Harcerska Nagroda Literacka 1975 Danuta Bieńkowska Nasza Księgarnia Warszawa 1976 Ilustrowała ELŻBIETA MURAWSKA MIEJSC. .,^śi*A PUBLICZNA 4t-*14 Zabrze, sii te J.l FILIA nr 7 1 Ostry dyżur w niedzielę wszystkim dał się we znaki: siedem operacji, trzynaście gipsów, kilka stanów krytycznych, wszystkie łóżka zajęte, dostawki na korytarzach. Tak już bywa latem, kiedy inne chirurgie zamyka się z powodu remontów, a część personelu wyjeżdża na urlop. Ci, co zostają, wprost słaniają się na nogach pod koniec dyżuru. Wypadki drogowe mnożą się zastraszająco. Tym razem i chirurdzy, i pielęgniarki, i salowe nie mogli się doczekać poranka. Doktor Milewski po wyjściu z sali operacyjnej stanął spocony przed oknem na korytarzu i patrzył na szary jeszcze ogród szpitalny, choć szczytowa ściana sąsiedniego budynku różowiała już we wschodzącym słońcu. — Pięknie musi być teraz w górach — mruknął. Siostra z reanimacji przechodząca właśnie do izolatki powiedziała zgryźliwie: — Szkoda marzyć, panie doktorze, ma pan przecież urlop za sobą. Odwrócił się na pięcie i poszedł obejrzeć pacjenta, którego operował przed kilkoma godzinami. Mężczyzna leżał płasko z głową spowitą w bandaże. Milewski pochylił się nad nim, odsunął koc, sprawdził opatrunek na wyjodynowanym brzuchu. Tętno chorego było miarowe, lecz słabe, nitkowate. 5 —• Siostro, proszę tu dać glukozę, Wrotnowska posłała praktykantkę po butlę z płynem. Przygotowała, co trzeba, do kroplówki. Kiedy Magda wróciła, wzięła z jej rąk glukozę, wbiła igłę w kauczukowy korek. Z kolei odsłoniła przedramię pacjenta, założyła gumkę, sprawnie poszukała odpowiedniej żyły. Smużka krwi pojawiła się w strzykawce. — Można podłączyć. Praktykantka w pośpiechu zrobiła ruch zbyt gwałtowny i strąciła na ziemię przygotowany roztwór. Płyn rozlał się na podłogę. Zapachniało spirytusem. — A to co znowu? — zlękła się pielęgniarka. Wyciągnęła igłę z żyły. Podniosła stłuczoną butelkę z napisem „glukoza", powąchała. Nie mogło być wątpliwości. Wyszła na korytarz dając znak, by Magda poszła za nią. — Skąd wzięłaś tę butelkę? — spytała szeptem. — Z podręcznej apteczki. To już ostatnia. Wczoraj zapowiedziano, że przez kilka dni nie będą robić w aptece szpitalnej nowego roztworu glukozy, bo woda jest zanieczyszczona amoniakiem. — Ale w tej butelce był spirytus! — Co takiego? — zapytała siostra Bożek, która wracała z dyżuru. — Strach pomyśleć! Gdybym go wstrzyknęła dożylnie! — To na pewno sprawa praktykantek! — Magda, przyznaj się! — To nie moja wina. Wprawdzie siostra Kamińska z operacyjnej kazała zlewać spirytus od catgutu do słoika, bo zawsze im brakuje spirytusu do mycia rąk, ale ja bym go nie wlała do butelki po glukozie! — Może chciałyście później przylepić inną etykietkę i tak już zostało. — Chyba nie. 6 — Które z was pracowały wczoraj na bloku operacyjnym? — Teresa, Nina i ja. 1— Jedna z was ma to na sumieniu. — Salowym nie wolno ruszać tych butelek. — Pomówimy o tym później — zdecydowała siostra oddziałowa. — Teraz trzeba pacjentowi dać tę glukozę. Pobiegnij, Magdo, po nową butelkę do siostry Kamiń-skiej. Ale duchem. Magda odeszła jak struta. Po raz pierwszy w jej praktyce zdarzył się taki wypadek i nie mogła jeszcze ochłonąć z wrażenia. Kiedy wróciła z glukozą, siostra Bożek powiedziała sentencjonalnie: — Taka lekkomyślność jest niedopuszczalna. Dziewczyna, która zawiniła, powinna być usunięta ze szkoły. — Możesz być spokojna — odparła siostra oddziałowa. — Jezierska nie toleruje takich wykroczeń. Powiadomimy ją o wszystkim, niech dojdzie prawdy i wyciągnie konsekwencje. Możesz iść do domu — zwróciła się do Magdy. — Już pięć po szóstej. Dziewczyna zeszła do pokoiku praktykantek, żeby się przebrać. Była to ciasna, ciemna klitka. Od dawna administrator szpitala obiecywał im lepsze pomieszczenie z prysznicami i leżanką, ale jakoś kończyło się na obietnicach. Dziewczęta prawie przywykły do ciasnoty i braku wygód, ale pod koniec każdej zmiany panował tu tłok i rwetes nie do opisania. — Magda, co to było z tym spirytusem? — zagadnęła któraś. — Kto go wlał do butelki po glukozie? — Nie wiem. — Że też zdarzyło się to akurat na dyżurze tej Wrotnowskiej! Nie znosi naszej Aliny i zrobi wszystko, żeby ją przekonać, jak źle jesteśmy przygotowane do zawodu. — Alina nie pozwoli nas skrzywdzić. 7 — Alina nie ma tu nic do gadania. Któraś z prakty-kantek musi być winna. — To wcale nie jest takie pewne. Mogła to zrobić jedna z pielęgniarek. — One będą zwalać na nas. — Nie ma przecież dowodów. — Nikt nikogo za rękę nie złapał. — Wrotnowska będzie szukać kozła ofiarnego. — Nie przesadzajmy! Może skończy się na kazaniu. — Nina zawsze jest optymistką. — Po co martwić się na zapas? Przecież o takie głupstwo nie wyrzucą nas na tydzień przed dyplomem. — A jeśli potraktują to przykładowo? Dla odstraszenia innych? — Daj spokój, Tereso! Jeśli masz czyste sumienie, włos ci z głowy nie spadnie! Roześmiały się głośno, było to bowiem ulubione powiedzonko dyrektorki, którą Nina świetnie potrafiła naśladować. Magdzie jednak było nie do śmiechu. Przebrała się i nie czekając na koleżanki wyszła ze szpitala. Powietrze różowiało, błękitne niebo wróżyło pogodny dzień. Długo czekała na tramwaj. Wsiadła wreszcie i telepiąc się w drugim wozie zasypiała co chwila i znów się budziła wystraszona, czy nie przejechała swej stacji. Powoli weszła na schody, przekręciła klucz w zamku, pchnęła drzwi, cisnęła torbę na krzesło. Jaka szkoda, że nie ma w domu nikogo, przed kim można by się wyżalić! Trudno, trzeba zachować spokój. Nalała wody do wanny, wykąpała się, rozesłała pościel na tapczanie. Przede wszystkim należy się wyspać. Kiedy jednak wreszcie się wyciągnęła pod chłodnym prześcieradłem, sen wcale nie przychodził. Myślała o tym, że grozi jej dochodzenie, śledztwo, niezasłużona kara. Bo przecież w pierwszej chwili po wypadku mogła 8 była przysiąc, że to nie ona wlała przeklęty spirytus do butelki po glukozie, w miarę upływu czasu, w miarę przypominania sobie każdego ruchu podczas dyżuru, pewność ta topniała. Nocne sceny plątały się w jej wspomnieniach i ogarniał ją coraz większy niepokój. Zrozumiałe, że siostra oddziałowa uczyni wszystko, by znaleźć winną. Gdyby to się nie udało, odpowiedzialność spadnie na nią samą. Czy oskarży je wszystkie trzy, czy też tylko jedną, tę, której nie lubi? Czy rzeczywiście jedna z nich zawiniła? I czy będzie miała odwagę się przyznać? Wcale na to nie wyglądało, kiedy się spotkały w szatni. A może Jezierska zastosuje odpowiedzialność zbiorową i ukarze je wszystkie razem? Nie doszło wprawdzie do katastrofy, gdyby jednak nie zbawienny przypadek — chory poniósłby śmierć i prokurator wkroczyłby do szpitala. Wychowawczyni na pewno przytoczy ten argument. Czy bronić siebie, zwalając winę na koleżanki, czy twierdzić tylko, że się o niczym nie ma pojęcia? Wreszcie usnęła. Nie śniło się jej nic. Zbudził ją uporczywy dzwonek do drzwi wejściowych. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Później zerwała się i narzuciwszy szlafroczek pobiegła otworzyć. — Cześć! — powiedziała Nina. — Przynoszę ci hiobowe wieści. — Wejdź — Magda poprosiła ją do pokoju. — Co nowego? — Jezierska telefonowała do mojej mamy. Jutro o ósmej czeka nas dintojra. Kazali nam przyjść do szpitala na roztrząsanie sumień. — Co myślisz im powiedzieć? — To, co wam mówiłam do tej pory: nie wiem, jakim cudem spirytus tam się znalazł. — Rozmawiałaś z Teresą?, 10 — Byłam już u niej. Ona także nie poczuwa się do winy. — Fakt jednak pozostaje faktem. — Bywają fakty, o których nie śniło się filozofom. — Powiedziałaś mamie? Ł — Oczywiście. — I co? — Mówi, że nie ma się czym przejmować. Najwyżej dadzą nam upomnienie. — A jeśli wyrzucą nas ze szkoły? — Zwariowałaś! O takie nic? — Mogło się skończyć tragicznie! — Ty ciągle swoje. Dookoła Wojtek. Albo w kółko Macieju. Słuchaj, dlaczego tak się idiotycznie mówi? — Nie mam ochoty teraz się nad tym zastanawiać. — No to chodźmy do kina. Prędzej nam czas zleci. — Idź sama. — Wiesz, że nie cierpię chodzić w pojedynkę. Jestem zwierzęciem towarzyskim. — To wydzwoń sobie kogoś. — Przyszłam po ciebie. — Nie mogę, Nina. — Będziesz siedzieć sama i zamartwiać się do północy. A jak przyjdzie co do czego, zapomnisz języka w gębie i pozwolisz sobie wmówić, że jesteś wielbłądem. — Muszę raz jeszcze wszystko przemyśleć. — Jakie wszystko? Magda spuściła głowę. — Słuchaj! — szepnęła Nina. — Gdybyś to nawet ty nalała tam spirytusu, to i tak nie warto się przyznawać! Nikt tego nie widział! — Idź już! — Właściwie powinnam się na ciebie śmiertelnie obrazić. Przychodzę w najlepszych intencjach, a ty... — Nino... II — Już sie. zmywam. Ale pozwól sobie powiedzieć, że robisz z igły widły. Trzymaj się, pa! Zbiegła wesoło ze schodów, jak gdyby nic się nie stało. Po raz nie wiadomo który Magda pozazdrościła jej beztroskiego stosunku do życia, chociaż czasami miała jej to za złe. Przez pięć lat zdążyły się dobrze poznać i do pewnego stopnia zaprzyjaźnić, a mimo to Magda czuła, że kierują się jakby innymi zasadami. Choćby teraz: czy wolno nie przyznać się do czegoś, skoro nikt tego nie widział? Gdyby była pewna, że sama dopuściła się lekkomyślności, miałaby chyba odwagę powiedzieć o tym siostrze oddziałowej. Jak było naprawdę? Może usłużna niepamięć przesłania chwilę nieuwagi? Czy jednak nie zawahałaby się przyznać, gdyby poczuwała się do winy? Pytania powracały uparcie, obsesyjnie. Co dziwniejsze, nie chciała się od nich uwolnić. Nic prostszego niż pójść do kina, zatopić się w lekturze, posłuchać radia. Nie umiałaby wyjaśnić, dlaczego tak zaciekle dochodzi własnych racji moralnych. Wiedziała tylko, że miałaby do siebie obrzydzenie, gdyby uległa słabości. Przyszedł jej na myśl Tomasz Morę z niedawno oglądanego filmu „Oto jest głowa zdrajcy". Nie wahał się umrzeć dla poszanowania prawa. Film mało się komu w klasie podobał. Dziewczęta stwierdzały na ogół, że jest nudny, przegadany, że „nic się w nim nie dzieje". Magda przeżyła go głęboko, właśnie dlatego, że nie było w nim żadnych rozbieranek, pijackich zagrań, banalnych spięć. Czysty, jakże czysty film! Potrzeba wewnętrznej czystości nie była w jej życiu czymś nowym. Jak sięgnąć pamięcią pragnęła być w porządku wobec samej siebie. Może nawet więcej niż w porządku. Czy to takie dziwne? Jeśli są ludzie, którzy mogą latami trenować po to, żeby osiągnąć 1Я w sporcie wybitne wyniki, jeśli codziennie usprawniają swoje ciało, dlaczegóż inni nie mogliby równie dbać o sprawność umysłu czy charakteru i zdobywać się na pewną psychiczną elegancję? „Takie są moje obyczaje..." Kto to powiedział i kiedy? > Minęło już południe, słońce świeciło teraz w kuchni, więc Magda zasłoniła story i w ciepłym półmroku usmażyła sobie jajecznicę. Czuła się nieco spokojniejsza. Przez chwilę miała zamiar zatelefonować do Marka, zrezygnowała jednak, w samotności łatwiej było przygotować się do jutrzejszej rozmowy. Łatwiej? Może to niestosowne słowo. Po prostu chciała przebrnąć tę pierwszą życiową próbę sama, bez niczyjej pomocy. Zgodnie ze zwyczajem dopuściła myśl o najgorszym. Co by się stało, gdyby ją wydalono ze szkoły, gdyby musiała zmienić zawód? Nie widziała dla siebie innej drogi życiowej. Pielęgniarstwo było jej przeznaczeniem, chociaż wiedziała teraz, że to fach o wiele trudniejszy, niż się powszechnie sądzi. Ileż dziewcząt wybiera tę szkołę bez dobrego rozeznania, pod wpływem pierwszego impulsu, pod urokiem ładnego mundurka i krochmalonego, twarzowego czepka! Jakże mało wyjaśniają w podstawówce młode pielęgniarki, które przychodzą zachęcać absolwentki ósmej klasy do poświęcenia się tej karierze. Znów niewłaściwy wyraz. Bo cóż to za kariera? Praca ciężka, odpowiedzialna, męcząca, często niewdzięczna. Pacjenci z tysiącem wymagań, rozdrażnieni, obolali, drażliwi. Nie do-spane noce, narażanie zdrowia i życia. Rzadko w zamian usłyszy się dobre słowo. Cóż więc jest w tym zawodzie tak pociągającego? Służba bliźniemu? Głęboka radość udzielania pomocy tym, którzy jej potrzebują? Domyślanie się potrzeb, których pacjent sam nie jest świadom? Ułatwianie walki o życie i ułatwianie śmierci? 13 Przypomniała sobie różne szpitale, w których odbywała praktykę, pacjentów, z którymi miała do czynienia, sprawy związane z narodzinami i starością. Zmywając naczynia i sprzątając pokój raz po raz przywoływała wspomnienia, tak ważne dla swego rozwoju i dojrzałości. Rówieśniczki jej w innych technikach czy liceach ogólnokształcących pojęcia nie mają o problemach, jakie rozważyć muszą dziewczęta w szkole pielęgniarskiej. Czuła się o tyle dojrzalsza i bardziej doświadczona od dawnej swej przyjaciółki Dory, że traktowała ją teraz z wyższością, chociaż przed pięcioma laty Dora była dla niej wyrocznią. Dora skończyła właśnie technikum ogrodnicze i zaczyna w rodzinnym gospodarstwie stosować zdobyte wiadomości. Rodzice trochę się temu sprzeciwiają, lecz dadzą wkrótce za wygraną, bo są już zmęczeni, mają poczucie niższości wobec wykształconej córki, a zresztą Dora jest tak diabelnie uparta i bezwzględna w realizacji zamierzeń. Postawi przeto gospodarstwo na odpowiednim poziomie, będzie więcej zarabiała niż ojciec — no i co z tego? Gospodarka wymaga ciągłej obecności, ciągłej harówki, nie można opuścić jej ani na jeden dzień, jeśli chce się wszystkiego porządnie dopatrzyć. Tylko laicy uważają, że hodowla kwiatów to poetyczne i lekkie zajęcie. Więc Dora będzie tak zapracowana, że wprost nie uda się jej nacieszyć pieniędzmi, które wpłaci na książeczkę PKO. Zawsze będzie odkładała na później wycieczki, lekturę, kontakty z przyjaciółmi. Każdą wizytę potraktuje jako niepotrzebną stratę czasu. A może to każdy zawód, który się lubi, tak wciąga człowieka, że nie zostawia nawet chwili na inne zajęcia? Jak z tym pogodzić życie rodzinne, obowiązki wobec najbliższych i wobec społeczeństwa? Gdyby ona, Magda, wyszła za mąż, no powiedzmy, za Marka, czy 14 nie ucierpiałaby na tym jej praca w szpitalu? 1 co ważniejsze jest w życiu kobiety: praca zawodowa czy macierzyństwo i obowiązki domowe? Położyła się na tapczanie. Za ścianą ktoś słuchał radia. Ściszona muzyka nie przeszkadzała rozmyślaniom, przeciwnie, stanowiła jakby tło. Przyjemnie było stwierdzić, że nie jest się samą w całym bloku, że o parę metrów dalej ktoś też ma swoje kłopoty i problemy. Bliźni. Rzadko używa się tego słowa poza praktyką kościelną. Wyszło z mody. Może dlatego, że za wiele ludzi tłoczy się dookoła w tramwajach, kolejkach, na ulicach. Bliźni jest rarytasem tylko na bezludnej wyspie. A jednak — i to sprawa najdziwniejsza — można zrealizować siebie tylko poprzez innych. Wróciła myślami do tych lat, kiedy, jak to mówił dziadek, była dopiero „kandydatką na człowieka". Dziadek, którego już nie ma. Wyobraziła sobie śmierć. Już nie jego, nie tych pacjentów, przy których była do ostatka, lecz śmierć abstrakcyjną, samo jej pojęcie. Jeśli, jak tego chciała Cecylia Saunders, trzeba się zdobyć na chwilę prawdy wobec umierających, o ileż bardziej trzeba żyć samą prawdą na co dzień! Tym razem jednak sprawa nie była tak całkiem jasna. Magda miałaby chyba prawo zaprzeczyć wszelkim oskarżeniem, bo po pierwsze — nie poczuwała się do winy, po drugie zaś — należało się bronić, aby móc dalej wykonywać zawód dla dobra innych. Nina miała może słuszność. Fatalna pomyłka nie spowodowała tragicznych konsekwencji, więc nie warto o niej myśleć, a tym bardziej narażać swej przyszłości. Zbytek skrupułów nikomu nie służy. Przez chwilę była niemal gotowa wszystkiemu zaprzeczyć, zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność na innych. Może zawiniły salowe, może nawet któraś z pielęgniarek? Nie wskazałaby przecież palcem, 15 nie zaszkodziła nikomu. Niech siostra Kamińska bardziej dba o porządek. Gdyby ona, Magda, była na jej miejscu... Wyobraziła sobie ten pośpiech, wieczne oszczędności, zmiany personelu, natłok chorych, zdenerwowanie lekarzy, zmęczenie, potworne zmęczenie przed końcem dyżuru. Niepodobna każdemu patrzeć na ręce. Tylko wówczas praca może iść sprawnie, jeśli każdy wywiąże się należycie ze swych obowiązków, nie przegapi i nie zaniedba niczego. Tu nie ma rzeczy nieważnych, czasem drobiazg decyduje o życiu. ,,To prawda — pomyślała — lecz raz jeden, właśnie teraz, kiedy chodzi o moją przyszłość, a przynajmniej o dobrą opinię, mogę zrobić niewielkie ustępstwo. Nikt się nie dowie, sprawa pójdzie w niepamięć". Tylko... Kto zaręczy, że w innej sytuacji nie trzeba będzie znowu iść na kompromis? Że stopniowo nie zacichnie głos sumienia, nie zatrą się granice tego, co wolno zrobić człowiekowi w swojej obronie. Nadużycia w tej mierze mszczą się na nim samym. Dziś powie pół prawdy, jutro skłamie bez zająknienia, motywując to koniecznością. Znajdzie tysiąc usprawiedliwień, ale straci godność i szacunek dla samej siebie. Wiele ludzi tak żyje, nazywając frajerami tych, którzy nie chcą łgać ani wykręcać się od odpowiedzialności. Opary kłamstwa zatruwają atmosferę nie mniej niż wyziewy fabryczne. Brak zaufania, brak tej pewności, że można oprzeć się na przyjacielu jak na Zawiszy, odbiera chęć do życia, przynajmniej kiedy jest się młodą i robi wspaniałe plany. A mimo wszystko... Można przecież poprzysiąc sobie, że ustąpi się tylko teraz, nigdy więcej. Stawka jest zbyt wielka, by ponosić ryzyko, robić z igły widły, jak mówi Nina. Rozszczepiać włos na czworo, wsłuchiwać się we własne niepokoje. Trzeba patrzeć trzeźwo, walczyć o swoją pozycję, nie zdradzać słabości... 2 Po raz pierwszy Magda zetknęła się ze szpitalem, kiedy pogotowie zawiozło tam ojca po wypadku. Miała wtedy niespełna czternaście lat. I od tej chwili zaezęło się jej prawdziwe życie. O wszystkim, co zdarzyło się przedtem, myślała z pewnym lekceważeniem, rzadko zresztą miała czas na wspominanie, zwłaszcza że w dzieciństwie nie było nic nadzwyczajnego, do czego warto by sięgnąć pamięcią. Kiedy ojciec spadł ze stalowego słupa, na którym zakładał przewody wysokiego napięcia, nie wiadomo było, czy wyżyje, lekarz stwierdził wstrząs mózgu i W' pierwszej chwili mniej się przejmował złamaniami, bo przede wszystkim trzeba było pacjenta wyciągnąć z szoku. Magdą nie wierzyła, że mógłby umrzeć, po prostu nie wyobrażała sobie jeszcze takiej możliwości. Boleśniej niż lęk o niego odczuwała brak współczucia ze strony otoczenia, kiedy ustalono, że ojciec nie był całkiem trzeźwy w chwili wypadku. Z tej racji miano mu nawet odmówić odszkodowania z PZU. Gdyby nie ta wódką, runięcie ojca na ziemię byłoby równym powodem do dumy, jak odniesienie rany podczas bitwy. Możną by mówić: patrzcie, jaki odważny, jak się narażał dlą dobra innych. Л tak, zamiast współczucia — politowanie. Może też dlatego matką Magdy niechętnie odwie- 1 — Chwila prawdy 17 dzała męża w szpitalu. Zawsze dumna była i drażliwa, ojciec śmiał się, że taka honorna, jakby się urodziła w pałacu, a nie pod strzechą na Podlasiu, w takiej wiosce, gdzie same piaski i laski, korzec siejesz, ko-rzec zbierasz, kopa kopę daje. Odpowiadała mu wzruszeniem ramion i uparcie zabiegała o polepszenie bytu całej swej rodziny. Chyba już wówczas, kiedy Andrzej chodził do przedszkola, umyśliła, że go pośle na wyższe studia. Bo gdy go przyszło zapisać do szkoły średniej i ojciec zachwalał technikum mechaniczne, uniosła się takim gniewem jak nigdy i czym prędzej złożyła papiery w ogólniaku. Prawda, że Andrzej dobrze się uczył, ale takie z niego było lelum polelum, że gdzie go posadzono, tam siedział, i wcale by się do wyższych studiów nie palił. Romek, najmłodszy z rodzeństwa, był od niego bardziej pazerny i radził sobie bez niczyjej pomocy. Zawsze przynosił nagrody ze szkoły i pochwały z kolonii, sąsiadki stawiały go za wzór własnym dzieciom, ojciec z wesołym podziwem patrzył, jak chłopak uparcie składa grosz do grosza na wymarzony rower. Nigdy nie kupił sobie loda czy dropsów, nie pożyczył pięciu złotych koledze, skąpił na wszystkim, byle osiągnąć swoje. Wszystkim to trochę imponowało; babka dorzuciła mu dwieście złotych, nawet mama dała mu na imieniny więcej niż Magdzie, bo jak mówiła, pieniądze się jej nie trzymają. Magda miała żal do mamy nie tyle o tę forsę, ile o takie powiedzenie; musiała przecież wiedzieć, że dziewczyna ma większe potrzeby, wiele rzeczy musi kupić sobie z tych własnych pieniędzy. Chłopcom mama wszystko kupowała, prała im też bieliznę i koszule, prasowała spodnie. Magda od dziecka sama dbała o swoje rzeczy, pomagała w kuchni, sprzątała mieszkanie, podczas gdy bracia kopali piłkę albo is czytali książki. Nie buntowała się przeciw temu, bo tak samo działo się we wszystkich okolicznych domach, może nawet w całym miasteczku, najwyżej wzdychała ze smutkiem, że źle jest urodzić się dziewczyną. A jednak do Magdy, nie do chłopców, zwróciła się mama z prośbą o stałe odwiedzanie ojca w szpitalu, ponieważ w porze szpitalnych wizyt musiała sprzątać swoje biuro. I Magdzie nawet na myśl nie przyszło, że mogłaby odmówić, chociaż szpital napawał ją lękiem i odrazą. Był to stary budynek z czerwonej cegły, stojący w parku ogrodzonym wysokim murem, na którym rozpięto druty kolczaste i umocowano zaprawą potłuczone szkło. Podobno te środki ostrożności podjęto jeszcze podczas wojny, kiedy w szpitalu przebywali jeńcy, lecz sam widok tego ogrodzenia przygnębiał Magdę, ilekroć tamtędy przechodziła. Z duszą na ramieniu weszła teraz przez bramę, obrzucona srogim spojrzeniem portiera wbiegła na betonowe schody i znalazła się w obszernym hallu o kamiennej posadzce i ścianach do połowy wyłożonych zielonymi kafelkami. Przy drzwiach z prawej strony siedziała przy stoliczku pielęgniarka w czepku z dwoma aksamitnymi paskami. Sprawdzała na liście, w jakiej sali leży pacjent, do którego przyszli goście. Spojrzała podejrzliwie na Magdę. — Ile masz lat? — spytała. — Dzieciom do lat czternastu nie wolno odwiedzać chorych. — Mam prawie czternaście — powiedziała Magda. — Mama jest teraz w pracy i nikt inny nie może ojca odwiedzić. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, bo przecież Andrzej mógłby przyjść do szpitala, więc mówiła to z pewnym zażenowaniem. Pielęgniarka westchnęła z re- 2« 19 zygnacją, jakby osobiście dotknięta pogwałceniem przepisów, i podała żeton uprawniający do wejścia na oddział chirurgiczny. Przedtem jednak Magda musiała zostawić płaszcz w szatni i włożyć biały fartuch. Stanęła w kolejce wśród ludzi z pakunkami i koszami. Szatniarz traktował ich nieuprzejmie, i góry, akcentując swoją tutaj ważność. Zapach szpitala mieszał się z tą szczególną wonią, jaką wydzielają chłopskie swetry, kurtki i kapoty. Urzędniczka szpitalna w białym kitlu sprawdzała zawartość wnoszonych na sale pakunków i stanowczo odrzucała większość wiktuałów. — Pacjent po operacji! Nie wolno mu nic podawać. — Trochę rosołku — molestowała babina we włóczkowej chustce — i kompot z jabłek... — Niech pani wszystko zostawi w szatni. Ile razy mam pani tłumaczyć? Wycięto mu pół żołądka, nie może jeszcze nić jeść! — To chociaż soku popije — nalegała kobieta. Magda słuchała tego z przykrością. Urzędniczka na pewno miała słuszność i dbała ó dobro pacjenta, lecz zwracała się do chłopki takim tonem, jakby tu była panią życia i śmierci. A w głosie starej kobiety czuło się i nadmierną uległość, i pewien upór wypływający ż braku rozeznania, upór nie mniej irytujący niż wyniosłość tamtej. Szpital objawił się więc Magdzie jako instytucja, w której rozmaite przepisy czynią życie nieznośnym nie ze względu na swą surowość, lecz dlatego, że dają broń wszystkim przeciw Wszystkim. Na oddziale chirurgicznym było jeszcze cieplej, w powietrzu unosił się zapach chemikaliów i odór spoconych ciał. Bez trudu znalazła salę, na której ojciec leżał razem z czterema innymi pacjentami. Od progu spotkała jego wyczekujący wzrok. Nie mógł się poruszać, obie nogi miał na wyciągu, rękę lewą w gip- 20 sie. Poznała go od razu, chociaż wydawał jej się kimś innym, prawie obcym. Nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę. Nie była z nim zresztą zżyta. Ten wysoki, szczupły, przystojny mężczyzna, który wracał do domu raz na parę tygodni, budził w niej respekt i odrobinę lęku. Dzięki pięknym, szarym oczom, białym zębom, które chętnie pokazywał w uśmiechu, dzięki ujmującemu sposobowi bycia zdobywał sobie względy kobiet i matka nieraz mu to żartem wymawiała, kiedy przyjeżdżał, żeby odpocząć po pracy, wykąpać się, odespać i — jak mówił — odzyskać ludzki wygląd. Matka prała mu ubrania i koszule, naprawiała swetry i czekała na wypłatę, po której zwykle wybuchała awantura, bo jeśli nawet ojciec przychodził po niej trzeźwy, to z reguły przynosił mniej pieniędzy, niż się w domu spodziewano. Tłumaczył, że na delegacji życie zawsze drożej kosztuje, że wieczorami nie ma tam co robić, więc człowiek nieraz wstąpi z kolegami na piwo, a tymczasem matka wyliczała wszystkie najpilniejsze potrzeby, domagała się pieniędzy na spłatę rat i na jakieś buty czy ubranie dla dzieci, na kolonie czy książki, aż się w głowie mąciło od tego: Magda zamykała się w swoim pokoiku, żeby już nic nie słyszeć i nie Widzieć. Dzięki matce mieli od paru lat przyzwoite mieszkanie w nowym bloku, trzy pokoje z kuchnią i łazienką. Poprzednio gnieździli się u babki w jednej izbie na przedmieściu, z wygódką na dworze. Wodę trzeba było dźwigać ze studni, jak przyszło wielkie pranie, wszystkich bolały ręce. Matka wykołatała przydział przez swoją dyrektorkę z SOP-u, gdzie pracowała od piętnastu lat. Pochodziły z jednej wsi. Tylko dyrektorka skończyła studia, matka zaś pozostała sprzątaczką. Sto razy powtarzała to dzieciom, zachęcając je do nauki. Wierzyła święcie, że dyplom uniwersytecki otwiera ludziom świat. 21 Siebie i swoje życie traktowała tylko jako pomost, po którym dzieci przejdą ku lepszej przyszłości. Chociaż w swoim SOP-ie cieszyła się sympatią i zaufaniem, nie opuszczał jej lęk, że jeśli na przykład zachoruje, to się jej raz^dwa pozbędą. Czy tak trudno zastąpić kogoś, kto nie ma wykształcenia? Więc nie zwalniała się, nawet kiedy była chora, choć przypłacała to później powikłaniami. Nie skarżyła się jednak i niechętnie chodziła do lekarza, bo i czasu jej zawsze na to było szkoda i obawiała się, że jeśli lekarz stwierdzi u niej poważną chorobę, doniesie dyrektorce, a wtedy... Ojciec wyśmiewał jej lęki, upewniał, że nie ma się czego obawiać, kpił sobie z jej gorliwości. — Należy ci się przecież chorobowe, i porządny urlop — powtarzał. Urlopy zawsze spędzała w domu. Odnawiała mieszkanie, przerabiała ubrania chłopcom i sukienki Magdzie. Umiała trochę szyć, bo panną będąc uczyła się na krawcową. Ale to było jeszcze na wsi. Krawcowa pewno nie miała zbyt wielkiego pojęcia o kroju, nie wtajemniczała też zbytnio uczennicy we wszystkie tajniki zawodu, obawiając się konkurencji. W wiosce nie było za wiele klientek. Matka pojechała więc do powiatowego miasteczka Wrzosy, bo otwarto tam wielkie zakłady konfekcyjne. Pracowały w nich prawie same kobiety. Co roku robiło się tłoczniej, trzeba było dać chleb nowym. Stoisko obok stoiska, duszno, hałas maszyn, jazgot radia, praca na trzy zmiany. Ciężko. Robotnice z początku niewiele umiały. Każda szyła przez cały dzień tylko jedną część koszuli: rękaw, kołnierzyk, mankiet. Nie wszystkie przykładały się do roboty. Brakarka czasem wyłapała krzywe szwy, czasem urwała ledwo przyczepiony guzik, lecz na ogół przymykała oczy. Żeby wyrobić normę, jak należy, trzeba 22 było mieć wprawę i charakter. Matka Magdy zawsze się wyróżniała. Była dokładna we wszystkim, w sprzątaniu, w szyciu, nawet w ścieleniu łóżek. Nie znosiła źle wykonanej roboty. Ojciec pytał żartem: — Myślisz, że ci kiedy pomnik postawią? Wzruszała ramionami, ale do północy potrafiła prasować mężowskie koszule, żeby nie miały ani jednej fałdki, ani jednego załamka. Szczyciła się tym, że jej mężczyźni zawsze chodzą czysto i ładnie ubrani. Kiedy ojciec wykąpał się i przebrał po przyjeździe z budowy, lepiej się prezentował niż niejeden inżynier. A pani Kurnatowska z parteru zaraz robiła dla niego studzieninę, wiedząc, że ojciec za tym przepada. Romek nieraz molestował ojca: — Tatuś da spróbować nóżek pani Kurnatowskiej! Stało się to rodzinnym porzekadłem podobnie jak zabawna formułka oświadczyn, którą niegdyś ojciec podbił serce mamy. Pracowała wówczas w tej samej fabryce i gdy zmiana kończyła się o drugiej, wychodziła czasem z koleżankami do parku. Razu pewnego zaczepili je dwaj żołnierze. Bardzo grzecznie, szykownie nawet. Posiedzieli razem na ławce, wypili oranżadę. Nazajutrz przyszli znowu i ten wyższy, brunet o szarych oczach, zapytał mamę o adres. Obraziła się, wstała z ławki i nie słuchając jego przeprosin szybko ruszyła do domu. On jednak zastąpił jej drogę i z komiczną miną, spocony, zerwawszy z głowy czapkę, mamrotał jednym tchem: — Ja w najświętszych zamiarach! Magda nie mogła sobie wyobrazić, że ojciec był kiedykolwiek zmieszany. Zachowywał się zawsze władczo i choć na ogół nie krzyczał i nie przeklinał, to jednak potrafił tak czasem dogryźć, aż w pięty poszło. Miał ogromny dar spostrzegawczości, nic nie uszło jego uwagi, każdemu wytknął plamkę na ubraniu czy oczko 24 spuszczone w pończosze. Lubił też żartować sobie ze znajomych, zwłaszcza jeśli nie umieli się odcinać. Magda wolała mu schodzić z drogi niż narażać się na uszczypliwości czy podchwytliwe pytania. Była skryta z natury, nie znosiła, by ktoś z kaloszami właził do jej duszy. Sądziła, że ojciec bardziej kocha chłopców, i to ją również od niego oddalało. Stawiał jej za wielkie wymagania, pragnął, by we wszystkim okazywała się najlepsza. Tymczasem Magda nie uczyła się za świetnie i do niczego nie przejawiała szczególnych zdolności. Co prawda gospodarstwo domowe pochłaniało jej wiele czasu i nieraz porządnie zmęczona siadała do odrabiania lekcji, lecz nie przychodziło jej na myśl upatrywać w tym źródła szkolnych niepowodzeń. Rozumiało się samo przez się, że musiała pomagać matce w prowadzeniu domu. Idąc po raz pierwszy w odwiedziny do ojca bała się, że zdany wyłącznie na jej towarzystwo wyładuje na niej całą złośliwość. Aby uprzedzić ewentualne docinki, od pierwszej chwili jęła opowiadać o wszystkim, co zdarzyło się w domu i szkole, co pokazywano w telewizji, co przeczytała wczorajszego wieczora. Ku swemu zdziwieniu spostrzegła, że ojciec zmienił się nie do poznania, złagodniał, spragniony był ciepła i czułości. Ten wysoki, urodziwy mężczyzna, wykonujący niebezpieczny zawód i podziwiany przez kobiety, stał się nagle słabą istotą zdaną na łaskę otoczenia. Początkowo próbował czupurzyć się wobec pielęgniarek, ale potraktowały go z góry i przekonał się, że hardością nic z nimi nie wskóra. Nie zawsze jednak potrafił się przełamać i wolał obywać się bez ich pomocy. Tym bardziej czekał teraz na pojawienie się Magdy. Lekarz dał jej stałą przepustkę, tak że przychodziła codziennie między drugą a czwartą. Aby uniknąć męczących rozmów z ojcem, krzątała 24 się najpierw przy nim, a później przy jego towarzyszach niedoli. Przynosiła im gazety, zabierała listy, by je wrzucić do skrzynki, załatwiała drobne sprawunki, co z kolei pociągało rozliczenie się z otrzymanych pieniędzy. Z nadejściem wiosny starała się codziennie przynieść parę kwiatków. Powoli wdrożyła się i do posług szpitalnych. Robiła porządek w szafkach, wyrzucała papiery i okruchy, poprawiała pościel chorym, płukała szklanki i talerzyki. Nazywano ją Słoneczkiem, co sprawiało ojcu ogromną przyjemność. — Moja córa! — przedstawiał ją z dumą nowo przyjętym chorym. To usługiwanie pacjentom dawało Magdzie pewne zadowolenie. Wreszcie się czymś wyróżniała, lubiono ją bardziej niż inne, podkreślano jej dobroć, zręczność, zapobiegliwość. Kiedy wchodziła na salę, wszyscy witali ją uśmiechem. Pielęgniarki przywykły do jej obecności, nawet zaczęły się nią wyręczać. Roznosiła termometry, zapisywała temperaturę na kartach choroby, karmiła unieruchomionych pacjentów, obcinała im paznokcie. Czuła się tu coraz bardziej potrzebna. W niedzielę, kiedy zostawała w domu, bo do szpitala wybierała się mama z chłopcami, czegoś Magdzie brakowało. Za to w poniedziałek zostawała dłużej, aż siostra oddziałowa musiała ją łagodnie wyprawiać ze szpitala. Należało przecież odrobić lekcje. Magda starała się je odrobić na państwowy stopień. Nic a nic nie obchodziła jej matematyka czy historia. Uczyła się tych przedmiotów tak, jakby wkuwała na pamięć książkę telefoniczną — z całkowitym przeświadczeniem o daremności tego wysiłku. Tylko to wydawało jej się ważne, co miało bezpośredni związek z życiem, co je w «pewnej mierze kształtowało. Ale historia? Nudy na pudy. Może się to przydać najwyżej przy rozwiązywaniu krzyżówek. 