Danuta Bieńkowska Wesprzyj siena mnie Termin zujrotu książki: Kart* terminów zwrotów Danuta Bieńkowska Wesprzyj się na mnie Wydawnictwo „Śląsk" Katowice Opracowanie graficzne Andrzej Kacperek ISBN 83-216-0051-4 © Copyright by Danuta Bieńkowska, Katowice 1930 Redaktor Krystyna Moćfeo Redaktor techniczny Zdzisław Żak Korektor Joanna Huber K1EJSKA BIBLIOTEKA . ЩиСКА W Zcbrzu f>€>L ł ^гтщт . o-postępy w języku P Łukasz spostrzega dejmowamu gości z mu ie ^ dziewczyn, która wczoraj P у imieniu Kra- trząc na nią gorąco, zapewnia ч Sińlkiep6kim na ziemi, pótym Twój, a jeśli kiedy przyjdzie drwa rąbać, by Cię karmić, licz na moich ramion dwoje, a jeśli kula jednO( urwie, to na jedno tylko. Przyciskam Cię do serca..." Nie musi już patrzeć na tamtą, aby wiedzieć, ze słucha go z zapartym tchem, że mimo woli bierze do siebie te wyznania, marzy o tym, aby stały się prawdą, aby wielka, romantyczna miłość przekształciła jej zy-fe w egzystencję literackich bohaterek. Łukasz umysl-STuz nil patrzy w tamtą stronę, ale czyta namiętnym, "ffi 9podScTas koncertu m6gł się lepiej przyj-dziewczynie. Jasne włosy z przedziałkiem pośrodku głowy, zaczesane na uszy jak na romantycznych portretach, duże oczy, nos cienki, może trochę zbyt wydatny, ładnie wykrojone usta. Kogóż mu ona przypo-LJ Oczywiście, Halinę z Zakopanego, tę szesna* toletnią Halinę paradującą w «wonp wtó Uśmiechnął się do wspomnień. Uczennica w białej bluz ce odpowiedziała mu lekkim uśmiechem. Po k°*cerc^' kiedy wyruszono do kościoła, żeby złożyć kwiaty na grobie Krasińskiego, znalazła się przy Łukaszu. Szli w ciemnościach rozjaśnionych tylko światłem pałacowych okien, im dalej do nich, tym gęstszy-mrok. Dopiero za murami, na drodze, paliły się blade latarnie W dole, na tle drzew bielała klasycystyczna fasada kościoła wydobyta z czerni blaskiem reflektorów. - To piękne! - szepnął Łukasz. Wrażenie stopniało we wnętrzu świątynia gdziegardziel czczono Zygmunta niż Chrystusa. Przewodnik, 42 jak zwykle w takich razach, opowiadał o kolejnych miłościach poety. Najpierw o Amelii Bronikowskiej, która gdy ją odumarli rodzice wychowywała się w domu Krasińskich, a później, po aresztowaniu jej męża za działalność patriotyczną, znowu przebywała pod ich dachem. Patetycznym tonem recytował wyznania Zygmunta: „Widziałem się dzieckiem biegającym po pokojach za moją kuzynką Amelią; potem w jednym z tych pokoi ona bierze ślub, w drugim moja matka umiera, a ja między tym ślubem a śmiercią czuję rozpacz w sercu dziecinnym, ale z namiętnościami olbrzymimi. Lata przechodzą, moja matka dawno nie żyje, ja wchodzę w lata namiętności. Załuski w więzieniu, jego żona w naszym domu na opiece mego ojca. Wieczorami, po lekcjach na uniwersytecie, chodziłem do niej (...) wiotka kibić owinięta w krepy, piękna, że oszaleć, majestatyczna, oczy czarne, rysy wydatne, dumne, pełne wyrazu i życia... Straciłem połowę duszy, całe zdrowie mojej młodości, tym wpatrywaniem się w nią i uwielbieniem. Ale nie miałem odwagi wyznać jej mojej miłości." Potem była mowa o Joannie Bobrowej, której Zygmunt zdołał wytłumaczyć, że małżeństwo jest grobem miłości. Przekonywał ją o tym na cmentarzu, gdyż wszędzie indziej było za wielu świadków rozmowy, A więc ,,tam, na grobach niemieckich całkowicie pokrytych kwiatami, spędziłem z nią dziesięć do piętnastu wieczorów letnich. Jeśli burza nas zastawała, zgadzała się moknąć aż do nitki; nie bladła już jak dawniej na odgłos grzmotu. Tam, w sukni jedwabnej, w kapeluszu paryskim na głowie, w ażurowych pończochach na nogach, stała na wilgotnej murawie z dłonią w mojej dłoni. Jednym słowem, była to kobieta, która doszła do najwyższego stopnia egzaltacji, porzuciła konwenanse światowe, spokojnie rozważając, 43 że świat ją wkrótce odtrąci, i nie widząc na ziemi nikogo, prócz tego, który nie powinien był nigdy doprowadzić jej do tej smutnej ostateczności." Wreszcie kilka zdań o Elizie Branickiej, żonie wybranej Zygmuntowi przez ojca: ,,Co za szał ją ogarnął, że chciała, chciała, chciała mimo wszystkie szlachetne przestrogi i moje, i cudze, to zrobić, co zrobiła! Nic mi nie zostanie, tylko względem niej być szlachetnym zawsze najszlachetniejszym, a co do serca, wie ona dobrze, że nigdy mojego nie może mieć i już przystała na to; serce raz się daje, nigdy więcej." Z tą szlachetnością nie musiało być najlepiej, skoro Eliza wyraziła wolę, by szczątki jej spoczęły nie w grobowcu Krasińskich, obok Zygmunta, lecz w grobie jej drugiego męża. Bodaj po śmierci wywarła zemstę na polskim Byronie. W krypcie Łukasz stwierdził nie bez melancholii, że gruźlica nie cofała się przed progiem pałaców. Większość dzieci umarła młodo, nie osiągnąwszy dojrzałości. Zygmunt od najmłodszych lat stykał się ze śmiercią. Matka, krewni, przyjaciele umierali na jego oczach. Gorączki, krwotoki, zapaści, omdlenia — to były codzienne realia. W korespondencji miłosnej uskarżano się nie tylko na cierpienia sercowe, lecz i na dolegliwości cielesne. Choroba towarzyszyła podróżom i tęsknotom, wielkim porywom i klęskom życiowym. Nie słuchając dalszych wywodów przewodnika, Łukasz wyszedł przed kościół. Lekki wiatr szeleścił w koronach drzew, niebo powlokły chmury, zanosiło się na deszcz. Łukasz przymknął na chwilę oczy, wdychając zapach zieleni. — Czemu pan wyszedł z krypty? Czy znudziły pana objaśnienia? — spytała dziewczyna w białej bluzce. — Nie powinno się zakłócać spokoju zmarłych. — Nie powinno się też czytać cudzych listów... 44 - Chyba że stały się własnością ogółu. — Tak jak życie i śmierć tamtych — wskazała ręką. — Ja bym nie chciała mieć nawet nagrobka na cmentarzu. Zakopać i zrównać z ziemią. — Tak się mówi mając całe życie przed sobą. — Albo wiedząc dokładnie, czego można się spodziewać. — Od życia czy od potomnych? — Od losu. — Pani to wie? — zaśmiał się ruszając wolno do pałacu, aby nie znaleźć się znów w grupie, która wychodziła z grobowca. — Wiem. — Zazdroszczę pani. — Pan? Przecież panu się powiodło. Jest pan świetnym aktorem. Sławnym... — Przesada. A gdyby nawet... Zazdroszczę pani tej pewności siebie. — To zarzut? Czy wymówka? — Zwykłe stwierdzenie. W pani wieku byłem okropnie zakompleksiony, nieśmiały... — Wobec dziewczyn? — Wobec jednej zwłaszcza. Pani mi ją trochę przypomina. Zaśmiała się w ciemności. Poczuł się tym urażony. — Nie wierzy pani? — Ależ taki Tylko że zawsze się tak mówi w podobnych okolicznościach! — Czyżby miała pani duże doświadczenie? — Mam oczy szeroko otwarte. Widzę i obserwuję. — Jakiż tego efekt? — Pogarda. Z pewnymi wyjątkami, naturalnie. Pan, na przykład, jest całkiem inny... — Och, tak się zawsze mówi! — odpowiedział żartem. 45 _ Pan jest pierwszym mężczyzną, ktdry mi choler- f nie imponuje. Z Teinie da sie określić w paru słowach. I - ^zfchwile wejdziemy do parncu- « ', brudno rozmawiać na takie tematy. Pozn.e,. "^f PtSŁ WYP* -we « Ciechano-•„ n ile oani nie jest zajęta. W1lwLśnte zdałam maturę i leniuchuj _ Cudownie. Więc o której? m _ O jedenastej. Poczekam na pana przea n - 4 Łukasz wrócił późno, ^czony i w_ ri*m 7p Wypił o kieliszek za wiele, rozgadał się me humorze. Wypu ° * uśmiechała mu sią ju- potrZebnie pode ™^ш*™ ишй«Ш trzejsza randka. № P^ Д.. dQ tegQ) by sie w cukierni. Trudno Jecma* * pojmował, dziewczyna pikietowała ł-^STSSi^ «*"* Qlaczego zgodził sie. na o ^^e^^ nieletnich przygodnych znajomość. ^TLintn Cenił sobie Wielbicielek, ^U2^a 99 czu jawy i snu. Czyżby Bronek tak bardzo dokładnie opisał go kiedyś przyjacielowi, czy też zadziałały tu jakieś niepojęte siły? Intuicja? Telepatia? Diabli wiedzą co? Przyglądając się domostwu, zdumiał się po raz wtóry: oto w oknach jaśniały świeżą minią nowo wprawione kraty, tworzące zabawny kontrast z ubogim i zaniedbanym wyglądem budynku. Drzwi wejściowe stały otworem. Łukasz mimo to zapukał. Z głębi domu wychynął drobny, siwy starzec z trzęsącą się głową. Płócienny garnitur wisiał na nim luźno. — Przepraszam, że przeszkadzam — sumitował się Łukasz. — Jestem Wilczyński. Przyjaciel Bronka. Chciałem tylko... — Niechże pan wejdziel — skrzekliwym głosem zaprosił gospodarz. — Dzisiaj dopiero przyjechałem i ta straszna wiadomość! Zastałem drzwi zapieczętowane, musiałem iść na posterunek i tam mi powiedzieli... Znam pana ze słyszenia... Biedny Bronek... Proszę, niech pan siada. Jeszcze nie mogę przyjść do siebie po tym wszystkim. — Straszny upałl — westchnął Łukasz, ocierając spoconą twarz. — Może szklaneczkę wody? Nie mogę niczym innym służyć. Pan rozumie, dopiero wróciłem. — Skąd? — Z Bukaresztu. Bronek mnie namówił. Gdybym się stąd nie ruszał, pewno by dotąd żył. A miałem jakieś przeczucie. Przed wyjazdem kazałem wprawić kraty... No i nie zdało się na nic. Takie nieszczęście, taka strata. Wie pan, od piętnastu lat pracowałem nad pewnym dziełem. Zostawiłem je tutaj, na biurku. A teraz patrzę, nie ma. ' — Może wzięto je stąd w związku ze śledztwem? 100 - To mi nie przyszło na myśl. Daj Boże, żeby pan miał rację! Więc przynieść wody? — Jeśli pan tak łaskaw. Teraz, gdy wzrok nieco się oswoił z półmrokiem pokoju, Łukasz bacznie się rozejrzał. Całe ściany zastawione były książkami, pod którymi uginały się półki. Biurko stało blisko okna, zacienionego krzakiem jaśminu. Podłogę zakrywał duży, bardzo już wytarty dywan. Na krzesłach leżały stosy pism oraz szpargałów. — Razi pana ten nieład? — uśmiechnął się starzec, wnosząc wodę i talerzyk konfitur. — Sam mieszkam, do sprzątania nikogo nie biorę, bo te kobiety nie mają najmniejszego poszanowania dla pracy naukowej, gotowe wszystko poprzekładać, poprzestawiać. — Proszę, wodę mamy tutaj dobrą. Ostatni raz robiliśmy gruntowne porządki przed wyjazdem mojej córki. Dziesięć lat temu. — Córka nie mieszka z panem? — Wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. A syn umarł. I tak zostałem na starość samiuteńki. Trzymała mnie ta praca... — Niech pan zapyta o nią oficera prowadzącego śledztwo. Będzie pan musiał złożyć zeznania. — Przecież o niczym nie wiem! — Może jednak. Wie pan co? Wybierzmy się tam jutro razem. Zaprowadzę pana. Ustalimy, czy to oni wzięli pański rękopis. — Bardzo panu będę wdzięczny. W moim wieku stracić naraz i przyjaciela, i dzieło życia — to wprost nie do wytrzymania. Tym bardziej, że niewiele już miałem do skończenia. Pojechałem do Bukaresztu, żeby nabrać sił. Bronek mnie namówił. Bo ja, panie, podróżować nie lubię. I tak całego świata nie poznam. A czy trochę więcej, czy trochę mniej, cóż to ma za 101 znaczenie? Człowiek powinien poznać siebie. Zrozumieć sens życia, ot co. Łukasz prawie nie słuchał, zastanawiając się, gdzie zabito Bronka i w jaki sposób. Prawdopodobnie tutaj, w tym pokoju, gdzie nic już nie mówiło o morderstwie. Rzeczy są trwalsze niż ludzie. Na gazetach i książkach osiadła tylko nieco grubsza warstwa kurzu. — Cieszę się, że pan przyszedł mnie odwiedzić. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to Bronek pana do mnie przysłał. Pan pewno nie wierzy w takie rzeczy. Ale jeśli nawet rozważyć to z materialistycznego punktu widzenia... Przecież energia, wie pan, energia myślowa, nie może tak raptem zniknąć. Unosi się, trwa w innej postaci... Przynajmniej w pierwszych dniach po śmierci. Później może się przetwarza, rozpierzcha, wie pan. Zresztą nie rozumiemy jeszcze istoty samej śmierci. Znamy tylko jej bardzo mgliste określenie. Powiedziałbym, prostackie. Właśnie w mojej pracy chciałem udowodnić... Rozgadał się na dobre. Łukasz przyglądał mu się niby to uważnie, lecz myślał o czym innym. Jak to się stało, że widział ten dom, zanim go zobaczył? Ze doskonale znał z widzenia tę siwą głowę z puchem włosów okalających podobną do tonsury łysinę? Ze skądeś zapamiętał te wyblakłe, niebieskie oczy? — Bronek za bardzo mnie kochał, żeby mógł mnie Иот onuścić - - stwierdził wreszcie Dziadysz. — całkiem opuścić Czuję zresztą jego obecność... ; 8 7aoroszony do Domu Kultury na wieczór- 102 cichą nadzieję, że może spotka Majkę w Ciechanowie i pójdzie z nią na spacer. Ostatnimi czasy zaczęła mu doskwierać samotność, której nigdy nie odczuwał za życia Bronka, choćby nawet rzadko widywali się ze sobą. Wystarczała świadomość, że istnieje, że darzy go przyjaźnią, by Łukasz nie pragnął towarzystwa innych ludzi. Z niewieloma zresztą potrafił znaleźć wspólny język. Nie znosił facetów nadmiernie zapobiegliwych, starających się w każdej sytuacji osiągnąć wszystko, co najlepsze: miejsce przy oknie w pociągu, środkowe krzesło w teatrze, urlop w najpogodniejszym miesiącu lata, uznanie dla każdej roli, powodzenie w każdym przedsięwzięciu. Drażnili go jednak i tacy ludzie, którzy zdawali się we wszystkim na łaskę losu, pod maską rezygnacji kryjąc własną niezaradność i lenistwo. Budzili w nim sprzeciw zarówno ci, co uganiali się za nowinkami w sztuce i modzie, jak też ci, co hołdowali jedynie tradycji, wieczni młodzieńcy i młodzi staruszkowie, kontestatorzy i ugodowcy. Dochodził niekiedy do wniosku, że po prostu nie lubi bliźnich, zgadzając się z Schopenhauerem, że im więcej kto ma sam z siebie, tym mniej potrzebuje od świata i tym mniej znaczą dla niego inni ludzie. Po innych bowiem, w ogóle po świecie zewnętrznym, nie należy w żadnym wypadku oczekiwać zbyt wiele. Ciasne są granice tego, co ktoś komuś dać może. W ciągu wielu lat pracy w teatrze objazdowym ludzie tak mu dokuczyli, że z utęsknieniem myślał o emeryturze, kiedy nie będzie musiał znosić cudzych kaprysów, mieszkać z kimkolwiek we wspólnym hotelowym pokoju, wysłuchiwać opowiadań o wyimaginowanych sukcesach i, niestety na ogół prawdziwych, niepowodzeniach. Chciał być sam, chciał wstawać, kiedy mu się spodoba, i spędzać dzień w taki sposób, na jaki mu przyjdzie ochota. Pierwsze miesiące swego emeryckie- 103 go żywota przeżył niemal w euforii. Ale stopniowo poczuł się jakby wyobcowany ze społeczności, nikomu już niepotrzebny i nie interesujący nikogo. Sięgnął po adresy krewnych, z którymi dotąd wymieniał najwyżej życzenia noworoczne, i zaczął pisywać sążniste listy, jakby chciał powetować sobie lata obojętności rodzinnej. Odpowiadano mu serdecznie, lecz serdeczność ta była podejrzanego autoramentu, dopatrywał się w niej poczucia obowiązku, wietrzył zdawkowość utartych zwrotów. Sam niewiele wiedział o tych krewniakach, łączyły go z nimi raczej mętne wspomnienia, ilekroć zaś usiłował odświeżyć stosunki, brak czasu stawał tamtym na przeszkodzie, odkładali ,,upragnione spotkanie" na bliżej nieokreśloną przyszłość, ad Kalendas graecas, Łukasz nie chciał być natrętem i nie ponawiał propozycji. Spragniony był tych kontaktów i dlatego, że tylko w oczach swoich rówieśników, a tym bardziej ludzi starszych od siebie, pozostał jeszcze młody, w każdym razie młodszy, niżby to wynikało z metryki czy spojrzeń, jakimi obrzucały go kobiety na ulicy. Majki, oczywiście, nie spotkał idąc z dworca do hotelu, pocieszał się jednak myślą, że może zobaczy ją wieczorem, po spektaklu. Łączył z tym spotkaniem niejasne nadzieje, wierząc na przekór faktom, że nie tylkc interes skłonił ją niegdyś do odwiedzenia go w Warszawie. Roił już romantyczny flircik, czułe tete a tete bodaj w lipowej alei, spragniony aż do bólu chociaż odrobiny zainteresowania. Nie potrafił usiedzieć w pokoju hotelowym, wyruszył więc samotnie tam, gdzie przed wojną stał w szczerym polu biedny, drewniany domek cioci Klimci; kojarzyły się z nim lata dziecinne, procesje i święcenia ziół. Ciotka wieszała nad łóżkiem suchy bukiecik, który miał ją chronić od chorób i piorunów. Ciekawe, czy staruszka jeszcze żyje? Ileż mogłaby mieć teraz lat? Osiemdziesiąt pięć albo więcej. 104 Miasto rozpostarło się dalej, pochłonęło pola, sady i zagajniki nad strugą, przez które w niedzielne popołudnia chodziło się do lasu. Ojciec pokazywał Łukaszowi drozdy, zięby, kosy i dzięcioły; gwizdał tak przemyślnie, że mu odpowiadały zdziwione i podfruwały bliżej. Na końcu sadu, za grzędami malin stały ule. Ciotka Klimcia sama wybierała z nich plastry miodu, odwirowywała go i zlewała do słoików. Łukasz pamięta ten zapach, kiedy w słoneczne dni osy zlatywały się na werandę, by uszczknąć słodyczy z plam bursztynowych na sosnowym stole. Ciotka odpędzała je niecierpliwie czystą ścierką, zajęta przecieraniem świeżo umytych szkieł. Wręczała dzieciom po ogórku, który wydrążało się łyżeczką i zajadało z miodem. Teraz tu, gdzie niegdyś rosła miodna koniczyna i złoto kwitł rzepak, stanęły mieszkalne domy. Tyle tylko zostało pszczelej radości, co z kwitnienia przydrożnych lip, pamiętających ponoć czasy króla Jana Sobieskiego. Droga stała się już za wąska, na pewno urbaniści zechcą ją poszerzyć, a lipy wyciąć. Droga ta stanowiła umowną granicę między miastem a wsią. Umowną tylko, bo przecież okoliczne wioski włączono już do obszaru miasta. Po lewej stronie ciągnęły się jeszcze sady, ogrody, nawet łany zboża, po prawej wyrastały nowe bloki. Łukasz przyglądał się chłopcom, którzy bawili się cudownie wśród cegieł, pustaków i worków cementu pomiędzy ogromnymi rurami, nadającymi się na wspaniałą kryjówkę. Dozorca zapewne przeganiał czasem dzieciarnię, najczęściej jednak udawał, że jej nie dostrzega. Chłopcy zbierali kawałki drutu, kłaki szklanej waty, ułamki barwnych płytek, przez które świat wygląda jak w kolorowym filmie, puszki z resztkami farby, którą można jeszcze rozrobić i wypisywać nią na płocie różne bezeceństwa. 