów – poinformowała go połowica alchemika. Grabarz pokiwał głową. Niewiasta nie należała do głupich. Zauważył też tobołek z szarpiami i zawiniątkami – sądząc po zapachach – pełnymi ziół. W tej sytuacji przybycie Francine już go nie zaskoczyło. Ale jak zwykle panienka narobiła wokół szumu i zamieszania. – Co tak późno? – Przywitał ją złośliwie. Uzyskał odpowiedź w formie wywalonego na brodę języka. – Wszyscy masztalerze i stajenni są z nami – rzekła. – Ciekawe, czy jest w grodzie ktoś, kto nie wie o naszej małej wyprawie – westchnął Monck, ale oczy mu się śmiały. Patrzył na zgromadzonych w uniesieniu. Wczoraj uważał, że jest osamotniony. Dzisiaj wiarę w ludzi przywróciła mu rodzina, którą tak łatwo było sądzić po pozorach. Kochał ich za to wszystkich, nawet potworną, garbatą hienę cmentarną. A wieczorem przyszedł, powłócząc nogami, Jonas. – Ruszasz z nami? A co z dwunastym? – Elizabediath nie mógł sobie odmówić odrobiny sarkazmu. Jonas miał sine kręgi pod oczyma, Monck nie sądził, by jego przyjaciel spał zbyt długo tej nocy. – Opowiedzą mu, jakim bohaterem był tatuś – rzekł zdecydowanie i wyciągnął rękę. – Jemu? – Elizabediath mocno chwycił dłoń Jonasa. – Do licha, kiedyś wreszcie musi być syn – odparł szczęśliwy rodzic jedenastu córek. Monck ze śmiechem przyciągnął ponuraka do piersi. Uścisnął i rzekł: – Idź do domu. Wyśpij się. Trzeba dać wójtom czas, by dotarli do wiosek. Jutro jest nasz dzień. W południe rzucimy rękawicę bestii. Jonas pokiwał głową i odrzekł słowami frywolnej, grabarskiej piosenki: – Niech w mogile ciemnej śpi na wieki... * * * Stali w komorze grzebalnej Księcia. Monck, Dalambert, Jonas i z tuzin wieśniaków płci obojga z Orcher. Ale ludzie ci nie wyglądali już na prostych kmieci. Przybrani w kolczugi, starożytne wysokie hełmy, obciążeni okrągłymi tarczami i długimi na sążeń włóczniami prezentowali się nader okazale i gronie. Nie dali się przekonać, iż podążają na ceremonię pogrzebową, a nie w krwawy bój. Niewiasty, choć bez zbroi, też miały marsowe i sierdziste miny. We wszystkich wioskach przy bramach do więzienia potwora stały podobne grupy. Dowodzili tam: Francine, starsza Dalambetówna, masztalerz Marcel i bardziej rozgarnięci wójtowie. Czekali na południe. Wreszcie żona medikusa krzyknęła od wejścia: – Słońce w zenicie! Monck klęknął przy grobowcu, położył na nim dłoń. Płyta grobowa znikła. Czarny, prostokątny otwór ział w podłodze, wypluwając kłęby mgły. Od ścian komory grzebalnej oderwały się cienie, przybrały postać skrzydlatych stworów i runęły w ciemność. – Co to? – wykrztusił Jonas. – Sprzymierzeńcy – uspokoił go Monck – Naprzód! I bez zwłoki zstąpił w mrok. Przez moment zakręciło mu się w głowie, gdy odzyskał równowagę, okazało się, że znalazł się w niemal zupełnych ciemnościach. Szli w milczeniu, zwartą grupą. Pochodnie rzucały jedynie niewielkie plamy światłą, ścian ani sklepienia nie było widać, czarna przestrzeń była nieogarniona. W niezmierzonej – zdawało się – dali błyszczało kilka plamek dziennego światła znaczących Bramy, od których koncentrycznie nadchodziły kolejne grupy wieśniaków. W nienaturalnej