25 Szkoła Magdy nie była gorsza ani lepsza od innych. Ale jak mieszkając w jednym pokoju zna się wszystkie tajniki współlokatorów, tak w małym mieście zna się wszystkie kłopoty nauczycieli. Nikogo nie dziwiło, że pani od polskiego jest senna, skoro dwoje dzieci jej choruje na odrę. Najciekawsze były lekcje młodziutkiej pani od biologii, toteż Magda przygotowywała się do nich z całą przyjemnością. Przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby sama skończyć kiedyś wyższe studia w tej dziedzinie. Tymczasem ojciec powoli wracał do zdrowia. Zdjęto mu gips z ręki, pozwolono chodzić. Z początku ledwo kuśtykał o lasce. Noga pozostała krótsza i kolano prawie nieruchome. Próbowano je rozruszać masażami i naświetlaniami, ale jakoś bez większego rezultatu. Mowy być więc nie mogło o powrocie do poprzedniej pracy. Na rentę inwalidzką też było za wcześnie, ojciec nie wyobrażał sobie takiego życia. Odwiedzili go koledzy i przełożeni, podsuwali mu różne propozycje. Stosunkowo najlepszą z nich było przejście na stanowisko magazyniera. Co prawda, miało się tam tylko gołą pensję, bez godzin nadliczbowych i premii, ale zostawało się wśród kolegów, w tym samym przedsiębiorstwie. Matka nie wyraziła o tym swego zdania. Co ma być, to będzie. Magda widziała jednak, że ugodziło to ją nie tylko finansowo. Co innego wykwalifikowany robotnik, co innego taki tam magazynier, który wydaje narzędzia i nie większym cieszy się szacunkiem niż portier albo nocny stróż. Pewnie przesadzała, pomniejszając umyślnie funkcję swego męża. Nie mogła mu jednak darować, że samochcąc, po pijanemu, zmarnował swoje szanse. Niby nie robiła wyrzutów, wzięła dodatkowe zajęcia, żeby wyrównać braki w domowym budżecie, ale nie mogła wyzbyć się goryczy. Ojciec to wyczuwał, 26 nieśmiało próbował ją udobruchać, a gdy stwierdził, że starania jego nie zdadzą się na nic, machnął ręką i zamknął się w sobie. Jemu też niełekko było przywyknąć do kalectwa, lecz nadrabiał miną, obracał wszystko w żart. Lekarz stawiał go za wzór hartu ducha i'podobno zamierzał napisać artykuł do fachowego pisma o znakomitym wyniku swoich zabiegów. — Kiedy tu pana przywieźli — powiedział — nie przypuszczałem, że wyjdzie pan o własnych siłach. — I o lasce, panie doktorze! — dorzucił ojciec. — Co tam laska, grunt, że pan chodzi na własnych nogach, a nie o kuli. Wypadało tylko podziękować i pożegnać się serdecznie 2 całym zespołem lekarzy i pielęgniarek. Magda pomyślała z żalem, że przestanie tu przychodzić. Szpital, który pierwszego dnia budził w niej strach i odrazę, teraz wydawał jej się bardziej pociągający niż dom, w którym żadne przepisy nie regulowały wzajemnych stosunków i. w którym narastały konflikty. Przyszło jej wtedy na myśl, że mogłaby zostać pielęgniarką. з Wiosna wybuchła tego roku wcześniej i gwałtowniej niż zwykle, tak że Magda w drodze do szpitala mogła z dnia na dzień śledzić jej postępy. Widok pąków nabrzmiewających na bzach i kasztanach, widok zielska, które rozrastało się raptownie pod murem szpitalnym, ukrywając śmiecie pod młodymi liśćmi, wprawiał ją w nastrój przyjemnego podniecenia. Biegłaby nad rzekę i do lasu, włóczyłaby się aż do zmierzchu po przedmieściach, kiedy najmocniej pachną ogrody przy domach i ludzie robią wiosenne porządki. Woń palonych liści i słomy, zdjętej z róż i kle-matisów, świeżość ledwo skopanej ziemi, wilgoć z tylko co stopniałego śniegu, jeszcze mająca w sobie zamróz zimy, a już parująca na słońcu, odór obornika, surowy zapach wapna, którym będzie się bielić drzewa, nade wszystko zaś wariacki wiatr niosący znad rzeki gorzkie aromaty dopiero roztajałych łąk — budził w myślach Magdy zamęt i nieokreślone tęsknoty za czymś, co byłoby odmianą, przygodą, co pozwoliłoby uciec od własnych i cudzych przyzwyczajeń. Patrząc na misterny wykrój młodych liści zawilca czy zwykłej pokrzywy przeczuwała całe bogactwo, całą złożoność świata, niemal niedostrzegalną w kieracie codziennych zajęć i robiło jej się okropnie żal, że oto dni mijają nie w pełni wykorzystane, mijają bezpowrotnie, 28 Ьб nigdy się już nie powtórzy taka sama wiosna, taki sam zachód słońca, Oblewający czerwienią nagie drzewa ó nabrzmiałych pąkach. A gdy później zielonkawa mgła osnuła wierzby płaczące, gdy poróżowiały korony głogów i z lepkich kasztanowych łusek jęły się wykluwać blade kwiatostany w pomiętych liściach, Magda czuła się tak, jakby nastały wielkie święta, podczas których nic nie godzi się robić. Tymczasem jednak roboty stale przybywało. Wizyty w szpitalu pochłaniały sporo czasu, co gorsza, wytrącały ze szkolno-domowego porządku, trudno było po przyjściu zabierać się do lekcji czy sprzątania, skoro myśli biegły ku innym sprawom. Powrót ojca wywołał w domu duże zmiany. Wszyscy tak nawykli, że ojciec przebywa w terenie, iż teraz jego stała obecność wydawała się krępująca i zakłócała harmonię współżycia. Dawniej mama zajmowała się i gospodarstwem, i dziećmi na co dzień, ale gdy wracał ojciec, on zajmował pierwsze miejsce, był głową rodziny, jemu dostawały się najlepsze kąski przy stole, jemu podawano kapcie, gdy zjawiał się w domu. I chociaż po cichu rządziła i pieniędzmi, i wykształceniem dzieci, to jednak robiła to za zgodą męża, podkreślając, iż ostatnie słowo zawsze do niego należy. Teraz, kiedy ojciec siedział jeszcze w domu, bo miał zwolnienie lekarskie, proszono go, żeby przygotował obiad dla tych, co wracali późno ze szkoły czy z pracy, a więc — dla całej rodziny. Godził się na to ż początku nawet dosyć chętnie, bo mu obrzydła przymusowa bezczynność i bawiły go domowe zajęcia, wkrótce jednak spostrzegł, że tym samym traci uprzywilejowane miejsce w rodzinie i że to mamie teraz trzeba podawać owe kapcie, gdy przychodzi zmęczona po do^ datkowych zajęciach. Była bardziej nerwowa, mniej o-panowana, o byle co fukała Па dzieci i męża, co spra- 29 wiało wrażenie, że nim pomiata, i nie kryła się z tym, iż teraz ona przede wszystkim odpowiada za losy rodziny. Czasem wypominała mu nieszczęśliwy wypadek, a nawet kiedyś w gniewie rzuciła, że wolałaby go widzieć martwym niż inwalidą. Później żałowała, przepraszała męża po swojemu, on udawał, iż nie ma jej tego za złe, lecz w powietrzu czuło się elektryczność. Magdzie żal było ojca i choć dawniej trzymała raczej z matką przeciwko „chłopom", teraz całkowicie przeszła na stronę ojca i broniła go niezależnie od tego, czy miał rację. Zyskała tym jego przywiązanie, może nawet wdzięczność, co było o tyle kłopotliwe, iż nie potrafił się bez niej obejść, nie puszczał od siebie, był zazdrosny o każdą chwilę, którą spędzała poza domem. Musiała mu się tłumaczyć, po co idzie do koleżanki albo czemu się u niej dłużej zasiedziała. I to właśnie w okresie, kiedy Magda odczuwała przemożne pragnienie swobody! Nie miała zdrożnych zamiarów, późniejszy powrót do domu nie krył w sobie nic szczególnego, lecz świadomość, że musi wrócić o ustalonej porze, odbierała urok spacerom o zmierzchu i dawała przykre poczucie ograniczenia. Nastały dni ciepłe, wietrzne i deszczowe, jeszcze bardziej pachnące i niepowtarzalne. Którejś nocy podczas wichury Magda zbudziła się i widząc, że niebo jest omiecione z chmur i aż białe od księżyca, omal nie wybiegła na dwór. Długo leżała bezsennie, uwierały ją myśli. Miała swój oddzielny pokoik, co prawda najmniejszy ze wszystkich, lecz zapewniający możność skupienia się i odprężenia w samotności. Teraz jednak i ojciec szukał w nim spokoju. I chociaż nie odzywał się ani słowem, kiedy odrabiała lekcje lub czytała, przecież czuła na sobie jego wzrok, a już to, że głośniej westchnął lub zakaszlał, odrywało ją od pracy i kazało znów rozmyślać JO nad domową sytuacją i nad stosunkiem do niego. Nigdy dotąd nie czuła tak wyraźnie, że go kocha; była to miłość bolesna i bezradna, ponad siły czternastoletniej dziewczyny odurzonej wiosną. Bracia wymykali się z domu. Andrzej by^ jak zaczadziały, zapominał wziąć do szkoły najpotrzebniejszą książkę, wracał pędem do domu, wybiegał w popłochu, ale i tak się spóźniał, wychowawca wpisywał mu do dzienniczka uwagi, śmieszne zresztą, bo przecież chodziło o dorosłego niemal mężczyznę, który jednak wyglądał pociesznie w przykrótkich spodniach, w przyciasnej marynarce. Rósł, rozrastał się w oczach, sam tym jakby skrępowany, przejmował się każdym pryszczem, który mu wystrzelił na czole, i godzinami pluskał się w łazience. Romek wykrył w jego szafce dezodorant w areozolu i pokazał wszystkim przy kolacji, wyśmiewając się z brata, że taki z niego laluś. Andrzej spurpurowiał i oświadczył, że każdy kulturalny człowiek powinien używać takich środków, bo to higieniczna konieczność, a nie zbytek. Mama była jednak innego zdania: nie stać ich na to i niech Andrzej o tym pamięta, póki nie zacznie zarabiać. Zamilkł urażony i wszyscy posmutnieli. Nazajutrz Magda spotkała go na ulicy z dziewczyną. Patrzył na nią zachwyconym wzrokiem, chociaż nie wyróżniała się niczym. Szli trzymając się za ręce. Andrzej niósł obie teczki, lecz stąpał tak lekko, jakby płynął w powietrzu. Ta lekkość kroku i błogi wyraz twarzy kazały Magdzie baczniej przyjrzeć się bratu. Był podobny do ojca, trochę jednak wyższy i smukłej szy, a w ogóle śliczny, ciemnowłosy, szarooki, aż złość brała, że dziewczyna, którą sobie upodobał, nie jest sto razy ładniejsza. Magda poczuła się zazdrosna. Nie o brata i nie o dziewczynę, lecz po prostu o to, że im tak dobrze 31 ze sobą, podczas gdy ona poradzić sobie nie mogła ze smutkiem i z dziwnym uczuciem rozproszenia, które utrudniało jej naukę i czytanie, oddalało od otoczenia. Bała się ciągle, że coś przegapi lub odezwie się nie w porę, stała się niezręczna i nieśmiała, co ludzie często poczytywali za niegrzeczność. Romek kupił sobie wreszcie wymarzony rower i do wieczora uganiał na nim jak oszalały. I o ten rower też była w domu awantura. Mama stwierdziła, że pieniądze są jej potrzebne na domowe wydatki, więc chłopak powinien jej oddać swoje oszczędności. Romek — za 32 nic. Ojciec stanął po jego stronie i dopiero się nasłuchał! Mama tak dawniej dobra i wyrozumiała," teraz była rozżalona na cały świat. A to, że jej nie pomagają i wszystko na nią spada, a to, że robią coś nie tak, jak by należało. Magda zaczęła schodzić jej z oczu i coraz chętniej wymykała się z domu. Wracała ze szkoły nie najkrótszą drogą, ale dookoła, między ogrodami. Miała zresztą wymówkę, bo główną ulicę rozkopano i kurz tam był okropny. W ogrodach rozkwitły tulipany, bzy, peonie. Na przedmieściu właśnie mieszkała Dora. Znały się od pierwszej klasy, lecz dopiero tej wiosny zaprzyjaźniły się na śmierć i życie. Przyjaźń ta wybuchła gwałtownie, z dnia na dzień, i nie mogły się już obyć bez siebie. Dorota imponowała Magdzie tym przede wszystkim, że nieomylnie wiedziała, co trzeba zrobić w danej sytuacji. Nie wahała się, nie miała wątpliwości. Była zawsze spokojna i stanowcza. Nawet nauczycielki jakoś się z nią liczyły. Miała opinię solidnej uczennicy, utrzymywała w nienagannym porządku książki i zeszyty, pisała wyraźnie, okrągłymi literami, cała tchnęła czystością, począwszy od jasnych włosów zaplecionych w warkocz, aż po nieskazitelny kołnierzyk i olśniewająco białe tenisówki. Magda niegdyś żartowała sobie nawet z Dory, ale tej wiosny wszystko, co robiła jej przyjaciółka, wydawało się cudowne. Dora, na przykład, ustaliła z góry, że po podstawówce pójdzie do technikum ogrodniczego w Lubiejewie. Rodzice jej mieli małe ogrodnictwo, pomagała im od dziecka w robocie. Teraz wciągnęła do niej Magdę, która uważała się za najszczęśliwszą w świecie, kiedy leżąc na brzuchu koło przyjaciółki pikowała sałatę w inspektach z oczywistą szkodą dla matematyki czy historii. Słońce dogrzewało, panoszyła się zieleń, ziemia pachniała pod nosem, nie istniały żadne problemy. 3 — Chwila prawdy 33 Jednakże ani podczas zajęć w ogrodzie, ani podczas wspólnych powrotów ze szkoły, przedłużających się zresztą coraz bardziej, jako że dziewczęta odprowadzały się nawzajem po parę razy — nie było czasu nagadać się porządnie z Dorą. Postanowiły więc pewnego majowego dnia pójść na pierwsze w życiu wagary. Zostawiły teczki i fartuchy w zaprzyjaźnionym sklepie spożywczym i ruszyły nad rzekę. Łąki jaskrawię zieleniały w słońcu, mlecze właśnie rozkwitły, a dzika róża podobna była do różowej piramidy. Dziewczęta usiadły na skarpie, skąd widziały nie tylko szafirową rzekę, lecz i łęgi ciągnące się za nią aż do różo-wawych łozin i srebrnych topoli nad stawem. Było i ciepło, i świeżo, i tak radośnie, że chciałoby się śpiewać na cały głos. Dora pierwsza zaczęła zwierzenia. W zeszłym roku, podczas wakacji letnich, zakochała się w swoim ciotecznym bracie. Chodzili razem nad rzekę, kąpali się, o, właśnie tutaj. Raz poszli nawet dalej, do lasu, i tam złapała ich ulewa. Schronili się pod świerki, a Staszek zdjął marynarkę i osłonił nią Dorę i siebie. Kiedy tak stali blisko, jeszcze rozgrzani szybkim marszem, a już owiani chłodnym wiatrem, Staszek pocałował ją w policzek. Uniosła ku niemu twarz. Dotknął lekko jej ust, czuła smak deszczu i wiatru, i świerkowych igieł. Nie wiedzieli, o czym mówić. Dopiero w powrotnej drodze obiecał, że będzie do niej pisywał z Lublina, bo tam chodził do technikum. I rzeczywiście, napisał parę listów. Podczas ferii Bożego Narodzenia dwa razy tańczyli ze sobą. Ale podczas zabawy sylwestrowej prawie na nią nie zwracał uwagi. Nie tańczył z nikim innym, siedział milczący przy adapterze i zmieniał płyty. Wyjechał bez pożegnania. Nie napisał ani słówka do Wielkanocy. W pierwszy dzień świąt, po obiedzie, stwierdził, że wszystko między nimi skończone. Mówiła o tym ze smutkiem i mocnym postanowieniem, że nie zakocha się nigdy więcej. Chciała zdobyć zawód, inaczej poprowadzić gospodarstwo, założyć nowe inspekty i spróbować upraw pod folią. Czytywała już pisma ogrodnicze, pasjonowała się nowościami, o których jej rodzice nie chcieli nawet słyszeć. Byli to ludzie prości, niezmiernie pracowici, nie umiejący jednak skorzystać nawet z owoców swojej pracy. Wyszli z wielkiej biedy i ciągle się lękali niedostatku, pięć razy obracali w ręku każdy grosz, zanim go wydali. A w gospodarstwie potrzeba nakładów, nie obejdzie się bez ryzyka. Nie można przecież wciąż stosować metod Piasta Kołodzieja. Namawiała gorąco Magdę, by także poszła do technikum ogrodniczego, a później wspólnie z nią pracowała. W pojedynkę człowiek takiej roboty nie uciąg-nie. Trzeba mieć zaufanego wspólnika. Magdzie, owszem, uśmiechał się ten projekt, ogrodnictwo wydawało się jej kuszącym zawodem, wolała jednak mówić teraz o czymś innym, wyżalić się przede wszystkim na swe domowe kłopoty. Dora słuchała uważnie i cierpliwie, dawała mądre rady. Przeżyła już miłość (czego jej Magda trochę zazdrościła) i nieraz zastępowała rodziców w sprawach handlowych. Umiała twardo rozmawiać z klientami. W jej obecności Magda nabierała pewności siebie. Dwa i dwa znów dawało cztery. Ale dzisiaj mówiła o swych marzeniach. O tym, jaką chciałaby być niezależnie od zawodu. — Jak ty myślisz? — pytała. — Co jest ważniejsze w człowieku, inteligencja czy charakter? Dobroć czy mądrość? — Umiejętność współżycia z ludźmi — wyjaśniła Dora. — Zęby im krzywdy nie robić, ale i samej się nie dać. Zachować twarz w każdej sytuacji. Nie pozwolić się wykołować. Iść własną drogą. з* 35 Ledwo zdążyła na obiad. Mama od razu domyśliła się, że Magda wcale nie była w szkole. Zdradziła ją opalenizna, zwłaszcza interesujący deseń na ramionach, który pozostał po szydełkowej, ażurowej bluzce. — Jeśli myślisz, że ci napiszę usprawiedliwienie, to się grubo mylisz — stwierdziła wychodząc do kuchni. — Tłumacz się sama wychowawczyni. A w ogóle to myślałam, że masz lepiej w głowie. — Daj spokój — próbował załagodzić ojciec. — Każdy choć raz w życiu musi iść na wagary. —- Nie widzę tej konieczności. — Bo ty jesteś surowsza niż ksiądz w konfesjonale. — Tyś za to dobry dla wszystkich. Tylko co z tego? Płacz i narzekanie, — Wiem, wiem — przerwał jej ze znużonym uśmiechem. — Gdyby nie ty, świat by się zawalił. Sprzeczka przybierała na sile. Magda wyszła do swego pokoju, rzuciła się na leżankę i zamknęła oczy. Ojciec wszedł na palcach, wyciągnął z teczki dzienniczek, położył go sobie na kolanach, coś w nim napisał i podsunął Magdzie. Zerknęła jednym okiem: było to usprawiedliwienie. -— Och, tatusiu! — chwyciła go za szyję i pocałowała najserdeczniej. — Dziękuję! Ale właściwie nie trzeba... Nie powinieneś... — Ja wiem — odparł z rozbrajającym uśmiechem. — Ale jak człowiek raz coś przeskrobie, to jeszcze nie powód, żeby... Nie miał racji, wiedział o tym, ale ją kochał, kochał naprawdę! Aż rozpłakała się z tego wzruszenia, on zaś gładził ją po włosach i szeptał jakieś ciche, pieszczotliwe słowa. Było jej wstyd — i dobrze zarazem. Od czerwca ojciec zaczął pracować w magazynie. Wracał zmęczony i przybity, później zaczął po pracy wstępować na piwo i nigdy nie zjawiał się przed zmro- 36 kiem. Matka na wszelkie sposoby próbowała odwieść go od tych seansów pod budką z piwem. Odebrała mu pieniądze. Nie pomogło, pożyczał od znajomych, a po wypłacie rewanżował im się z nawiązką. Na utrzymanie domu nic prawie nie dawał. Matka zagroziła», że go nie będzie karmić. Niechaj ojciec chodzi sobie do baru mlecznego! Te rozmowy, te sytuacje stawały się nie do zniesienia. Chłopcy przynajmniej mogli wyjechać: Romek na kolonie, Andrzej na obóz. Magda musiała zostać w domu. Nie martwiła się tym zbytnio, bo Dora zaproponowała jej płatną pracę przy zbiorze truskawek i malin. Były razem na słońcu, zarabiała parę złotych, czuła się całkiem szczęśliwa. Pierwsze zarobione pieniędze przyniosła do domu z u-czuciem dumy. Położyła je na stole. — Weź, mamo — powiedziała. — Chciałabym, żebyś je wzięła dla siebie. Kup sobie coś. — Nie, kochanie — wzbraniała się mama. — Tyle rzeczy ci potrzeba... Składaj sobie. Magda nie nalegała, bo choć zdobyła się na ofiarowanie ich matce, w głębi ducha miała wielką ochotę je zatrzymać. Była wdzięczna mamie za takie postawienie sprawy. Schowała pieniądze do drewnianego, zakopiańskiego pudełka i co tydzień wzbogacała depozyt o nową wypłatę. Aż tu któregoś dnia mama zapytała dziwnie obojętnym głosem: — Czy mogłabyś mi pożyczyć trochę forsy, bo wiesz, że ojciec... Magda bez słowa podała matce całą zawartość pudełka. Matka odłożyła trzy setki, resztę niezdecydowanym ruchem odsunęła na środek stołu. — Weź wszystko, mamo... Spojrzały na siebie z uśmiechem — przez łzy. Po raz Pierwszy mama nie wydała się Magdzie zaradną, śmia- 37 łą kobietą, która i diabła chwyciłaby za rogi w obronie domu i dzieci. Była zmęczona, zażenowana, sama wymagała opieki. Uściskały -się serdecznie w nowym po- . rozumieniu. Matka wstała ciężko z krzesła. Nogi jej trochę puchły, twarz nabrzmiała. — Powinnaś pójść do lekarza... — Chyba pójdę. Po odebraniu pensji skrupulatnie zwróciła dług Magdzie. Ale w końcu miesiąca znów poprosiła o pożyczkę. No bo ojciec... — Może byś z nim razem poszła po wypłatę? — spytała cicho Magda. — Wstydzę się. Pewnie, że to nie należało do przyjemności. Magda przekonała się o tym sama, kiedy czekała na ojca pod kantorkiem. Stanął na progu w gronie kolegów i wcale nie ucieszył go widok córki. Najwyraźniej znów się gdzieś razem wybierali. — Czego chcesz? — zapytał ostro. — Chodźmy, tatku — szepnęła omijając spojrzenia mężczyzn. — Kiedy indziej. — Dzisiaj. — To już cię własna córka wodzi za nos? — zaśmiał się któryś z kumpli, ale inni go odciągnęli. — Chodźmy — ojciec objął Magdę ramieniem. Mieli do domu kawał drogi przez ugory i wysypiska. Najpierw szli w milczeniu, z wzajemną urazą. Po jakimś czasie ojciec zaczął mówić. Gwałtownie, z pasją, zawziętością. Że ma dość takiego życia. Z pracy do domu, z domu do pracy. A w domu nuda i gderanie. Niczego człowiek nie użyje. Nuda i gderanie, to wszystko. Dawniej, kiedy wyjeżdżał w teren, zawsze się coś działo, był wśród ludzi. A teraz co? Nuda i gderanie — powtórzył po raz trzeci. 38 — Źle ci w domu? —spytała nieśmiało. — Jeśli mam być szczery, to wolałem mieszkać z babką. Ciasno tam było, ale przytulnie. Babka zawsze na każdego z nas czekała, każdemu chciała dogodzić. I o-gród mieliśmy piękny, pamiętasz? I hodowaliśmy gołębie... Było do czego się spieszyć. A tu co? Gołe ściany. I meble, za które jeszcze nie spłaciło się rat. I duszy w tym domu nie ma. Chłopcy wrócili do domu, trzeba było ich obsprawić, zrobić zapasy na zimę. Przynajmniej kartofli kupić... Magda nie otrzymała swoich pieniędzy. I nie upominała się o nie. Poczuła, że i na nią spada ciężar utrzymania rodziny. Z tamtej rozmowy z ojcem zrodził się jednak nowy pomysł: żeby postarać aię dla ojca o działkę pracowniczą w ogródkach za miastem. Kiedy mu powiedziała o tym, machnął ręką. — Trzeba by się o to starać... Chodzić koło tego... Nie mam ochoty nikomu czapkować. — Napisz tylko podanie... — I co dalej? — Ja spróbuję to załatwić. -Ty? Spojrzał zdziwiony na córkę. Nie odmówił jednak, bo nie odmawiał jej niczego. Z tym podaniem pobiegła do Doroty, prosząc o radę i pomoc. Dora obiecała się dowiedzieć. Okazało się to łatwiejsze, niż ojciec przypuszczał. Jeszcze w końcu września działkę mu przyznano. Tym razem nawet matka nie szukała dziury w całym. Poszli czym prędzej objąć we władanie ten kawałek ziemi. Rosły na nim cztery drzewa: czereśnia, jabłoń, śliwa i brzoskwinia. Zielsko panoszyło się wszędzie, bo dotychczasowy właściciel przed paroma miesiącami wyniósł się z miasteczka i nikt nie dbał o wiosenne zasiewy. Na jednym z zagonów znaleźli kilka 39 zdziczałych krzaków pomidorów, na drugim żółte dojrzałe ogórki. — Rany boskie! — wzdychał ojciec. — Że też ludzie tak marnują ziemię! Aż żal patrzeć! Trzeba to wszystko skopać, przygotować na przyszłą wiosnę. — Jak ty będziesz kopał z tym swoim sztywnym kolanem? — spytała mama. — Właśnie że będę. A zresztą chłopcy mi pomogą, mo i moja mała Magda. To przecież ona... — Zbudujemy altankę, prawda? —dopominał się Romek. — A może i gołębnik na niej, taki jak u babci... — Gołębnik — westchnął ojciec. — Na pewno nie wolno tutaj hodować gołębi. — A może? Przecież działka jest na samym końcu ogrodu i dalej tylko jakieś nieużytki, glinianki, Bóg wie co... — oponowała mama. Kto by przypuścił, że i ona chce mieć znowu gołębie? Od tej pory kto tylko miał w domu wolną chwilę — szedł na działkę. Przed pierwszymi mrozami wydarto z ziemi cały perz, wybrano wszystkie kamienie, porobiono zgrabne grządki, ogrodzono teren płotem chru-ścianym. Ojciec zmienił się nie do poznania. Co dziwniejsze — to, czego nie zdołali zrobić fizjoterapeuci, zdziałała robota: kolano zaczęło się zginać. Najpierw tylko troszeczkę, później coraz bardziej. Jedyną osobą, która nie okazała najmniejszego zdziwienia, była Dorota. — Ludziom ze wsi trudno się oderwać od ziemi — mówiła Magdzie. — Weź na przykład moich rodziców. Byliby nieszczęśliwa, gdyby im zabrano ich gospodarkę. To już nie chodzi o samą forsę. Oni mają do ziemi szczególny stosunek. Skupiają na niej całe zainteresowanie. Książka, kino nie mogą im tego zastąpić. Zimą ojciec znowu stał się osowiały. Na działce ustała praca. Znowu koledzy wyciągali go na piwko. 40 — Może kupić telewizor? — zaproponowała Magda. — Zwariowałaś chyba! — uniosła się'mama. — Jeszcze nie spłaciliśmy rat za meble. Zresztą to nic nie pomoże. Tyle się starałam, żebyście mieli porządne mieszkanie, żeby w nim było przytulnie. I co z tego? Chłopcy wpadają tu jak do hotelu, żeby się wyspać. Ty też przepadasz całymi godzinami. Komu potrzebny telewizor? Chyba mnie, żebym miała na co harować. Masz tu swoją forsę — nie chcę ci być nic winna. Kup sobie wreszcie to, na co masz ochotę. — Niech to będzie na pierwszą wpłatę za telewizor — powiedziała Magda. — Ojciec mówił, że dostanie jakąś premię, może razem wystarczy. — Ojciec? Jaką znowu premię? — Nie wiem, ale coś o tym wspominał, chciał koniecznie mieć parę groszy na altankę. — Jeśli na altankę, to nie na telewizor. — Do wiosny daleko. Już ja go poproszę. — Pewnie, tatusiowa córeczka... Powiedziała to z przekąsem, ale bez złości. Bo mama, tak naprawdę, jest najlepsza na świecie, tylko czasem sił jej brakuje i cierpliwości. Na gwiazdkę zjawił się w domu telewizor. I ojciec rzeczywiście spędzał przed nim całe wieczory — przez pierwsze dwa, trzy tygodnie. Później mu trochę zbrzydło. Z kolei chłopcy znajdowali coś do oglądania i namawiali ojca, żeby im towarzyszył. Wywiązywały się jakieś rozmowy, spory, chodziło wszystkim o coś więcej niż tylko o pieniądze i powszednie kłopoty. Mimo to jednak telewizor nie był duszą domu. W lutym niespodziewanie zjechała z Warszawy siostra ojca, kobieta przystojna i energiczna, fryzjerka z zawodu. Przyjechała właściwie po Magdę. Chciała ją wziąć na swoje utrzymanie, miała bowiem dobre warunki, dwupokojowe mieszkanie, męża na niezłej po- 41 sadzie w FSO — i przykrzyło jej się bez dziecka. Nie chciała słyszeć o planach życiowych Magdy. — Ogrodnictwo? — wydziwiała. — To dobre dla chłopaka, i to takiego, co ma forsę i własny kawał ziemi. Bez tego Magda będzie najwyżej urzędniczką w MPRO. Wielkie mecyje. Robota ciężka, pensja mała, zadowolenie żadne. Co się posieje, to ludzie wy depczą, co się posadzi, to ktoś ukradnie. — Chyba nie jest tak źle — próbowała oponować Magda. — Byłaś w Warszawie? Widziałaś trawniki? Nie możesz wybrać sobie innego liceum? Może odzieżowe albo elektrotechniczne? — Nie chcę być krawcową, nie chcę pracować w fabryce! Umówiłyśmy się z Dorą, że pojedziemy razem... — A kto będzie płacił za internat? — ciotka natarła ostro. — Pamiętaj, że w przyszłym roku Andrzej pójdzie na studia i jeśli nawet dostanie stypendium, to i tak rodzice będą musieli posyłać mu co miesiąc choć paręset złotych. — Zobaczymy, namyślimy się jeszcze — wtrąciła matka, lękając się, by Magda nie popsuła wszystkiego. — W każdym razie jesteśmy bardzo wdzięczni... Pomyśl, Magdo, byłabyś w Warszawie... — I co z tego? Wcale mi to nie imponuje. Po wyjeździe ciotki Uli nieraz omawiano jej propozycję i wszyscy się do niej przekonywali, z wyjątkiem Magdy, która nie chciała o niej słyszeć. Najmniej mówiono o wyborze zawodu. Dziewczyna nie mogła, niestety, poszczycić się zbyt dobrymi stopniami. Kto wie, czy zdałaby egzamin do szkoły wybranej przez zbyt wielu kandydatów. Pewnego dnia ojciec powiedział: — Sądzę, że byłaby z niej sumienna pielęgniarka. Co myślisz, Magdo, o liceum medycznym? 4 Magda wybierała się do Warszawy z najgorszymi przeczuciami. Nie wierzyła, że dostanie się do liceum pielęgniarskiego, przerażał ją pobyt w obcym domu, zwłaszcza że Dora snuła czarne domysły. — Zobaczysz — mówiła — że ciotka potraktuje cię jak służącą do wszystkiego. Nieraz jeszcze pożałujesz, że nie postawiłaś na swoim i nie pojechałaś ze mną do Lubię jewa. Stało się jednak inaczej. Ciotka przyjęła Magdę jak pełnoprawnego członka rodziny, ulokowała ją w osobnym pokoju i sprawiedliwie podzieliła domowe obowiązki. W tym tygodniu, kiedy chodziła do pracy przed południem, sama zmywała po obiedzie i przygotowywała jedzenie na dzień następny. A gdy pracowała na zmianie poobiedniej, Magda wtedy zajmowała się domem. W kuchni wisiał cotygodniowy plan zajęć. Pranie, przepierki, mniejsze i większe sprzątania — wszystko było rozłożone na dni i godziny. Co dziwniejsze, widniała tam rubryka pod nazwą „czas dla siebie". I ciotka Ula święcie przestrzegała, by nikt nikomu tego czasu nie zakłócał. Magda szła wówczas do swego pokoju, w mieszkaniu panowała cisza. Co niedziela wybierano się razem do kina lub teatru. Co sobota wuj przyjmował kolegów między piątą a dziewiątą. O tej porze, jeśli goście się nie wynieśli, ciotka Ula wkra- 43 czała z uśmiechem i oświadczała, że czas iść do domu. Widać przywykli do jej dziwactw, bo bez obrazy i sprzeciwu kończyli wizytę. Wuj Tadeusz był człowiekiem dobrodusznym, zażywnym, nieco powolnym i nie mniej pedantycznym niż ciotka. Dobrali się w korcu maku. Takiego porządku i takiej czystości nigdy dotąd Magda nie widziała. W bieliźniarce półki były wykończone szydełkowymi ząbkami, prześcieradła, poszwy i poszewki powiązane wstążeczkami, każda rzecz miała swoje niezmienne miejsce. W kuchni garnki i patelnie lśniły jak na wystawie sklepowej, można by przypuścić, że ich nigdy nie używano. Kasze, mąki, makarony stały w jednakowych, przejrzystych słojach. Nie trzeba było niczego szukać. Mimo szczupłości pomieszczenia pracowało się tu wygodnie. I ciotka, i wuj przykładali duże znaczenie do jedzenia, chociaż bynajmniej nie szafowali groszem. Każda potrawa musiała być jednak starannie przyrządzona i ładnie podana. Dbano, by przy jedzeniu panował miły nastrój. Nigdy nie rozmawiano o przykrych rzeczach podczas obiadu. Wujostwo odnosili się do siebie z uprzejmością, która początkowo wydawała się Magdzie przesadna. Podobnie zresztą i ją traktowali, nie dając niczym odczuć, że jest na ich utrzymaniu. Pierwszą niespodzianką było otrzymanie szafeczki w łazience — z pełnym toaletowym wyposażeniem. Każdy z domowników miał taką szafkę. Ciotka wyznaczyła też każdemu zakres uprawnień i obowiązków. Wuj, na przykład, kupował zawczasu bilety do teatru lub kina, przynosił prasę, wymieniał książki w wypożyczalni. Magda musiała odnotować numery wybranych przez siebie powieści, a wuj dbał o to, by zawsze miała co czytać. Wystarczyło położyć książkę na półce w przedpokoju, by wieczorem znaleźć tam już inną. u Przed przyjściem wujowych gości ciotka- lub Magda przygotowywały trochę kanapek, coś słodkiego, butelkę domowej nalewki. Wuj zapraszał na karty, czasem na telewizję, jeśli akurat wypadł mecz czy coś ciekawego. W pierwszą niedzielę miesiąca ciotka zapraszała swoje znajome na kawę z ciastem po południu. Wuj wtedy wychodził na spacer. Te dwa kręgi gości nigdy nie spotykały się ze sobą. Mimo tak zaplanowanego trybu życia, czy też może właśnie dzięki niemu, mało czasu pozostawało na rozmowę, jedna czynność ustępowała drugiej bez miłych pogaduszek, bez rozkosznego bałaganienia wieczorami. Nie opowiadano sobie tego, co się działo w pracy, nie plotkowano wcale. Magda miała wrażenie, że znalazła się w zakonie trapistów, gdzie obowiązuje milczenie. Ilekroć zapomniała o tym i niebacznie się rozgadała, ciotka dobrotliwie, lecz stanowczo odsyłała ją do jakiegokolwiek zajęcia. Powiedziała kiedyś sentencjonalnie: — Milczenie jest złotem, moja droga. Nie marnowała ani chwili. Po powrocie z pracy czyściła buty i odzież przed schowaniem do szafy, przebierała się w ładną domową sukienkę i zaczynała przewidzianą z góry robotę. Dbała o każdą rzecz jak o żywe stworzenie. Myła szczotki do podłogi, froterowała posadzkę, prała z niezwykłą starannością. Każda sztuka bielizny musiała być odpowiednio krochmalona, prasowana i złożona. Piękną miała pościel, z haftami, wstawkami, mereżkami. Na pewno zniszczono by ją w pralni, ale z drugiej strony... Poświęcać tyle czasu na takie dbanie o dom... Wprawdzie i matka Magdy stale się koło czegoś krzątała, było to jednak zrozumiałe w tak licznej rodzinie. Robiła zresztą tylko to," co najkonieczniejsze, podczas gdy ciotka posuwała swe starania do przesady. Co praw- 45 da, w odróżnieniu od mamy, znajdowała jeszcze wolną chwilę na przejrzenie gazet i przeczytanie co najmniej jednej powieści w tygodniu. Znała aktorów filmowych i teatralnych, potrafiła mówić o wszystkim, co dzieje się na świecie. Ale i ten tak wygodny, czysty i bezkonfliktowy dom — nie miał duszy, przynajmniej Magda takie odnosiła wrażenie, choć czuła się w nim dobrze, może nawet lepiej niż u rodziców. Miała pewność, że jeśli nie naruszy tutejszych zwyczajów, żadna przykrość spotkać jej nie może. Czasami jednak brakowało jej powietrza, przytłaczał przejrzysty klosz dobrowolnie przyjętych rygorów. Na szczęście, poza domem ciotki Uli, była jeszcze Warszawa, której zwiedzanie zajęło Magdzie parę tygodni przed pójściem do liceum. I był jeszcze zakład fryzjerski, w którym pracowała dorywczo podczas wakacji. Ciotka znalazła jej tam zajęcie wprawdzie mało płatne, lecz nastręczające okazję do brania napiwków. Magda myła głowy i pomagała przy trwałej ondulacji. Nigdy wpierw nie przyszło jej na myśl, że taki zakład może być zamkniętą społecznością, rządzącą się własnymi prawami, że istnieją w niej hierarchie i podziały, przejawy solidarności, walka i intryga. Ciotka Ula kierowała działem damskim i trzymała żelazną ręką podległe jej pracowniczki. Dwie z nich, najmłodsze, mające małe dzieci, trzymały się razem, dzieliły się lojalnie robotą i nie fukały jedna na drugą, gdy stała klientka przypadkiem uczesała się u innej. Dwie starsze natomiast wiecznie miały do wszystkich pretensje, a już suchej nitki nie zostawiały na Oldze, która najchętniej przebywała w dziale męskim i flirtowała z fryzjerami. Pani Renata, gruba jak beka kosmetyczka, prowadziła wciąż jakieś transakcje handlowe, pośrednicząc w sprzedaży ciuchów zagranicznych, pieczonych w domu 46 ciast, znakomitego podobno miodu, czepeczków kąpielowych i Bóg jeden raczy wiedzieć czego jeszcze. Podczas kosmetycznych zabiegów opowiadano sobie przygody sercowe, życiowe doświadczenia, gorszono się młodzieżą, snuto horoskopy na przyszłość. Taki tam był młyn, że Magda zrozumiała niebawem, iż ciotka Ula może mieć naprawdę dosyć gadania. Jeszcze ciekawszym przedmiotem obserwacji były klientki. Młode dziewczęta, roześmiane i w wiecznym pośpiechu, starsze panie, które spodziewały się, że masaże i maseczki powstrzymają niszczące działanie czasu, staruszki z odciskami, czekające na błogosławiony pedicure, panie lekkiego prowadzenia, panie z najlepszego towarzystwa, żony znanych ludzi, aktorki, lekarki, nauczycielki... Magda myła im głowy i z uśmiechem chowała do kieszonki mniejszy lub większy napiwek. Ciotka Ula powiedziała kiedyś: — Dobrze ci zrobi taka praktyka przed szpitalem. To także jest swojego rodzaju lecznica. Nie tylko dlatego, że klientki ładniej wyglądają po wyjściu z naszego zakładu. Może ważniejsze, że mogą się tutaj odprężyć i wygadać. Słuchamy uprzejmie, nawet jeśli bla-gują. Bo nieraz opowiadają niestworzone rzeczy. To je podnosi we własnych oczach. Udajemy, że nie mamy wątpliwości. Są dla nas tymi, za jakie pragną uchodzić. Czesze się u mnie, na przykład, pewna pani, która mi opowiada, że jest żoną dyplomaty, bywa na cudownych przyjęciach, wyjeżdża raz po raz za granicę. Wiem jednak, że mieszka na Ochocie i pracuje po prostu w WSS4e. Pod wpływem ciotki Magda zaczęła obserwować w milczeniu, z dystansu; każda niemal pacjentka pani Renaty, każda klientka salonu fryzjerskiego wydawała się jej teraz zajmującą postacią, budzącą irytację lub 47 współczucie. We Wrzosach nigdy nie przyglądała się ludziom, nawet koleżanki szkolne znała bardzo pobieżnie. Ciotka kupiła jej przewodnik po Warszawie i zachęciła do zwiedzania miasta na własną rękę. — Nie mam czasu chodzić z tobą — dodała. — Zresztą nigdy się nie słucha objaśnień starszej osoby. Obejrzysz sobie to, co będziesz chciała, i zapamiętasz to, co cię zaciekawi. Masz tu trochę pieniędzy. Możesz z nimi zrobić, co ci się żywnie podoba — kupić sobie sweter, złożyć na książeczkę, wydać na lody, ciastka i kino. Radziłabym ci jednak mieć te pieniądze przy sobie, gdy będziesz oglądać wystawy. Człowiek czuje się całkiem inaczej, kiedy myśli, że wiele rzeczy może sobie kupić, ale rezygnuje po chwili, bo a nuż znajdzie coś lepszego. Pamiętam, jak mi było przykro chodzić bez grosza, gdy przyjechałam po wojnie do Warszawy. Byle co mnie kusiło i taka się czułam biedna... Magda zaczęła więc wędrówki po mieście, które jednak trochę ją zawiodły. Wyobrażała sobie przed przyjazdem, że stolica jest jeszcze większa, że panuje w niej większy ruch. Nie mogła się pogodzić z kurzem, spiekotą i zaduchem, brakowało jej łąk nad rzeką i lasów okalających miasteczko. Toteż gdy odkryła dla siebie Łazienki, starała się je odwiedzać jak najczęściej. Pewnego dnia przeczytała afisz informujący o koncertach w Pomarańczami. Wybrała się więc na pierwszy z rzędu, jako że odbywał się o piątej po południu, a bilet nie był zbyt drogi. Od tygodnia upał dał się jej szczególnie we znaki, źle sypiała, powietrze nie syciło jej płuc, dlatego gdy znalazła się w rozkosznym chłodzie galerii rzeźb, doznała niewysłowionej ulgi. Przyszła na tyle wcześnie, iż mogła obejrzeć posągi i przypatrzeć się kwiatowym kompozycjom, niepodobnym wcale do zwykłych bukietów. Róże, heliotropy i wer- 48 Deny z takim wdziękiem ułożone w niskich czarkach, że już dla tego widoku warto się tu było znaleźć. Wiotkie bluszcze spływały z marmurowych waz, potęgując uczucie świeżości i bieli. Mimo że na dworze świeciło słońce, zapalono świece na estradzie i ten, zdawałoby się, niepotrzebny zbytek stworzył od razu nastrój uroczysty. Kiedy zaś weszli muzycy — trzej mężczyźni w czerni i młoda kobieta w białej, długiej sukni — nastrój jeszcze się umocnił. Publiczności nie zebrało się zbyt wiele, najwyżej sześćdziesiąt osób. Magda siedziała w pierwszym rzędzie i miała wrażenie, iż cały koncert odbywa się tylko dla niej. Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki, doświadczyła uczuć niezwykłych. Od dziecka oswoiła się z muzyką radiową. W domu całymi dniami nie zamykano radia. Granie, bzyczenie czy popiskiwanie towarzyszyło wszelkim czynnościom, prawie już nie dostrzegane przez domowników. Aż tu naraz w ciszy, w skupieniu, wśród białych ścian, przy blasku świec odezwała się pełnym głosem prawdziwa muzyka, nie zniekształcona, bez trzasków, w całej swej powadze i krasie. Pani biało ubrana grała na harfie i każdy jej ruch, nim jeszcze wywołał drżenie strun, już był pięknem, melodią. Magda nie myślała o niczym, ogarnięta wielką błogością, ale w miarę upływu czasu wzmagała się w niej nieokreślona wdzięczność za to, że istnieje, że słucha tej muzyki w białej galerii rzeźb, a za oknami zachodzące słońce ciepło różowi korony drzew. Właśnie ta wdzięczność przemieniała się stopniowo w potrzebę odwzajemnienia się innym za poczucie szczęścia, w bezgraniczną życzliwość dla każdej żyjącej istoty, w pragnienie przyjścia z pomocą ludziom skrzywdzonym i chorym. Po raz pierwszy chyba odczuła tak głęboką radość obranego przez siebie zawodu. * — Chwila prawdy 49 Wyszła w podniosłym nastroju, w niemal modlitew* nym skupieniu i powoli szła przez stary park, bojąc się uronić cokolwiek ze swych przeżyć, które podnosiły ją we własnych oczach. Wieczorem spróbowała opisać ten koncert Dorze, lecz opis wypadł blado, nieprzekony-wająco. Jakże trudno wyrazić myśli — nawet swej kochanej przyjaciółce! Zaczęła Szukać w książkach nie akcji, nie dramatycznych spięć, ale odbicia chwil ulotnych, a tak przecież ważnych. Rzadko trafiała na takie książki, nie wiedziała, jak o nie pytać, jak je znaleźć wśród tysięcy tomów oprawionych w szary papier. Niewiele dotąd czytała i nie odczuwała przy tym szczególnej przyjemności. Dopiero teraz, w długie wieczory, kiedy za o-twartym oknem szeleściła stara lipa, niema powier-niczka myśli, Magda zanurzała się w czytaniu, nikła w nim, nurkowała, z rzadka wychylając głowę dla nabrania tchu. Wybierała teraz przede wszystkim książki grube, niej tylko dlatego, żeby starczały na dwa wieczory, lecz by wejść całkowicie w ich nastrój, utożsamić się z bohaterami, przebywać w ich świecie. Za dnia — zakład fryzjerski lub łażenie po ulicach Warszawy — wieczorami — dalekie wyspy Oceanii, Paryż dziewiętnastowieczny lub zaginiony świat Sumerów. Ciotka nigdy nie kazała gasić światła, nie robiła jej żadnych wymówek. Może czekała, że natura sama upomni się o swoje prawa. Zbliżał się zresztą początek roku szkolnego, a z nim nowe rygory. W ostatnich dniach sierpnia Magda przypadkiem zabłądziła do Świątyni Diany w Łazienkach, gdzie odbywała się niewielka wystawa obrazów. Autorką ich była emerytowana pielęgniarka, malująca bez żadnego przygotowania, dla własnej przyjemności. Obrazy przedstawiały najczęściej wnętrza domu, wnętrza baj- 50 k»V У kowe, ze światłem księżyca, wielkim fortepianem, wygodnymi fotelami i miłym światłem lamp. Ale nawet te niemal rzeczywiste pokoje, co prawda bardzo obszerne, bardzo kolorowe, miały w sobie coś, co Magda nazywała duszą domu. Przyglądała im się długo, bo znów natrafiła na rzecz niewyrażalną słowami. Autorka musiała chyba długo tęsknić za prawdziwym domem, wiązać z nim żarliwe nadzieje, żeby z nicości wyczarować od- 4* 51 powiedź na pytania, które stawiała sobie Magda, Było jednak coś niesłychanie krzepiącego w tym, że poprzez muzykę, książki lub obrazy nawiązywało się tak bliskie porozumienie z twórcami, których nie widziało się na oczy, którzy może już dawno umarli, lecz żyją w swoich dziełach. To twierdzenie wydawało się dawniej Magdzie fraa zesem. Śmierć człowieka wykreślała go, jej zdaniem, na zawsze z uczestnictwa w życiu żywych. Teraz wy-' cofywała się z tego twierdzenia, świat objawiał swe różnorakie powikłania, współbrzmienia, współzależności, stawał się dla niej coraz ciekawszy i coraz bardziej nie-ogarnięty. Trzeba było znaleźć porządkujące go zasady, jeśli w ogóle takie istniały, a w każdym razie zna- j leźć własne miejsce w zamęcie doznań i przeżyć. W ostatnią sobotę przed rozpoczęciem nauki ciotka Ula zabrała Magdę na wycieczkę statkiem nad Narew. Wypłynęły wieczorem. W czerwonawym odblasku za-" chodzącego słońca Starówka wyglądała jak przywidzenie. Czasem jeszcze jakiś zabłąkany promień błysnął na wieżach, ale barwy kamieniczek gasły, szarzały, nikły w niebieskawym oddaleniu. Stojąc u boku ciotki na pokładzie statku Magda pomyślała, czemu to właściwie zawdzięcza jej życzliwość i opiekę. Nie zasłużyła sobie niczym. Ciotka zaś zdawała się, przynajmniej dotąd, niczego nie wymagać w zamian za swoją dobroć i starania. Tak spokojna, szorstka i bez polotu, z każdym dniem coraz bardziej intrygowała Magdę, bo objawiała jej nie przeczuwane ; przez nikogo strony charakteru. Dlaczego na przykład zafundowała jej tę wycieczkę? Kiedy ściemniło się na dobre i chmury wypełzły na rozgwieżdżone niebo, ciotka w milczeniu pociągnęła Magdę do kabiny. Położyły się spać wymieniwszy zdawko-we dobranoc, statek szybko ukołysał je do snu. Ocknęły 52 się dopiero, gdy przycumował do brzegu, w zakolu rzeki, wśród wysokopiennych drzew. Była piąta rano. Rosa jeszcze lśniła na trawach. Pasażerowie rozpierzchli się po lesie w poszukiwaniu grzybów. Magda ruszyła z ciotką przez łąkę, na której rosło kilka jarzębin o pomarańczowych jagodach. Ciotka wyjęła z torby nożyczki i nacięła trochę gron na konfitury. Później usiadła na pieńku i przygarnęła do siebie Magdę. Znad rzeki podnosiła się lekuśka mgła i sunęła po łące targana przez kępy łozy. Słońce powoli wytoczyło się zza lasu, odezwały się ptaki, nieliczne już, bo to przecież jesień. — Chciałabym, żeby ci się życie udało — powiedziała ciotka. 