105 Poczuł jakby urazą do nich, że są tacy młodzi i beztroscy. Zazdrościł im tego, co jeszcze mają przed sobą. Długich lat życia, choćby nie pozbawionego strapień. — Czy pan tutaj kogoś szuka? — spytała starowinka okryta po wiejsku kraciastą chustką. — Nie... — stropił się nieoczekiwanym pytaniem. — A właściwie tak... Widzi pani, mieszkała tutaj niegdyś moja ciotka, Żórawska... Nie wiem nawet, czy żyje... Bo to nie była rodzona — usprawiedliwił sią przed babiną. — Taka dalsza krewna, tylko nazywałem ją ciotką. — Żórawska, mówi pan? Toż ona mieszka teraz na Łąkowej, w tym domu, gdzie kiosk pod oknami. Kioskarka musowo ją zna. Niech pan rozpyta. — Naturalnie, dziękują pani. — Nie ma za co, krewniaków trzeba odwiedzać, choćby i dalekich. Wie pan, jak to mówią, człowiek bez krewnych, to jak golec w kościele. I wstyd, i pośmiewisko. Zawrócił do śródmieścia, wcale nie mając zamiaru odszukania ciotki Klimci. Pewno by go nie poznała. Przewrotna pamięć podsunęła mu nagle jej obraz. Czarnowłosa kobieta o bursztynowych oczach, trochę podobna do Cyganki. Dawno, bardzo dawno temu prowadzała swoich synów nad rzekę i zabierała Łukasza do kąpieli. Częstowała ich pierwszymi jabłkami. Boże, jakże były słodkie, wonne i soczystel Nie pozwalała nikomu ich zrywać. Sama ukręcała ostrożnie po jednym, bo takie były delikatne, że gdy spadły na ziemię, zaraz występowały na nich plamy. Zjadł obiad u „Juranda", trochę już znużony brakiem drzemki. Długo pił kawę, czytając „Zycie Warszawy". Mimo to wciąż było za wcześnie, żeby iść do Domu Kultury. Ogarnął go dotkliwy smutek, pomysł wcześniejszego przyjazdu wydał mu się niedorzeczny. Wpraw- 106 dzie i w Warszawie nie miał nic lepszego do roboty. Nie przywykł jeszcze do takiej ilości wolnego czasu. Ze strachem pomyślał o nadchodzącej jesieni, kiedy samotność staje się bardziej dokuczliwa, deszcz odstrasza od spacerów, butwiejące liście cuchną cmentarną zgnilizną. Na starość wysychają niemal wszystkie źródła szczęścia i radości, opuszcza nas miłość, nudzi przyjaźń, podróże stają się uciążliwe, książki nie zaspakajają naszych tęsknot, nie ma już nikogo, kto by okazał nam prawdziwą tkliwość i niekłamane zainteresowanie. Zęby rozproszyć przykre myśli postanowił przejść się jeszcze trochę nowymi ulicami. Szedł leniwie, oglądając ukwiecone balkony, na których gdzieniegdzie suszyła się bielizna. Dzieci bawiły się w klasy na szerokim chodniku. Stare kobiety pilnowały wózków z niemowlętami. Nikt nie zwracał tutaj uwagi na Łukasza, on zaś patrzył na otoczenie jak na sceny z nieciekawego filmu. Roztargnionym wzrokiem odczytywał nazwy ulic, takie same jak we wszystkich polskich miastach. Zatrzymał się dopiero przy Łąkowej. Tu gdzieś w okolicy kiosku „Ruchu" miała przecież mieszkać poczciwa ciotka Klim-cia. Niechęć do nie zapowiedzianej wizyty walczyła w nim przez chwilę z ciekawością i potrzebą spotkania kogoś, kto go pamiętał dzieckiem. Bez szczególnego zapału spytał sprzedawczynię o Klementynę Żórawska. — Znam, oczywiście? Pani Żórawska ma u mnie swoją teczkę. Mieszka pod czternastym, na drugim piętrze. To dom dla samotnych. System korytarzowy. Zapyta pan o pokój numer siedem. Łukasz jeszcze się wahał. Sprzedawczyni zmusiła go jednak do decyzji. — Pani Żórawska na pewno bardzo się ucieszy. Mało kto ją teraz odwiedza. Pan chyba nie z Ciechanowa? — Z Warszawy. *t — No, to tym bardziej! Gość z Warszawy! 107 Ociągając się wszedł do hallu, pachnącego pastą do podłogi. Kręcone schody prowadziły na górę. Drzwi kuchenki były uchylone. Łukasz spostrzegł dwie kobiety pitraszące strawę na gazowych palnikach. Mimo całej czystości pachniało tu starością i ubóstwem. Omal nie zrezygnował z odwiedzin, ale wzrok jego padł właśnie na tabliczkę z nazwiskiem ciotki Klementyny. Zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Już chciał odejść, już, rozpogodził się wewnętrznie. Tylko dla spokoju sumienia zastukał ponownie. — Proszę, proszę! — usłyszał niski głos. — Przecież, otwarte! Pchnął drzwi. W pokoiku pełnym zielonych roślin, siedziała przy stole drobna, pomarszczona, siwiuteńka ciotka Klimcia. Na jego widok wstała i nie okazując zdziwienia wyciągnęła radośnie ręce. — Łukasz! Niechże cię ucałuję, drogi chłopcze! Padli sobie w ramiona. Tuląc do piersi starowinkę,. Łukasz zerknął na półkę przy tapczanie. Stała tam jego własna fotografia w palisandrowej ramce. Obok niej malutki wazonik z kwiatkami. — Siadaj, kochany, siadaj! Zaraz zaparzę herbatki, woda akurat się gotuje, sama chciałam się napić. A konfitur jakich dać ci do tego? Z poziomek albo z malin? A może odrobinę świeżego miodu? — Skąd ciocia ma miód? — Od Kaczmarków. Oddałam im przecież swoje ule, kiedy miałam się tutaj przeprowadzić, oni za to zawsze mi podrzucą kilka słoików. — Od dawna ciocia tutaj mieszka? — Będzie pięć lat na Wniebowstąpienie. — Nie widzieliśmy się kawał czasu... Nic o cioci nie wiedziałem... — Za to ja o tobie ciągle czytam. Patrz, zbieram nawet wycinki — pokazała pudełko po czekoladkach. — 108 Siedzę, gdzie występujesz, jakie grasz role. Dumna jestem z ciebie. Pamiętasz, jeszcze jak byłeś dzieckiem, przepowiadałam ci wielką aktorską karierę. Urządzaliście przedstawienia w altanie, wstęp był za biletami... — Myślałem, że już nikt nie zachował te™ w pamięci. — Jakże! Nieraz mówię znajomym, że ten pan, który tak ładnie czyta w radiu, to mój siostrzeniec. Wszyscy cię tu znają z tych opowiadań. Dziś wieczorem wybieramy się na twój występ do Domu Kultury. Nrie uwierzysz, ale tej nocy mi się śniłeś. Łukasz siadł przy starym stole, na ulubionym miejscu. Jak dobrze powracać do znajomych sprzętów. Człowiek łudzi się, że wraca do siebie, do tego siebie sprzed lat, kiedy był i młodszy i spokojniejszy, i o.a pewno szczęśliwszy, bo oczekiwanie bywa większym szczęściem niż spełnienie. Wzruszyły go znajome obrazy świętych, niepotrzebna już lampka naftowa na ścianie, nóż do krajania chleba o tak zużytym ostrzu, że stało się podobne do sztyletu. Stara wyżlica położyła mu łeb na kolanach. Łukasz pogładził ją, wdychając z przyjemnością zapach sierści, wzruszony, że suka wita go jak swojaka. Ciotka Klimcia przyniosła herbatę i konfitury, gadała ciągle, nie dopuszczając go do słowa. I to też wydawało mu się miłe, zwalniało od mówienia o sobie. Dobrze było stać się przedmiotem czyichś starań i nie kłopotać się o nic. — A może trochę prześpisz się przed występom? Wyglądasz mi na zmęczonego — ujęła go dwoma palcami pod brodę. — Nie krępuj się, drzemka dobrze ci zrobi. Na gadanie będzie dosyć czasu, zanocujesz przecie tutaj, jutro wygodniej będzie ci wrócić do Warszawy. Masz, daję ci czysty ręcznik, obmyj się trochę i wyciągnij na tapczanie. Ja zejdę trochę na dół, do ogrodu. 109 Dopiero teraz rozejrzał się przytomniej dookoła. Pachniało tu jabłkami i suszonym zielem, zatkniętym za święty obraz. Pokoik był niewielki, wybielony. Mieścił się w nim tylko tapczan, stół, fotel pod oknem, garnitur trzcinką wyplatanych krzeseł. Łukasz uchylił okno. Powiało świeżością od pól i ogrodów. Obmył nad umywalką twarz, zrzucił ubranie i z poczuciem wielkiej ulgi wyciągnął się na twardym posłaniu. Dom wydawał się pusty, choć nie całkiem cichy. Wyżlica chodziła w sionce, coś szeleściło na strychu. Ptaki darły się jak zwariowane. Zaskrzypiał konny wóz jadący polną drogą. Łukasz zasnął spokojnie jak u rodziców. Już na podwórku widać było, że w pierwszej klatce schodowej trzeciego bloku odbywa się wesele. Dwie śmigłe brzózki przybrane białymi pasmami karbowanej bibułki stały przy drzwiach wejściowych, z okien drugiego piętra płynęły nieskładne dźwięki kapeli ćwiczącej rzewną melodię obrzędową. Drzwi mieszkania otwarto na oścież, bo muzykantom brakowało miejsca w ciasnej sionce, musieli wyjść na podest. Gienia w brokatowej sukni, w długim welonie i mirtowym wianku szkoliła ich, wybijając rytm nogą i nucąc piosenkę, żeby zagrali ją czysto i w odpowiednim tempie. Nie przerywając próby, witała skinieniem głowy nadchodzących gości. Dopiero na widok Łukasza dała spokój kapeli, poprawiła wianek i poprosiła szeptem: — Niechaj pan się zajmie moją ciocią, dobrze? Ona mnie za mąż wydaje. O, siedzi tam na wersalce obok. teściów. 110 Weszli do jadalni z orzechowymi meblami, z kolekcją krzyształów w oszklonej nadstawce kredensu. Gienia dokonała prezentacji. Łukasz przycupnął na krześle obok starej kobiety o włosach ufarbowanych na kasztanowo,- sądząc po zniszczonej twarzy, całej w zmarszczkach i bruzdach, można by jej dać z górą lat siedemdziesiąt, wiedział jednak od Gieni, że liczyła ich o dziesięć mniej. Miała wydatny, sępi nos i wielkie czarne oczy, jeszcze teraz pełne życia i blasku. Za młodu musiała nimi czarować wielbicieli, a i dzisiaj zjednywała sobie ludzką sympatię. Stwierdził z przyjemnością, że zachowała zgrabne, szczupłe nogi, choć w sobie była dosyć pełna; nieźle wyglądała w granatowym kostiumiku z białym kwiatem w butonierce, lecz przypłacała to nieznośnym uczuciem gorąca, jako że dzień był nieoczekiwanie ciepły jak na tę porę roku, a w mieszkanku panował ścisk i duchota. Ciotka Gieni raz po raz ocierała pot z bladego czoła, usianego mnóstwem piegów czy raczej brunatnych plam, które, podobnie jak worki pod oczami, źle świadczyły o jej stanie zdrowia. Znacznie młodziej i zdrowiej prezentowała się teściowa Gieni, blondynka o włosach ciasno splecionych i upiętych nad karkiem. Była wzruszona, usta jej drżały lekko, oczy biegły ku drzwiom sypialni, za którymi siostry pana młodego przysposobiały go do ślubnej ceremonii. Sylwetki ich migały za matową szybą, przykuwając wzrok ojca, który w czarnym ubraniu siedział sztywno z rękoma wspartymi na lasce zakończonej mosiężną gałką. Twarz jego starannie ogolona, z czołem bielszym od mocno ogorzałych policzków, z zaciśniętymi wargami, nad którymi jeżył się krótko przystrzyżony wąsik, zdradzała wielkie napięcie i niepokój; widać było, że to dostojne oczekiwanie wyprowadza go z cierpliwości. Nareszcie drzwi sypialni się uchyliły i młoda dziew- czyna w mocno stapirowanej fryzurze przywołała Gie- nię: — Chodź no tutajl Zobacz, czy wszystko dobrze. Gienia zaszeleściła brokatową suknią i znikła w sypialni. Ciotka zaczęła się wachlować „Życiem Warszawy". — Strasznie duszno! Teraz takie niskie mieszkania. Oddychać nie ma czym. — Ładnie się Gienia urządziła — stwierdził Łukasz, okiem znawcy oceniając firany, dywan i meble. — Może cokolwiek staroświecko, ale ładnie. — Oo! — wykrzyknęła ciotka. — Zobaczy pan sypialnię! Jak u księżnej Monaco! Drzwi rozwarły się szeroko i Gienia wkroczyła uroczyście z narzeczonym. Nie grzeszył wprawdzie urodą, miał szeroki, trochę płaski nos, jasna czupryna zubożała mu już o dwie głębokie zatoki nad czołem, w których perliły isię teraz krople potu, lecz uśmiechał się ujmująco, ukazując mocne, żółtawe zęby. Radość biła mu z szarych oczu, gotów był dzisiaj wszystkim nieba przychylić. Łukasz zerknął ciekawie do wnętrza książęcej sypialni. Pośrodku stało podwójne, małżeńskie łoże z dwiema nocnymi szafkami po bokach, wszystko z biało lakierowanego drewna. Na szafkach alabastrowe lampki z różowymi abażurami. Kapa na łóżku i zasłony w oknach — z różowego jedwabiu. Na ścianie — Rafae-lowska Madonna z dzieciątkiem w złoconych ramach. — Lusiu, postaw na stole krzyż, kropidło i wodę święconą — komenderowała Gienia. — Panowie, chodźcie tutaj — wezwała muzykantów. — Grajcie „Pobłogosław, ojcze, matko..." Kapela bezbłędnie wykonała pieśń wyuczoną przed kwadransem. Gienia z narzeczonym klękli przed ro-•dzicami. Pochylili głowy; panna młoda wzruszonym gło- 112 sem poprosiła o błogosławieństwo. Ciotka wstała, zrobiła znak krzyża nad młodą parą, pokropiła ją wodą święconą i wręczyła kropidło matce pana młodego. Muzykanci grali rzewnie, z przejęciem. Goście nagle się rozkrochmalili, ktoś ukradkiem otarł łzy. Gienia pierwsza podniosła się z klęczek. Zerknęła na zegarek. — No, możemy jechać. Zobacz, Lusia, czy taksówki przyjechały. — Przyjechały! — stwierdził z satysfakcją Andrzej, brat pana młodego. — My z Władziem pojedziemy pierwszą. W drugiej ciocia z panem Łukaszem i Lusią. W trzeciej teściowie z Andrzejem. A goście, jak komu wygodniej. Bo taksówek starczy dla wszystkich. Słuchaj, Andrzej! Wyjdziesz ostatni, zamkniesz mieszkanie. Tylko sprawdź, czy drzwi dobrze zamknięte, i klucza nie zgub. Panowie — zwróciła się do orkiestry — pojadą wprost do „Sasanki". Lusia, podaj mi bukiet. Włożyła długie, białe, nylonowe rękawiczki i ostrożnie ujęła wiązankę różnobarwnych gerber. Podtrzymując drugą ręką dół brokatowej sukni, majestatycznie zeszła ze schodów. Kilka warszaw czekało na podwórzu. Gienia zmierzyła je wzrokiem. — A kwiaty? Lusia, skocz prędko na górę po kwiaty. Stoją w wiadrze, w łazience. Trzeba umaić samochód. Wskazała narzeczonemu, żeby wsiadł do auta, sama usadowiła się po prawej stronie, starannie układając fałdy sukni. Lusia nadbiegła zdyszana. Kierowca fachowo pomógł jej przybrać maskę wozu. Gienia dała znak dłonią i orszak weselny ruszył do kościoła. — Kto by pomyślał, że Gienia doczeka się takiego wesela! — westchnęła ciotka. — Należało się jej zresztą jak mało komu! Strasznie się w życiu nabiedowała. 8 Wesprzyj się na mnie 113 Podczas wojny to boso biegała po śniegu. Nogi ma odmrożone, że Boże zachowaj! Straszne rzeczy przeżyłyśmy razem. Była dla mnie lepsza niż rodzona córka. — Naprawdę? __ jak Boga kocham. Przyjechałam ja tu do córki, jako repatriantka znaczy się. Miesiąc, dwa, żyło się nam jako tako. A później zięć zaczyna nosem kręcić, że ciasno, niewygodnie, chłopcy nie mają gdzie lekcji odrabiać. I wmawiają we mnie chorobę. A od tego zaczęło się, że miałam zegarek złoty, dobrze schowany pod bielizną w szafie. Szukam ja go kiedyś, szukam, tfu, czary czy co, diabeł ogonem nakrył. Pytam ja zięcia, pytam ja córkę, gdzie on się podział, ten mój złoty zegarek. Jaki zegarek? ■— pytają. Żadnego zegarka my nigdy nie widzieli. Coś tam mamusi pewno się przywidziało. No i co pan powie? Jak mogło mnie przywidzieć się, kiedy ja na ten zegarek pół roku pracowała, pieniążki zbierała, po każdej wypłacie liczyła, ile jest i ile jeszcze potrzeba. To wszystko nic. Jednego dnia zięć mówi, że ja źle wyglądam, cała twarz w plamach, on doktora ma znajomego, który do nas przyjdzie i mamusię zbada. Nie prosiłam ja doktora, plamy te na twarzy to od wojny, no, ale niechaj sobie przyjdzie. I co pan powie? Przychodzi taki z czarną bródką i z oczkami, co się do samego środka wwiercają. Przed wojną u nas w Lidzie jeden taki sztuki magiczne pokazywał, króliki z cylindra wyciągał. Ale ten lepszą sztukę wyciął. Pogadał ze mną, w kolanko stuknął i kazał przyjść do szpitala na badanie. A wie pan do jakiego szpitala? Dla wariatów. Jak Boga kocham! Nie powiedział wprost, ale ja się domyśliłam. Bo cóż to innego może być tam, gdzie endokrynologia, neurologia i tak dalej? Niedoczekanie wasze! A już wtenczas starałam się o posadę, bo czułam, że na rodzinnym wikcie nie utyję. Akurat następnego dnia poszłam do kadr i okazało się, że mogę za- 114 cząć od pierwszego. Pięknie, ładnie, będzie za co żyć, ale gdzie spać, gdzie głowę skłonić? Spakowałam po cichu swoje rzeczy, zaniosłam do biura, schowałam w takim składziku na makulaturę. Po pracy szłam na obiad do stołówki, a potem wracałam, kiedy sprzątaczki kończyły, rozstawiałam krzesła i nocowałam, wcale nie najgorzej. Ale jakoś powiedzieli komu nie potrzeba i zrobiła się awantura. No i wie pan? Poszłam do sekretarza POP, powiedziałam, repatriantka jestem, u córki żyć nie sposób, ratujcie, towarzyszu. Poratował. Dali mi przydział na pokój. W starym budynku, bez remontu, ale dali. Później jakoś poszło. Kiedy Gienia przyjechała, miałam już porządny pokój z kuchnią i łazienką. Wzięłam dziewczynę do siebie, wystarałam się jej o posadę. Zwykła rzecz. Kto biedy zaznał, ten wie, że tylko wtenczas człowiek wyżyje, jak mu ludzie pomogą. Nie imiej sto rublej, a imiej sto druziej. Wstyd powiedzieć, w Warszawie tego nie rozumieją. Człowiek człowiekowi wilkiem albo i gorzej. No, ale ja Gieni pomogłam i ona mnie odwdzięczyła się... W kościele tłum weselników czekał już przy bocznym ołtarzu z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Młoda para klękła na klęczniku. Ołtarz przystrojony był ziołami i kiściami jarzębiny. Po prawej stronie stała wielka gliniana misa pełna owoców i dorodnych jarzyn. Wydało się to Łukaszowi nader dziwne; duszno mu się zrobiło od zapachu więdnących ziół, bo msza śpiewana ciągnęła się bez końca. Odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie młodzi wymienili obrączki i skierowali się ku wyjściu, aby przed kościołem przyjmować życzenia oraz kwiaty, które co prędzej odbierał od nich Andrzej. — A teraz proszę wszystkich do taksówek — powiedziała głośno Gienia. — Tutaj jest ich dwadzieścia. Gdyby zabrakło, proszę zaczekać, przyjadą po raz dru- 115 gi. — Rozejrzała sią za ciotką. — Ciociu — szepnęła. — Jedźcie z panem Łukaszem do „Sasanki". Wsiedli razem do tej samej taksówki, którą przyjechali do kościoła. Młoda para skręciła w boczną ulicę. — Czyżby kierowca zmylił drogę? — spytał Łukasz. — Skądże! Taki zwyczaj. Przyjadą później, kiedy wszyscy goście zbiorą się w „Sasance". A my ich przyjmiemy chlebem i solą. Teściowa Gieni sama upiekła bochenek z mąki pszennej i razowej. Jak to w życiu, raz biało, raz czarno. Przed drzwiami restauracji grała już kapela. Każdy z wchodzących wsuwał skrzypkowi dwadzieścia, pięćdziesiąt albo i sto złotych. Marsz weselny rozbrzmiewał na całą ulicę, przysłuchiwała mu się kupa dzieci z przeciwległego chodnika. Stoły ustawiono w podkowę. Goście rozglądali się, co będzie do jedzenie i wypicia, ścisk panował taki, że Łukasz wątpił, czy wszyscy się pomieszczą. Ledwo jednak przyjechała Gienia, ledwo pocałowała podsunięty jej bochen chleba, już opanowała weselny żywioł. Wskazywała, gdzie kto ma siedzieć, przedstawiała gościom rodzinę, rodzinie gości. Musiała to sobie wcześniej obmyślić, bo nie łatwo było tak wszystkich usadowić, żeby nikt się nie obraził, żeby wszyscy dobrze się tu czuli. Weselnicy bowiem należeli do kilku odmiennych środowisk. Najliczniej wystąpili krewni pana młodego ze wsi Glina, lecz i między nimi istniały różnice wieku, majątku, wykształcenia. Koledzy z pracy trzymali się osobno. Inżynier z huty Władzia żartował wprawdzie i gawędził z nimi, lecz ciągnął raczej ku środkowi stołu, gdzie zasiedli chlebodawcy Gieni: pani doktor Prze-rębska, państwo Lichoccy, oboje geologowie, jakaś pani socjolog i dwaj urzędnicy z Ministerstwa Handlu. Na szarym końcu znalazły się koleżanki Gieni, sprzą- 116 taczki z Rady Narodowej. Pan inżynier miał wygłosić pierwszy toast, Łukasz drugi. Gienia poprosiła go zawczasu, by przygotował piękną orację. Wystąpił więc jak w teatrze, mówił ciepło, zabawnie i wzruszająco zarazem. Spełniono kielichy i nareszcie można było zacząć jeść. — Czy pan zauważył — zwróciła się do Łukasza jego sąsiadka — że na stypie i uczcie weselnej apetyt szczególnie dopisuje? I to pod każdą szerokością geograficzną. Spędziłam dziesięć lat w Algierii... — Naprawdę? Zazdroszczę