13736
Szczegóły |
Tytuł |
13736 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13736 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13736 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13736 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Danuta Bieńkowska Wesprzyj siena mnie
Termin zujrotu książki:
Kart* terminów zwrotów
Danuta Bieńkowska Wesprzyj się na mnie
Wydawnictwo „Śląsk" Katowice
Opracowanie graficzne Andrzej Kacperek
ISBN 83-216-0051-4
© Copyright by Danuta Bieńkowska, Katowice 1930
Redaktor Krystyna Moćfeo Redaktor techniczny Zdzisław Żak Korektor Joanna Huber
K1EJSKA BIBLIOTEKA . ЩиСКА W Zcbrzu f>€>L
ł
^гтщт
. <z' . . o
1
Sala była wypełniona do ostatniego miejsca, nawet w przejściach pod ścianami stały grupki młodzieży, mimo iż grano bez dekoracji, bez kostiumów, wybrane tylko sceny z Ryszarda III. Do Ciechanowa jednak rzadko przyjeżdża dobry teatr, ten zaś spektakl poprzedziła fama, że reżyser potraktował tekst nader nowocześnie, że młody zespół daje z siebie więcej, niż można by się spodziewać i że Łukasz Wilczyński gra znakomicie. Od pierwszej chwili, kiedy w wąskich spodniach i czarnym swetrze zjawił się na scenie, brzydki, niskiego wzrostu, z okrągłymi plecami, był najprawdziwszym Ryszardem i mówił wprost od siebie:
Przez zlą naturę okradziony z wdzięków, Szpetny, zaledwo na pól wyciosany, Na dzienne światło wyrosły przed czasem, Ja, tak kulawy i tak połamany, Że, na mój widok psy nawet szczekają, Ja w tych pokoju świegotliwych czasach Nie mam rozkoszy innej ni rozrywki, lak się mojemu przyglądać cieniowi f szydzić z mojej własnej potworności. Gdy więc nie mogę, jak tkliwy kochanek
5
W tych dniach uciechy, godzin moich spędzać, Postanowiłem na łotra się zmienić..,*
Sala jakby westchnęła i Łukasz rozumiał, że niejeden z widzów, któremu się nie powiodło, będzie w napięciu śledził losy bohatera, zafascynowany jego siłą i brakiem skrupułów, wielkością w zbrodni na razie bezkarnej. Reakcje agresywne, drzemiące w każdym, kogo dręczą kompleksy niższości, znajdowały ujście w czynach złego króla, mogącego stać się bożyszczem gitowców, gdyby znajdowali przyjemność w czytaniu Szekspira. Tę fascynację widzów Łukasz wyczuwał niemal zawsze, lecz nie tak silnie jak dzisiejszego wieczoru. Co dziwniejsze, dziewczyny przybyłe tu pod opieką rodziców, godnych obywateli tego miasta, były nie mniej oczarowane Ryszardem niż lady Anna, której męża, teścia i ojca zabił. Patrzyły zachwyconym wzrokiem, jak przy trumnie Henryka VI uwodzi ża-łobniczkę, ona zaś coraz słabiej odpiera jego kłamliwe komplementy, wyraźnie ulegając urokowi zła. Podczas tej sceny Łukasz zauważył w pierwszym rzędzie jasnowłosą dziewczynę o twarzy jakby znajomej. Lampa nad bocznymi drzwiami, która tak go drażniła od początku spektaklu, rzucała na nią żółtawe światło, nadając jej wygląd nieco tajemniczy i staroświecki, zwłaszcza iż bez okularów Łukasz nie widział dokładnie jej rysów. Słuchała w takim zapamiętaniu, że słowa przeznaczone dla Anny mówił jakby do niej:
Za jedną chwilę na twym drogim łonie Świat bez wahania cały bym poświęcił.
Sztuka, grana już po raz sto dziewięćdziesiąty, odzyskała nagle premierowy powab, co więcej, Łukasz
* William Shakespeare, Król Ryszard III, w przekładzie L. Ulricha.
6
nie dbał o to, iż pod koniec kariery, gdy dostał wreszcie wymarzoną rolę, przyszło mu występować nie na deskach stołecznego teatru, lecz w powiatowym mieście, na czele objazdowego zespołu, z tekstem mocno okrojonym. Tego wieczoru dawał z siebie wszystko, co dać może aktor doświadczony, świadom swego talentu, żegnający się ze sceną. Młodniał w! oczach, uprzytomniając widzom, że wbrew stwierdzeniom Szekspira, historyczny Ryszard w chwili rozpoczęcia akcji miał lat dziewiętnaście, a w godzinie śmierci trzydzieści trzy. Odzyskiwał królewski wdzięk wytwornego młodzieńca, zwinność ruchów, czar uśmiechu. Najtrudniejsze zadanie było jednak przed nim. Należało pokazać, jak zbrodnia niszczy swego sprawcę, odbierając mu kolejno spokój, równowagę ducha, jasność sądu, precyzję działania. Pokazać, że upadek Ryszarda nie wynikał ze splotu wydarzeń, lecz był nieuchronnym skutkiem jego moralnego zakłamania. Pokazać to bez moralizatorstwa, bez stwierdzenia, że zło zawsze ponosi karę. Gdyby sztuka miała się kończyć sceną wyrzutów sumienia i rozmów z duchami, nie wywarłaby na nikim wrażenia. Dopiero męstwo Ryszarda, starającego się zapanować nad sobą i przegraną już sytuacją, wywołuje oddźwięk na widowni. Jakże swojsko, znajomie brzmią ostatnie słowa:
Stawiłem życie na jeden rzut kostki, Gotowy rzutu wszystkie znieść hazardy.
O, konia! moje królestwo za konia!
Ryszard pada zabity. Jeszcze tylko dworzanie przyniosą Richmondowi koronę królewską, zasunie się kurtyna i Łukasz będzie mógł odejść do pokoju przeznaczonego dla aktorów. Zmęczony, z kroplami potu na czole, nagle zachrypnięty. Jeszcze trzeba wrócić na
7
scenę, podziękować za oklaski. Młodzież szaleje. Łukasz bez uśmiechu pochyla głowę w ukłonie. Wraca
do garderoby.
— Dać panu herbatki? — pyta troskliwie panna Kazia, suflerka, która dawno powinna już była przejść na rentę, lecz nie może rozstać się z teatrem i od trzydziestu lat wiernie mu towarzyszy w terenie. Koledzy mawiają żartem, że duch z niej tylko został, bo ciało nic nie waży. Ale duch to prawdziwie opiekuńczy i wszystkim niezmiennie życzliwy.
— Bez cukru? Jak zawsze? — pyta macierzyńskim tonem.
— Jak zawsze. Dzięki.
Ale za drzwiami słychać jakiś rumor, młode głosy pytają o Wilczyńskiego.
— Delegacja z liceum. Przyjmie pan?
Łukasz potakuje. Wchodzi kilkoro uczniów, na przedzie blondynka z kwiatami. Ta sama, z pierwszego rzędu. W rękach ogromny pęk czerwonych peonii.
— Chcieliśmy podziękować panu za niezapomniane przeżycie...
Nic więcej nie umie powiedzieć, peszy się, rumieni, lecz nie spuszcza oczu, patrzy na Łukasza z determinacją, jakby wchodziła na szafot. Ma piwne, aksamitne oczy, łagodny owal twarzy, gładkie, jak to się niegdyś pisało „dziewicze czoło" i uśmiech madonny wyciosanej w lipowym drewnie.