ciszy ogłuszająco rozbrzmiewały podzwanianie zbroi i rytmiczny chrzęst kroków. Wampiry krążyły wysoko, chwilami zniżając jednak lot nad głowy idących. Płomienie pochodni falowały, przygasały od powiewu wielkich skrzydeł. Monck nasłuchiwał, czekając ataku potwora... Nagle, tuż przed grabarzem – spod nóg niemalże strzeliły strugi ognia. Z sykiem sięgnęły na wiele sążni wzwyż, utworzyły płomieniste kurtyny. Żar bił niesamowity. Ludzie odskakiwali w popłochu, krzyczeli ze strachu i z bólu. Kilku niewiastom zapaliły się chusty – białki piszczały przenikliwie. Dalambert złapał Moncka za kaftan szarpnął w tył, chciał rzucić zaklęcie, nie zdążył. Z góry spłynęły upiory, runęły w płomienie. Miast zgorzeć – zdusiły żywioł. Na tyle, by ludzie mogli przejść. Ogień dogasał szybko. Zapadła ciemność, pochodnie pogubiono, gdzieś w tyle dopalały się kupki szmatek odrzuconych przez niewiasty. Szybko jednak odkryli, że światło smolniaków bardziej oślepiało, niż pozwalało widzieć, bowiem otaczający ich mrok był zaledwie półmrokiem. Teraz spostrzegli tu i tam plamy rudawej poświaty, w nich tajemnicze kształty, przedziwne cienie... Co najgorsze, poświata tlała również pod nogami – ludzie szli jakby po cienkim lodzie, skuwającym wodną otchłań. A dno było bardzo, bardzo głęboko... Maszerowali dalej za ledwie widoczną wysoką sylwetką grabarza. Mieszkańcy wiosek, od pokoleń oswojeni z istnieniem potwora, teraz porażeni strachem brnęli sztywno po coraz przejrzystszym dnie „jaskini”. Pod stopami wirowało powoli czarne błoto, jakby chciało przybrać ludzkie kształty, ledwie uformowane ręce wyciągały się ku idącym. Niemal sięgały podeszew... Coraz bliżej jawiły się zwidy mrocznych twarzy, ciał, kończyn wykonujących niezrozumiałe gesty. Dostrzegli przed sobą plamę absolutnej ciemności. I wtedy nadciągnął mróz. Szron począł błyskawicznie osiadać na włosach, ubraniach, broni, wreszcie na skrzydłach latających stworów. Ziąb potężniał, palce przymarzały do metalu, oddech kaleczył gardła... Upiorne latawce zebrały na sobie tyle lodu, że jeden po drugim zaczęły spadać. Widać impet kolejnego ataku skierowano głównie na nie. Waliły się w dół i z hukiem rozbijały niczym bryły szkła. Zgruchotane raziły wojowników. Ludzie uskakiwali przed odłamkami, nie bacząc już na otwierające się pod nogami niesamowite głębie. Cienkie babskie krzyki i przekleństwa trafionych wojów dopełniały chaosu. Wrzawa zacichła niebawem, gdy ostatni wampir przemieniony w lodową rzeźbę błysnął w powietrzu szklistymi szczątkami... Dalambert wyciągnął z kieszeni flaszkę. Wypił do dna. Z przekleństwem rozbił naczynie o podłoże. Potem wykonał skomplikowaną sekwencję gestów. Mróz zelżał. Nie dość na tym – szeregi wojowników pomnożyły się dziesięciokrotnie. Elizabediath widział obok siebie ze trzech sobowtórów. Nie zachwyciło go to zupełnie. – Naprzód! Jonas, bądź przy mnie! – nakazał głośno. Wojsko Moncka koncentrycznie zbliżało się do jądra mroku. Czas, czas był już najwyższy, by przystąpić do obezwładnienia monstrum. Nim jednak rozpoczęli rytuał, z jądra uderzyły w nich błyskawice. Jedna wystarczała, by