pani — nałożył sobie na talerz kawał schabu. — Nie ma czego! Egzotyka bawi krótko. Zarobki okazały się mniejsze, niż przypuszczałam. Postarzałam się o lat dwadzieścia. Straciłam kontakt z postępem. Po powrocie musiałam zacząć od punktu wyjścia. W sumie wielka strata zawodowa. Nie mówiąc o sprawach osobistych... •— Pani jest specjalistką w jakiej dziedzinie? — Jestem chirurgiem. I proszę mi wierzyć, nie miałam tam łatwego życia. — Chciałbym wypić za spełnienie pani marzeń — Łukasz szukał byle pretekstu, żeby sięgnąć po kieliszek. — Och! — parsknęła. — Nie marzę już o niczym. Nawet o wiecznej młodości. Ostatnio miałam zresztą żałosny przypadek w rodzinie. Pewien bardzo starszy pan po przeczytaniu w prasie zachwytów nad metodą doktor Aslan i nasłuchaniu się od znajomych rozmaitych plotek na ten temat, wybrał się do Rumunii, żeby odzyskać młodość. Wziął serię zastrzyków z gerovitalu, poddał się kuracji... — Z jakim skutkiem? — Obawiam się o jego życie. — Aż tak? 117 — Aż tak, drogi panie. Natury oszukać się nie da. Muzykanci, którzy już zdążyli podjeść i wypić, zaczęli grać stare tanga i ograne szlagiery. — Skąd pan wziął orkiestrę? — zapytał Łukasz pana młodego, siedzącego niemal na przeciwko. — Z huty. To amatorzy. Grywają od wypadku do wypadku. Jeden jest z mojej wsi. Skrzypek. Nut nie zna, ale gra najlepiej z nich wszystkich. Wystarczy, żeby raz usłyszał jakiś przebój, już go sobie zapamięta. Zno-wuż ten, co gra na akordeonie, to szkołę muzyczną skończył. Pracuje razem ze mną, na jednej zmianie. — Teraz pewno wesela posypią się w rodzinie. Siostry pana są takie ładne, że długo nie będą czekać. — Teraz to jest tak, że każdy stara się urządzić. One by choć zaraz mogły iść za mąż, ale przebierają. Marysia, wie pan, skończyła uniwersytet, dostała magistra. Lusia jest po technikum ekonomicznym. Mają wymagania. — I słusznie. — Wcale niesłusznie! — wtrącił ojciec pana młodego. — Co to będzie, kiedy wszyscy pokończą szkoły? Kto będzie gnój rozrzucał? Myśli pan, że maszynami wszystko się zwojuje? Po pierwsze, wcale tych małych maszyn nie nastarczy, po drugie i przy nich trzeba ręce sobie urobić po łokcie. . — Daj pokój, co im będziesz mówił! — szepnęła żona podsuwając mu talerz małosolnych ogóreczków. — Przecie to wesele, nie zebranie w Geesie! — Zdrowie rodziców państwa młodych — uratował sytuację Łukasz. — Niech nam sto lat żyją i zatańczą na weselu wnuków. Gwar wzmógł się przy stołach, wzrosła wzajemna serdeczność, niektórym wzrok nieco zmętniał, lecz wszyscy trzymali się dobrze z wyjątkiem pewnej kobiety, która nabrała wielkiej ochoty do śpiewania. Ko- 118 rzystając z tego, że orkiestra na chwilę ucichła, podniosła się z krzesła i zaczęła pieśń weselną: Oj, chmielu, chmielu... Kilka kobiet wtórowało jej nieśmiało, z pewnym zażenowaniem, bo choć śpiewanie to było całkiem na miejscu, przewodniczka chóru wyglądała trochę śmiesznie. Tęga, piersiasta, z włosami utlenionymi na platy-nowo, robiła takie miny jak kiepskie piosenkarki w telewizji, przeświadczona przy tym o swym nieodpartym wdzięku. Po dwóch zwrotkach Gienia zawołała w jej stronę: — Pani Sikorska, jeszcze do oczepin daleko! Wtedy pani zaśpiewa. Teraz niechaj nam zagrają coś weselszego! Zerknęła ku orkiestrze. Skoczna melodia zagłuszyła ostatnie słowa śpiewaczki, która siadła urażona i sięgnęła po kieliszek. Był pusty. — Zaraz doleją, zaraz — obiecała Gienia, jednocześnie dając znak Andrzejowi, by pozwolił kobiecinie przyjść do siebie i wódki jej nie dolewał. Lekarka spostrzegła tę gierkę i szepnęła do Łukasza: — Widział pan? Gienia to herod-baba. Zawsze panuje nad sytuacją. I nad nami — roześmiała się wskazując wzrokiem grono „chlebodawców". Cóż zrobilibyśmy bez niej? Ja nie mam czasu na zajęcie się domem, moja córka wywiesiła w przedpokoju grafik, kto kiedy ma przyprowadzać dziecko z przedszkola. Gienia naj-przykładniej wywiązuje się z obowiązków. — A kto najgorzej? — Mój zięć. Może dlatego, że nie ma stałych godzin pracy, więc zawsze mu coś przeszkadza. Zresztą będę miała przyjemność przedstawić go panu, bo ma tu przyjechać, żeby mnie odwieźć do domu. — Mieszkacie państwo razem? — Niestety! Ale już za tydzień młodzi wyprowadzą się do własnego mieszkania. Jurek kupił dwa pokoje z kuchnią. Własnemu szczęściu nie wierzę. Ostatnie lata to był koszmar. Bród, smród, awantury. Gdyby nie Gienia, to byśmy nie wytrzymali. Pieluchy w łazience, kaszka przypalona w kuchni, zabawki rozrzucone po całym domu, dzieciak jakby miał sto rąk i po wszystko sięgał, córka z wiecznymi pretensjami, że nie daję im więcej pieniędzy. Prawda, że ona w tym swoim laboratorium wiele nie zarabia, lecz przecież zięć mógłby... — Czym się zajmuje? — Ba! Sama chciałabym to wiedzieć. Podobno komponowaniem piosenek. Taki zdolny chłopak! Z dobrej rodziny. Był w wyższej szkole muzycznej, w klasie fortepianu, wróżono mu wielką przyszłość, bo chociaż nie przykładał się specjalnie do ćwiczenia, miał talent, słuch, pamięć muzyczną, potrafił zagrać tak, że dech ludziom zapierało. Naturalnie, z brakami technicznymi. Do czasu jakoś mu to uchodziło. Później zaczęto gc piłować. Musisz się podciągać, mówił jego profesor, nie puszczę cię dalej. Nie, to nie. Chłopak przestał chodzić na lekcje. Związał się z jakimś zespołem młodzieżowym, rzucił go, wstąpił do innego. Coś tam podobno komponuje, aranżuje, Bóg raczy wiedzieć. Dziś w Warszawie, jutro w Sopocie, za tydzień w Zakopanem. Wraca o najdziwniejszych porach dnia i nocy, często na dobrym gazie. Córka za nim świata nie widzi, słowa złego nie da o nim powiedzieć. Dla niej to cud, miód, makagiga. — Proszę państwa — Gienia podniosła się od stołu. — Przejdźmy teraz do drugiej sali, tam nam podadzą kawę. Kto będzie miał życzenie, ten zatańczy. — Z panną młodą? — zawołał kolega Władka. — Czemuż by nie... — Gienia spuściła oczy. — To najpierw ze mną — poprosił inżynier. 120 — Ale nie za darmo! — zaśmiał się tamten. — Za taki taniec się płaci! Wysypał na stół chleb z koszyka, wytrząsnął okruszyny i chciał podejść do inżyniera, lecz jakaś starsza kobieta powiedziała z uśmiechem: — Poczekaj pan! Bez kwiatka nie uchodzi!.Drużba musi mieć mirtową gałązkę. Podeszła do Gieni, urwała ze ślubnego bukietu gerberę i trochę asparagusa, uszczknęła nieznacznie gałązkę mirtu z tyłu wianka. Związała to zręcznie wstążeczką i przypięła do piersi chłopaka. Goście nagrodzili ją oklaskami. Orkiestra ruszyła do sąsiedniego pomieszczenia, grając w drodze walczyka. Inżynier skłonił się przed Gienia. Nowo kreowany drużba poskoczył z koszyczkiem. — Po tańcu, po tańcu! — upomniała go któraś z kobiet. Goście stali jeszcze pod ścianami, gdy na wywoskowanej posadzce inżynier zatańczył z panną młodą. Prowadził ją ostrożnie w takt angielskiego walca, sam przejęty swą rolą. Ona uśmiechała się szczęśliwa, welon rozwiewał się szeroko, brokatowa suknia chrobotała na styku z podłogą. — Nowa wersja bajki o kopciuszku — powiedziała do Łukasza pani socjolog. — Proszę, przyniosłam panu kawę. — Stokrotne dzięki. Czy przedmiotem pani badań są współczesne bajki? — Teraz nazywa się je mitami. To brzmi bardziej uczenie. — Zbiera tu pani obserwacje? — Owszem. — I jakie z nich wnioski? — Tak państwowo twórcze, że aż wstyd je przytaczać w towarzystwie intelektualistów. 121 — Sądzi pani, że wszyscy nastawieni są tak kryty- ^Maia zawężone pole obserwacji. Nie ogarniają obszarów przemian. Sarkają na kulturę masową, ze niedoskonała, nie pamiętając jak wielki ma zasięg. — Gdyby pani musiała na niej poprzestać... _ Nie ma takiego przymusu. Kto chce, może się rozkoszować elitarną muzyką, plastyką, literaturą. Może ją również tworzyć. — Klimat temu nie sprzyja. _ Tym lepiej dla sztuki elitarnej. Unika się łatwizny- . . , — Czy pani to wszystko mówi serio? Spoirzał na jej siwe, drwiące oczy, usta skrzywione w ironicznym uśmiechu. Twarz miała pełną, jakby opuchniętą mysie włosy gładko przyczesane, drobne żyłki pulsowały jej na skroniach. Nie odpowiedziała na pytanie Walczyk się urwał, inżynier pocałował Cienię w rączkę i rzucił do koszyczka pięćsetkę. Orkiestra znowu zagrała i Łukasz uznał, że wypada mu zatańczyć z panną młodą. — Rada pani? — zapytał. _ o, tak! — przymknęła oczy. — To najpiękniejszy dzień mojego życia! Kiedy wrócił na miejsce pod oknem, nie zastał juz pani socjolog. Kilka par ruszyło do tańca. Orkiestra Przeszła na szybsze rytmy. Nie wiadomo skąd wylazł mężczyzna wzrostu dziesięcioletniego chłopca, z wielka głową i twarzą bejdoka. Uśmiechał się głupkowato, wodząc wzrokiem po sali. Wyszukał sobie wreszcie partnerkę. Była nią gruba, niska dziewczyna w potwornie opiętej czerwonej sukience. Bejdok poprosrt ią do tańca. Tworzyli koszmarną, groteskową parę, kiedy tak trzęśli się i kolebali w takt bigbitowej muzyki. Łukasz odwrócił głowę. 122 — Kto to taki? — spytał przechodzącą obok Gienię. — Ten! — wskazała oczyma. — Nie wiem. Chodzi po chrzcinach, po weselach. Dobrze, że tu też przyszedł. Tak powinno być. Niech się biedak pocieszy w swojej biedzie. Odeszła uradowana, że na jej weselu nie zabrakło nawet bejdoka. — Długo pan tu jeszcze chce zostać? — zapytała lekarka. — Bo mój zięć przyjechał i moglibyśmy wymknąć się stąd razem. Pozwoli pan: Jerzy Dziadysz, pan Łukasz Wilczyński. — Sławny pan Wilczyński! — uśmiechnął się wysoki brunet o smolistych oczach. — Czy pan ma przypadkiem krewnego w Komorowie? — zagadnął go Łukasz nie zważając na komplement. — Owszem, dziadka. Zna go pan? — Trochę. — Biedaczysko, bardzo się pochorował po tych ostatnich przejściach. Zwłaszcza po utracie tego dzieła, nad którym pracował całe życie. — Chodźmy, panie Łukaszu — lekarka pociągnęła go za rękę. — Wyjdźmy, póki tańczą. Bo jak orkiestra umilknie, będzie trudniej wymknąć się niepostrzeżenie. Cienia jednak dopadła ich przed drzwiami. — Już państwo uciekają? — zapytała z wyrzutem. — Wiesz, kochanie, że mam dzisiaj dyżur — odparła lekarka. — Z duszy, serca chciałabym zostać, ale nie mogę. — A pan Łukasz? — Dym mi szkodzi, już zacząłem kasłać... Ale było mi tu bardzo miło. I raz jeszcze życzę wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. 123 — "W każdym razie dziękują, że państwo przyszli. Pięknie dziękuję. W milczeniu wsiedli do auta. Młody Dziadysz prowadził. Lekarka przygładziła czarne włosy, upudrowa-ła nos. Łukasz nie umiałby określić jej wieku. Byb szczupła, zgrabna, szybka w ruchach, cerę miała jesz cze gładką, bez zmarszczek. Tylko dwie bruzdy opa dające ku kącikom ust nadawały im zgorzkniały, star czy wyraz. — A wracając do jego dziadka — wskazała palcem zięcia. — Niech mi pan wierzy, że zaszkodziła mu przede wszystkim ta odmładzająca kuracja. Natury nie da się oszukać. Za parę tygodni euforii trzeba zapłacić najwyższą cenę. — Mama jest pesymistką! — zaśmiał się młody Dziadysz zapalając papierosa. — A propos, znacie państwo ten kawał o bliźniakach? — Jaki? — O bliźniakach tak do siebie podobnych, że właśni rodzice nie mogli ich rozróżnić. Tylko że jeden z bliźniaków był optymistą, a drugi pesymistą. Rodzice postanowili sprawdzić tę cechę charakteru przy okazji świąt Bożego Narodzenia. Jak to bywa we Francji, kazali wystawić dzieciom buty w wigilijny wieczór. Nazajutrz chłopcy biegną obejrzeć prezenty. Bliźniak pesymista znajduje śliczny, nakręcany samochodzik i zaczyna kaprysić, że to nie taka marka, jakiej sobie życzył. Natomiast optymista — tu narrator zaciągnął się papierosem — znajduje w swoim bucie trochę końskiego gówna i cały promienieje z radości. „Czemu tak się cieszysz?" — pyta zdziwiony ojciec. ,,Bo ja dostałem prawdziwego, żywego konika, tylko sobie poszedł". 124 10 Najgorsze było to, że nic się nie działo. Dzień za dniem płynął spokojnie i nudno. Kilkakrotnie zdarzyło się Łukaszowi przeczytać w radiu kawałek prozy, dwa razy wystąpił w słuchowiskach dla dzieci. Mało tego jak na całą jesień i to szczególnie przykrą, bo deszczową. Nawet tak miłe w dni słoneczne spacery do Łazienek stały się teraz uciążliwym obowiązkiem. Łukasz najchętniej nie wstawałby z łóżka i nie wychodził z domu, gdyby nie ogarniała go nuda i poczucie daremności. Do czegokolwiek się zabierał, ręce mu opadały, powracało pytanie: po co? Komu zależy na tym, żeby uporządkować papiery w szufladach albo przepisać numery telefonów do nowego skorowidza? Tak się niegdyś cieszył, że będzie miał dość czasu na czytanie, a teraz nie chciało mu się nawet sięgnąć po książkę. W związku z podróżami, jakie miał odbyć z Bronkiem, postanowił był sobie wiosną, że odświeży znajomość francuskiego i zaprenumerował zeszyty pomocnicze do lekcji radiowych. Ale już po wysłuchaniu pierwszych stwierdził, że nauka przychodzi mu z trudem, że nowe zwroty i słówka ulatują z pamięci. Zaniechał więc nauki, a nadchodzące pocztą zeszyty wyrzucał nie przejrzane do kosza. Na listy odpisywał sucho, z wysiłkiem, co nie zachęcało nikogo do dalszej korespondencji. Z teatru nikt nie telefonował mimo tylu obietnic, na pewno płynących ze szczerego serca. Czemu się tu dziwić: próby, wyjazdy, chałtury, wieczne uganianie się za forsą, byle starczyło do pierwszego, byle można wpaść na kolację, kupić coś, co wydaje się okazją. Jakże z tej skołowanej egzystencji wykroić godzinę dla kogoś, kto już w niczym nie pomoże, nie da zarobić, kto nie słyszał nawet o najnowszych plotkach ani nie może szepnąć słówka w niczy- 125 jej sprawie. Łukasz nie miał o to żalu ani pretensji do losu, myślał tylko z lękiem o długich latach jałowego żywota, o powolnym, lecz nieuchronnym dziwacze-niu. Przypomniał sobie, że przed kilkunastu laty spotykał co pewien czas w trolejbusie starszego pana o twarzy z lekka uróżowanej i przyprószonej pudrem, w starannie odprasowanym, woniejącym benzyną garniturze w krateczką Prince de Galie, z jedwabnym fon-taziem i białą chusteczką. Nosił do tego szary melonik, i czarny parasol z szyldkretową rączką. Zawsze z gracją ustępował miejsca damom, a gdy mógł siedzieć spokojnie, zakładał nogę na nogę, tak że widać Ьу1о> czarne kamasze z gumkami albo popielate getry zapinane na malutkie guziczki. Nie nawiązywał rozmowy i nie czynił właściwie nic, co usprawiedliwiałoby ironiczne uśmieszki podróżnych, rozśmieszonych jego widokiem. Zdawał się ich nie dostrzegać, spoglądał przez okno lub wpatrywał się przed siebie tak nieruchomo, że można by go wziąć za eksponat z gabinetu figur woskowych. Łukasz nieraz miał ochotę zagadać do niego, pójść z nim na wódkę, lecz odkładał to do następnego spotkania, bo zawsze się przecież spieszył, aż wreszcie pan w szarym meloniku zniknął z pola widzenia. Któregoś dnia, pudrując nos przed wyjściem do miasta, Łukasz spojrzał w lustro, by stwierdzić, czy przypadkiem nie upodabnia się do tamtego dziwaka-Jeszcze nie, odetchnął, ale może z czasem? Dla urozmaicenia przeprowadził badania kontrolne. A nuż coś tam w płucach się odwapniło i trzeba by pojechać do sanatorium? Byłby tam znowu wśród ludzi, coś by się działo. Niestety, lekarz porównawszy jego kartę z wynikami analiz i prześwietleń, nie znalazł nic groźnego. Zalecił to samo, co zawsze: spokój, oszczędzający tryb życia, unikanie wysiłków i przede wszystkim — alkoholu. 126 Łukasz nie pił dużo: setuchnę w południe i czasem drugą wieczorem. Dlaczego zresztą miałby sobie tego odmawiać? Żeby przedłużyć życie, na którym mu niezbyt zależało? Pani Gienia przychodziła teraz tylko dwa razy w tygodniu, bo i ona miała mniej czasu, i on miał mniej pieniędzy. Starała się prędko uwinąć z robotą, toteż niechętnie wdawała się w rozmowy, które mogłyby stanowić dla Łukasza pewną rozrywkę. Może brakowało jej czasu na dokładne sprzątanie, może czuła się zmęczona lub kolejki w sklepach trochę się wydłużyły, dość że Łukasz ze smutkiem stwierdzał po jej wyjściu wszystkie skutki owej niedokładności. Kurz pozostał niestarty na półce, wanna była niedomyta, dywan nie wytrzepany. Obiecywał sobie, że następnym razem zwróci jej uwagę, lecz jakoś nie mógł się na to zdobyć. Dopiero po miesiącu wskazał jej nieśmiało szczególnie rażące zaniedbania. Westchnęła ni to z gniewem, ni to z żalem i przez dodatkowe dwie godziny kręciła się jak furia z odkurzaczem i szczotką. Ale następnego razu wcale nie przyszła i dopiero po tygodniu zatelefonowała, że jest chora i nie wie, kiedy będzie mogła podjąć pracę. Łukasz poczuł się bezbronny i skrzywdzony. Nie miał energii na szukanie nowej sprzątaczki, zresztą choroba Gieni na pewno była przejściowa. Czekał więc jej wyzdrowienia, próbując bodaj z grubsza sprzątać ulubione mieszkanie. Zajęcie to wydało mu się jednak nużące i wcale niełatwe. Dopiero z końcem listopada Gienia zjawiła się znowu, by oznajmić, że jest w ciąży i nie może chodzić na posługi. Zdziwiło go, że powiedziała o tym bez uśmiechu, jakby wcale nierada z tego, co powinno było ją napawać dumą. — Chyba jest pani szczęśliwa? — spytał częstując ją czekoladkami. 