Łukasz przyjmuje kwiaty i korzysta z okazji, by pocałować dziewczynę w zaróżowione policzki. Są ciepłe, pachną kwiatowym mydłem, a może odrobiną pudru.
Dziewczyna cofa się, teraz już czerwona. Jej towarzysze mówią coś o Szekspirze, tragedii greckiej, reżyserii, o wspaniałej kreacji Łukasza, on im dziękuje, ściska dłonie, uśmiecha się i pragnie, żeby wreszcie poszli do diabła.
8
Wychodzą.
Łukasz siada przy oknie, plecami do kolegów i pije łyk po łyku ostygłą herbatę.
— Cześć, stary! — powiada Buckingham. — Nie czekaj na mnie z kolacją. Idę do znajomych. Wrócę późno, lecz postaram się być cicho, żeby cię nie zbudzić.
Łukasz macha lekceważąco ręką.
Dziwne, jak prędko cały dom się uciszył.
Wstaje ociężały, nogi się pod nim uginają. Patrzy na kwiaty. Rad by je wziąć do hotelu, lecz paradowanie z nimi ulicą wydaje mu się śmieszne.
— Zaniosę je — mówi panna Kazia. — Niech pan trochę się przejdzie, powietrza łyknie, wypocznie przed snem. Był pan dzisiaj znakomity. Wzruszyłam się, słowo daję, jakbym widziała sztukę po raz pierwszy. Jutro z rana trzeba przygotować program do Opinogóry.
— Drobiazg. Tam będę tylko czytał.
— Ale zawsze... Audytorium z pretensjami. Literaci, władze...
— Racja. Dziękuję pani. Dobranoc.
Ogarnął go ciepły wieczór, pachnący świeżo zroszoną ziemią i obfitością kwiatów hodowanych w domowych ogródkach. Łukasz pamiętał ten zapach z lat dziecinnych. Ciechanów wydawał mu się do zniesienia tylko wiosną, kiedy dobrotliwa zieleń przesłaniała drewniane, parterowe domki, sklecone z byle czego przybudówki, kurniki, chlewiki, na pół rozwalone płoty. Woń bzów i jaśminów tłumiła fetor podwórek i rynsztoków, kloak i śmietników, na których rozrastały się zielone liście dyni. Majowy nastrój pozwalał widzieć wszystko z lepszej strony. Chodziło się nad Ładynię, gdzie kwitły żółte mlecze, lub do ruin zamku książąt mazowieckich, by na murawie pod basztami grać w palanta. Co niedziela szło się do Szczurzyna po wo-
9
de. źródlaną na herbatę. Po południu przychodzili goście, zjawiały się ciotki, czasem wpadał któryś z okolicznych ziemian, żeby na towarzyskiej wizycie załatwić interes z panem geometrą, który w dzień powszedni przyjmował interesantów w kantorku z wejściem od podwórza. Na ławeczce pod ścianą czekało zawsze kilku chłopów z węzełkami, bo honorarium nierzadko płacono w naturze. Pan Wilczyński odsyłał ich do kuchni, gdzie matka Łukasza odbierała kury i masło, jajka i sery. Obfitość tych produktów przyczyniała się do tego, że jadano dużo, tłusto i smacznie, popijając nalewkami domowego wyrobu. Spiżarnia była ważniejsza niż biblioteka, choć państwo Wilczyńscy należeli do miejscowych luminarzy. Matka Łukasza skończyła przecież pensję Zuzanny Morawskiej, sławnej pisarki dla dzieci, namiętnie zajmującej się dziejami Słowian. Uczennice jej czytywały potajemnie książki zakazane przez carską policję, rozprawiały o odrodzeniu narodowym i pracy dla ludu. Na tejże pensji poznała Reginę Rajkowską, córkę ciechanowskiego lekarza, która pod pseudonimem Domosławy pisywała wiersze i sztuki amatorskie. Jedną zwłaszcza, Jaśkowe zamysły, grywano często na wiejskich scenach, gdyż mówiła ona wzruszająco o potrzebie budowy świetlic i domów ludowych. Wiersze Domosławy kazano później wkuwać Łukaszowi i recytować w niedzielę przed gośćmi. Widzi siebie w aksamitnym ubranku z białym kołnierzykiem, stojącego przy fortepianie obok palmy. Na kanapie dwie otyłe panie i siwy jegomość podkręcający wąsa. Matka skończyła właśnie grać Chopina. Łukasz nabiera tchu i zaczyna cienkim ■głosem:
Śnię, by lud nasz, lud polski, lud rodzony, Chciał ująć w dłoń swej własnej doli ster.
10
Śnię, że zakwitną cnotą moje strony, Że straci złość swój tak dostępny żer. Śnię, że spod strzechy wylecą sokoły, Nie będzie dusznych, zadymionych chat, Po wioskach domy ludowe i szkoły, Panować będzie miłość, zgoda, ład...
Do ulubionych rozrywek należały przedstawienia. Dorośli organizowali teatr amatorski, dzieci na własną rękę inscenizowały coś latem w ogrodzie. Najchętniej Ballady i Romanse, znalezione w maminej bibliotece. Książeczka w czerwony safian oprawna pachniała macierzanką, której kwiatki zaschły między kartkami. Nazwisko wieszcza usprawiedliwiało znalezienie się w rękach dzieci utworów prawie nieprzyzwoitych. Jedynie ciotka Klimcia gorszyła się nieco, lecz przychodziła również do ogrodu, w którym ustawiano krzesła dla widzów; sprzedawano im bilety jak w najprawdziwszym teatrze. Jeśli nie liczyć drobnych kwot otrzymywanych na imieniny i święta, były to jedyne pieniądze, jakimi dysponował wówczas Łukasz na swoje wydatki. Mimo to ciocia Klimcia pytała surowo: ,,Cóż ty zrobisz, chłopcze, z taką fortuną?"
Scena mieściła się w altance wymoszczonej gałęziami olszyny. Kurtynę robiono z prześcieradła, kostiumy z papieru. Widownia złożona z rodziny i przyjaciół nagradzała rzęsistymi oklaskami dziecinne występy.
Mimo całej sympatii dla teatru, matka Łukasza nie chciała nawet słyszeć, by mógł on zostać zawodowym aktorem. Postanowiła za niego, że będzie lekarzem, godnym następcą Franciszka Rajkowskiego, który z kolei wzorował się na swym profesorze, Tytusie Chałubińskim. Podobnie jak tamci, Łukasz miał być społecznikiem, przyjacielem ludu, opiekunem domorosłych talentów, obrońcą uciśnionych. W tradycji rodzinnej
11
żyły opowieści o tym, że doktor Rajkowski zaopiekował się małym Biegasem, który później zrobił karierę artystyczną w Paryżu, że poparł całym sercem Henryka Kunę, którego ojciec, Żyd starozakonny, przeznaczył na swego następcę w ciechanowskim interesie. Wspominano nieraz o zasługach Rajkowskiego dla licznej tutaj ludności żydowskiej, zwłaszcza podczas epidemii cholery, która nawiedziła Mazowsze w 1894
roku.