5 Mimo że Magda oswoiła się już podczas wakacji z Warszawą i przyszła do szkoły bez prowincjonalnych kompleksów, nie mogła się pogodzić ze sposobem bycia, jaki narzucały klasie wyróżniające się dziewczęta. Nie potrafiły mówić serio nawet w poważnej sytuacji, przeciwnie, im o istotniejsze chodziło sprawy, tym bardziej siliły się na ton żartobliwy. A raczej nie siliły się nawet, gdyż ironia, złośliwość i kpiar-stwo weszły im po prostu w krew. Nie chciały za nic okazać wzruszenia czy smutku. Gdy Magda zapytała koleżankę, jak czuje się jej matka operowana przed paroma dniami, dziewczynka odparła z uśmiechem: — Fajnie. Była wprawdzie bardzo do matki przywiązana i głęboko przeżywała jej chorobę, przyjęła jednak taki styl, taki fason. Można by sądzić, że w klasie większość stanowią trzpiotki i dziewczyny lekkomyślne. Nie dawały się ująć w ryzy nawet dyrektorce, osobie surowej i wymagającej. Ledwo wyszła z klasy, one znowu swoje. Prym wiodła Nina, drobna, mała blondyneczka o wiecznie zdziwionych oczach. Była tak dobrze wychowana, tak na pozór grzeczna i układna, iż nikt nie posądziłby jej o robienie kawałów. Podczas pierwszej klasowej wycieczki w końcu września Nina niemal nie odstępowała 54 wychowawczyni, była na każde jej skinienie. Kilka innych dziewcząt także starało się zaskarbić sobie jej względy. Potakiwały, uśmiechały się przymilnie, a gdy Ninka prosiła, by ustawiły się do wspólnego zdjęcia, każda z nich chciała stanąć jak najbliżej wychowawczyni, „żeby mieć taką miłą pamiątkę". Nina robiła więc fotografie i na schodach, i na tle drzew, kazała im przybierać miły wyraz twarzy i uśmiechać się na komendę. Dopiero na samym końcu wycieczki stwierdziła z udaną rozpaczą, że... wcale nie założyła filmu do swego aparatu. Na tydzień przed konferencją pedagogiczną Nina przyniosła wiadomość, iż dyrektorka szkoły otrzymała wysokie odznaczenie państwowe. Zaraz znalazło się kilka dziewcząt, które uznały za konieczne pójść do niej z kwiatami i życzeniami. Nina im to nawet odradzała, lecz następnego dnia wybrały się same. Dyrektorka, oczywiście, odesłała je do klasy jak niepyszne, gdyż nie dostała żadnego orderu. Wróciły wściekłe i oznajmiły, że nigdy już nie dadzą się Nince nabrać. Wkrótce jednak znowu padły ofiarą jej kawału. Pewnego dnia zjawiła się po lekcjach w hallu młoda dziennikarka i zagadnęła koleżanki Niny, czy nie zechciałyby wziąć udziału w rozmowie przed kamerami telewizji na temat wyboru zawodu. Zgłosiło się kilka chętnych. Otrzymały bilet wizytowy i adres telewizji. Miały się tam stawić w sobotę o piątej. Kiedy jednak zgłosiły się do portiera, nikt o niczym nie słyszał. Owa rzekoma dziennikarka była znajomą Niny i razem z nią ukar-towała całą zabawę. Zdawać by się mogło, że po tych i innych kawałach dziewczęta odsuną się od Niny. Skądże znowu! Była ich ulubienicą, a w każdym razie jedną z tych, z którymi liczyła się cała klasa. Nawet Magda, choć nie podobały jej się zagrania Niny, nie krytykowała jej głośno. 55 Najbardziej zżyła się z Teresą, starszą o rok i poważniejszą od innych. Stosunki wzajemne ograniczały się jednak do terenu szkoły i nigdy nie było mowy o odwiedzinach w domu. Magda nie chciała robić kłopotu ciotce, Teresa też miała jakieś powody, żeby nie zapraszać koleżanki do siebie. Rozmowy ich były rzeczowe, dotyczące spraw codziennych. Obie unikały wynurzeń osobistych. Mimo to Magda czuła, że Teresa pod wieloma względami jest do niej podobna i zasługuje na pełne zaufanie. W listopadzie Teresa zaczęła się zaniedbywać w nauce. Przychodziła niewyspana, z czerwonymi powiekami, przez kilka dni wcale nie pojawiła się w szkole. Przyniosła wprawdzie usprawiedliwienie, lecz wychowawczyni przyjrzała mu się nieufnie i odniosła dzienniczek dyrektorce. Nikt prócz Magdy nie zwrócił na to w pierwszej chwili uwagi.. Awantura wybuchła dopiero na ostatniej lekcji, kiedy dyrektorka wkroczyła niespodziewanie do klasy i podeszła wprost do Teresy siedzącej w pierwszej ławce. __ Sfałszowałaś podpis ojca pod usprawiedliwieniem — stwierdziła twardo i surowo jak w sądzie. — Chyba zdajesz sobie sprawę z powagi tego czynu? Głos jej wyrażał nie tyle zatroskanie, ile głęboką urazę. Teresa uchodziła do tej pory za jedną z najlepszych uczennic. Dyrektorka nigdy by się czegoś takiego po niej' nie spodziewała. Z dziesiątków uczniowskich grzechów ten wydawał się jej najcięższy. Konsekwentnie tępiła w szkole kłamstwo, blagę, wszelkie próby wymigania się od odpowiedzialności. Sama mogła uchodzić za wzór cnót obywatelskich: zawsze prawdomówna, sprawiedliwa, spokojna, punktualna i niezmordowanie pracowita — żyła tylko sprawami swych wychowanek, dom własny traktując jako hotel. Nie miała rodziny, w każdym razie bliższej, nawet wakacje spę- 5 fi dzała z uczennicami, na praktykach lub obozach. Mimo że dobiegała już wieku emerytalnego, trzymała się świetnie, ubierała sportowo, lubiła kolor granatowy i białe dodatki. Siwe włosy strzygła krótko, nie malowała się wcale, najwyżej czubek nosa pudrowała, żeby się nie świecił. Trzymała się prosto, nie narzekała na zmęczenie i nie zwalniała się z powodu choroby, chyba że miała bardzo wysoką gorączkę. Zdawać by się mogło, że organizm jej jest ze stali, choć była raczej drobna, szczupła, niepozorna. — Gdybyś była nieco starsza — ciągnęła wciąż tym samym tonem — mogłabyś odpowiadać karnie za sfałszowanie podpisu. Prawo przewiduje za to parę lat więzienia. Teresa uparcie wpatrywała się w podłogę. Promienie słońca tworzyły na parkiecie jasną plamę i rozświetlały anemiczną zieleń paproci stojącej na szafie. Pyłki kurzu wirowały w powietrzu. Klasa wydawała się smutna i duszna. Teresa stała ze spuszczonymi ramionami. Nie mówiła nic. Nakrochmalony szary fartuch, biały kołnierzyk — wszystko bez zarzutu. Twarz zeszpecona trądzikiem poczerwieniała, krople potu wystąpiły między jasnymi brwiami. _ Magda patrzyła na nią z zażenowaniem i współczuciem. W postępowaniu Teresy było coś dziwnego, co budziło dla niej sympatię. Może to zacięcie w milczeniu, wewnętrzne napięcie, które dawało pole do najróżniejszych przypuszczeń. Co robiła Teresa przez te kilka dni, kiedy nie chodziła do szkoły? Pogoda nie sprzyjała wagarom, chyba tylko pójściu do kina na przedpołudniowy program, ale czy dobra uczennica, o-bowiązkowa dziewczyna pozwoliłaby sobie na taki wyskok? Więc może się zakochała i wykorzystuje poranne godziny domowej swobody, żeby się spotykać ze swą sympatią? Teresa nie wyglądała jednak na pło- f 57 chą i lekkomyślną. Ale kto wie? Kto może przewidzieć, co kłębi się pod tym wysokim czołem., co wyrażają niebieskie oczy ukryte teraz pod spuszczonymi powiekami? Dyrektorka milczała, czekając na odpowiedź Teresy, na słowa skruchy i prośbę o przebaczenie. Dziewczyna jednak nie odzywała się nadal. To był błąd z jej strony błąd taktyczny i moralny zarazem. Brak jej było roze znania, czy też upór brał górę nad rozsądkiem? Wychowawczyni, pielęgniarka z zawodu, która dopiero od roku pracowała w szkole, szepnęła zachęcająco: — Wytłumacz, dlaczego to zrobiłaś... Dziewczyna pokręciła głową. Usta miała zaciśnięte, oczy wciąż spuszczone. — Obiecaj, że nigdy więcej... Dyrektorka spojrzała karcąco na wychowawczynię. — Proszę pani, Teresa powinna sama wiedzieć, jak ma się zachować. I to, co powie, musi płynąć z jej serca. Wygłoszenie gotowych formułek jej nie zbawi. Nie zależy mi na formułkach. Chodzi o to, by uświadomiła sobie powagę swego czynu i postanowiła, że w żadnych okolicznościach... że nigdy się go już nie dopuści. Pielęgniarce tak postępować nie wolno. Honor zawodu na to nie pozwala. Teresa podniosła nagle oczy, bardzo jasne, o zaczerwienionych spojówkach, i powiedziała ze ściśniętym gardłem: — Bywają rzeczy ważniejsze niż honor. Dyrektorka jakby się zmieszała tą nieoczekiwaną odpowiedzią. I bardziej dla ratowania własnego autorytetu, niż dla rozwikłania sprawy, powiedziała: — Niechaj twój ojciec przyjdzie na wywiadówkę. Teresa spuściła głowę. — Słyszałaś? — dyrektorka skierowała się ku drzwiom. 54 Dziewczyna spojrzała przelotnie na wychowawczynię, jakby od niej spodziewała się pomocy. Pielęgniarka zrozumiała to doskonale, bo gdy drzwi zamknęły się za dyrektorką, powiedziała do Teresy serdeczniej, niżby wypadało w tej sytuacji: — Teresko, przemyśl jeszcze raz całą sprawę 'i pomów z panią dyrektor, żeby to nie zaciążyło nad twoją opinią. Bo gotowa usunąć cię ze szkoły... Zdawała się być zmieszana takim doborem argumentów. Lecz nie one były teraz istotne, chodziło o skruszenie uporu Teresy, o złagodzenie przykrego incydentu. Tak się przynajmniej wydawało Magdzie. Teresa wszakże nie odpowiedziała wychowawczyni, a gdy rozległ się dzwonek, wyszła bez ukłonu i wolnym krokiem zeszła do szatni w podziemiu. Magda miała wrażenie, że i dyrektorka, i wychowawczyni źle pokierowały sprawą Teresy. Nie zdziwiła się też jej nieobecnością nazajutrz ani tym, że ojciec jej nie przyszedł na wywiadówkę. Czyżby dziewczyna wzięła na serio pogróżkę wychowawczyni i sama postanowiła zrezygnować z chodzenia do szkoły? Niemożliwe, taka była rada z wyboru zawodu! Tak poważnie myślała o przyszłej pracy! Gdy jednak przez kilka następnych dni Teresa nie zjawiła się w szkole, wychowawczym sama zaczęła się niepokoić. Pytała w klasie, kto się przyjaźni z Teresą, kto mógłby do niej zajść i dowiedzieć się o przyczynę jej nieobecności. Magda zgłosiła się pod wpływem pierwszego impulsu, lecz w chwilę później pożałowała tego. Przeczuwała, że sprawa Teresy musi być bardziej zawiła, niżby się to na pozór zdawało, nie chciała się mieszać w cudze kłopoty i zmartwienia. Było jednak za późno, żeby się wycofać. Teresa mieszkała na siódmym piętrze w nowym osiedlu, które w listopadowy, dżdżysty dzień nie prezento- 59 wało się najlepiej. Wysokie, nie otynkowane jeszcze domy stały w szczerym polu wśród resztek cegieł, żwiru i kamieni bez jednego drzewa, bez porządnych ścieżek. Mimo niepogody kilkoro dzieci bawiło się przy wielkich betonowych rurach, które stanowiły cudowną kryjówkę. Teresy nie było chyba w mieszkaniu, bo nikt nie otwierał, mimo że Magda dzwoniła jak na alarm. Chciała już zejść na dół, gdy z windy wysiadła jakaś starsza kobieta. — Pani do Topolskich? — spytała. — Tereska poszła po brata do przedszkola. Starszy też chyba jeszcze nie wrócił. — A pan Topolski ? — Chyba wyjechał. Mówił mi zeszłego tygodnia, że pojedzie ze swoją brygadą do Nowego Dworu... Wie pani, jak to z budowlanymi, dziś tu, jutro gdzie indziej. — Zna go pani? — Tyle, co z widzenia. No i przez Tereskę. Pomagamy sobie po sąsiedzku. Bo wszystko na jej głowie. — Dlaczego? — Od śmierci matki Tereska jest w domu gospodynią. Zgotuje, upierze, dziećmi się zajmie. Z tym małym najwięcej kłopotu. Dobrze póki zdrowy, to do przedszkola chodzi. Ale nie daj Boże choroby, to klops. Tereska musi przy nim siedzieć, bo któżby? Starszy chłopak, nie powiem, dobry, ale ma dopiero dziewięć lat, polegać na nim trudno. Kto wie, co mu do głowy strzeli? Zwłaszcza że on jakiś taki... nie całkiem. Chodzi do szkoły specjalnej. Na Obertyńską, wie pani. — Dawno zmarła matka Teresy? — Ze dwa lata temu. Jak tylko się tu sprowadzili. Bo oni dawniej mieszkali na Pradze. Podobno w okropnych warunkach. Marzeniem ich matki było, żeby się GO stamtąd wynieść. Mówiła jeszcze do mnie, że teraz zacznie się dla nich całkiem inne życie, że dzieci będą rosły w innych warunkach. Bardzo była dobra kobieta, ' nie powiem. I tak raz-dwa się zawinęła, biedaczka. — Teresa ma tutaj jakich krewnych? Ktoś jej pomaga? — Ma ciotkę na wsi. Ale żeby jej specjalnie pomagała, to nie. Najwyżej czasem na święta przyślą paczkę żywnościową. Topolscy, wie pani, są ze wsi. Jak to mówią, jeszcze nie zapuścili w mieście korzeni. Może tam na Pradze mieli jakich znajomych, bo tu, to się z nikim nie poznali bliżej. Ojciec w pracy albo na wyjeździe, Tereska w szkole i przy dzieciach. Była najlepszą uczennicą w podstawówce, kierownik namawiał ją, żeby szła do ogólniaka i na studia, lecz ona powiedziała, że musi jak najprędzej zacząć zarabiać. Ledwo koniec z końcem wiążą. Jeden chłop na czworo musi zarobić. Marcepanów z tego nie kupi. Tereska marzy o telewizorze, choćby nie wiem na jakie spłaty. Czasem do mnie przychodzi na telewizję, ale pod strachem, żeby chłopaki czegoś nie zmalowali. A znowuż trudno, żebym ich zapraszała wszystkich troje, bo ja też mam dzieci, a mieszkanko małe... — O której wraca Teresa z przedszkola? — Rozmaicie. Nieraz jeszcze idzie z małym po zakupy albo na spacer. A czasem wprost przychodzi do domu. Czy mam jej powiedzieć, że pani tu była? — Nie trzeba. Zostawię karteczkę w drzwiach. Do widzenia. Nie miała wielkiej nadziei, że list jej wpłynie na postępowanie Teresy. To, czego się dowiedziała, niewiele wyjaśniało. Jeśli nawet Teresa miała dużo zajęć i — powiedzmy — z powodu wielkiego prania musiała co pewien czas opuścić lekcje, to jeszcze nie powód, żeby miała sfałszować podpis ojca pod usprawie- 61 dliwieniem. W tym wszystkim musiała kryć się jakaś bolesna tajemnica. Jak jej dociec, jak przyjść z pomocą dziewczynie? Co powiedzieć wychowawczyni? Czy wystarczy ją poprosić, by ze względu na szczególne położenie Teresy spróbowała zatuszować sprawę? A co będzie, jeśli dyrektorka uprze się i wyrzuci Teresę ze szkoły? Nie było jednak innej rady: należało zaufać wychowawczyni. Następnego dnia podczas wielkiej pauzy Magda zapukała do pokoju nauczycielskiego i poprosiła panią Alinę Jezierską o chwilę rozmowy w cztery oczy. 6 Alina z trudem ukryła zmieszanie, w jakie wprawiła ją rozmowa z Magdą. Należało bowiem nie kwestionować opinii dyrektorki, a jednak nie dopuścić do tego, by miała ona sposobność zastosowania surowych sankcji wobec Teresy. Młoda pielęgniarka tym bardziej współczuła uczennicy, że sama nie miała łatwego startu. Wychowała się w małym miasteczku, bez ojca, który zostawił żonę z dziećmi nie dbając o ich materialne zabezpieczenie. Matka pracowała w sklepie, zarabiała mało, nie starczało jej dla dzieci ani czasu, ani pieniędzy. Kupno każdej sukienki, butów, nie mówiąc już o książce czy płycie gramofonowej — stanowiło domowy problem. Kiedy przyjęto Alinę do szkoły pielęgniarstwa, stypendium ledwo jej pozwalało na skromne życie. Dawała trochę korepetycji, przez pewien czas chodziła na posługi, opiekowała się sparaliżowaną staruszką, zawsze z nadzieją w sercu, że nadejdą dni pomyślniej sze, kiedy nie będzie trzeba tak bardzo liczyć się z groszem. Kłopoty materialne bladły jednak wobec zażenowania, jakie Alina odczuwała z powodu rozbicia rodziny. Nie znosiła tego współczucia, z jakim znajome mówiły matce o jej osamotnieniu. Tęskniła za pogodną atmosferą w domu, za ojcem, który by w ciężkich chwilach stał się ostoją dla wszystkich. Dręczyła ją wieczna nie- 63 pewność i lęk o zdrowie matki, o pieniądze do końca miesiąca, o zapewnienie godziwych wakacji młodszemu rodzeństwu. Nieraz wyrzekała się przyjemności, żeby coś kupić siostrze czy bratu. Żeby przynajmniej oni tak nie odczuwali swego niemal że sieroctwa. Wczuwając się teraz w położenie Teresy wyrzucała sobie, że nieopatrznie przedstawiła jej sprawę kierowniczce. Należało wpierw zorientować się w domowych warunkach dziewczyny, a później dopiero podejmować środki wychowawcze. Ależ cóż, stało się i trzeba było teraz rzecz całą rozplatać jak najzręczniej. Po południu wybrała się do biura budowy, na której pracował ojciec Teresy. Mieściło się ono w baraku za miastem obok pętli tramwajowej. Nawet nie przypuszczała, że tyle tu może być pokoi i zakamarków. Do kogo by tu się zwrócić po informację? Chyba do Rady Zakładowej. Obmyśliła na poczekaniu pretekst, dla którego potrzebne jej są wiadomości o rodzinie: szkoła musi ustalić odpłatność za zimowisko, więc przeprowadza wywiad w zakładzie pracy. Pretekst okazał się całkiem wiarygodny. Mimo to Alina czuła się nieswojo. Nie lubiła kłamać nawet — jak to się mówi — w dobrym celu. Sprawa Teresy powodowała wszakże na każdym kroku dalsze komplikacje. Siwy krępy mężczyzna, którego zastała w Radzie Zakładowej, znał Topolskich od lat. Ale nie kwapił się do mówienia o nich. Owszem, chętnie podał wysokość zarobków i zasiłków, jakie Topolski pobierał na dzieci, sprawdził, kiedy i dokąd wyjeżdżały one na kolonie, lecz nie dorzucił nic więcej. Alina postanowiła zagrać w otwarte karty. — Mam jeszcze pewien kłopot i liczę, że mi pan dopomoże. Teresa od pewnego czasu opuszcza zajęcia szkolne. I to nie dlatego, że boi się klasówki lub py- 64 tania z jakiegoś przedmiotu, bo uczy się bardzo dobrze. Podejrzewam, że jakieś domowe sprawy przeszkadzają jej w nauce. __. Sprawy domowe? — powtórzył siwy jegomość zapalając papierosa. — No tak, możliwe... , Maszynistka siedząca w tym samym pokoju oderwała się od roboty. Nastawiła uszu. Nic ciekawszego niż kłopoty bliźnich. Alina mimo to brnęła dalej. — Proszę mi wierzyć, że chcąc pomóc Teresie, muszę wiedzieć, co się z nią dzieje. — A ona? Nie mówiła pani o niczym? — Nie... — Skoro nie ma do pani zaufania, to widocznie i ja nie powinienem pani informować... — O czym? — Pani tu przyszła w sprawie zimowiska, prawda? Powiedziałem, co było trzeba. Nie mam prawa wtrącać się w cudze tajemnice. — Przecież to jeszcze dziecko! — Szesnastoletnia dziewczyna, która prawie od dwóch lat opiekuje się młodszym rodzeństwem — nie jest wprawdzie dorosła, lecz nie jest również dzieckiem. Zasługuje na szacunek i na odpowiednie traktowanie. Alina zmieszała się i nie wiedziała, co odpowiedzieć. Lepiej było od początku jasno postawić sprawę, nie próbować wykrętów i nie szukać pretekstów. No cóż, znowu jej się nie powiodło. Wyszła z biura zła na siebie i na cały świat. Zmierzchało już, deszcz zacinał, wicher zrywał z głowy kapelusz. Na pętli tramwajowej kilkanaście osób czekało drepcząc i przytupując dla rozgrzewki. Alina nie mogła sobie darować, że tak głupio rozegrała to spotkanie. Wymknęła się jej z rąk szansa dowiedzenia się wszystkiego, bo ten jegomość na pewno dobrze wiedział, co dzieje się u Topolskich. Może by tak zawrócić — Chwila prawdy 65 i zdjąwszy pychę z serca poprosić go o szczerą rożmoJ wę? Gotowa byłaby to zrobić, gdyby nie jedno jego powiedzenie: że Teresa nie miała do niej zaufania. To było najboleśniejsze ze wszystkiego, bo prawdziwe. Wsiadła do tramwaju rozmyślając w kółko o tym samym. Jak się to stało, że nie potrafiła dotąd zaskarbić sobie zaufania uczennic, skoro pracowała z zamiłowaniem i pragnęła szczerze być pomocną powierzonym sobie dziewczynom? Na czym polegał błąd w postępowaniu z młodzieżą? A może kłopoty Teresy były poważniejszej natury, może nie mieściły się w układzie szkolnych stosunków? Po raz pierwszy ciężar odpowiedzialności wydał się Alinie wprost nie do udźwignięcia. Skoro najlepsze chęci nie wystarczą, co zrobić, aby dobrze wypełnić swoje obowiązki? Czy trzeba na to lat doświadczenia? Czy też należy bardziej wychodzić naprzeciw sprawom i przeżyciom innych? Do tej pory ufała bezgranicznie wskazówkom dyrektorki, teraz jednak przyszło jej na myśl, że może nie wystarczy naśladowanie cudzych metod wychowawczych, że każde pokolenie musi dorobić się własnych sposobów oddziaływania na młodzież, jako że i ona przecież się zmienia, żyje w innych warunkach niż jej rodzice. Myśli te niepokoiły Alinę przez cały wieczór. Nazajutrz stwierdziwszy, że Teresa znowu nie przyszła do szkoły, zatelefonowała do Rady Zakładowej na budowie. Usłyszała znajomy głos. — To jeszcze ja, ze szkoły — wyjaśniła pospiesznie. — Bardzo chciałabym pomówić z panem o Teresie, ale bez świadków, wie pan... — Dobrze. Gdzie mam przyjść? — Może do kawiarni „Hanka"? Koło pętli tramwajowej. 86 __ Przyjdę tam zaraz po pracy. Czwarta piętnaście. __ Doskonale. Odłożyła słuchawkę. Kolega, wykładający fizykę, zagadnął ją żartem: .— Umówiła się pani na randkę? __Owszem — odparła wesoło, lecz nagle strach ją obleciał, że tamten mężczyzna tak samo potraktował jej zaproszenie. Pełna obaw przyszła do kawiarenki na kwadrans przed umówionym terminem. Było tu zaledwie kilka osób. Radio grało głośno. Pachniała dobra kawa. Przytulny nastrój zdawał się sprzyjać projektowanej rozmowie. Siwy mężczyzna zjawił się punktualnie. Dopiero teraz Alina spostrzegła, że mocno utykał. Podchwycił jej spojrzenie i wyjaśnił lekceważąco: — Pamiątka z wojny. Postrzał. Nieważne. Słucham, czego pani chce się ode mnie dowiedzieć? Zebrała całą odwagę, całą siłę przekonywania. Powiedziała, że sprawa Teresy jest pierwszym trudniejszym problemem w jej pracy pedagogicznej, że nie umie z nim sobie poradzić i że liczy na pomoc osób bardziej doświadczonych. Uśmiechnął się nieznacznie, mieszając cukier w filiżance. Podniósł wzrok i wpatrywał się przez chwilę w twarz Aliny, jakby wciąż nie był pewien, czy może jej zaufać. — To, co pani powiem, proszę zachować tylko do (Swojej wiadomości. Nie mówić o tym nawet z dyrektorką. Zwłaszcza z nią — dorzucił pospiesznie. — Wprawdzie nauczycieli powinna tak samo obowiązywać tajemnica zawodowa jak lekarzy czy adwokatów, lecz. niestety, nie przestrzega się tego, a w szkołach szczególnie trudno o zachowanie sekretu. Tymczasem tam właśnie kształtuje się pierwsza opinia o młodym czło- 67 wieku i często idzie za nim przez całe życie. Niech mi pani nie przerywa... Już wczoraj domyśliłem się, że chodziło pani o coś więcej niż o informacje dotyczące zimowiska... Niepotrzebnie pani owijała w bawełnę... Powiem szczerze: nie znoszę wykrętów. — Ja również — westchnęła Alina. — I nigdy wła ściwie dobrze na nich nie wychodzę... — Dopiero dzisiaj ujęła mnie pani mówiąc o swoic kłopotach. Więc niech pani posłucha. Zapalił papierosa, wypił łyczek kawy. — Topolskiego znam jeszcze z lat wojennych, z par tyzantki, kiedy był całkiem młodym chłopcem. Póź niej straciłem go z oczu i spotkałem dopiero w War szawie, zaraz po jego ślubie. Ożenił się z mądrą i dobrą kobietą, która miała z nim krzyż pański. Bo To polski pił strasznie. Mieszkali wtedy na Pradze, w ma leńkiej klitce. Może by i prędzej dostał lepsze miesz kanie, bo w robocie go potrzebowali, cóż z tego, kiedy pił, w poniedziałek rzadko zjawiał się na budo wie, czasem i we wtorek jeszcze miał kaca. Ile si Maria napłakała, ile naprosiła, żeby przestał pić! Al wie pani, pomogło! Zapisał się na leczenie, zaczął za biegać o zmianę mieszkania. Tam, na Pradze, wszysc go znali jako pijaka. Jego dzieci — były dziećmi pi jaka. Teresa jako najstarsza najbardziej na tym cierpiała. — Rozumiem. — Niech pani sobie teraz wyobrazi zmianę w ich życiu, kiedy przeprowadzili się tutaj. Mieszkanie trzy pokojowe z wygodami w nowym bloku. Możność zdo bycia pozycji społecznej. Topolski zdecydowanie przestał pić. Nawet po pogrzebie żony nie wychylił ani kieliszka. Zdawało się, że jest uratowany. Teresa od biedy zastępowała matkę rodzeństwu. — Cóż więc stało się teraz? 68 ___ Po prostu przyjechali z Płocka starzy znajomi, także budowlani. Zamieszkali w hotelu robotniczym. Zaczęły się codzienne spotkania przy kielichu. Topolski nłe potrafił oprzeć się pokusie. Zresztą wie pani, jak to jest. Nacisk środowiska na człowieka niepijącego jest tak wielki, że tylko nieliczni, co mówię, wyjątkowi potrafią mu się oprzeć. No więc wszystko zaczęło się od nowa: noce spędzane poza domem, powrót nad ranem, awantury, bicie dzieci, pustki w portfelu. — Co na to Teresa? — Teresa przede wszystkim starała się nie dopuścić do tego, by ktokolwiek z sąsiadów dowiedział się o pi-jańskich wyczynach*-jej ojca. Nie pisnęła, kiedy bił ją pasem. Nie poszła do szkoły, żeby koleżanki nie spostrzegły śladów bicia. Bo ja ją w tym stanie widziałem. Zaszedłem do Topolskiego, żeby mu rozstrząsnąć sumienie, bo i w pracy nawalał. No i zobaczyłem wszystko na własne oczy. — I co pan zrobił? — Ustaliłem w biurze, żeby pieniądze z wypłaty dostawała Teresa. On tylko przy niej kwitował. Odesłaliśmy tych z Płocka na drugi kraniec województwa. Topolski bez kumpli znowu wziął się w garść. Nawet na delegacji podobno nie pił. Dał mi w każdym razie słowo. Teresa chodzi koło niego, jak potrafi. Podtyka coś smacznego, prowadzi w niedzielę do kina albo na mecz. Nie wyobraża sobie pani. — Wyobrażam! — Niech się teraz pani wstawi w jej położenie. Z jednej strony chce ukryć przed ludźmi, że ojciec ma pociąg do kielicha. Z drugiej stara się zachować autorytet wobec ojca. Topolski, choć w swoim fachu dobry, nie skończył nawet podstawówki, więc mu lfnponuje to, że córka dobrze się uczy. On sam się do nieJ podciąga. Inna dziewucha może by raczej z chło- 69 pakami czy koleżankami latała niż z takim ojcem, którym trudno się przed światem pochwalić. Teresa pilnuje, żeby się porządnie ubrał i ogolił, żeby wyglądał szykownie, kiedy, idą razem na spacer czy do kina. I powiem pani, że on się z nią więcej liczy niż kiedyś z żoną. — Tym gorzej, że Teresa chodzi na wagary. — Na wagary? Czy pani używa stosownego słowa? Może by pani zaszła dzisiaj do niej i wypytała ją o wszystko. — Przy ojcu? — Wezmę go do siebie na telewizję. Mieszkamy w jednym bloku. — Spróbuję. — Ja wejdę pierwszy. Pani poczeka na podwórzu. Kiedy wyjdziemy z klatki schodowej, wjedzie pani windą. Reszta już będzie zależeć od pani. Alina westchnęła. — Niech się pani nie martwi. Na pewno się uda. Nie powiedziała mu, że czeka ją jeszcze przeprawa z dyrektorką, której niełatwo będzie wytłumaczyć sprawę, jeśli ma się zachować w tajemnicy pijaństwo Topolskiego. Więc może jednak jej powiedzieć? A obietnica dyskrecji? Chociaż kto jak kto, ale dyrektorka naprawdę potrafi trzymać język za zębami. A jeśli, powiedzmy, że przypadkiem, rozejdzie się po szkole plotka o Topolskim, jeśli kto inny rozgłosi ją wśród uczennic, czy Alina będzie mogła spojrzeć w oczy Teresie? Zawsze przecież będzie można przypuszczać, że gdyby dochowała sekretu, rzecz nie nabrałaby rozgłosu. Było już całkiem ciemno, gdy znalazła się przed blokiem, w którym mieszkali Topolscy. Na siódmym piętrze światło paliło się we wszystkich oknach. Została sama na dworze i czas nagle zaczął jej się dłużyć. Przez chwilę gotowa była uciec; jak rozkosznie byłoby się TO teraz znaleźć w swoim pokoju na tapczanie z książką w ręku! Zaraz jednak przyszło opamiętanie, poczucie odpowiedzialności za los powierzonej jej dziewczyny. Pomyślała, że kiedyś, być może, będzie dumna z tego, iż udało jej się pomóc Teresie. Wyobraziła sobie jej twarz ' ze spuszczonymi oczyma, krople potu między jasnymi brwiami, drgające wargi, które lada chwila mogą się skrzywić od płaczu. I ogarnęła ją czułość dla tej małej, walczącej o godność swego ojca. Jak to ona wtedy powiedziała dyrektorce? „Są rzeczy ważniejsze niż honor..." Czy to prawda? Czy można przekreślić siebie dla ratowania innego człowieka? Nawet jeśli tym innym jest najbliższa w świecie osoba? Omal nie przegapiła chwili, w której dwaj mężczyźni wyszli z bloku. Dopiero gdy podeszli do latarni, stwierdziła, że jeden z nich, mocno utykający na lewą nogę, to jej znajomy z Rady Zakładowej. Ruszyła do windy i wjechała na siódme piętro. Zadzwoniła. Otworzyła jej Teresa, widocznie uprzedzona o wizycie wychowawczyni. Poprosiła ją do stołowego. Wydawała się wyższa i doroślej sza w domowej sukience. — Teresko, przyjdź jutro do szkoły — powiedziała Alina bez żadnego wstępu. — Co było, to było, nie wracajmy do tamtych spraw. Szkoda opuszczać lekcji. Będziesz miała wiele do nadrabiania. — Magda dziś przyszła do mnie i powiedziała, co zadane... Ja bym chętnie wróciła do szkoły, tylko że... — Wiem. Nie chcesz, żeby ojciec dowiedział się o podrobieniu podpisu. — Ja bym się chyba zabiła! Powiedziała to z taką rozpaczą, że Alina nie próbowała nawet protestować. Przyjdzie jeszcze pora, żeby pomówić z nią o niedorzeczności takich gróźb. Ale to zupełnie inna sprawa. 71 — Załatwię to z panią dyrektor. Dobrze byłoby jedi nak, żebyś obiecała, że nigdy więcej nie zrobisz takiego głupstwa. Jeśli masz kłopoty, przyjdź i powiedz, nie uciekaj się do fałszu. Sama się przekonałaś, że -nic dobrego z tego nie wynikło. Teresa znów się zasępiła. — Wolałabym nic nie przyrzekać... Niech się pani nie gniewa. To nie znaczy, że ja nie rozumiem... Że tego nie żałuję... Że nie chcę nigdy więcej... Ale obiecywać... To tak, jakbym nie ja miała sobą rządzić, tylko pani dyrektor miała mnie ciągle trzymać za słowo. Rozumie pani? Chyba nie... Ja jestem trochę pokręcona... Inne dziewczyny mogą wszystko przysiąc, im to nie przeszkadza. Dla mnie każda obietnica to jak kajdanki na rękach. Rozumie pani? O, jak dobrze Alina ją rozumiała! I dla niej w dzieciństwie każde przyrzeczenie było równoznaczne z ograniczeniem wolności, więcej, z brakiem zaufania do jej rozsądku i charakteru. Dopiero z czasem przywykła stosować i do siebie samej zwyczajną miarę, nie traktować przyrzeczenia nawet w drobnych sprawach jako wiążącego na całe życie zobowiązania. Zrozumiała także coś więcej: że Teresa sama sobie stawiała najwyższe wymagania, sama budowała swój autorytet. Ileż ją musiało kosztować to sfałszowanie podpisu! Jak żałowała tej nieszczęsnej chwili, kiedy nagryzmoliła nazwisko ojca pod tamtym usprawiedliwieniem! Są ludzie, dla których wyrzuty sumienia stanowią najdotkliwszą karę. Teresa niewątpliwie do nich należała. — Więc przyjdziesz jutro? — upewniła się raz jeszcze. — I pamiętaj, gdybyś w przyszłości miała jakiekolwiek kłopoty, zwróć się do mnie. Jestem nie tak wiele starsza od ciebie i na pewno potrafię cię zrozumieć. Bardzo cię proszę o zaufanie. Możesz być prze- 72 leonana o mojej dyskrecji. W naszym zawodzie musimy być solidarne, pomagać sobie nawzajem. Tym więcej pomożemy innym, im bardziej będziemy opanowa-пЄ) spokojne i zrównoważone. Ludzie szukają w nas o-parcia. Nie na próżno nazywają nas siostrami. , Teresa uśmiechnęła się niemal dziecinnie. ,— Pokaż mi swoich braci. .— Już śpią... — Tym lepiej. Przeszły razem do sąsiedniego pokoju. W odblasku z ulicy widać było na białej pościeli dwie ciemne, chłopięce główki. Młodszy wysunął się spod kołdry, leżał w rozchełstanej pidżamce. Teresa podeszła do niego i tkliwym, niemal macierzyńskim ruchem okryła mu ramiona. Nazajutrz Alina umyślnie wybrała się wcześniej do szkoły, żeby pomówić z dyrektorką bez świadków. Jednakże, wbrew zwyczajom, pani dyrektor tego dnia zjawiła się tuż przed dzwonkiem i rozmowę trzeba było odłożyć na później. Alina tak się denerwowała, że z trudem prowadziła lekcję. Nie mogła skupić myśli. Dziewczęta jakby wyczuły, że nie panuje nad nimi, i szeptały, wierciły się w ławkach, nie uważały na wykład. Z ulgą powitała dzwonek i ruszyła do dyrektorki. W sposób możliwie naturalny oznajmiła, że Topolski wyjeżdżał i dlatego nie był na wywiadówce, teraz zaś, kiedy Teresa wróciła do szkoły, lepiej byłoby nie wracać do przykrego incydentu i nie mówić o nim nawet z ojcem przy nadarzającej się sposobności. — Chciałaby pani wszystko puścić w niepamięć — stwierdziła chłodno dyrektorka. — Pani ma dobre serce i nie docenia jeszcze potrzeby surowości w wychowaniu. Co będzie, jeśli Teresa sfałszuje kiedyś podpis w książeczce PKO? 73 — Jestem pewna, że tego nie zrobi. — Niech pani nie ręczy za swe wychowanki. — Tylko za Teresę. I to pod warunkiem, że pani pozwoli mi nią pokierować wedle mego uznania. — Eksperyment wychowawczy? — Powiedzmy... — Bardzo cenię inicjatywę moich młodszych koleżanek, lecz ja ponoszę odpowiedzialność za wyniki ich pracy. Dlatego nie mogę się zgodzić na poczynania zbyt ryzykowne. — Tutaj nie ma żadnego ryzyka. — Pobłażliwość dla Teresy może ją wykoleić na całe życie. — Raczej zbytnia surowość. — Tak pani sądzi? W każdym razie chciałabym porozmawiać z jej ojcem. — Obiecałam Teresie, że mu nie powiemy o tym podpisie. — Jak pani mogła to zrobić? — Wydawało mi się to konieczne. — Mnie tam nie wiążą pani obietnice. — Oczywiście. Ale byłabym w bardzo trudnym położeniu, gdyby... — Niech pani nie stara się zmusić mnie do czegokolwiek. No, czas iść na lekcję. Alina wzięła dziennik i poszła do pierwszej klasy. Teresa siedziała pod oknem jak zawsze starannie uczesana, w odprasowanym fartuchu ze śnieżnobiałym kołnierzykiem. Spojrzała pytająco na wychowawczynię. A może tylko tak się zdawało Alinie? Może źle zrozumiała reakcję dyrektorki, która pozłościć się pozłości, ale przecież nikogo nie skrzywdzi. Niepokój ćmił wszakże na dnie serca i odbierał jej pewność siebie. Marzyła o tym, żeby wreszcie cała ta sprawa Teresy poszła w zapomnienie, aby, jr.k się to mówiło w dzieciń- T4 stwie, „mogła się odstać". Teresa chyba także tego pragnęła. Trudno żyć przecież w ciągłej niepewności, czy aby pani dyrektor nie poruszy bolesnego tematu w rozmowie z Topolskim. Trudno, lecz jakoś się to przeżyje. Każdy następny dzień przyniesie nieco zapomnienias które stopniowo przykryje ów nieszczęsny, sfałszowany podpis. Może ten niepokój stanowi najniższą cenę, jaką jednak trzeba zapłacić? Dzięki zbiegowi okoliczności Magda zbliżyła się do Teresy i niemal się z nią zaprzyjaźniła, chociaż w stosunkach wzajemnych brakowało takiego napięcia uczuciowego, jakie towarzyszyło przyjaźni z Dorą. Stosunki te były lojalne, wymagały wzajemnej pomocy i współdziałania, lecz nie dopuszczały zwierzeń i daleko posuniętej szczerości. Magda dostrzegła w Teresie podobne cechy charakteru, podobne reakcje psychiczne, ceniła jej pracowitość, rzetelność i dojrzałość, ale nigdy nie ulegała jej urokowi, tak jak niegdyś w przyjaźni z Dorą, z którą nadal utrzymywała żywą korespondencję. Co prawda na długie listy Magdy Dora odpowiadała jedynie w kilku słowach, wystarczyło to wszakże do podtrzymania przyjaźni. Przynajmniej tak się Magdzie wydawało, zwykle zaś swoje wyobrażenia brała za rzeczywistość. Z listów Dory wynikało, że dobrze się czuje w internacie, ma sporo pracy i nie stawia sobie żadnych problemów. Lekcje i zajęcia praktyczne nie zostawiały zresztą wiele czasu na puszczanie wodzy myślom. Była zadowolona z wybranego przez siebie zawodu, nigdy właściwie nie myślała poważnie o innym, liczyła miesiące do wakacji, kiedy będzie mogła znowu popracować w domu. Mimo przywiązania do rodziców bardzo krytycznie oceniała ich wiadomości fachowe i po- 76 ziom umysłowy, dawała też do zrozumienia Magdzie, 2e po skończeniu technikum wprowadzi zasadnicze zmiany w gospodarstwie. Dłuższe rozmowy odkładała jednak do ferii zimowych, kiedy spodziewała się spotkać z Magdą we Wrzosach. Magda także nie mogła się doczekać wakacji. O dziwo, najbardziej tęskniła za ojcem, choć z trudem zdobywała się na pisanie listów do niego. Zawsze wypadały one inaczej, niżby pragnęła. Były suche, informacyjne, nie wyrażały wcale tych gorących i skomplikowanych uczuć, jakich doznawała na myśl o nim. Ojciec pisał w kółko o tym samym: o zdrowiu, o pogodzie, o wydarzeniach rodzinnych. Kończył list zawsze tą samą czułą formułką, która wydawała się zdawkowa. Łatwiej już było Magdzie korespondować z mamą i braćmi, bo nie oczekiwała od nich zbyt wiele, nie szukała niczego między wierszami. Cieszyła się bardzo na spotkanie przy choince i świątecznych przysmakach. Tymczasem okazało się, że będzie musiała zostać na Gwiazdkę w Warszawie. Ciotka Ula poprosiła ją w sposób nie dopuszczający sprzeciwu, by pomogła jej najpierw w zakładzie fryzjerskim, następnie zaś w przygotowaniach świątecznych. Co prawda w tym okresie ciotka miała istotnie wiele pracy w zakładzie i trudno jej było należycie zająć się domem, lecz Magda domyślała się jeszcze innych motywów. Ciotka po prostu chciała ją mieć na święta u siebie. Chciała jej okazać swą serdeczność i macierzyńską troskliwość. Trudno było mieć o to do niej pretensję, a jednak Magda nie mogła opanować rozżalenia. Po raz pierwszy odczuła, że ciotka rości sobie do niej pewne iprawa, uszczuplające jej swobodę i naturalnie związki z domem rodzinnym, że traktuje ją jak własną córkę. Ale tylko pokorne cielę dwie matki ssie. Człowiekowi jedna matka wystarczy. 