12? — Szczęśliwa? — westchnęła wsuwając czekoladkę do ust. — Ano tak. Zapytał jeszcze, czy nie mogłaby mu kogoś polecić do sprzątania, lecz potrząsnęła głową. — Za nikogo dziś nie można ręczyć. Przyślę panu jaką babę, a później się okaże złodziej i ladaco. To już wolę nie brać na siebie. Niechaj pan sam się rozejrzy. Powiedziała to z nieoczekiwaną zawziętością. Do tej pory była raczej ludziom życzliwa, Łukasza zaś darzyła szczególną sympatią. Może uznała, że za mało zarabia u niego, lecz nie śmiała poprosić o podwyżkę? — Ale wróci pani do mnie za rok lub dwa? Na korzystniejszych warunkach...? — zapytał z cichą nadzieją. — Dosyć się już nachodziłam! — burknęła z pasją. — Teraz będę siedzieć w domu. Zatrzymam tylko pół etatu w Radzie Narodowej, żeby mieć świadczenia i emeryturę. O resztę niechaj mąż się stara. Za darmo nie będę koło niego skakać. — Taki wymagający? — zażartował Łukasz. Wzruszyła ramionami. Nagle łzy napłynęły jej do oczu. Otarła je bezradnie wierzchem dłoni, pociągnęła nosem. — Pani Gieniu, przepraszam, nie chciałem pani urazić! —■ Wiem, wiem. Ja tylko tak... Dobrze jest, jak jest. Rozejrzała się po pokoju, żegnając wszystkie sprzęty i drobiazgi, które przez tyle lat czyściła i odkurzała. Dźwignęła się ciężko z krzesła. — Zabiorę swoje klamoty. Mało warte, ale panu i tak się nie przydadzą. Zwinęła roboczy fartuch, wpakowała go do plastykowej torby razem z kapciami i chustką. Przyniosła 128 z łazienki grzebień i barwną kosmetyczkę, w której miała swoje upiększające środki, jako że zazwyczaj przed wyjściem poprawiała sobie twarz. Teraz ani do nich nie zajrzała. — Do widzenia, proszę pana. Dziękuję za wszystko i przepraszam, jeśli co było nie po pańskiej myśli. Życzę zdrówka i wszystkiego najlepszego. Łukasz pocałował ją w rękę. Pociągnęła nosem i wyszła bardzo szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Łukasz pomyślał, że trzeba będzie poszukać innej sprzątaczki, dać anons w gazecie lub dowiedzieć się u znajomych. Gdyby żył Bronek, nie byłoby problemu. Miał dziwny dar wyszukiwania najlepszych rzemieślników, prywatnych zakładów, najżyczliwiej świadczących usługi. To on sprowadził malarza, świadka Jehowy, dzielącego swój czas między uprawę pieczarek w Zielonce i odnawianie mieszkań w Warszawie. Był to człowiek gołębiego serca, powolny i dokładny w robocie, wielce zawstydzony, ilekroć dał się zaskoczyć z papierosem, jako że jego wiara zabrania „diabelskiego ziela". Malarzowi temu dawało się klucze na dwa tygodnie i można było wyjechać na urlop. Po powrocie zastawało się mieszkanie świeże i wysprzątane jak na Wielkanoc, a w kuchni torbę najpiękniejszych, bieluchnych pieczarek. Bronek również zaprowadził Łukasza do kantorku w suterenie, gdzie zażywny, szpakowaty farbiarz celebrował przyjęcie każdej sztuki odzieży. Rozpościerał ostrożnie sfatygowaną marynarkę lub przetarty sweter, pieściwie wygładzał nadwątlone miejsca, jakby dotykiem mógł im przywrócić dawną świeżość i uśmiechał się do klienta zażenowanego kiepskim stanem garderoby: „Pan się pyta, czy to się opłaci? Dlaczego nie ma się opłacić? Po ufarbowaniu będzie jak nowe. To 9 Wesprzyj się na mnie 129 jest bardzo porządny materiał. On jest tylko trochę zmęczony. Ale kto dziś nie jest zmęczony?" Wieczorem zatelefonował niespodzianie Tosiek, świetny lord Buckingham z Ryszarda III. Przeprosił, że tak długo się nie odzywał, ale, wiesz stary, jak to jest. — Wiem doskonale. — Teraz też dzwonię w interesie. Czy mógłbyś mnie zastąpić w środę u Literatów? Bo mi coś innego wypadło, wiesz, w telewizji, nie chciałbym im nawalić. — W środę? — zapytał Łukasz. — Poczekaj, zajrzę tylko do terminarza, czy ja też czegoś nie mam. Chwileczkę. Zaszeleścił kartkami. — W porządku, jestem wolny. A o co chodzi? — Trzeba przeczytać kawałek prozy. Tak na pół godziny. Poproszę sekretarkę ze Związku, żeby porozumiała się z tobą telefonicznie i przysłała ci tekst. Wiesz, ile płacą? — Wiem, już tam kiedyś czytałem. — Tym lepiej. A tak w ogóle, jak ci leci? — Możliwie. — No to wszystkiego najlepszego. Cześć, stary! — Dziękuję ci za pamięć. — E, głupstwo. Robisz mi uprzejmość. Łukasz niezbyt chętnie brał udział w wieczorach autorskich, uważając, że ta forma spotkań z czytelnikami trochę się już przeżyła w dobie telewizji oraz powszechnego pośpiechu. Trzeba nie lada nazwiska, żeby zapełnić salę. Kiedy Olbrychski czytał Baczyńskiego, kiedy Wańkowicz wspominał, może już po raz ostatni, dawne czasy, ludzie pchali się, bo taka okazja mogła się nie powtórzyć. Ale na tysiące innych wieczorów literackich przychodzą ludzie z musu albo z przypadku. Kiedy w całym kraju obchodzono uroczyście pamięć Petóffiego, Łukasz miał czytać w bibliotece 130 jego wiersze. Zjawił się punktualnie, był pierwszy w niewielkiej salce. Pięć minut po szóstej zjawiła się jakaś babina. ,,0 czym to dzisiaj będzie?" — zapytała. — ,,Bo tak niewyraźnie pisze na afiszu. O Yetim?" „Nie o Petoffim". — „A któż to taki?" „Poeta". „A ja myślałam, że o człowieku śniegu będzie. To ciekawsze." Na środę literacką w Domu Literatury przyszło jednak nadspodziewanie dużo osób. Łukasz był rad, że dobrze wygląda w ciemnozielonej aksamitnej marynarce z czarną, szeroką aksamitką zamiast krawata. Spragniony kontaktu z publicznością, duszę wkładał W prezentację tekstu, który jakby ożył, iskrzył się dowcipem i wzruszał utajonym liryzmem. Nagrodzono go frenetycznymi oklaskami. Autor dziękował Łukaszowi, wylewnie, z przejęciem. — Pan z tego zrobił monodram! To był popis aktorski! Łukasz uśmiechnął się skromnie, pokręcił głową, że niby nie ma o czym mówić, i zbierał się już do wyjścia, gdy podeszła do niego jakaś młoda kobieta w szarej, pod szyję zapiętej sukni. — Czy zechce mi pan poświęcić parę chwil? — Z całą przyjemnością. Może zejdziemy na dół, do kawiarni? Był w takim nastroju, że całej publiczności postawiłby dzisiaj nie kawę, lecz najwyborniejszy koniak. — Widziałam pana już wcześniej... Na pogrzebie Bronka. Ktoś mi powiedział, że należał pan do jego przyjaciół... Ale nie umiał podać nazwiska... — Ach tak! Zamówił dwie małe kawy. O koniaku nie było mowy. — Tak bardzo chciałam pana spotkać. — Po co? Żeby pomówić o Bronku? u- 131 Zaczerwieniła sią po białka oczu. — Nie... chciałam pana zapytać, czy to pan jest autorem pracy na temat różnych religii. — Skąd pani o niej wie? — Bronek dał mi ją do przepisania. Bez karty tytułowej i bez nazwiska autora. To było przed urlopem, bardzo potrzebowałam pieniędzy... — Jestem gotów zaraz zapłacić! — Ależ nie trzeba! Bronek zapłacił z góry. Tylko nie wiedziałam, komu tę pracę oddać. — Z nieba mi pani spadła! Myślałem, że praca zaginęła. — Jutro ją panu przyniosę. Tylko niech mi pan powie gdzie. Pracuję w biurze do czwartej. Wie pan, w tym samym zjednoczeniu, gdzie i Bronek... Może panu o mnie wspomniał. Mam na imię Teresa. — Owszem, przypominam sobie — skłamał Łukasz. — Był do pani bardzo przywiązany. — Tak pan sądzi? Bo mnie się zdawało, że on tylko z dobroci serca... Bo był dobry dla wszystkich. A ja... ja naprawdę... Teraz, gdy widział ją z bliska, stwierdzał, że wcale już nie była młoda. Zmylił go jej brak makijażu, prostota uczesania. Mój Boże, pomyślał, biedna, urzędnicza mysz. I ona rościła sobie pretensje do afektów Bronka! — Rad jestem bardzo z poznania pani — powiedział ciepłym, niskim głosem. — Może jutro przyjdzie pani tutaj, do tej samej kawiarni? Powiedzmy, o godzinie piątej? — Dobrze. I jeszcze jedno... — Czy nie ma pan przypadkiem fotografii Bronka? Zrobiłabym sobie odbitkę. — Poszukam, droga pani. A więc — do jutra! Podniósł do ust jej rękę o spierzchniętej skórze. Brr! 132 Okropność! I jeszcze ten moralny oblig przetrząsania szuflady, której dotąd nie odważył się uporządkować. Od lat wrzucał do niej listy, fotografie, zepsute długopisy, uszkodzone okulary, genialne maszynki do ostrzenia ołówków, których używał podczas pracy nad tekstem. Gdy ją wieczorem wyciągnął, tę szufladę, ze zdumieniem stwierdził, ile w niej było drobiazgów podarowanych przez Bronka. Oto futerał na okulary wytłaczany w turecki deseń, oto wieczne pióro ze złotą stalówką, karty do pasjansa, kalendarzyki z kilku lat. Nagle uprzytomnił sobie, ile serdecznej troski towarzyszyło zakupowi każdego z tych przedmiotów, które Łukasz przyjmował z pewnym lekceważeniem, bo albo mu były niepotrzebne, albo nie całkiem odpowiadały jego upodobaniom. Może Bronek spodziewał się cieplejszego przyjęcia, uśmiechu prawdziwej radości? A może wyżywał się w samym dawaniu, w nieustannym myśleniu o innych? Po raz pierwszy od jego śmierci Łukasz uprzytomnił sobie, że nie dość mu okazał przywiązania. Przyjaźń Bronka uważał za rzecz tak naturalną, tak sobie należną, iż nie poczuwał się do żadnych obowiązków wobec niego. Teraz, gdy zapragnął się odwdzięczyć, było już za późno. Zdjęć znalazł niewiele. Wyblakłe, bez daty, wymagały wysiłku pamięci, kiedy i w jakich okolicznościach je zrobiono. Na wszystkich prawie Bronek miał ten sam wyraz twarzy: oczy przymrużone, usta lekko uśmiechnięte pod szczeciniastym wąsem. Nieśmiałość ukrywana w grymasie ironii. Łukasz miał już odłożyć jedną fotografię dla Teresy, gdy na samym dnie szuflady znalazł inną, o której całkiem zapomniał. Zrobiono ją podczas pierwszomajowego pochodu. Sztandary, transparenty, hasła. Za nimi w pierwszej czwórce idzie Bronek, a obok niego — 133 ależ tak! szara urzędnicza mysz. Tyle że młodsza, z rozpuszczonymi włosami, promienna jak poranek. Idą trzymając się za ręce. Bronek pochyla ku niej głowę i śmieje się całą gębąl Można by tę część zdjęcia powiększyć i postawić na biurku. Ale Łukasz nie lubi uzewnętrzniania uczuć ani konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością. Nosi w sobie przecież obraz Bronka, więcej, chwilami czuje jego obecność, nie komentując tego, naturalnie, w taki sposób jak stary Dziadysz z Komorowa, do którego trzeba będzie czym prędzej pojechać z odnalezionym dziełem. Z góry cieszył się na to spotkanie. Nie było jednak powodu do radości. Profesor leżał jeszcze w łóżku po niedawnym wylewie krwi i nie władał prawą połową ciała. Mówił z trudem, rozciągając słowa. — Powinienem się był domyślić. Bronek zawsze mnie namawiał, żeby przepisać te bazgroty, a ja odkładałem na później, chciałem nanieść poprawki i uzupełnienia. Teraz bym się na nic więcej nie zdobył. Niechaj praca zostanie jak jest. Pan ją czytał? — Nie miałem czasu. — Proszę, niech pan weźmie jeden egzemplarz. Może da panu do myślenia. Bronek by się ucieszył. Bardzo mi pomógł w pisaniu. Zachęcał, przynosił książki z biblioteki. Załatwiał nawet zakupy, żebym się nie odrywał od roboty. Ilekroć chorowałem, sypiał tutaj na kozetce i czuwał nade mną jak pielęgniarka. — Kto teraz panem się opiekuje? — Siostra z PCK. Przychodzi codziennie na dwie godziny. — A później? — Jakoś sobie radzę. Próbuję ruszać się choć trochę. — Nie lepiej było zostać dłużej w szpitalu? 134 — Ach, panie Łukaszu! Miejsca nie ma dla takich wraków. — Może by ktoś z rodziny... — Mówiłem panu, że córka mieszka za granicą, syn umarł, a synowa powtórnie wyszła za mąż i ma inne obowiązki. Czasem sąsiadka do mnie zajrzy. — A co z jedzeniem? — Człowiekowi tak mało potrzeba. Dawniej, kiedy miałem psa, to był problem. Ale pies już nie żyje. — Wpadnę do pana za kilka dni. Co panu przywieźć? — Jedną piękną różę. Od wielu dni mam taką dziwną zachciankę. Leżę sobie i myślę, że chciałbym mieć przed oczami dorodną, pąsową różę. Bronek czasem taką mi przynosił. — Dobrze — powiedział Łukasz ze ściśniętym gardłem. — Ja też panu taką przywiozę. : 11 Łukasz wracał z Myśliwieckiej pieszo, gdyż o tej porze zawsze był tłok w autobusach, a co dopiero w taką pogodę! Przez cały ranek padał deszcz ze śniegiem, brudna bryja pokryła ulice. O zmroku trochę się ochłodziło, sypał już śnieg, lecz wielkie, mokre płatki topniały w błocie. Łukasz szedł rozdrażniony. Podczas nagrania sypnął się parokrotnie, musiał powtarzać, co gorsza, całość nie wypadła tak, jakby sobie tego życzył, więc martwił się teraz, czy może liczyć na dalszą współpracę z radiem. Wprawdzie redaktorka zapewniła go, że jest zadowolona i że zatelefonuje w przyszłym tygodniu, może jednak mówiła to tylko z grzeczności. Te młode kobiety są takie uprzejme i nieszczere wobec ludzi starszych. Niepotrzebnie 135 silą się na komplementy. Może jednak tym razem mówiła prawdę i tylko Łukasz stawiał sobie zbyt wygórowane wymagania? Ilekroć czuł się gorzej albo był zmęczony, oceniał siebie z nadmierną surowością, wpadał w popłoch, że nic już nie potrafi, że nie przeczyta bodaj poprawnie żadnego tekstu. A to przecież bzdura. Słyszał niedawno siebie w jakiejś audycji: wypadł po prostu świetnie. Jak za najlepszych młodzieńczych lat. A może nawet lepiej. Leciuteńka chrypka, jakby omszałość głosu czyni go bardziej interesującym. Po diabła więc martwić się na zapas? Czerwone światła zatrzymały go na zbiegu Kruczej i Pięknej. Musiał lawirować w tłumie przechodniów, by woda z cudzych parasoli nie ściekała mu na barki. Wszyscy się spieszyli, nawet ta chwila przymusowego bezruchu pulsowała pośpiechem. Nagle zgrzytnęły hamulce. Skręcający samochód odrzucił w bok kobietę, która za wcześnie zeszła na jezdnię. Upadła i nie dawała znaku życia. Kierowca wyskoczył z wozu. Ludzie obstąpili ją ze wszystkich stron. — Nie żyje! — histerycznie krzyknęła młoda dziewczyna w lisiej czapie. — Co też pani! Trzeba wezwać pogotowie. Proszę nie ruszać rannej! — Nie jestem ranna! — szepnęła kobieta. — Gdzie moja walizka? Musiała tam upaść. — Jest, jest! Niech się pani nie martwi. Może pani wstać? — Spróbuję. Uniosła się na łokciu, siadła w błocie, jeszcze oszołomiona upadkiem. Ktoś pociągnął ją w górę. Stanęła słaniając się na nogach. — Dziękuję. Nic mi się nie stało. Trochę się tylko potłukłam. Ludzie ruszyli w swoją stronę. Łukasz znalazł się 136 obok poszkodowanej. Wyglądała jak nieboskie stworzenie. Płaszcz unurzany w czarnej mazi, twarz i włosy poplamione błotem. Stała oparta o latarnię, trzymając w jednym ręku walizeczkę, w drugim brudną, włóczkową czapkę. — Powinna pani trochę się oczyścić i odpocząć — powiedział. — Mieszkam niedaleko. Gdyby pani zechciała zajść do mnie... Spojrzała na niego półprzytomnie. Dopiero teraz ją poznał. — Halina! Boże święty! — Słabo mi... Boję się upaść. — Oprzyj się o mnie. To przejdzie. Może złapiemy taksówkę. — rozglądał się desperacko. — Albo jakoś dowleczemy się do mnie. — Nie wiem, kim pan jest... — Jak to? Łukasz Wilczyński. — Ach tak, Łukasz... — Szczęście w nieszczęściu, że byłem tutaj. No cor lepiej ci? — Lepiej. — Chodźmy, kochanie. Daj mi walizkę i oprzyj się mocno na moim ramieniu. Posuwali się wolno, krok za krokiem, przystając ca kilkadziesiąt metrów. — Bardzo się jednak potłukłam. Tak mnie wszystko» boli — skarżyła się Halina. — Już niedaleko. Wykąpiesz się w gorącej wodzie, to ci ulży. A potem napijesz się herbaty z rumem, tat jak za dawnych lat. No, nie płacz! — Nie mogę się opanować. Sama nie wiem, co się ze mną dzieje. — Doznałaś szoku. Ale to przejdzie... Patrz, mieszkam w tamtym domu. No, kochanie, bądź dzielna. Ledwo weszli na schody. W przedpokoju zrzuciła. 137 płaszcz, zdjęła buty, ale z mokrej sukni kapały brudne krople. Patrzyła zażenowana na podłogę, bojąc się ruszyć, by nie powiększyć szkody. Łukasz zaprowadził ją do łazienki, przygotował kąpiel, przyniósł szlafrok i pantofle domowe. — Nie trzeba było... Mam swoje w walizce — protestowała nieśmiało. — Drobiazg. Wykąp się teraz, a ja pościelę ci łóżko. Tylko mi nie zemdlej. — Postaram się! — odpowiedziała z bladym uśmiechem. — Kto by przypuścił, że znajdę się u ciebiel Łukasz wcale nie wydawał się zaskoczony. Wyjmując z bieliźniarki prześcieradła i rozścielając koce pomyślał nawet, że ten mały pokój jakby czekał na takiego gościa. Ściany obite wzorzystym żyrardowskim płótnem stwarzały przytulny, niemal kobiecy nastrój. Brunatno-bialy futrzak przywędrował z Zakopanego. Na półce obok tapczanu stały rzędem najpiękniejsze książki, wśród nich istary przewodnik Zwolińskich, który już nigdy nie będzie Łukaszowi potrzebny. — Zdaje się, że wyglądam nieszczególnie — westchnęła Halina stając w progu. — Te sińce nie dodają mi uroku. Wielki krwawy wylew zabarwił prawie pół twarzy. Lewe oko nikło w opuchliźnie. Dopiero teraz Łukasz przeraził się nie na żarty. — Może jednak lepiej było wezwać pogotowie! — Najlepiej będzie mi tutaj. O, jak rozkosznie się położyć! Daj mi jeszcze jeden koc, dobrze? Bo mnie trzęsie, jak cholera. — Przyniosę ci herbaty. — Fajny jesteś. — Leż spokojnie i nie nadrabiaj miną. Masz prawo skarżyć się i kaprysić. — Dobrze... 138 Kiedy wrócił z kuchni, Halina leżała z zamkniętymi powiekami. Przestraszył się, że zemdlała. Spojrzała na niego prawym okiem i roześmiała się głośno. — Nie bój się, nie zrobię ci kłopotu. Do jutra jakoś się pozbieram. — Pielęgnowanie ciebie sprawia mi przyjemność. — Ejże? — Naprawdę. Wypiła kilka łyków herbaty. — Wiesz, dlaczego wpadłam pod samochód? Bo byłam zdenerwowana. -— Czym? — Głupia historia. Właściwie nic ważnego. Ale mnie wytrąciła z równowagi. Poszłam tam do apteki. Ucieszyłam się nawet, bo znalazłam lekarstwo, na które długo polowałam. Z receptą stanęłam przed kasą. Byłam zmarznięta, ręce mi zgrabiały. Przy wyjmowaniu pieniędzy z portfela jedna setka spadła na podłogę. Chciałam ją podnieść, ale w tejże chwili wypuściłam z dłoni rękawiczki. Jakiś uprzejmy pan zwrócił mi na to uwagę. Więc podniosłam te rękawiczki. Ale już ktoś inny znalazł setkę i zaniósł ją do kasy. Zgłosiłam się po swoją zgubę. Na to ten uprzejmy pan powiedział głośno, że przecież ja zgubiłam rękawiczki, a nie pieniądze, on sam to widział. Kasjerka potraktowała mnie jak złodziejkę. Publiczność nie szczędziła mi przycinków. Nie mogłam w żaden sposób udowodnić, że mam słuszność. Przeliczyłam jeszcze raz pieniądze w portfelu. Brakowało stu złotych. Ale dla nikogo to nie był dowód. Wiesz, nie chodziło mi już o pieniądze, choć i one mają dla mnie znaczenie, lecz o to potworne uczucie bezradności... — Rozumiem cię, kochanie. Napij się jeszcze i nie myśl o przykrych rzeczach. Zaraz zrobię ci okład. — Zdaje mi się, że mam trochę gorączki. 