Kiedy Łukasz chodził do szkoły, wiek XIX wydawał się jeszcze bliski, wspomnienie cholery na tyle żywe, iż rokrocznie na Zielone Świątki szła za miasto procesja, by na wzgórzu, zwanym ,,Pomornikiem", modlić się o oddalenie zarazy. Było to piękne widowisko: wśród zielonych pól barwny korowód wiernych, niosących jasne chorągwie i figury świętych przybrane girlandami bibułkowych kwiatów. Gdy jednak Łukasz zaczął się w domu rozwodzić nad estetyczną stroną procesji, z lekceważeniem wspominając jej treść religijną, wybuchła pierwsza w domu awantura. Zwymyślany od niedowiarków i farmazonów, zaciął się, zamknął w sobie i coraz krytyczniejszym wzrokiem patrzył na swoje otoczenie.
Ten krytycyzm nie przeszedł mu z wiekiem. Na myśl, że miałby dzisiaj odszukać w Ciechanowie dawnych znajomych albo krewnych, wzdrygnął się z odrazą. Bo i o czym miałby z nimi mówić? Kto zmarł, kto się ożenił, czyje dzieci zrobiły karierę na szerokim świecie? Wyciągnęliby z kredensu nalewkę, wypiliby za jego zdrowie, od wielu lat nader kiepskie, a na starość całkiem do niczego. Przez całe życie kwękał i pewno z tej racji nie lubił spotkań ze starymi, prowokującymi myśl o śmierci, a nawet z dawnymi kolegami, na których twarzy czas odcisnął ślady. Łukasz czuł się zagrożony, po powrocie do domu spoglądał w lustro,
12
usiłując dowieść sobie, że trzyma się lepiej od tamtych. Nie znosił odwiedzin w starych, cuchnących ubóstwem domach, nie cierpiał drewnianych podłóg, co tydzień szorowanych szarym mydłem, konsolek z cyklamenem w doniczce, fotografii w ramkach wyciętych laubzegą, przepastnych orzechowych szaf, z których bije odór naftaliny, pluszowych kanapek tak już wytartych, że tylko na bokach zachowały nikłe wspomnienie dawnej barwy. Widok zgrzybiałych, chudych kobiet o ptasich szyjach i wyblakłych oczach budził w nim potworny smutek i chęć ucieczki, skrycia się w mysiej dziurze przed nieubłaganym przemijaniem.
Szedł teraz pustymi ulicami, ledwo poznając miejsca zapamiętane z dzieciństwa, stare domy wstydliwie skryte między nowymi budynkami. To już było inne miasto, siedziba podregionu, teren nowych inwestycji. Należało tym stwierdzeniom przyklasnąć i cieszyć się nimi ze szczerego serca. Mimo to Łukasz wypatrywał śladów przeszłości, znajomych drzew i ganków, przed którymi niegdyś stawał w drodze do szkoły. Jego dom rodzinny zmiotła wojna. Został jednak domek doktora Kłysia, domek drewniany z werandą zawsze pachnącą ziołami, bo pani doktorowa suszyła tam strąki łubinu, główki nagietek i astrów, nasionka nasturcji. Dwukrotnie przeszedł ulicą, nie mogąc znaleźć tego miejsca, dopiero za trzecim razem dostrzegł drewnianą ruderę o łęgowatym dachu i ślepych oknach, przeznaczoną widać do rozbiórki. Kępa bzów tak się przy nim rozrosła, że sięgała prawie do komina.
Łukasz pchnął furtkę, trzymającą się na jednym zawiasie, przemierzył zarośniętą zielskiem ścieżkę i podszedł do krzaków, na których kwitło jeszcze kilka drobnych kiści. Zerwał jedną, powąchał, trzymał chwilę przy ustach, jak odurzony, a potem wymknął się ci-
13
chaczem i ruszył do hotelu. Przed wejściem do bramy cisnął za siebie gałązkę, której liście już zaczynały więdnąć.
To właśnie doktor Kłys stwierdził pewnej dżdżystej jesieni, że Łukasz ma zajęte gruczoły wnękowe i naciek w prawym płucu. Wbrew zapewnieniom poety, że Mazowsze i najmilsze, i najzdrowsze, w okolicach Ciechanowa ludzie setkami marli na gruźlicę, miasteczko zaś, brudne i przeludnione, zanosiło się kaszlem i odpluwało lepką flegmą. Siedem tysięcy ludzi, w tym z pięć starozakonnych, gnieździło się w pięciuset parterowych drewnianych, przeżartych grzybem i wilgocią domach. Domy murowane, dwupiętrowe, można było na palcach policzyć. W dni targowe niemal wszyscy ci, co nie pracowali w browarze, garbami, młynie lub urzędach, wychodzili na rynek, a przynajmniej na ulicę przed sklepem czy warsztatem, buszowali w ciżbie wieśniaków, chwytali za rękaw przechodzących chłopów, namawiali, zachęcali, targowali się do upadłego. Kupcowe obmacywały drób, dmuchały w upierzoną pierś kury łypiącej przerażonym okiem, sprawdzały, czy pod żółtą skórą podkład tłuszczu wystarczający jest na rosół. Całe miasteczko pachniało sianem, obrokiem, końskim nawozem i kurzym pomiotem. Pod wieczór dopiero cichło, zapadało w letarg.
Państwo Wilczyńscy przerazili się diagnozą Kłysia i żeby ratować jedynaka, wysłali go za radą lekarza do Zakopanego, nie do sanatorium wszakże, bo stan chłopca tego nie wymagał, lecz pod opiekę doktora Sobczańskiego, który przyjmował na leczenie młodzież
14
w początkowym stadium choroby. Mieszkał na Antałówce i po trosze wierzył, że sam widok Tatr działa uzdrawiająco.
Tak zaczął się dla Łukasza najszczęśliwszy okres jego żywota. Chorym nie czuł się wcale, zmęczenie i gorączka ustąpiły wkrótce po przyjeździe do Zakopanego, jadł za trzech, sypiał snem kamiennym,' żył w nieustannej euforii. Od pierwszego dnia, kiedy zamiast błotnistych uliczek Ciechanowa zobaczył ośnieżone góry, stwierdził, że wygrał los na loterii. Zamiast zrywać się rano do szkoły i w zimnej, zawsze trochę wilgotnej sypialni pospiesznie wciągać spodnie, wylegiwał się w miękkim łóżku, czekając aż Marysia napali w piecu. Lubił tę chwilę, gdy wchodziła zarumieniona z koszem węgla i trzasek, jeszcze tchnących chłodem drewutni, czasem z plamą śniegu na wierzchu, klękała na podłodze, ukazując gołe, czerwone łydki,, dmuchała w czeluść pieca i rozniecała błękitnawy ogie-nek. W pokoju rozchodził się żywiczny zapach, zaraz robiło się jakby cieplej, po chwili rozlegał się wesoły trzask i w szparze nad żeliwnymi drzwiczkami pojawiała się złota smuga. Wtedy zwykle Marysia wnosiła śniadanie na tacy przykrytej błękitną serwetką z białym monogramem pani domu. Talerzyki, filiżanka i dzbanuszek z serwisu Chinablau wydawały się Łukaszowi szczytem wytworności. Matka jego na co dzień używała zwykłych, fajansowych talerzy, lepszą porcelanę wyjmowano z kredensu tylko dla gości.