77 Ogarnęła ją trudna do pokonania przekora. Ledwo powstrzymywała sią od złośliwych, cierpkich uwag i opryskliwych odpowiedzi. Irytowało ją wszystko, co kiedyś budziło respekt i szczery podziw. Każdą wolną chwilą starała się spędzić poza domem. Do Teresy zaglądała rzadko. Żle się czuła w obecności jej ojca i rodzeństwa. Teresa także nie lubiła takich odwiedzin bez koniecznej potrzeby. Zawsze miała tyle roboty oprócz odrabiania lekcji, że z tygodnia na tydzień odkładała pójście z Magdą do kina czy na ślizgawkę. Natomiast wyborną towarzyszką wolnych chwil okazała się Nina. Była jedynaczką, miała własny pokój, rodzice jej chętnie witali koleżanki. Z Niną można było rozmawiać o książkach i o filmach, wymieniać dowcipne uwagi o nauczycielkach i koleżankach, śmiać się z byle czego i cieszyć się każdą drobnostką. Nina wpadała w zachwyt na widok porcji lodów z bitą śmietaną albo ładnego ostrzyżenia włosów. Można by przypuścić, że spotkało ją wielkie szczęście. Miała mnóstwo znajomych i towarzyskie spotkania stanowiły główną treść jej życia. Na urodziny zaprosiła dwadzieścia osób. Zaledwie część gości stanowiły koleżanki ze szkoły, resztę znała jeszcze z podstawówki, z harcerstwa, z klubu sportowego. Nie uprawiała zresztą żadnego sportu i dawno rozstała się z drużyną, ale zachowała znajomości we wszystkich kręgach, o które się bodaj otarła. W otoczeniu jej mniej było dziewcząt niż chłopców, może dlatego, że odnosiły się do niej bardziej krytycznie, czego Nina nie lubiła. Chłopcy zaś Ї cenili ją za poczucie humoru i za nastrój wiecznej wesołości, który potrafiła stworzyć wokół siebie. Miała do- j bre serce, wzruszała się do łez, lecz nie dawała tego poznać, wszystko obracała w żart. Ponieważ nie przykładała się zbytnio do nauki i rłłe* miała do niczego szczególnych zdolności, rodzice posta- 78 - nowiH zapisać ją do liceum pielęgniarstwa z cichą nadzieją, że może później wybrałaby się na' medycynę. Jednakże i ta szkoła okazała się dla Niny zbyt trudna, nie tyle ze względu na wysoki poziom przedmiotów teoretycznych, ile na konieczność skupienia się i wyrobienia w sobie cech potrzebnych pielęgniarce, na co dyrektorka zwracała szczególną uwagę. Nina wszakże pozostawała trzpiotką nawet w szpitalu, zapominała o wykonaniu poleceń, myliła się na każdym kroku. Co gorsza chorzy budzili w niej niechęć, a nawet odrazę i kiedy miała przesłać łóżko albo podać basen omal nie zbierało się, jej na wymioty. — Florencja Nightingale mówiła, że należy nosić baseny na chwałę Boga — powiedziała kiedyś dyrektorka. — Choć właściwiej byłoby mówić, że się je nosi dla godności człowieka. Nina skrzywiła się i wzruszyła ramionami. Dyrektorka spostrzegła to i wezwała do siebie na rozmowę. — Zastanów się, czy wybrałaś odpowiedni dla siebie zawód. Jeszcze możesz go zmienić. Jeśli jednak chcesz być pielęgniarką, musisz bardzo nad sobą popracować. Nina z właściwą sobie przesadą zapewniła, że o niczym innym nie marzy, lecz gdy wróciła do koleżanek, jęła pokpiwać sobie z dyrektorki. Zrobiła świątobliwą minkę i z wyciągniętymi przed sobą rękami, jakby niosąc basen, szła drobnym kroczkiem mrucząc pod nosem modlitwy. Była bardzo zabawna, choć nie miała, oczywiście, racji. Magda jednak tęskniła ostatnio za wesołością i beztroską. Tyle poważnych spraw działo się dookoła, że przebywanie w towarzystwie Niny przynosiło upragnione odprężenie. Na parę dni przed Gwiazdką Nina znów się naraziła n wychowawczyni, która kierowała ich zajęciami w szpitalu. Alina posłała ją do laboratorium z ^kilkoma butelkami moczu do analizy. Nina miała przylepić na nich etykietki. Czy to jednak klej był niedobry, czy też wykonała polecenie mało starannie, dość że na schodach już spostrzegła, iż etykietki się odlepiły. Więc niewiele myśląc, przylepiła je ponownie. Nazajutrz o-trzymano z laboratorium wyniki tak nie pasujące do stanu chorych, że lekarz kazał powtórzyć badania. Wychowawczyni domyśliła się od razu, że poplątano nazwiska pacjentów, i zrobiła wymówkę Ninie. Dziewczyna przyznała się do winy, wyraziła skruchę, obiecała poprawę. Mimo to Alina patrzyła na nią z niepokojem. Pierwsze zajęcia w szpitalu na oddziale wewnętrz-; nym wydały się Magdzie jakby kontynuacją odwiedzin u ojca, tyle tylko, że tutaj pacjenci byli często starymi ludźmi, a stan ich zdrowia nie rokował wielkiego polepszenia. Odnosili się też na ogół mniej życzliwie do praktykantek, aniżeli dawni towarzysze ojca do Magdy, może zresztą dlatego, że mieli prawo wymagać od nich rozmaitych usług, podczas gdy Magda spełniała niegdyś prośby chorych jedynie z dobrej woli. Zajęć tych wszakże nie było wiele, szkoła tym przede wszystkim różniła się od liceum ogólnokształcącego, że panowała tu większa dyscyplina i nie było chłopców. Wychowawczyni zwracała baczniejszą uwagę na każdą z ! uczennic, zwłaszcza ma terenie szpitala, i Magdzie cza- j sem dokuczało to czujne spojrzenie pani Jezierskiej, choć ją nawet lubiła i miała do niej zaufanie. Uważała się jednak za osobę na tyle dojrzałą i odpowiedzialną, że drażnił ją brak samodzielności. Najbardziej lubiła przedmioty mające związek bezpośredni z zawodem, a także — język angielski. Wykładała go młoda pani magister, która niedawno po- 80 wróciła z Anglii, gdzie spędziła prawie trzy lata, i nie ograniczała się do zadawania czytanek lub odpytywania ze słówek, ale opowiadała bądź o własnych obserwacjach, bądź o ciekawostkach obyczajowych i kulturalnych. Uczyła z wielkim zapałem, który udzielał się dziewczętom. Traktowały te lekcje niemal jako rozrywkę, jak rozwiązywanie krzyżówek. Słuchały taśm magnetofonowych z nagranymi na nich rozmówkami, oglądały zdjęcia Londynu, układały karty z życzeniami, listy, krótkie opowiadania. W czerwcu napisały do szkoły pielęgniarek przy szpitalu Św. Jerzego w Londynie, proponując wymianę korespondencji. Wreszcie nadeszły upragnione wakacje. Magda przyjechała do Wrzosów przed południem — i nie wierzyła własnym oczom. Miasto jakby się zmniejszyło. Budynki wydawały się niższe, z dworca do domu było znacznie bliżej, niż sądziła. Matka bardzo się postarzała, chłopcy wyrośli. Wśród serdecznych okrzyków czuło się nieco skrępowania. Andrzej, jako student politechniki, mocno zadzierał nosa, może zresztą nie wiedział, o czym rozmawiać z siostrą, której od roku nie widział. Romek zaraz wybiegł do kolegów. Matka wypytywała przede wszystkim o ciotkę Ulę, o warunki mieszkaniowe, o stopnie i- szkołę. Magda najchętniej wtuliłaby się w objęcia mamy, powracając na chwilę do swego dzieciństwa. Rozmawiały jednak jak dwie dorosłe osoby. Tym razem mama dziękowała Magdzie za prezenty, unosiła się nad gatunkiem swetra, kolorem pończoch. I nagle, przyglądając się jej, Magda przeżyła powtórnie chwilę strachu, którego doznała po raz pierwszy w szpitalu, patrząc na śmierć pacjentki. Była to stara kobieta, chora na niewydolność krążenia, usta jej siniały coraz bardziej, dusiła się przez kilka dni pomimo tlenu, jaki jej podawano. Magda przetoczyła jej łóżko do separatki, a później przez cały Chwila prawdy 81 dyżur siedziała przy umierającej. I teraz w bladości matki, w słabym zabarwieniu warg dostrzegła jakby zapowiedź tego, co może jej grozić, i przeraziła się bardziej niż przy konaniu- tamtej. Nigdy dotąd nie myj ślała o tym, że matka kiedyś umrze, więc to skojarzenie, ta obawa o najbliższą w świecie osobę przesłoniła wszystkie inne uczucia. Objęła matkę z całej siły i tuląc się do niej powtarzała przez łzy: — Kochana moja, kochana! Matka nie domyślając się przyczyny jej wzruszeniu i kładąc je na karb rozłąki, przygarnęła córkę do siebie i gładziła po włosach. Magda wszakże czuła, iż nie rozumieją się w tej chwili, że dzieli je coś, o czym niepodobna mówić, i cierpiała nad tym dotkliwie. Uczucie to nie opuściło jej aż do spotkania z ojcemJ którego widok przyjemnie ją zaskoczył. Ojciec wyglądał zdrowo, był w pogodnym nastroju, nie zdradzał ani odrobiny podrażnienia czy niepokoju. Zaraz po obiedzie wybrali się razem na działkę. Magda nie chciała wierzyć własnym oczom. Na miejscu chruścianego płotu rósł berberysowy żywopłot, wzdłuż niego dojrzewały dorodne porzeczki i agrest. Kwitły maki, ogromne, różno-] barwne ostróżki i kampanuie. Pośrodku działki wznosiła się zielona altanka obrośnięta młodymi pędami wi-j norośli. Za nią rosły truskawki, którymi ojciec najbar-J dziej się szczycił. Zebrał kilka najpiękniejszych i >nJ zielonym liściu podał córce. — Wspaniałe, tato! Nigdy takich nie jadłam! Uśmiechnął się uszczęśliwiony. Teraz dopiero nastąpiły szczegółowe oględziny. Tu jest hydrant, tu składzik narzędzi, tu róże prześlicznych odmian, tu jarzyny, których starczy na całą zimę... Chodzili razem od grządki do grządki, od krzaczka do krzaczka, od drzer wa do drzewa. Ileż w tę działkę włożono pracy i za-| pobiegliwości, jaki wyczarowano na niej raj! I gdy póź- Sg §^ niej Magda usiadła z ojcem w altance pod kwitnącą gałęzią pnącej róży, wiedziała na pewno, że najgorsze w jego życiu minąło, że jest to człowiek odzyskany. Było jej dobrze bez słów, a także wtedy, gdy rozmawiała o rzeczach oczywistych, ważnych wprawdzie, lecz drobnych. To, co najistotniejsze, mogło pozostać nie nazwane. Sama obecność ojca dawała jej poczucie szczęścia i dumy. Co więcej, utwierdzała w przeświadczeniu, że nigdy nie należy opuszczać rąk, że walczyć trzeba o każdego człowieka. I w ten czerwcowy wieczór, kiedy słońce nikło za dojrzewającymi czereśniami, a nad ogrodem unosiła się woń podlewanych roślin i wilgotnej, nagrzanej ziemi, Magda znów pomyślała z radością, że tyle dobrego będzie mogła zrobić w życiu jako pielęgniarka. Nazajutrz spotkała się z Dorą, która bardzo wyrosła i zdawała się być dojrzałą kobietą. Włosy upinała w kok, twarz jej się zaokrągliła, szyja była pełna, lekko rysował się drugi podbródek. Z tym wszystkim wyglądała nader ładnie, choć tak inaczej, że Ma,gda nie mogła odnaleźć w niej dawnej przyjaciółki. Opowiadała wiele o szkole, o życiu w internacie, o projektach na przyszłość. W każdym zdaniu dźwięczało słówko „ja"; bezwiednie uważała się za ośrodek życia, do siebie dopasowywała ludzi i zdarzenia. To uchodziło w jej oczach za dobre, co służyło jej interesom, to było złe, co sprzeciwiało się jej zamierzeniom. Miała zresztą duże osiągnięcia i w nauce, i w rozwiązywaniu domowych problemów, a jednak Magdzie to nie wystarczało. Coraz silniej dochodziła w niej do głosu potrzeba jeśli już nie poświęcenia się dla innych, to w każdym razie niesienia pomocy bliźnim. Nie wynikało to ani z lektur, ani też z jakiegokolwiek rozumowania, po prostu nic nie sprawiało jej tyle radości, co świadomość, że podała bliźniemu rę-.( kę w trudnej chwili. Było to dla niej tak istotne, że spran bowała pomówić o tym z Dorą. u -»4 Tym razem jednak przyjaciółka wysłuchała jej z de- probatą. Nie mogła pojąć jej stanowiska, uważała je Z egzaltowane i nieżyciowe. Przestrzegała przed u- •eraniem się przy nim. Świat należało, jej zdaniem, Pdokywać dla siebie i swoich, nie krzywdząc, oczywiś- . nikogo, lecz stanowczo upominając się o własne prawa. Rozmawiały o tym nad rzeką, patrząc na zamglony horyzont, be dzień był parny i pochmurny. Łąki straciły blask wiosenny, skoszono je niedawno i jak okiem sięgnąć ciągnęła się zielona płaszczyzna bez kwiatów i motyli. Magda przypomniała sobie * złociste mlecze z jedynych w życiu wagarów. Nie żałowała tamtego dnia, nie żałowała nawet rozsnuwającej się przyjaźni z Dorą, ufała życiu, wierząc, że przyniesie jej chwile wielkiego napięcia i wielkiej próby. 8 Ilekroć Magda wspominała później to la-to, jawiły się w pamięci ogródki działkowe, zielona altanka obrośnięta pnącymi różami o kwiatach bis dych jak bibułkowe pompony, a przede wszystkim 1ф żak w cieniu śliwy; na nim przeczytała kilkanaście książek w ciągu tych nie kończących się wakacji. Mg. dy chyba czas nie płynął tak wolno. Nic się nie działo, nikt nie zakłócał rozkosznego leniuchowania, choć chwi lami Magda pragnęła już4 jakiejś odmiany, jakiegoś wstrząsu, który by ją upewnił, że żyje naprawdę, a nie śni na jawie malowanego snu o wakacjach. Dora zakochała się, tym razem na serio, w absolwencie swego technikum i myśleli nawet o małżeństwie, co prawda nie zaraz, lecz za parę lat, kiedy chłopai odbędzie służbę wojskową. Tyle mieli wspólnych planów, wspólnych tematów do rozmowy, że towarzystwo Magdy im przeszkadzało. Andrzej także odnalazł swoją dawną sympatię i całymi dniami przesiadywał u niej w domu. Romek zrobił się arogancki i dokuczliwy. Magda czuła, że po rocznym pobycie w Warszawie odstała od domu, od braci, od koleżanek i całego miasteczka. Mimo woli uważała się już za warszawiankę, patrzyła na tutejsze otoczenie z perspektywy stolicy. А той po prostu dojrzała i zmieniła stosunek do wielu zagad' nień, inaczej traktowała ludzi? 86 najlepiej czuła się w samotności, bo wszyscy trochę ія drażnili. Byle uwaga przyprawiała ją o zdenerwowanie, nawet o łzy. Sama się temu dziwiła, bo dawniej nigdy nie była płaksą, a teraz łzy przy lada okazji napływały jej do oczu. Wzruszały ją filmy, nawet słuchowiska radiowe. Łagodny smutek nie opuszczał jej przez całe wakacje. Lubiła mu się poddawać i w sierpniowe wieczory długo wyglądać przez okno. po powrocie do Warszawy wpadła zaraz w inny nastrój. Ciotka Ula przygotowała na powitanie więcej prezentów niż na Gwiazdkę. Było w tym coś żenującego, że starała się wszelkimi sposobami pozyskać u-czucia Magdy, która czuła się tu lepiej niż w rodzinnym domu. Nikt wprawdzie nie mógł wyrugować z jej serca przywiązania do rodziców, lecz troskliwość ciotki, ład panujący pod jej dachem i atmosfera dostatku — wszystko to zapewniało Magdzie cudowne samopoczucie. Pierwsze dni w szkole były wspaniałe. Odremontowana klasa powitała ją nowymi meblami: zamiast ławek były teraz małe, niebiesko lakierowane stoliki i krzesła. Dziewczęta niesłychanie wydoroślały przez te dwa miesiące. Wszystkie niemal przeżyły jakieś flirty czy miłości piękniejące jeszcze we wspomnieniach. Nie było końca zwierzeniom i opowieściom. Wakacyjna wesołość wybuchała na przerwach z taką siłą, że dyrektorka musiała ją poskramiać, a wychowawczyni — co prawda z uśmiechem — nawoływała dziewczęta do opamiętania. Pewnego popołudnia, kiedy Magda wracała do domu z ćwiczeń, spotkała na przystanku tramwajowym chłopca, który wydał jej się znajomy. Wysoki brunet z włosami przystrzyżonymi na Zbyszka z Bogdańca, oardzo zgrabny, w należycie podniszczonych dżinsach 1 nieskazitelnej zamszowej kurtce również zwrócił na ST Magdę uwagę, a kiedy pożegnawszy koleżankę wsiadła do tramwaju, wskoczył w ostatniej chwili i zawoła}; — Cześć, Magda! Teraz dopiero przypomniała sobie, że tańczyła z піщ na urodzinach Niny. Wywarł na niej miłe wrażenie, leez nie zapisał się niczym w pamięci. — Cześć, Marek — odpowiedziała wesoło. — Gdzie byłeś na wakacjach? — Nigdzie. Zdawałem na polonistykę. — Dostałeś się? — Tak. Później odrabiałem praktykę. Też w Warszawie. Może dopiero teraz uda mi się prysnąć na tydzień w Tatry. Nie wiadomo dlaczego Magdę to ubodło. Powiedziała z przekąsem: — Wam to dobrze, macie jeszcze cały miesiąc laby. A my już musimy orać. — Nie wyglądasz na taką znowu zaoraną. Wyglądasz — wspaniale! — E tam! — wzruszyła ramionami, choć komplement zrobił jej przyjemność. — Może poszlibyśmy do kina? — Coś ty! Mam kupę roboty! — Nie bujaj! Przecież to dopiero początek roku. Wiesz, nie odkładajmy. Mam gazetę, zobaczymy, eo grają. — Zlituj się, muszę wracać do domu! — Pozwól sobie dzisiaj na uroczyste zakończenie wa- -kacji. O, patrz, w Warsie idzie coś dobrego. Szwedzki, psychologiczny, reżyserował uczeń Bergmana... Lubisz Bergmana? — Owszem... — Wysiadamy! Złapiemy zaraz autobus. Nie protestowała, gdy ją schwycił za rękę i pociągnął do wyjścia. Była jeszcze rozbawiona, roześmiana, u trochę oszołomiona spotkaniem. Pomyślała z przykrością, trzeba to będzie jakoś ciotce wytłumaczyć, wierzyła jednak w jej wyrozumiałość. Cóż w tym dziwnego, że Magda po dwóch miesiącach nudów chce się trochę rozerwać? Po raz pierwszy w życiu szła,do kina z chłopcem. Nigdy dotąd tak się nie składało. Marek był miły, wyglądał szykownie, rozmawiało się z ttim łatwo, bez skrępowania, jak ze starym znajomym. Przed kasą nie zastali nikogo. Na wczesnym seansie było niewielu widzów. Kiedy zgasło światło i Marek otoczył jej plecy ramieniem, Magda Cofnęła się zdecydowanie. Odsunął rękę i nie próbował zbliżyć się do niej. Ale i ta próba wystarczyła, żeby wywołać zamęt w jej myślach. Trochę żałowała, że tak łatwo dał za wygraną. Spoglądała na niego ukradkiem. Miał ładny, męski profil, trochę zbyt wydatne wargi. Co by się stało, gdyby ją pocałował? Ofuknęła się w myślach. Przecież go prawie nie zna, jakże więc mogłaby się zgodzić na pocałowanie? Wprawdzie koleżanki opowiadają sobie o znacznie poważniejszych przeżyciach, lecz ona, Magda, nie należy do tych, które z pierwszym lepszym i od razu... Gdy na ekranie dochodziło do pocałunków i zbliżeń, Magda czuła się nieswojo. Co innego oglądać taki film w towarzystwie ciotki, co innego zaś u boku chłopaka, który Bóg wie o czym w takiej chwili myśli. Trochę żałowała, że z nim tu przyszła, choć jednocześnie było jej dobrze jak nigdy. Sama bliskość Marka wprawiała ją w przyjemny nastrój. W drodze do domu rozmawiali po koleżeńsku, wesoło i bez jakichś tam ubocznych zamierzeń. Pod bramą Marek zapytał: — Kiedy się zobaczymy? Jutro? Wydało się jej całkiem oczywiste, że muszą spotkać się nazajutrz, chociaż wszystkie znaki na niebie i żie- *9 mi wskazywały, że ma milion innych, ważniejszych zajęć. — O czwartej. W Botaniku, przy daliach. Nie masz pojęcia, jak wspaniale kwitną. — O czwartej... — szepnęła z wahaniem. — Kiedy ja właśnie... — Na godzinkę, nie dłużej — nalegał, miękko patrząc w jej oczy. Złote iskierki mignęły w jego źrenicach. Skinęła głową bez słowa i zawróciwszy na pięcie wpadła pędem na klatkę schodową. Dopiero pod drzwiami przypomniała sobie, że nie zrobiła zakupów, a teraz już sklep jest zamknięty. Może jeszcze starczy chleba, cukier i inne produkty można będzie kupić jutro przed pójściem do szkoły. Najbardziej obawiała się pytania ciotki „gdzie byłaś", konieczności natychmiastowego wytłumaczenia się i niejako ustawienia sprawy. Ale ciotka nie pytała o nic. Kolacja minęła jak zwykle. Chleba na szczęście starczyło, nikt nie dowiadywał się o inne sprawunki. Magda z każdą chwilą odzyskiwała spokój i dobry hu-mor, Czulej niż zazwyczaj ucałowała ciotkę na dobranoc. Zasnęła z błogim uczuciem ulgi. Przy śniadaniu powiedziała smarując chleb: — Wrócę dzisiaj dopiero po piątej... — W porządku. Nic, żadnych pytań. Och, jak to dobrze, iż nie ро-Ц trzeba kłamać ani obmyślać wykrętów. Ciotka Ula jest jednak wspaniałą, życiową kobietą! Marek czekał przed bramą Ogrodu Botanicznego. — Bałem się, że się rozminiemy, bo dalie rosną w kilku miejscach. Chodź, są naprawdę rewelacyjne. — Skąd wiesz? — Nieraz przychodzę się tu uczyć albo czytać, więc znam ten ogród jak własną kieszeń. — Ja nie potrafiłabym chyba uczyć się w ogrodzie. 90 __ Pewno masz oddzielny pokój. — No tak. — A ja mieszkam w jednym z mamą i ciotką, która od dwóch lat nie wstaje z łóżka. Czeka na śmierć. — Nie wolno tak mówić. i — Kiedy to prawda. — Czasem lepiej jest prawdę zachować dla siebie. — Ty jako przyszła pielęgniarka jesteś chyba oswojona ze śmiercią? — Nie wiem, czy można się z nią oswoić. W każdym razie mnie wciąż przeraża. Nie lubię jej oglądać nawet na ekranie, chociaż wiem, że nieboszczyk wstał po zdjęciach i cało wrócił do domu. — Każdy za młodu powinien przemyśleć śmierć i miłość. To rzutuje na całe życie. Eros i tanatos. Jak u Iwaszkiewicza. — Ty już przemyślałeś? — Właśnie próbuję. Nie wiedziała, czy mówi serio, czy też, jak większość znajomych Niny, żartuje tylko z najpoważniejszych rzeczy. W głosie jego wyczuła jakby drwinę. Zrobiło się jej przykro, Marek nagle się od niej oddalił. Przez chwilę szli w milczeniu. Zachodzące słońce prześwitywało przez gąszcz przebarwionych liści wiązu. Cały ogród zanurzony był w rudawym świetle, gęstym jak wrześniowy miód. Czarne pnie drzew wynurzały się z niego miękko, bo ich kontury zamazywały się w promieniach zachodu. Dalie rosły gęsto na trójkątnym poletku. Złote, liliowe, białe i purpurowe kwiaty stały sztywno wśród zieleni, podobne do dekoracji teatralnej. Były tak piękne, że aż nieprawdziwe. — Nie podobają ci się? — spytał Marek. — Owszem, ale ja wolę kwiaty pojedyncze, gdzieś przy domu, w ogródku. Te dalie stoją jak pułk żołnierzy, trudno przyjrzeć się każdej z osobna: — Szkoda. Bardzo chciałem ci je pokazać. — Dlaczego? — Przyjemniej cieszyć .się czymś we dwoje. Znów ogarnęła ją czułość. Położyła mu dłoń na ramieniu. — Masz chyba przyjaciół? — Raczej nie. Większość kolegów wybierała się na studia techniczne, nie obchodziły ich książki ani filmy. Do kina szli tylko dla rozrywki. — A ty? — Dla mnie to cały problem. Patrzę na grę, reżyserię, porównuję ujęcia, kompozycję, chwyty formalne. Chciałbym po studiach pójść na wydział reżyserski. O ile mi się uda. — Dlaczego miałoby się nie udać? — Bo i miejsc tam mało, i wymagania wysokie... A zresztą... Może będę musiał wcześniej zostać belfrem lub bibliotekarzem, żeby zarabiać, bo mama wciąż choruje i trzeba by jej pomóc. Ojciec umarł przed trzema laty. Zostaliśmy sami. Rozgadał się o sprawach rodzinnych, co prawda powściągliwie, nawet z odrobiną autoironii, lecz Magda wyczuła, że od dawna pragnął komuś o nich opowiedzieć, zrzucić z siebie codzienne brzemię trosk i małych smutków. Miała wrażenie, że chłopak jest nieprzeciętnie inteligentny, inny niż wszyscy, ale przytłoczony warunkami, w jakich mu żyć wypadło. Matka jego pracowała w Radzie Narodowej, na pewno nie zarabiała zbyt wiele, miała zaś na utrzymaniu chorą siostrę i dorosłego syna. I to mieszkanie we wspólnym pokoju! Biedny Marek! Przyznał jej się, że pisywał wiersze, lecz przerzucił się na prozę. Niedawno jedno z jego opowiadań ukazało się w piśmie literackim. Uważa sztukę za najwyższy przejaw człowieczeństwa. Tylko ona daje uogólnienia, 92 pozwala zmierzyć się z pytaniami, które osaczają nas zewsząd. Tylko w niej można wypowiedzieć się z bez-względną szczerością, wyrzucić z siebie bolesny nadmiar spostrzeżeń i przeżyć. Magda słuchała tego z mieszanymi uczuciami. Trochę imponowało jej, że ktoś zwierza się z tak szczególnych doświadczeń, lecz bardziej krępowała ją nieznajomość całej tej dziedziny spraw i doznań. Były to dla niej bajki o żelaznym wilku. Wszystkie dotychczasowe rozważania dotyczyły rzeczy konkretnych, zjawisk codziennych, sprawdzalnych i namacalnych. Aż tu raptem ktoś porywa „w dziedzinę ułudy", gdzie nie wiadomo jak się poruszać, żeby nie popełnić gafy, nie ośmieszyć się w oczach Marka. Na szczęście, prawie nie dopuszczał jej do słowa. Potrzebował słuchaczki, nie partnerki w rozmowie. Wróciła do domu późno i nie mogła ani rusz skupić się przy odrabianiu lekcji. Siedziała nad nimi do północy, ale rezultat był mizerny. Następnego dnia nie pamiętała nic z tego, co wkuwała wieczorem. Straciła całą dotychczasową wesołość i beztroskę, czuła się jak zaczadziała, nie mogła sobie znaleźć miejsca. Kładła to na karb niewyspania i przyrzekała sobie w duchu, że dziś wcześnie pójdzie spać, z Markiem zaś spotka się dopiero za parę dni, jak było umówione. Kiedy jednak ujrzała go znowu na przystanku tramwajowym, wszystkie dobre postanowienia wzięły w łeb. Pojechali razem na Bielany i długo włóczyli się nad Wisłą. Marek miał wyjechać do Zakopanego na cały tydzień, co wydawało jej się wiecznością. Obiecał zaraz po przyjeździe tam napisać do niej długi list. Codziennie więc spieszyła się ze szkoły z nadzieją, że zastanie list w skrzynce. Kiedy wreszcie nadszedł, wbiegła z nim Pędem po schodach, pospiesznie otworzyła drzwi, wpadła do swego pokoju i nie zdejmując kurtki rzuciła 93 się na tapczan. List był długi, na ośmiu stronach щі czkiem, pierwszy miłosny list w jej życiu! Marek pi sał przepięknie o swych uczuciach do niej, o tęsknocif i marzeniach, o samotnych włóczęgach po górach, o uro, ku tatrzańskich krajobrazów. Opuszczała jednak te opjj sy, wracając po wielekroe do wyznań miłosnych, którl brzmiały jak najprawdziwsza literatura, a jednak były skierowane do niej! Ponieważ prosił, by mu odpisała i wręczyła odpo. wiedź po przyjeździe, zabrała się natychmiast do kom* ponowania listu, który byłby godzien Marka. Gdzie tam! Nie potrafiła pisać tak rozlewnie i poetycko. KaJ de jej zdanie było przerażająco rzeczowe, bez polotu i fantazji. Kilkakrotnie darła bruliony, wreszcie dałj za wygraną, żeby nie narazić się na śmieszność. Marek wrócił opalony i zupełnie obcy. Spotkali si| w deszczowy dzień i poszli razem do kawiarni. PrzJ herbacie — oboje nie mieli pieniędzy — siedzieli w dymie przy marmurowym stoliczku i rozmowa wcale sil nie kleiła. Można by mniemać, że to nie Marek napisał ów płomienny list do Magdy albo też wstydzą go się teraz i chciał pominąć milczeniem. Wcale nil prosił o odpowiedź. Powtórzył natomiast parokrotnie, że ma teraz mnóstwo roboty, bo przyjął pracę ankieterdj na parę tygodni, chce trochę zarobić, nim zaczną się! zajęcia na uczelni. Zapadła cisza, nie mieli sobie nic da powiedzenia. Magda wstała pierwsza, pożegnała sia z wymuszoną swobodą, prosiła, by jej nie odprowadzał. Na ulicy rozpłakała się rada, że deszcz i ciemność chronią ją przed ludzką ciekawością. — To już koniec — stwierdziła — naprawdę koniec wszystkiego. Przez kilka dni przykładała się sumiennie do nauki, wykonywała skrupulatnie domowe obowiązki. Prawie pogodziła się z tym stanem rzeczy, gdy nagle znalazła 94 w skrzynce list od Marka. Pisał, że ją kocha, że przekonał się dowodnie o stałości swych uczuć, i prosi-, aby zechciała się z nim spotkać w niedzielę przed Teatrem Dramatycznym, gdyż ma bilety na wieczorne przedstawienie. Poszła, oczywiście. Marek przyniósł jej bukiecik stokrotek, był czuły, tkliwy, rozmowny i zachwycający. Od tej pory spotykali się znów co kilka dni, a także wymieniali listy. Magda zostawiała je u znajomej pani w kiosku Ruchu, w którym Marek odbierał tygodniki literackie. Odkryła cudowną przyjemność korespondowania. W domu i w szkole, w wolnych chwilach i na lekcjach pisywała teraz do Marka. Nie dbała zbytnio o formę, wydawało jej się ważne, by wiedział o wszystkim, co zdarzyło się jej w ciągu dnia, dzieliła się z nim każdym przeżyciem, każdą uwagą na temat szkoły, koleżanek, ciotki Uli, programu radiowego czy telewizji. Rozmawiała z nim nieustannie w myślach, czuła niemal jego stałą obecność przy sobie, kiedy jednak spotykała się z nim wreszcie naprawdę, nie umiała paru zdań sklecić, zacinała się w milczeniu i wysłuchiwała cierpliwie jego nie kończących się zwierzeń. Marek opowiadał godzinami o przeczytanych książkach, których wcale nie znała, więc w tajemnicy przed nim zaczynała odrabiać lekturowe zaległości, ale nie miała dość czasu i przygotowania, by rozsmakować się w trudnych i posępnych na ogół utworach. Zawsze dotąd wybierała raczej powieści lekkie, o dobrym zakończeniu, o pogodnym klimacie, Marek natomiast poszukiwał w literaturze odpowiedzi na pytania ostateczne. Spotkania, korespondencja, nadprogramowe lektury — wszystko to odrywało Magdę od nauki, osłabiało w niej zainteresowanie dla zawodu. Pani Jezierska zwróciła na to uwagę i wezwała ją kiedyś po lekcjach 95 na rozmowę. Nic z tego nie wynikło, bo Magda nio^ by się nie przyznała obcej osobie do swoich przeżyć, kła. mać zaś nie chciała i nie potrafiła, skończyło się więc ца ogólnikowych zapewnieniach, że będzie bardziej przy. kładać się do nauki, choć wiedziała z góry, ile jej to na-stręczy trudności. Pogoda się popsuła, stale padały deszcze, skończyły się długie spacery do parków i nad Wisłę. Spotkania w kawiarniach lub kinie wymagały pieniędzy. Widywali się więc czasem w muzeum, czasem na wystawach które otwarte były po południu, zawsze pod czujnym okiem jakichś woźnych i w obecności innych zwiedzających. Raz tylko Marek skorzystał z tego, że byli zupełnie sami w galerii Muzeum Narodowego, i pocałował Magdę w usta. Cofnęła się spłoszona nie tyle pocałunkiem, ile obawą, że jednak ktoś mógłby ich zobaczyć, ale myślała o tym przez kilka kolejnych wieczorów, zasypiała z tym wspomnieniem, nie śmiejąc marzyć o niczym więcej. 9 Magda z nikim nie rozmawiała o Marku, osłaniając tajemnicą wzruszenia i przeżycia, które, jak sądziła, mogłyby zostać wyśmiane przez koleżanki albo być potępione przez ciotkę Ulę. W gronie dziewcząt mówiło się raczej o konkretach niż o, uczuciach, często padały słowa wulgarne, a przynajmniej dosadne powiedzonka, odbierające miłości wszelki powab. Na lekcjach anatomii lub fizjologii odsłonięto w zasadzie wszelkie sekrety seksu; z wczesnego dzieciństwa, kiedy Magda mieszkała we wspólnym pokoju z rodzicami, pozostały jej mgliste, wstydliwe wspomnienia. Odczuwała trochę obrzydzenia i wstydu na myśl o tym, co się przeżywa w łóżku. Pragnęła, by jej miłość dla Marka pozostała jak najdłużej czysta, choć jednocześnie budziły się w niej nieokreślone pragnienia. Wieczorne pocałunki w 'bramie przed pożegnaniem przyprawiały Magdę o tysiąc lęków. Czy więc należało się wyrzec tych rozkosznych chwil, aby zachować Marka niepodzielnie dla siebie, czy też, ulegając mu, posunąć się jeszcze dalej? Przeciwko temu przemawiało zarówno domowe wychowanie, jak i lęk przed konsekwencjami takiego kroku, przede wszystkim jednak brak odpowiednich warunków, spotykali się bowiem dalej w kawiarni, w muzeum czy na ulicy. Nie pomyślała nawet o tym, by go — Chwila prawdy bl І przyprowadzić do siebie podczas nieobecności domowników, przekraczało to jej wyobrażenie o życiu. Marek zresztą niczego się nie domagał, można by przypuścić, że wystarczało mu to, co mu dotąd mogła dać szukał przede wszystkim okazji do rozmowy, a jej również potrzebna była głównie więź uczuciowa, poczucie bliskiej serdeczności. Pewnego dnia po powrocie ze szkoły znalazła na swym stoliku broszurkę uświadamiającą i potraktowała to jako nietakt ze strony ciotki Uli, że w ten sposób ingeruje w jej życie uczuciowe. Zrazu z obrzydzeniem schowała książeczkę do szuflady, wieczorem wszakże sięgnęła po nią i przeczytała dokładnie, chociaż obrzydzenie jeszcze się nasiliło. Obiektywne wiadomości nie łączyły się wcale z jej stosunkiem do Marka, znacznie — ,w jej mniemaniu — subtelniejszym i bardziej szlachetnym, a co dziwniejsza, pozostawiały nadal mnóstwo znaków zapytania, spraw nie wyjaśnionych i wątpliwych. Nie chciała o nich mówić z ciotką, ani — tym bardziej — z mamą, za nic zaś nie poruszyłaby ich w rozmowie z koleżankami. Marek na pewno był chłopcem nieprzeciętnym i obcowanie z nim stwarzało wiele komplikacji, kazało myśleć o problemach, które dawniej nigdy by Magdzie nie przyszły do głowy. W rozmowach z nim wikłały się nawet sprawy dawne, domowe i szkolne, gdyż dostrzegał w nich zawsze drugie dno, psychologizował, udziwniał, dopatrywał się utajonych motywów działania, porównywał z literaturą, układał dalsze ciągi prostych, zdawałoby się, zdarzeń. Pod jego wpływem Magda również inaczej zaczynała patrzeć na otoczenie i opowiadania jej o ludziach znacznie się pogłębiły, rozbudowały, zabarwiły subiektywnym kolorytem, niekiedy nawet fantazją. Miała czasem pretensję do siebie o drobne odstępstwa od rzeczywistości na korzyść efektów 98 literackich, ale nie potrafiła sobie tego odmówić, gdyż zyskiwały one uznanie w oczach Marka. Nastał w jej życiu okres względnej równowagi, pogodziła jakoś lekcje ze spotkaniami, napięcie uczucio-we z zainteresowaniem dla pacjentów. Ale każde nieporozumienie z Markiem, przelotne oziębienie stosunków wywoływało zamęt i burzyło jej spokój. Miała wrażenie, że jedynie on ją ratuje od samotności, że z nikim innym nie potrafiłaby znaleźć wspólnego języka, toteż bała się panicznie zerwania, które stanowiłoby katastrofę. Ani dom, ani praca nie mogłyby zapełnić luki, jaka powstałaby po utracie Marka. Listy do rodziców i braci stały się jedynie powinnością, nie znajdowała w tej korespondencji nic pociągającego. Ze strachem myślała o wakacjach zimowych i wyjeździe z Warszawy, o konieczności rozstania się z Markiem na całe dwa tygodnie. Tuż przed Gwiazdką zjawiła się na lekcji angielskiego pielęgniarka z Londynu, zaproszona przez profesorkę dla nawiązania bliższego kontaktu. Przyjechała ze szpitala Św. Krzysztofa, założonego przez Cecylię Saun-ders, bohaterkę romantycznej historii. — W tysiąc dziewięćset czterdziestym roku Cicely opiekowała się jako ochotniczka rannymi lotnikami, którzy bronili Londynu. Jeden z nich, Polak, wrócił po wojnie do Anglii, tym razem ciężko chory na złośliwy nowotwór. Dogorywał w męczarniach na typowej dla starych londyńskich szpitali pięćdziesięciołóżkowej sali. Znalazł jeszcze dość hartu ducha, by z pielęgniarką Saunders mówić o potrzebie ulepszenia opieki nad u-mierającymi, także stworzenia specjalnych zakładów, w których ludzie dożywaliby ostatnich dni bez cierpień i lęku. Zostawił na ten cel wszystkie swoje pieniądze, pięćset funtów. Po jego śmierci Cicely Saunders zbierała przez wiele lat fundusze z różnych źródeł, a jed- 99 nocześnie skończyła medycynę i zdobyła ogólne wy„ kształcenie. Obecnie jest członkiem Królewskiego ToJ warzystwa Lekarskiego, dyrektorem do spraw lecznic, twa w zakładzie Sw. Krzysztofa w Londynie, zosta, ła odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego. Urze. czywistniła życzenie swego chorego przyjaciela. Młoda pielęgniarka mówiła o tym z trochę zdawkowym uśmiechem i choć starała się dobierać prostych słów i wyraźnie je wymawiać, dziewczęta rozumiały zaledwie piąte przez dziesiąte. Traktowały jej wypowiedź jako dalszy ciąg lekcji angielskiego, jedynie Magda uznała to za wspaniałą opowieść o miłości i śmierci, cudowny temat do rozmowy z Markiem. Był nim, rzeczywiście, zachwycony, znajdując potwierdzenie swej tezy, że piękną może być jedynie mi łość tragiczna. Przejmowało to grozą Magdę, bowiem z całego serca pragnęła, żeby ich miłość obyła się bez gwałtownych spięć, bez dramatów. Ale Marek od dav« na już nie ponawiał wyznań, sama też nie wspominała o uczuciach, rozmowy ich dotyczyły sytuacji oderwanych, osób trzecich, często postaci literackich lub przez literaturę spopularyzowanych. Wynosiła z nich romantyczną tęsknotę za niezwykłością życia, za niespotykaną skalą doznań, szukała w sztuce wzorów i odpowiedników, nie chciała przystać na ciche, malutkie szczęście, które do niedawna było szczytem jej marzeń. Stąd tylko krok do poszukiwania własnej drogi życiowej, która by pozwoliła zmierzyć się z niebezpieczeństwem i dowieść siły charakteru. Przykład Cecyli Saunders wskazywał przekonywająco, że nawet w czasie pokoju, będąc jedynie pielęgniarką, można porywać się na rzeczy niesłychanie trudne i przecierać innym nowe szlaki. Przeczuwała jednak jeszcze inny aspekt tej sprawy. Ktoś, kto z całego serca poświęca się swemu dziełu, przestaje być tak ogromnie zależny od drugiego człpt. 100 v/ieka, czuje się potrzebny i związany ze społecznością, przestaje się lękać, że utraciwszy przedmiot swej miłości zostanie ogołocony ze wszystkiego. Podzieliła się ta myślą z Markiem, ale on nie podjął tematu, wciąż ■jeszcze skupiony na owej miłości do człowieka beznadziejnie chorego, która — już po jego śmierci — pokierowała życiem pielęgniarki. — Jakaż to siła uczucia — mówił — i jakie przerażające doznania! Czytał właśnie „Kochanków z Marony" i nie potrafił myśleć o innych problemach. Tymczasem Magda podjęła pracę w szpitalu dziecięcym. Były to właściwie krótkie, parogodzinne zajęcia szkolne, wymagające wszakże uwagi i skupienia, dostarczające w zamian ogromnej satysfakcji. Dzieci szybko wracały do zdrowia, z dnia na dzień widziało się poprawę, radość rodziców zwielokrotniała zadowolenie z obserwacji ozdrowieńców. Magda czuła się potrzebna, na swoim miejscu. Teresa również chętnie wywiązywała się z obowiązków. — Wiesz — stwierdziła któregoś dnia. — Nie mogłabym pracować na oddziale wewnętrznym, z tymi starymi ludźmi. Przeraża mnie myśl o starości i śmierci, tam zaś ciągle ma się to przed oczami. U dzieci śmierć jest zdarzeniem wyjątkowym, zakłócającym porządek rzeczy. Po szkole muszę dostać pracę w przychodni dziecięcej. Na dwa dni przed feriami siostra oddziałowa zapytała Magdę, czy nie zechciałaby przychodzić do szpitala podczas świąt. Kilka pielęgniarek chorowało, trudno było poradzić sobie z nawałem pracy. Magda zgodziła się z zapałem, spodziewając się. że uniknie dzięki temu rozstania z Markiem, lecz on załatwił sobie już wcześniej wyjazd na obóz studencki do Wisły i nie zamierzał z niego zrezygnować. Udała, że tak właśnie bę- 101 dzie dobrze, choć gdyby sama znalazła się w takiej sytuacji, wszystko poświęciłaby dla niego. Wyjechał więc, a ona „grała w zadowolenie", nikomu się nie przyznając do uczuciowej porażki. Całą swą tkliwość i serdeczność dawała teraz dzieciom i starsze pielęgniarki nie mogły się jej nachwalić przed panią Jezierską. Wychowawczyni, choć młoda, miała jednak o tym własne zdanie i zaprosiła Magdę do swego gabinetu na nieobowiązującą rozmowę o życiu i pracy zawodowej. — Nie masz pojęcia — mówiła — jak ważne jest panowanie nad sobą i nieuleganie chandrom ani ka- prysom. Pacjenci muszą mieć w pielęgniarce oparcie moralne, muszą wyczuwać w niej siłę charakteru, stanowczość, trzymanie się na wodzy. Czulostkowość wcale nie jest potrzebna, raczej przeszkadza i wywołuje zbyteczne napięcia. Natomiast dokładność, obowiązkowość, stała pogoda ducha... Magda nie była w nastroju do takich rozmów i nie lubiła moralnych pouczeń. Siedziała więc naburmuszona i zamknięta w sofcie na cztery spusty. Dopiero po wyjściu przez mgnienie żałowała, iż nie skorzystała ze sposobności, by poruszyć tematy bardziej osobiste i zasięgnąć zdania w sprawach, które ją samą niepokoiły. Miała wrażenie, że coraz trudniej układają się jej stosunki z ludźmi. Straciła dziecinną bezpośredniość, a nie nabyła jeszcze umiejętności postępowania. Dawała się wciągać w jakieś intrygi między pielęgniarkami, nieopatrznym słowem dolewając oliwy do ognia, nie potrafiła odciąć się od plotek ani ukryć niechęci do osób, które od pierwszego wejrzenia nie wzbudziły Je3 sympatii. Dwa tygodnie w szpitalu przeszły nie nazbyt przyjemnie, choć zdawało się, że wszyscy ją tu chwalą. Marek napisał tylko kartkę z noworocznymi życzeniami. W Sylwestra Magda została dłużej na oddziale, a resztę wieczoru spędziła z ciotką i wujem przy telewizorze. Ledwo doczekała północy. Nie smakował jej nawet szampan, który wujek podał na tę okazję. W dzień Nowego Roku poszła sama na ślizgawkę. Dawno już nie była na lodzie. Z początku przeszkadzał brak wprawy, lecz po półgodzinie jeździła już świetle i zapomniała o wszystkich smutkach. Spotkała dwie koleżanki i paru ich znajomych, bawili się wspólnie w berka, w węża, trochę holendrowali. Wróciła do do-mu jak nie ta sama i na powitanie ucałowała ciotkę Ulę w oba policzki. 103 Ciotka spojrzała na nią uważnie i uśmiechnęła się] jakby z zakłopotaniem. — Od dawna już chcę ci coś powiedzieć, ale jakoś nie było okazji. Siadaj. Może cię to zaskoczy... Widzisz, Magdo, w czerwcu będę miała dziecko. Bardzo się z tego cieszę, bo prawie straciłam nadzieję... Nie jestem już młoda... W związku z tym jednak... — Rozumiem, zmienią się warunki domowe. Będę chyba musiała pomyśleć o innym mieszkaniu. — To zależy tylko od ciebie. Gdybyś zgodziła siej pomóc mi w wychowaniu maleństwa, mogłabyś zostać nadal. Jeśli sądzisz jednak, że byłoby ci za ciężko, no to oczywiście... — Pomyślę jeszcze. W każdym razie bardzo się cie-j szę, ^ciociu. Tak należało powiedzieć, lecz Magda wcale nie odczuwała radości, wręcz przeciwnie, zawaliło się w jej życiu coś, na co liczyła z całą pewnością. Nigdy nie przypuszczała, że straci oparcie w ciotce Uli, a tu nagle taka wiadomość. Będzie biedaczka próbowała godzić ma-| cierzyństwo z .