zamienić człowieka w spopielone truchło. A choć większość trafiała w fantomy, to ludzie zaczęli ginąć. Część zawahała się, zmieszała szyk. I wtedy nad trzask piorunów wybił się głos starszej z Dalambertówien. – Trzymać krok, wsiochy! Książę na was patrzy! „Ależ paskudny ma charakter” – pomyślał Monck i rozpoczął recytacje stosownych litanii. Dotarli do centrum. Stanęli w kręgu. Tarcza w tarczę, ramię w ramię. – Kończymy, zanim zaatakuje, panie – rzekł wójt Orcher. Jego słowa były dla Moncka niczym zimny prysznic. Prawda, wszystko, co dotąd ich spotkało, stanowiło tylko ochronę Monstrum, które gdzieś tam w mroku budziło się do walki. I jeszcze jedno, o czym prawie zapomniał, ogarnięty bitewnym ogniem. Nie przybył tu przecież, by niszczyć i zabijać, a ukołysać do snu wiecznego. – Jonas! Królewski! Natychmiast! zakomenderował. Wywołany grabarz począł ustawić wyznaczonych wcześniej ludzi w kondukt. Elizabediath wydobył z sakwy insygnia koronne. Pod ich zastaw poszły wszystkie dobra, jakie posiadał na tym świecie. Ledwie kondukt stanął w ordynku a Jonas zaintonował stosowną inwokację, przez ciało Moncka przebiegł ostry dreszcz. Od jądra ciemności narastała fala nienawiści. Tak wielkiej, że nie było wątpliwości, iż potwór będący niegdyś człowiekiem nie jest zadowolony z podjętych-przez grabarzy starań. Inni też wyczuli wrogie emocje. Ich twarze zaczęły odzwierciedlać uczucia potwora – złość, nienawiść, chęć zemsty i ból. – Wojownicy Księcia natychmiast uciekać! krzyknął z całej siły mistrz ceremonii. – Odwrót! Zostają tylko niewiasty! – ryknął jeszcze głośniej. Wszyscy zamarli, nawet Jonas zastygł w bezruchu. – Wynocha kmioty! Biegiem! – niespodziewanie rozdarła się starsza Dalambertówna. Jej krzyk, niczym trzaśniecie bicza nad grzbietem, poderwał ludzi do panicznej ucieczki. Elizabediath odetchnął: „już ich prawie miał...” – Płaczcie! Rozpaczajcie! Głośno! – nakazał pozostałej przy nim grupce niewiast. Pierwsza zrozumiała Francine. Jej jęki, krzyki i szlochania miały w sobie tyle autentyzmu, że każda trupa komediantów przyjęłaby dziewkę z zachwytem. Inne niewiasty zawtórowały, podnosząc niesamowity lament. Tylko starsza Dalambertówna milczała z pochyloną głową, jakby głęboko zasłuchana. – Bracie, bracie nasz umiłowany, serca mamy pełne żalu po twej śmierci okrutnej... – zaczął zduszonym od rozpaczy głosem Monck. Jonas początkowo zaskoczony zrozumiał wreszcie: – Aaa... Rytuały pierwotne... – i dołączył do Elizabediatha. – O bracie, czemuś nas opuścił... Nagle pierworodna córka Dalamberta drgnęła, a potem wykrzyknęła, zagłuszając żałobników: – Wy głupcy! To nie wojownik. To dziecko! – I po jej twarzy popłynęły nieudawane łzy. Z trzaskiem błyskawic pękła ciemność. W centrum mrocznej przestrzeni rozbłysło blade, księżycowe światło. Zobaczyli kamienne łoże, katafalk i leżące na nim ciało. Wychudłe ciałko dziecka co najwyżej dziesięcioletniego. Szlochy i zawodzenie przycichły. – Jakże to tak, pozwolono, byś trwał dla pomsty? Dla wiecznej pomsty i nigdy nie zaznał spokoju? kontynuował grabarz, obserwując bacznie drgania, jakie przebiegały