Po śniadaniu szedł do łazienki, wyłożonej białymi kafelkami z niebieskim szlaczkiem. Blaszany, cylindryczny piec promieniował ciepłem, pachniało różowe mydło toaletowe, nieskalany ręcznik czekał na chłopca w ustalonym miejscu. Dla Łukasza, który dotąd co sobota kąpał się w balii, poranny prysznic był prawdziwą rozkoszą. Pogwizdując wracał do pokoju,
ciepło się ubierał i wychodził na werandą. Pani doktorowa własnoręcznie otulała go baranicą i otwierała na oścież skrzypiące okna. Mroźne powietrze miało niezrównany smak. Łukasz oddychał głęboko, patrząc na Tatry, które wydawały mu się tak bliskie, że mógłby niemal dosięgnąć ich ręką.
Leżał tak do dwunastej, szedł na małą przechadzkę, wracał na obiad i znów leżakował do zmierzchu. Po podwieczorku miał czas na czytanie. Do nauki się nie kwapił, chociaż zabrał podręczniki szkolne. Nikt go też do niej nie zaganiał. Pani doktorowa mierzyła mu o piątej temperaturę, trzy razy dziennie podawała jakieś lekarstwa, wieczorem pytała, jak się czuje. Odpowiadał, że świetnie i szedł spać.
Tej zimy doktor Sobczański miał tylko dwóch pensjonariuszy. Obok Łukasza mieszkał student z Krakowa, chudy jak tyka brunet o krowich oczach imię niem Henryk, zapewne bardziej chory, bo werando wał osobno, szyję stale owijał wełnianym szalem i nieraz jadał u siebie. Zazwyczaj jednak obaj zasiadali do obiadu z panią doktorową, która pospiesznie odpa-sywała fartuch i jeszcze rozogniona żarem bijącym od kuchennej płyty, zajmowała miejsce na tle dębowego kredensu. W jego oszklonej części stały kryształowe kompotierki, czary i flakony, będące darem wdzięcznych pacjentów. Nad kredensem wisiała martwa natura: zając obok misy z owocami, karafka wina i dwie szklanice pełne bursztynowego trunku.
Doktorowa mimo pokaźnej tuszy krzątała się żwawo i wszystkiego doglądała sama, nie dowierzając Marysi ani starej kucharce o spuchniętych nogach. Z niezrównanym talentem przyrządzała desery, zwłaszczć bitą śmietanę z bezami. Pensjonariuszy traktowała pc macierzyńsku, dbała o czystość i punktualność, innyn cnotom przypisując mniejsze znaczenie.
16
Do kolacji przychodzili oboje doktorostwo z córką Haliną. Doktor przyjeżdżał ze szpitala sankami, z rana zaś zawsze ten sam gazda zabierał go z domu. Łukasz słyszał dzwonki, szczekanie psa i pogwarki górala na dobrą chwilę przed pojawieniem się Marysi z koszem węgła i niezmiennie cieszył się, że sam nie musi o tej rannej porze lecieć do szkoły.
Halina miała lat szesnaście, budziła w Łukaszu zachwyt, podziw i nienawiść, gdyż była uosobieniem zdrowia, biegała po dworze bez płaszcza, w samych tylko spodniach i swetrze. Co kilka dni znikała gdzieś z nartami i paczką kolegów. Już sama umiejętność jazdy wywoływała bolesną zazdrość, cóż dopiero te wypady na hale, przełęcze i kopy, których nazwy brzmiały dla Łukasza egzotycznie. Wracała późno i opowiadała niestworzone rzeczy przy herbacie z rumem, nie uważanym widać przez doktorową za alkohol, bo go młodzieży nie szczędziła.
Halina miała jasne warkocze, twarz owalną, policzki pełne i rumiane, śmiała się z byle czego mrużąc oczy ocienione pysznymi rzęsami. Bujne piersi rozpierały jej czerwony sweter. Na Łukasza nie zwracała najmniejszej uwagi.
Był to w jego ówczesnej egzystencji jedyny powód do smutku, nie nazbyt dotkliwego zresztą. Łukasz odkrył bowiem urok samotności, długich godzin nie skażonych gadulstwem. Odkąd Henryk pokazał mu drogę do zakopiańskiej biblioteki, świat książek całkiem go pochłonął. Nikt nie wtrącał się do tego, co czytał, nikt nie zabraniał mu, lecz i nie podsuwał niczego, toteż chłopak buszował w księgozbiorze jak w dżungli, raz po raz olśniony nowym odkryciem. Krowiooki student pożyczał mu ..Wiadomości Literackie", dotąd Łukaszowi nieznane, lecz mało z nim rozmawiał, nie uważając go jeszcze za partnera do dyskusji. Dokto-
Wesprzyi się na mnie
17
rowa pilnowała tylko, by Łukasz nie czytał podczas werandowania. Z niewiadomych powodów mogło to zaszkodzić. Początkowo przestrzegał zakazu, później jednak, ledwo pani Sobczańska zamykała drzwi za sobą, wyciągał spod baranicy książkę i delektował sią
lekturą.
Do rodziców pisywał regularnie, gdyż doktorowa co niedzielą kładła przed nim papier listowy i kopertę. Zamiast więc iść do kościoła, wysilał się, by jak naj-ciekawiej opisać swoje życie, co przychodziło mu z trudem, gdyż wszystkie zachwyty wyczerpał w pierwszych tygodniach, następne nie przynosiły już nic nowego, przynajmniej w tej dziedzinie, która była przedmiotem korespondencji. O przeżyciach wewnętrznych nie chciał i nie potrafił pisać, sam się w nich dobrze nie rozeznawał, czuł tylko, że się zmienia i uważał to za naturalne, podobnie jak opuszczanie mszy niedzielnej, choć wszczepiono mu pewność, że stanowi to grzech śmiertelny. Zrazu tłumaczyła go choroba, kiedy jednak przestał gorączkować i wychodził na przechadzkę, nic nie przeszkadzało, by brał udział w nabożeństwach. Ponieważ doktorowa i w tej sprawie zostawiała mu swobodę, Łukasz raczej z lenistwa niż pod wpływem religijnych wątpliwości zaczął unikać kościoła, do czego później dorobił argumenty. Chcąc mianowicie zaimponować czymś Henrykowi, stwierdził, że nie wierzy w Boga. Student zrobił głupią minę, lecz tematu nie podjął. Przy stole wigilijnym Łukasz podzielił się z nim opłatkiem, zjadł ze smakiem siedem potraw i pierwszy zaintonował kolędę. Uprosił doktora, żeby mu pozwolił wybrać się z Henrykiem na pasterkę do kościoła, słyszał bowiem, że górale przychodzą tam w prześlicznych strojach i wspaniale śpiewają. Noc była śnieżna, mroźna, rozdzwoniona od sanek, roziskrzona od świateł, które paliły się we wszystkie!
18
oknach, bardziej karnawałowa niż nabożna, bo i podpitych ludzi nie brakło. W maleńkim kościółku serdaki, cuchy i spódnice mieniły się wszystkimi barwami. Kolędy omal nie roznosiły ścian.
— Jak ci się podobało? — spytała pani Sobczańska nazajutrz przy obiedzie.
— Cudowne śpiewy, stroje, nastrój! Ale ja w Boga nie wierzę!
Doktor spojrzał na Łukasza spod okularów i uśmiechnął się w milczeniu. Halina omal nie udławiła się pasztecikiem.
