13694

Szczegóły
Tytuł 13694
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13694 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13694 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13694 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Harcerska Nagroda Literacka 1975 Danuta Bieńkowska Nasza Księgarnia Warszawa 1976 Ilustrowała ELŻBIETA MURAWSKA MIEJSC. .,^śi*A PUBLICZNA 4t-*14 Zabrze, sii te J.l FILIA nr 7 1 Ostry dyżur w niedzielę wszystkim dał się we znaki: siedem operacji, trzynaście gipsów, kilka stanów krytycznych, wszystkie łóżka zajęte, dostawki na korytarzach. Tak już bywa latem, kiedy inne chirurgie zamyka się z powodu remontów, a część personelu wyjeżdża na urlop. Ci, co zostają, wprost słaniają się na nogach pod koniec dyżuru. Wypadki drogowe mnożą się zastraszająco. Tym razem i chirurdzy, i pielęgniarki, i salowe nie mogli się doczekać poranka. Doktor Milewski po wyjściu z sali operacyjnej stanął spocony przed oknem na korytarzu i patrzył na szary jeszcze ogród szpitalny, choć szczytowa ściana sąsiedniego budynku różowiała już we wschodzącym słońcu. — Pięknie musi być teraz w górach — mruknął. Siostra z reanimacji przechodząca właśnie do izolatki powiedziała zgryźliwie: — Szkoda marzyć, panie doktorze, ma pan przecież urlop za sobą. Odwrócił się na pięcie i poszedł obejrzeć pacjenta, którego operował przed kilkoma godzinami. Mężczyzna leżał płasko z głową spowitą w bandaże. Milewski pochylił się nad nim, odsunął koc, sprawdził opatrunek na wyjodynowanym brzuchu. Tętno chorego było miarowe, lecz słabe, nitkowate. 5 —• Siostro, proszę tu dać glukozę, Wrotnowska posłała praktykantkę po butlę z płynem. Przygotowała, co trzeba, do kroplówki. Kiedy Magda wróciła, wzięła z jej rąk glukozę, wbiła igłę w kauczukowy korek. Z kolei odsłoniła przedramię pacjenta, założyła gumkę, sprawnie poszukała odpowiedniej żyły. Smużka krwi pojawiła się w strzykawce. — Można podłączyć. Praktykantka w pośpiechu zrobiła ruch zbyt gwałtowny i strąciła na ziemię przygotowany roztwór. Płyn rozlał się na podłogę. Zapachniało spirytusem. — A to co znowu? — zlękła się pielęgniarka. Wyciągnęła igłę z żyły. Podniosła stłuczoną butelkę z napisem „glukoza", powąchała. Nie mogło być wątpliwości. Wyszła na korytarz dając znak, by Magda poszła za nią. — Skąd wzięłaś tę butelkę? — spytała szeptem. — Z podręcznej apteczki. To już ostatnia. Wczoraj zapowiedziano, że przez kilka dni nie będą robić w aptece szpitalnej nowego roztworu glukozy, bo woda jest zanieczyszczona amoniakiem. — Ale w tej butelce był spirytus! — Co takiego? — zapytała siostra Bożek, która wracała z dyżuru. — Strach pomyśleć! Gdybym go wstrzyknęła dożylnie! — To na pewno sprawa praktykantek! — Magda, przyznaj się! — To nie moja wina. Wprawdzie siostra Kamińska z operacyjnej kazała zlewać spirytus od catgutu do słoika, bo zawsze im brakuje spirytusu do mycia rąk, ale ja bym go nie wlała do butelki po glukozie! — Może chciałyście później przylepić inną etykietkę i tak już zostało. — Chyba nie. 6 — Które z was pracowały wczoraj na bloku operacyjnym? — Teresa, Nina i ja. 1— Jedna z was ma to na sumieniu. — Salowym nie wolno ruszać tych butelek. — Pomówimy o tym później — zdecydowała siostra oddziałowa. — Teraz trzeba pacjentowi dać tę glukozę. Pobiegnij, Magdo, po nową butelkę do siostry Kamiń-skiej. Ale duchem. Magda odeszła jak struta. Po raz pierwszy w jej praktyce zdarzył się taki wypadek i nie mogła jeszcze ochłonąć z wrażenia. Kiedy wróciła z glukozą, siostra Bożek powiedziała sentencjonalnie: — Taka lekkomyślność jest niedopuszczalna. Dziewczyna, która zawiniła, powinna być usunięta ze szkoły. — Możesz być spokojna — odparła siostra oddziałowa. — Jezierska nie toleruje takich wykroczeń. Powiadomimy ją o wszystkim, niech dojdzie prawdy i wyciągnie konsekwencje. Możesz iść do domu — zwróciła się do Magdy. — Już pięć po szóstej. Dziewczyna zeszła do pokoiku praktykantek, żeby się przebrać. Była to ciasna, ciemna klitka. Od dawna administrator szpitala obiecywał im lepsze pomieszczenie z prysznicami i leżanką, ale jakoś kończyło się na obietnicach. Dziewczęta prawie przywykły do ciasnoty i braku wygód, ale pod koniec każdej zmiany panował tu tłok i rwetes nie do opisania. — Magda, co to było z tym spirytusem? — zagadnęła któraś. — Kto go wlał do butelki po glukozie? — Nie wiem. — Że też zdarzyło się to akurat na dyżurze tej Wrotnowskiej! Nie znosi naszej Aliny i zrobi wszystko, żeby ją przekonać, jak źle jesteśmy przygotowane do zawodu. — Alina nie pozwoli nas skrzywdzić. 7 — Alina nie ma tu nic do gadania. Któraś z prakty-kantek musi być winna. — To wcale nie jest takie pewne. Mogła to zrobić jedna z pielęgniarek. — One będą zwalać na nas. — Nie ma przecież dowodów. — Nikt nikogo za rękę nie złapał. — Wrotnowska będzie szukać kozła ofiarnego. — Nie przesadzajmy! Może skończy się na kazaniu. — Nina zawsze jest optymistką. — Po co martwić się na zapas? Przecież o takie głupstwo nie wyrzucą nas na tydzień przed dyplomem. — A jeśli potraktują to przykładowo? Dla odstraszenia innych? — Daj spokój, Tereso! Jeśli masz czyste sumienie, włos ci z głowy nie spadnie! Roześmiały się głośno, było to bowiem ulubione powiedzonko dyrektorki, którą Nina świetnie potrafiła naśladować. Magdzie jednak było nie do śmiechu. Przebrała się i nie czekając na koleżanki wyszła ze szpitala. Powietrze różowiało, błękitne niebo wróżyło pogodny dzień. Długo czekała na tramwaj. Wsiadła wreszcie i telepiąc się w drugim wozie zasypiała co chwila i znów się budziła wystraszona, czy nie przejechała swej stacji. Powoli weszła na schody, przekręciła klucz w zamku, pchnęła drzwi, cisnęła torbę na krzesło. Jaka szkoda, że nie ma w domu nikogo, przed kim można by się wyżalić! Trudno, trzeba zachować spokój. Nalała wody do wanny, wykąpała się, rozesłała