życzliwością dla krewniaczki, ale przecież w jej sercu i myślach Magda zejdzie na dalszy plan. To całkiem naturalne, chociaż bardzo przykre. Poszła do swego pokoju, w którym dotąd czuła się tak pewnie i spokojnie. Za pół roku stanie w nim łój żeczko dziecinne, ona zaś wyniesie się stąd do jakiegoś innego mieszkania. Użaliła się nagle nad sobą aż do łez. Marek nie pisał, z domu nadeszły tylko skąpe wiadomości, ciotka Ula spodziewała się maleństwa... Nie słyszała, jak drzwi się otwarły i ciotka podeszła do tapczanu. — Płaczesz? — spytała. — Dlaczego? Myślisz, że będę cię mniej kochać? To nieprawda. Przywiązałam się do ciebie jak do najrodzeńszej córki. Nic tego uczucia nie zmieni. Nie musisz być jedynaczką. Liczę, że 104 mi pomożesz. Bo ja... trochę się tego boję. I nie wiem, czy potrafię sobie poradzić. Nie mam tu nikogo bliskiego, a wuj, jak to mężczyzna... No, nie płacz, kochanie, bo pomyślę, że cię mimo woli skrzywdziłam, a tak mi potrzeba twojej serdeczności i pomocy... Magda podniosła zapłakaną twarz i przytuliła się do ciotki. W ciemnym pokoju objęły się ramionami i kołysały lekuśko, jakby to poczucie bliskości mogło przezwyciężyć ich wspólny lęk przed nieznanym. 10 Ciotka Ula zmieniła się nie do poznania co było usprawiedliwione jej złym stanem zdrowia, rozmaitymi dolegliwościami, lękiem, który jej nie opuszczał i trudnościami, jakie nastręczała praca. Stanie przez osiem godzin w zakładzie wywoływało obrzęki nóg. Kupiła więc specjalny fotel fryzjerski z ruchomym siodełkiem, na którym mogła się poruszać dokoła kłien-1 tki. Trzeba jednak było przywyknąć do takiego wyko- nywania pracy, a teraz każda nowość wyprowadzała ją z cierpliwości. Od lat miała sporą nadwagę, dopiero jednak w ciąży otyłość zaczęła dawać się we znaki. Lekarz niepokoił się jej tuszą, zwłaszcza że miała nieposkromiony apetyt i jadła bez pamięci słodycze i ciastka. Po każdej wizycie w ośrodku przez kilka dni starała się ograniczyć w jedzeniu, stawała się jednak nieznośna i nie panowała nad rozdrażnieniem. Wracała z pracy tak zmęczona, że kładła się czym prędzej do łóżka, przepraszając Magdę, iż nie wypełnia swoich obowiązków. Stopniowo przywykła do tego stanu rzeczy i przestała się krępować. Niemal wszystkie prace domowe spadły na Magdę. Wuj od wielu lat na próżno marzący o dziecku znosił kaprysy żony z niebiańskim spokojem, ale nie umiał jakoś włączyć się w tryb domowych zajęć. Wyrzekł się tylko spotkań z przyjaciółmi, coraz rzadziej chodził do kina, gdyż 106 lotka Ula niechętnie wychodziła z domu. Życie skur-7vło siĘ> zamknęło w czterech ścianach mieszkania, • jęby nie istniało nic poza problemami rodziny. Teraz ,0piero Magda uświadomiła sobie, że właściwie i dawniej tych dwoje ludzi myślało jedynie o sobie, szukało własnej wygody i przyjemności. Nie było w tym nic złego lecz egzystencja ich wydała się nagle Magdzie żałosna. Czy warto żyć tylko po to, by sobie dogadzać, w celebrować posiłki, pielęgnować bieliznę, strzepywać pyłki z mebli na wysoki połysk? Karciła się w myślach za nadmiar krytycyzmu wobec ciotki, nie umiała wszakże zdobyć się na wyrozumiałość. Z Markiem widywała się rzadko i za każdym razem coś im przeszkadzało w osiągnięciu porozumienia. Żadne z nich nie mogło uporać się z własnymi trudnościami, toteż nie miało cierpliwości na wysłuchanie cudzych utyskiwań. Ciotka Marka dogorywała, nieraz w nocy trzeba było wzywać pogotowie. Nie przespane godziny rzucały cień na dni pełne uniwersyteckich zajęć, przybywało kłopotów pieniężnych. O byle co Marek sprzeczał się z Magdą, wreszcie zaczęli się unikać. O tym wszystkim Magda nie mówiła nikomu, nawet Teresie, która zaczęła się jej zwierzać z domowych trudności. Brat jej, ten co chodził do szkoły specjalnej, zaczął znikać z domu i ze szkoły. Godzinami włóczył się po najodleglejszych okolicach miasta. Należało go odprowadzać na zajęcia i przyprowadzać z powrotem, nie spuszczać z oczu ani. na chwilę. Ale kto go mógł dopilnować? Teresa miała coraz więcej zajęć w szpitalu, ojciec często wyjeżdżał, zresztą stracił jakoś serce do syna, którym trudno się było pochwalić. Sam także Wymagał opieki. Wobec tych problemów bladły zmartwienia Magdy, nie wypadało o nich nawet wspomnieć, dociąż znikła cała radość życia. 107 W takim nastroju napisała kiedyś do ojca list pełe^ smutku i tęsknoty. Nazajutrz żałowała, że go wysłała. W najbliższą niedzielę, całkiem nieoczekiwanie, ojciec zjawił się w Warszawie. Przyjechał nocnym pociągiem siedział na dworcu do szóstej, żeby nie przybyć za; wcześnie do siostry. Przyjęła go z niesłychaną serdecznością. Szczyciła się swą ciążą i szukała tkliwości. Ojciec Magdy umiał jej okazać zainteresowanie i ciepJ ło, braterskie uczucia. Czy domyślił się, że sytuacja Magdy zmieniła się w tym domu? Nie mówili o tyia przy ciotce Uli ze zrozumiałych względów, a później, gdy Magda odprowadzała go na dworzec, jakoś się nie zgadało. W każdym razie ucieszyły ją te odwiedziny, czuła, że jest kochana, że może liczyć na bliżej nieokreśloną pomoc, widziała przyszłość w jasnych barl wach. Mały Daniel urodził się przedwcześnie, z komplikacjami. Ciotka wróciła do domu chora, wymizerowana, nie bardzo sobie radziła z pielęgnowaniem wcześniaka.' Zajęła teraz pokój Magdy, która sypiała w kuchni na składanym łóżku i odrabiała lekcje tam, gdzie akurat się dało. Po paru tygodniach ciotka zaczęła gorączkować, utworzył się jej ropień w piersi, Daniel płakał i w dzień, i w nocy. Magda musiała zostać w domu, aby zaopiekować się chorą i jej maleństwem. Wypadło to akurat w okresie ostatnich klasówek i przepytywań. Po raz pierwszy zebrała dwóje. Wychowawczyni, zaniepokojona jej mizernym wyglądem i niepowodzeniami w nauce, zapytała o przyczyny i któregoś dnia odwiedziła ją w mieszkaniu ciotki. Ciotka Ula jeszcze leżała, malec darł się jak opętany. Nazajutrz pani Jezierska zapytała Magdę, czy nie chciałaby w następnym roku szkolnym zamieszkać w internacie. Wymęczona ostatnimi tygodniami dziewczyna zgodziła się bez wahania, tym bardziej że pragnęła być 108 wreszcie niezależna i dość sielankowo wyobrażała sobie zbiorowe życie. przy liceum nie było wszakże internatu i wychowawczyni z trudem uzyskała dla Magdy miejsce w zbiorczej bursie dla dziewcząt z różnych szkół zawodowych, pieszczącej się w starym, odrapanym budynku. Magda otrzymała łóżko w sześcioosobowej sypialni, czyściutkiej wprawdzie, lecz tak ciasnej, że prócz łóżek i nocnych szafek nie mieścił się tu nawet stolik. Szafki ubraniowe stały na korytarzu. Lekcje odrabiało się w świetlicy, posiłki jadało w suterenie obok kuchni, wiecznie pachnącej kapustą. Najtrudniej było Magdzie oswoić się z brakiem samotności. Musiała teraz stale żyć w grupie, ani na chwilę nie mogła odpocząć w ciszy i spokoju. Przebywanie w sypialni podczas dnia było źle widziane przez kierowniczkę internatu. W świetlicy trudno było wysiedzieć przy stoliku przez całe popołudnie. Pozostawała jeszcze maleńka kuchenka, spełniająca rolę klubu i palarni, gdzie zbierano się pod pozorem gotowania herbaty. Kierowniczka wpadała tam rzadko, nie chcąc wszczynać awantury o palenie papierosów, gdyż nie rozporządzała właściwie żadnymi sankcjami. Panicznie obawiała się kontroli „z góry" i dlatego w internacie wszystko było przygotowane na pokaz. Sypialnie musiały być wzorowo czyste, łóżka zasłane równiutko, posadzki na korytarzach wyfroterowane. Portier zamykał bramę o dziesiątej wieczorem. Jeśli któraś z dziewcząt wróciła później, musiała dzwonić i gęsto się tłumaczyć. Toteż niektóre twierdziły, że lepiej wrócić z rana, bo nikt tego nie zauważy, a jeśli nawet, łatwo się wytłumaczyć spędzeniem nocy u krewnych. W niedzielę po południu można było przyjmować gości w świetlicy, lecz mało kto z tego korzystał. Dziewczęta, z którymi Magda znalazła się we wspól- 109 nej sypialni, od kilku lat mieszkały w tym internacie zżyły się więc ze sobą i przywykły do tutejszych waś runków. Zośka i Wanda chodziły do odzieżówki, Gra, żyna uczyła się w technikum księgarskim, Rysia i Mar. leną kończyły technikum ekonomiczne. Magdę powitały życzliwie, nie bez nadziei, że w razie potrzeby będzie mogła im coś ułatwić, nierzadko bowiem potrzebowa-ły zwolnienia, świadectwa lekarskiego czy recepty. By. ły to może i dobre dziewczęta, lecz przeświadczone o tym, że do niczego nie dojdą prostą drogą i szukają. ce na wszelki wypadek „chodów" i „powiązań". Magda próbowała z początku trzymać się na ubo-czu, co wcale nie było łatwe, gdyż dziewczęta nieustannie paplały ze sobą i pożyczały wszystko jedna drugiej, a raczej brały same to, na co im przyszła ochota. Zamykanie szaf nie na wiele się zdało, jeden klucz otwierał wszystkie zamki. Magda, choć dość uczynna, nie lubiła pożyczania rzeczy osobistych. Budziła w niej obrzydzenie bluzka przepocona przez koleżankę i doprowadzały do szewskiej pasji spuszczone oczka w rajstopach, które przed paroma dniami położyła całe na półce. Najbardziej wszakże drażniło ją marnowanie czasu. Chociaż dziewczęta nie sprzątały i nie gotowały sobie jedzenia, z lekcjami zaś potrafiły szybko się uporać, nie znajdowały wolnej chwili na czytanie czy zajęcie się swą garderobą. Zawsze im coś wchodziło w paradę: to łazienka była zajęta, to żelazko zepsute, to ktoś mógł odstąpić bilet do kina, to któraś z koleżanek przyniosła sensacyjną plotkę i dzieliła się nią w kuchence. Nic dziwnego, że zawsze brakowało czystej bielizny, całych pończoch, odprasowanej bluzki, brało się więc te rzeczy od dziewczyny, która przygotowała je sobie zawczasu. Po paru razach najschludniejsza się zniechęca, gdyż nie pomagało ani zamykanie szaf, ani roztrząsa- •p sumienia współmieszkankom. Powoli wszystkie estawały dbać o ubranie, które stawało się wspólną własnością. дЬу jakoś zaznaczyć swą inność, Magda zrywała się „ierwsza i szła do sali gimnastycznej, z której nikt гало nie korzystał. Co prawda, do tej pory nie zajmowała się specjalnie sportem, lecz teraz poranne ćwicze-nia w pustej sali sprawiały jej szczególną przyjemność, dawały poczucie przewagi nad koleżankami. Wkrótce Wanda i Grażyna poszły za jej przykładem, po miesiącu Magda komenderowała całą grupą. Kierowniczka zapisała to na własne dobro, Magdę zaś stawiała za wzór przy każdej okazji, co nie podobało się innym dziewczętom. Zaczęły szeptać między sobą, że podlizuje się i zadziera nosa. Magda musiała zmienić sposób bycia, przyjąć zwyczaje koleżanek, mówić i żartować jak one. Dla pozyskania ich sympatii zaczęła wróżyć z kart. Nie miała o tym wprawdzie zielonego pojęcia, ledwo z dzieciństwa przypominała sobie, jak pewna sąsiadka stawiała babce kabałę, lecz improwizowała z powodzeniem, a koleżanki twierdziły, że „wszystko im się sprawdza". Każdego wieczoru otaczały ją ciekawe, co przyszłość przyniesie. Zaczęły przychodzić dziewczęta z innych sypialni. Na szczęście dla Magdy kierowniczka przyłapała ją kiedyś na stawianiu kabały i zabroniła stanowczo „obskuranckich praktyk". Magda przestała uchodzić za jej ulubienicę i mogła ograniczyć wieczorne seanse. Dzięki stawianiu kart zdobyła jednak popularność i wniknęła w życie koleżanek, bo każda dopowiadała jej nieco szczegółów lub informowała o tym, co się z wróżb sprawdziło. Zosia miała już narzeczonego, który odbywał służbę wojskową, zamierzała wyjść za mąż zaraz po maturze. Wanda marzyła o pracy w dużych zakładach konfekcyjnych, oczywiście w stolicy, ponie- 110 111 іє czasu, jakie ma luki w ogólnym wykształceniu. Były to przykre stwierdzenia, domagające się podjęcia środków zaradczych, na co Magda nie mogła się zdobyć. Czas przeciekał jej przez palce. Chodziła teraz tylko na łatwe filmy, do teatru nie wybierała się nigdy, bo nikt nie myślał o kupnie biletów, ciotka ze względu na Daniela nie wychodziła wieczorami z domu. Magda czuła, że głupieje, że się cofa, lecz winę zrzucała na innych, na brak sprzyjających warunków. Kiedy Marek wypomniał jej bierność kulturalną, obraziła się na niego. Pożegnali się nie ustaliwszy terminu następnego spotkania. Była z tego niemal rada. „Koniec! — myślała wracając do internatu. — To świetnie! Przynajmniej nie będę się wysilać. I tak nigdy nie stanę się intelektualistką". Chłopcy chodzący z jej koleżankami rozmawiali o byle czym. Odprowadzali je do bramy internatu, całowali po ciemku. Magdę trochę to raziło, nie chciała znaleźć się w podobnej sytuacji. Dziewczęta uważały, że powinna jednak kogoś sobie poszukać. Marlena wręcz namawiała ją do podjęcia inicjatywy: — Chodź z nami na Starówkę. Poderwiesz sobie kogoś. Raczej dla zgrywy niż z przekonania Magda wybrała się z koleżankami w pewną grudniową sobotę. Rysia wymalowała się dość mocno, Marlena również. Magda także zrobiła sobie oczy. Pojechały autobusem na Plac Zamkowy. Padał śnieg, podświetlone kamieniczki wyglądały jak dekoracja w operze. Wszystko wydawało się nieprawdziwe — i ludzie, i sytuacje. Dziewczęta wziąwszy się pod ręce szły środkiem jezdni na Rynek. Śmiały się głośno, zwracając uwagę przechodniów. Otwartymi ustami chwytały lecące z nieba płatki śniegu. Kilku chłopców idących z przeciwnej strony spróbowało szczęścia. Odpowiedziały żartem i szły dalej waż jednak nie była tu zameldowana, próbowała jJ wszelkie sposoby zdobyć meldunek warszawski. Obie. cywano jej staż, łudzono posadką, Wanda zaś uparcie i nieufnie analizowała każdą propozycję i prosiła Magdę. o postawienie kabały. Grażyna, córka nauczycielki wiejskiej, chciała pra. cować w powiatowej księgarni. Rzecz się jednak roz-bijała o mieszkanie. Matka starała się o przeniesienie do miasta, więc Grażyna ciągle czekała na wiadomości, od których zależał los jej samej. Rysia i Marlena miały głównie problemy sercowe, wciąż szeptały między sobą, pokazywały sobie foto*; grafie i listy chłopców, przechwalając się ilością randek i podbojów. Po pewnym czasie zaczęło to Magdę bawić, polubiła wieczorne wróżby i rozmowy dostosowała się do bała-ganiarskiej atmosfery, gotowa była porzucić każdą pracę, ilekroć nadarzyła się okazja pójścia na spacer czy do kina. Z pewną niechęcią wybierała się na niedzielne obiady do ciotki Uli, raził ją bowiem kontrast między własnym trybem życia a dobrze zorganizowanym domem. Ciotka znowu opanowała sytuację. Znalazła jakąś rencistkę, która opiekowała się Danielem, sama zaś pracowała jeszcze zajadlej, żeby pokryć zwiększone potrzeby. Wróciła do dawnych przyzwyczajeń, &Щ nie pobłażała sobie w niczym. Jeśli nawet miała cień żalu do Magdy, że przeniosła się do internatu, nie dawała jej tego odczuć, przeciwnie, traktowała ją z całą seH decznością i dawała sporo pieniędzy. Magda jednak wyrzucała sobie, iż nie w pełni zrealizowała nadzieje ciotki, mimo woli więc szukała argumentów przeciwko niej i uważała niedzielne obiady za dokuczliwą powinność. Z Markiem widywała się raz na parę tygodni. W jego obecności uświadamiała sobie dotkliwie, ile marnu- 112 — Chwila prawdy 113 rozbawione, hałaśliwe. Ż okien dobiegała muzyka. Śnieg sypał coraz gęściej. Chłopcy zawrócili, szli za dziewczę,' tami krok w krok. Nawiązała się wesoła rozmowa. Krą. żyli po ciemnych uliczkach najpierw grupą, a póz. niej parami. Wysoki dryblas w kożuszku wziął Magdą pod rękę. Wydał się jej dosyć miły. Mówił, że przy. jechał na parę dni do Warszawy i musi dziś jeszcze wracać, lecz że za miesiąc znowu tu się zjawi, a wtedy muszą się spotkać i zabawić. Prosił Magdę o adres. Odmówiła, lecz widocznie któraś z koleżanek musiała go podać chłopcom, bo w tydzień później nadszedł list do internatu. Magda z zażenowaniem przeczytała niezręczne wynurzenia przygodnego znajomego. Miała jeszcze w pamięci wspaniałe listy Marka. Nosiła się z myślą, czy go nie odszukać na uniwersytecie i nil odnowić znajomości tak niegdyś ważnej. Zabrakło jei w końcu odwagi, pogodziła się z zerwaniem. Odpisaa nawet dryblasowi. Tuż przed Gwiazdką Marlena znów ją wyciągnęli ,na Starówkę. Tym razem poszły tylko we dwie i szybM zawarły znajomość z trzema chłopakami, którzy zapr* sili je do „Krokodyla" na kawę. Magda nigdy tam jeszi cze nie była i z przyjemnością siedziała w tłumie mM dzieży przysłuchując się rzewnym melodyjkom wygrjl wanym przez starszego faceta na fortepianie. UzmysM wiła sobie, że dawno już nie była na prawdziwy! koncercie w Filharmonii. Nowi znajomi okazali się nader elokwentni. Opróo* kawy zamówili ciastka i wino. Przy Magdzie usiadł barczysty blondyn z tatuażem na lewym przedramię' niu. Sąsiad Marleny miał wystającą, kwadratową szczękę, niskie czoło i bezczelne, świdrujące oczka. Trzeci; najprzystojniejszy zresztą, chwilę rozglądał się po sali, wstał i przyprowadził do stolika dziewczynę. Podała 114 rękę wszystkim po kolei. Nazywała się Rena, mog}, mieć osiemnaście lat, była szczupłą, tlenioną blondyn. ką z rozpuszczonymi włosami, Zachowywała się trochn ordynarnie. Brunet z kwadratową szczęką przyciskał pod stołem kolano Marleny i wpatrywał się natarczywie w jej oczy. Partner Magdy opowiadał o pobycie w ZakopCu i pozował na bywałego dżentelmena, co mu się zresztą niezbyt udawało. Magda po pierwszym kieliszku po. czuła się swobodnie, po drugim jeszcze poweselała. Śmieszyły ją nawet ordynarne kawały, bawiła się zna-komicie. Nagle poprzez dym papierosów spostrzegła Marka, który rozglądał się za wolnym stolikiem. Ścierpła wewnętrznie. "Właśnie jakaś para wyszła i zwolniło się miejsce w pobliżu. Marek usiadł i dopiero teraz zo-baczył Magdę. Ukłonił się zaskoczony i nie spuszczał z niej wzroku. Gapił się jak cielę na malowane wrota. Barczysty blondyn zauważył to i dolał Magdzie wina. Wypiła duszkiem, żeby pokazać, iż nic sobie z Marka nie robi. Kwadratowy zażądał rachunku. Zostawił kelnerce suty napiwek i wszyscy razem ruszyli do szatni. Schodząc ze schodków blondyn objął Magdę, ona zaś przytuliła się do niego podobnie jak Marlena do swego partnera. — I cóż poczniemy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? — spytała blondynka. —■ Jak to co? — nieprzyjemnie zaśmiał się kwadratowy. — Pojedziemy posłuchać płyt. — Dokąd? — Do mnie. — Gdzie mieszkasz? —: Niedaleko stąd. Weźmiemy gablotę spod króla i w try miga będziemy na miejscu. 116 ___ Ja muszę wracać do internatu — stwierdziła Magda- — Ejże! — blondyn silnie ujął -ją pod ramię. — -każdym bądź razie najpierw się przejdziemy. Baśniowy nastrój jeszcze się spotęgował. Ulice były białe, okna złote, wielkie płatki śniegu miękko i'powoli padały na ziemię. Magda odzyskała jasność myśli. \Vcale nie chciała słuchać płyt w obcym domu. Schyliła się P° garść śniegu, przepuszczając obie pary. Ulepiła śnieżynkę i cisnęła nią w plecy Marleny. Znajomym wszakże wyraźnie się spieszyło, bo nie podjęli zabawy i szli raźnym krokiem na Plac Zamkowy. — Naprawdę muszę wracać! — szepnęła Magda koło Delikatesów daremnie próbując się oswobodzić. — Za późno, kochanie. Nie trafiłaś na frajerów. Zaraz złapiemy taksę i pojedziemy się zabawić. — Puść mnie! Ja nie chcę! — Nie stawiaj się, bo oberwiesz! Magda szarpnęła się raz jeszcze. Odległość między nią a dwiema pierwszymi parami wzrosła do kilku metrów. Blondyn wykręcił jej rękę. Nagle ktoś syknął z tyłu: — Puść ją, słyszysz?! Blondyn odwrócił się zdziwiony. W mgnieniu oka Marek skoczył ku nim, chwycił Magdę za rękę i wciągnął do ruszającego autobusu. Drzwi zatrzasnęły się raptownie, zanim tamci zdołali się zorientować. Magda stała wystraszona z drżącymi ustami. — Siadaj — powiedział Marek. — Mieliśmy szczęście. — Dziękuję. Gdyby nie ty... Wzruszył ramionami. Długi czas jechali w zupełnym milczeniu. — Nie spodziewałem się, że cię zobaczę w takiej sytuacji. 11T. — Nie myśl o mnie źle.-.. — A jak mam myśleć? — Ja ci wszystko wytłumaczę... — Nie trzeba. Jasne. — Właśnie że nie, Marku... — Cicho. Szkoda gadać. Wysiadamy. Odprowadził ją do bramy internatu, ale nie podał ręki, nie okazał ani odrobiny serdeczności. — Dziękuję ci — szepnęła ponownie. — Kiedy się zobaczymy? — Nigdy. — To niemożliwe, Marku! — była bliska płaczu. — Przemyśl wszystko i bądź rozsądna! Zawrócił na pięcie i odszedł szybko nie oglądając si^ za siebie. 11 Z jakąż ulgą weszła Magda do sypialni, w której dziewczęta kładły się właśnie spać. Mleczne lampy dawały jasne światło, z tranzystora płynęły znane piosenki, atmosfera spokoju i bezpieczeństwa towarzyszyła codziennym czynnościom. Nikt nie pytał o Marlenę, zdarzało się już bowiem, że nocowała poza domem. Rysia zdjęła z jej łóżka kretonową narzutę w niebieskie kwiatki, zmiętosiła poduszkę i kołdrę, tak jakby przed chwilą ktoś wstał z pościeli. Dopiero teraz Magda pojęła sens milczenia, koleżeńskich środków o-strożności, na które dawniej nie zwracała uwagi. Nie chciała o tym myśleć. Poszła do łazienki, żeby pod ciepłym natryskiem zmyć lepkie wspomnienia wieczoru. Dziewczęta jeszcze gadały w najlepsze, kiedy położyła się i zamknęła oczy, chcąc uniknąć pytań. Udawała, że śpi, chociaż sen nie przychodził. Powracały w pamięci strzępy rozmowy, wciąż na nowo zawstydzało postępowanie młodzieńca z tatuażem. Widok Marka obudził w niej przygasłe uczucia. Jeszcze wczoraj mogłaby przysiąc, że jej całkiem zobojętniał, dziś jednak czuła dla niego podziw i tkliwe przywiązanie. Było jej Wstyd, że pokazała mu się w najgorszym świetle. Czemuż dała się wciągnąć w tę przygodę? Czego się po niej spodziewała? Należało przemyśleć rzecz do końca Czy 119 Marek wybaczy jej tę lekkomyślność, brak zastanowienia? Czy też odsunie się od niej? Nie potrafiłaby już " obyć się bez niego. Może napisać list wyjaśniający i zostawić go w kiosku, który niegdyś służył im jako skrzynka listowa? Jakie argumenty przytoczyć na swoją obronę? Marlena zjawiła się w sypialni o siódmej rano, blada, z podkrążonymi oczami, przesiąknięta dymem papierosów, spłoszona. Zaciągnęła Magdę do pustej kuchenki i powiedziała przyciszonym głosem: — Oni byli wściekli na ciebie! Gotowi tutaj przyjść, żeby ci dać nauczkę... — Powiedziałaś im, gdzie mieszkam? — Pewnie. Sama jesteś winna. Nie trzeba się było narażać. — Miałam iść z nimi? — Było całkiem fajnie. Wygląd jej przeczył słowom. Magda powstrzymała się od komentarzy. Nie mogła pojąć, dlaczego Marlena szuka takich przeżyć. — Radziłabym ci na kilka dni wynieść się stąd na miasto — dorzuciła. — Bo naprawdę mogą ci zrobić krzywdę. Blondyn odgrażał się przez cały wieczór. A to facet z gangu... — Z czego? — Nie słyszałaś? Zresztą nie wiem. Żebyś tylko nie miała do mnie żalu, bo ja cię ostrzegłam. W drodze do szkoły i podczas lekcji Magda wciąż myślała o tym samym. Czuła się zagrożona i bezbronna. Po raz pierwszy świat objawił jej wrogie i groźne oblicze. Wyrzucała sobie, że samochcąc zburzyła swój spokój, że wystawiła się na męki wyobraźni. Bo choć zakładała, iż w słowach Marleny było sporo przesady i nic złego nie wyniknie z owych pogróżek, to jednak stawały jej przed oczyma sceny z filmów, reminiscen- 120 cje z lektury, widziała siebie w rozpaczliwych sytuacjach. Za dnia mogła się z tym jeszcze od.biedy uporać, lecz 0 zmroku lękała się wyjść z internatu nawet w towarzystwie koleżanek. Gdy po południu Rysia przynio-gla wiadomość, że ktoś czeka na Magdę w portierni, wymówiła się niedyspozycją i nie zeszła nawet zobaczyć, kto to był. Przyśniło się jej w nocy, że szła przez las, aż tu raptem wyskoczyli z mroku dwaj mężczyźni; jeden ją obezwładnił, drugi żyletką przejechał po oczach. Obudziła się z krzykiem. Nie mogła się zdobyć na pójście do szkoły. Pod pozorem ostrego bólu brzucha zgłosiła się do higienistki. Przez dwa dni leżała w izolatce, obywając się nawet bez książek. Drzemała całymi godzinami jak ciężko chora. Kiedy się przed wieczorem ocknęła, ujrzała przed sobą ciotkę Ulę w futrze i zielonym kapeluszu. Wpatrywała się zatroskana w twarz bratanicy. — Co ci jest, kochanie? Co cię boli? — Już nic. Już mi przeszło. — Podejrzewali zapalenie ślepej kiszki... Chyba jednak nie masz gorączki? — położyła jej dłoń na czole. — Chciałabym, żebyś do nas wróciła. — Tu mi jest całkiem dobrze. — Ale pobyt tutaj ci nie służy. Jeśli zechcesz, porozmawiam z kierowniczką i wezmę cię do siebie. — Tak ni stąd, ni zowąd? — Tyle dziewcząt stara się o miejsce w internacie, że nikt nie będzie rozpaczać, jeśli spakujesz manatki tuż przed Bożym Narodzeniem. — Więc kiedy? — Choćby zaraz. Powiem, że jesteś chora i wymagasz szczególnej opieki. — Czy coś się stało, ciociu? — A co miało się stać? 121 — Dlaczego ciocia dzisiaj przyszła? — Moja droga — sapnęła ciotka, wciąż dosyć kor. pulentna i zmęczona wejściem na czwarte piętro, bar-dziej jednak zakłopotana tym pytaniem. — Nie będą obwijać w bawełnę. Wprawdzie już dawno chciałam żebyś wróciła do nas, ale wczoraj wieczorem... Wczq, raj wieczorem wstąpił do nas ten twój Marek. Rozsądny chłopak i bardzo ci życzliwy. Miał dość odwagi, żeby jasno postawić sprawę. — To znaczy? — Stwierdził, że nie masz tutaj odpowiednich warunków do nauki, że przyjaźnisz się z dziewczętami, które, mówiąc oględnie, nie zasługują na zaufanie. — I ciocia w to uwierzyła? — Moja droga, odpowiadam za ciebie. Jeśli w sło-, wach Marka jest bodaj cień prawdy, lepiej, żebyś zaraz zerwała niedobre kontakty. Magda przymknęła powieki. Właściwie propozycja ta przychodziła w samą porę, była jej na rękę, lecz interwencja Marka ją upokorzyła. Co powiedział ciotce? Czy wyjawił szczegóły fatalnego wieczoru, czy też ograniczył się tylko do ogólników? Musiał być wstrząśnięty owym spotkaniem, skoro wbrew swym zasadom Wtrącał się w cudze sprawy. Znając ciotkę Ulę wiedziała, że nie potrzebuje z jej strony lękać się jakichkolwiek wyrzutów. Ciotka przejdzie nad wszystkim do porządku, skupiając czujność nad teraźniejszością. Mimo to Magda się wahała. Internat wydawał się jej nagle miły. Opuszczenie go było przyznaniem się do niedojrzałości. Nie potrafiła jednak oprzeć się ciotce Uli i o to również czuła do siebie pretensje. Kiedyż wreszcie będzie w pełni odpowiadać za siebie i swobodnie kierować swoim losem? Jeśli nawet pierwsze doświadczenia nie wypadły najlepiej, musi uczyć się na własnych błędach. 122 Urażona ambicja walczyła w niej z lękiem. Nie znajdując dobrego wyjścia z sytuacji Magda leżała z zamkniętymi oczyma, najchętniej rozchorowałaby się poważnie. Ciotka jednak sunęła prosto do celu. — Gorączki nie masz... Wobec tego ubierz się, pójdziemy do kierowniczki. Dobrze się złożyło, że pracowałam dziś na ranną zmianę. Możemy teraz spokojnie sprawy załatwić. Zobaczysz, będzie ci dobrze u nas. Może nie tak jak przed rokiem, ale dobrze. Wujostwo znów zajmowali wspólny pokój. Magda miała sypiać obok malca, który podobno już nie płakał w nocy i budził się dopiero o szóstej rano. W łazience odnalazła swoją szafkę z uzupełnionym zestawem kosmetyków. Półki świeżo wyłożone białym papierem czekały na nią w pokoju. Kładąc na nich bieliznę wracała w krąg spraw uładzonych. Czas się rozciągał, każdą godzinę można było właściwie wykorzystać. W kuchni wisiał nowy rozkład zajęć. Wuj przypo^ mniał Magdzie po kolacji, by nazajutrz przygotowała spis książek, jakie chce dostać z wypożyczalni. Zdawać by się mogło, że życie zawieszone na okres jej pobytu w internacie ruszyło z martwego punktu. Było to jednak tylko złudzenie. Magda wróciła zmieniona i już po pierwszych dniach zaczęła się buntować, bynajmniej nie czując wdzięczności za przywrócenie ładu i spokoju. Brakowało jej towarzystwa koleżanek, przychodziło jej z trudnością wdrożenie się do codziennego kieratu. Nie sięgała nawet po książki, gdyż odwykła od wewnętrznego rygoru, nie potrafiła się skupić, godzinami snuła się po mieszkaniu znudzona i zła na samą siebie. Zaczynała pisać list, puszczała w ruch adapter, szukała czegoś w szufladach, wyglądała przez okno na zabłoconą ulicę, znów powracała do listu, nagle odczuwała głód, szła do kuchni po kawałek chleba z masłem, myła ręce, raz jeszcze zabierała się do pisania 123 i tak schodziło całe popołudnie. Drażniły ją badawcze] spojrzenia ciotki, która, co prawda, wstrzymywała! się od jakichkolwiek uwag, lecz śledziła ją z niepokojem. Magda nie mogła sobie znaleźć miejsca, niecierpliwił ją mały Daniel, ciążyły jej obowiązki domowe. Tęskniła za Markiem i nie wiedziała, gdzie go szuj kać. Poszła wreszcie na uniwersytet, sprawdziła, o której godzinie powinien skończyć wykład, i długo czekała na korytarzu. Marek wyszedł z sali w gronie koleżanek i ujrzawszy z daleka Magdę udał w pierwszej chwili, że nie poznaje. Dopiero mijając ją skłonił lekko głową, lecz nie zatrzymał się i nie odezwał. Stała w miejscu bezradna, zrozpaczona. Wyrzucała sobie później, że powinna była podejść do Marka, zażartować. Co by się jednak stało, gdyby odwrócił się od niej i potraktował jak obcą? Wbrew namowom ciotki pojechała na święta do domu. We Wrzosach było biało i świątecznie jak na pocztówkach z życzeniami. Pierwszy raz od lat spadły obfite śniegi, po uliczkach mknęły jednokonne sanki; z dzwoneczkami, lekki mrozik sprzyjał chodzeniu na ślizgawkę. W mieszkaniu rozchodziły się smakowite zapachy wanilii, skórki pomarańczowej i grzybów. Mama piekła makowce i placek z kruszonką, gotowała pszenicę na kutię, lepiła uszka do barszczu. Pod choinką każdy znalazł prezent jak w dzieciństwie. To przestrzeganie tradycji było rękojmią trwałości więzów rodzinnych, próbą obłaskawienia czasu, który wprawdzie mijał, lecz nie niszczył uczuć i zwyczajów. Magda godzinami jeździła na łyżwach, wieczorami czytywała „Anię z Zielonego Wzgórza" i „Godzinę pąsowej róży", przeglądała ze wzruszeniem szkolny pamiętnik, w którym obok śmiesznych wierszyków wpisywano niegdyś śmiertelnie poważne sentencje. Dora wyjechała na zimowisko. Rozmowy z dawnymi koleżankami obracały się wokół błahostek. Co wieczór mama przychodziła do- Magdy na dobranoc i długo przesiadywała na jej łóżku. Ojciec czasem brał córkę na kolana i mówił niby z wyrzutem: — Przecie to już dorosła pannica, a jak to się lubi pieścić! Ojciec jakoś okrzepł wewnętrznie, przywykł do nowych warunków pracy, zdobył sobie pewien autorytet, zyskał grono przyjaciół. Przytył nieco, twarz mu się zaokrągliła i przybrała wyraz dobroduszny. Któregoś dnia zapytał życzliwie: — Dokąd to pójdziesz na Sylwestra? — Zostanę z wami. Naprawdę nie miała ochoty na tańce i zabawę. Sylwestrowy wieczór spędziła przy telewizorze i co rychlej poszła spać. Andrzej nie mógł tego zrozumieć. On tam chodził na wszystkie wieczorki, rozrywany przez dziewczęta i mile widziany przez ich rodziców. Dawna jego sympatia wyjechała z miasteczka i nic nie wskazywało na to, że za nią tęskni. Już po Nowym Roku Magda otrzymała piękną kartę z życzeniami od Marka. Tych kilka słów zmieniło zupełnie jej nastrój. Wyjęła z walizki pastele do oczu i po raz pierwszy od przyjazdu starannie się umalowała. Poszła z bratem do kawiarni, lecz siedziała milcząca i daleka, jakby już błądziła myślami po warszawskich ulicach. Nagle wydoroślała, w ciągu paru godzin stała się inną dziewczyną. Zaczęła się nudzić we Wrzosach. Liczyła dni do powrotu, tęskniąc za swobodą, za bliżej nieokreśloną odmianą. Skracała wieczorne rozmowy z rodzicami, żeby móc pomarzyć o Marku, żeby zasypiać z myślą o nim. Była pewna, że pragnie się z nią pojednać. Inaczej nie przysłałby jej przecież życzeń. 124 125 Po powrocie do Warszawy dowiedziała się od Niny że Marek spędza przerwę semestralną w Szczyrku. Na-! leżało uzbroić się w cierpliwość, co nie było łatwe bo spadły na nią nieoczekiwane ciosy. Najpierw zmarła Giną, koleżanka o rak starsza i nawet nie zżyta z Magdą, ale sam fakt śmierci, zdawałoby się sprzecznej z naturą, zakłócił poczucie bezpieczeństwa. Magda wierzyła dotąd niemal we wszechmoc medycyny. Godziła się wprawdzie z tym, że nie ma ratunku dla groźnych postaci nowotworów, że nie można spodziewać się poprawy u starych pacjentów z niewydolnością krążenia, lecz nie dopuszczała myśli, by mogła umrzeć z żółtaczki zakaźnej młoda dziewczyna, silna i rwąca się do życia. W dodatku nie tajono, że Giną zaraziła się żółtaczką podczas pracy w szpitalu, co również w innym świetle stawiało wykonywanie zawodu. Magda wprawdzie słyszała nieraz o rozmaitych niebezpieczeństwach, teraz jednak przekonała się o nich namacalnie. Pogrzeb Giny w mroźny, pochmurny styczniowy dzień stał się dla Magdy bolesnym przeżyciem. W parę dni później przeżyła nowy szok. Do tej pory miała bezgraniczne niemal zaufanie do lekarzy, wierzyła w ich wiedzę, sumienność i bezinteresowność. Szczęśliwym zrządzeniem losu wszyscy ci, z którymi stykała się w pracy, na to zaufanie zasługiwali. Zetknęła się jednak na dyżurze z młodym internistą, który i umiał niewiele, i grubiańsko traktował personel służby zdrowia, i zalecał się niewybrednie do dziewcząt, i wreszcie — co najbardziej poruszyło Magdę — domagał się pieniędzy od pacjentów za przyjęcie na oddział. Przypadkiem ujrzała, jak dogadywał się z kimś w pustym korytarzu i chował banknoty. Ogarnęło ją po prostu obrzydzenie, jednocześnie zaś zrodziła się w niej myśl, czy nie przecenia innych le- І26 karzy, czy nie jest po prostu naiwna. Pocieszała się, że nie, lecz niepewności nie można było zagłuszyć. Świat wydał jej się znowu okropny, ludzie podli, życie bezlitosne. Wracając autobusem ze szkoły dostrzegła na ulicy Marka idącego z wysoką dziewczyną. Rozmawiali wesoło, gestykulując z przesadnym ożywieniem. Wysiadła na najbliższym przystanku, zdecydowana wyjść im na spotkanie, lecz Marek zapadł się jak pod ziemię. A może tylko się Magdzie przywidziało, że to był on? Wróciła do domu osowiała i zniechęcona. Nauka szła jej niesporo. Chwilami miała wrażenie, że wybrała nieodpowiedni zawód, że nigdy nie będzie dobrą pielęgniarką, straciła pogodę ducha i panowanie nad sobą, tak potrzebne w pracy przy chorych. Stany przygnębienia nasilały się jeszcze co miesiąc; gotowa była wtedy płakać z byle powodu, męczył ją najmniejszy wysiłek, trudności wydawały się nie do pokonania. Gdybyż przynajmniej pogoda zachęcała do spacerów czy ślizgawki. Ale gdzie tam! Jeśli nawet sypał śnieg, to natychmiast zamieniał się w brudną bryję. Samochody opryskiwały przechodniów bryzgami błota. Wiatr zrywał czapki, ziąb przenikał do szpiku kości. W gumiakach było za zimno, buty przemakały. Ludzie masowo chorowali na grypę, służba zdrowia była zdziesiątkowana. W tramwajach wszyscy prychali, kasłali, wycierali czerwone nosy. O czwartej robiło się ciemno, lekcje zaczynały się przy świetle lamp. W tak niesprzyjającym okresie Magda musiała odbyć praktykę na oddziale chorób nowotworowych. Tym bardziej to przygnębiało, że wysłano ją tam z trzema dziewczętami ze starszej klasy, których prawie nie znała. Mogła liczyć tylko na własne siły, na własną odporność psychiczną. Wyobrażała sobie, że oddział ten będzie przedsionkiem piekła. 127 Z duszą na ramieniu zameldowała się pierwszego dnia siostrze oddziałowej. Była to kobieta czterdzie-stoletnia, szpakowata, z ujmującym uśmiechem. Mó-wiła przyciszonym głosem, wolno, jakby z trudem dobierała słowa. Sama zaprowadziła uczennice do pokoju, w którym mogły się przebrać, zjeść śniadanie, odpocząć. Foteliki obite kwiecistym kretonem i adapter z płytami przypominały raczej prywatne mieszkanie niż szpitalną dyżurkę. Magda sprawdziła repertuar: było tu wszystko, czego można zapragnąć, od przebojów p0 mazurki Chopina. — Możecie słuchać w wolnym czasie — powiedziała siostra oddziałowa. — Mamy tu dobrą izolację akustyczną, muzyka nie przeszkadza nikomu. Jedzenie trzymajcie w lodówce. Nieduża, lecz wystarczy na waj sze potrzeby. A w tej szafce macie kuchenkę elektryczną i czajnik do herbaty. Prysznic jest obok. Radzę wam zawsze odświeżyć się przed pracą. No i, oczywiście, przed wyjściem. Już jesteście gotowe? No to chodźcie, pokażę wam chorych, powiem, co wchodzi w zakres waszych obowiązków. Była rzeczowa, wymagająca, lecz przy tym łagodna i przyjazna każdemu. Roztaczała wokół siebie atmosferę spokoju i zaufania. Mimo że tłumy pacjentów przewijały się przez ambulatorium, że setki chorych czekało na miejsce w szpitalu, tutaj, na górze, nie czuło się pośpiechu ani zdenerwowania. Pielęgniarki zdawały się mieć dosyć czasu na dokładne wypełnianie obowiązków. Pracowały tu przeważnie kobiety już niemłode, zamężne, mające dzieci, gospodarstwo domowe i tysiące własnych kłopotów. Nigdy jednak nie mówiły o nich w szpitalu. Kiedy pewnego razu koleżanka Magdy wszczęła rozmowę o własnych zmartwieniach, siostra oddziałowa przerwała jej z uśmiechem: — Te sprawy zostawiamy przed bramą. 