139 i ma cały dzień przed sobą, umysł jego funkcjonuje sprawnie i przychodzą mu do głowy głębsze, orygi-nalniejsze niż kiedykolwiek myśli, ale już w południe ogarnia go znużenie, a pod wieczór nawet lektura męczy go niewymownie. Że coraz częściej znajduje przyjemność w bezczynnym siedzeniu przy oknie, choć wcale nie patrzy, co się za nim dzieje, pozwala tylko swobodnie płynąć myślom i pogrąża się wreszcie niemal w bezmyślnym błogostanie. Czas mija mu przy tym błyskawicznie, dzień ucieka za dniem. Czy to jest właśnie starość? Jakże inaczej wyobrażał ją sobie przed kilku jeszcze miesiącami, podczas letniego odpoczynku, rad ze swej sprawności intelektualnej i pełen planów na przyszłość. Czekał, że Halina go pocieszy, zwali wszystkie niepokojące objawy na karb zmiennej aury jesiennej, niżów atmosferycznych lub przejściowego braku formy — i ona spełniła to oczekiwanie z nieco przesadną gorliwością, co wzbudziło w nim trochę niedowierzania, lecz i poprawiło nastrój, bo jeśli zadawała sobie tyle trudu, to, być może, wiązała z nim jakieś bliżej nie określone nadzieje, on zaś gotów był na sentymentalną przygodę, tym bardziej że choć czas i z nią nie obszedł się najłaskawiej, miała urok dawnej znajomej, niemal przyjaciółki, więc nie czuł wobec niej żadnego skrępowania, nie musiał się wysilać, wchodził po prostu w jakiś dawny układ, tak jak się wchodzi w szlafrok i domowe pantofle. Po kilku kieliszkach, w przyjaznym półcieniu wyglądała zresztą dość pociągająco, ślady uderzenia prawie znikły z jej twarzy, oczy odzyskały ciepły blask, promieniowały dobrocią, jakiej niegdyś w nich nie dostrzegał. Musiała się zmienić przez te lata, życie na pewno nie głaskało jej po głowie. Pomyślał, że już najwyższa pora, by ją z kolei wyciągnąć na zwierzenia. — Co się z tobą działo po tym naszym spotkaniu 141 na Hali? — zapytał. — Nie dałaś mi żadnego znaku. Nie napisałaś żadnego listu... Uśmiechnęła się, pomijając milczeniem fakt, że nie podał jej nigdy swojego adresu. Dziś nie miało tu już znaczenia. Zęby jednak nie sądził, iż pragnie otaczać się tajemnicą, odparła sennym głosem: — Opowiem ci później, jeśli cię to rzeczywiście obchodzi. Muszę jeszcze trochę odpocząć. Nie nalegał. Przeżycia jej niczego nie mogły zmienić w ich wzajemnym stosunku, stanowiły zamknięty nawias, który najlepiej byłoby wykreślić, żeby nie dawać pożywki wyobraźni. Rozumiał jednak, że i ona musi się wygadać, wyrzucić z siebie to, co zapewne taiła przez wiele lat. — Wiesz, po co tu przyjechałam? Żeby się poddać operacji. W poniedziałek mam się zgłosić do szpitala. — To coś groźnego? — Okaże się. Ale nie mówmy o tym. Mamy jeszcze parę dni dla siebie. — Parę dni... — powtórzył. — Ale później, po operacji? Mogłabyś tutaj odpocząć... Nie dokończył zdania, przestraszony konsekwencjami takiego zaproszenia. Nie czuł się na siłach do roztaczania dłuższej opieki nad rekonwalescentką i rezygnacji z własnych przyzwyczajeń. Toteż był jej wdzięczny, że z uśmiechem odrzuciła jego propozycję. Wdzięczny, chociaż trochę niespokojny, czy znowu nie przekreśla jakiejś życiowej szansy. 12 W przeddzień pójścia do szpitala Halina była bardzo ożywiona, poprosiła wieczorem o koniak i przekomarzała się z Łukaszem, który truchlał na myśl, że 142 mu się rozklei i popłaczę. Z dwojga złego wolał ją wyciągnąć na zwierzenia. Broniła się z początku, lecz alkohol i stare przeboje zrobiły swoje. Wróciła myślą do lat młodzieńczych, do Zakopanego. — Pamiętasz mojego ojca? Pamiętasz, jaki to był człowiek? — pytała patrząc pod światło na trzymany w palcach kieliszek. — Naprawdę mądry, znający życie od podszewki, od tej najpaskudniejszej strony, z której wyłazi bieda, choroba, marność charakteru i bezradność. A przy tym człowiek dobry, umiejący okazać ludziom tkliwość. Jeszcze teraz, po tylu latach, czasem mi się śni. To jedyny z moich zmarłych, który jakby całkiem nie umarł, bo przetrwało we mnie poczucie bliskości, wielka dla niego czułość. Ze śmiercią ojca straciłam dom, miejsce, do którego zawsze się wraca, straciłam przystań i poczucie bezpieczeństwa. Zostałam na świecie całkiem sama. — Chyba przesadzasz... — próbował wtrącić Łukasz. — Wtedy, kiedyś ty był u nas, prawie nic o nim jeszcze nie wiedziałam. I tobie pewno małżeństwo moich rodziców wydawało się wzorowe. Może i było nim zresztą w jakiejś mierze. Przynajmniej do czasu. Nie wiem dokładnie, kiedy ojciec zakochał się w żonie swego świetnego kolegi, warszawskiego chirurga, który często bywał w Zakopanem. Było to uczucie ze wszech miar beznadziejne i ściągające na nas same upokorzenia. Od tej pani dostałam pierwszą w życiu prześliczną bieliznę, której omal nie wyrzuciłam w przystępie nienawiści. Podczas ich pobytu w górach ojciec zaniedbywał pracę, zaciągał długi, spędzał wieczory w lokalach, mimio że nie gustował w tym wcale. Później wszystko wracało do stanu ąuasi-normal-nego. Jak sądzisz, czemu moja matka przyjmowała 143 pensjonariuszy? Zęby trochę zarobić na prowadzenie domu, bo inaczej nie związałaby końca z końcem. Wydawała mi się nieco ograniczona, głupio zajęta kuchnią i gospodarstwem. Nie zdawałam sobie sprawy z jej cichego bohaterstwa, tak to można bez przesady nazwać. Była przecież kobietą wykształconą, miała niegdyś wyższe aspiracje, lecz życie ją stłamsiło, skazało na pospolitość. Pamiętasz może, iż ojciec po powrocie ze szpitala zamykał się w swoim gabinecie, miał tam swój azyl, mógł czytać, myśleć, marzyć. Tymczasem matka wracała do sypialni, żeby jeszcze coś uszyć lub pocerować. Później zdarzyła się ta głupia heca z listami. Nie wiem już jakim cudem, ktoś wszedł w posiadanie listów, które owa pani przez lata całe pisywała do mego ojca. Groził skandal, rozwód, bo ja wiem co. Pamiętam, jak wpadła do nas przerażona. Zamknęli się w pokoju ojca. Matka wyszła do miasta i od znajomych przyniosła pieniądze potrzebne na wykupienie tej nieszczęsnej korespondencji. Duże pieniądze. Ojciec nie zdołał spłacić długów aż do śmierci. Dlatego trzeba było sprzedać ten dom na Antałówce, matka zastrzegła sobie tylko dożywocie w dwóch pokojach i wspólne użytkowanie kuchni i łazienki. Współżycie z nowymi mieszkańcami układało się nie najlepiej, ale matka cierpiała głównie dlatego, że przestała być potrzebna. Odkąd sięgnę pamięcią, zawsze była zapracowana. Po moim wyjeździe do Krakowa nie miała nic właściwie do roboty. Wspominać i rozmyślać całymi dniami — to zabójcze. Wpadałam, oczywiście, do Zakopanego, lecz i wtedy nie siedziałam z matką, wyrywałam się w góry. Właściwie nigdy nie miałam z nią bliskiego kontaktu. Dopiero w ostatnich dniach jej życia... Ale po kolei. Kiedy spotkałam cię na Hali Gąsienicowej, byłam od paru lat mężatką. Mąż mój miał wszystkie cechy, 144 które, jak mi się wówczas zdawało, gwarantują trwałość i bezpieczeństwo rodziny. To Poznaniak, liczący się z każdym groszem, oszczędny, gospodarny, dbały o wygodę i dostatek. Dobry fachowiec i organizator, rzetelny pracownik. Jak widzisz, same zalety. Ze względu na jego pracę mieszkaliśmy w Płocku. Bez- trudu znalazłam posadę w liceum. Mieliśmy z czasem dostać mieszkanie w nowym budownictwie, lecz i to, które zajmowaliśmy od początku było całkiem niezłe, w parterowym domku, z ogrodem. No i potoczyło się zwyczajne życie. Teraz, gdy je wspominam, wydaje się całkiem znośne, nie lepsze i nie gorsze od egzystencji milionów Polaków. Praca, dom, wizyty u znajomych. Nieliczne zresztą, bo mąż mój bywał zajęty do późnego wieczora lub wyjeżdżał w sprawach służbowych do Warszawy. Nie lubiłam swego zawodu. Wybrałam go głównie po to, by mieć długie wakacje. Bo naprawdę szczęśliwą czułam się tylko w górach. Po spotkaniu z tobą wróciłam do Płocka i weszłam w kierat codziennych zajęć. Program języka polskiego niewiele inicjatywy pozostawia nauczycielom, jest przestaTzały, nudny i moim zdaniem bezsensowny. Wracałam ze szkoły z poczuciem, że marnuję czas i zamulam wyobraźnię moich uczniów. Gotowałam obiad i czekałam, aż mąż wróci z pracy. Zupa stygła, mięso wysychało na wiórek. Tadeusz wracał tak zmęczony, że zaraz po jedzeniu szedł się przespać. O wymianie myśli nie mogło być mowy. Po drzemce musiał przejrzeć prasę, pisma fachowe. Czasem grywał w brydża. Nie znoszę kart. Ilekroć nie mieli czwartego i zmuszali mnie do gry, czułam się okropnie. Grałam zresztą jak noga, nigdy nie potrafiłam zapamiętać kart ani licytacji. *« Na Boże Narodzenie pojechałam do matki, bo z nią 10 Wesprzyj się na mnie 145 było już krucho. Nie wstawała z łóżka. Niewydolność serca, rozumiesz. I wtedy właśnie, w ciągu tych ostatnich dni okazało się, że jesteśmy sobie bardzo bliskie, że rozumiemy się doskonale. To ona kazała mi iść na narty, chociaż żal jej było każdej chwili spędzonej beze mnie. Poznałam wówczas Bohdana. Był niewiele młodszy od mego męża, lecz stanowił niemal jego przeciwieństwo. Przede wszystkim żył jak woliny ptak. Ilustrował książki dla dzieci, robił plakaty. Należał, przynajmniej w moim mniemaniu, do kręgu twórców, którzy wiodą znacznie barwniejsze życie niż ogół śmiertelników. Zdawało mi się, że i na mnie spłynie ów blask nadzwyczajności. Nie dziw się, zostałam wychowana niemal w kulcie dla Sztuki. Nawet dentysta, który mi leczył zęby, zresztą bardzo źle, miał na ścianach fotografie poetów, zdjęcia z Zielonego Balonika. Siedząc na fotelu obitym czerwonym pluszem i drżąc przed borowaniem zęba, spoglądałam na Przybyszewskiego i Boya, Witkacego i Kasprowiczową. Ten pluszowy fotel dentystyczny powinien znaleźć się w muzeum razem z tamtym zestawem fotografii. Wracając do Bohdana. Cudownie jeździł na nartach, był pięknym mężczyzną, niezrównanym kompanem. Zakochałam się w nim na śmierć i życie. To też takie określenie z tamtych lat. Dzisiaj brzmi trochę śmiesznie, tak samo jak naga dusza czy zew płci. Słowa wychodzą z mody podobnie jak stroje oraz style bycia. Minęły ferie świąteczne, powinnam była wrócić do Płocka. Przesłałam do szkoły podanie o dwa tygodnie urlopu w związku z krytycznym stanem mojej matki. Umarła na moich rękach. Poczułam się sama na świecie, bez żadnego oparcia. Mąż mój nie mógł przyjechać na pogrzeb, lecz nadesłał czuły, serdeczny list. Musiałam zlikwidować wszystkie sprawy zakopiańs- 146 kie. W papierach matki znalazłam zapieczętowaną lakiem paczkę listów do ojca. Nie wiem, czy je czytała, ja wszakże nie miałam skrupułów, przeczytałam je do ostatniego słowa. I nie mogłam oprzeć się zdziwieniu, że były takie zwyczajne, wręcz naiwne. Piękna pani doktorowa nie prażyła intelektem, pisała jak pensjonarka o swoich uczuciach i dość niezręcznie powtarzała warszawskie plotki. Dlaczego więc ojciec mój przechowywał te listy z takim pietyzmem, dlaczego stały się one niemal powodem skandalu? Jaki opar poezji przesłonił ojcu rzeczywistość i sprawił, że ten trzeźwy człowiek leczący niemal wyłącznie górali, zaglądający do najbiedniejszych chat — adorował snobkę w sukniach od Hersego, pojawiającą się w Zakopanem wraz z napływem sezonowych gości? Pamiętam, że wraz z mężem składała nam zwykle wizytę. Piliśmy herbatę w stołowym. Pewnego razu znakomity chirurg przyniósł mamie bukiet mimozy. Było to jeszcze przed historią z listami, lecz już wtedy wyczuwałam narastające napięcie i z nienawiścią patrzyłam na puszyste kwiaty, które pod moim wzrokiem zamykały się w twarde, żółte kulki. Bohdan również nie przyszedł na pogrzeb mojej matki. Tłumaczył, że to z uwagi na mnie, żeby nie dać żeru plotkarzom, wiedziałam jednak, jak bardzo sam unika komeraży ze względu na żonę. Czy naprawdę ktoś mógłby mu wziąć za złe, że szedł za trumną starej kobiety, wdowy po znanym lekarzu? To był pierwszy cień na naszej miłości. Mąż mój uzyskał dla mnie jeszcze tydzień okolicznościowego urlopu i przysłał mi pieniądze, żebym mogła w spokoju odpocząć i przyjść do siebie po ciężkich przejściach. Pod wpływem jego listu chciałam natychmiast wracać do Płocka. Spadł wszakże obfity śnieg i poszliśmy z Bohdanem w góry. 10' 147 Po tygodniu poprosiłam znajomego lekarza o fikcyjne zwolnienie i wysłałam je do dyrekcji liceum z prośbą o przedłużenie urlopu. Już wtedy było mi wszystko jedno, czy je uzyskam. Kochaliśmy się z Bohdanem tak, jakby poza nami nic nie wchodziło w rachubę. Listy od męża wrzucałam do ognia nieczytane. Nastały cudowne, słoneczne dni marcowe, zakwitły krokusy. I nagle coś zaczęło psuć się między nami. Bohdan bywał głupio zazdrosny, robił mi ordynarne sceny bez najmniejszego powodu, pokłóciliśmy się kilka razy, wreszcie, jak to się mówi, wzięłam na am-bit i bez pożegnania zeszłam do Zakopanego. Pierwszym pociągiem wyjechałam do Warszawy. Tadeusz przyjął mnie powściągliwie, czekając na wyjaśnienia. Przyznałam mu się do wszystkiego, zapewniając, że zerwałam z Bohdanem. Zwolniono mnie z pracy za lekceważenie obowiązków. Znalazłam się na lodzie, zdana jedynie na wyrozumiałość męża. Okazał się wielkoduszny, wynajdywał dla mnie okoliczności łagodzące, oświadczył, że zaczniemy życie ód nowa. Tak to się mówi w podobnych sytuacjach. I może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że obowiązki małżeńskie stały się dla mnie wprost nie do zniesienia. Ufna w dobroć Tadeusza poprosiłam go, by przez pewien czas pozwolił mi sypiać osobno. Dotąd widzę tę scenę. Poczerwieniał, zjeżył się cały, grzmotnął pięścią w stół i wykrzyknął, że to bezczelność z mojej strony, że to przechodzi wszelkie granice! Nie myślę chyba, że on, mężczyzna w sile wieku, będzie żył w czystości albo szukał sobie przygodnych partnerek z narażeniem zdrowia i opinii! Wóz albo przewóz: albo będę mu prawdziwą żoną, albo się rozwiedziemy. Po godzinie pocałował mnie na przeproszenie i zaciągnął do sypialni. Pozostaliśmy prawdziwym mał- 148 żeństwem. O tyle nawet bardziej zwartym, że prawie nie wychodziłam z domu, chyba po zakupy lub na niedzielny spacer z mężem. Sprzątałam, gotowałam, prałam, byłam na każde zawołanie, żyłam jak we śnie, nic do mnie nie docierało. Tadeusz koniecznie chciał mieć dzieci. Ja za nic! Nie mówiłam mu tego, przestałam właściwie z nim rozmawiać, wysłuchiwałam tylko jego monologów i uśmiechałam się milcząco. Chodziliśmy na wizyty i przyjmowaliśmy gości. Przez kilka dni bawiła u nas jego matka. Nadziwić się nie mogła harmonii naszego współżycia. Wzdychała tylko, że czas by mieć potomka. Ja również wzdychałam obłudnie i tak mijał tydzień za tygodniem. Któregoś ranka przyniesiono mi kwiaty z bilecikiem w zaklejonej kopercie. „Czekam o dwunastej przed katedrą". Nie znałam charakteru pisma, podpisu nie było, wiedziałam jednak z całą pewnością, że to Bohdan przyjechał i chce się ze mną zobaczyć. Namyślałam się tylko nad tym, w co się ubrać. Zobaczyłam go na tle szarego nieba; deszcz padał od paru dni i dopiero przed chwilą trochę się przejaśniło, wiatr niósł od Wisły ten szczególny, upajający zapach, jaki czuje się tylko wczesną wiosną, i nagle promień słońca wybłysnął spośród chmur, a my w tym świetlistym powietrzu całowaliśmy się, nie dbając już o nic. Bohdan ujął mnie za rękę i poprowadził do katedry, gdzie trwał chłodny, uroczysty mrok; zatrzymaliśmy się w głównej nawie, samiuteńcy przed wielkim ołtarzem. Bohdan wzruszonym głosem przysiągł, że kochać mnie będzie aż do śmierci. Kiedy wyszliśmy na dwór, świeciło jasne słońce, wydało nam się to niemal znakiem niebios, że powinniśmy tak iść, wciąż trzymając się za ręce, iść tym wysokim brzegiem wśród zieleniejących krzewów, iść nie wiadomo dokąd, nie myśląc o przyszłości. 149 Na bocznej uliczce czekał fiat Bohdana. Wsiedliśmy, jakby to było umówione, i pojechaliśmy do Warszawy, gdzie miałam zamieszkać w wynajętym dla mnie pokoju. Przez pierwsze dwa dni nie wychodziliśmy do miasta, wciąż jeszcze nie mogąc się nacieszyć odzyskaną miłością. Dopiero trzeciego dnia, kiedy zostałam sama, uświadomiłam sobie, w jak idiotyczną wmanewrowałam się sytuację. Napisałam do męża, prosząc, by wszczął sprawę rozwodową i odesłał mi do Warszawy moje osobiste rzeczy. Odwrotną pocztą otrzymałam odpowiedź, że wystąpi o rozwód, ale po rzeczy muszę przyjechać do Płocka. Wydawało mi się to ponad siły, Bohdan jednak stwierdził, że nie ma innej rady, nie mogę przecież zostać w jednej sukience. Tak więc raz jeszcze musiałam spotkać się z mężem. Był opanowany, radził mi dobrze zastanowić się przed powzięciem ostatecznej decyzji. ,.Jesteś trochę wariatka — mówił — poddajesz się łatwo nastrojom, zginiesz, jeśli nie znajdziesz oparcia. Namyśl się, póki nie jest za późno". Wzruszyłam ramionami, spakowałam tyle, ile zmieściło się do jednej walizki, nie wzięłam pieniędzy, które Tadeusz chciał mi dać ,,na drogę". Mieliśmy się zobaczyć w sądzie, na rozprawie rozwodowej. Odprowadził mnie do autobusu. Spotkani przypadkiem znajomi pytali, czy wybieram się na wczasy. Odpowiedział wymijająco. Przy pożegnaniu poprosił mnie o jedno: żebym czym prędzej postarała się o jakąś pracę, bo inaczej zginę. Obiecałam, ale nie było to wcale proste, bo nie miałam warszawskiego meldunku, a przy tym Bohdan wpadał do mnie tak nieregularnie, że jeśli nie chciałam go utracić, musiałam całymi dniami czekać na jego przyjście lub telefon. Przez pierwszy miesiąc pani, u której mieszkałam, dawała mi całodzienne utrzymanie. Kiedy przyszło do 150 obrachunków, podała cyfrę astronomiczną. Bohdan skrzywił się, ale zapłacił. Nie miałam już ani grosza na drobne wydatki. Poprosiłam go o pieniądze. Dał mi paręset złotych. Przestałam jadać u mojej gospodyni, kupowałam sobie tylko to, co najkonieczniejsze, chleb, mleko, biały ser, trochę owoców. Bohdan nie pytał, czy mam z czego żyć. Przed wyjazdem na-urlop znowu zostawił mi kilka setek. Nie starczyło tego nawet na dwa tygodnie, bo musiałam zapłacić rachunek za jego międzymiastowe rozmowy, prowadzone z mojego aparatu. Sprzedałam część ubrania na bazarze. Zaczęłam szukać pracy. Bohdan pisywał krótkie, czułe listy, podobno bardzo za mną tęsknił i liczył dni do powrotu. Wreszcie udało mi się znaleźć pracę niedaleko Warszawy, w domu kultury przy zakładzie przemysłowym. Dyrektor żywił nadzieję, że zorganizuję zespół muzyczny, kółko recytatorskie, ognisko plastyczne, bibliotekę i sekcję sportową, nie licząc rozmaitych akademii oraz imprez artystycznych. Zaczynałam o drugiej, kończyłam o dziesiątej, wracałam do domu po północy. Bohdan nie krył swego niezadowolenia. Co prawda, miałam dla niego jeden dzień wolny, poniedziałek, lecz wtedy zawsze wypadały mu jakieś inne zajęcia. Widywaliśmy się zwykle z rana, często brak mi było cierpliwości, stałam się opryskliwa i nerwowa. Praca układała mi się dobrze tylko z dziećmi, które pilnie przychodziły na próby i robiły duże postępy w tańcach i śpiewie. Dorośli natomiast chcieli mieć szybkie i efektowne wyniki, nastawiali się na kolejne akcje lub występy, chodziło im nie tyle o satysfakcję własną, ile o uznanie ze strony tych osób, od których zależały premie, wycieczki, awanse. Zakłady rywalizowały między sobą, dyrekcja była czuła na dyplomy i nagrody uzyskane w konkursach. Najlepsze zespoły 151 miały otwartą drogę do wyjazdów na festiwale krajowe i zagraniczne, a to przecież nęciło i uczestników, i organizatorów. Od jesieni powstała u nas filia Uniwersytetu Robotniczego. Zgłosiło się około stu osób, prelegenci co tydzień przyjeżdżali z Warszawy, trzeba było zadbać 0 dodatkową lekturę i wycieczki do muzeów i teatrów. Robota wydała mi się sensowna, pożyteczna, ciekawa. 