przez ofiarę, złożoną w ciemnościach ponad tysiąc lat temu. – 1 nie uroniono ni łzy jednej? Kto skazał cię na los tak okrutny, kto pozbawił dziecięcej beztroski? Tu gestem nakazał, by niewiasty wzmogły lamenty i krzyki. – Straszliwa to dola – grzmiał. – I uznaj prawdę myśmy są twą rodziną. My cię żałujemy szczerze, jakbyśmy z jednej krwi byli... – Elizabediath Monck dobył puginału i jednym ruchem zatopił ostrze w przedramieniu. Czerwony strumień zbryzgał przejrzystą sferę chroniącą wijące się w konwulsjach ciało. – I tak jest naprawdę. Z jednej krwi jesteśmy i nie ma ni rzeczy, ni sprawy dość nam drogiej, byśmy jej nie poświęcili dla ciebie zrodzonego, jak i my, na tej ziemi. Starsza Dalambertówna podeszła i oparła dłonie o zakrwawioną sferę. Zmarły przed wiekami niemal usiadł, a potem opadł na swoje leże. Fale nienawiści ucichły, przez umysł grabarza przepłynęła strużka nadziei. „Czyżby? Nie, nie wolno mi!”. A wtedy Dalambertówna odwróciła głowę i spojrzała Monckowi prosto w oczy. W jednym błysku natchnienia zrozumiał jej życie, samotność i jedyną pasję. – Dobrze – powiedział niemal bezdźwięcznie. By potem zawołać: – O synu opuszczony w godzinie śmierci, zemście i cierpieniu przeznaczony, dajemy ci miłość niekłamaną. Wejrzyj w umysł i serce tej oto niewiasty i przyjmij prawdę mych słów. – Nie! – zawyła żona Dalamberta, zrozumiawszy o co chodzi. Ale Francine, twardsza niż to się zdawało, przytrzymała matkę w objęciach. – Tak! Pragnę ci przynieść spokój i miłość, której nigdy nie zaznałeś. – Ochronna sfera rozbłysła i znikła. Dalambertówna postąpiła krok ku katafalkowi. – Teraz! – syknął Dalambert – wykończmy go. Jest bezbronny... Monck zacisnął dłoń na ustach Mattheusa. I powiedział głośno: – Siedem lat będzie cię kołysać do snu nasza córka, Opiekunka Dzieci, a potem powróci do nas, by sławić twe imię. Dalambertówna podeszła do nieruchomego ciała, a wtedy sfera odcięła katafalk, pannę i znikła w mroku. Elizabediath czuł się chory i stary. Zachwiał się, zatoczył... Wsparła go niezawodna Francine. – Idziemy – wychrypiał – . do najbliższego wyjścia. Ruszyli, naprawdę przypominając kondukt żałobny. Niewiasty popłakiwały, litując się zapewne nad dziecięciem i panną gotową złożyć ofiarę z życia, by zbawić ofiarę wojny dawno przebrzmiałej. Słońce oślepiło Moncka. Wrócili do świata żywych, choć nie na stołeczny cmentarz. – Wioska Dign an Sheren – powiedziała Francine. - Odpoczniemy tu. – Słusznie – pokiwał głową Monck – Tak zróbcie. A dla mnie przygotujcie trumnę... – Co?! – Przecież muszę sprawdzić do końca... co dzieje się na moim cmentarzu – stwierdził. I upadł. Ocknął się na chwilę już w drewnianym pudle. Na tle niebieskiego nieba widział głowy: Francine, wójta i paru wieśniaków: – Chcesz tego, panie? Naprawdę? – Tak. – Dawajcie wieko! – rzekł wójt. – Szpary ma. A i wypchnąć je łatwo – dodał uspokajająco. Ciemność zapadła ze zgrzytem. Monck usłyszał jeszcze głosy: – Nieście do kręgu... stawiajcie. A teraz – precz! Leżał w mroku bez ruchu, by nie odczuwać ciasnoty dusznej skrzyni. Minęła cała wieczność, gdy nagle trumna poczęła zsuwać się