pościel na tapczanie. Przede wszystkim należy się wyspać. Kiedy jednak wreszcie się wyciągnęła pod chłodnym prześcieradłem, sen wcale nie przychodził. Myślała o tym, że grozi jej dochodzenie, śledztwo, niezasłużona kara. Bo przecież w pierwszej chwili po wypadku mogła 8 była przysiąc, że to nie ona wlała przeklęty spirytus do butelki po glukozie, w miarę upływu czasu, w miarę przypominania sobie każdego ruchu podczas dyżuru, pewność ta topniała. Nocne sceny plątały się w jej wspomnieniach i ogarniał ją coraz większy niepokój. Zrozumiałe, że siostra oddziałowa uczyni wszystko, by znaleźć winną. Gdyby to się nie udało, odpowiedzialność spadnie na nią samą. Czy oskarży je wszystkie trzy, czy też tylko jedną, tę, której nie lubi? Czy rzeczywiście jedna z nich zawiniła? I czy będzie miała odwagę się przyznać? Wcale na to nie wyglądało, kiedy się spotkały w szatni. A może Jezierska zastosuje odpowiedzialność zbiorową i ukarze je wszystkie razem? Nie doszło wprawdzie do katastrofy, gdyby jednak nie zbawienny przypadek — chory poniósłby śmierć i prokurator wkroczyłby do szpitala. Wychowawczyni na pewno przytoczy ten argument. Czy bronić siebie, zwalając winę na koleżanki, czy twierdzić tylko, że się o niczym nie ma pojęcia? Wreszcie usnęła. Nie śniło się jej nic. Zbudził ją uporczywy dzwonek do drzwi wejściowych. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Później zerwała się i narzuciwszy szlafroczek pobiegła otworzyć. — Cześć! — powiedziała Nina. — Przynoszę ci hiobowe wieści. — Wejdź — Magda poprosiła ją do pokoju. — Co nowego? — Jezierska telefonowała do mojej mamy. Jutro o ósmej czeka nas dintojra. Kazali nam przyjść do szpitala na roztrząsanie sumień. — Co myślisz im powiedzieć? — To, co wam mówiłam do tej pory: nie wiem, jakim cudem spirytus tam się znalazł. — Rozmawiałaś z Teresą?, 10 — Byłam już u niej. Ona także nie poczuwa się do winy. — Fakt jednak pozostaje faktem. — Bywają fakty, o których nie śniło się filozofom. — Powiedziałaś mamie? Ł — Oczywiście. — I co? — Mówi, że nie ma się czym przejmować. Najwyżej dadzą nam upomnienie. — A jeśli wyrzucą nas ze szkoły? — Zwariowałaś! O takie nic? — Mogło się skończyć tragicznie! — Ty ciągle swoje. Dookoła Wojtek. Albo w kółko Macieju. Słuchaj, dlaczego tak się idiotycznie mówi? — Nie mam ochoty teraz się nad tym zastanawiać. — No to chodźmy do kina. Prędzej nam czas zleci. — Idź sama. — Wiesz, że nie cierpię chodzić w pojedynkę. Jestem zwierzęciem towarzyskim. — To wydzwoń sobie kogoś. — Przyszłam po ciebie. — Nie mogę, Nina. — Będziesz siedzieć sama i zamartwiać się do północy. A jak przyjdzie co do czego, zapomnisz języka w gębie i pozwolisz sobie wmówić, że jesteś wielbłądem. — Muszę raz jeszcze wszystko przemyśleć. — Jakie wszystko? Magda spuściła głowę. — Słuchaj! — szepnęła Nina. — Gdybyś to nawet ty nalała tam spirytusu, to i tak nie warto się przyznawać! Nikt tego nie widział! — Idź już! — Właściwie powinnam się na ciebie śmiertelnie obrazić. Przychodzę w najlepszych intencjach, a ty... — Nino... II — Już sie. zmywam. Ale pozwól sobie powiedzieć, że robisz z igły widły. Trzymaj się, pa! Zbiegła wesoło ze schodów, jak gdyby nic się nie stało. Po raz nie wiadomo który Magda pozazdrościła jej beztroskiego stosunku do życia, chociaż czasami miała jej to za złe. Przez pięć lat zdążyły się dobrze poznać i do pewnego stopnia zaprzyjaźnić, a mimo to Magda czuła, że kierują się jakby innymi zasadami. Choćby teraz: czy wolno nie przyznać się do czegoś, skoro nikt tego nie widział? Gdyby była pewna, że sama dopuściła się lekkomyślności, miałaby chyba odwagę powiedzieć o tym siostrze oddziałowej. Jak było naprawdę? Może usłużna niepamięć przesłania chwilę nieuwagi? Czy jednak nie zawahałaby się przyznać, gdyby poczuwała się do winy? Pytania powracały uparcie, obsesyjnie. Co dziwniejsze, nie chciała się od nich uwolnić. Nic prostszego niż pójść do kina, zatopić się w lekturze, posłuchać radia. Nie umiałaby wyjaśnić, dlaczego tak zaciekle dochodzi własnych racji moralnych. Wiedziała tylko, że miałaby do siebie obrzydzenie, gdyby uległa słabości. Przyszedł jej na myśl Tomasz Morę z niedawno oglądanego filmu „Oto jest głowa zdrajcy". Nie wahał się umrzeć dla poszanowania prawa. Film mało się komu w klasie podobał. Dziewczęta stwierdzały na ogół, że jest nudny, przegadany, że „nic się w nim nie dzieje". Magda przeżyła go głęboko, właśnie dlatego, że nie było w nim żadnych rozbieranek, pijackich zagrań, banalnych spięć. Czysty, jakże czysty film! Potrzeba wewnętrznej czystości nie była w jej życiu czymś nowym. Jak sięgnąć pamięcią pragnęła być w porządku wobec samej siebie. Może nawet więcej niż w porządku. Czy to takie dziwne? Jeśli są ludzie, którzy mogą latami trenować po to, żeby osiągnąć 1Я w sporcie wybitne wyniki, jeśli codziennie usprawniają swoje ciało, dlaczegóż inni nie mogliby równie dbać o sprawność umysłu czy charakteru i zdobywać się na pewną psychiczną elegancję? „Takie są moje obyczaje..." Kto to powiedział i kiedy? > Minęło już południe, słońce świeciło teraz w kuchni, więc Magda zasłoniła story i w ciepłym półmroku usmażyła sobie jajecznicę. Czuła się nieco spokojniejsza. Przez chwilę miała zamiar zatelefonować do Marka, zrezygnowała jednak, w samotności łatwiej było przygotować się do jutrzejszej rozmowy. Łatwiej? Może to niestosowne słowo. Po prostu chciała przebrnąć tę pierwszą życiową próbę sama, bez niczyjej pomocy. Zgodnie ze zwyczajem dopuściła myśl o najgorszym. Co by się stało, gdyby ją wydalono ze szkoły, gdyby musiała zmienić zawód? Nie widziała dla siebie innej drogi życiowej. Pielęgniarstwo było jej przeznaczeniem, chociaż wiedziała teraz, że to fach o wiele trudniejszy, niż się powszechnie sądzi. Ileż dziewcząt wybiera tę szkołę bez dobrego rozeznania, pod wpływem pierwszego impulsu, pod urokiem ładnego mundurka i krochmalonego, twarzowego czepka! Jakże mało wyjaśniają w podstawówce młode pielęgniarki, które przychodzą zachęcać absolwentki ósmej klasy do poświęcenia się tej karierze. Znów niewłaściwy wyraz. Bo cóż to za kariera? Praca ciężka, odpowiedzialna, męcząca, często niewdzięczna. Pacjenci z tysiącem wymagań, rozdrażnieni, obolali, drażliwi. Nie do-spane noce, narażanie zdrowia i życia. Rzadko w zamian usłyszy się dobre słowo. Cóż więc jest w tym zawodzie tak pociągającego? Służba bliźniemu? Głęboka radość udzielania pomocy tym, którzy jej potrzebują? Domyślanie się potrzeb, których pacjent sam nie jest świadom? Ułatwianie walki o życie i ułatwianie śmierci? 