— Pomówimy o tym za dziesięć lat — ucięła gospodyni. — Komu dolać barszczyku?
W drugi dzień świąt po południu, kiedy doktorostwo poszli na wizytę, a Łukasz kończył leżakowanie, Halina wyciągnęła go z werandy.
— Chodź, przejdziemy się. Zbrzydło mi siedzenie w domu.
— Sama jesteś?
— W święta to tak zawsze. Pójdziemy do Białego?
— Po ciemku?
— Ojej, na taki spacer? Zresztą na śniegu wcale nie jest ciemno.
Szli pod skocznią. Jak okiem sięgnąć nie widać było nikogo prócz nich dwojga. Miasto wydawało się odległe. Ośnieżone świerki jaśniały na granatowym niebie.
— Naprawdę nie wierzysz w Boga?
— Naprawdę.
— Ani w życie pozagrobowe?
— Ani w życie pozagrobowe.
— I nie straszno ci?
— Dlaczego?
— 2e wszystko skończy się ze śmiercią. Że nie spotkasz nikogo z bliskich. Że zło jest bezkarne.
19
— Karę ponosimy tutaj.
— Zawsze?
— Nie.
— Skąd wiesz, co jest dobre?
— To sprawa umowy społecznej.
— Ejże! Sumienie cię nie dręczy, gdy zrobisz coś
złego?
— Wyrzuty sumienia są wynikiem przyjęcia pewnych norm, a później odstępstwa od nich.
Zamilkła. Szła lekkim, szybkim krokiem, spociła się trochę i Łukasz to poczuł. Ledwo mógł za nią nadążyć, bo szkolny płaszcz pałętał mu się koło nóg, pot ściekał między łopatkami. Bał się głośniej odetchnąć, by nie powiedziała, że sapie ze zmęczenia, bał się przystanąć, żeby go nie miała za fajtłapę.
Dolina Białego po prostu go olśniła. Nie znajdywał słów zachwytu, choć szło mu się coraz ciężej i lękał się, że nie da rady. Dopiero przy końcu dolinki Halina przystanęła.
— Podoba ci się?
Księżyc świecił, było jasno i uroczyście.
— No, powiedz — zbliżyła twarz do twarzy chłopca. Czuł ciepło bijące od jej policzków.
— No, powiedz...
Pocałowała go w gorące usta. Niezgrabnie ogarnął ją ramionami, zdając sobie sprawę, jak śmiesznie musi wyglądać. Halina rozpięła guziki jego płaszcza, wtuliła się pod sztywne klapy. Łukasz miał ją teraz tak blisko, że przestał myśleć. Doznał niezmiernego szczęścia, wszystko się w nim uciszyło.
Po świętach doktor Sobczański wziął go na prześwietlenie i tak był rad z wyniku, że pozwolił chłopcu na dłuższe ranne spacery, ograniczając leżakowanie tylko do dwóch godzin po obiedzie. I tu dopiero zaczęła się niedola. Łukasz nie miał odpowiedniego ubra-
20
nia i butów ani pieniędzy na kupno innych. Nie chciał mówić o tym doktorostwu, a tym bardziej pisać do domu, lękając się, by mu nie kazano wracać. Zresztą pobyt jego w Zakopanem i tak już mnóstwo kosztował. O gotówkę zawsze było w Ciechanowie trudno.
Włóczył się więc po dolinkach w tym swoim ciężkim, śmiesznym paltocie i przemaczał nogi, ilekroć śnieg dostał mu się do kamaszy. Mimo to wyruszał codziennie, coraz dalej i wyżej, gnany niewidzialną siłą. Marzył o prawdziwych wycieczkach i o nauce jazdy na nartach, czuł się zdrów, gotów dorównać wszystkim chłopakom, jakich spotykał po drodze.
Halina znów nie zwracała nań uwagi, rozrywana przez kolegów, śmigająca na deskach, zadyszana, zaróżowiona, śliczna. Myślał o niej bez ustanku, przyłapywał się na tym przy czytaniu, podczas przechadzki, w rozmowie z innymi. Śniła mu się po nocach i zwi-dywała na dworze. Termometr o piątej wkładany pod pachę zaczął wskazywać kreski ponad normę.
— Trzeba wrócić do porannego werandowania — stwierdził doktor.
— Od poniedziałku...
Lekarz uśmiechnął się i pozwolił pójść jeszcze na niedzielny spacer.
Od rana sypał drobny śnieg. Łukasz jednak zaplanował sobie z góry, że pójdzie na Halę Gąsienicową. Tyle się o niej nasłuchał, tyle zdjęć naoglądał, że musiał koniecznie zobaczyć ją na własne oczy. Po śniadaniu ruszył więc do Kuźnic, stamtąd na Boczań. Wyliczył sobie, że jeśli się pospieszy, zdąży wrócić na obiad do domu. Na pewno czas podany na tablicy obliczono z nadwyżką. Czuł się doskonale, gotów do sportowych wyczynów.
Nie przewidział jednak, że w lesie będzie tyle śniegu. Szedł wolno, z trudem, śnieg wpychał się pod miej-
21
skie spodnie, przemokły skarpetki i buty, Płaszcz ciążył, długie poły zawadzały przy każdym kroku. Łukasz osłabł, było mu trochę mdło, cudowne górskie powietrze nie syciło płuc. Przystawał coraz częściej. Gdy wyszedł z lasu, zapadał się już w śniegu po kolana, marsz wymagał dużego wysiłku. Co gorsza, zadymka przesłaniała wszystko. Mógłby przysiąc, że idzie polną drogą, gdyby nie wichura świszcząca z niebywałym impetem. Łukasz nie miał zegarka. Zdawało mu się, że już zmierzch zapada. Wiatr siekł w policzki, odkryta szyja nagle zaczęła boleć. Łukasz zapiął płaszcz, poprawił szalik. Nie pomogło. Rozbolało go gardło, jakby w czasie upału zjadł łapczywie porcję lodów. Szedł jednak dalej. Zadymka wirowała wokół niego. Stracił orientację. Którędy iść? Ani śladu drogi, Przestraszył się, że zabłądzi. Płaszcz zesztywniał, zimno dobierało się do szpiku kości. Jeszcze chciał brnąć dalej, jeszcze nie dawał za wygraną, lecz rozsądek wzywał do odwrotu. Przystanął. Zawierucha nasilała się wraz ze zmierzchem. Łukasz zapłakał.
Na Antałówkę dowlókł się już po ciemku. Doktorowa położyła go do łóżka, napoiła herbatą z malin, na-faszerowała lekarstwami. Nic nie pomogło. Przechoro-wał dwa tygodnie. Bardzo wolno wracał do zdrowia. Dręczyło go wspomnienie śmiesznej, nieudanej wyprawy. Nie wspomniał o niej nikomu, lecz zapamiętał ją boleśnie do końca życia. Fascynacja Tatrami trwała nadal. Kiedy poczuł się na tyle dobrze, by werandować, całymi godzinami chłonął ich widok, ani myśląc o czytaniu. Pierwszy spacer do miasta wykorzystał na kupienie mapy i przewodnika po Tatrach. Wypożyczał z biblioteki opisy taternickich wypraw. Czytając w przewodniku suchy opis drogi, wyobrażał sobie, że idzie oto na lewo w skos, pokonując płytką rynnę, wychodzi na grań żeberka i staje wprost pod ścianą,,.