głową w dół, jakby po stromym zboczu. Coraz szybciej i szybciej... Elizabediath ponownie stracił świadomość. Ocknął się, nie mając pojęcia, gdzie spoczywa trumna ani ile czasu upłynęło. Słyszał głosy i kroki. – Patrzcie. Jest! – Dobra, chłopy, brać ją. Trumna drgnęła i przechyliła się niebezpiecznie. – Uwaga! Bo nam nieboszczyk wyskoczy... – Gdzie niesiemy? – Grobowiec Laceya, ostatnio mój dziad tam kogoś dostawiał. Skrzynią trzęsło, słyszał sapanie i ciche przekleństwa. – Dobra, dajcie ją tu na półkę. Łupnęło, aż Monck uderzył głową o wieko. – Fajerant. Wisby! Dawaj te śmiecie. Syp, aby równo. I chłopy, morda w kubeł. Co by się nie działo milczcie. Z przysięgi nas nie zwolniono! Elizabediath oprzytomniał całkowicie i rozpoznał głosy swych czeladników. Wyobraził sobie grubego Wisbiego starannie maskującego ślady stóp odciśnięte w wiekowym pyle. A potem przypomniał sobie słowa Dalamberta: „wysoka magia”. Akurat! Wybuchnął nieopanowanym śmiechem, który zagłuszył odgłosy panicznej ucieczki czeladników. I trwał długo. * * * Elizabediath Monck z namysłem wybierał trzonek do łopaty. Zważył w dłoni drąg, odłożył, wziął lżejszy do szpadla. A potem wyszedł na dwór w późny, ciepły wieczór. Gwiazdy lśniły. Zapach kwiatów i ziemi wprowadził grabarza w świetny humor. Gadrin było bezpieczne, na cmentarzu panował spokój, wszelkie problemy, z jakimi się borykał, zostały rozwiązane. W ten czy inny sposób. Po powrocie do domu, gdy już odespał wszystkie zaległości a oparzenia i odmrożenia przestały doskwierać, postanowił rozmówić się z Francine. Cenił ją i nie mógł pozwolić, by żywiła nadzieje na związek z nim. Zwłaszcza, że już niedługo opuszczał gród. A może i księstwo. Złożył dymisję, nie mógł się przecież zgodzić, by zostać wspólnikiem w niemądrych pomysłach Ra-decka. Po drodze do Dalamberta zaś był świadkiem uciesznego widowiska. Oto burmistrz z małżonką, przejeżdżając pod bramą tryumfalną, skleconą przez Mirra, doznał niemiłej niespodzianki. Konstrukcja zbyt wiotka, widocznie skutkiem oszczędzania materiału – nie ostała się gapiom. Runęła. Nikogo nie raniła, ale padłszy w uliczny gnój, schlastała mierzwą burmistrza i burmistrzową. Elizabediath parsknął śmiechem. Nie bawiły go strugi łajna spływającego po twarzach grodzkich dostojników, lecz efekt pracy Radecka.. „Taki z ciebie grabarz jak i rzemieślnik” – pomyślał. I wtedy zza pleców dobiegł głos: – I z czego rechoczesz? Z czego? Wiesz, jakie straty poniosłem... Elizabediath spojrzał we wściekłe oczy Mirra. – I dobrze – rzekł, a potem dodał najgorszą obelgę, jaką mógł powiedzieć mistrzowi – ty partaczu!!! Roztrąciwszy uradowany tłum rzemieślników zwabionych skandalem – Mirro swą wszechstronnością napsuł im sporo krwi i interesów – porzucił na zawsze Radecka, mistrza we wszystkim, czyli w niczym. Pod kamienicą Dalambertów przystanął. Dalambertowa zapewne nie wybaczyła poświęcenia córki, Mattheus zaś choć rozumiał, że dziecko wróci do domu, też oczywiście nie powita go uprzejmie. Mógł spodziewać się scen gorszących. Ale szczęście mu sprzyjało. Drzwi zastał otwarte. Psy przekupione łakociami nie