128 Nie zdarzyło się również, by któraś z sióstr pozwoliła sobie na flirty z pacjentem lub młodym lekarzem. Tutaj było to nie do pomyślenia. Lekarze odnosili się do pielęgniarek z szacunkiem i z rezerwą, nie mówili im po imieniu, nie traktowali jednak z góry, nie uchybiali im w niczym. Stosunki układały się zgodnie z niej pisanym regulaminem. Co dziwniejsze, atmosfera na tym oddziale nie była wcale przygnębiająca, choć wielu chorych zdawało sobie sprawę z ciążącej nad nimi groźby. Lekarze niemało czasu poświęcali na rozmowy z każdym pacjentem, umacniając go w przekonaniu, że uczynią wszystko, co w ludzkiej mocy, aby mu pomóc, aby go nie opuścić aż do końca. Trzeba też było uspokajać odwiedzających, wyjaśniać stan rzeczy rodzinom. Ci ludzie z zewnątrz wnosili najwięcej niepokoju, bardziej szamotali się z losem niż sami chorzy, którzy oswajali się powoli nawet z najgorszym albo uparcie odsuwali myśl o nieuniknionym. Pewnego dnia, kiedy Magda myła właśnie pacjentkę nie mogącą się poruszyć, siostra oddziałowa wezwała wszystkie uczennice do ordynatora. Docent Czuchnow-ski, wysoki, kościsty, z pociągłą twarzą i głęboko osa-^ dzonymi oczyma, był postrachem pielęgniarek, choć nigdy nie podnosił głosu ani nie zwracał uwagi przy chorych. Z nieomylnym wyczuciem zaglądał jednak tam, gdzie zapomniano posprzątać, prosił o raport wówczas, gdy nie zdążono go przygotować na czas, wypytywał o skutki zabiegów pielęgnacyjnych, których tego dnia nie wykonano. Toteż Magda ze strachem zapukała do pokoju lekarskiego. Czuchnowski siedział za biurkiem, ale wstał na powitanie dziewcząt i wskazał im miejsca przy małym stoliku pod oknem. Na żardinierce stała cała kolekcja fiołków afrykańskich. Kwitły obficie, biało, różowo, fiole- 130 t0wo. Duży obraz ■— martwa natura w jasnych barwach — wisiał na przeciwległej ścianie. Najdziwniej-gZe wrażenie sprawiała jednak oszklona gablota, w któ-rej było kilkadziesiąt laleczek w rozmaitych strojach. Isfie brakło figurek chińskich i japońskich, kukiełek afrykańskich i izabaweczek z Meksyku. —■ Mam sentyment do tych lalek — powiedział docent. — Trochę sam zebrałem, trochę dostałem od pacjentów. Lalki to piękna rzecz. Są niemal tak stare jak ludzkość. Dziewczęta uśmiechnęły się grzecznie. Czuchnowski obrzucił je bacznym spojrzeniem. — Dziwicie się, dlaczego trzymam ten zbiór w szpitalu, prawda? Myślicie, że to niezbyt stosowne miejsce. Macie słuszność. Tylko że ja tak niewiele czasu spędzam w domu, iż nie miałbym kiedy nacieszyć się moimi lalkami. A zresztą... Strzeżcie się schematów. W szpitalu — podobnie jak w życiu — jednostajność i rutyna są zgubne. Czy znacie chorych z imienia i nazwiska? Czy zwracacie się do nich tak, by odczuwali za każdym razem, że są dla was czymś więcej niż kolejnym przypadkiem? Czy staracie się zapamiętać, co wam opowiadali o rodzinie, o ostatniej wizycie w niedzielę? To obowiązek! Od was zależy, czy nasi chorzy będą się tutaj dobrze czuli. To wy przede wszystkim tworzycie atmosferę troskliwości, pogodnego zainteresowania, życzliwej pomocy, która nie może ograniczyć się do usług określonych przepisami. Może komuś trzeba pomóc w napisaniu listu, albo w odszukaniu rodziny, w kupieniu paru drobiazgów albo sprowadzeniu kogoś, kto dotąd nie zjawił się w szpitalu? Milczały speszone, nikt z lekarzy nie mówił dotąd 0 tych sprawach. Docent wstał znowu, podszedł do biurka, otworzył szufladę, szukał przez chwilę czegoś, 131 wreszcie z triumfem przyniósł pudełko wiśni w czekoladzie. — Lubicie? — zapytał srogim tonem. — No to jedzcie. Stanął przy oknie, tyłem do dziewcząt. Patrzył, ja]j płatki śniegu zamieniają się w brudną maź, a wiatr szarpie gałęzie drzewa rosnącego na podwórzu. Magda poszła za jego spojrzeniem i pomyślała nagle, że ju2 niedługo zaczną nabrzmiewać pączki, że znowu będzie wiosna. — Wcale nie jest łatwo okazywać ludziom dobroć Щ podjął Czuchnowski. — Bo człowiek sam się krępuje, czasem mu to nie wychodzi, wypada jakoś nieszczerze, zbyt ostentacyjnie albo natrętnie. A jednak trzeba się tego nauczyć. Doświadczona pielęgniarka zawsze prawie trafia w dziesiątkę. Właśnie na tym oddziale możecie nabrać doświadczenia. Podszedł do stolika, usiadł, znowu bystro spojrzał na każdą. — Powiedzcie, proszę, w kilku zdaniach, co wywar-» ło tutaj na was największe wrażenie. Nie spodziewały się takiego pytania. Odpowiadały niezręcznie, starając się odgadnąć, na czym mu zależało, utrafić w jego ton. Kiedy przyszła kolej na Magdę, nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Mówienie o prawdziwych przeżyciach było dla niej zbyt krępujące, zdawkowe stwierdzenia nie przeszły jej przez gardło. — No więc? — nalegał docent. — Wolałabym o tym teraz nie mówić... Pokiwał głową. Wstał i odprowadził dziewczęta do drzwi. Nigdy więcej nie nadarzyła się sposobność takiej rozmowy. Po paru tygodniach pani Jezierska odwołała Magdę, aby razem z Teresą skierować ją do pracy w terenie. 132 s» Będziecie na zmianę pielęgnować pacjentkę ze stwardnieniem rozsianym. Po trzy godziny dziennie. To młoda osoba, lecz choroba poczyniła u niej znaczne postępy, wystąpiły porażenia. Trzeba ją codziennie umyć, przygotować posiłek, sprzątnąć pokój. Postarajcie się o zorganizowanie pomocy sąsiedzkiej, bo mieszka we wspólnym lokalu z kilkoma osobami. Pierwszy raz dziewczęta wybrały się razem. Do tej pory pielęgnowały chorych tylko w warunkach szpitalnych i nowe obowiązki napawały je lękiem. Bały się, że zostaną potraktowane jak smarkule, nie miały jeszcze autorytetu, który przychodzi z wiekiem i doświadczeniem. Wygląd starej kamienicy, brudnych, wydeptanych schodów z wytłuczonymi witrażami i gipsową nimfą w niszy nie dodał im otuchy. — Nie jest to pałac — stwierdziła Teresa. — Pachnie kotami. — Lepiej nie analizować tych zapachów. Zatrzymały się na drugim piętrze przed drzwiami, na których widniało aż pięć karteczek z nazwiskiem. — W każdym pokoju inny lokator. — Piekło! — E, nie przesadzaj. Czasem jakoś się układa. Do kogo więc zadzwonimy? Bo przecież pacjentka nam nie otworzy. — Drzwi są otwarte. — I tak trzeba o nią zapytać. — Zapukamy do pierwszego lepszego pokoju. — Idź pierwsza... — Nie wygłupiaj się, chodźmy razem! Weszły do ciemnego korytarza. — Niech panie się nie trudzą — rozległ się głos z mrocznej głębi. — Nie ma żarówki. Zawsze ktoś "kradnie. Zaraz zapalę w łazience. Zrobiło się jaśniej. Otworzyły się też inne drzwi 133 wzdłuż korytarza. W jednych stanęła stara, potargana kobieta w barchanowym szlafroku, w drugim chudy łysy mężczyzna, zajęty właśnie przyszywaniem guzika do marynarki. Z trzecich wypadł osobnik z podniesionym kołnierzem płaszcza, w kapeluszu. Za nim biegł histeryczny krzyk kobiecy: — Możesz sobie nie wracać! — Panie są pielęgniarkami? — zapytał mężczyzna z łazienki, służącej jednocześnie za kuchnię. — Zarai się domyśliłem. Proszę bardzo. Żona jest obok. Za łazienką znajdował się wysoki, ciemny pokój. Stały w nim wielkie, ciężkie, secesyjne meble. Nad okrągłym stołem wisiała lampa z jedwabnym abażurem. PorJ ścianą królowało łoże z mosiężnymi gałkami u poręczy. Na ciemnej szafie w kącie pokoju jaśniały bukiety nieśmiertelników ozdobione kitami trzciny. Stół był przykryty pluszową serwetą i białym laufrem z haftem ri-l chelieu. Pod oknem, zwrócona twarzą w mrok, młoda kobieta siedziała na inwalidzkim fotelu. — Dzień dobry pani — powitała ją niepewnie Teresa. — Będziemy przychodziły na zmianę, żeby pani pomóc. Chora uśmiechnęła się blado. Miała jasne, rzadkie włosy, ściągnięte gumką na karku, oczy szare, bez wy4 razu, usta wąskie, zacięte. Wysoki, postawny mężczyzna, który wprowadził tu dziewczęta, powtarzał z afek-tacją, przesadnie wymawiając każde ą i ę. — Bardzo się cieszę. Jestem paniom bardzo zobowiązany. — Niech nam pan pokaże, gdzie co leży — przerwała rzeczowo Magda. — Umyjemy najpierw pacjentkę. — Oczywiście... Rozumiem... Spodziewam się, że... Tylko czuję się w obowiązku uprzedzić, że na tym łóżku zmarła przed miesiącem moja biedna matka. Czy to paniom nie przeszkadza? 134 Magda zerknęła na portret w owalnej ramie przed, stawiający mątronę w czarnej sukni z koronkowym stro-ikiem na głowie. — Obiecała — ciągnął mężczyzna — że nas pp śmier-ci odwiedzi. Dotąd nie spełniła wprawdzie obietnicy ale może lada dzień. To byłoby niesłychanie interesujące, prawda, Soniu? Tylko słyszałem, że pojawianiu się zmarłych przeszkadza obecność niewierzących. Czy panie wierzą w Boga? — Nasza obecność nikomu nie może przeszkodzie Jj zbyła go Magda i dla dodania sobie powagi zapytają fachowym tonem: — Co było przyczyną zgonu? — Mój syn. Zawsze biedaczka twierdziła, że ją wpędzi do grobu. — I wpędziłam — przyznał chłopczyk wyłaniając się z łazienki. — Mam nadzieję, że panie dobrze na -niego wpłyną. — Jak ci na imię? — spytała Teresa. — Belzebub. — Nie żartuj! — To moja żona wybrała takie oryginalne imię. Czy widzi pani w tym coś niestosownego? — Jeśli harmonizuje z charakterem... — Co pani chce przez to powiedzieć? — Nic. Musimy zabrać się do roboty. — Zaraz wychodzę. Wezmę tylko płaszcz. Busiu, nie dokuczaj paniom. Ukłonił się szarmancko i przez łazienkę wyszedł na korytarz. Z chorą wcale się nie pożegnał. Teresa, pew* na swych pedagogicznych talentów, przyjrzała się chłopcu. Był szczupły, zgrabny, zwinny, ale trochę niesamowity. — Do której klasy chodzisz? — Do drugiej. Tylko niecodziennie. — Dlaczego?. 136 — Kręcę w studio, gram w teatrze, chodzę na próby."" — Zaraz ci dam kolację i położę do łóżka. — O nie! Zjem z ojcem po spektaklu. a- Zapytam mamę. — To nie jest moja mama. — Proszę pani, czy Buś ma czekać z kolacją na powrót pani męża? — Ten pan nie jest moim mężem. ■— W każdym razie wyjdź teraz z pokoju, bo musimy umyć pacjentkę — wtrąciła Magda- — Dokąd? Mamy ten jeden pokój. — Poczekaj na korytarzu. — Tam jest ciemno. — Chyba się nie boisz? Taki duży chłopiec. — Babka nie da wam spokoju. Przyjdzie nastraszyć' tę panią. — Wyjdź i przestań się mądrzyć. Chłopczyk wreszcie opuścił pokój. Dziewczęta zaś z ulgą zabrały się do zabiegów pielęgnacyjnych. — Od dawna pani choruje? — Od kilku miesięcy. — Ma pani tu rodzinę? — Nie. Nikogo. Mieszkałam dawniej w Szprotawie. Tam go poznałam. Wie pani, przyjechał z teatrem na gościnne występy. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Jak w filmie. Uciekłam z domu przez okno i przyjechałam tutaj. — Czy rodzina wie, że pani jest chora? — Zerwaliśmy stosunki. — Dlaczego? — Byli przeciwni naszemu związkowi. On nie rozwiódł się z żoną. — Może to jeszcze zrobić. — Teraz? Jeśli nie zechciał wówczas, kiedy byłam zdrowa... 137 — Może wtedy matka się sprzeciwiała? — Tak, głównie ze względów lokalowych. Bo jeg0 żona nie chciała się stąd wymeldować i sypiała tu na rozkładanym łóżku. Mieszkaliśmy w pięcioro. — Ja bym zwiała po tygodniu. — Zależało mi na nim. Ale, jak widać, wcale mi to nie posłużyło. — Pani choroba nie ma z tym nic wspólnego. — Lekarze przecież nie wiedzą, co ją wywołuje. — Może by pani jednak napisała do rodziców... — Nie chcę. Teraz dla wszystkich jestem ciężarem. To nieuleczalne. Będzie mi coraz gorzej. Oczywiście, poza okresami złudnej poprawy. Ja już wszystko o tej chorobie przeczytałam. Raptem zgasło światło. Magda przerwała mycie pacjentki i czekała w napięciu. Z korytarza doleciały podniesione głosy: — Znowu powykręcał korki! — Trzeba mu skórę złoić! — Gałgan! — O kim oni mówią? — spytała Teresa. — O Busiu. Często robi takie kawały. Usiłuje nas wystraszyć widmem babci. Proszę się tym nie przejmować. Na pewno jeden z sąsiadów zaraz te korki wkręci. Lampa znowu zajaśniała. Chłopiec bez pukania wsunął się do pokoju i z naj niewinni ej szą miną włączył telewizor. Dziewczęta pospiesznie uporały się z robotą. Na ulicy dopiero odetchnęły pełną piersią. — Co za dom! — westchnęła Magda. — Kabotyń-ski, niesamowity. Kiedy zgasło światło, poczułam się nieswojo, choć elektrownia przyzwyczaiła nas ostatnio do takich niespodzianek. — Nie przesadzaj. Ludzie jak ludzie. Każdy człowiek ona swoje dziwactwa. 138 _— Nie zdobędę się na to, żeby prosić tych sąsiadów o współdziałanie. — I tak na pewno jej pomagają. _- Co za okropna sytuacja! Myślisz, że on jest dla niej dobry? Że tamta jego żona nie przychodzi? — Nie myśl o tym. Zrób tylko, co do ciebie należy, i spokój. — Właśnie o to chodzi, że nie wiem, co do mnie należy. Zdaje mi się, że mycie chorej i sprzątanie jest mniej ważne niż rozwiązanie spraw zasadniczych. Ona powinna stąd wyjechać! — Nie uszczęśliwiaj ludzi siłą. Jeśli była taką wariatką, że poleciała za nim bez pamięci, to kto wie, czy teraz chciałaby żyć z dala od niego. — Być na jego łasce, znosić upokorzenia? — Człowiek chory zawsze jest zdany na innych... Z tym właśnie Magda nie mogła się pogodzić. Przedstawiła swe wątpliwości pani Jezierskiej, lecz i ona podzielała opinię Teresy, że trzeba działać rozważnie i nie ulegać emocjom. Stanęło więc na tym, iż napisze list do rodziców pacjentki, o ile Magda zdobędzie ich adres. Udało się jej to łatwiej, niż przypuszczała. Może chora w głębi duszy pragnęła nawiązania tego kontaktu, nie chciała tylko podejmować go pierwsza? Na ten list wszakże nie nadeszła żadna odpowiedź. Teresa triumfowała. — Rób, co do ciebie należy, i nie ulepszaj świata. Przez dwa tygodnie Magda stosowała się do jej rady. Wypełniała skrupulatnie swe obowiązki nie wdając się w rozmowy z pacjentką i unikając, na ile się dało, Busia i jego taty. Któregoś wszakże dnia już w przedpokoju posłyszała wzburzony głos aktora i przeraźliwy krzyk"chłopca. — Pójdź tu, mój synu! Nie lękaj się noża ofiarnego! 139 — Puść mnie, tatusiu! Magda wpadła do łazienki, zapukała gwałtownie do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Z głębi pokoju chłopak rozpaczliwie wzywał pomocy. Magda rzuciła się pierwsza, za nią nadbiegli sąsiedzi: kobieta w barchanowym szlafroku i chuderlawy mężczyzna z wianuszkiem siwych włosów dookoła łysej czaszki. Zatrzymali się w progu. Na parapecie otwartego okna stał przerażony Buś, któremu rozjuszony ojciec nieprzytomnie wygrażał nożem, powtarzając bez związku, z przymkniętymi oczyma: — Pójdź bliżej... — Nie rusz mnie, tato! Pani Magdo, ratunku! — Niech go pan zostawi! — krzyknęła biegnąc ku oknu. — Ty go przebłagasz za moje nieprawości. Twoja krew niewinna! — Puść go! — zawołała Sonia przyglądając się tej Scenie ze swego fotela. — Będziesz pomszczona... Magda nie zważając na to, że aktor wygraża jej nożem, zdjęła dziecko z parapetu i wyprowadziła na korytarz. — Niech pani ucieka! — sapnęła za nią kobieta w barchanowym szlafroku. — On tu wszystkich pozabija. — Czy tu jest telefon? Trzeba zaraz wezwać pogotowie. Sąsiadka zaprowadziła Magdę w głąb mieszkania. Dziewczyna ledwo mogła opanować zdenerwowanie. Właścicielka telefonu, schludna staruszeczka w liliowym szalu, z zaciekawieniem usiadła przy aparacie. Magda nakręciła numer, wyjaśniła, o co chodzi, podała adres. Tymczasem Buś, zdawałoby się jeszcze tak wystraszony, wyciągnął z kieszeni białą myszkę i poło- 140 gył ją na szalu starej damy. Zwierzątko pomknęło w górę, na ramię, na szyję. _- Jezus Maria! —wrzasnęła przerażona. — Przepraszam panią za niego. Już Wychodzimy. W ciemnym zakamarku, tam gdzie korytarz skręcał, przeczekała Magda czas dzielący ją od przybycia pogotowia. Dwaj rośli mężczyźni wpadli do mieszkania. Wskazała im pokój. Kiedy stanęli w progu, aktor odłożył nóż, poprawił włosy i zapytał z wyszukaną grzecznością: .— Czego panowie isobie życzą? — Co pan tu wyczynia? — Uczę się nowej roli. — Wygrażał pan nożem chłopcu! — No właśnie. — Jak się pan nazywa? — Ryszard Zawisza. Zna mnie pan chyba ze sceny. Kto pana wezwał? — Ja — Magda podeszła do lekarza. — Ten pan jest niebezpieczny dla otoczenia. — Panie doktorze, sam pan widzi... To głupi kawał ze strony tej dziewczyny. — Niech pan pomówi z sąsiadami... — Nie mam czasu na rozróbki. Odpowie pani za niepotrzebne wezwanie. — Jestem pielęgniarką... — Tym gorzej. Proszę o pani dane personalne. — Byłam święcie przekonana... — Nie obchodzą mnie pani przekonania. Sąsiedzi z uśmiechem wymieniali znaczące spojrzenia. Po wyjściu lekarza Zawisza zwrócił się ze złością do Magdy: — Co pani strzeliło do głowy? Ładną mi pani urabia opinię! Teraz po całym mieście się rozniesie, żem wariat. Ш — Bo to prawda! — uniosła się nagle chora. — D^a razy już byłeś w zakładzie. — Zniszczyła pani moją karierę! Niech się pani wy, nosi! Zaraz! Natychmiast! Wykrzykiwał z coraz większą pasją. Twarz mu się zmieniła. Wyglądał znowu jak przed chwilą, kiedy wy. grażał chłopcu. Szedł krok w krok za Magdą, która tyłem cofała się do drzwi. Zawadziła nogą o pudełko Białe myszy rozbiegły się po pokoju. Buś stojący na progu łazienki zaśmiał się wesolutko. Magda w popło. chu uciekła na ulicę. М.Ш W miarę powtarzania opowieści o tym zdarzeniu zatracało ono swą grozę i tragizm, bud^j. ło coraz większą wesołość. Kiedy Nina opowiedziała o nim gościom na prywatce, wszyscy pokładali się ze śmiechu. Wszyscy, oprócz Magdy i Marka. Wymienih spojrzenia i zrozumieli się bez słowa. ft-j. na nie powinna była w żart obracać ludzkiego dramatu, goście mogli się bawić niekoniecznie cudzym kosztem. Ich mimowolne okrucieństwo, czy choćby tylko zobojętnienie na los bliźniego, budziło w Magdzie taki sprzeciw, że straciła ochotę do dalszej zabawy w tym towarzystwie. Wymknęła się niepostrzeżenie. Marek za nią. Nie umawiali się wcale, w ciągu całego wieczora zamienili kilka obojętnych zdań, raz jeden zatańczyli ze sobą po tylu miesiącach rozłąki. Mimo to czuli, że są sobie bliscy, że jednakowo myślą o najważniejszych sprawach. Marek objął ramieniem jej plecy, Magda lekko przytuliła się do niego i to poczucie bliskości napełni, to ich wielkim szczęściem. Szli w milczeniu słabo oświetloną ulicą. Było dość chłodno, lecz wiatr niósł zapowiedź wiosny, podświetlone latarniami gałęzie drzew koły_ s% się niespokojnie, cienie umykały spod nóg, chwiała 4 ziemia, zamęt powstawał w myślach, zamęt rozkopy pełen tajemnych nadziei. 143 Ani w głowie im było szukać autobusu i choć Mag pytywać przez godzinę. A tu czas nagli. Każda chwila może decydować o życiu. Niech pani zatelefonuje po milicję. — Nie mam telefonu. — To proszę mi dać jakieś narzędzia. Spróbuję się włamać... — Co to, to nie! Proszę zejść do dozorcy. Nieznajoma wzruszyła ramionami, spojrzała z rozżaleniem na Magdę i szybko zbiegła w dół. Magda zamknęła drzwi na zasuwę. Wróciła dc pokoju i posłała sobie tapczan, lecz wyobraźnia ukazywała jej sąsiadkę, która podobno przeszła zawał serca-i być może wymagała natychmiastowej pomocy. Znajomość życia podsuwała wszakże inne wątpliwości: a nuż^ nieznajoma jest oszustką, złodziejką należącą do bandy, i w taki dowcipny sposób postanowiła włamać się do-cudzego mieszkania? Tego tylko brakowało, by Magda wpakowała się w jakąś paskudną aferę! Zakręcając włosy na wałki nasłuchiwała bacznie, czy ktoś nie idzie po schodach. Jeśli nieznajoma podniosła alarm, dozorca powinien był się zjawić. Jeśli zaś nie wstąpiła do niego, cała ta opowieść była wyssana z pal- 150 ca, obliczona jedynie na oszukanie naiwnych. Może jednak nie zastała dozorcy bądź też i on nie chciał dać wiary jej słowom, a tymczasem chora, samotna kobieta oczekuje pomocy w ciemnym mieszkaniu? Po dobrym kwadransie Magda postanowiła zejść na dół i zapytać dozorcę, co się stało. Zastukała z duszą na ramieniu. — Była tu taka pani...? — Ta od pani Zawady? — roześmiał się przerywając w pół zdania. — Owszem, była. Tylko że ona pukała do dawnego jej mieszkania, które zajmuje teraz były mąż z nową żoną. A tamta znowuż — w sąsiedniej klatce schodowej. Ot i wszystko! Wesołych świąt i alleluja! Magda wróciła na górę jak niepyszna i nazajutrz poskarżyła się Markowi, że los za wiele gromadzi jej dziwnych zdarzeń na drodze. To po prostu irytujące. — Skądże! — uśmiechnął się serdecznie. — Tylko ludziom bez wyobraźni nie zdarza się nigdy nic niezwykłego. — Jezierska twierdzi, że jestem nerwus, i przestrzega, że jeśli się nie zmienię, to kiepska będzie ze mnie pielęgniarka. — Przeciwnie. Przynajmniej ja tak sądzę. Każdy, kto ma intensywne życie wewnętrzne, bywa podatny na lęki i wzruszenia. Cwoiki natomiast spokojne są jak głazy. Tylko że tak samo nieczułe na ludzkie strapienia i ból. Cała trudność polega na tym, żeby się umieć opanować. A ty to potrafisz. — Skąd wiesz? — Znam ciebie lepiej niż ty sama. I dlatego... Czekała na słowa „i dlatego cię kocham". On jednak urwał i pocałował ją w usta. Poczuła się odrobinkę zawiedziona. 13 Dziadek był dla Magdy postacią niemal mityczną. Wprawdzie w sypialni rodziców stało jego zdjęcie z czasów wojny, lecz ten zażywny, roześmiany, mężczyzna nie kojarzył się jej ani ze wspomnieniami dzieciństwa, ani z niedołężnym starcem, którego ciotka Władysława po długich staraniach umieściła w zakładzie dla przewlekle chorych. We wspomnieniach Magdy na plan pierwszy wysuwała się ogromna porcja lodów bakaliowych z bitą śmietaną, jakie dziadek zamówił dla niej we wspaniałej kawiarni. Twarz pianisty bardziej utrwaliła się w jej pamięci niż obraz dziadka, toteż nie przejmowała się zbytnio jego chorobą, o której ciotka Władysława pisała w każdym liście, uskarżając się, że opieka nad nim jest ponad jej siły. Ciotka mieszkała w podmiejskiej dzielnicy Wrocławia, pracowała w śródmieściu, miała dwoje małych dzieci. Matka wyrzucała Magdzie obojętność, nie rozumiejąc, że wy-^ піка ona nie z oschłości serca, lecz z braku więzi uczuciowej. Widziała przecież dziadka raz jeden, i to przed wielu laty. Wrocławia nie pamiętała wcale, nawet ratusz i Odra nie utrwaliły się w jej wspomnieniach. Nie przywiązanie więc ani poczucie obowiązku skłoniło Magdę do entuzjastycznego przyjęcia propozycji ciotki Władysławy, która wyjeżdżając z dziećmi na lato chciała powierzyć jej opiece dom z ogródkiem, psa 152 j poniekąd — ojca. Poniekąd tylko, gdyż przebywał przecież w zakładzie i należało go, jej zdaniem, odwiedzać nie częściej niż dwa razy w tygodniu. Spędzenie wakacji we Wrocławiu wydawało się Magdzie kuszące z kilku względów. Po pierwsze — dom ciotki znajdował się w pobliżu kąpieliska, niemal na wsi, można by więc tam odpocząć w ciszy i spokoju, robiąc tylko to, na co ma się ochotę. Magda była już bardzo znużona dyscypliną szkolną. Pobyt w domu tak-ze kojarzył jej się z ciągłym ruchem i zamętem. Po drugie — Marek miał odbywać latem praktykę we Wrocławiu, mogliby więc spotykać się codziennie bez narażania się na plotki czy komentarze. Ten ostatni motyw Magda ukryła skwapliwie, bo a nuż mama nie wysłałaby jej do ciotki Władysławy. W listach do rodziców coraz częściej jednak wspominała dziadka, pisała o nim z pewną afektacją, bezwiednie wchodząc w rolę kochającej wnuczki. Mama dała się nabrać, była rada, że z wiekiem Magda staje się bardziej uczuciowa i szanuje powiązania rodzinne. Sama nadal utrzymywała związki ze wszystkimi pociotkami ku niezadowoleniu ojca, który nazywał to chłopską nawy czka. Matka unosiła się oburzeniem: — Człowiek bez rodziny to jak golec w kościele. Wstyd i obraza boska. Takiemu nikt nie pomoże, nie poda ręki w nieszczęściu. Spójrz tylko dokoła. Ten się najłatwiej wciśnie, kto ma krewniaków i szwagrów. Ojciec wzruszał ramionami. Nie lubił bywać ani u Władysławy, ani u Urszuli, nigdy nie wspominał o siostrach bez koniecznej potrzeby. Matka jednak uważała, iż dobrze będzie, by Magda zacieśniła stosunki z osobą, której z całego rodzeństwa najlepiej się w życiu Powiodło. Tak więc Magda zaraz po zakończeniu roku szkolnego wybrała się do Wrocławia. W tłumie ludzi na 153 peronie nie mogła dojrzeć ciotki. Poczuła się nieswojo na myśl, że będzie musiała rozpytywać się, którym tramwajem trzeba jechać na Oporów, i szukać później adresu. Stała więc zakłopotana z walizką w ręku i na-prawdę się ucieszyła, gdy nareszcie spomiędzy obcych twarzy wyłoniła się koścista postać ciotki Włady, sławy. Szła szybko ku bratanicy, cała w uśmiechach, przepychając się dość energicznie, lecz nie szczędząc przeprosin i zakłopotanych westchnień, jakby wiosłowanie łokciami w tym tłumie sprawiało jej dojmującą przykrość. Ucałowała Magdę w oba policzki, owiała ją silnym zapachem perfum, stwierdziła, że rączka walizki jest naderwana i zawróciła ku schodom. Tegoż jeszcze wieczoru skrytykowała uczesanie Magdy, jej sposób chodzenia i trzymania głowy, zaleciła gimnastykę przy radiu i specjalne ćwiczenia odchudzające. Po kolacji obdarowała ją paroma sweterkami, które wystarczy wyprać, żeby wyglądały jak nowe, bo te ciemne plamy na pewno znikną. Z rana wyjaśniła, jak należy utrzymywać czystość w mieszkaniu, czym karmić psa, ile razy podlewać kwiaty w domu i w ogrodzie, gdzie robić codzienne zakupy. Magda patrzyła z zazdrością na wyłożoną różowymi kafelkami łazienkę, na cudowne wyposażenie kuchni, na ogródek z krótko przystrzyżonym trawnikiem i myślała, że ciotka właściwie nie zasłużyła sobie na to wygodne życie. Dziękowała jej wszakże z uśmiechem za każdy ciuch i obiecywała skrupulatnie wypełniać wszelkie polecenia. Czuła jednak coraz większą niechęć do tej dobrej osoby, wywołującej wokół siebie atmosferę nerwowości i wiecznego pośpiechu. Ledwie starczyło im czasu na odwiedzenie dziadka. Zakład pachniał czystością i lekarstwami. Dziadek przebywał w białym, sześcioosobowym pokoju, w którym każdy pensjonariusz miał oprócz łóżka własną szaf- 154 jję nocną i ruchomy stoliczek metalowy, na którym spożywał posiłki. Za oknami rosły drzewa, przesłaniające wysoki ceglany mur. Magda pomyślała, że gdy lifcie opadną, mur ten stanie się nazbyt widoczny. Dziadek siedział w szlafroku na fotelu pod, ścianą, giwy zarost okrywał mu wklęsłe policzki. Ręce nieruchomo leżały na kolanach. Wpatrywał się w plamy słońca na podłodze i nie zauważył, kiedy ciotka Władysława zbliżyła się do niego. Magda miała wrażenie, że starzec wciąż się czegoś lęka i nie może przeboleć wyjazdu córki. Powiedziała bez namysłu: — Nie martw się, dziadku, ja tu będę przychodziła codziennie. — Codziennie? — zmarszczył brwi nie całkiem jeszcze posiwiałe, gęste i nastroszone. — To nazbyt kłopotliwe... Nie wiem nawet, czy ci pozwolą... — Poproszę o stałą przepustkę. Jestem przecież w liceum medycznym i mogę liczyć na pewne względy... — Chyba że tak — odparł bez uśmiechu i skupił całą uwagę na wózku z kolacją, który wtoczono do pokoju. Salowa podała mu talerz zupy i kopiastą porcję grysiku z dżemem. Zaczął jeść łapczywie, siorbiąc i mlaskając. Nic więcej nie obchodziło go w tej chwili. Ciotka Władysława patrzyła nań z rozczuleniem. — Tatuś ma teraz dobry apetyt, dzięki Bogu — powiedziała do Magdy, która zjeżyła się wewnętrznie na widok takiej łapczywości, a później wyrzucała sobie w duchu nietolerancję i brak zrozumienia. Dziadek zjadł wszystko, wytarł talerz chlebem i dopiero wówczas zwrócił się do gości: — Powinnaś, Magdo, zwiedzić teraz Wrocław. To takie piękne miasto. Szkoda czasu na odwiedzanie starca. — Ależ nie! — brnęła dalej dziewczyna. — Zwiedzać będę rano. Z przyjemnością wpadnę tutaj po południu. 155 — No, nie przesadzajmy z tą przyjemnością M stwierdził kostycznie, lecz po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnął. Kiedy Magda została sama, dzień dłużył się wspaniale. Wstawała wcześnie, robiła sobie grzanki na śnią-danie, piła kawę z mlekiem na tarasie. Chętnie speł-niała nieliczne obowiązki, podlewała ogród, wyprowadzała psa na spacer. I tak pozostawało jej mnóstwo czasu dla siebie. Z początku codziennie jeździła do śródmieścia, zwiedzała kościoły i muzea, później często zostawała w ogrodzie, żeby się opalać na gumowym materacu. Mogła przy tym czytać albo słuchać muzyki, w domu był i tranzystor, i telewizor, i odbiornik lampowy. Ciotka zostawiła sporo pieniędzy na utrzymanie, tak że Magda postanowiła trochę sobie zaoszczędzić. Wreszcie pojawił się Marek. Chodzili razem na basen i do kina, lecz najlepiej im było ze sobą w domu. Nikt im nie przeszkadzał, nikt się do nich nie wtrącał. Magda czuła się bardzo dorosła, promieniała radością i czasem wyrzucała sobie, że jest tak ogromnie szczęśliwa, chociaż wobec innych ludzi los okazał się mniej łaskawy. Lato było słoneczne, upalne, wabiło na spacery. To, że ktoś nie może ruszyć się z miejsca i nie cieszy się zielenią, Magda uważała za największą krzywdę. Dziadek siedział wciąż w fotelu blady i spotniały. Za ciepło mu było w baj owym szlafroku i filcowych papuciach, lecz wpojono mu lęk przed zaziębieniem i przeciągami, nie chciał więc ubrać się przewiewniej. Zaproponowała, że go wywiezie na spacer do ogrodu. Musiał być przecież w tym zakładzie wózek inwalidzki! Wózek rzeczywiście się znalazł. Dziadek jednak nie chciał początkowo nawet słyszeć o przejażdżce. Od roku nie opuszczał budynku, obawiał się, że Magda nie da rady wtoczyć wózka z powrotem do korytarza. Gdy 156 jednak przemogła wszelkie opory i wywiozła starca na dwór w słoneczne popołudnie, widać było, że jest mu tam dobrze. Nie mówił nic, mrużył tylko oczy zbyt teraz wrażliwe na światło, lecz jednocześnie nastawiał twarz ku słońcu. Magda zawiozła go na sam koniec parku, gdzie rosły stare, zaniedbane jabłonie. W tym roku gałęzie ich uginały się pod ciężarem owoców, a lipcowe powietrze już przesycone było ich zapachem. Dziadek zerwał gałązkę lebiody, roztarł ją w palcach i powąchał. Zatrzymali się w cieniu rozłożystej lipy, jeszcze nie całkiem przekwitłej. Było tu bardzo cicho i wsiowo. — Dobrze ci, dziadku? Skinął głową. Zaczęła mu opowiadać o porannych wyprawach do miasta, o przypadkowych spotkaniach w parku czy w tramwaju, o filmach oglądanych w telewizji, ° książkach, które czytywała wieczorami. — Czemu ty nic nie czytasz, dziadku? — Niezbyt dobrze widzę, mam początki katarakty. Ale gdybyś mi przyniosła coś z większym drukiem... Wybrała mu z ciocinej biblioteki „Uśmiech dzieciństwa" Dąbrowskiej, kierując się nie tyle wielkością czcionek, ile nastrojem tych opowieści. — Wiesz — stwierdził po przeczytaniu — tyle mi się wspomnień nasunęło z mego życia... Moja matka była bardzo mądrą, inteligentną kobietą. I choć nie miała wykształcenia, prenumerowała zawsze czasopisma i sprowadzała na wieś książki. Czytywała Je głośno przy takiej wielkiej, wiszącej naftowej lampie. Otóż te książki i gazety przywożono z poczty w skórzanej torbie, zapinanej ma dwa rzemyki. Śmieszna rzecz: kiedy czytałem te opowiadania, przypomniałem sobie wyraźnie zapach skóry w mroźny, styczniowy dzień... 157 — Może ci przynosić gazety? Życie Warszawy? PoJ litykę? — Przynieś. Zaczął czytać zachłannie, całymi dniami. Rozmawiał o tym z Magdą, prosił o nowe lektury. Czekał w napie, ciu na jej przyjście. Tak jak niegdyś ojciec, tak on teraz wypatrywał jej w progu sali. Starała się nie pa-trzeć na jego współtowarzyszy. Byli to ludzie ciężko chorzy. Dziadek, chociaż częściowo sparaliżowany, wydawał się najrażniejszy. Nic dziwnego, że pielęgniarki mało mu poświęcały czasu, miały tyle roboty z innymi. Nigdy zresztą nie było pełnej obsady, bo urlopy macierzyńskie i zwolnienia chorobowe raz po raz odrywały którąś od zajęć szpitalnych. Dziadek z każdym dniem odzyskiwał żywość umysłu] Poprosił o elektryczną maszynkę do golenia, dbał coraz bardziej o swój wygląd. Na pożegnanie odprowadzał Magdę do drzwi. Kuśtykał, oczywiście, opierając się na trójdzielnej lasce, lecz przecież chodził, poruszał się o własnych siłach! Stał w drzwiach, dopóki nie zbiegła ze schodów i nie pomachała mu na do widzenia. Jedynym lekarstwem, jakie mu teraz podawano, były niebieskie pigułki. — Co to za lek? — spytała Magda dyżurną pielęgniarkę, kiedy ją mijała koło pokoju zabiegowego. — Trankwilizator. Pigułka szczęścia. Dziadek pani był dawniej bardzo niespokojny, nie sypiał po nocach, chciał stąd uciekać. Później doszedł do normy. Póki pani go nie odwiedzała, drzemał sobie w fotelu całymi dniami. Powiedziała to bez złej myśli, rzeczowo, lecz Magda dopatrzyła się w tym wyrzutu, który nie tylko wydał się jej niesłuszny, lecz wręcz zdumiewający, po prostu — straszny! W młodzieńczej zapalczywości uznała, że dziadkowi dzieje się tutaj krzywda, że siedzi w swo- 158 im kącie jak nastroszone, stare ptaszysko, nie maia z kim słowa zamienić. Marek właśnie wyjechał, nie mogła się nikogo p0 radzić, czuła się odpowiedzialna za to, że ten prawie zdrowy człowiek spędza lato w zamknięciu, jak w klat, ce, zamiast cieszyć się wszystkimi powabami domu i 0. grodu. Nazajutrz zapytała: — Czy nie chciałbyś, dziadku, wrócić na miesiąc do siebie na Oporów? — To niemożliwe. — Dlaczego? — Nie mam sił na taką drogę. — Podwiozłabym cię wózkiem do bramy, zrobiłbyś tylko kilka kroków do taksówki. — A taksówka skąd? — Przyjechałabym nią ze śródmieścia. ■— Nawet ubrania tu nie mam, tylko ten szlafrok. — Wezmę z domu. — Sprawiłbym ci mnóstwo kłopotu. A później by mnie tu nie chcieli przyjąć. — Skądże znowu, ustaliłabym z dyrekcją, że to tylko urlop, na jeden miesiąc, żebyś posiedział w ogrodzie. — Po powrocie tutaj byłoby mi jeszcze smutniej. — A jednak... — Nie — pokręcił głową. — Nic już nie da się zrobić. Magda poszła do kierowniczki zakładu. Była to siwa, zmęczona kobieta o surowych rysach nie złagodzonych makijażem. Ani rusz nie mogła pojąć, dlaczego Magda chce zabrać dziadka do domu. Przecież on ma tutaj wszystko, czego mu trzeba, nie skarży się na nic, przywykł do tutejszych warunków. Co innego, gdyby miał na stałe wrócić do domu. Ale tak, będzie musiał ponownie się przystosowywać. Starzy ludzie na ogół cięż- 160 k0 to znoszą. Magda jednak upierała się przy swoim, więc kierowniczka powiedziała z rezygnacjąr- __ Jak pani chce. Żeby tylko pani ciotka nie robiła nam później wymówek. I niech pani pamięta, że będzie oani РГ2У mm stale uwiązana, bo nie można go zostawić saIT1ego. W każdej chwiU grozi mu drugi wylew. Zresztą niech pani porozmawia z doktorem Kosińskim. Jeśli się zgodzi, to trzeba podpisać, że zabiera pani pacjenta na własną odpowiedzialność. Lekarz również nie zdradzał zachwytu dla projektu Magdy, chociaż potwierdził, że pod wpływem jej odwiedzin starzec znów zaczął czytać książki i zbudził się i psychicznego letargu. — Niech pani pamięta — ostrzegł dziewczynę — że na wyższych piętrach świadomości czyhają na niego lęki i niepokoje. — Gdzież może się czuć bezpieczniej niż we własnym domu? — Zapomina pani o lękach metafizycznych. — Jeśli poczuje się gorzej, niezwłocznie go tu przywiozę. — Dlaczego pani tak zależy na zabraniu go stąd? — Chcę, żeby przez miesiąc był szczęśliwy. — I wierzy pani, że będzie? Więc niech go pani zabierze. Przepraszam, ile ma pani lat? — Osiemnaście. — Nic lepszego nie wymyśliła pani sobie na te wakacje? No, niech się pani nie gniewa. Mówię to bez złej myśli. Nachmurzyła się zdziwiona, że ludzie nie mają wyobraźni. Następnego popołudnia przywiozła dziadka do domu. Z trudem wszedł po schodkach na ganek, pchnął drzwi do swego pokoju. ■— Jak tu ładnie — rzekł siadając w fotelu. — Nie Myślałem, że jeszcze ujrzę te kąty... 11 — Chwila prawdy 161 — Przecież możesz tu przyjeżdżać na każde święta; na wakacje. — Kiedy Władysława jest tu z mężem i dziećmi nie mam się gdzie podziać. I kto by mnie doglądał? Przecież nie mogę ani się ubrać, ani rozebrać, nie rtm wiąc już o myciu i kąpieli... Wieczorem zjedli razem kolację przy dużym stole w jadalni. Dziadek nie spieszył się tak z jedzeniem jak w zakładzie. Przed położeniem się do łóżka stał przez chwilę w drzwiach do ogrodu i wsłuchiwał się w jego ciszę. Magda miała wrażenie, że czas się cofnął, że starzec znów jest owym czerstwym mężczyzną, który zaprosił ją niegdyś do kawiarni na lody bakaliowe. Powiedziała mu o tym, obejmując go ramieniem. Byli niemal jed* nego wzrostu. Delikatnie wciągnęła go do pokoju. Kiedy nazajutrz z rana weszła do jego sypialni, telewizor leżał na podłodze, a dziadek, już przebudzony, przysunął się do ściany i spoglądał wystraszonym wzrokiem. — Co się tu stało? — spytała siląc się na uśmiech, chociaż ogarnęło ją przerażenie. Uświadomiła sobie teraz całe niebezpieczeństwo swej decyzji. Kto wie, co może zrobić biedny chory starzec pod wpływem zamroczenia. — Nic — odparł zmieszany. — Spałem tak mocno, że zdawało mi się, iż jestem ciągle w zakładzie. Szukałem po omacku kaczki na nocnej szafce i przewróciłem telewizor. Pewno się stłukł. Władysława będzie się gniewać. — Chyba mu się nic nie stało, bo upadł na dywan. Zaraz zobaczymy. — Udźwigniesz? Dasz radę? — Na pewno. Z największym wysiłkiem dźwignęła z podłosi od- 162 piórnik i ustawiła go na miejscu. Włączyła prąd. Telewizor działał bez zarzutu. — W porządku, dziadku, ubieramy się. Włożysz chyba nie szlafrok, ale tę brązową kurteczkę i ładną koszulę- — A tak się bałem, że będziesz na mnie krzyczeć... Spojrzała mu w oczy z całym oddaniem, aby go uspokoić i upewnić, że cokolwiek by zrobił, ona zawsze będzie dla niego dobra i łagodna. I choć nie lubiła dotykać ludzi starych, pocałowała go w lekko spocone czoło. Dziadek zamrugał, twarz imu odtajała, widać było, że się odprężył wewnętrznie. Życie potoczyło się odtąd zgodnie z planem posiłków i zabiegów pielęgnacyjnych, niewiele czasu pozostawiając Magdzie na wytchnienie. Kiedy starzec ucinał sobie poobiednią drzemkę, wybiegała na zakupy lub niewielki spacer i czym prędzej wracała do domu, by przygotować wczesną herbatę. Wypijali ją razem w ogrodzie pod krzakiem bzu i kaprifolium, patrząc na róże, które właśnie zakwitły powtórnie. Słoneczna pogoda utrzymywała się już od paru tygodni, niebo nad ogrodem było wciąż błękitne, powietrze ciche, bezwietrzne, chociaż coraz chłodniejsze o zmierzchu. Stary pan opierając się na trójdzielnej lasce przechadzał się po trawniku, patrzył na krzewy, które niegdyś sam posadził i które teraz tworzyły nieprzebytą gęstwinę na krańcach niewielkiego ogrodu. Zatrzymywał się przy pigwowcu i jaśminie, przy kotonistrze i ligustrach, oglądał liście, badał jagody, mruczał pod nosem, jak by należało te krzewy przyciąć i nawozić, a potem wzdychał, wiedząc, że Magda tego nie zrobi, bo dni jej pobytu w tym domu są już policzone. Wieczorami oglądali program telewizyjny, nie dłur żej zresztą niż do dziewiątej, kiedy dziadek szedł spać i Magda z żalem odrywała się od odbiornika. Niekiedy u* 163 złość ją brała, że samochcąc zepsuła sobie połowę Wa kacji. Lecz nazajutrz podając śniadanie znów czuła sl^ szność swego postępowania, gdyż oczy starca z każ-dym dniem stawały się pogodniejsze, patrzyły coraz by, strzej. Utwierdzały ją w tym mniemaniu rozmowy z nim o sprawach osobistych. Jemu jednemu zwierzyła si6 ze swych uczuć do Marka i z dalszych planów życiowych. Nikt dotąd nie słuchał jej tak uważnie, z takim zrozumieniem, nikt tak mądrze nie oceniał sytuacji. Te rozmowy przyniosły jej wielką pociechę, nadały inną rangę jej przeżyciom. Nie potrzebowała ukry. wać swej miłości ani obaw, czy dobrze postępuje. Dzi-wiła się teraz, że tak długo mogła wszystko tłumić w sobie, taić uczucia, które domagały się głośnych wyznań. Bo nie powiedziała nawet Markowi, że go kocha, pozwalała mu jedynie tego się domyślać. Te słowa, tak wyświechtane w książkach i przebojach, wydawały się jej magicznym zaklęciem, którego nie wolno wymówić nierozważnie. Mama z pewnością nazwałaby to dzie-ciuchostwem, nie traktowałaby tego serio. Miała za złe dziewczętom wszelkie flirty, nawet chodzenie z chłopcami. Pędziła zaraz do roboty, do nauki, może dlatego, że sama nie przeżyła w całej krasie tego okresu zakochania, kiedy największym szczęściem jest godzinami nic nie robić w towarzystwie miłego sercu chłopaka, łazić na kilometrowe spacery, przesiadywać na ławkach w parku i długo, długo żegnać się przed bramą domu. Dziadek natomiast rozumiał Magdę doskonale, wypytywał ją dyskretnie o to, co najbardziej chciała mu opowiedzieć. Można by przypuścić, że sam przeżywał jej miłość. Któregoś dnia poprosił ją o rozmasowanie sparaliżowanej dłoni. Zabrała się do tego nie bez wewnętrznego oporu. Dotknięcie białych, wychudłych palców sprawiało jej przykrość, sflaczała skóra budziła w niej od- 164 razę, Gdybyż przynajmniej mogła mieć nadzieję, że dzięki jej staraniom dziadek odzyska władzę w ręku, łatwiej byłoby jej się przemóc. Od wylewu minęło jednak wiele lat, zmiany w mózgu musiały być nieodwracalne i wszystkie starania wydawały się daremne. Kiedy wszakże pod wpływem masażu zmartwiała ręka trochę się rozgrzała, Magda odniosła wrażenie, że przelewa część swych sił żywotnych w to stare, litość budzące ciało, i ogarnęło ją wzruszenie, gdyż czuła się potrzebna, jej własne istnienie nabierało sensu i wartości. Jeśli nawet prośba o masaż była podyktowana jedynie podświadomą potrzebą pieszczoty, kontaktu z młodą, silną ręką — spełnienie życzeń dawało starcowi prawdziwą satysfakcję. Teraz dopiero Magda uświadomiła sobie, że początkowym motywem jej działania była podświadoma przekora wobec ciotki, chęć popisania się przed nią i zrobienia jej na złość. W pierwszym liście do niej napisała, że zabierze dziadka do domu, a teraz wyobrażała sobie z radością, jak zirytuje ciotkę ta wiadomość. Nie umiała jednak wyjaśnić sobie, skąd bierze się ta niechęć do ciotki Władysławy. Czyżby u podstaw tego kryła się zazdrość lub upokorzenie? Nawet podczas jej nieobecności Magda doszukiwała się racji, by stwierdzić jakieś jej wady czy zaniedbania. Dyskretnie wspomniała o tym dziadkowi, który jednak nie podejmował tego tematu. Był lojalny i rycerski wobec córki, która umieściła go w zakładzie, mimo że na pewno wolałby zostać w domu. Nie chciał być jej ciężarem ani komplikować jej rodzinnego życia. Usunął się z rezygnacją. Magda milkła, lecz niechęć jej do ciotki Władysławy tym bardziej się nasilała, jakby to ona ponosiła odpowiedzialność za wszystkie chwile jej słabości. Pewnego dnia dziadek z własnej inicjatywy zatelefo- 165 nował do znajomych i zaprosił ich na herbatkę. Przy, szli trochę speszeni, bo go już wykreślili z rejestru przyjaciół, zdumieli się jego czerstwym wyglądem i by. strym dowcipem, nadrabiając zaległości obsypali g0 mnóstwem duserów i komplementów. On też, jak czło-wiek wracający z długiej zagranicznej podróży, dopytywał się o ich dzieci, zajęcia, zdrowie, plany na przyszłość, a to zainteresowanie sprawiało im przyjemność, budziło w nich życzliwość, skłaniało do ponowienia odwiedzin. Odtąd niemal codziennie ktoś wpadał, jedni mówili drugim, jak miły jest obecnie ozdrowie-niec, tak go bowiem nazywali między sobą. Magda z wdziękiem grała rolę gospodyni, rada, że w tym zamęcie dziadek nie wspomina o kresie swego urlopu. Po jednej z miłych wizyt oświadczył kładąc się "spać: — Wiesz, kochanie, dawniej bardzo często myślałem o śmierci. Nie żebym się jej bał, ale w każdym razie.., A teraz mi się zdaje, że będę żył a żył... Przyjechała wreszcie ciotka Władysława z dziećmi. Magda spotkała ją na dworcu i już w taksówce wyczuła, że ma ona do niej ogromną pretensję, chociaż wyraźnie nie chciała się z tym zdradzić. Magda widziała, że ciotka jest po tym urlopie bardziej jeszcze zmęczona, dokuczało jej serce, ciśnienie się podniosło, narzekała na bóle w krzyżach i dokuczliwą bezsenność. Opieka nad dwojgiem małych dzieci w prymitywnych letniskowych warunkach bardzo jej się dała we znaki. — Ty pojutrze wyjedziesz — westchnęła. — I znowu wszystko na mnie spadnie. Myślisz, że to tak lekko odwozić ojca do zakładu? Kiedy niezgrabnie wygramoliła się z auta i sapała wchodząc na ganek, Magda po raz pierwszy spojrzała na nią jak na starzejącą się i chorą kobietę. Zrobiło się jej wstyd, że mogła myśleć o niej źle i nienawist- 166 pie. Miała przecież nad nią tak druzgoczącą przewagę młodości! Dziadek jeszcze nie spał. Spojrzał znów na córkę wzrokiem wystraszonego ptaka. W na pozór serdecznym powitaniu czuło się skrępowanie i lęk. Nazajutrz jeszcze z samego rana Magda spakowała swoje manatki. Zatrzasnęła wieko walizki tak, jakby się odcinała od wszystkiego. O zwykłej porze pomogła dziadkowi ubrać się i zasiąść do śniadania. Obok filiżanki z kawą położyła niewielką błękitną pigułkę. — Co to takiego? — zapytał. — Przecież od wyjścia z zakładu nie brałem żadnych lekarstw... — Weź dzisiaj — powiedziała. — To ci dobrze zrobi... A gdy ulegle spełnił jej polecenie, uczuła nagle, że coś ją dławi, jakby ta pigułka uwięzia jej w gardle. 