22
Marzyło mu się, że ma nieustraszonych przyjaciół, z którymi wyrusza razem na wspinaczkę. Kiedy w kwietniowe ranki słonecznym złotem rozbłyskiwały szczyty, kiedy w południe można było precz odrzucić baranicę i wygrzewać się rozkosznie na leżaku, Łukasz rozmyślał, co by tu zrobić, aby na zawsze osiedlić się w Zakopanem. Telegram z Ciechanowa położył kres marzeniom. Ojciec zmarł na serce, matka wzywała do powrotu.
Sytuacja rodzinna przedstawiała się niewesoło. Matka nie miała renty, musiała liczyć na własne siły i niewielkie oszczędności. Choroba Łukasza i strata roku szkolnego wydawała się teraz klęską. Nie o studiach trzeba było myśleć, lecz o tym, by jak najprędzej zarabiać na życie. Przestał istnieć dylemat, czy wybrać aktorstwo, czy medycynę. Należało dziękować Bogu, gdy się znalazło posadkę w cukrowni.
Łukasz niechętnie wracał później myślą do tamtych lat. Nie lubił również wspominać września i jenieckiego obozu, powrotu do Ciechanowa, w którym powitały go zgliszcza rodzinnego domu. Uważał, że w 1946 roku narodził się ponownie z chwilą, gdy postanowił zacząć upragnione studia. W tydzień po uzyskaniu dyplomu powędrował do szpitala. W prawym płucu miał jamę wielkości orzecha. Gruźlica w tym stadium była chorobą dokuczliwą. Próbowano ją zmóc odmą, setkami pastylek. Zmęczony organizm wcale się nie bronił. Zdjęcia rentgenowskie wykazywały pogorszenie.
Podczas gdy koledzy Łukasza urządzali się w teatrach i grywali coraz lepsze role, on poznawał mizerię szpitali, ogołoconych przez wojnę, skąpo wyposażonych w leki, źle zaopatrzonych w żywność. Wreszcie wycięto mu parę żeber, przyduszono dziurę w płucu i posłano do Zakopanego, żeby wydobrzał.
Od pierwszego dnia poczuł się lepiej, ale wyniki ba-
23
dań nie świadczyły o popraw- Zżymał * na Utamy i wymyślał pielęgniarkom pewien, ze wszyscy sprzy sięgli się przeciw niemu, bo przecież jest zdrów jak tur Szalał gdy mu odmawiano przepustki do miasta. Znielubili go wszyscy, lekarze i pacjenci. Wobec innych nie stosowano sankcji za przekroczenie regulaminu, ilekroć jednak przyłapano Łukasza na popijawie ordynator robił mu piekielną awanturę. Bez wódki Łukasz nie umiał się już obejść, chociaż zdobycie jej było nie lada wyczynem. Przede wszystkim nie miał pieniędzy. Odmawiał sobie wszystkiego, byle tych parę złotych zostawić na ćwiartkę. Trzeba teraz było znaleźć kogoś, kto ją do sanatorium przemyci, że zaś darł koty i z personelem, i z towarzyszami niedoli mijały długie dni bez jednej kropli. Nareszcie w lipcu zwolniono go z sanatorium. Dyżurna lekarka starannie wypisała mu na kartce, jak ma postępować. Zalecała oszczędzający tryb życia, unikanie wysiłku, wstrzymywanie się od palenia i picia, badania kontrolne co miesiąc. Łukasz spakował cały swój dobytek do fibrowej walizki, przeliczył gotówkę. Nie wystarczało nawet na wyjazd do Warszawy, w której zresztą nikt x nieś0 nie czekaL Zaraz za ЬгаШа zgmot - -w garści wskazania lekarskie i cisnął je do kosza. Powędrował na Antałówkę, żeby odwiedzić doktora Sobczańskiego. Zastał jedynie jego żonę, potwornie opuchniętą, na nogach jak stępory. Nie poznała go i nawet gdy wymienił swe nazwisko, nie umiała go sobie przypomnieć. Doktor już nie żył. Schludny niegdyś domek wymagał natychmiastowego remontu.
Шт& nieśmiało wręczył skromne kwiaty. Pani Sod-czańska podziękowała bez uśmiechu i nie podniosła się, żeby je wstawić do wazonu. Siedzieli w jadalni przy tym samym stole, przy którym powiedziała kiedyś, że za dziesięć lat porozmawia z Łukaszem o Bogu.
24
Kryształy znikły z kredensu. Po martwej naturze został tylko ciemny ślad na ścianie.
— Czy mógłbym na jeden dzień zostawić u pani walizkę? — zapytał Łukasz.
— Owszem.
— Mam jeszcze jedną prośbę... Wyszedłem dzisiaj z sanatorium i... — słowa uwięzły mu w gardle. Jeśli*' doktorowa go nie pamiętała, mogła uznać, że przyszedł tutaj tylko po to, żeby ją naciągnąć.
— I nie ma pan pieniędzy?
— Właśnie...
Była już całkiem siwa. Blade, niebieskawe oczy patrzyły spod opuchniętych powiek. Nad sinawymi wargami ciemniało kilka włosków.
— Mnie się też nie przelewa. Dam panu jednak skromną sumkę na początek.
— Zwrócę ją pani z Warszawy. Z pierwszej pensji..,-Machnęła lekceważąco dłonią.
— Naprawdę!
— Wierzę, wierzę — mruknęła wstając o lasce. Po-kusztykała z trudem do sypialni. Wstyd walczył w Łukaszu z ciekawością, ile też stara przyniesie, ile wysupła ze zniszczonego pugilaresu. Wściekły był na siebie i rad, że zdobędzie forsę bodaj na pierwsze dni.
— To wszystko, czym mogę panu służyć — położyła przed nim tysiąc złotych. — Oby panu przyniósł szczęście.
Pocałował ją w spuchniętą, piegowatą, odrażającą rękę. Doktorowa uśmiechnęła się i pogładziła go lekko-po głowie.
Zabrał tylko sweter i wiatrówkę, wepchnął walizkę-w ciemny kąt i wybiegł jak na skrzydłach. Umyślił' sobie od dawna, że przed wyjazdem musi zobaczyć' Halę Gąsienicową. Co prawda, nogi miał waciane, lecz: Przy pewnym uporze i dobrej pogodzie można i na ta-
25
kich nogach dowlec się pomaleńku do wymarzonego
celu.
Najpierw jednak wstąpił do baru i golnął setkę bez zagrychy, jako że należało oszczędzać. Boże, co za radość! Oby doktorowa żyła sto lat!
Po południu zjawił się w schronisku i poprosił o nocleg, ale nie było wolnego miejsca.
Tego się nie spodziewał. Hałaśliwy tłum w jadalni wcale nie odpowiadał jego wyobrażeniom o urokach schroniska. Rad nie rad stanął w kolejce po kiełbasę
na gorąco.
Kiedy ją pałaszował, zagryzając pokaźną ilością
chleba, ktoś klepnął go po ramieniu.
— Cześć, stary! Zmieszczę się koło ciebie?
— Cześć! — odburknął Łukasz i nagle twarz mu pojaśniała: — To ty tutaj, Tosiek?
— Ostatnie dni urlopu. Gdzieżeś ty się, chłopie, po-dziewał? Znikłeś po dyplomie jak kamień w wodę. Mówiono, że wybrałeś wolność. W jakim jesteś teatrze?