szczekały i zapaskudziły tylko przód kaftana. W domu panowała niemal zupełna cisza. Z głębi korytarza dobiegał jedynie głos Francine recytującej wiersz. Cicho, na palcach dotarł do jej komnatki. Tknięty przeczuciem przytknął oko do szerokiej na palec szpary w uchylonych drzwiach. Francine Dalambert trzymała w. objęciach postawnego blondyna. Monck rozpoznał w nim masztalerza Marcela. Przyjdź, kocurze wspaniały Płowym wąsem pocałuj... – mówiła schrypłym głosem, tak dobrze znanym Elizabediathowi. I wtedy zrozumiał. „Myślała cały czas o nim... to on jest płowym kochankiem, dachowym kocurem...” Poczuł gigantyczną ulgę i... nieco żalu. Tak cudownie jest być kochanym. Uśmiechnął się melancholijnie i już miał odejść, gdy ukochany Francine odwrócił nieco głowę i spojrzał z ukosa na Moncka. Grabarz zamarł. Oczy Marcela ziały pustką niczym tunele sięgające głębin ziemi. Marcel mrugnął figlarnie i z oka do oka przeskoczyła świetlista iskra... Ełizabediath opamiętał się dopiero, uszedłszy spory kawał od domu Dalambertów. „Wampir wcielony w Marcela podczas poskramiania potwora? Sfingował zagładę? Byłoby to mądre... Ale... Francine miała na szyi talizman – pomyślał z ulgą. - Zresztą wampir w domu Dalamberta maga? Niemożliwe”. – Jestem po prostu zmęczony i trzeba mi wina, dużo wina – powiedział na głos, budząc zdziwienie jakiegoś wyliniałego kocura i ponury grymas na twarzy Jonasa stojącego w drzwiach karczmy. * * * Nadchodziła północ i Monck czuł już pewne znużenie. Ale czekał cierpliwie. I został nagrodzony. Ktoś przełazi przez mur, klnąc cicho i narzekając Poszedł ku świeżym grobom. W momencie, gdy wbił szpadel w miękką ziemię, Monck huknął mu zza pleców: – A czego tu szukasz, hieno? Dalambert wypuścił szpadel i z jękiem przerażenia chciał umykać. Ale twarda garść Moncka zaciśnięta na chudym ramieniu zatrzymała uciekiniera. – To ty, kopidole? – wystękał – przecież Mirro powiedział, że cię wygnali... – He, he – zaśmiał się zgryźliwie Monck – tak powiedział? Złożyłem co prawda dymisję, ale rajcy uprosili mnie, bym miał w opiece cmentarz jeszcze dekadę lub dwie. Bo muszą wejrzeć w interesy Radecka... Jakoś przestał im się podobać. Ale, ale, hieno, masz tu sakiewkę – Co? – To dla Francine, na poczet wiana, gdyby go potrzebowała – rzekł Monck, uśmiechając się do swoich myśli. W mieszku oprócz resztek majątku tkwiła jeszcze karteczka: „od czarnego kocura” i... pamiątka rodzinna po dziadku Zebedadiuszu. Amulet czyniący ponoć na upiorach piorunujące wrażenie. Dosłownie. – Długo zamierzasz mnie tak trzymać? – Mattheus podniósł głos. – Co? A. Rzeczywiście. Puścił Dalamberta i ujął mocno w obie dłonie trzonek od szpadla. – Wybacz, hieno cmentarna – rzekł – to nic osobistego... no, ale sam rozumiesz... Noc tężała. Snem wiecznym spał Książę. Spokojnie śnili prawie wszyscy umarli. Ledwie kilku snuło w swych robaczywych czerepach chęć powrotu między żywych. A dwa niedobite wampirzyska zbierały siły, by za parę lat ruszyć na krwawe łowy. Ciszę przerywał jeno tupot nóg, odgłosy sumiennego bicia i ochrypłe okrzyki. Trwała zwykła spokojna noc na gadrińskim cmentarzu.