1 właśnie wtedy stwierdziłam, że jestem w dąży, Sama nie wiedziałam, co robić. Bohdanowi na razie nie mówiłam o tym, żeby go nie spłoszyć. Szukałam tańszego pokoju, bo najczęściej przychodziło mi samej płacić gospodyni. Bohdan niekiedy zostawiał mi dwieście, trzysta złotych na stoliczku albo wsuwał mi je ukradkiem do torebki. Bardzo mnie to krępowało, chciałam odzyskać niezależność. Zarabiałam dość dużo lecz nie tyle, by pozwolić sobie na wynajmowanie prywatnego mieszkania, nie mówiąc już o ewentualnej opiece nad dzieckiem. Najgorsze jednak było to, że nie miałam żadnego oparcia, nie znałam w Warszawie nikogo. Moje koleżanki z lat uniwersyteckich urządziły się bliżej Krakowa. Ze znajomymi z gór mogłam jedynie wymieniać żartobliwe pocztówki. Myślę dzisiaj, że właściwie nie chciałam tego dziecka i że trudności materialnej natury miały znaczenie drugorzędne. Bałam się utracić Bohdana, który przecież wcale nie nadawał się do roli ojca. Jeśli zwlekałam z decyzją, to pewno ze strachu, a może za podszeptem instynktu, który upominał się o swoje prawa. Wreszcie jednak doszło do decydującej rozmowy. Bohdan nie miał wątpliwości, zapytał tylko, ile mi potrzeba pieniędzy i zostawił je nazajutrz po południu wraz z listem wyjaśniającym, że pilne sprawy wzywają go na dwa tygodnie do Gdańska. . . -' ■ 152 Poszłam do pierwszej lepszej lekarki, która odradziła mi zabieg ze względu na zbyt zaawansowaną ciążę. Była to miła, jeszcze młoda kobieta, pracująca, jak mi powiedziała, w jakiejś przychodni kolejowej. Wypytywała mnie o warunki osobiste, gotowa udzielić mi pomocy, gdybym znalazła się w trudnościach nie do przezwyciężenia. Przyznam jednak szczerze, że pobyt w Domu Matki i Dziecka wcale mi się nie uśmiechał. Zwróciłam się do spółdzielni lekarskiej, reklamującej swoje usługi. Robiono tam zabiegi hurtem. Pacjentki czekały na korytarzu jak u dentysty, pielęgniarki biegały z instrumentami, posługacZki wynosiły krwawe kubły. Lekarze spieszyli się, nie mieli czasu na uprzejmość, ale przestrzegali zasad sztuki. „Nie, moja droga! — zaśmiał się grubas o czerwonej twarzy. — Nie spieszno mi do kryminału. Trzeba było przyjść przed miesiącem. Następna, proszę!" Współtowarzyszka niedoli szeptem powiedziała mi na korytarzu, że zna lekarkę, wykonywującą najbardziej ryzykowne zabiegi. Można mieć do niej zaufanier bo to osoba starsza, doświadczona, ordynator szpitala, docent. Poszłam do niej jeszcze tego samego dnia. Przyjmowała w gabinecie wynajętym w centrum miasta. Mieszkała podobno we wspaniałej willi. Tak mnie przynajmniej poinformowały czekające w kolejce pacjentki. Nigdy dotąd nie spotkałam osoby tak chciwej, tak łapczywej na pieniądze. Zanim mnie zbadała, wymieniła pięciokrotnie wyższą cenę zabiegu. Oczywiście, pieniądze płatne z góry. I żebym nie miała żadnych pretensji w razie powikłań, żebym broń Boże, nie wymieniła jej nazwiska, jeśli trzeba będzie wezwać pogotowie. Zgodziłam się na wszystko. Nazajutrz wzięłam 153 pensją, dodałem do niej to, co mi zostawił Bohdan — i poszłam na zabieg. Oszczędzą ci dokładnych relacji, co było po tym. Dość, że wylądowałam w szpitalu, gdzie przez miesiąc walczyłam ze śmiercią. Kiedy wróciłam do swego pokoju, właścicielka oznajmiła mi, że bardzo jej przykro, lecz nie mając ode mnie ani pieniędzy, ani wiadomości, przyjęła innego lokatora. Walizkę z rzeczami odda mi po zapłaceniu należności. Po raz pierwszy spróbowałam zatelefonować do Bohdana. Nie zastałam go w domu. Miły, kobiecy głos zapytał co mam mu do przekazania i jak się nazywam. Odparłam, że nic szczególnego i odłożyłam słuchawkę. Półżywa, zmarznięta, bo zrobiło się już chłodno, a nie miałam ciepłego płaszcza, pojechałam na dworzec. Jedynym ratunkiem mógł być mój zakład pracy. Poszłam do Rady Zakładowej, powiedziałam, że wyszłam ze szpitala, nie mam forsy i nie mam gdzie mieszkać. Dostałam zaliczkę, jedna z babek wzięła mnie na razie do siebie, obiecały, że coś się przecież da załatwić, nie zostawią mnie na bruku. W kilka dni później dostałam pokoik w hotelu robotniczym. Był nawet ładnie urządzony, z radiem-, niestety, poza mną mieszkali tam sami mężczyźni. Na trzeźwo — do rany przyłóż. Ale w dni wypłat — lepiej nie mówić. A łazienką i ubikację mieliśmy wspólną. Mimo wszystko wróciłam do zdrowia i do pracy. 0 dziwo, moje stosunki z koleżankami bardzo się poprawiły. Współczuły mi, że dostałam szkołę, uznały mnie za jedną ze swoich, a nie taką, co zadziera nosa i milczeniem odgradza się od wszystkich. Dano mi nawet podwyżkę. Starano się dla mnie o mieszkanie. 1 wtedy, pomyśl, co za pech! 154 P^ą razy w hotelu. Wylwfai ^ ***** І °dwiedz« z*ać, co się ze mną dZeTb > Л 2Є mU Ше <*** kany o moje *££%£ byłtak stra-ie zatr0, kaniu, nikt nie umŹ^l^Y™^ mieSz" Znowu był tkliwy i kochl^ Д' °kąd w^hałam. tował ostatnio dLrac e ^ Jo ^^^ Że ****-ze Pójdziemy razem £ р^° ^^ ZaPewniał, -ycofał się jednak ?!£££** °Statn-J chwili' towarZyszyc. Poci ZTSŹŹ* ZOna Шіаіа ™ Roku wyjedziemy razem do P, P° N°Wym jakieś stypendium, ^ta^*" її? °tr2ymać ^m manie dwóch osób cóVS\ .P°d°bno na «*»y--ie wystarać się' т^ҐТ^^ **Ьу І ^ "Щ**ЩЬ pi ękne plany a W ™ІЄГ2^, oczy- kań z Bohdanem. Y' ІЄ П1Є Czekałam sie spot- Przygotowywałam wówcza, л * wyzwolenia Warszawy Chdałamb1' ** Г°С2ПІС^ kawle, nie 'schematyczne z?vl' *** Wypadła cie-«tytucją, przywiązać d0 gg^ŁT JUŻ ™ ^ ІП" 1 «*ca. Dyrektor J^J»-którzy okazali mi du- akademią przyjdą „władz? f l W *ШаПІи' ™ *a ^ żeby się udała ' *** b&rdzieJ więc zależy Obmyśliłam sobie że w ™- diowązła P-eprowad ГрТеГогпГиГZęŚCl ^ Z ra~ koma osobami: z nas2^^We w^dY z kil-z socjologiem badającym «І?**1 techrdcznym, « Przedstawicielem Łf^ «tructoie^' ^w, wreszcie z pisZem^ Па t6mat warsavia- -arszawską.SzłonoTbyCS111 "ę ^^ bbwej formie przedstawić o^iLnt " №в1 Żart°-kreslić zmiany, jakie za«> Slągni^CIa zakładu, pod- *%■* to z XZąaZCy TTich latach wywiadami miał wystLc ^пЛ^ przerwach między szych piosenkarzy P0 części ІЄСІеСу * para na- części pierwszej publiczność 155 mogłaby obejrzeć w hallu wystawę książek i kupie nowości na stoiskach obsługiwanych przez warszawskich księgarzy W drugiej części zapowiedziany był występ zespołu rozrywkowego z innego zakładu, z innego miasta. ,, , , Trzeba przyznać, że pierwsza częsc akademii przeszła oczekiwania. Wywiady dobrze wypadły, zespół dziecięcy zawsze rozczula rodziców, para piosenkarzy mimo tremy ładnie śpiewała piosenki o Warszawie. Przedstawiciele władz, ujęci miłą atmosferą akademii, postanowili zostać również na drugiej części, prosząc tylko by nie robić pauzy, gdyż spieszyli się na inną imprezę o podobnym charakterze. Trochę mi to psuło szyki, bo księgarze daremnie czekali w hallu na klientów ale cóż robić. Wezwałam na estradę zespół rozrywkowy, podobno znakomity. Trzech chłopaków, dwie dziewczyny. Akcja pierwszego skeczu toczyła się w WC. Dwaj młodzi ludzie na sedesach wymieniali uwagi o życiu, chwytając się niekiedy za brzuchy i stękając ku uciesze gawiedzi. Później pokazano blackout: do przedziału wchodzi pasażer z walizką. „Co w niej tak śmierdzi?» _ pytają towarzysze podróży. „Ach, nic takiego, wiozę papier toaletowy do prania". Publiczność wybuchła gromkim śmiechem. Trzeci numer przedstawiał knajpę, a w niej dwóch pijaków, dwie dziwy i obrotnego kelnera. Rozmowa przypominała tysiące takich jakie toczą się codziennie w podobnych okolicznościach Tyle że wyjaśniono w niej dokładnie widzom, co to są gruzinki, polonistki, iwonki, domowniczki i kola-cjonistki. Przedstawiciele władz krzywili się z niesmakiem. Następny punkt programu przedstawiał posterunek MO z głupawym funkcjonariuszem przy telefonie. Władze bynajmniej nie podzielały ogólnej wesołości. 156 Pamiętaj, że to były lata pięćdziesiąte, kiedy poczucie humoru także dawano na przydział. Zresztą spektakl był rzeczywiście ordynarny i w złym guście. Gdy następnie pijany zaczął śpiewać piosenkę partyzancką, goście jak jeden mąż ruszyli do wyjścia. Tymczasem na scenie rozległa się piosneczka o dziewczynie zakutej w pas cnoty. „Żelazne majtki miała, żelazne majtki miała" ryczały głośniki w całych zakładach, bo akademię transmitowaliśmy przez radiowęzeł. Musiałam przerwać występy ku rozżaleniu widzów. Nazajutrz wręczono mi zwolnienie z pracy. Nikt nie chciał wierzyć, że nie znałam tego zespołu, że polegałam jedynie na opinii osób, które widziały ten program, że sama nie mogłam go zobaczyć, bo „artyści" przyjechali na godzinę przed rozpoczęciem akademii. Wypomniano mi przeszłość — lekceważenie obowiązków w liceum, skomentowano kartę wypisową ze szpitala, na której diagnoza podkreślona została czerwonym ołówkiem, wyliczono, ile razy Bohdan odwiedzał mnie w hotelu. Aż dziw brał, że „tego pokroju osoba" mogła tak długo cieszyć się zaufaniem dyrekcji, poparciem instancji związkowych. Snuto nawet domysły, czy ktoś aby nie darzył mnie szczególnymi względami. Zrobiono mi wielką łaskę, pozwalając mieszkać w hotelu do pierwszego. Przypomniałam sobie słowa męża, że zginę, jeśli w kimś nie znajdę oparcia. Bohdan właśnie wybierał się za granicę. Nie pożegnał się ze mną przed wyjazdem. Szukałam odpowiedniej pracy, ale mogłam tylko pójść do fabryki lub do sklepu. W dodatku nikt nie podejmował się zapewnić mi dachu nad głową. Myślałam, żeby pojechać do Zakopanego, spróbować kariery instruktorki narciarskiej. Nie miałam jednak pieniędzy na podróż, na pierwsze dni przeWedowania, bo 157 potrącono mi w zakładzie jakieś zaliczki, pożyczki, składki, Bóg raczy wiedzieć co. W takim to stanie ducha raz jeszcze napisałam do-męża. List był pogodny, dowcipny, bez utyskiwań i żalów. Zapytywałam po prostu, czy miałby ochotę spotkać się ze mną w Warszawie i porozmawiać o sprawie rozwodowej. Myślałam, że jeśli zaproponuje mi powrót do domu, to się zgodzę. W porównaniu z przejściami ostatnich miesięcy tamto życie wydawało mi się niemal szczęściem. Tadeusz odpisał szybko, wyznaczając spotkanie w kawiarni na MDM-ie. Przyszłam tam pełna najlepszych nadziei. Powitał mnie serdecznie. Spojrzałam mu w oczy z całą ufnością, „Cieszę się, że napisałaś do mnie — powiedział. — To znaczy, że zależy ci na odzyskaniu wolności. Mam nadzieję, że twój przyjaciel pragnie usankcjonować wasz związek. Jeśli tak jest, nie będziesz miała chyba nic przeciwko temu, żebym się ożenił powtórnie. Mam właśnie kogoś takiego na widoku... Czy chcesz, żebym poprosił sędziego o przyspieszenie rozprawy i orzeczenie rozwodu na zgodny wniosek stron bez orzekania o winie? Powołamy się na różnicę charakterów, inne zamiłowania, brak potomstwa. Oszczędzi nam to przykrości, chociaż lojalnie cię uprzedzam, że nie będziesz mogła sobie rościć pretensji do alimentów". Cóż mogłam mu odpowiedzieć? Duma powstrzymała mnie od skarg. Przyznałam, że marzę o jak najszybszym rozwiązaniu naszego niefortunnego małżeństwa. Był tym wyraźnie ucieszony. Stwierdził tylko, że źle wyglądam, spytał, czy nie potrzebuję pieniędzy. Powiedziałam, że mam przejściowe kłopoty i przydałaby mi się pożyczka na krótki przeciąg czasu. Dał mi dwa razy więcej, niż prosiłam. Dorzucił jeszcze, że 158 dostał nowe mieszkanie i zarabia teraz lepiej niż przed rokiem. Życzył mi podobnych sukcesów. Te pieniądze przyniosły mi szczęście. Pojechałam do Opola, gdzie jedna z moich uniwersyteckich koleżanek pracowała w Bibliotece Wojewódzkiej. Bez trudu znalazła mi pracę w bibliotece wiejskiej niedaleko Olesna, zapewniła, że dostanę tam również mieszkanie. Zabrałam więc walizkę z całym swoim dobytkiem i pojechałam autobusem na miejsce przeznaczenia. Ulokowano mnie w chałupie dosyć nawet czystej i ciepłej, tyle że bez żadnych wygód. Gospodarze okazali się serdeczni, a to wynagradzało wiele. W nowo zbudowanym i na oko pięknym lokalu bibliotecznym ściany były tak cienkie, że wiatr przez nie wiał jak przez matę słomianą, pojedyncze okna nie zabezpieczały przed chłodem. Kto wpadł na taki pomysł oszczędności budowlanych — nie wiadomo. Przez całą zimę czytelnicy przesiadywali tam w kożuchach, ja zaś marzłam, kichałam, gorączkowałam, aż wreszcie — przywykłam, zahartowałam się i od wielu lat wcale się nie zaziębiam. — Nie mogłaś poszukać lepszej pracy? — Nie chciałam. Może wyda ci się to dziwne, lecz tam właśnie, w mojej wiosce i Oleśnie, poczułam się jak w rodzinnych stronach. Duża w tym zasługa etnografów z Katowic, którzy przyjeżdżali na badania terenowe i mnie do nich wciągnęli. Jeździliśmy razem po trzydziestu wsiach powiatu oleskiego, szukając zabytków z zakresu stroju, meblarstwa i zdobnictwa. Ole-śnianin, Franciszek Ligendza, pomógł w nagraniu na taśmie przeszło 400 starych pieśni obrzędowych, historycznych, wojackich. Zatarła się dla mnie granica między historią a współczesnością, zniknął podział na ziemię wieluńską i opolską, pozostało tylko pojęcie ojczyzny-polszczyzny. Z jakąż radością pomagałam 159 przy organizowaniu muzeum w Oleśnie, znajdując w trochę staroświeckim Stowarzyszeniu Miłośników Ziemi Oleskiej gromadkę ciekawych ludzi! Nie myśl jednak że pozbyłam się kłopotów! Miałam wprawdzie tytuł magistra filologii polskiej, lecz nie znałam się naprawdę ani na bibliotekarstwie, ani na etnografii. Trzeba więc było podjąć naukę. Najpierw na krótkich kursach bibliotekarskich, przeszkoleniach, konferencjach. Później — znowu na uniwersytecie. Skończyłam bibliotekoznawstwo, zaocznie rzecz prosta. To tak się lekko mówi. Nie masz pojęcia, ile na to złożyło się wyjazdów, seminariów, kucia po nocach, irytacji. Oczywiście, zaliczono mi kilka przedmiotów. Ale i tak trzeba było nie lada uporu... Wiesz, co mnie trzymało? Że nie ja jedna się męczę. Innym było jeszcze ciężej, miały przecież dom i dzieci. Ja się życia osobistego wyrzekłam... Wiesz, o czym pisałam pracę magisterską? O dorobku Józefa Lompy, rodem z Olesna, którego prace rozproszone pozostały w czasopismach, a niektóre przetrwały jedynie w rękopisach. Z jego legend śląskich, bajek, podań i pieśni wyłaniało się sympatyczne oblicze tego ludu, który mnie przyjął jak swoją. Uśmiechasz się ironicznie? Myślisz, że stałam się jedną z tych naiwnych nieco entuzjastek, które spotkać można w wiejskich bibliotekach całej Polski... Jeśli tak jest, to mogę być z tego dumna. Tym bardziej że pracę moją dostrzeżono i doceniono. Przeniesiono mnie na stanowisko instruktorki powiatowej, później zostałam dyrektorką biblioteki. Dorobiłam się kawalerki w nowym bloku. I wszystko byłohy dobrze, gdyby nie kłopoty ze zdrowiem... — Oby minęły prędko i bezpowrotnie! Wypijmy za twoją pomyślności 160 — I za twoją, Łukaszu! To prawdziwe szczęście, że znowu ciebie spotkałam. Odpowiedział najtkliwszym z uśmiechów, choć wcale nie był pewny, czy jeszcze podziela jej radość. To co od niej usłyszał, zwiększyło dystans między nimi, stała mu się niemal obca, w każdym razie całkiem inna od tej, którą pamiętał z lat młodzieńczych. Wykreślenie tego, co mieściło się w nawiasie lat dwudziestu, było niepodobieństwem, musiał jakoś przemyśleć te sprawy, jakoś ustosunkować się do nich, a to wymagało wysiłku, na który nie potrafił się zdobyć. Przynajmniej tego wieczoru. Spojrzał więc wymownie na zegarek i stwierdził konwencjonalnie: — Zasiedzieliśmy się do północy! Czas odpocząć. Masz jutro trudny dzień. Uśmiechnęła się nieporadnie, trochę zawiedziona, że Łukasz tak kwituje spowiedź z jej całego życia, lecz natychmiast postarała się sprostać sytuacji, być dzielną jak zawsze i liczyć tylko na własne, choć już mocno nadwątlone siły. — Dobranoc, mój drogi. I dziękuję ci za czarujący wieczór. 13 W drodze do Komorowa Łukasz rozważał, dlaczego Bronek nie zdobył się na dzieło wielkie, na wskroś oryginalne. Czy zabrakło mu talentu, czy tak rozmiłował się w dawnej architekturze, iż nie potrafił z niej się wyzwolić, wybiec myślą w przyszłość? A może jego niepowodzenia zawodowe miały źródło w dziwacznym trybie życia, w trwonieniu sił na rzeczy mało ważne, na drobne, przyjacielskie usługi, na korespondencję z nieznajomymi, którzy szukają przyjaźni 11 Wesprzyj się na mnie JgJ przez radio? Nowatorstwo i odkrywczość w każdej dziedzinie wymagają czasu i skupienia na jednym problemie, odsunięcia na bok wszystkiego, co rozprasza myśli. A więc pewnej bezwzględności wobec otoczenia. Człowiek miękki, ustępliwy, niepewny własnych racji nie może narzucić światu swego sposobu widzenia nawet jeśli wpadnie na genialny pomysł. Iluż zapoznanych geniuszy leży w grobie! Mechanizm sukcesu bynajmniej nie jest prosty. Mało kto zresztą umie ocenić sprawiedliwie proporcję własnych klęsk i osiągnięć. Chociażby ta biedna Halina. Przez cały wieczór wspominała swe niepowodzenia w ciągu roku, by później w kilku zdaniach skwitować swe zwycięstwa, uzyskane stopniowo przez kilkanaście łat. Nawet nie chełpi się nim, uważa je za normalną kolej rzeczy, sądząc zapewne, iż znalazła się niegdyś na samym dnie, od którego po prostu się odbiła i wypłynęła na powierzchnię. Przecież mogła zejść jeszcze niżej, pod każdym dnem inne może się otworzyć. Ona o tym nie wie, czas szaleństw i uniesień ma za sobą, istnienie jej weszło w ciaśniejsze ramy aniżeli te, z których wyrywała się w młodości, lecz teraz już nie pragnie ich rozwalić, przeciwnie, znajduje w nich oparcie i złudne poczucie stabilizacji. Niewiele zostało jej do emerytury. I co wtedy? Przez pewien czas będzie jeszcze pracować na pół czy ćwierć etatu lub zastępować koleżanki będące na urlopie macierzyńskim, o ile, oczywiście, zdrowie jej dopisze. A później? Najtrudniejsze są ostatnie lata. Po raz pierwszy myślał o niej z pozycji silniejszego. Straciła wszystko, czego jej niegdyś zazdrościł, co pomniejszało go we własnych oczach. Odczuwał dla niej wielką tkliwość, której wspomnienia dawnych zbliżeń nadawały lekki odcień erotyzmu. To, że się w niej niegdyś podkochiwał, pozwalało mu na pewną poufałość, bodaj w myślach. W dziennikach Andrzejewskie- 162 go przeczytał kiedyś stwierdzenie, iż przeżywając miłość po raz pierwszy, mamy pełną świadomość, że jest to miłość pierwsza, natomiast prawie nigdy nie możemy zachować podobnej pewności w stosunku do miłości ostatniej; banalność tego stwierdzenia wcale nie wyklucza, iż pospolitość tej wiedzy odsłania sferą uczuć zawile złożonych. ,,Gdybyśmy od początku wiedzieli, że po raz ostatni dane nam zostało kochać i być kochanym, być może troskliwiej byśmy dbali, aby uchronić owo uczucie od wszelkiego zła, i żywioły czułej wierności oraz wdzięczności posiadałyby tę samą siłę pragnienia, która rozbrzmiewa w przedśmiertnym okrzyku Fausta: Obyś mi, chwilo piękna, nie minęła! Lecz niewykluczone, a nawet bardzo prawdopodobne, iż dar jasnowidztwa, jako sprzeczny z dolą śmiertelnych, fatalnie zaciążyłby nad ową miłością, intensywność życia zostałaby nieuchronnie skażona oddechem śmierci i zabrakłoby nam męstwa, aby odeprzeć napór rozpaczy. Nie! Jednak chyba lepiej nie wiedzieć, że gdy ta miłość zniszczeje i wygaśnie — już nigdy nie będzie następnej. Lepiej zachować nadzieję, że w pewnym momencie jeszcze raz wyrosną nam skrzydła, a gdy wokół zacieśniać się będzie i zagęszczać mrok — lepiej wyczekiwać błysku światła, aniżeli poddać się odrętwiającej rezygnacji." Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie tych słów, gdyż nie liczył już przecie na wyrośnięcie skrzydeł, a wątłe, ledwo pełgające światełko uznał za dar losu. W znużonej, postarzałej kobiecie widział jeszcze tamtą dziewczynę w czerwonym swetrze, biegnącą po roziskrzonym śniegu, dawne uczucia przenosił na nią wraz z tęsknotą za utraconą młodością. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebował teraz kogoś, komu przydałaby się jego tkliwość i serdeczność, o kogo można by dbać, zabiegać. Nie wszyscy na starość stają się !!« 163 egoistami. Zdarzają się i tacy, którzy naraz otwierają dla bliźnich i serce, i kiesę. Nie jest to już przejaw próżności, jakże często dyktujący ludziom szlachetne postępki, lecz prawdziwa potrzeba niesienia pomocy, potrzeba całkiem bezinteresowna. Zatopiony w myślach omal nie przejechał Komorowa. Wysiadł w ostatniej chwili. W świeżym śniegu świat cały wyglądał inaczej. Łukasz patrzył z przyjemnością na białe drzewa i nawisy na dachach. Należało myśleć już o Gwiazdce, o choince, o przedświątecznych zakupach. Jeśli Halina wyjdzie ze szpitala przed Wigilią, zasiądą razem do świątecznego stołu. Przełamią się opłatkiem, posłuchają kolęd. Z tym większym poczuciem zażenowania wszedł do pokoju Dziadysza, skazanego w święta na samotność. O dziwo, zastał go w fotelu przy biurku. Pielęgniarka skończyła toaletę pacjenta i zbierała się do wyjścia. Gabinet profesora prezentował się schludniej niż kiedykolwiek. Łukasz stwierdził to z przyjemnością. — Odkurzyłam, co mogłam — westchnęła pielęgniarka. — Pan profesor nie pozwala przestawiać książek, więc trudno zrobić prawdziwy porządek. O, jaka piękna róża. Zaraz przyniosę wazon. — Widzę, że pan się lepiej czuje, panie profesorze. Jak tam ręka? Starzec z wysiłkiem zacisnął pięść. Był tak dumny z tego, że twarz pojaśniała mu w uśmiechu. ■— Brawo! Wspaniale! A noga? — Kuśtykam o lasce. — Wkrótce pan zapomni o wylewie. — Co to, to nie! Myśli pan, że mi łatwo przyszło przełamać ten potworny bezwład? Całymi dniami leżąc w łóżku, skupiałem się tylko na tym, żeby poruszyć palcem, o, choćby tyle. Z początku nie mogłem. Ale nie dawałem za wygraną. Wytężałem siłę woli. 164 Mówiłem sobie: musisz, musisz, musisz. Aż któregoś dnia palec drgnął. Akurat była siostra Klara. Powiedziałem jej o tym. Zdaje się, że nie wierzyła. Pokiwała tylko głową i kazała mi nie ustawać w staraniach. Więc ja znowu... — Pójdę już, panie profesorze. Do jutra. — Do jutra, siostrzyczko. — Więc co to ja mówiłem! Aha! O siostrze Klarze. Chciałbym jej dać jakiś upominek na Boże Narodzenie. Czy mógłby pan coś kupić? — Jak najchętniej. — Tylko widzi pan, jest pewien szkopuł. Miałem tu schowane bony PKO. Nawet dosyć dużą ilość. Córka mi regularnie przysyłała przekazy ze Stanów. Przed chorobą chciałem je wyjąć ze schowka i masz ci los, nie znalazłem. — Gdzie je pan chował? — W książkach, oczywiście. To najpewniejsze ukrycie. Żadnemu złodziejowi nie przyjdzie do głowy, a gdyby nawet, to nie wie w której. — A pan profesor wie? — Otóż to, mój drogi, otóż właśnie! Mógłbym przysiąc, że w Historii cywilizacji greckiej. Zgodnie z tym, co powiedziano w Biblii: tam skarb, gdzie serce twoje. Przeszukałem oba tomy, kartka po kartce, bonów ani śladu. Pomyślałem sobie, ot, stary, pamięć go zawodzi. Pewno włożył do innej książki. Więc przejrzałem wszystkie na niższych półkach. Nie znalazłem. Czyżbym je przed wyjazdem z Bukaresztu wetknął gdzieś wyżej? Bo to właśnie wtedy potrzebowałem pieniędzy i część bonów musiałem sprzedać. — Komu? — Nie wiem, wnuk mi to załatwił. Bardzo miły, uczynny chłopak. ■— Wiedział, że pan ma więcej tych bonów? 165 — Nigdy o to nie pytał. W ogóle rzadko go widuję. Wpadł do mnie wówczas, bo chciał pożyczyć śpiewnik. Miałem taki zeszyt ze starymi patriotycznymi pieśniami, spisanymi ręcznie przez moją matkę. Jurek zamierzał ją wykorzystać w audycji radiowej, opracować te pieśni dla swego zespołu. Piękny pomysł, prawda? No i akurat zgadało się o tych bonach. Dałem mu tylko tyle, żeby pokryć sobie koszty wyjazdu. Załatwił transakcję w ciągu jednego popołudnia, nic nie chciał wziąć za fatygę, chociaż od dziadka mógłby. — Wspomniał pan o tym podczas przesłuchania? — Broń Panie Boże! Jeszcze by mi zabrali resztę albo i posądzili niewinnych ludzi. Pieniądz to diabelskie ślepie. Toż i ja pochorowałem się od tego wysiłku, kiedym przetrząsał książki. — Sporo ich pan tutaj zgromadził. — Dorobek całego życia. — A bony? — Bony darowane. Jakby pan zechciał, mógłby ich pan poszukać. — Może kiedyś później. Bo to wielka robota. Tymczasem wyłożę ze swoich pieniędzy. — Niech pan jej kupi coś, co by ją ucieszyło. Bardzo jest dla mnie dobra. I dziękuję panu za różę. Patrząc na nią będę myślał o was obu. — Przyjadę za parę dni. Mam teraz kogoś bliskiego w szpitalu i muszę go odwiedzać. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, gdyż przez tydzień po operacji nie zezwolono Łukaszowi na rozmowę z Haliną. Nie przyjmowano dla niej także kwiatów ani owoców. Musiał poprzestać na przekazywaniu jej listów za pośrednictwem srogiego cerbera, który jedną dłonią sięgał po kopertę, drugą po napiwek. Pierwsze listy Łukasz nabazgrał pospiesznie w szpitalnym hallu. Dalsze pisywał w domu i ta forma porozu- 166 miewania się z Haliną sprawiała mu coraz większą przyjemność, pozwalała bowiem na składniejsze wyrażanie myśli, na większą szczerość. Odezwały się w nim niewyżyte ciągoty literackie. Przygotowywał brulion listu, później przepisywał go na czysto. Szukając najpiękniejszego wyrazu dla niezbyt jeszcze określonych uczuć, kształtował je bezwiednie wedle najlepszych wzorów i był święcie przekonany, że uczucia te się rozwijają. Całymi wieczorami ślęczał nad kartką papieru, żeby znaleźć słowa, które zastąpić mogą Halinie wizyty i kwiaty. Samotność stała się oczekiwaniem, czas nagle się skurczył, wypełniony rozlicznymi zajęciami. Któregoś popołudnia zatelefonowała redaktorka z radia. Zaproponowała Łukaszowi główną rolę w słuchowisku, które miało pójść jako premiera miesiąca. — Autorowi bardzo zależy na tym, żeby pan ją przyjął — mówiła pieściwym głosem. —- Był zachwycony pańską interpretacją jego tekstu na środzie literackiej. Chyba mu pan nie odmówi? — Co znowu! Chętnie zagram. — Czy można przysłać panu tekst jutro przed południem? — Będę czekał do dwunastej. — Dziękuję i do zobaczenia. Nazajutrz pozwolono mu zobaczyć się z Haliną. Leżała w czteroosobowym pokoju bardzo blada mimo dwukrotnej transfuzji, lecz z twarzy jej znikły już sińce i wyglądała całkiem ładnie. — Wdzięczna ci jestem za listy — powiedziała cicho. — To największa przyjemność, jaką mi mogłeś zrobić. Czytywałam je nieskończoną ilość razy. — Nie przesadzaj! Jak wypadła operacja? — Dobrze, skoro z tobą rozmawiam. Za dwa tygodnie będzie wynik badań anatomopatologicznych. 167 — To brzmi strasznie mądrze. Ale jestem pewien, że nie znajdą nic złego. Wyglądasz ślicznie. — Patrzysz na mnie bez okularów... — Och, złe sobie wystawia świadectwo, kto wyszydza kalectwo! Zapomnij o mojej wadzie wzroku! — Już zapomniałam! — Kiedy pozwolą ci opuścić szpital? — Tuż przed świętami, jeśli nie zajdą jakieś powikłania. — Spędzimy razem święta. Chyba nigdzie się nie spieszysz? — Należy mi się miesiąc urlopu po operacji. — Cudownie! Uśmiechnęła się wyrozumiale. — Wiesz, czasami mam wrażenie, że nic się nie zmieniłeś od pierwszego pobytu w Zakopanem. Zostałeś w głębi duszy tym samym chłopcem, który... — Dokończ! — Nie umiem tego wyrazić. Na korytarzu odezwał się głos dzwonka. To siostra oznajmiała, że minął czas odwiedzin. — Do niedzieli, Łukaszu. — Jutro dostaniesz list. Była wzruszona, jak młoda dziewczyna. Popatrzył na nią jeszcze od drzwi. Leżała z zamkniętymi powiekami, a wielki spokój rozpogodził jej znużoną twarz. 14 Śnieg sypał tak obficie, że w szalonym wirze jego płatków nikły domy i pojazdy, nogi grzęzły w białym puchu. Podniosły, świąteczny nastrój znowu ogarnął Łukasza, który całą swą istotą reagował na zjawiska natury, przypisując im większe znaczenie 168 niżby to wynikało z rozumowych przesłanek. Proste słowa: powietrze, woda, ziemia i ogień wywoływały w nim irracjonalne wzruszenia, kojarzyły się z czymś odwiecznym i niezmiennym. Mimo że ogień, na przykład, znika jako pojęcie z dzieł naukowych, a rozdziały poświęcone mu w podręcznikach fizyki i chemii stają się coraz krótsze, jeśli w ogóle się pojawiają, to jednak słowa płomień i ogień nie straciły dla niego emocjonalnego zabarwienia, może dlatego, że to wokół ogniska skupiało się przez wiele wieków życie ludzkie. Cieszyły go zawsze świeczki płonące na choince a nawet lampki zapalane tysiącami na ulicach, choć nikt o zdrowych zmysłach nie sądzi, że te girlandy różnobarwnych świateł wokół domów towarowych wpłyną na zwiększenie obrotów handlowych! Jesteśmy dzikusami w głębi duszy, myślał Łukasz, idąc w świetle neonów, które zabarwiały śnieg jak w Disneyowskich filmach o Bożym Narodzeniu. I słusznie pisał Dubos, że obchody gwiazdkowe, noworoczne, oblewanie nowego mieszkania, rytuały ślubne czy przyjęcia z okazji urodzin dziecka przyjmują kształty zakamuflowanych i zwyrodniałych mitów. Mity i rytuały człowieka nowoczesnego wychodzą nieustannie na jaw pod postacią gier czy książek, a także przedstawianych w filmach i na ekranach telewizyjnych krain wyśnionych. Walki bohaterów z potworami, rajskie krajobrazy i zejścia do piekieł są w nowoczesnym po-wieściopisarstwie równie popularne jak w czasach starożytnych czy średniowiecznych. Czytanie książek i oglądanie widowisk spełnia funkcję mitologiczną, pozwalając człowiekowi uciec od teraźniejszości, tak jak to czynił niegdyś za pośrednictwem dawnych obrzędów. Ileż naszych gestów, myślał dalej, oprócz znaczenia bezpośredniego, ma sens głębszy, ukryty, w którym 169 wyraża się prawdziwe uczucie gniewu, pożądania lub tęsknoty. Nie zadajemy sobie trudu, by ten sens odczytać we własnym postępowaniu, a tym bardziej w postępowaniu innych. Zadawalamy się pozorami. Całe nasze życie jest złudną grą pozorów. Patrząc na spokojne oblicza kolegów za biurkiem, nie domyślamy się nigdy, jakie namiętności targały nimi ubiegłej nocy. Może więc zalew filmów grozy i okrucieństwa, filmów pornograficznych ma na celu nie tylko wzbogacenie producentów, lecz i zerwanie wszystkich zasłon obłudy i niewrażliwości? Ale czy ludzkość na tym zyska? Czy całe obszary uczuć i doznań nie powinny pozostać tajemnicą? Czy istnienie tabu nie jest koniecznością? Zatrzymał się przed komisem, gdyż białoniebieska porcelana przykuła jego wzrok. Bez namysłu wszedł do środka, poprosił o pokazanie filiżanek. Zaledwie kilka sztuk ocalało ze starego serwisu. Był to China-blau, przedwojenny, niemiecki falsyfikat, nieudolnie imitujący chińską porcelanę. Tylko zupełny ignorant mógł upodobać sobie te smoki niezdarnie rysowane na grubej filiżance. — Ile to kosztuje? Sprzedawczyni wymieniła dość wysoką cenę, Łukasz uniósł się świętym oburzeniem. — Przecież to tylko resztki serwisu! — Prawdziwy Chinablaul — odparła z godnością ekspedientka. — O, tutaj pisze. Zresztą, jeśli się panu nie podoba... — Wcale mi się nie podoba. Ale niech pani zapakuje. — Proszę. Tylko niech pan nie trzyma za sznurek, bo papierowy. Z niezgrabnym pakunkiem pod pachą Łukasz wepchnął się do tramwaju. Skasowanie biletu wymagało 170 całej ekwilibrystyki. Wreszcie jednak dopełnił obowiązku i z niemałą satysfakcją siadł na miejscu, które właśnie się zwolniło. Naprzeciwko siedziała młoda dziewczyna. Włóczkowa czapka wsunięta głęboko na oczy i fioletowy szal omotany wokół szyi pozostawiały bez osłony tylko wycinek twarzy. Ale i w tym wycinku rozpoznał Łukasz znajomą z Ciechanowa. — Majka? Co pani robi w Warszawie? — Jak to co? Studiuję. — Dostała się pani do Szkoły Teatralnej? — Na szczęście! — Gratuluję! I bardzo się cieszę. Patrzyła na niego ciepłymi, brązowymi oczami, śliczne usta rozchyliły się w uśmiechu. — Wiezie pan prezent pod choinkę? — Tak... Coś w tym 'rodzaju. — Dla kogo? — Właściwie dla siebie. — No to wesołych świąt. Ja tu już wysiadam. — Wesołych świąt. I wszystkiego najlepszego. — Zadzwonię kiedyś do pana — odwróciła się już w drzwiach. — Zęby podziękować. — Za co? Chyba nie dosłyszała pytania. Zeskoczyła lekko na śnieg i w rozpiętym kożuchu pomknęła do sklepu. Fioletowe końce szala fruwały wśród zadymki. Łukasz przypomniał sobie, jak to sam biegł niegdyś w grudniowy wieczór, uciekając z Domu Towarowego. Był wówczas na pierwszym roku studiów i odnaj-mował kąt do spania u woźnego, który przez kilka przedświątecznych dni urzeczywistniał największe marzenie swego życia: dawał przedstawienia, bawił i wzruszał dzieci wcielając się w świętego Mikołaja. W innych sklepach święty Mikołaj przypinał sobie brodę z papieru albo waty, nosił płaszcz z czerwone- 171 go płótna, poruszał się jak zwykły śmiertelnik i gadał byle co. Ale woźny ze szkoły teatralnej był dostojnym, uśmiechniętym starcem, we wspaniałych, złotem haftowanych szatach, a żarty jego były pełne dobrotliwej mądrości, bo pan Antoni co roku wzbogacał swój repertuar. Los jednak okazał się złośliwy. Oto w poniedziałek po pierwszych występach stary wrócił z okropnym katarem. Nie pomogły ziółka, proszki i alkohol, nazajutrz kichał jeszcze donośniej. Prawdziwa klęska! Bo czy kto widział zakatarzonego Mikołaja? Nie mówiąc o tym, że mógłby pozarażać maluchy, które zawsze pchają mu się na kolana! Co robić? „Musi cię ktoś zastąpić — zdecydowała żona. — Pójdę do dyrekcji i powiem..." „Ani mi się waż! — fuknął pan Antoni. — Jeśli raz znajdą zastępcę, gotowi ze mnie zrezygnować." „Przecież nie możesz iść w tym stanie..." „Zastąpię pana — ofiarował się Łukasz. — Włożę perukę, ucharakteryzuję się tak jak pan wczoraj. Nikt nie pozna. Jutro minie panu katar i wróci pan do swojej roli." Pan Antoni kichnął potężnie i długo wycierał obolały nos. Propozycja Łukasza wydała mu się dość ryzykowna, lecz nie widział lepszego wyjścia. Sam tedy dopilnował, by student przebrał się i ucharaktery-zował wedle wszelkich reguł sztuki. Przez kwadrans pouczał go, jak ma się ruszać, co mówić, w jaki sposób postępować z dziećmi. Więcej czasu na naukę nie stało. „Prędzej! — przynaglała żona. — Tam już z pewnością zachodzą w głowę, dlaczego się spóźniasz." „Już lecę!" — Łukasz gotów był wybiec z domu tak jak stał, w świątecznym przebraniu. „Czekajże! Śnieg sypie całymi garściami. Strój nam się zniszczy. Weź parasol!". — „Tego jeszcze świat i korona polska nie 172 widziała! — westchnął Antoni. — Święty Mikołaj pod parasolem!" Dom towarowy znajdował się niedaleko. Ale wystarczyło tych paru minut, by Łukasz stracił całą pewność siebie i pożałował, że dał się wciągnąć w tę głupią historię. Ki diabeł mu to podszepnął? Każdy przecie rozpozna w tym przebraniu młodego człowieka, choćby starał się mówić grubym głosem. Jeszcze ludzie gotowi go posądzić o jakie nieuczciwe zamiary. A już całkiem na pewno się ośmieszy, skompromituje starego. Koledzy będą się nabijać. Co za pomysł, żeby student bawił się w takie rzeczy? I to za darmo, z dobroci serca? Po co wprowadza się do pe-detu jakichś tam Mikołajów? Przeżytki burżuazyjne! O mało nie zawrócił do domu. Zrobiło mu się jednak wstyd, bo jakby to wytłumaczył Antoniemu? Dobry człowiek, choć inaczej patrzy na życie. Wojna nie oduczyła go sentymentalizmu. Wzruszał się byle czym, po kilka razy chodził na te same sztuki, spisywał jakieś wiersze w grubym zeszycie, sam coś nawet układał. Pochodził z kieleckiej wsi. Było ich tam w domu pięcioro, bieda zaglądała w oczy, dobrze jeśli w święta wszyscy mogli najeść się do syta i wylecieć na dwór w całych butach. Jeśli za dziecinnych lat Antoni chciał chodzić z gwiazdą, musiał własnym przemysłem zdobyć i kolorowe bibułki, i wstążki, i świeczkę. Ile było zachodu o te parę groszy! A tu, w Domu Towarowym stała choinka pod sam sufit, przychodziły mamy i babcie z wystrojonymi dzieciakami, kupowały prezenty po sto, dwieście złotych, do tego jeszcze słodycze, i prosiły, żeby Mikołaj wręczył to wszystko z odpowiednim pouczeniem: „Kochany Tadziu, porządnie składaj swoje rzeczy!", „Kasiu, ładnie jedz przy stole i nie wybredzaj!", „Romku, 173 ustępuj młodszej siostrzyczcel" Jakby to maluchy grzeczność robiły starszym, że istniejąl Zgodnie ze wskazówką Antoniego Łukasz wszedł do pedetu od podwórza, wbiegł na pierwsze piętro. Pod choinką dwie sprzedawczynie z koszami pełnymi paczek rozglądały się już niespokojnie, gdyż gromadka dzieci czekała na upominki, a panie dopytywały się głośno o świętego Mikołaja. Pozbywszy się ukradkiem parasola, Łukasz dostojnie wkroczył na swoje stanowisko. Miał wielką tremę, gdy jednak ekspedientki jęły sprawnie podawać paczki opatrzone nazwiskami, wszystko poszło jak z płatka. Nikt nie pytał, kto wcielił się w świętego Mikołaja. Nikogo to nie obchodziło i nie miało żadnego znaczenia. Działał czar baśni, poetycki czar legendy. Łukasz odzyskał rezon, przekomarzał się wesoło z maluchami, udzielał rad i napomnień — słowem — dał się wciągnąć w zabawę. Dookoła migotało mrowie barwnych lampek, pachniała jedlina, muzyka rozbrzmiewała z niewidzialnego źródła, dzieci śmiały się, babcie miały w oczach łzy wzruszenia. Po godzinie jednak Łukasz zaczął ostrzej widzieć to, co działo się wokół niego. Nadal pozostawał pod urokiem baśniowej scenerii, lecz wśród uśmiechniętych twarzy dostrzegał coraz częściej błysk zniecierpliwienia, grymas gniewu albo nagły smutek. Podwajał wówczas swe starania, by rozśmieszyć czy też wzruszyć widzów, dać im złudzenie, że przeżywają coś niezwykłego. Objawił mu się sens aktorstwa, urzekła go gra sceniczna. Nagle wśród malców spostrzegł dziesięciolatka w towarzystwie starszej pani, ubranej w mocno sfatygowaną jesionkę. Chłopak nudził się najwyraźniej i stał naburmuszony, podczas gdy jego babcia wyda- 174 wała się być w siódmym niebie. Rozdając paczki, Łukasz zastanawiał się, co też przypadnie w udziale temu chłopcu. Nie przypuszczał, że narty, które czekały obok kosza. Były to bowiem małe, całkiem dziecinne narty, które zapina się po prostu na botkach. Kiedy Łukasz podniósł je i rozglądał się za adresatem, ujrzał z bliska posmutniałą twarz chłopca. Nie podziękował za nie Mikołajowi, ale też nie okazał rozczarowania. Wziął narty i stał z nimi bezradnie, jakby go bardzo skrzywdzono. Babcia nie pojmowała jeszcze, dlaczego chłopiec się nie cieszy. Uśmiechała się najserdeczniejszym z uśmiechów. I to dopiero wyprowadziło go z róiwnowagi. Odwrócił się, żeby przełknąć łzy. Łukasz przerwał rozdawanie upominków. Oznajmił, że wróci za chwilę, wpierw jednak musi wyjaśnić pewne nieporozumienie. Kazał chłopcu iść za sobą do stoiska z nartami. Zaskoczona babcia nie protestowała. Ludzie rozstępowali się przed Mikołajem, który szedł coraz godniej, coraz dostojniej. Korzystając z przebrania, zapewniającego mu szczególne względy, rozsunął tłum stojący w kolejce i zwrócił się do sprzedawcy: — Niech pan wymieni tę parę nart na inną, odpowiednią dla tego zucha! Sprzedawca wcale się nie zdziwił. Wybrał piękną parę desek i stosowne do niej wiązania. — Trzeba będzie dopłacić — powiedział. — Zaraz wypiszę paragon. Babcia zmarkotniała. — Nie mam przy sobie — szepnęła. — Iw ogóle nie jestem przygotowana na taki wydatek... Chłopiec bystro obserwował Mikołaja. Ekspedient z zakłopotaniem odłożył kartkę. 