13 Przypomniała sobie różne szpitale, w których odbywała praktykę, pacjentów, z którymi miała do czynienia, sprawy związane z narodzinami i starością. Zmywając naczynia i sprzątając pokój raz po raz przywoływała wspomnienia, tak ważne dla swego rozwoju i dojrzałości. Rówieśniczki jej w innych technikach czy liceach ogólnokształcących pojęcia nie mają o problemach, jakie rozważyć muszą dziewczęta w szkole pielęgniarskiej. Czuła się o tyle dojrzalsza i bardziej doświadczona od dawnej swej przyjaciółki Dory, że traktowała ją teraz z wyższością, chociaż przed pięcioma laty Dora była dla niej wyrocznią. Dora skończyła właśnie technikum ogrodnicze i zaczyna w rodzinnym gospodarstwie stosować zdobyte wiadomości. Rodzice trochę się temu sprzeciwiają, lecz dadzą wkrótce za wygraną, bo są już zmęczeni, mają poczucie niższości wobec wykształconej córki, a zresztą Dora jest tak diabelnie uparta i bezwzględna w realizacji zamierzeń. Postawi przeto gospodarstwo na odpowiednim poziomie, będzie więcej zarabiała niż ojciec — no i co z tego? Gospodarka wymaga ciągłej obecności, ciągłej harówki, nie można opuścić jej ani na jeden dzień, jeśli chce się wszystkiego porządnie dopatrzyć. Tylko laicy uważają, że hodowla kwiatów to poetyczne i lekkie zajęcie. Więc Dora będzie tak zapracowana, że wprost nie uda się jej nacieszyć pieniędzmi, które wpłaci na książeczkę PKO. Zawsze będzie odkładała na później wycieczki, lekturę, kontakty z przyjaciółmi. Każdą wizytę potraktuje jako niepotrzebną stratę czasu. A może to każdy zawód, który się lubi, tak wciąga człowieka, że nie zostawia nawet chwili na inne zajęcia? Jak z tym pogodzić życie rodzinne, obowiązki wobec najbliższych i wobec społeczeństwa? Gdyby ona, Magda, wyszła za mąż, no powiedzmy, za Marka, czy 14 nie ucierpiałaby na tym jej praca w szpitalu? 1 co ważniejsze jest w życiu kobiety: praca zawodowa czy macierzyństwo i obowiązki domowe? Położyła się na tapczanie. Za ścianą ktoś słuchał radia. Ściszona muzyka nie przeszkadzała rozmyślaniom, przeciwnie, stanowiła jakby tło. Przyjemnie było stwierdzić, że nie jest się samą w całym bloku, że o parę metrów dalej ktoś też ma swoje kłopoty i problemy. Bliźni. Rzadko używa się tego słowa poza praktyką kościelną. Wyszło z mody. Może dlatego, że za wiele ludzi tłoczy się dookoła w tramwajach, kolejkach, na ulicach. Bliźni jest rarytasem tylko na bezludnej wyspie. A jednak — i to sprawa najdziwniejsza — można zrealizować siebie tylko poprzez innych. Wróciła myślami do tych lat, kiedy, jak to mówił dziadek, była dopiero „kandydatką na człowieka". Dziadek, którego już nie ma. Wyobraziła sobie śmierć. Już nie jego, nie tych pacjentów, przy których była do ostatka, lecz śmierć abstrakcyjną, samo jej pojęcie. Jeśli, jak tego chciała Cecylia Saunders, trzeba się zdobyć na chwilę prawdy wobec umierających, o ileż bardziej trzeba żyć samą prawdą na co dzień! Tym razem jednak sprawa nie była tak całkiem jasna. Magda miałaby chyba prawo zaprzeczyć wszelkim oskarżeniem, bo po pierwsze — nie poczuwała się do winy, po drugie zaś — należało się bronić, aby móc dalej wykonywać zawód dla dobra innych. Nina miała może słuszność. Fatalna pomyłka nie spowodowała tragicznych konsekwencji, więc nie warto o niej myśleć, a tym bardziej narażać swej przyszłości. Zbytek skrupułów nikomu nie służy. Przez chwilę była niemal gotowa wszystkiemu zaprzeczyć, zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność na innych. Może zawiniły salowe, może nawet któraś z pielęgniarek? Nie wskazałaby przecież palcem, 15 nie zaszkodziła nikomu. Niech siostra Kamińska bardziej dba o porządek. Gdyby ona, Magda, była na jej miejscu... Wyobraziła sobie ten pośpiech, wieczne oszczędności, zmiany personelu, natłok chorych, zdenerwowanie lekarzy, zmęczenie, potworne zmęczenie przed końcem dyżuru. Niepodobna każdemu patrzeć na ręce. Tylko wówczas praca może iść sprawnie, jeśli każdy wywiąże się należycie ze swych obowiązków, nie przegapi i nie zaniedba niczego. Tu nie ma rzeczy nieważnych, czasem drobiazg decyduje o życiu. ,,To prawda — pomyślała — lecz raz jeden, właśnie teraz, kiedy chodzi o moją przyszłość, a przynajmniej o dobrą opinię, mogę zrobić niewielkie ustępstwo. Nikt się nie dowie, sprawa pójdzie w niepamięć". Tylko... Kto zaręczy, że w innej sytuacji nie trzeba będzie znowu iść na kompromis? Że stopniowo nie zacichnie głos sumienia, nie zatrą się granice tego, co wolno zrobić człowiekowi w swojej obronie. Nadużycia w tej mierze mszczą się na nim samym. Dziś powie pół prawdy, jutro skłamie bez zająknienia, motywując to koniecznością. Znajdzie tysiąc usprawiedliwień, ale straci godność i szacunek dla samej siebie. Wiele ludzi tak żyje, nazywając frajerami tych, którzy nie chcą łgać ani wykręcać się od odpowiedzialności. Opary kłamstwa zatruwają atmosferę nie mniej niż wyziewy fabryczne. Brak zaufania, brak tej pewności, że można oprzeć się na przyjacielu jak na Zawiszy, odbiera chęć do życia, przynajmniej kiedy jest się młodą i robi wspaniałe plany. A mimo wszystko... Można przecież poprzysiąc sobie, że ustąpi się tylko teraz, nigdy więcej. Stawka jest zbyt wielka, by ponosić ryzyko, robić z igły widły, jak mówi Nina. Rozszczepiać włos na czworo, wsłuchiwać się we własne niepokoje. Trzeba patrzeć trzeźwo, walczyć o swoją pozycję, nie zdradzać słabości... 