14 — Nie zachwyca mnie to zaproszenie —. stwierdziła dyrektorka. — Nasze dziewczęta za słabo znają angielski, są mało wyrobione, potraktują ten wyjazd jako wycieczkę dla przyjemności. Wolałabym wysłać kogoś z wykładowców. — Ale zaproszono właśnie uczennicę. I to, niestety, tylko jedną. — Tym gorzej. Gdyby pojechały dwie, trzy, byłabym spokojniejsza. — Dla tej, która tam się znajdzie, będzie to wielkie przeżycie. — A dla nas kłopot. Czy może mi pani zaręczyć, że wybrana przez nas dziewczyna zachowa się odpowiednio, że nie narobi głupstw? — Mogę. — Zazdroszczę pani tej pewności. Proszę wskazać mi kandydatkę. Omówimy to na posiedzeniu. Za drzwiami gabinetu Alina straciła pewność siebie. Na pewno musiałaby ponieść całą odpowiedzialność za błędy popełnione przez jej wychowankę. Nie było wszakże innej rady. Nie po to przez kilka lat zabiegała o nawiązanie bezpośrednich kontaktów z angielskimi koleżankami, by cofnąć się w ostatniej chwili. Należało zaufać dziewczynie, którą się wybierze. Sęk w tym, którą wybrać, która rokuje największe nadzieje. 16S Można by mniemać, że zna dobrze całą swoją kla-sq. Obserwowała ją pilnie przez cztery lata, o każdej dziewczynie starała się wiedzieć wszystko. Prowadziła swoistą kartotekę i notowała w niej spostrzeżenia dotyczące nauki, pracy w szpitalu, warunków domowych, charakteru, upodobań. Alina bowiem traktowała swoją pracę jak posłannictwo. Należała do nielicznych kobiet, które mając wszelkie dane po temu, by zostać lekarką, obrały zawód pielęgniarki, sądząc, że daje im rozleglejsze pole działania. Twierdziła z uporem, że niesłusznie nazywa się pielęgniarki „personelem pomocniczym", skoro mają one własną, odrębną dziedzinę pracy, bynajmniej nie ograniczoną do wypełniania poleceń lekarzy. Jeśli nie zawsze ją podejmują, to właśnie dlatego, że bywają na ogół spychane do zajęć służebnych i nie mogą wykazać własnej inicjatywy, tam gdzie jest ona niezbędna, zwłaszcza w opiece społecznej i pomocy dla ludzi cierpiących. Zazdrościła koleżankom angielskim uznania, jakim cieszą się w swoim kraju, i swobody poczynań przynoszącej znakomite wyniki. Pielęgniarka tamtejsza jest partnerką lekarza, równorzędną towarzyszką pracy. To nie przypadek, że właśnie Florence Nightingale zyskała światową sławę, że Cicely Saunders zjednała dla swego dzieła sojuszników na obu półkulach. O polskich pielęgniarkach głucho nawet w ojczyźnie, choćby miały zasługi jak Anna Rydel. Alina wyszła z jej szkoły, lecz dawną kierowniczkę znała już tylko z legendy. Wystarczyło to wszakże, by za jej przykładem uczynić treścią swego życia służbę społeczną. Nie było w tym nic z ofiarnictwa czy zawiedzionych nadziei. Alina odznaczała się bystrą inteligencją, urodą, miała powodzenie u mężczyzn. W dzieciństwie marzyła o dokonaniu czynów niezwykłych, o dalekich podróżach i wielkich wynalazkach. Mierziła 169 ją przeciętność, bylejakość. Patrzyła ze współczu, ciem i zdumieniem na ludzi, którzy godzinami wysia, dują na skwerach i nudzą się, nie wiedząc, co ze sobą robić. Jej samej wiecznie brakowało czasu, świąt nęcił ją niezmierzonym mnóstwem możliwości. Uprawiała wspinaczkę wysokogórską, doskonale pływała w niedzielę jeździła często rowerem za miasto. Miała dużo znajomych, szukano jej towarzystwa. Pielęgniarstwo nie oznaczało dla niej wyrzeczenia się czegokolwiek, przeciwnie, poszerzało jej możliwości, stwarzało szansę działania. Po kilku latach pracy w szpitalu przeniosła się do szkoły, bo tu mogła zdziałać więcej. Pasjonowało ją wychowywanie przyszłych pielęgniarek, kształtowanie ich charakterów i umiejętności. Zdawała sobie jednak sprawę, że,po to, by skutecznie oddziaływać na młodzież, musi sama okrzepnąć wewnętrznie, ustalić swój pogląd na świat, podporządkować systemowi całą wiedzę teoretyczną... Wolne godziny poświęcała pisaniu książki o Annie Rydel, która fascynowała ją od czasów szkolnych nie tylko jako wielka społeczniczka, lecz przede wszystkim niezwykła postać młodopolskiego Krakowa. Przecież to ona, siostra Lucjana Rydla, Poety z „Wesela", była w tejże sztuce Haneczką obok Zosi i Marysi, sióstr Pa-reńskich, z którymi łączyła ją serdeczna przyjaźń. Wszystkie trzy uczyły się w domu, brat Anny dawał im lekcje historii sztuki. Ojcowie ich byli kolegami: Rydel objął katedrę okulistyki na uniwersytecie krakowskim, Stanisław Pareński wykładał diagnostykę lekarską. W o-bu tych domach zbierała się brać artystyczna: Adam Asnyk, Jacek Malczewski, Leon Wyczółkowski, Karol Frycz, Włodzimierz Tetmajer, z młodszych — Wyspiański i Tadeusz Boy-Żeleński. Anna Rydlówna zapisała się na kursy naukowe, zorganizowane w 1870 roku dla dziewcząt przez doktora 170 Adriana Baranowskiego. Mowy jeszcze nie było o tym, by panny mogły studiować na wyższych uczelniach. Dalszym etapem edukacji było skończenie w Kuźnicach pod Zakopanem Szkoły Pracy Domowej Kobiet. Uczennice, z racji swych białych czepków nazywane przez górali cepsulkami", zaznajamiały się z organizacją gospodarstwa domowego. Przypadek skierował Annę na właściwą drogę jej życia. Bo czy nie nazywamy przypadkiem tej wypadkowej zdarzeń i skłonności, która w pewnej chwili decyduje o wyborze kierunku? Widok nieszczęśliwego kaleki bez nóg, posuwającego się po ulicy przy pomocy trzymanych w dłoniach klocków, poruszył Annę do głębi. W jednej chwili postanowiła zdobyć skórzane ochraniacze na kikuty, aby ułatwić mu poruszanie się o własnych siłach. Pobiegła na Floriańską, do córki aptekarza Wiszniewskiego, z którą przyjaźniła się od dawna, i razem z nią dotarła na kraniec ówczesnego Krakowa, do domu zakonnego S.S. Miłosierdzia przy ulicy Warszawskiej. W małej salce obok furty klasztornej siostry odwiecznym zwyczajem opatrywały ropiejące rany, karmiły ubogich i rozdawały leki. Dla panny z zamożnego, profesorskiego domu był to widok wstrząsający. Dla rodziców nie mniejszym zaskoczeniem musiała być jej dalsza działalność. Anna bowiem — razem z kilkoma przyjaciółkami — chodziła odtąd co dzień na ulicę Warszawską, by pomagać w opatrywaniu nędzarzy. I chociaż przy zgromadzeniu zakonnym istniało świeckie Stowarzyszenie Pań Eko-nomek, które miały zbierać fundusze na cele charytatywne, dopiero te młode dziewczęta stwierdziły, że w jednej izbie nie należy wykonywać opatrunków i podawać posiłków. Anna Rydlówna zdobyła w drodze kwesty dodatkowe fundusze, co pozwoliło na usprawnienie 171 pomocy biedakom. W pomieszczeniu oddzielonym od ja. dłodajni stworzono małe ambulatorium wyposażone w sprzęt chirurgiczny. Prowadził je młody chirurg, dr Klęsk, który przy. uczał do pracy pielęgniarskiej córki swoich profesorów, a później zorganizował dla dziewcząt kurs pomocy samarytańskiej. Sam był wykładowcą, instruktorem i kierownikiem szkolenia. Maleńkie ambulatorium przekształciło się w szpitalik. Anna Rydlówna i pięć jej przyjaciółek zachęciły swym przykładem wiele innych. W 1911 roku otwarto w Krakowie pierwszą na ziemiach polskich Szkołę dla Pielęgniarek Zawodowych pod dyrekcją doktora Damskiego. Kierowniczką szkoły została Maria Epstein. Pierwsze pielęgniarki świeckie spotykały się w szpitalach czasem z życzliwością, czasem z wyraźną niechęcią, najczęściej jednak z rezerwą. Dotychczas pielęgnacją chorych zajmowały się przecież wyłącznie za-konnice. Wybuch wojny światowej wywołał wielkie zapotrzebowanie na wyszkolone pielęgniarki. Anna Rydlówna podjęła pracę na kursach dla wolontariuszek. Znalazła się w tym zespole Rachela Singerówna — romantyczna postać z „Wesela". Absolwentki zatrudniono w szpitalach wojskowych i oddziałach zakaźnych dla ludności cywilnej. W 1918 roku podjęto starania o zorganizowanie szkoły pielęgniarek na nowych wzorach. W 1921 roku otwarto taką szkołę w Poznaniu, a następnie, dzięki warszawiance, Zofii Szlenkierównie, powstała Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa. W Krakowie stworzono Uniwersytecką Szkolę Pielęgniarek i Higienistek. Dyrektorką jej została ponownie Maria Epstein, jej zastępczynią —: Anna Rydel, która odbyła uprzednio przeszkolenie w Anglii i Stanach Zjednoczonych zapoznając się z nowy- 172 pji metodami szkolenia i pracy pielęgniarek. Od 1930 roku Anna przejęła kierownictwo szkoły i prowadziła ją do wybuchu wojny. W czasie okupacji szko-ja była nieczynna. Anna z narażeniem życia wyniosła z zajętego przez okupantów budynku to wszystko, co było najcenniejsze, i ukrywała z myślą o przyszłych uczennicach. Kolejno wyrzucana z mieszkań znalazła się wreszcie bez jakichkolwiek środków utrzymania. Niewyczerpany jednak hart ducha tej sześćdziesięcioletniej wówczas kobiety pozwolił jej utrzymać się przy życiu dzięki dorywczej pracy. W styczniu 1945 roku po ucieczce Niemców pierwsza zjawiła się w budynku szkoły przy ulicy Kopernika. Razem ze starą woźną wynosiła pierwsze kosze gruzu z gmachu bez drzwi i szyb. Z każdym dniem jednak wracał ktoś z dawnych współpracowników, tak że już 15 marca mógł rozpocząć naukę 27 kurs Szkoły Pielęgniarek i Higienistek. Brakowało niezbędnych sprzętów i pomocy szkolnych, wody i opału. Ale zarówno kierownictwo, jak i uczennice wykazywały zdumiewającą cierpliwość, pomysłowość i wytrwałość. Przykład dawała sama dyrektorka, posiadająca rzadki talent organizacyjny i wielką umiejętność kierowania ludźmi. Co prawda stawiała i sobie, i innym wysokie wymagania, przejawiała jednak cudowne poczucie humoru i zrozumienie dla swych wychowanek buntujących się niekiedy przeciw internatowej dyscyplinie. Wiadomo jednak było powszechnie, że absolwentki tej szkoły są doskonale przygotowane zawodowo i niezwykle sumienne w pracy. Anna Rydel kierowała tą placówką do 1950 roku. Dalsze dziesięć lat życia poświęciła nowo zorganizowanej Centralnej Wojewódzkiej Poradni Skórno-Wenero-bgicznej. Było to znowu pionierskie zadanie. Tworzo- 173 no dopiero pracownie serologiezno-bakteriologiczne, zakładano dział dokumentacji i statystyki, bibliotekę fa, chowa. Talent organizacyjny i doświadczenie Anny Ry_ del okazały się tu niezwykle pomocne. Lata jednak biegły nieubłaganie. W dniu 2 grudnia 1961 roku — p0 pięćdziesięcioletniej pracy — musiała się z nią rozstać. Alina była wówczas dopiero uczennicą i jak przez mgłę pamięta przebieg uroczystości. Jubilatka wydała się jej drobna i wątła, ginęła niemal w tłumie gości, kiedy wstała, by przyjąć zaszczytne odznaczenie, trzecie zresztą w jej życiu. Po zakończeniu drugiej wojny światowej przyznano jej najwyższe międzynarodowe wyróżnienie pielęgniarskie — order Florence Nightingale. W kilka lat później otrzymała „Sztandar Pracy" I Klasy. Ale te wszystkie fakty stanowią dopiero ramę, w której mieści się obraz jej życia. Staroświecka i nowoczesna, krucha i twarda jak stal, czuła i surowa Anna Rydel była dla Aliny zawsze przedmiotem podziwu i fascynacji. Opowieść o niej wypadła blado, nie oddawała wcale atmosfery Krakowa z fin de siecle'u, grozy dwóch wojen, kilkakrotnie ponawianych wysiłków tworzenia życia od podstaw. Nie jawiła się na kartkach maszynopisu skromna i dystyngowana pani, tak pełna wdzięku i powagi, że sam jej widok nakazywał szacunek. Alina darła kartki jak wypracowanie domowe i za^ czynała raz jeszcze od początku. Każda z nowych wersji była bardziej pogłębiona, jak' by postać bohaterki czerpała z doświadczeń piszącej i przejawiała tym większe bogactwo duchowe, im autorka miała więcej do powiedzenia. Książka ta, wciąż niedokończona, stała się jakby pamiętnikiem Aliny, którą doszła do wniosku, że pisanie ważniejsze jest dla niej 174 niż jego wynik ostateczny. Przywykła obcować w myślach z legendarną dyrektorką swej szkoły i "^ t u(j-nych sytuacjach zastanawiała się czasem, jak by stąpiła na jej miejscu Anna Rydel. Uwielbienie dla niej zaważyło także na stosun}^ j0-dej wychowawczyni do swej obecnej przełożona-' kt5_ ra pod względem fizycznym trochę tamtą przypomi-nała, choć brakowało jej subtelności uczuć i r , g. łości horyzontów myślowych. Alina stopniowo ^ w0. iiła się spod jej wpływu, szukając własnych met0cj postępowania z uczennicami. Mimo że posiadała • щ miłych znajomych, z nikim nie zaprzyjaźniła się n . ig aby móc wyjawić mu swoje najskrytsze іпуіЦ т ^ chętniej notowała je na marginesie książki o д nje Rydel. Z rodzeństwem spotykała się rzadko, matkę щ^ a_ ła raz w roku. Usprawiedliwiała się zawsze naw łem zajęć i zamiast pojechać w odwiedziny posyłają rZ_ ki z podarkami. Łatwiej jej było zdobyć się na л« ro_ wanie przedmiotów niż uczuć, zapewne dlatego że każde spotkanie z bliskimi przypominało niedole fl7\e-ciństwa i skłaniało do niewesołych rozmyślań. Alina zaś bała się „rozklejenia" i własnej słabości. Twierdziła również, że nie jest stworzona d0 małżeństwa. Stała obecność drugiego człowieka, choćbY najbardziej kochanego, byłaby dla niej nie do zniesienia. Potrzebowała wewnętrznej swobody, tym bardziei że jej praca zawodowa wymagała nieustannej dyscypliny. W postępowaniu Aliny łatwo jednak było dopat e£ się urazów wyniesionych z dzieciństwa. Dom ro(j2jnny nigdy nie był dla niej cichą przystanią, gdzie ktoś k chający zawsze czeka i gotów jest pomóc we wszys«.- y. kłopotach. Odejście ojca wywołało w niej pewną n-fność czy nawet wrogość do mężczyzn i щ be 175 afirmowania własnej kobiecości. Nie lubiła dzieci, nig» dy nie czuła potrzeby posiadania własnych, wszystkie uczucia opiekuńcze i całą tkliwość skupiała na pacjentach i wychowankach. Może nie całkiem świadomie wpajała im przede wszystkim te cechy, które miały im zapewnić pełną emancypację. Parę razy w życiu była jednak zakochana, zawsze z wzajemnością, lecz sama psuła wszystko, zrywała w najmniej oczekiwanym momencie i z ulgą wracała do swej maleńkiej kawalerki, by samotnie spędzać wieczory przy radiu i książkach. Nawiązanie kontaktów z pielęgniarkami angielskimi, wysłanie tam uczennic uważała za konsekwentny ciąg własnych metod wychowawczych, kontynuację związków, jakie łączyły Annę Rydel z koleżankami brytyjskimi. Celem tego być miało ugruntowanie pozycji pielęgniarek w społeczeństwie i rozszerzenie ich horyzontów myślowych. Należało zatem wybrać z całą rozwagą taką dziewczynę, która w przyszłości pójdzie drogą wytyczoną jej przez Alinę. Co najmniej połowa dziewcząt nie miała większych ambicji. Traktowały swój zawód jak każdy inny i zawczasu rozglądały się, gdzie by można trochę więcej zarobić. Najlepsza uczennica ograniczała się do wkuwania, brak jej było społecznego zacięcia. Dwie lub trzy dobrze znały angielski, chodziły na kursy do Metodystów i, być może, w znajomości języka, nie zaś pielęgniarstwa, upatrywały swoją przyszłość. Jedna z nich wybierała się nawet do Anglii na własną rękę, miała tam jakichś krewnych. Może wysłać Teresę? Jest solidna, rozważna, dała nieraz dowód siły charakteru. Czy zechciałaby jednak opuścić na parę miesięcy dom, w którym jest niezbędna? Czy wolno jej to nawet proponować? A nuż ule- 176 głąby pokusie? Kto wie, co podczas jej nieobecności mogłoby się zdarzyć w rodzinie... Pozostaje Magda. Trochę niezrównoważona, lecz inteligentna, wrażliwa. Pod wieloma względami podobna do Aliny. Z tej racji chyba nigdy nie doszło między nimi do szczerej rozmowy. Obie znały ten lęk przed odsłonięciem duszy, przed ujawnieniem urazów i kompleksów. Więc Magda. Wzrost metr sześćdziesiąt osiem, włosy ciemne, oczy piwne, znaki szczególne... я 15 Magda była tak zdenerwowana, że ani rusz nie mogła zapiąć pasa i dopiero stewardesa pokazała jej, jak należy zacisnąć klamrę. Sąsiad z prawej strony zapytał protekcyjnym tonem: » — Pani leci po raz pierwszy? — Tak. — W odwiedziny do krewnych? — Nie. Do szpitala. — Przepraszam. Powinienem się był domyślić po pani stroju. Dobrze pani mówi po angielsku? — Tyle co ze szkoły. Dlatego się tak boję. Nie wiem, czy kto po mnie wyjdzie... Czy sama tam trafię. — Nie wyjeżdżała pani dotąd za granicę? — Nigdy. A pan? — Prawie co miesiąc bywam służbowo w Paryżu, Londynie i Brukseli. — Zazdroszczę panu. — W pani wieku też uwielbiałem podróże. Za trzydzieści lat zrozumie pani jednak, że najprzyjemniej sypia się we własnym łóżku. I że najcenniejszą rzeczą jest — młodość. Uśmiechnęła się zdawkowo. Nie robił wrażenia starego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nie budził jednak zainteresowania. Dobrze ubrany, schludny pan po pięćdziesiątce, z łysiną, brzuszkiem i sporym zaso- 178 kem doświadczenia. O czym tu mówić z takim facetem? Po lewej ręce Magdy siedział natomiast człowiek, który wyglądem i sposobem bycia zwracał na siebie uwagę. Wysoki, szczupły, jasnowłosy, w świetnej twee-dowej marynarce, z fajką w ręku, z angielskim miesięcznikiem na kolanach sprawiał wrażenie Szweda lub Norwega, intelektualisty, który po męczącej podróży wraca wreszcie do domu. Miał duże, białe, wypielęgnowane dłonie, nawykłe jednak i do fizycznej pracy, ze zgrubieniami u nasady palców. Odnosił się ze szczególną uprzejmością do stewardesy i gdy spadło coś z tacy w przejściu między fotelami, schylił się błyskawicznie, by jej zaoszczędzić fatygi. Zagadnął też do Magdy, ale gdy rozłożyła bezradnie ręce na znak, że nie rozumie, uśmiechnął się czarująco i zaczął nabijać fajkę. Z kolei ona go zapytała o coś, lecz wzruszył ramionami i pokręcił głową. Patrzyli sobie w oczy z pewną sympatią, że jednak trudno wiele sobie wyrazić w ten sposób, oboje powrócili do lektury. Sąsiad z prawej strony drzemał oparłszy głowę na poręczy fotela. Wyglądał teraz starzej niż przed chwilą, twarz mu sflaczała, policzki wydymały się miękko przy każdym oddechu. Magda miała nadzieję, że któryś z sąsiadów pomoże jej w razie potrzeby na lotnisku. Szła jeszcze z nimi korytarzem prowadzącym do kontroli paszportowej, ale tu ich straciła z oczu. Znalazła się sama wśród obcych i rozglądała się bezradnie dookoła, nie wiedząc, co ma począć ze sobą i gdzie podziała się jej walizka. Poszła w ślad za innymi do sali odpraw celnych, dokąd na ruchomej taśmie wjechały bagaże, bąknęła coś tam celnikowi, który maznął znaczek kredą nie otwierając walizki, wbiegła do hallu, gdzie nikt na nią nie czekał. I co dalej? 12» 179 Odszukała piętrowy autobus jadący do lotniczego dworca Cromwell. W autobusie nie spotkała nikogo z pasażerów, którzy z nią przylecieli do Londynu. Nikt się o nią nie zatroszczył. Zaczynała się londyńska przy. goda. Skoro dała sobie radę na samym początku, dalej wszystko powinno pójść gładko. Zajęła miejsce na górze, tuż przy przedniej szybie tak by zobaczyć jak najwięcej. Ogrom lotniska, rozmach autostrad wiodących do niego mniejsze na niej uczynił wrażenie aniżeli całkowity brak przedmieść, a raczej tego typu podmiejskiej zabudowy, jaką widzi się dojeżdżając do Warszawy. Wzdłuż drogi stały tu długie rzędy domków jednopiętrowych, schludnych, z białymi firankami, z mnóstwem kwiatów dookoła. Takiego zatrzęsienia róż nie widziała nigdy, nawet w uzdrowiskowych parkach. Pnące, karłowate, sztamowe i pełzające mieniły się wszystkimi barwami, prezentowały nieskończoną rozmaitość kształtów. Bliżej śródmieścia, między zwartą zabudową mieszkaniową, otwierały się nagle zielone, rozległe tereny, częściowo przeznaczone na cele sportowe, częściowo dające tylko wypoczynek oczom. Świeżość tej zieleni stwarzała nastrój idylliczny i Magda nie myślała wcale o tym, że przyjechała tu po to, by poznać metody opieki nad nieuleczalnie chorymi i umierającymi ludźmi. Na dworcu lotniczym spostrzegła zaraz wysoką dziewczynę w granatowej pelerynie i czapeczce ze znakiem czerwonego krzyża. Dała jej znak ręką. Angielka podeszła z uśmiechem. Tak, oczywiście, przyjechała po nią, by odwieźć ją do Domu Pielęgniarek, który mieści się na terenie szpitala. — Nazywam się Jane, a ty? — spytała prowadząc Magdę do stacji kolejki podziemnej. — Magda. — Czy mogę ci mówić Mad? To będzie łatwiej. 180 Chciałabym skorzystać z weekendu i pokazać ci Londyn. Od poniedziałku zaczniemy nasz program. Będę ci pomagała w pierwszych dniach. Mówiła wyraźnie, prostymi zdaniami. Magda rozumiała ją doskonale. Na teren szpitala mógł wejść każdy nie opowiadając się nikomu. Był to zresztą teren ogromny. Stało na nim kilkadziesiąt parterowych pawilonów, biały wysokościowiec, kilka nowych gmachów, kotłownia, budynki gospodarcze. — To całe miasteczko! Można się tu zgubić! — Och wszędzie są tablice informacyjne. Chodź w prawo, tam jest nasz dom. Obok parkingu dla pracowników szpitala. Zapoznam cię z dziewczętami. Na spotkanie Magdy wyszło kilka koleżanek o różnych kolorach skóry. Powitały ją hałaśliwie, z nieoczekiwaną serdecznością. Zachowywały się niemal tak samo jak jej warszawskie przyjaciółki. Jane zaprowadziła Magdę do pokoiku urządzonego wygodnie, z myślą o wszystkich potrzebach młodej lokatorki. — Rozgość się i wykąp, jeśli masz ochotę. O szóstej kolacja. Dziewczęta zaprowadzą cię do jadalni. Jutro o dziewiątej rano przyjdę po ciebie, jeśli ci to odpowiada. Magda podeszła do okna wychodzącego na szpitalną alejkę. Ze zdziwieniem spostrzegła kilkoro dzieci, które towarzyszyły dorosłym w odwiedzinach u chorych. Nie omieszkała zapytać o to Jane, gdy w poniedziałek udały się do pawilonu nieuleczalnie chorych. — W naszym zakładzie pozwalamy dzieciom na wizyty i nawet jesteśmy im przychylni. Obecność ich jest dobrodziej stwerń dla wszystkich chorych, nie tylko dla tych, których odwiedzają. Pacjenci muszą mieć świadomość, że życie toczy się nadal. Nawiasem mówiąc, 181 niewielu chorych orientuje się od początku, że znaleźli się u kresu swej wędrówki. Skierowano ich tutaj pod pozorem, że konieczne jest specjalne leczenie przeciwbólowe bądź też taka opieka, jakiej nie może zapewnić zwykły oddział internistyczny. Dopiero po jakimś czasie pacjenci uświadamiają sobie prawdziwy charakter naszej instytucji. Weszły do jednego z parterowych budynków. Oprócz kilku małych pomieszczeń pomocniczych, dyżurki, podgrzewalni jedzenia, pokoju lekarskiego, separatki oraz urządzeń sanitarnych znajdowała się tu jedna tylko długa sala, na której leżało kilkudziesięciu chorych. Łóżka ich stały jednak w znacznej od siebie odległości, przy czym każde z nich mogło być w razie potrzeby osłonięte ze wszystkich stron zasłonką z kre-tonu, zawieszoną na metalowych prętach. Po sali przesuwały się z uśmiechem młodsze od Magdy dziewczęta. — Każdym oddziałem kieruje u nas doświadczona siostra, większość jej personelu stanowią młode dziewczęta irlandzkie, trafiające tu na praktykę pielęgniarską. Ponieważ nie nauczono ich jeszcze ciągłego pośpiechu, lepiej nadają się one do opiekowania się ludźmi umierającymi. Nie wolno przecież popędzać umierających, żądać, by szybciej odwracali się na bok; by szybciej jedli. Pozwolenie na zachowanie własnego rytmu jest dla nich korzystne. W każdym razie na pewno są spokojniejsi i swobodniejsi. Pamiętam pewną chorą, która — jak wiele innych — okazywała ludziom serdeczność, mimo że umysł jej był przyćmiony. Reagowała czule na obecność jednej z młodych pielęgniarek, lubiącej ją taką, jaką ona była, zadowolonej z tego, że może podtrzymywać jej egzystencję. Prostota jest cechą, którą często tracimy, ale myślę, że młodzi mają ją niejako z natury, jeśli z własnej woli wybrali 182 sobie taką właśnie pracę. Chodź, przedstawię cię siostrze oddziałowej. Piękna brunetka w granatowym uniformie i białym fartuchu pielęgniarskim skinęła głową z uśmiechem, nie wyciągając ręki. — Miss Sybil, zostawiam pani naszego miłego gościa. Niechaj przez kilka dni pochodzi swobodnie po zakładzie i spróbuje porozmawiać z pacjentami, przyjrzy się naszej pracy. Później będzie czas na pytania i wyjaśnienia. Dopiero teraz Magda zdała sobie sprawę, że Jane nie tylko nie należy do grona jej koleżanek, lecz że w hierarchii szpitalnej zajmuje wysokie miejsce. Nie była wcale tak młoda, jak się na pierwszy rzut oka zdawało. — Jeśli czytanie po angielsku nie nastręcza ci zbyt wielu trudności, proponuję, abyś zajrzała do naszego archiwum. Znajdziesz tam ciekawe historie choroby, fotografie dawnych pacjentów, taśmy z nagranymi rozmowami. Staraliśmy się uchwycić chwile decydujące dla nich w ostatnim okresie. To nam pomaga doskonalić metody postępowania — wyjaśniła Sybil. — Nie wiem, czy znasz książkę „Śmierć i umieranie"? Cicely Saunders nazywa w niej chwilą prawdy ostatnie dni człowieka. Wyrażenie to pochodzi z hiszpańskiego, odnosi się do tego momentu pod koniec walki byków, gdy matador pozostaje sam na sam ze zwierzęciem. Widzowie siedzący na trybunach przestają się wtedy liczyć. W centrum uwagi jest tylko człowiek i byk. Podobnie tutaj: ważna jest tylko gra pacjenta ze śmiercią. Rozumiesz, co mówię? O dziwo, Magda rozumiała prawie wszystko, natomiast umykał jej ogólniejszy, wyższy sens tego, o czym była mowa. Sybil zapewne to odgadła, bo poprosiła ją do dyżurki, żeby pomówić szerzej. 183 — Skoro nie stawiamy sobie za zadanie wyleczenia naszych pacjentów, celem naszym jest przynoszenie іщ ulgi, a przede wszystkim wyrobienie w nich takiej postawy, by spokojnie przyjmowali pogarszanie się ich stanu fizycznego. Nasza postawa wobec umierających w znacznej mierze odzwierciedla nasz stosunek do ludzi w ogóle, a także, co jest oczywiste, nasz pogląd na znaczenie życia. Jakże często właśnie my, a nie pacjent, wymagamy przystosowania... Chciałabym, abyś odczuła tę atmosferę, która, jak sądzę, przynosi wielką ulgę ludziom umierającym — atmosferę troskliwości, bezpieczeństwa, gościnności. Kto do nas trafi, wolny jest od trosk materialnych, może tutaj zostać, jak długo będzie trzeba. Odwiedzają go krewni i znajomi. Pacjent, mimo że przebywa w szpitalu, nie zrywa więzów serdecznych. Przeciwnie, umacniamy go w przekonaniu, że uczestniczy on nadal w życiu rodziny. Spójrz na tę fotografię. Utrwaliliśmy na niej moment złotych zaślubin człowieka, który zmarł w dwie doby później. Choć brakło mu sił na uśmiech, fotografia wyraźnie uchwyciła jego spokój i poczucie bliskości z żoną. W chwili przyjęcia do zakładu miał przyćmioną świadomość i nie poznawał żony ani nikogo innego. Po krótkim pobycie u nas odzyskał jednak rozeznanie. Gdy odwiedzała go żona, byli tak bliscy sobie, jak przez całe poprzednie pięćdziesiąt lat ich małżeństwa. Niezwykle ważne jest, by przeżyć wspólnie ten ostatni okres, by powiedzieć sobie „do widzenia". To „do widzenia" ma znaczenie. Wszyscy przywiązujemy znaczenie do pożegnań, gdy jedziemy w podróż — o ileż ważniejsze jest to teraz. Możemy wiele zrobić, by stworzyć małżonkom to poczucie spokojnej wspólnoty przekonując pacjenta, że w razie potrzeby pomożemy mu przemóc ból i zapew.nimy, że sam moment śmierci jest spokojny. Potrafi on dzięki temu, na ile to możli- 184 we, przyjąć ten moment sam z kimś bliskim obok, odgrodzony od rzeczy, którymi zajmuje się personel. Nie można zapobiec rozstaniu i jego surowości, ale można je złagodzić. A teraz idź, Mad, i porozmawiaj z pacjentami. To nie szkodzi, że mówienie po angielsku sprawia ci pewną trudność. Twoja obecność będzie dla chorych interesująca, potraktują cię jak,miłego gościa. Magda musiała podziękować i wykonać polecenie, chociaż gdyby ją uprzedzono w Polsce, ze od tego zacznie się jej kontakt ze szpitalem, nie miałby odwagi tu przyjechać. Wróciła jednak na salę. Roznoszono właśnie herbatę. Paru chorych pomagało w tym salowej. Przy kilku pacjentach siedziały kobiety, chyba żony albo bliskie krewne, które godzinami dotrzymywały im towarzystwa. Oprócz wykwalifikowanych sióstr w granatowych sukienkach pracowały tutaj dziewczęta w w mundurkach niebieskich i w mundurkach w paski, przy czym każdy strój odpowiadał innemu szczeblowi hierarchii. Ściśle przestrzegano podziału funkcji. Uprzedzone przez siostrę oddziałową koleżanki zdawały się Magdy nie dostrzegać, ilekroć wszakże zwróciła się do nich, okazywały jej wiele dobrej woli. Chętnie też przyjęły propozycję pomocy. Łatwiej było Magdzie przystosować się do otoczenia, w którym miała swoJ zakres pracy. Z ciekawością obserwowała też ro#maite urządzenia, dzięki którym praca pielęgniarek kyła znacznie łatwiejsza. Uderzyło ją to, że wszelkie prace brud#e wykonują w gumowych rękawiczkach, przy czym pojmie „brudnej pracy" okazało się znacznie szersze niż w Warszawie. Wkładały więc rękawiczki przy sianiu łóżek i zmianie pościeli, przy sprzątaniu nocnych szafełf i usuwaniu drobnych śmieci. Materace chorych wsuw^y najpierw w pokrowiec z folii, później dopiero kładły na nim prześcieradła lub — w chłodniejsze dni — kocyki pod- 185 grzewane elektrycznie. Dzięki temu materac zachowywał nieskalaną czystość nawet wtedy, gdy leżał na nirn pacjent nie panujący nad czynnościami fizjologicznymi. Urządzenia sanitarne sprzątano staranniej niż własne domowe łazienki. Nigdzie nie czuło się przykrych woni, nie widziało śladów opatrunków, mimo że wielu chorych miało otwarte rany. Magda starała się karmić chorego, który już nie władał rękami. Z początku kontakt ich ograniczał się jedynie do wymiany uśmiechów. Po kilku jednak dniach, gdy stale go odwiedzała o tej samej porze, zaczęli z sobą rozmawiać. Wypytywał ją o Polskę, znał kiedyś paru Polaków. — Dobrze się pan tutaj czuje? — zaryzykowała pytanie bardziej osobiste. — O, tak. Lepiej niż w domu. — Jest pan spokojniejszy? — Widzi pani, tutaj starają się mnie zrozumieć. A to nie takie proste. I po chwili dodał: — Nie takie proste w moim stanie. Mało mi już zostało do życia. Pocieszam się tym, że zrobiłem, co mogłem. % A później, całkiem cicho: — Wie pani, porozmawiałem szczerze o tym z moją żoną i teraz możemy spokojnie mówić o innych rzeczach. Szczerość przynosi wielkie wyzwolenie. Magda była zdziwiona tym stwierdzeniem. Z dotychczasowej praktyki wyniosła przeświadczenie, iż należy choremu oszczędzać prawdy. Sybil wskazała jej w sąsiednim pawilonie młodą pacjentkę, której rodzina dokładnie przedstawiła sytuację po to, by świadomość zbliżającej się śmierci mogła dzielić ze swym mężem. Młoda kobieta zachowywała się spokojnie i pogodnie, choć 186 wyglądała na to, że zgaśnie lada dzień. Konsultant chirurg stwierdził, iż nic się już nie da zrobić dla niej. Otrzymywała odpowiednią dawkę środków uspokajających, ale pozostawała w pełni przytomna i nie uzależniona od narkotyków. — Gdy przy każdym napadzie bólu pacjent musi prosić o środek uśmierzający — mówiła Sybil — przypomina mu to, że jest zależny od leku, zależny od innej osoby. Jeżeli natomiast personel uprzedza wystąpienie bólu, tak jak tutaj, regularnie stosując środki przeciwbólowe w odpowiednich dawkach, pacjent nie jest zmuszony do ciągłych próśb o pomoc. Jest sobą, może myśleć o czymś innym. Ale największym dobrern, jakie możemy mu ofiarować, jest bardzo osobista troska. Często jesteśmy zajęci, ale zawsze znajdzie się chwila na parę słów. Nie wolno nikomu sprawić zawodu, nie wolno nikogo omijać. Ludzie umierający często leżą z zamkniętymi oczyma, ale czekają na nas. Jeśli przemkniesz się obok ich łóżka, rada, że śpią, tracą ten cenny moment, na który czekali. Niektórzy muszą na ciebie trochę pogderać. Ludziom o zasadniczo czynnym charakterze, jak na przykład pewnemu staremu bokserowi, który był tu u nas, trudno pogodzić się z myślą, źe są obsługiwani. Gdy część ich frustracji znajdzie ujście w gderaniu, mają lepsze samopoczucie. I z tym trzeba się pogodzić. W następną sobotę Magda sama wybrała się do Muzeum Brytyjskiego. Z pomocą przewodnika po Londynie ułożyła sobie plan zwiedzania na dwa miesiące, pragnąc jak najlepiej wykorzystać wolny czas. Na razie z całym zapałem oglądała rzeźby asyryjskie, egipskie, greckie, póki nie pomieszały się jej w głowie nazwy i epoki. Było tu takie mnóstwo eksponatów, nasuwało się takie mrowie problemów, o których nigdy dotąd nie miała zielonego pojęcia, że przeraził ją rozmiar włas- 187 nej niewiedzy. Kiedyż to wszystko poznać, kiedy my, ślą ogarnąć? Jak dokonać wyboru, co uznać za najważniejsze, na czym skupić uwagę? Zmęczenie pogłębiało jej rozterkę. Wyszła na ulicę, ruszyła w stronę wielkich magazynów, obejrzała wystawy na Regent Street i postanowiła zejść nad Tamizę. Na mapie odległość była niewielka, w praktyce jednak okazała się dość znaczna i Magdę porządnie już bolały nogi, gdy wreszcie siadła nad brzegiem. Dzień letni był jak z porcelany, różowo—błękitny. Malarz amator kredkami rysował na chodniku romantyczną scenkę, nieliczni przechodnie rzucali mu miedziaki do kapelusza. Czas było wracać. Magda wsiadła do kolejki podziemnej, sadowolona, że tak sobie dobrze radzi w Londynie, przesiadła się zgodnie z planem, a potem całkiem nie wiadomo dlaczego, wysiadła wcześniej, niż należało. Nie zorientowała się w pierwszej chwili, ulice były wszak do siebie podobne, kiedy jednak nie trafiła na żaden z punktów rozpoznawczych, stwierdziła swą pomyłkę i poczuła się zagubiona. Postanowiła wrócić na stację metra i dojechać stamtąd do celu, lecz okazało się to trudniejsze, niż przypuszczała. Błądziła po uliczkach, wzdłuż których stały bliźniacze domki otoczone podobnymi ogródkami, wreszcie zdecydowała się zapytać kogoś o drogę. Wśród niewielu osób, które szły tędy o tej porze, uwagę Magdy zwróciła młoda, może szesnastoletnia dziewczyna, prowadząca wózek z niemowlęciem. Była wysoka, smukła, w minisukien-ce, rudawe włosy sięgały jej do połowy pleców i obejmowały owalną ramką bladą twarz bez cienia opalenizny, z delikatnymi rumieńcami, wdzięcznym wykrojem ust i zielonymi oczyma. — Och, trudno mi wytłumaczyć, którędy powinnaś iść — odpowiedziała na pytanie Magdy. — Tu jest pełno małych, nieregularnych uliczek. Najlepiej będzie, 188 jak zaprowadzę cię na stację. Najpierw tylko odstawię malca do domu. — To twój brat? — Och, nie! To mój syn. Ma dopiero trzy miesiące. Jak trochę podrośnie, ruszymy w świat. — Jak to? — Zwyczajnie, spakujemy manatki, wsiądziemy do naszego forda i pomkniemy, gdzie oczy poniosą. Zrobimy podróż dookoła globu. Całą paczką. Bo mieszkamy tutaj razem. Teraz jest nas siedmioro, czasem bywa mniej, czasem więcej. Teddy, ojciec malca, pracuje w firmie ogrodniczej. Jest żywicielem rodziny. — Całej siódemki? — Och, nie! Inni też coś przynoszą, kiedy koniecznie trzeba. Ja nie, bo zajmuję się malcem i piekę chleb. — Po co? Przecież można kupić w każdym spożywczym sklepie. — Tak, ale skażony. Ze zboża poddawanego chemicznym zabiegom. Nawozy, środki ochrony roślin, preparaty konserwujące ziarno itede. Rozumiesz? George nas nauczył kupowania mąki od farmerów, którzy tych świństw nie stosują. Kosztuje, co prawda, drożej, ale jemy chleb nieskażony. — I często go pieczesz? — Codziennie. Bo jak poleży, to go ugryźć nie można. I tak Teddy się krzywi, narzeka i nieraz go zanosi wiewiórkom do parku. No, jesteśmy w domu. Był to jednopiętrowy budynek z niewielkim ogródkiem, nie różniący się niczym od sąsiedniej zabudowy. Ramy okien świeżo pociągnięto białą farbą. Szyby przesłonięto przejrzystymi firankami. — Poczekam na dworze — powiedziała Magda. — Och, nie! Wejdź, muszę nakarmić malca. To nie potrwa długo. Mam mieszankę w lodówce. Trzeba tylko podgrzać. 