175 — Już ja to załatwię -- mruknął Łukasz. -- Niech pan zaraz da chłopakowi narty. — Krzysiu, podziękuj! — starsza pani nie wiedziała, co ma zrobić. — Ja chyba panu kiedyś... To znaczy... Łukasz uśmiechnął się dobrotliwie, jak na Mikołaja przystało, i wrócił pod choinkę. Klął w duchu, że wmanewrował się w głupią sytuację, bo kto teraz zapłaci tę różnicę? Antoni? Z jakiej racji? On sam? Ależ to w jego budżecie ogromna suma! I w dodatku — nie ma jej przy sobie. Co robić? Zaraz nadejdzie sprzedawca z reklamacją, że nie wpłacono pieniędzy do kasy? Jak się stąd ulotnić? Widział Krzysia idącego w kierunku schodów. Radość nie tylko biła z jego twarzy, lecz promieniowała z każdego ruchu. Trudno, pomyślał Łukasz, zapłacę. Ale w miarę jak ubywało paczek, ogarniały go nowe wątpliwości. Czy aby nie dał się zwieść bajce? Nie należy przekraczać granicy między grą i rzeczywistością. Poszedł do kasy, żeby sprawę jakoś wyjaśnić, poprosić o zwłokę. Wyobraził sobie jednak, że wywoła to komplikacje i skrupi się na starym Antonim. Ucieszył go widok ludzi w długiej kolejce przed kasą. Stanął za nimi, lecz ustąpili mu pierwszeństwa. Pokręcił głową i odszedł nie zatrzymywany przez nikogo. Znalazł się przy zapasowych schodach. W jednej chwili zdecydował się na ucieczkę. Nikt go nie gonił. Nikomu nie przyszło to nawet do głowy. Zgniótł w palcach paragon i cisnął na ziemię maleńką papierową kulkę. Biegł wśród śnieżycy. Wiatr rozwiewał czerwone poły płaszcza. Wyglądało na to, że wśród śnieżnej zamieci święty Mikołaj odlatuje do nieba. 176 15 Wchodząc do przedpokoju Łukasz pomyślał z przyjemnością, że wkrótce znajdzie się tu razem z Haliną, która będzie oczekiwać jego przyjścia i roztoczy atmosferę rodzinnego ciepła. Zapalił lampę o witrażowym kloszu, przestawił ją w inne miejsce żeby sprawdzić, gdzie prezentuje się najładniej. Może Halina siądzie na ulubionym fotelu Bronka i odtąd fotel ten należeć będzie do niej? Wydobył z papieru biało-niebieskie filiżanki, umył je starannie, ustawił na tacy przykrytej wykrochma-łoną serwetką z haftem richelieu, podarowaną mu przez ciotkę z Ciechanowa. Teraz tylko nalać kawy i podać do łóżka. Nagle zjdęło go przerażenie. Miałżeby wyrzec się swej samotności, swoich przyzwyczajeń, żeby u schyłku życia szukać szczęścia we dwoje, mimo że takie próby zawsze kończyły się dla niego fiaskiem? Nie wiodło mu się od samego początku. Kiedy po przyjeździe do Warszawy zajął locum zmarłego kolegi pełen był wszakże najlepszych nadziei. Locum to mieściło się nad wytwórnią tekturowych pudeł, na pięterku, zapewne w dawnym kantorze firmy, którego jedną ścianę stanowiło wielkie okno, wychodzące na śródmiejskie podwórze z dwoma klonami po środku i kapliczką Matki Boskiej. Wodę brało się z korytarzyka, do ubikacji szło się na dwór. Jesienią pokój wyglądał nader atrakcyjnie, słońce przenikało przez rudziejące liście. Można tu było mieszkać bez meldowania, ponieważ budyneczek przeznaczony na rozbiórkę nie figurował w rejestrach kwaterunku. Gorzej, że wytwórnia pudeł ogrzewała swój 12 Wesprzyj się na mnie 177 lokal jedynie w godzinach pracy, po południu grzejniki stygły, w nocy chłód porządnie dokuczał, toteż Łukasz musiał palić w małym, blaszanym piecyku przy którym stała na taborecie obtłuczona miednica. Śmieszny parawan zasłaniał tę „umywalnię" od bardziej reprezentacyjnej części pokoju; wyrko przykryte kocem, stolik, fotel i parę krzeseł składały się na jego umeblowanie. Pod oknem stała jeszcze komódka z zamkniętymi na klucz szufladami. Łukasz jakoś nie mógł się zdobyć na to, żeby ją otworzyć i grzebać w łachach nieboszczyka, dobierać się do jego sekretów. Nad wyrkiem wisiała duża fotografia dziewczyny o krótko obciętych włosach. I tę fotografię pozostawił na miejscu, przywykł nawet do niej jak do niemej towarzyszki samotnych wieczorów. Którejś nocy jednak posłyszał chrobot klucza w zamku. Ocknął się, raczej zdziwiony niż przestraszony nieoczekiwaną wizytą, jako że złodziej na pewno nie miał tu czego szukać. W świetle podwórkowej latarni dostrzegł kobietę, która najspokojniej zrzuciła płaszcz, podeszła do piecyka i nalała sobie herbaty ze stojącego na nim czajniczka. Usiadła w fotelu, grzejąc dłonie na kubku z gorącym płynem. Łukasz dźwignął się na łóżku. — Spij! — powiedziała kobieta. — Ja też się zaraz położę. Okropnie zmarzłam. — Chleb jest na półce — odparł tym samym tonem. — I trochę kiełbasy. — Świetnie! — z radością sięgnęła po jedzenie. — Bardzo dzisiaj zimno. — Skąd się tu wzięłaś? — Wracam z badań terenowych. Nie martw się, za parę dni wyjadę. Póki co, muszę tutaj mieszkać, bo nie mam gdzie się podziać. Teraz trochę się umyję. — Zapal światło. 1 178 — Nie trzeba. Spij. Dam sobie radę. Nalała wody do miski, krzątała się po ciemku za parawanem. Po chwili stanęła przed Łukaszem. — Posuń się. Wolę spać przy ścianie. Bardzo cię przepraszam. Dobranoc. Otuliła się kocem. Wkrótce usłyszał jej równomier: ny, niemal dziecinny oddech. Długo nie mógł zasnąć, zdumiony tą niecodzienną sytuacją. Kiedy się rozwidniło stwierdził, że ma przy sobie dziewczynę z fotografii. Zbudziła się jakby pod wpływem jego spojrzenia. Zerknęła na zegarek leżący na stoliku. — Muszę lecieć! — powiedziała ziewając. -— Zrobię ci herbaty. Boso przeszła za parawan; wisiała na nim jej suknia i bielizna. Sięgała po nie kolejno szczupłą, białą dłonią. — Masz papierosa? — spytała. — Moje się skończyły. — Weź ze stolika. Pojawiła się już całkiem ubrana i sięgnęła po ledwie napoczętą paczkę. Usiadła w fotelu czekając aż zagotuje się woda na maszynce elektrycznej. — Jak ci na imię? — spytał Łukasz. — Janka. Ten pokój właściwie należał do mnie, przygarnęłam tylko Zbyszka, zresztą dobrze nam się mieszkało, bo i ja, i on bywaliśmy gośćmi w Warszawie. Nie wiedziałam, że zająłeś jego miejsce. — Toniek dał mi klucz. — W porządku. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, żebym tu wpadała od czasu do czasu. Trzymam w tej komodzie trochę moich ciuchów. Kiedy nie ma innego sposobu, robię przepierkę. Jak najrzadziej, oczywiście. Zaparzyła herbatę. — Podać ci śniadanko do łóżka? — Zbytek uprzejmości! 12* 179 — Masz i nie narzekaj! Teraz dopiero mógł przyjrzeć się jej uważniej. Miała ciemne, dłuższe niż na zdjęciu włosy, twarz nieładną, o wystających kościach policzkowych, oczy szare, zęby nierówne, pociemniałe od papierosów. Nie malowała się wcale, najwyraźniej nie dbała o swój wygląd. — Zostanę do poniedziałku — oświadczyła chropawym głosem. — A później znów wyjadę na kilka tygodni. — Może chcesz, żebym na te parę dni przeniósł się do kolegi? Wzruszyła ramionami, zaciągając się papierosem. — Wcale mi nie przeszkadzasz. Po Oświęcimiu wszystko i tak wydaje mi się rajem. Podciągnęła nieco rękaw sukienki, żeby Łukasz mógł obejrzeć numer obozowy na przedramieniu. — Długo tam byłaś? — Trzy lata. Do samego końca. Później pół roku w szpitalu. Ale, jak widzisz, żyję i prosperuję. I nigdy nie opowiadam o tym, co tam przeszłam — zaśmiała się drwiąco. — Co to kogo obchodzi. —■ Masz przyjaciół? — Oczywiście. Na pęczki. A ty? — Ani jednego. — A Toniek? — Dobry kumpel, nic więcej. — Wymagający jesteś. — Nawet nie bardzo. — Zastąpiłeś Zbyszka? — Uhm. — Śmieszne: nie zdjąłeś nawet tej fotografii. — Miałem wciąż wrażenie, że jestem tutaj tylko przelotnie. — Nie warto przywiązywać się do niczego. 180 — Może i nie warto. Ale człowiek zżywa się w końcu z rzeczami. — Ja nie. Prawie nic nie mam, wszystko mi jedno, gdzie śpię, byle nie było za zimno. Mam w torebce grzebień i szczotkę do zębów. Jak się zasiedzę u znajomych, to zostaję u nich na noc. — Ale dzisiaj wróć tutaj. Spędzimy wspólnie wieczór. — Nie obiecuj sobie za wiele. — Jakżebym śmiał! — No, czas na mnie! Kupię coś do żarcia. — Cześć, kochanie! Jeszcze dziś, po tylu latach Łukasz pamięta ów miły nastrój wyczekiwania, jaki mu towarzyszył wówczas, kiedy wracał do domu, zapytując się, czy zastanie w nim Jankę i co wyniknie z ich znajomości. Okazała się dziewczyną nieprzeciętnie inteligentną i całkowicie nieobliczalną. Nie można było umówić się z nią na określoną godzinę, bo sto rzeczy miała na usprawiedliwienie swej niepunfctualności. Nikt nie potrafił: przewidzieć, w jakim przyjdzie humorze, co ją rozgniewa lub rozbawi. Opowiadała rzeczy niestworzone, a jednak prawdziwe, lub też zgoła wiarygodne, choć zmyślone, jeden kieliszek wódki rozbudzał w niej niesłychaną fantazję. Kłamała właściwie bez powodu, dla samego udziwniania życia, jakby jej egzystencja i bez tego nie układała się dziwacznie. Wydawała się Łukaszowi niesłychanie kobieca i namiętna, póki nie przekonał się, że potrafi działać i rozumować po męsku, będąc z natury zimna jak jaszczurka. Naprawdę jednak nie przywiązywała się do rzeczy ani do ludzi, choć miała mnóstwo znajomych, którzy uważali się za jej przyjaciół. Byli to wszystko ludzie jakby przetrąceni wojną, nadrabiający lata przymusowej bezczynności gorącz- 181 kowym działaniem, nigdy niesyci wrażeń, doznań, skomplikowanych uczuć. Przy pozorach prostoty i naturalności mieli tysiące kompleksów i tworzyli sobie najtrudniejsze układy w pracy i w życiu prywatnym. Rozmowy intelektualne przeciągały się nieraz do świtu, podsycane alkoholem i muzyką z płyt. W modzie byli klasycy, oczywiście „twórczo interpretowani" za przykładem m. in. Baculewskiego, lecz i egzystencja-lizm święcił swe triumfy. Łukasz nie miał czasu na gruntowne lektury, wszelkie nowinki brał z drugiej ręki, przyswajał sobie cudze zdania i poglądy z gorliwością prowincjusza, któremu zdaje się, że podbił stołeczne salony. Wśród przyjaciół Janki nie było ludzi miernych, wszyscy już zdążyli się wybić lub przynajmniej świetnie się zapowiadali w nauce, sztuce czy polityce. Kontakty z nimi Łukasz bardziej cenił aniżeli związek ze swą przypadkową współlokatorką, zabierały mu zresztą tyle czasu, że i teatr i sentymenty musiały zejść na plan dalszy. Spotykano się w „Hadesie" koło Uniwersytetu, odwiedzano się w ciasnych żoli-borskich mieszkankach, zawsze w licznym gronie, zawsze w natłoku spraw i problemów, jakby wszyscy obawiali się ciszy i odosobnienia. Kiedy jednak stosunki Łukasza z Janką nagle się zerwały, jej znajomi przestali go zapraszać, zabrakło nagle tematów do rozmowy. Nie był to z ich strony żaden ostracyzm, nie zamierzali wyrażać dezaprobaty, po prostu Łukasz istniał dla nich jedynie jako znajomy Janki, a bez niej nie wydawał się wart zainteresowania. Drogi ich rozeszły się w połowie lat pięćdziesiątych i nie spotkały się już nigdy. Z rzadka tylko widywał Łukasz dawnych przyjaciół na ulicy lub w teatrze, częściej czytał o nich w dziennikach, oglądał fotografie dziwiąc się, że tak prędko dopadła ich starość. W owym czasie poznał młodziutką studentkę, spo- 182 sobiącą się do żurnalistyki, lecz na razie występującą na deskach studenckiego teatrzyku. Oczarowany jej świeżością dał się wciągnąć w środowisko, w którym zawsze czuł się obco. Różnica wieku nie usprawiedliwiała takiej różnicy poglądów i upodobań. Zaciążyło raczej na Łukaszu przywiązanie do klasyki, do tradycyjnego pojmowania roli teatru. Nie mógł uznać działalności STS-u za nowy sceniczny wyraz, traktował to jako amatorszczyznę i polityczną agitkę, daleką od prawdziwej sztuki. Nie miał zresztą zrozumienia nawet dla Becketta, Ionesco i Durrenmatta. Owszem, mówił, są to może ciekawe poszukiwania, lecz nie dla szerszych kręgów publiczności, którą dopiero wychować trzeba na repertuarze klasycznym. Tego rodzaju wypowiedzi uniemożliwiły moi przejście do innego teatru, gdyż utarła się opinia, że Łukasz ma staroświeckie poglądy, a i zdolności mierne. On sam nie zabiegał o nic, zawsze znużony wyjazdami, przepracowany, coraz bardziej zgorzkniały, czuł bowiem, że nie znajduje wspólnego języka z młodzieżą, krytyką, nawet z towarzyszami pracy. Nie czynił nic, aby się temu przeciwstawić, a nawet umyślnie podkreślał swoje zastrzeżenia, żeby zyskać opinię dziwaka z charakterem, co przez krótki czas bawiło Krystynę popisującą się swym staromodnym przyjacielem w kręgu awangardowej młodzieży. Męczyli się tym oboje, sytuacja stawała się coraz bardziej niezręczna i Łukasz odetchnął z ulgą, gdy wreszcie został sam. Później poznał Bronka, zasmakował w życiu spokojnym, starokawalerskim. Myślał o tym teraz, słuchając jakiegoś skrzypcowego koncertu, wygodnie rozparty w fotelu, z nogami na miękkim pufie. Czy obecność Haliny nie przeszkodzi w takim dolce far niente? Nie zmusi do odgrywania trudnej roli w domowym zaciszu? Roli kocha- 183 jącego towarzysza, wyrozumiałego partnera, bardziej brata niż kochanka? Nie zareagował w pierwszej chwili na dzwonek u drzwi wejściowych, nie oczekiwał bowiem niczyich odwiedzin. Dopiero natarczywe dzwonienie kazało mu wstać z miejsca. ■— Zaraz, zaraz! — burczał idąc do przedpokoju. — Przecież się nie pali! Otworzył z pasją drzwi. Na progu, cała ubielona śniegiem, stała drobna postać w futerku z szarych kózek. — Bardzo pana przepraszam, ale dzwonię i dzwonię... — Pani Kaziu kochana! To ja się sumituję! Niechże pani wejdzie! — Tylko na chwileczkę. Przyniosłam coś dla pana. — Dzięki za pamięć! A cóż to znowu za prezent? — E, nic takiego! Jestem wprawdzie pewna, że pan nie głoduje, lecz od czasu do czasu powinien pan sku-bnąć coś domowego. Podobno Or-Ot najlepiej pisał, jedząc jakieś ciasteczka, więc może piernik i panu pomoże. Przecież miał pan pisać pamiętniki... — Pani Kaziu kochana! Jestem doprawdy wzruszony. Niechże pani siada. Zaraz zrobię herbatki. — Dla mnie słomkową rozcieńczoną. Wie pan, że ja nie mam nałogów. — Zawsze nad tym ubolewałem. — Więc jak z tymi pamiętnikami? Bo wyobraziłam sobie, że teraz, kiedy ma pan wreszcie dużo czasu, opisze pan dzieje naszego teatru, te wszystkie wyjazdy w teren, te przygody, ludzi, ten nasz ostatni autokar, pamięta pan? Jak się nam zepsuła chłodnica i Tomek co chwila chodził do wsi po wodę, bo nam uciekała. I wreszcie wystrugał zatyczkę z patyka... — Wszystko pamiętam Ale z tym czasem, to wcale 184 nie jest najlepiej. Ciągle jestem zajęty. Zwłaszcza teraz... Powiem w sekrecie, że oczekuję dłuższej wizyty... — Zawsze miał pan powodzeniel — Bez przesady. A co u pani słychać? — Miałam od pierwszego stycznia przejść na rentę i znowu mnie ułaskawili na jeden rok. Podrzucam im tekst po dawnemu, ale myślę, że niedługo mnie podrzucą w sosnowym płaszczyku na wózeczek. — Niech się pani nie spieszy, nie ma do czego. — Panu to dobrze. Człowiek jeszcze młody, pieniążki lecą, mieszkanko jak z filmu, a tu jeszcze piękna pani ma się zjawić... — Jest herbatka, pani Kaziu kochana. I cukierki. — Czy aby bez alkoholu? Wie pan, ja nie mam nałogów. — Nawet bez czekolady. A może skosztuje pani piernika własnej roboty? — O nie! To na święta. I dla tej pięknej pani. — Co w teatrze? — Nowy dyrektor, stara bieda. Przygotowujemy trzy premiery w tym sezonie. Mamy kilku młodych. Bardzo zdolni, bardzo. I nawet mili. Ale nie podoba mi się, jak grają. Powiem szczerze: nikt mi już pana nie zastąpi. Kiedy pan mówił: Za jedną chwilą па twym drogim łonie Świat bez wahania cały bym poświęcił, to mnie dreszcz przenikał. Za każdym razem! A przecież powinno by to człowiekowi spowszednieć. Patrzył na nią z rozczuleniem, choć wydawała mu się dziwnie zmieniona. Jasne! Przecież włożyła perukę, kryjąc siwe włosy pod platynową koafiurą. — Bardzo pani w tym ładnie — powiedział jak Ryszard III do Anny. 185 — Podoba się panu? Kiedy ją noszę, nikt mi nie chce ustąpić miejsca w tramwaju. — Wygląda pani młodzieńczo. — No, to się cieszę. Czas na mnie, panie Łukaszu. Buźka i wesołych świąt. Zbiegła po schodach jakby ją kto gonił. A Ryszard III rozpakował świąteczny piernik, na którym znalazł paczkę opłatków z gałązką jedliny. Otworzył okno. Śnieg sypał ciągle. Odległy dźwięk tramwaju przypomniał mu dzwoneczki sań, mroźną noc, roziskrzoną od świateł, które paliły się w zakopiańskich oknach. Sam nie wiedział, czy to kończy się coś w jego życiu, czy dopiero zaczyna. Było mu błogo i smutno zarazem, jak zawsze, gdy czeka się na cośi bardzo niecierpliwie. ; ■ - . 4 ' ' % Wyd. I. Nakład 20 300 egz. Ark. wyd. 8,5. Atk. druk. 11.75. Format 123X195 mm. Papier druk. imp. mgl. ki. III, 70 g, 32X104 cm. Oddano do składu 24. 7. 1979 r. Druk ukończono w marcu 1980 r. Symbol 32129/L Cena zl 20,— Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Cieszyn, ul. Pokoju 1. Zam. nr 962-K-79 G-15.