2 Po raz pierwszy Magda zetknęła się ze szpitalem, kiedy pogotowie zawiozło tam ojca po wypadku. Miała wtedy niespełna czternaście lat. I od tej chwili zaezęło się jej prawdziwe życie. O wszystkim, co zdarzyło się przedtem, myślała z pewnym lekceważeniem, rzadko zresztą miała czas na wspominanie, zwłaszcza że w dzieciństwie nie było nic nadzwyczajnego, do czego warto by sięgnąć pamięcią. Kiedy ojciec spadł ze stalowego słupa, na którym zakładał przewody wysokiego napięcia, nie wiadomo było, czy wyżyje, lekarz stwierdził wstrząs mózgu i W' pierwszej chwili mniej się przejmował złamaniami, bo przede wszystkim trzeba było pacjenta wyciągnąć z szoku. Magdą nie wierzyła, że mógłby umrzeć, po prostu nie wyobrażała sobie jeszcze takiej możliwości. Boleśniej niż lęk o niego odczuwała brak współczucia ze strony otoczenia, kiedy ustalono, że ojciec nie był całkiem trzeźwy w chwili wypadku. Z tej racji miano mu nawet odmówić odszkodowania z PZU. Gdyby nie ta wódką, runięcie ojca na ziemię byłoby równym powodem do dumy, jak odniesienie rany podczas bitwy. Możną by mówić: patrzcie, jaki odważny, jak się narażał dlą dobra innych. Л tak, zamiast współczucia — politowanie. Może też dlatego matką Magdy niechętnie odwie- 1 — Chwila prawdy 17 dzała męża w szpitalu. Zawsze dumna była i drażliwa, ojciec śmiał się, że taka honorna, jakby się urodziła w pałacu, a nie pod strzechą na Podlasiu, w takiej wiosce, gdzie same piaski i laski, korzec siejesz, ko-rzec zbierasz, kopa kopę daje. Odpowiadała mu wzruszeniem ramion i uparcie zabiegała o polepszenie bytu całej swej rodziny. Chyba już wówczas, kiedy Andrzej chodził do przedszkola, umyśliła, że go pośle na wyższe studia. Bo gdy go przyszło zapisać do szkoły średniej i ojciec zachwalał technikum mechaniczne, uniosła się takim gniewem jak nigdy i czym prędzej złożyła papiery w ogólniaku. Prawda, że Andrzej dobrze się uczył, ale takie z niego było lelum polelum, że gdzie go posadzono, tam siedział, i wcale by się do wyższych studiów nie palił. Romek, najmłodszy z rodzeństwa, był od niego bardziej pazerny i radził sobie bez niczyjej pomocy. Zawsze przynosił nagrody ze szkoły i pochwały z kolonii, sąsiadki stawiały go za wzór własnym dzieciom, ojciec z wesołym podziwem patrzył, jak chłopak uparcie składa grosz do grosza na wymarzony rower. Nigdy nie kupił sobie loda czy dropsów, nie pożyczył pięciu złotych koledze, skąpił na wszystkim, byle osiągnąć swoje. Wszystkim to trochę imponowało; babka dorzuciła mu dwieście złotych, nawet mama dała mu na imieniny więcej niż Magdzie, bo jak mówiła, pieniądze się jej nie trzymają. Magda miała żal do mamy nie tyle o tę forsę, ile o takie powiedzenie; musiała przecież wiedzieć, że dziewczyna ma większe potrzeby, wiele rzeczy musi kupić sobie z tych własnych pieniędzy. Chłopcom mama wszystko kupowała, prała im też bieliznę i koszule, prasowała spodnie. Magda od dziecka sama dbała o swoje rzeczy, pomagała w kuchni, sprzątała mieszkanie, podczas gdy bracia kopali piłkę albo is czytali książki. Nie buntowała się przeciw temu, bo tak samo działo się we wszystkich okolicznych domach, może nawet w całym miasteczku, najwyżej wzdychała ze smutkiem, że źle jest urodzić się dziewczyną. A jednak do Magdy, nie do chłopców, zwróciła się mama z prośbą o stałe odwiedzanie ojca w szpitalu, ponieważ w porze szpitalnych wizyt musiała sprzątać swoje biuro. I Magdzie nawet na myśl nie przyszło, że mogłaby odmówić, chociaż szpital napawał ją lękiem i odrazą. Był to stary budynek z czerwonej cegły, stojący w parku ogrodzonym wysokim murem, na którym rozpięto druty kolczaste i umocowano zaprawą potłuczone szkło. Podobno te środki ostrożności podjęto jeszcze podczas wojny, kiedy w szpitalu przebywali jeńcy, lecz sam widok tego ogrodzenia przygnębiał Magdę, ilekroć tamtędy przechodziła. Z duszą na ramieniu weszła teraz przez bramę, obrzucona srogim spojrzeniem portiera wbiegła na betonowe schody i znalazła się w obszernym hallu o kamiennej posadzce i ścianach do połowy wyłożonych zielonymi kafelkami. Przy drzwiach z prawej strony siedziała przy stoliczku pielęgniarka w czepku z dwoma aksamitnymi paskami. Sprawdzała na liście, w jakiej sali leży pacjent, do którego przyszli goście. Spojrzała podejrzliwie na Magdę. — Ile masz lat? — spytała. — Dzieciom do lat czternastu nie wolno odwiedzać chorych. — Mam prawie czternaście — powiedziała Magda. — Mama jest teraz w pracy i nikt inny nie może ojca odwiedzić. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, bo przecież Andrzej mógłby przyjść do szpitala, więc mówiła to z pewnym zażenowaniem. Pielęgniarka westchnęła z re- 2« 19 zygnacją, jakby osobiście dotknięta pogwałceniem przepisów, i podała żeton uprawniający do wejścia na oddział chirurgiczny. Przedtem jednak Magda musiała zostawić płaszcz w szatni i włożyć biały fartuch. Stanęła w kolejce wśród ludzi z pakunkami i koszami. Szatniarz traktował ich nieuprzejmie, i góry, akcentując swoją tutaj ważność. Zapach szpitala mieszał się z tą szczególną wonią, jaką wydzielają chłopskie swetry, kurtki i kapoty. Urzędniczka szpitalna w białym kitlu sprawdzała zawartość wnoszonych na sale pakunków i stanowczo odrzucała większość wiktuałów. — Pacjent po operacji! Nie wolno mu nic podawać. — Trochę rosołku — molestowała babina we włóczkowej chustce — i kompot z jabłek... — Niech pani wszystko zostawi w szatni. Ile razy mam pani tłumaczyć? Wycięto mu pół żołądka, nie może jeszcze nić jeść! — To chociaż soku popije — nalegała kobieta. Magda słuchała tego z przykrością. Urzędniczka na pewno miała słuszność i dbała ó dobro pacjenta, lecz zwracała się do chłopki takim