— W żadnym.
— Coś robił do tej pory?
— Takie różne chałtury...
— Kasiaste?
— Gdybyż!
— Jesteś do wzięcia? Bo miałbym propozycję...
— No?
— W naszym zespole potrzebny jest ktoś taki. Co prawda, cholerna orka, dziesięć przedstawień co miesiąc w terenie. Ale gra się i w Warszawie. Masz tam jaki kąt? \
— Nie. -\-
— To gorzejvAle coś by się może dało skombino-wać. Zostajesz tu najdłużej?
— Chciałem przenocowaćr-ale-miejsć nie ma.
28
__ Znajdzie się. Mój kumpel zeszedł dzisiaj do Zakopcą i wróci dopiero jutro. Prześpisz się na jego pryczy.
— Dziękuję. Byłbym w kropce, gdyby nie ty.
— Głupstwo. Zawsze możesz na mnie liczyć. Kiedy wybierasz się do Warszawy?
— Jutro...
— Możemy jechać razem. Zaraz po przyjeździe załatwimy ci angaż.
— Dlaczego zaraz?
— Bo się spieszy. Twój poprzednik wyciął nam paskudny kawał.
— No?
— Kipnął. Nie rób głupiej miny. Naprawdę. Rozwalił się na motocyklu.
— Moje szczęście.
— Garbate — wtrąciła młoda kobieta, która z talerzem jajecznicy przysiadła się obok.
— Skąd pani wie?
— Wiem. Może panu powróżyć? Przeszłość, przyszłość.
— Czekaj, Inka, niech ci przedstawię przyjaciela ze studiów: Wilczyński, pani Gostomska.
— Pani wróży z kart?
— Z ręki.
— E, nie wierzę.
— To się przekonasz. Chodźcie do mnie. Znajdzie się łyczek na uczczenie spotkania.
Siedli we troje na łóżku przykrytym burym kocem. Podczas gdy Tosiek wyciągał piersiówkę z ukrycia, Inka pochyliła się nad ręką Wilczyńskiego.
— Urodził się pan w małym miasteczku. Jako młody chłopak chorował pan na płuca... Później także... Długa linia życia. Wybitne zdolności artystyczne. Bę-
27
dzie paa sławny. Charakter trudny, depresyjny. Ożeni się pan późno, ale szczęśliwie. Ma pan takie rzadkie
imię: Łukasz.
— Jakim cudem to pani wszystko zgadła?
— Bez cudów. Pana zdrowie!
— Na nową drogę życia!
— Żeby nam się! Nie, doprawdy, niech mi pani powie, skąd to pani wie?
— Z ręki.
— Wypijmy jeszcze po jednym. Nie chce się człowiekowi wracać.
— Wpadniesz zimą na narty?
— Chyba żebym dostał zwolnienie lekarskie, bo na urlop nie ma co liczyć. Tobie dobrze, Inko, masz ferie zimowe, letnie, wiosenne.
— Jedyny zysk z belferki.
— Pani jest nauczycielką? — zdziwił się Łukasz. — Gdzie, jeśli wolno wiedzieć?
— W Płocku. Ale wyrywam się tutaj przy każdej okazji.
— Matka jej mieszka w Zakopanem — wyjaśnił To-siek. — Zawsze to łatwiej, jak ma się tutaj bazę.
Łukasz uważniej przyjrzał się dziewczynie. W półmroku jaśniały krótko obcięte włosy, łagodnie rysował się owal twarzy.
— Może byśmy jeszcze się trochę przeszli? — zaproponował, у
— To idźcie. Ja-muszę się spakować i zapłacić za sedegir-żeby-jutro nie tracić czasu — powiedział To-siek. — Bo chyba jeszcze jutro gdzieś polazę.
— Chodźmy! — rzuciła Inka wstając.
Była wysoka, szczupła, zwinna, pełna wdzięku. Łukasz odniósł wrażenie, iż starała się mu przypodobać. To go podniosło na duchu. Czuł się tak, jakby angaż w teatrze był sprawą murowaną, wygodne mieszkań-
28
ko czekało na jego powrót, a kilkuletnie wędrówki po szpitalach tylko mu się przyśniły.
Inka szła szybko w stronę Czarnego Stawu. Łukasz, któremu brakło chęci na dalszy spacer, z niejakim trudem dotrzymywał jej kroku. O rozmowie nawet nie myślał, czekając sposobnej chwili, by należycie wykorzystać przychylność dziewczyny.
— Naprawdę pan mnie nie poznaje? — spytała zatrzymując się niespodziewanie. — Byliśmy już raz na wieczornym spacerze.
— Gdzie?
— W Dolinie Białego.
— W Dolinie Białego... Więc pani jest... Więc to ty?
— Bardzo się zmieniłam?
— Zmieniliśmy się oboje.
— Ja cię poznałam od razu.
Łukasz się stropił. Przypomnienie dawnej znajomości komplikowało sytuację.
— Siądźmy tutaj — powiedziała Inka. — W schronisku nie sposób rozmawiać.
Podała mu rękę, pociągnęła za sobą. Wyczuł obrączkę na jej palcu.
— Zmyliło mnie nazwisko. Wyszłaś za mąż. Z miłości?
— Z chęci posiadania własnego domu.
— Czy to takie ważne?
— Dla mnie tak.
— Opowiedz mi o mężu.
— Starszy ode mnie o piętnaście lat. Inżynier. Doskonały fachowiec.
— Typ mocnego człowieka?
— Tak mi się przynajmniej zdawało.
— I zawiodłaś się?
— Na co dzień to inaczej wygląda. Każdy ma własne życie. Ja w szkole, on na budowie. Ja w górach...
29
__ On dalej na budowie. Przynajmniej jeździ na nar-ta^?Raz w roku przez dwa tygodnie, jeśli śnieg do PiSleTo»ie trudno dorównać. No, ale zostają wam
^^Гета zebrań, wyjazdów służbowych albo
"""" •?na budowie. Zresztą lubię być sama. Myślami
leISm tutaT Władam sobie z Mm i dokąd wybiorę
* tSS - stwierdził, żeby położyć Mes
"" Z których nie był ciekaw. Objął ramieniem
S^^SSSf^t-Ł. do niego, wsparła gJ
"' nVdawnychUznajomych niewielu mi zostało - po-
-|1 ^Pogmęli na wojnie, rozjechali się po wiedziała 9 4 p^^^ tQ nie mogą y.
^^""'tuta To żona bo dzieci... Albo nie mają for
f' cpzoni - zaśmiała się nieprzyjemnie. - Ale me fto chodzi. Wiesz, myślę o przyjaźniach, Morę wytrzymują próbę czasu. Bez tego...
~~ Smi się, że wojna zniszczyła wszystko, co ~łam w Tyciu rozbiła tamten mój przedwojenny, X^i lwiąt. Nic dobrego mnie już nie czeka. Ot, zwykła wegetacja.
1- j3ovaryzujesz, Halino. I
_ przeraża mnie ta szarzyzna egzystencjr. Z domu do szkoły, ze szkoły po zakupy i do domu. Znasz Płock Dlakogoś, kto spędził dzieciństwo w Zakopanem, te ulice są nie do zniesienia. Chciałabym nieraz
1 Cz~ego? - wcisnął dłoń na jej piersi. Stanów-r7Vm ruchem uwolniła się z uścisku.
^Nieważne! - burknęła wstając. - Wracajmy.