tonem, jakby tu była panią życia i śmierci. A w głosie starej kobiety czuło się i nadmierną uległość, i pewien upór wypływający ż braku rozeznania, upór nie mniej irytujący niż wyniosłość tamtej. Szpital objawił się więc Magdzie jako instytucja, w której rozmaite przepisy czynią życie nieznośnym nie ze względu na swą surowość, lecz dlatego, że dają broń wszystkim przeciw Wszystkim. Na oddziale chirurgicznym było jeszcze cieplej, w powietrzu unosił się zapach chemikaliów i odór spoconych ciał. Bez trudu znalazła salę, na której ojciec leżał razem z czterema innymi pacjentami. Od progu spotkała jego wyczekujący wzrok. Nie mógł się poruszać, obie nogi miał na wyciągu, rękę lewą w gip- 20 sie. Poznała go od razu, chociaż wydawał jej się kimś innym, prawie obcym. Nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę. Nie była z nim zresztą zżyta. Ten wysoki, szczupły, przystojny mężczyzna, który wracał do domu raz na parę tygodni, budził w niej respekt i odrobinę lęku. Dzięki pięknym, szarym oczom, białym zębom, które chętnie pokazywał w uśmiechu, dzięki ujmującemu sposobowi bycia zdobywał sobie względy kobiet i matka nieraz mu to żartem wymawiała, kiedy przyjeżdżał, żeby odpocząć po pracy, wykąpać się, odespać i — jak mówił — odzyskać ludzki wygląd. Matka prała mu ubrania i koszule, naprawiała swetry i czekała na wypłatę, po której zwykle wybuchała awantura, bo jeśli nawet ojciec przychodził po niej trzeźwy, to z reguły przynosił mniej pieniędzy, niż się w domu spodziewano. Tłumaczył, że na delegacji życie zawsze drożej kosztuje, że wieczorami nie ma tam co robić, więc człowiek nieraz wstąpi z kolegami na piwo, a tymczasem matka wyliczała wszystkie najpilniejsze potrzeby, domagała się pieniędzy na spłatę rat i na jakieś buty czy ubranie dla dzieci, na kolonie czy książki, aż się w głowie mąciło od tego: Magda zamykała się w swoim pokoiku, żeby już nic nie słyszeć i nie Widzieć. Dzięki matce mieli od paru lat przyzwoite mieszkanie w nowym bloku, trzy pokoje z kuchnią i łazienką. Poprzednio gnieździli się u babki w jednej izbie na przedmieściu, z wygódką na dworze. Wodę trzeba było dźwigać ze studni, jak przyszło wielkie pranie, wszystkich bolały ręce. Matka wykołatała przydział przez swoją dyrektorkę z SOP-u, gdzie pracowała od piętnastu lat. Pochodziły z jednej wsi. Tylko dyrektorka skończyła studia, matka zaś pozostała sprzątaczką. Sto razy powtarzała to dzieciom, zachęcając je do nauki. Wierzyła święcie, że dyplom uniwersytecki otwiera ludziom świat. 21 Siebie i swoje życie traktowała tylko jako pomost, po którym dzieci przejdą ku lepszej przyszłości. Chociaż w swoim SOP-ie cieszyła się sympatią i zaufaniem, nie opuszczał jej lęk, że jeśli na przykład zachoruje, to się jej raz^dwa pozbędą. Czy tak trudno zastąpić kogoś, kto nie ma wykształcenia? Więc nie zwalniała się, nawet kiedy była chora, choć przypłacała to później powikłaniami. Nie skarżyła się jednak i niechętnie chodziła do lekarza, bo i czasu jej zawsze na to było szkoda i obawiała się, że jeśli lekarz stwierdzi u niej poważną chorobę, doniesie dyrektorce, a wtedy... Ojciec wyśmiewał jej lęki, upewniał, że nie ma się czego obawiać, kpił sobie z jej gorliwości. — Należy ci się przecież chorobowe, i porządny urlop — powtarzał. Urlopy zawsze spędzała w domu. Odnawiała mieszkanie, przerabiała ubrania chłopcom i sukienki Magdzie. Umiała trochę szyć, bo panną będąc uczyła się na krawcową. Ale to było jeszcze na wsi. Krawcowa pewno nie miała zbyt wielkiego pojęcia o kroju, nie wtajemniczała też zbytnio uczennicy we wszystkie tajniki zawodu, obawiając się konkurencji. W wiosce nie było za wiele klientek. Matka pojechała więc do powiatowego miasteczka Wrzosy, bo otwarto tam wielkie zakłady konfekcyjne. Pracowały w nich prawie same kobiety. Co roku robiło się tłoczniej, trzeba było dać chleb nowym. Stoisko obok stoiska, duszno, hałas maszyn, jazgot radia, praca na trzy zmiany. Ciężko. Robotnice z początku niewiele umiały. Każda szyła przez cały dzień tylko jedną część koszuli: rękaw, kołnierzyk, mankiet. Nie wszystkie przykładały się do roboty. Brakarka czasem wyłapała krzywe szwy, czasem urwała ledwo przyczepiony guzik, lecz na ogół przymykała oczy. Żeby wyrobić normę, jak należy, trzeba 22 było mieć wprawę i charakter. Matka Magdy zawsze się wyróżniała. Była dokładna we wszystkim, w sprzątaniu, w szyciu, nawet w ścieleniu łóżek. Nie znosiła źle wykonanej roboty. Ojciec pytał żartem: — Myślisz, że ci kiedy pomnik postawią? Wzruszała ramionami, ale do północy potrafiła prasować mężowskie koszule, żeby nie miały ani jednej fałdki, ani jednego załamka. Szczyciła się tym, że jej mężczyźni zawsze chodzą czysto i ładnie ubrani. Kiedy ojciec wykąpał się i przebrał po przyjeździe z budowy, lepiej się prezentował niż niejeden inżynier. A pani Kurnatowska z parteru zaraz robiła dla niego studzieninę, wiedząc, że ojciec za tym przepada. Romek nieraz molestował ojca: — Tatuś da spróbować nóżek pani Kurnatowskiej! Stało się to rodzinnym porzekadłem podobnie jak zabawna formułka oświadczyn, którą niegdyś ojciec podbił serce mamy. Pracowała wówczas w tej samej fabryce i gdy zmiana kończyła się o drugiej, wychodziła czasem z koleżankami do parku. Razu pewnego zaczepili je dwaj żołnierze. Bardzo grzecznie, szykownie nawet. Posiedzieli razem na ławce, wypili oranżadę. Nazajutrz przyszli znowu i ten wyższy, brunet o szarych oczach, zapytał mamę o adres. Obraziła się, wstała z ławki i nie słuchając jego przeprosin szybko ruszyła do domu. On jednak zastąpił jej drogę i z komiczną miną, spocony, zerwawszy z głowy czapkę, mamrotał jednym tchem: — Ja w najświętszych zamiarach! Magda nie mogła sobie wyobrazić, że ojciec był kiedykolwiek zmieszany. Zachowywał się zawsze władczo i choć na ogół nie krzyczał i nie przeklinał, to jednak potrafił tak czasem dogryźć, aż w pięty poszło. Miał ogromny dar spostrzegawczości, nic nie uszło jego uwagi, każdemu wytknął plamkę na ubraniu czy oczko 24 spuszczone w pończosze. Lubił też żartować sobie ze znajomych, zwłaszcza jeśli nie umieli się odcinać. Magda wolała mu schodzić z drogi niż narażać się na uszczypliwości czy podchwytliwe pytania. Była skryta z natury, nie znosiła, by ktoś z kaloszami właził do jej duszy. Sądziła, że ojciec bardziej kocha chłopców, i to ją również od niego oddalało. Stawiał jej za wielkie wymagania, pragnął, by we wszystkim okazywała się najlepsza. Tymczasem Magda nie uczyła się za świetnie i do niczego nie przejawiała szczególnych zdolności. Co prawda gospodarstwo domowe pochłaniało jej wiele czasu i nieraz porządnie zmęczona siadała do odrabiania lekcji, lecz nie przychodziło jej na myśl upatrywać w tym źródła szkolnych niepowodzeń. Rozumiało się samo przez się, że musiała pomagać matce w prowadzeniu domu. Idąc po raz pierwszy w odwiedziny do ojca bała się, że zdany wyłącznie na jej towarzystwo wyładuje na niej całą złośliwość. Aby uprzedzić ewentualne docinki, od pierwszej chwili jęła opowiadać o wszystkim, co zdarzyło się w domu i szkole, co pokazywano w telewizji, co przeczytała wczorajszego wieczora. Ku swemu zdziwieniu spostrzegła, że ojciec zmienił się nie do poznania, złagodniał, spragniony był ciepła i czułości. Ten wysoki, urodziwy mężczyzna, wykonujący niebezpieczny zawód i podziwiany przez kobiety, stał się nagle słabą istotą zdaną na łaskę otoczenia. Początkowo próbował czupurzyć się wobec pielęgniarek, ale potraktowały go z góry i przekonał się, że hardością nic z nimi nie wskóra. Nie zawsze jednak potrafił się przełamać i wolał obywać się bez ich pomocy. Tym bardziej czekał teraz na pojawienie się Magdy. Lekarz dał jej stałą przepustkę, tak że przychodziła codziennie między drugą a czwartą. Aby uniknąć męczących rozmów z ojcem, krzątała 24 się najpierw przy nim, a później przy jego towarzyszach niedoli. Przynosiła im gazety, zabierała listy, by je wrzucić do skrzynki, załatwiała drobne sprawunki, co z kolei pociągało rozliczenie się z otrzymanych pieniędzy. Z nadejściem wiosny starała się codziennie przynieść parę kwiatków. Powoli wdrożyła się i do posług szpitalnych. Robiła porządek w szafkach, wyrzucała papiery i okruchy, poprawiała pościel chorym, płukała szklanki i talerzyki. Nazywano ją Słoneczkiem, co sprawiało ojcu ogromną przyjemność. — Moja córa! — przedstawiał ją z dumą nowo przyjętym chorym. To usługiwanie pacjentom dawało Magdzie pewne zadowolenie. Wreszcie się czymś wyróżniała, lubiono ją bardziej niż inne, podkreślano jej dobroć, zręczność, zapobiegliwość. Kiedy wchodziła na salę, wszyscy witali ją uśmiechem. Pielęgniarki przywykły do jej obecności, nawet zaczęły się nią wyręczać. Roznosiła termometry, zapisywała temperaturę na kartach choroby, karmiła unieruchomionych pacjentów, obcinała im paznokcie. Czuła się tu coraz bardziej potrzebna. W niedzielę, kiedy zostawała w domu, bo do szpitala wybierała się mama z chłopcami, czegoś Magdzie brakowało. Za to w poniedziałek zostawała dłużej, aż siostra oddziałowa musiała ją łagodnie wyprawiać ze szpitala. Należało przecież odrobić lekcje. Magda starała się je odrobić na państwowy stopień. Nic a nic nie obchodziła jej matematyka czy historia. Uczyła się tych przedmiotów tak, jakby wkuwała na pamięć książkę telefoniczną — z całkowitym przeświadczeniem o daremności tego wysiłku. Tylko to wydawało jej się ważne, co miało bezpośredni związek z życiem, co je w «pewnej mierze kształtowało. Ale historia? Nudy na pudy. Może się to przydać najwyżej przy rozwiązywaniu krzyżówek. 25 Szkoła Magdy nie była gorsza ani lepsza od innych. Ale jak mieszkając w jednym pokoju zna się wszystkie tajniki współlokatorów, tak w małym mieście zna się wszystkie kłopoty nauczycieli. Nikogo nie dziwiło, że pani od polskiego jest senna, skoro dwoje dzieci jej choruje na odrę. Najciekawsze były lekcje młodziutkiej pani od biologii, toteż Magda przygotowywała się do nich z całą przyjemnością. Przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby sama skończyć kiedyś wyższe studia w tej dziedzinie. Tymczasem ojciec powoli wracał do zdrowia. Zdjęto mu gips z ręki, pozwolono chodzić. Z początku ledwo kuśtykał o lasce. Noga pozostała krótsza i kolano prawie nieruchome. Próbowano je rozruszać masażami i naświetlaniami, ale jakoś bez większego rezultatu. Mowy być więc nie mogło o powrocie do poprzedniej pracy. Na rentę inwalidzką też było za wcześnie, ojciec nie wyobrażał sobie takiego życia. Odwiedzili go koledzy i przełożeni, podsuwali mu różne propozycje. Stosunkowo najlepszą z nich było przejście na stanowisko magazyniera. Co prawda, miało się tam tylko gołą pensję, bez godzin nadliczbowych i premii, ale zostawało się wśród kolegów, w tym samym przedsiębiorstwie. Matka nie wyraziła o tym swego zdania. Co ma być, to będzie. Magda widziała jednak, że ugodziło to ją nie tylko finansowo. Co innego wykwalifikowany robotnik, co innego taki tam magazynier, który wydaje narzędzia i nie większym cieszy się szacunkiem niż portier albo nocny stróż. Pewnie przesadzała, pomniejszając umyślnie funkcję swego męża. Nie mogła mu jednak darować, że samochcąc, po pijanemu, zmarnował swoje szanse. Niby nie robiła wyrzutów, wzięła dodatkowe zajęcia, żeby wyrównać braki w domowym budżecie, ale nie mogła wyzbyć się goryczy. Ojciec to wyczuwał, 26 nieśmiało próbował ją udobruchać, a gdy stwierdził, że starania jego nie zdadzą się na nic, machnął ręką i zamknął się w sobie. Jemu też niełekko było przywyknąć do kalectwa, lecz nadrabiał miną, obracał wszystko w żart. Lekarz stawiał go za wzór hartu ducha i'podobno zamierzał napisać artykuł do fachowego pisma o znakomitym wyniku swoich zabiegów. — Kiedy tu pana przywieźli — powiedział — nie