30
.— Zgodnie z tradycją powinna byś mnie pocałować.
— Obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanu. Zbiegła w dół po skalnych stopniach. Przystanęła,
czekając na Łukasza.
— Wiesz, muzułmanie mają specjalne słowo „barka" na określenie błogostanu, jaki daje długoletnie obcowanie z jednym miejscem, z domem, sprzętami. Poczucie zakorzenienia — to wielki dar. Ja go utraciłam. Bo nasz dom po śmierci ojca, po zniknięciu jego przyjaciół — jakby się zmienił. Ja sama także... Więc ilekroć spotykam kogoś, kto jak ty należał do tamtych czasów... Łudzę się, że... Ale to tylko złudzenie.
— Zmiana jest istotą życia.
Westchnęła zawiedziona. Łukasz milczał zirytowany. Że też dziewczyny muszą tak wszystko skomplikować. Wyczuła jego nastrój, starała się być miła.
— Dokąd się jutro wybierasz?
— Nie wiem. Pierwszy raz tutaj jestem i chciałbym z Tośkiem wrócić, więc mam czasu niewiele.
— No to chodźmy razem na Żółtą Turnię. Akurat spacer na dwie, trzy godziny.
— Uprzedzam, że źle chodzę.
— Tam nie trzeba żadnych umiejętności.
— Tylko żebyś mi nie robiła wymówek.
— Nigdy i o nic.
— W porządku. Zejdziesz z nami do Zakopcą?
— Nie. Dlaczego?
— Tak tylko pytam.
Odetchnął z ulgą, że sam odbierze walizkę od doktorowej, a sprawa pożyczki na razie się nie ujawni. Co potem, nieważne. Może już nigdy się więcej nie spotkają?
Z tą myślą zbudził się nazajutrz rano i wyszedł przed schronisko, by nacieszyć się widokiem gór. Bezbarwne jeszcze niebo dotykało bladych szczytów. Szarawo-
31
,,..ałv sie niemal na wyciągnie-яшес2пе turnie IJ4T***M£ n
«ta r?i. Widać byb JJ^JJŁ ciemne krzaki
se, choć mzej lekki opar p ^ ^_
koso^zewmy. Nagle ші się błysr^ krwawy ognA P*« nad ^ czerwona rozżarzył i wreszcie rozpaiiia а ч
"iasz tyle sobie przez lata obi«J? £*^ *£
■takich spodziewał ^^^^^^ * nienie cudu^ Ale mead^ ^^
wyspania. Czerwona una poz atowe.
w kotlinie pociemniało, lasy staiy ч у Czas było iść na wycieczkę. „,rbVim kro-
H*L rusZY.a wxdb, -~J~ Д^Е Mer» nie JJ**«^*V3SViJL. Dopó-
*a* jato. wytrzymywał «J» «ЗДЇ
takim niedorajdą i Chciała mu dac szkołę.
Słońce wznosząc się ponad szczyty, rozswie liło ca-1я i^i™ tvlko Staw Gąsienicowy pociemniał i zma-ІїїїїЖ* -Vozą na rumowiska skalne na wielkie odłamy granitów, zdawało mu Щ» tębe qóry kruszą się, rozpadają i przekształcają w aruz i proch, który wiatr rozwieje. Niszczenie tern ™ uważał za wiecznotrwałe, wzmagało w mm po-їиГе wlatejTuchości. Ręce mdlały od czepiama sb nłazów, kolana były całe w sińcach.
Pod szc ytem lodowaty wicher dobrał mu się do sJiku kS pozbawiając go wszelkiej uciechy. Ta-Sfo uczucia zimna nie doświadczył Łukasz nigdy do-
32
tąd. Miał wrażenie, iż krew w nim krzepnie i serce zamiera. Czuł w ustach słodki smak, zbierało mu się na wymioty, niezdolny był do najmniejszego wysiłku. Siadł pod osłoną głazu, położył głowę na skrzyżowanych ramionach. Dopiero teraz Halina spostrzegła, że dzieje się z nim coś niedobrego. Nie miała jednak ani leków, ani nawet termosu z herbatą, bo któż by niósł zapasy na taki spacerek? Ogarnęła ją złość i zniecierpliwienie, wyrzucała sobie w duchu, że wybrała się z takim patałachem. Nie było jednak innej rady, jak wracać czym prędzej do schroniska.
Zejście po piargach wydało się Łukaszowi nader uciążliwe, może nawet gorsze niż wspinanie się pod górę. Zmęczone mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, nogi uginały się pod nim, łydki drżały i ze strachu, i ze znużenia, od którego odwykły w sanatoryjnym bytowaniu. Samopoczucie jego pogarszał fakt, że Halina zbiegała po kamieniach lekko, bez najmniejszego wysiłku, bez cienia lęku. Nie dbając tedy o jej opinię, Łukasz zjeżdżał po prostu na siedzeniu, z wielkim uszczerbkiem dla swych najlepszych spodni.
W takich warunkach mowy być nie mogło o rozmowie, a tym bardziej o jakichkolwiek zwierzeniach. Marzył tylko o jednym: żeby wreszcie stanąć na równej drodze. Przysięgał sobie, że nigdy więcej nie porwie się na żadne wycieczki. Był wściekły, że zbłaźnił się przed Haliną, lękał się, że przypłaci zdrowiem ten wyczyn ponad siły. Pierwsze zetknięcie z normalnym życiem wykazało, jakim jest chuchrem, słabeuszem, pośmiewiskiem dla rówieśników. Czas naglił. Tosiek na pewno niecierpliwił się w schronisku, mieli przecież razem jechać dzisiaj do Warszawy. Na myśl, że trzeba będzie jeszcze zejść do Kuźnic, a stamtąd do Zakopanego, Łukasz zaciskał zęby.
Rozpaczliwe poczucie słabości przesłoniło mu wszy-
(«Й ZABRZU Щ
stkie inne wspomnienia. Nie pamiętał nawet pożegnania z Haliną. I ona zresztą na pewno nie paliła się do ponownego spotkania. Całą siłą wyobraźni Łukasz uczepił się marzeń o pracy w teatrze. Tylko to mogło teraz liczyć się dla niego naprawdę.
Program artystyczny miał rozpocząć się o szóstej wieczorem, lecz Łukasz wyjechał z Ciechanowa zaraz po obiedzie, gdyż jedna z pań, zajmująca się organizacją imprezy, musiała być wcześniej w Opinogórze, by dojrzeć przygotowań i ustawić w wazo- j nach róże, świeżo przyniesione ze szklarni. Wiozła je na kolanach z największą troskliwością, ilekroć zaś samochód podrzucał na wybojach, westchnienie trwogi dobywało się z jej piersi. Łukasz siedząc obok kierowcy obserwował ją w lusterku, rozbawiony jej romantyczną przesadą, lecz i zły trochę, że pozbawiła go poobiedniej drzemki w hotelu. Odkąd zaczął się starzeć, przywykł do krótkiej sjesty, dzięki której z odnowionym zapasem sił dociągał jakoś do końca pracowitego dnia. Nic nie mogło mu jej zastąpić: ani kawa, ani przechadzka, południowe godziny były dla niego stracone. Jechał przeto z kwaśną miną, roz