przypuszczałem, że wyjdzie pan o własnych siłach. — I o lasce, panie doktorze! — dorzucił ojciec. — Co tam laska, grunt, że pan chodzi na własnych nogach, a nie o kuli. Wypadało tylko podziękować i pożegnać się serdecznie 2 całym zespołem lekarzy i pielęgniarek. Magda pomyślała z żalem, że przestanie tu przychodzić. Szpital, który pierwszego dnia budził w niej strach i odrazę, teraz wydawał jej się bardziej pociągający niż dom, w którym żadne przepisy nie regulowały wzajemnych stosunków i. w którym narastały konflikty. Przyszło jej wtedy na myśl, że mogłaby zostać pielęgniarką. з Wiosna wybuchła tego roku wcześniej i gwałtowniej niż zwykle, tak że Magda w drodze do szpitala mogła z dnia na dzień śledzić jej postępy. Widok pąków nabrzmiewających na bzach i kasztanach, widok zielska, które rozrastało się raptownie pod murem szpitalnym, ukrywając śmiecie pod młodymi liśćmi, wprawiał ją w nastrój przyjemnego podniecenia. Biegłaby nad rzekę i do lasu, włóczyłaby się aż do zmierzchu po przedmieściach, kiedy najmocniej pachną ogrody przy domach i ludzie robią wiosenne porządki. Woń palonych liści i słomy, zdjętej z róż i kle-matisów, świeżość ledwo skopanej ziemi, wilgoć z tylko co stopniałego śniegu, jeszcze mająca w sobie zamróz zimy, a już parująca na słońcu, odór obornika, surowy zapach wapna, którym będzie się bielić drzewa, nade wszystko zaś wariacki wiatr niosący znad rzeki gorzkie aromaty dopiero roztajałych łąk — budził w myślach Magdy zamęt i nieokreślone tęsknoty za czymś, co byłoby odmianą, przygodą, co pozwoliłoby uciec od własnych i cudzych przyzwyczajeń. Patrząc na misterny wykrój młodych liści zawilca czy zwykłej pokrzywy przeczuwała całe bogactwo, całą złożoność świata, niemal niedostrzegalną w kieracie codziennych zajęć i robiło jej się okropnie żal, że oto dni mijają nie w pełni wykorzystane, mijają bezpowrotnie, 28 Ьб nigdy się już nie powtórzy taka sama wiosna, taki sam zachód słońca, Oblewający czerwienią nagie drzewa ó nabrzmiałych pąkach. A gdy później zielonkawa mgła osnuła wierzby płaczące, gdy poróżowiały korony głogów i z lepkich kasztanowych łusek jęły się wykluwać blade kwiatostany w pomiętych liściach, Magda czuła się tak, jakby nastały wielkie święta, podczas których nic nie godzi się robić. Tymczasem jednak roboty stale przybywało. Wizyty w szpitalu pochłaniały sporo czasu, co gorsza, wytrącały ze szkolno-domowego porządku, trudno było po przyjściu zabierać się do lekcji czy sprzątania, skoro myśli biegły ku innym sprawom. Powrót ojca wywołał w domu duże zmiany. Wszyscy tak nawykli, że ojciec przebywa w terenie, iż teraz jego stała obecność wydawała się krępująca i zakłócała harmonię współżycia. Dawniej mama zajmowała się i gospodarstwem, i dziećmi na co dzień, ale gdy wracał ojciec, on zajmował pierwsze miejsce, był głową rodziny, jemu dostawały się najlepsze kąski przy stole, jemu podawano kapcie, gdy zjawiał się w domu. I chociaż po cichu rządziła i pieniędzmi, i wykształceniem dzieci, to jednak robiła to za zgodą męża, podkreślając, iż ostatnie słowo zawsze do niego należy. Teraz, kiedy ojciec siedział jeszcze w domu, bo miał zwolnienie lekarskie, proszono go, żeby przygotował obiad dla tych, co wracali późno ze szkoły czy z pracy, a więc — dla całej rodziny. Godził się na to ż początku nawet dosyć chętnie, bo mu obrzydła przymusowa bezczynność i bawiły go domowe zajęcia, wkrótce jednak spostrzegł, że tym samym traci uprzywilejowane miejsce w rodzinie i że to mamie teraz trzeba podawać owe kapcie, gdy przychodzi zmęczona po do^ datkowych zajęciach. Była bardziej nerwowa, mniej o-panowana, o byle co fukała Па dzieci i męża, co spra- 29 wiało wrażenie, że nim pomiata, i nie kryła się z tym, iż teraz ona przede wszystkim odpowiada za losy rodziny. Czasem wypominała mu nieszczęśliwy wypadek, a nawet kiedyś w gniewie rzuciła, że wolałaby go widzieć martwym niż inwalidą. Później żałowała, przepraszała męża po swojemu, on udawał, iż nie ma jej tego za złe, lecz w powietrzu czuło się elektryczność. Magdzie żal było ojca i choć dawniej trzymała raczej z matką przeciwko „chłopom", teraz całkowicie przeszła na stronę ojca i broniła go niezależnie od tego, czy miał rację. Zyskała tym jego przywiązanie, może nawet wdzięczność, co było o tyle kłopotliwe, iż nie potrafił się bez niej obejść, nie puszczał od siebie, był zazdrosny o każdą chwilę, którą spędzała poza domem. Musiała mu się tłumaczyć, po co idzie do koleżanki albo czemu się u niej dłużej zasiedziała. I to właśnie w okresie, kiedy Magda odczuwała przemożne pragnienie swobody! Nie miała zdrożnych zamiarów, późniejszy powrót do domu nie krył w sobie nic szczególnego, lecz świadomość, że musi wrócić o ustalonej porze, odbierała urok spacerom o zmierzchu i dawała przykre poczucie ograniczenia. Nastały dni ciepłe, wietrzne i deszczowe, jeszcze bardziej pachnące i niepowtarzalne. Którejś nocy podczas wichury Magda zbudziła się i widząc, że niebo jest omiecione z chmur i aż białe od księżyca, omal nie wybiegła na dwór. Długo leżała bezsennie, uwierały ją myśli. Miała swój oddzielny pokoik, co prawda najmniejszy ze wszystkich, lecz zapewniający możność skupienia się i odprężenia w samotności. Teraz jednak i ojciec szukał w nim spokoju. I chociaż nie odzywał się ani słowem, kiedy odrabiała lekcje lub czytała, przecież czuła na sobie jego wzrok, a już to, że głośniej westchnął lub zakaszlał, odrywało ją od pracy i kazało znów rozmyślać JO nad domową sytuacją i nad stosunkiem do niego. Nigdy dotąd nie czuła tak wyraźnie, że go kocha; była to miłość bolesna i bezradna, ponad siły czternastoletniej dziewczyny odurzonej wiosną. Bracia wymykali się z domu. Andrzej by^ jak zaczadziały, zapominał wziąć do szkoły najpotrzebniejszą książkę, wracał pędem do domu, wybiegał w popłochu, ale i tak się spóźniał, wychowawca wpisywał mu do dzienniczka uwagi, śmieszne zresztą, bo przecież chodziło o dorosłego niemal mężczyznę, który jednak wyglądał pociesznie w przykrótkich spodniach, w przyciasnej marynarce. Rósł, rozrastał się w oczach, sam tym jakby skrępowany, przejmował się każdym pryszczem, który mu wystrzelił na czole, i godzinami pluskał się w łazience. Romek wykrył w jego szafce dezodorant w areozolu i pokazał wszystkim przy kolacji, wyśmiewając się z brata, że taki z niego laluś. Andrzej spurpurowiał i oświadczył, że każdy kulturalny człowiek powinien używać takich środków, bo to higieniczna konieczność, a nie zbytek. Mama była jednak innego zdania: nie stać ich na to i niech Andrzej o tym pamięta, póki nie zacznie zarabiać. Zamilkł urażony i wszyscy posmutnieli. Nazajutrz Magda spotkała go na ulicy z dziewczyną. Patrzył na nią zachwyconym wzrokiem, chociaż nie wyróżniała się niczym. Szli trzymając się za ręce. Andrzej niósł obie teczki, lecz stąpał tak lekko, jakby płynął w powietrzu. Ta lekkość kroku i błogi wyraz twarzy kazały Magdzie baczniej przyjrzeć się bratu. Był podobny do ojca, trochę jednak wyższy i smukłej szy, a w ogóle śliczny, ciemnowłosy, szarooki, aż złość brała, że dziewczyna, którą sobie upodobał, nie jest sto razy ładniejsza. Magda poczuła się zazdrosna. Nie o brata i nie o dziewczynę, lecz po prostu o to, że im tak dobrze 31 ze sobą, podczas gdy ona poradzić sobie nie mogła ze smutkiem i z dziwnym uczuciem rozproszenia, które utrudniało jej naukę i czytanie, oddalało od otoczenia. Bała się ciągle, że coś przegapi lub odezwie się nie w porę, stała się niezręczna i nieśmiała, co ludzie często poczytywali za niegrzeczność. Romek kupił sobie wreszcie wymarzony rower i do wieczora uganiał na nim jak oszalały. I o ten rower też była w domu awantura. Mama stwierdziła, że pieniądze są jej potrzebne na domowe wydatki, więc chłopak powinien jej oddać swoje oszczędności. Romek — za 32 nic. Ojciec stanął po jego stronie i dopiero się nasłuchał! Mama tak dawniej dobra i wyrozumiała," teraz była rozżalona na cały świat. A to, że jej nie pomagają i wszystko na nią spada, a to, że robią coś nie tak, jak by należało. Magda zaczęła schodzić jej z oczu i coraz chętniej wymykała się z domu. Wracała ze szkoły nie najkrótszą drogą, ale dookoła, między ogrodami. Miała zresztą wymówkę, bo główną ulicę rozkopano i kurz tam był okropny. W ogrodach rozkwitły tulipany, bzy, peonie. Na przedmieściu właśnie mieszkała Dora. Znały się od pierwszej klasy, lecz dopiero tej wiosny zaprzyjaźniły się na śmierć i życie. Przyjaźń ta wybuchła gwałtownie, z dnia na dzień, i nie mogły się już obyć bez siebie. Dorota imponowała Magdzie tym przede wszystkim, że nieomylnie wiedziała, co trzeba zrobić w danej sytuacji. Nie wahała się, nie miała wątpliwości. Była zawsze spokojna i stanowcza. Nawet nauczycielki jakoś się z nią liczyły. Miała opinię solidnej uczennicy, utrzymywała w nienagannym porządku książki i zeszyty, pisała wyraźnie, okrągłymi literami, cała tchnęła czystością, począwszy od jasnych włosów zaplecionych w warkocz, aż po nieskazitelny kołnierzyk i olśniewająco białe tenisówki. Magda niegdyś żartowała sobie nawet z Dory, ale tej wiosny wszystko, co robiła jej przyjaciółka, wydawało się cudowne. Dora, na przykład, ustaliła z góry, że po podstawówce pójdzie do technikum ogrodniczego w Lubiejewie. Rodzice jej mieli małe ogrodnictwo, pomagała im od dziecka w robocie. Teraz wciągnęła do niej Magdę, która uważała się za najszczęśliwszą w świecie, kiedy leżąc na brzuchu koło przyjaciółki pikowała sałatę w inspektach z oczywistą szkodą dla matematyki czy historii. Słońce dogrzewało, panoszyła się zieleń, ziemia pachniała pod nosem, nie istniały żadne problemy. 3 — Chwila prawdy 33 Jednakże ani podczas zajęć w ogrodzie, ani podczas wspólnych powrotów ze szkoły, przedłużających się zresztą coraz bardziej, jako że dziewczęta odprowadzały się nawzajem po parę razy — nie było czasu nagadać się porządnie z Dorą. Postanowiły więc pewnego majowego dnia pójść na pierwsze w życiu wagary. Zostawiły teczki i fartuchy w zaprzyjaźnionym sklepie spożywczym i ruszyły nad rzekę. Łąki jaskrawię zieleniały w słońcu, mlecze właśnie rozkwitły, a dzika róża podobna była do różowej piramidy. Dziewczęta usiadły na skarpie, skąd widziały nie tylko szafirową rzekę, lecz i łęgi ciągnące się za nią aż do różo-wawych łozin i srebrnych topoli nad stawem. Było i ciepło, i świeżo, i tak radośnie, że chciałoby się śpiewać na cały głos. Dora pierwsza zaczęła zwierzenia. W zeszłym roku, podczas wakacji letnich, zakochała się w swoim ciotecznym bracie. Chodzili razem nad rzekę, kąpali się, o, właśnie tutaj. Raz poszli nawet dalej, do lasu, i tam złapała ich ulewa. Schronili się pod świerki, a Staszek zdjął marynarkę i osłonił nią Dorę i siebie. Kiedy tak stali blisko, jeszcze rozgrzani szybkim marszem, a już owiani chłodnym wiatrem, Staszek pocałował ją w policzek. Uniosła ku niemu twarz. Dotknął lekko jej ust, czuła smak deszczu i wiatru, i świerkowych igieł. Nie wiedzieli, o czym mówić. Dopiero w powrotnej drodze obiecał, że będzie do niej pisywał z Lublina, bo tam chodził do technikum. I rzeczywiście, napisał parę listów. Podczas ferii Bożego Narodzenia dwa razy tańczyli ze sobą. Ale podczas zabawy sylwestrowej prawie na nią nie zwracał uwagi. Nie tańczył z nikim innym, siedział milczący przy adapterze i zmieniał płyty. Wyjechał bez pożegnania. Nie napisał ani słówka do Wielkanocy. W pierwszy dzień świąt, po obiedzie, stwierdził, że wszystko między nimi skończone. Mówiła o tym ze smutkiem i mocnym postanowieniem, że nie zakocha się nigdy więcej. Chciała zdobyć zawód, inaczej poprowadzić gospodarstwo, założyć nowe inspekty i spróbować upraw pod folią. Czytywała już pisma ogrodnicze, pasjonowała się nowościami, o których jej rodzice nie