190 Drzwi wejściowe stały otworem. Przed progiem znajdowało się kilka par butów różnej wielkości, na ogół bardzo zniszczonych. — Czy ja mam także tu swoje zostawić? — spytała Magda. — Och, nie! To taki pomysł George'a. Ma hyzia na punkcie wschodnich zwyczajów. Zresztą to niezły pomysł, bo chłopaki wracają czasem brudni jak nieboskie stworzenia. Na parterze znajdowały się trzy pokoje, kuchnia i łazienka. I tutaj drzwi były otwarte, jakby mieszkańcy uciekli stąd w popłochu. — Gdzież się wszyscy podziali? — spytała Magda. — Poczekaj, niech się zastanowię. Teddy pracuje. Jo poszła do ojca. Przyjechał właśnie z Afryki, więc to wielkie święto. Red i George mają zajęcia w szkole medytacji. — W jakiej szkole? — Och, zwyczajnie, w szkole medytacji. — Czego tam uczą? — Jak żyć w zgodzie z przyrodą. — Taki kurs ochrony środowiska? — Och, nie! — roześmiała się dziewczyna. — Raczej filozofii. — Ty też tam chodzisz? — Chodzę do innej. Znalazłam lepszego przewodnika duchowego. — Należysz do jakiejś sekty? — Nie, ja wcale nie jestem religijna. — W takim razie... — Och, to trudno wytłumaczyć — zniecierpliwiła się dziewczyna. — No, mieszanka już ciepła. Zaraz nakarmię malca. Magda jednak wypytywała dalej: — Na czym polega ta medytacją?; 191 — Na uświadomieniu sobie rytmu własnego organizmu. Na poznaniu siebie i przezwyciężeniu własnej słabości. — Prawie jak w klasztorze. — Och, nie! Po prostu wybraliśmy zdrowy, naturalny tryb życia. Nie marnujemy czasu na gotowanie potraw. Jemy rzeczy surowe... — Surowe mięso? — Mięsa nie jadamy wcale. Tylko ser, mleko, jarzyny, owoce, miód i orzechy. — I chleb własnego wypieku. — Tak. Możemy już iść. — A dziecko? — Zostanie tutaj. — Samo? — Samo. — Chyba drzwi zamkniesz? — Och, nie! Człowiek nie ujdzie swemu przeznaczeniu, choćby dom zamknął na cztery spusty. — Wierzysz w przeznaczenie? — Oczywiście. A ty? W co wierzysz? — Trudno to wyjaśnić w paru zdaniach. — No widzisz. Pewnie że trudno. — Zwłaszcza że źle mówię po angielsku. — Nie najgorzej. Na długo przyjechałaś? — Na dwa miesiące. Do szpitala, na praktykę. Kończę w kraju szkołę pielęgniarską. — Och, to wspaniale! Ja też bym chciała być pielęgniarką. Ale gdzieś w dżungli albo na dalekiej wyspie. Doglądałabym trędowatych. Tylko że to ciężka praca. Nie ma czasu na medytację. Mieszkasz w szpitalu? — Tak. — Zaprzyjaźniłaś się z dziewczętami? — Nie miałam dotąd czasu. 192 — Och, to smutne! Przyjaźń zawiera się w jednej cłiwili- Od pierwszego spojrzenia wiedziałam, że my jnożemy być przyjaciółkami. Chcesz? — Owszem... — Przyjdź do nas, jak będziesz miała wolne. Albo #iesz co? Spędź z nami następny weekend. Pojedziemy nad morze, na festiwal pop-music. Lubisz muzykę? — Tak, ale... — Jedź z nami koniecznie! Mamy starego forda. Jeszcze z epoki kamiennej. Sto pociech! Sama się przekonasz. Pojedziemy w sobotę z rana. Będę czekać na ciebie. Zobaczysz, jacy mili są chłopcy w naszej paczce. I dziewczyny też. Dobra, zgrana paczka. Szlachetne dusze. No, tu masz swoją stację. Trafisz stąd do domu? Może cię odwieźć? — Ależ nie, dziękuję. To było miłe z twojej strony. — Och, drobiazg! Więc pamiętaj, w sobotę rano! Jak ci na imię? — Mad. — A mnie Gloria. No to cześć. 16 Aż do środy Magda biła się z myślami, czy skorzystać z zaproszenia Glorii. Wprawdzie ostrożność kazała jej unikać przygodnych znajomości, bo diabli wiedzą, kim są ci przyjaciele — może to hippisi, narkomani, niebieskie ptaki — lecz ciekawość brała górę, nęciła przygoda. Gloria, choć postrzelona, wydawała się dobrą dziewczyną. Życie tej gromadki młodych warte było poznania. Jak na złość, Jane wymyśliła na niedzielę wycieczkę do Oxfordu i Magda z trudem się wykręciła twierdząc, że wcześniej już przyjęła zaproszenie od znajomych. — Jacy to znajomi? Polacy? — Anglicy. — Możesz mi podać ich adres? — Nie pamiętam. Ale trafię do nich. To blisko stąd. — Pozwolisz, że cię tam odwiozę? — Och, dziękuję! Nie trzeba. — Będę spokojniejsza o ciebie, jeśli ich poznam. — Nie ufasz mi? — Ależ tak! Sama wiesz, co dla ciebie najlepsze. Chciałam się tylko upewnić, czy twoi znajomi odwiozą cię na czas do internatu. Pamiętaj, że w poniedziałek o dziewiątej oczekuje nas doktor Verner. To znakomity specjalista, czas jego jest cenny i powinnaś się cieszyć, że będziesz miała sposobność poznać jego zakład. 194 — Bardzo się cieszę. — Wobec tego spotkamy się w poniedziałek. Życzę ci miłej zabawy. Uśmiechnęła się chłodno. Magda w jednej chwili popełniła kilka nietaktów. Co gorsza, wcale tego nie żałowała. Jane wywoływała w niej podobne uczucie przekory, co ciotka Władysława. Najbardziej atrakcyjną propozycję z ich strony Magda odrzucała bez namysłu, jeżyła się wewnętrznie przeciw każdemu powiedzeniu. Sama nie pojmowała, dlaczego tak się działo, dlaczego w ich obecności traciła kontrolę nad sobą. Zarówno Jane, jak ciotka zasługiwały przecież na uznanie i szacunek, były jej życzliwe, działały dla jej dobra. Lecz już to określenie budziło w niej bunt, skłaniało do zrobienia czegoś wręcz przeciwnego, niż zalecały te panie. Dlatego właśnie Magda zdecydowała się pojechać na festiwal. Na złość surowej Jane, na pohybel wspaniałej miss Sybil! Wyobraziła sobie, co by powiedziały, gdyby doszła do nich wiadomość o tej eskapadzie! Tym lepiej! Niech żyje Gloria! Wbrew opinii o londyńskim klimacie lato było pogodne, od przyjazdu Magdy deszcz jeszcze nie padał i sobota zapowiadała się wspaniale. Przed domem Glorii stał rzeczywiście przedpotopowy ford, pomalowany wszystkimi kolorami tęczy i opatrzony rozmaitymi hasłami, z których Magda tylko część zdołała zrozumieć. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież. Stał w nich wysoki, szczupły mężczyzna w dżinsach, z włosami do ramion, bosy, w liliowo-pomarańczowym wdzianku, Z całym spokojem wyjaśniał coś damie w popielatym kostiumiku i toczku z różowych piórek. Była tak malutka, że stojąc na dworze musiała zadzierać głowę, by patrzeć na swojego rozmówcę, co jednak jej nie przeszkadzało traktować go z góry. 13* 195 — Jeśli w tym tygodniu nie opuścicie mieszkania wniosę sprawę do sądu i wszystkich was wyeksmituje; — Nie zrobi pani tego z uwagi na dziecko. — Zgoda, dziecko pozostanie z matką w pokoiku na piętrze. Resztę wyrzucę na zbity pysk. — Och, droga pani! Cóż za słowa! — Zapłacicie grzywnę! — Nie zapłacimy ani pena. Bo i skąd? — Obiboki! Darmozjady! — Red, chodź no tutaj. Zdaje mi się, że Landlady nam ubliża. Z głębi mieszkania wyszedł chłopak średniego wzrostu o pięknych, czarnych lokach i szczupłej, inteligentnej twarzy. — Czyżby? — zapytał. — Landlady winna jest nam dozgonną wdzięczność za to, iż zajęliśmy lokal po tym wisielcu. Przecież od roku nikt nie chciał tu zamieszkać i chuligani wybijali ciągle szyby. Teraz dom jest zadbany, bezpieczny, a gdy się stąd wyniesiemy, łatwo go będzie wynająć. — No to się wynoście! — Och, nie tak szybko. Mamy także swoje plany życiowe. Kobieta w różowym toczku wzruszyła ramionami i odeszła bez pożegnania. — Dzień dobry — powiedziała Magda. — Czy jest Gloria? Młoda matka wyszła z dzieckiem na dwór, spojrzała zdziwiona i nagle wybuchnęła śmiechem. — Mad? Całkiem mi to wyleciało z głowy. Nie szkodzi. Właśnie mobilizujemy się do wyjazdu. — Trudno będzie się zmobilizować, skoro nie ma forsy na benzynę — stwierdził Red. — Jo dostała coś od ojca. Jo, daj na paliwo! — Kupiłam żarcia dla wszystkich. Zobacz, ile tego 196 jest w lodówce — odezwał się melodyjny głos z głębi mieszkania. — Czy to nie dosyć? Smukła, śniada, bardzo ładna dziewczyna zjawiła się na progu. Czarne włosy miała spięte w luźny kok. Nosiła krótką sukienkę w pomarańczowe, niebieskie i a-marantowe kwiaty. Red objął ją ramieniem. — Aż za wiele, Jo. Tylko że niedaleko na tym zajedziemy. — Bez kawałów. Kto da forsę? — Może ja? — zaproponowała Magda. — Słyszycie? Gość chce płacić. — To niezły pomysł, niech się przyłoży. Resztę i tak nam da Jo. — I tak się wszyscy nie zmieścimy. — Ktoś musi zostać z malcem. Chyba Gloria. — Też coś! Ciągnijmy losy. — Zgoda. Chodźcie tutaj, trzeba wyznaczyć ofiarę do opieki nad (malcem. — Może ktoś z dżentelmenów na ochotnika? — Nie ma głupich. — Co ty na to, Teddy? — Losujemy. — Mad jednak wyłączymy z losowania. — I Jo, jeśli da forsę na benzynę. — Nie, to by było przekupstwo. Ciągniemy, — Gdzie jest George? — Z pieca spadłeś, Red? Od dwóch dni go nie widziałem. Wyszedł pewno po papierosy. Roześmieli się głośno i przed domem rozstrzygnęli sprawę opieki nad dzieckiem. Los padł na wysokiego dryblasa z szopą jasnych włosów, zwanego Donaldem. Nie wydawało się, by miał bodaj słabe pojęcie o pielęgnacji niemowlęcia. Przyjął wszakże to zadanie z całym spokojem, a nawet jakby z pewną satysfakcją. — Z dwojga złego woli malca! — prychnęła Glo- 197 гіа. — Lulu będzie niepocieszona. Może w ogóle nie zechce pojechać. Co, Lulu? Ciężkawa, powolna w ruchach dziewczyna spioru-nowała ją wzrokiem, nie przestając żuć słonych orzeszków, z których torbą się nie rozstawała. — Dla niej muzyka jest wszystkim — oznajmił poważnie Red. — Donald to tylko dodatek. — Spory dodatek. — Ale nieważny. — Daj spokój. Weź lepiej namioty. — Nie warto. Koncert potrwa do świtu, za miejsce na polu namiotowym trzeba słono płacić. — Słuchaj, Jo! — zwrócił się cicho Teddy. — Byłbym spokojniejszy, gdybyś to ty została z malcem. — Czemu nie Gloria? — Gloria nie zechce za nic w świecie. — Mogę zostać. Nie przepadam za wyjcami, wiesz o tym. — Dziękuję ci, Jo. Fajna z ciebie dziewczyna. Gdzież się podział Donald? Powiem mu, że jedzie z nami. — Wstawia piwo do lodówki, żeby pamiętać o godzinach karmienia. — Hallo, Donald. Zabieraj się z nami. Jo cię wyręczy. — W porządku. Dziękuję. — Lulu, zrób kanapki, tylko z normalnym chlebem, na miłość boską! — Gdyby to George usłyszał! — Czego oczy nie widzą, o to serce nie boli. Panie i panowie, ładujcie się do naszego forda. Red prowadzi. Gloria i Mad usiądą ze mną z tyłu. — Weźcie termos z herbatą — przypomniała Jo. — Dwa! Jeden to za mało! — I parę butelek piwa dla kaczora Donalda! — Obejdzie się! 198 Wreszcie wszyscy wsiedli i wóz ruszył z takim hur-kotem, jakby za chwilę miał się rozlecieć. Jo kiwała na pożegnanie. — Fajna dziewczyna! — powtórzył Teddy. — Szkodami jej. — Dlaczego? — spytała Magda. — Mówi czterema językami, ale w żadnym nie potrafi zdania poprawnie napisać. Pojęcia nie ma o gramatyce, ortografii. — No, bo nie chodziła do szkoły — wyjaśniła Gloria. — Miała cudowne dzieciństwo. Podróżowała z ojcem po całej Ameryce Łacińskiej. Żyła na łonie natury. — I co z tego? Nic nie umie robić, a co gorsza, nie chce. — Praca to przekleństwo, kara boska za grzech pierworodny. — Przestań, Glorio! Ładnie byśmy wyglądali, gdybym nie pracował! — Och, mój najdroższy! Wiesz, że cię podziwiam! — Kto chce orzeszków? — odwróciła się ku nim Lulu. — Bo mnie już mdli. — Zachowaj na później. Mad, pewno patrzyłaś z oburzeniem na tę starą jędzę, która chce nas wyrzucić z mieszkania. Wam, komunistom, nie grożą takie rzeczy. — I u nas trzeba płacić czynsze. — Nie do wiary! W ustroju komunistycznym? — I trzeba pracować... — To nie dla mnie! — westchnęła Gloria. — Muszę mieć dużo czasu na medytację. — Uważaj, żebyś się zbyt nie wydoskonaliła, bo w następnym wcieleniu nie spotkasz się z Teddym! — zażartował Donald. — A przynajmniej zmuś go, żeby grał na flecie. Niech go George nauczy. — George ma ważniejsze zadania. 199 — Po co masz grać na flecie? — spytała Magda. — To sprzyja medytacji — wtrąciła Gloria. — Mój przewodnik duchowy szczególnie to zaleca. — Wolę spełniać dobre uczynki — skrzywił się Donald. — Ale ich nie spełniasz. — Skąd wiesz? Nie afiszuję się nimi. Lulu, powiedz, nie jestem dobry dla ciebie? — Uhm. — No widzicie. — Red, zatankuj tu benzynę. Mała kolejka. Dalej będzie gorzej. — Słusznie, Teddy. Sama mądrość przez ciebie przemawia. Kiedy wreszcie wydostali się z Londynu i Gloria u-snęła z głową na ramieniu Teddy'ego, nastała dla Magdy błoga chwila wytchnienia. Mimo że lato było w pełni, nieprawdopodobnie świeża zieleń cieszyła wzrok i kazała myśleć o wiecznej wiośnie. Jechali wśród łagodnych wzniesień, wśród falistych pól pociętych ciemnymi liniami żywopłotów, zagłębiali się w niewielkie lasy bu-kowo-dębowe o bujnym poszyciu; żarłoczne bluszcze oplatały pnie sędziwych drzew, pięły się na konary i gałęzie, gęstwina tchnęła chłodem i wilgocią. Mijali wiejskie domy wśród ligustrów, krzewuszki i wiciokrze-wów, zajazdy reklamujące swe usługi, stare kamienne studnie i chaty przerobione na eleganckie siedziby letnie. Te schludne domostwa w starannie utrzymanych ogrodach, te samochody stojące przy nich w cieniu rozłożystych drzew, te dzieci na piasku lub murawie przypominały Magdzie fotografie zachwalające rozkosze wiejskiego życia. W kolejce podziemnej widziała ogromne zdjęcie takiego właśnie domku, a na nim napis: „Jeśli chcesz tutaj spędzić starość..." Ponieważ nie miała na to ochoty, nie doczytała dalsze- 200 go ciągu i nie wiedziała teraz, czy w tym celu należy się ubezpieczyć w niezawodnym towarzystwie ubezpieczeniowym, czy też nabyć ów domek w najbardziej godnej zaufania agencji. Z dziesiątków reklam wynikało właściwie tylko jedno: że człowiek przezorny, mający nieco pieniędzy, może uniknąć wszelkich przykrości, w życiu, może zachować urodę, młodość, zdrowie, a gdy nadejdzie starość (mimo wysiłków tylu firm!), złagodzić dolegliwości podeszłego wieku. Czy to prawda? Młodzi ludzie, z którymi teraz przebywała, posiadali wiele z reklamowanych przedmiotów, a choć co chwila narzekali na brak pieniędzy, standard ich życia był dość wysoki. Czy jednak uważali się za szczęśliwych? Czy też trzymali się razem, bo każdemu z nich życie spłatało jakiś kawał? Red zjechał w lewo na niewielki teren postoju. — Czas na herbatę — oznajmił. — Och, tak! — zawołała Gloria. — Marzę o herbacie. Wyjęła z koszyka termos, kubki plastykowe, prowianty, w okamgnieniu przydzieliła każdemu jego porcję. Poruszała się z wdziękiem, sprawnie jak doskonała kelnerka. Jedli w milczeniu, zmęczeni trochę upałem. Po herbacie wszyscy wyciągnęli się na trawie. Lulu leżąc na wznak śledziła drobne obłoczki na niebie. — Dobrze ci? — spytał Donald nabijając fajkę. — Uhm. Red w skupieniu obserwował małego, zielonego chrząszcza wspinającego się po źdźble trawy. — Wiesz,, jak on się nazywa? — spytała Magda. — Skąd mam wiedzieć? Tyle jest rzeczy, o których człowiek nie ma pojęcia. — To mnie właśnie przygnębia. Nie można świata ogarnąć ani rozumem, ani pamięcią, ani zmysłami. 201 Spojrzał na nią z ukosa i nie odpowiedział. — Co ty właściwie robisz? Studiujesz? — Przerwałem studia. — Dlaczego? — To długa historia. — Wiem — przyznała Magda — że nie wypada wypytywać bliźnich. Ale jeśli naprawdę chce się o nich czegoś dowiedzieć, a czasu ma się niewiele, trudno czekać na cudowne oświecenie. — Cóż cię bliźni obchodzą? — A co jest ciekawszego? — Zabawna z ciebie dziewczyna. — Mad — zażartował Teddy — bądź lojalna wobec biednej Jo i nie zawracaj głowy Redowi. — Wracajmy do wozu — mruknął Donald. — Och, nie! Tu jest bosko! W następnym życiu chciałabym mieszkać na wsi. — Doić krówki, pasać owieczki. — Nie dokuczaj mi, najdroższy. — Panie i panowie, jeśli chcecie zdobyć miejsca nie dalej niż o milę od estrady, trzeba jechać natychmiast! Lulu wstała pierwsza. — Kto ma program? — spytała. — Teddy, daj mi go, ty i tak się na tym nie znasz! Nucąc modną melodyjkę siadła w aucie obok Reda i aż do końca podróży bacznie studiowała kilka stronic tekstu. — Jakie typy na dziś? — zażartował Donald, kiedy wjechali na parking. — Na kogo stawiasz? Z całą powagą wymieniła kilka nazwisk. Red zatrzasnął drzwiczki. — Chodźmy — powiedział. — Podobno zjechało się już sto tysięcy luda. Donald gwizdnął. Szedł obok Lulu objąwszy ją ramieniem. Z głośników zainstalowanych w kilkudzie- 202 sięciu punktach płynęła niebosiężna fala dźwięków. Na rozległym terenie koczowały już grupki młodzieży ubranej w najdziwaczniejsze stroje. Spotkali chłopaka w cylindrze i spodniach od pidżamy, paru młodych ludzi w kożuszkach wywróconych futrem na wierzch, dziewczęta w szortach i minispódniczkach, kudłaczy we wschodnich tunikach i chlamidach, kilku mężczyzn i kilka kobiet z ogolonymi głowami, tłumy długowłosych w dżinsach, mundurach, barwnych wdziankach i strojach plażowych. Niektórzy mieli napisy na plecach, inni nosili chorągiewki z hasłami, czasem trudno było poznać, jaką płeć reprezentuje dziwacznie ubrana osoba. Całe to mrowie ludzkie kręciło się bądź wokół estrady, na której zaczęły się jakieś mało ważne występy, bądź wokół niezliczonej ilości kiosków, w których sprzedawano lody, kanapki, napoje orzeźwiające, płyty, pamiątki festiwalowe i dziesiątki najrozmaitszych przedmiotów. Przeważali młodzi, ale nie brakło i ludzi pod czterdziestkę, często w towarzystwie bardzo dziecinnych partnerek. Im bliżej estrady, tym tłok bardziej gęstniał. Gloria z Lulu parły jednak naprzód, zdobywając coraz lepsze pozycje. Wreszcie Teddy skapitulował. — Nie idę dalej. I tak można tu się udusić. — Siadajmy w takim razie — powiedziała bez przekonania Gloria. — Wiele stąd nie zobaczymy, ale zawsze... — Zatrzymajcie i dla mnie miejsce — rzucił Donald. — Postaram się was odnaleźć. — Pośpiesz się, bo wkrótce bar ci zamkną i skonasz z pragnienia — rzuciła Gloria. — I nie zgub się! — dodała Lulu. — W razie czego znajdziesz naszego forda na parkingu. — O, nietrudno go będzie znaleźć. To najwspanialszy wóz na festiwalu. 203 — Zjadłabym coś — westchnęła Lulu. — Ale boję się ruszyć, bo mi miejsce zajmą albo w ogóle do was nie dotrę. — Nasyć się strawą duchową. Posłuchaj muzyki. — E, to dopiero przedbiegi. Wieczorem będzie co słuchać. Jeść mi się chce okropnie. — Pójdę ci coś kupić — westchnął Teddy. — Wam także? Jeśli mi żebra połamią, odwiedzajcie mnie w szpitalu. Czas się dłużył. Na estradzie pojawiały się coraz nowe zespoły, ale Magda, niezbyt obeznana z muzyką młodzieżową, nie umiałaby określić, czym właściwie różniły się oprócz strojów. Wykonywano szybkie, rytmiczne utwory, tekstów niepodobna było zrozumieć, zwłaszcza że głośniki trochę zniekształcały dźwięk. Widzowie wstawali, odchodzili w kierunku kiosków, spotykali znajomych, wymieniali głośne uwagi, żartowali. Gloria zaczęła się niepokoić. — Nie powinnaś go była wysyłać, Lulu. Na pewno nas nie odnajdzie! — Spokojna głowa! — mruknął Red. — To przecież dzielny wojak. — Mógłbyś mi o tym nie wspominać. — Przepraszam, Glorio! Minęło jeszcze z pół godziny, nim wreszcie zjawił się Teddy. Przyprowadził ze sobą młodą kobietę, która co chwila ocierała się o jego ramię. — To jest Ellen — przedstawił ją swojej paczce. — Moja znajoma z lat szkolnych. Gloria zmierzyła ją morderczym wzrokiem. Ellen udała, że tego nie widzi, siadła obok Teddy'ego i opowiadała mu kolejno o losach kolegów i koleżanek, z którymi od dawna nie podtrzymywał stosunków. Magda miała wrażenie, że skorzystał przed chwilą z okazji, by napić się czegoś mocniejszego, gdyż zachowywał się 204 hałaśliwiej, wyrażał ordynarnie i pozwalał sobie na przykre żarty wobec Glorii. Ellen chwaliła się, że prowadzi sama dużą filię pralni chemicznej, dobrze zarabia, ma nowiutki wóz. — Mogę cię podrzucić do Londynu — zaproponowała. — Bo wam razem na pewno za ciasno. — Przyjechaliśmy tu posłuchać muzyki — powiedziała Gloria. — Zamknij się! — Nie bądź taka nerwowa! — syknął Teddy. — To, co ona mówi, ma dla mnie większe znaczenie niż wszystkie występy tych wyjców. — To po co tu przyjechałeś? — Sam się o to pytam. — Jeśli cię to nudzi, możemy wracać zaraz po pierwszej części koncertu. — Ellen wymownie spojrzała mu w oczy. — Państwo nie będą ci mieli chyba za złe. — Możesz iść do diabła, i to zaraz! — uniosła się Gloria. — Mam ciebie dosyć! Rozumiesz? Idź, na co czekasz?! Teddy wstał z naburmuszoną miną. — Wrócę tu później, jak się uspokoisz. Odszedł z Ellen przeciskając się wśród tłumu widzów. Lulu skończyła jeść kanapkę i powiedziała z filozoficznym spokojem: — Boję się, że nie wróci, Gloria wybuchnęła szlochem. Lulu objęła ją ramieniem i kołysała do taktu piosenki, wyśpiewywanej na estradzie przez czterech kędzierzawych Murzynów. Red spokojnie pił sok przez słomkę. Wydudlił do ostatniej kropli, rzucił plastykowy kubek na murawę. Zapadał zmierzch. Nagle Lulu poweselała. — Patrzcie! Wraca Donald! Kaczorku! Tu jesteśmy! Donald rzeczywiście wracał w różowym humorze. Dla każdej z dziewcząt przyniósł śmieszne zwierzątka, które za naciśnięciem wydawały różne dźwięki. Gloria tak 206 się ucieszyła ze swej świnki, źe zapomniała całkiem o przykrej scenie z Teddym. Koncert rozkręcił się naprawdę. Występowały teraz zespoły znane z telewizji, śpiewało kilka znakomitych wokalistek. Temperatura na widowni wzrastała mimo wieczornego chłodu. Barwne światła reflektorów zasłoniły rozgwieżdżone niebo, stwarzając złudny pułap nad całym polem. Wreszcie zapowiedziano występ tego, dla którego zebrało się tu ponad sto tysięcy ludzi. Wszedł wolno na estradę, ubrany skromniej niż wszyscy jego poprzednicy. Czarne spodnie, czarna luźna koszula z szerokimi rękawami. Włosy długie, lecz nie kędzierzawe, spadające gładko na barki. Odczekał, aż umilknie huragan braw, i zaczął śpiewać zrazu niskim, potem coraz wyższym głosem, który przeszedł ni to w krzyk, ni to w jęk. Urwał nagle, skłonił głowę. Sto tysiący ludzi szalało. Nawet Magda nie mogła oprzeć się wrażeniu. Zaśpiewał znowu. Przeraźliwa skarga, bardziej zwierzęca niż ludzka, rozdzierała bębenki. Nagle w pobliżu estrady zakotłowało się. Dwóch policjantów w wysokich hełmach skoczyło na pomoc. Po chwili jeden z nich ruszył do ambulansu niosąc na prawym ramieniu dziewczynę zwisającą bezwładnie jak pęk lin okrętowych. — Zemdlała! — z pewną zazdrością stwierdziła Lulu. — O, tam jeszcze jedna! Dwóch policjantów wynosiło następną ofiarę silnych wrażeń. Pierwszy trzymał dziewczynę za nogi, drugi za głowę, ale tak nisko nad ziemią, że zamiatała ją długimi włosami. Publiczność rozstępowała się niechętnie, żeby mogli przejść. — To odrażające! — szepnęła Magda do Reda. — Chodźmy stąd! — Dokąd? . 207 — Gdziekolwiek! Przejdźmy się pod drzewami! — Trudno nam będzie wrócić. — Słychać to na całym polu. Czy ty lubisz takie występy? — Tak sobie. — Więc po co przyjechałeś? — Dla zabicia czasu. — Nie masz nic lepszego do roboty? — Teraz nie. Wydostali się wreszcie w pobliże kiosków, gdzie mniej było ludzi. Usiedli na trawie pod ogromną lipą, która kwitła jeszcze obficie. Estrada koncertowa znajdowała się nieco w dole, wszakże wysoko nad głowami słuchaczy, tak że stąd widzieli ją doskonale, chociaż piosenkarze wydawali się nie więksi od zapałki. — Co studiowałeś? — spytała Magda. — Budownictwo okrętowe. Miałem nawet stypendium. Po drugim roku pojechałem z kolegą na wycieczkę do Paryża. W hoteliku, gdzieśmy się zatrzymali, poznałem Jo. Była tam z ojcem, wybierali się do Afryki. Kolega wrócił wcześniej do Londynu, ja zostałem na parę dni. Chodziliśmy wszędzie we trójkę. Ojciec Jo to przemiły facet. Potem Jo zachorowała. Lekarze nie u-mieli postawić diagnozy, podejrzewali, że to jakieś tropikalne paskudztwo. Ojciec musiał wyjechać w ustalonym terminie, postanowili więc oboje, że Jo przyjedzie do niego później, kiedy wyzdrowieje. Wyjechał. Jo musiała pójść do szpitala, było z nią bardzo kiepsko. We Francji trzeba płacić za szpital. Pieniądze się kończyły. I jej, i moje. Kontakt listowny z ojcem się zerwał. Musieliśmy sprzedać jej bilet. A potem, nie wiedząc, gdzie się podziewa jej ojciec, pojechaliśmy razem do Londynu. Próbowaliśmy żyć we dwoje z mego stypendium. Od biedy wystarczało. Tylko że... Widzisz, w porządnych angielskich domach nie wynajmuje się po- Й08 koju młodej parze nie będącej małżeństwem... Mieszkaliśmy więc u Hindusów, w podłej dzielnicy. Malowniczo, ale niewygodnie, przykro i daleko. Szło mi coraz gorzej z nauką. Zawaliłem egzaminy. Straciłem stypendium. Zarabiałem dorywczo. Malowałem ludziom mieszkania, usługiwałem w barze. Poznałem tam Lulu, która właśnie dostała wymówienie, bo wiesz, jaka ona jest powolna i nierozgarnięta. Lulu przedstawiła nas George'owi, który nam dał mieszkanie. — Teraz, kiedy ojciec Jo się odnalazł, możesz wrócić na uczelnię. — Wcale nie tak łatwo. Jo zasmakowała zresztą w takim życiu, jest do niego wprost stworzona. W dodatku twierdzi, że ma dług wdzięczności wobec George'a i wobec całej paczki, która ją wtedy przygarnęła. Przywiązała się zwłaszcza do Glorii, ją także George uratował. — Ja bym to nazwała inaczej. — Wierz mi, Mad, że tak było. Rodzice Glorii, bogobojni Irlandczycy, mają całkiem przyzwoity sklep w dobrym punkcie. Synów posyłali do szkoły państwowej, ale Glorię umieścili w zakonnej szkole sióstr Urszulanek, żeby jej dać najstaranniejsze wychowanie. — Gloria źle się uczyła, zadarła z rodziną i z nauczycielkami. Po jakiejś ostrzejszej rozmowie uciekła z domu. George przyprowadził ją w stanie godnym pożałowania. Miała wtedy siedemnaście lat, ale wyglądała jak dwunastoletnie dziecko. Chude to było, wystraszone... Nie wiem, gdzie poznała Teddy'ego. Właśnie wyszedł z wojska, nie odnowił kontraktu. Był parę lat w Ulste-rze, miał dosyć. Zdaje się, że pragnął cichego, normalnego życia. Związał się z Glorią. Może myślał, że starzy zgodzą się na małżeństwo, wymoszczą gniazdko rodzinne. I pewnie by się zgodzili, gdyby nie jego przeszłość wojskowa i protestantyzm. Wyrzekli się córki 14 — Chwila prawdy 209 wedle najpiękniejszych zeszłowiecznych wzorów. Mimo to Teddy zachowywał się przyzwoicie. Uznał dziecko, zarabia, daje pieniądze. Tylko — jak długo to potrwa? — Gloria mówiła, że wybieracie się w podróż dookoła świata. — Brednie. Mrzonki. Ona jest fantastką, własne urojenia bierze za rzeczywistość. Z nas wszystkich tylko Donald mógłby wyjechać w świat, bo to marynarz. Ale pewno coś przeskrobał, bo od kilku miesięcy nie chcą go wziąć na statek. — Nie powiedziałeś jeszcze nic o najważniejszej osobie. O George'u. — To dziwny facet. Wygląda na proroka: włosy do ramion, broda po pas, płonące oczy. Bystry, wykształcony, ale umysłowość pokrętna. Zjawia się i znika bez wyjaśnień. Jeśli potrzeba, wynajduje mieszkanie, jak to, w którym byłaś. — Naprawdę ktoś się w nim powiesił? — Tak. Dlatego długo stało puste i właścicielka zgodziła się je wynająć byle komu za niską opłatą. George również kieruje ludzi do pracy, lecz tylko w ostateczności, gdy nie mają już ani pena. Myślę, że opiekuje się kilkoma takimi grupami jak nasza. Wiem, że brał udział w zajmowaniu pałacu... Słyszałaś na pewno, że dwa lata temu hippisi zamieszkali w pustym domu należącym do jakiegoś lorda. Pięćset osób tam się wprowadziło... — I co? — Policja usunęła ich siłą. George brał także udział' w różnych manifestacjach politycznych. Miewa sporo forsy. Nie wiem skąd. — Narkotyki? — Nie wiem. Dziewczęta lecą na niego. Z wyjątkiem Jo, która jest całkiem inna. Nie wiem, czy zdążyłaś to zauważyć. Całkiem inna, dobra i prosta. 210 — Tak mi się zdawało. Czy nie sądzisz, że czas już wrócić? Ochłodziło się znacznie, lipy pachniały przejmująco. W dole, w wielobarwnym świetle reflektorów, ogromna widownia mieniła się i połyskiwała jak rozsypane w misie paciorki. Rąbek morza rysow7ał się na horyzoncie. Rozkołysany tłum nucił refren piosenki, niektórzy wtórowali klaskaniem, inni kiwali się rytmicznie, ująwszy jedni drugich pod ręce. Nastrój całkiem się odmienił, poweselały twarze ciemne, białe i brunatne. — Mam wrażenie — powiedziała Magda — że i smutek, i radość są tu zaraźliwe, że natychmiast udzielają się wszystkim. — Na tym polega zabawa. Przeżywa się wspólnie. I ma się poczucie więzi. Przynajmniej przez jedną noc. Gloria była również w cudownym humorze. Teddy wrócił i okazywał jej wiele serca. Lulu szalała. Klaskała, gwizdała, nuciła i krzyczała, dając upust nagromadzonej energii. Wyładniała, w oczach jej rozbłysły światełka, poruszała się z zabawnym wdziękiem. Niemal turlała się ze śmiechu, gdy prezenter w przerwie między piosenkami opowiadał dowcipy, których Magda nie mogła zrozumieć. Gloria również dusiła się ze szczerej wesołości, Teddy i Donald byli w siódmym niebie. Program skończył się przed świtem. Część publiczności opuściła teren, reszta ułożyła się do snu, gdzie kto mógł, przykrywszy się, czym się dało. Zgasły reflektory. Umilkły wreszcie głośniki, zapadła cisza, pole wyglądało jak pobojowisko. Morze podeszło bliżej, wiatr przywiał jego tchnienie aż na zdeptaną murawę. Otuliwszy się wiatrówką Magda patrzyła w blednące gwiazdy i nie umiała sprecyzować swych uczuć. Zatęskniła za Markiem. Z nikim na świecie nie można było tak porozmawiać jak z nim. Usnęła myśląc o tym, 14» 211 że czas szybko płynie i niedługo spotkają się przecież w Warszawie. Po paru godzinach wszczął się ruch na całym terenie. Wybierano się gromadnie nad morze. Plaża była tu wprawdzie kamienista, lecz nie zrażało to amatorów kąpieli. Cała ta różnobarwna hałastra zrzuciwszy na brzegu wschodnie stroje, mundury, wdzianka, suknie i przebrania, wpadła ze śmiechem do wody. W porannym słońcu smukłe ciała dziewczyn wydawały się niemal przejrzyste, rozjaśnione od wnętrza różowym blaskiem. Aż w oczy biła uroda tych młodych ludzi, gib-kość ich postaci uwydatniała się dopiero w zabawie. Zdawać by się mogło, że zrzucili nie tylko odzież, lecz także krępującą pozę, która bynajmniej nie dodawała im wdzięku. W morzu byli sobą, pozwalali sobie na spontaniczność, na dziecinne niemal odruchy, parskali jak zwierzaki, płynęli pod wodą, by złapać kogoś za nogę i przewrócić ku ogólnej uciesze, wygłupiali się, szaleli na swobodzie. Magda na równi z innymi uczestniczyła w zabawie. I ona także poczuła więź ze swym pokoleniem, z tym tłumem młodych, rozpryskujących srebrne bryzgi fal. Pływała, grała w piłkę, skakała w rytm piosenki, którą nagle zaczęto śpiewać. Radość wypełniała ją całą, pulsowała we krwi. To nic, że się nie wyspała, że była głodna, że nie wiedziała, kiedy i jak powrócą do Londynu. Liczyła się tylko ta chwila, świeżość morza, przejrzystość powietrza, powszechna wesołość, współ--nota przeżyć. Młodość! Wybrali się w drogę dopiero późnym popołudniem, wszyscy w wybornym nastroju. Niestety, po trzydziestu paru kilometrach poczciwy ford nawalił i trzeba było zjechać na boczną drogę, żeby usunąć defekt. Teddy z Redem zabrali się do naprawy, reszta wylegiwała się na trawie, bynajmniej nie zmartwiona przerwą w po- 212 droży. Po godzinie ruszyli dalej i znów ujechali kawałek. Tym razem jednak motor wysiadł ostatecznie i bez fachowej pomocy nie mogło być mowy o kontynuowaniu jazdy. Fachowa pomoc wszakże słono kosztuje. Wysypali wszystkie pieniądze do czapki Donalda. Niewiele się tego uzbierało. Za mało na naprawę, za mało na sześć biletów kolejowych do Londynu. — Zostawimy tu chyba naszego staruszka — westchnął Red. — Porządnie nam się wysłużył. Pojedziemy autostopem. — Nikt nas razem nie weźmie. Musimy się więc rozdzielić. — Parami? — Jak się uda. Byli jeszcze dobrej myśli, bawiła ich nawet ta przygoda. Zabrali z forda wszystko, co mogli unieść; koszyk z prowiantami, termosy, kubki. Zjedli resztki na skraju szosy. Potem dopiero spróbowali zatrzymać przejeżdżających. Wieczór zapadł dziwnie szybko. Ani jedno auto nie reagowało na sygnały. — Trzeba poczekać na ciężarówki. Wyruszają przed świtem do Londynu. Te nas zabiorą — stwierdził Donald. Druga noc spędzona pod otwartym niebem okazała się mniej przyjemna. Chłód dokuczał, niepewność nie pozwalała zasnąć. Teddy musiał być o siódmej rano w swojej firmie, Magda niewiele później w internacie. Jeszcze to się wydawało możliwe, lecz z każdą godziną szanse malały. Niebo się zasępiło, zaczął padać drobny,' dokuczliwy deszcz. Nikt jednak nie narzekał, nawet rozpieszczona Gloria. Stali obok siebie w milczeniu, coraz' rzadziej mając okazję ponowić próby zatrzymania wozu, bo ruch na szosie prawie całkiem ustał. Dopiero nad ranem pojawiły się pierwsze ciężarówki, ale i one nie odpowiadały na wezwanie. 213 Parę minut po szóstej zatrzymała się wreszcie żółta furgonetka i zabrała całą gromadkę na przedmieście Londynu. Stąd jednak był jeszcze opętany kawał drogi do szpitala. Wydzielono Magdzie pieniądze na bilet. Podróż kolejką — z dwiema przesiadkami — trwała ponad godzinę. W internacie zastała już tylko kartkę od miss Jane z wyrazami ubolewania. Była tak zmordowana, że poszła się wykąpać i położyła się spać, nie dbając na razie o konsekwencje swej wyprawy. 17 Jedyną pociechą tego dnia był dla Magdy list od Marka, wspaniały list na kilka stron. Moja najdroższa — pisał. — Po Twoim wyjeździe nie mogłem jakoś wejść w rytm pracy i to było najgorsze,, jako że praca to całe szczęście życia (zwłaszcza dla takich istot jak niżej podpisany). Miła moja, czy wiesz, jak gorąco i serdecznie o Tobie myślę? Naprawdę chyba osiągnęliśmy wielką bliskość i zaufanie wzajemne, to nie zdarza się często. Wszystkie chwile, które nas łączyły, mam w pamięci i lubię je dokładnie wspominać, kolejno, jedno po drugim. Pamięć to dobra rzecz. W niedzielę był u nas przyjaciel mamy i mój dawny nauczyciel. Okazało się, że mnóstwo rzeczy nie pamięta. Jak to dziwnie urządzone jest życie, że wszystko ciągle umiera — przecież jakby człowiek stracił pamięć, to już po prostu żywy trup — taki mi się wydał właśnie pan profesor, z którym przecież łączą mnie wspomnienia jeszcze z dzieciństwa. Ja pamiętam, a on nie. Nasza Nina jest tak chorobliwie zakochana, że to aż nie do wiary. Żyje tylko dla chłopca, kiedy on wyjechał na obóz żeglarski z kolegami, to w ogóle nie wstawała z łóżka i rozmawiała nieprzytomnie przez telefon. Dzwoniłem do niej parokrotnie przed wyjazdem, bo myślałem, że może ma jakieś wieści od ciebie. 215 Przyjechałem tu przed dziesięcioma dniami, zdaje mi się jednak, jakbym był od lat. Po pierwszym dniu chciałem stąd uciekać. Praca z dziećmi przykutymi do łóżka wydawała mi się ponad siły. Lekarz naczelny doskonale mnie zrozumiał, powiedział, że nie będzie mnie zatrzymywał, choć mu ten wyjazd bardzo nie na rękę, prosi tylko, żebym został do poniedziałku, niecały tydzień. W niedzielę miałem z nim długą rozmowę. I wiesz co? Chyba się będę specjalizował w pedagogice sanatoryjnej czy jak to tam się nazywa. Myślę, że uczenie w takich warunkach może dać człowiekowi kolosalną satysfakcją. Zwłaszcza języka polskiego, literatury. Opiekuję się tu małą dziewczynką, która od roku leży w gipsie. Zapytana, czy się nie nudzi, odpowiedziała mi z całym przekonaniem: „Ależ nie! Ja sobie wyobrażam różne rzeczy". Słysząc nieraz utyskiwania na nudę, ów stan niemiły, wywołany brakiem interesującego zajęcia i niedostatkiem wrażeń, myślę sobie, że jest ona rodzajem psychicznego upośledzenia, głuchotą i ślepotą na podniety, które istnieją przecież w każdym otoczeniu. Nuda doskwiera ludziom o małej wyobraźni, o nikłych zdolnościach twórczych. P^ozumiem przez to nie tyle brak poetyckiej weny czy malarskich zapałów, ile twórczej iskry w każdym poczynaniu. Widzę tutaj, że zabawy dzieci są tym bardziej pomysłowe, im prostszymi dysponują zabawkami. Z klocków można zbudować nieskończoną ilość rzeczy. Skacząca żabka natomiast pozostanie tylko nakręconym przedmiotem z blachy. Nie ilość wrażeń przesądza o bogactwie życia duchowego, lecz intensywność przeżywania, rozwój wyobraźni, skłonność do refleksji. Pomyśl, że w moim ręku będzie takie wychowanie człowieka, które pozwoli mu doświadczyć całego bogactwa życia... Miła, miła moja! Musimy w końcu spędzić razem 216 choć parę dni i dużo, dużo porozmawiać. Myślę, że w czasie ferii zimowych będę miał trochę forsy i wyprawa taka nam się uda — prawda? Poza tym, jak tylko wrócisz do Warszawy, mamy przecież naszą trasę na Żoliborz i autobusy pośpieszne — mnóstwo rozkoszy. Czy wiesz, że po Twoim wyjeździe poszedłem pieszo na Pragę II, potem na starą Pragę, na Ząbkow-ską... Myślałem wciąż o Tobie, nasza sprawa związała się jakoś na zawsze z tym miastem. Cały czas byłaś ze mną — w myślach. Całuję Cię najmocniej. Twój bardzo a bardzo — Marek Przeczytała ten list kilkakrotnie, zwłaszcza początek i koniec, znajdując w nim pomoc W sprawach najdalszych, zdawałoby się, od jego treści. Odzyskała spokój, przestała się lękać spotkania z Jane, nie myślała o jakichkolwiek wykrętach. Pierwsza zatelefonowała do niej i zdała sprawę z wypadków. O dziwo, Jane potraktowała to z dużą dozą życzliwości, starała się ją zrozumieć. Żałowała wprawdzie, iż spotkanie z doktorem Vernerem nie doszło do skutku, ale trudno. Festiwal dostarczył natomiast cudownego tematu do rozmów z koleżankami, które jak dotąd, trzymały się z dala od Magdy. Nie wyglądało na to, by przejmowały się szczególnie wskazaniami miss Sybil, przynajmniej w wolnym czasie. Słuchały ochoczo pop-muzyki, spieszyły na randki, gadały bez końca o ciuchach i podobnie jak polskie rówieśniczki utyskiwały na brak forsy. Jak się więc działo, że te same dziewczęta wchodząc na salę szpitalną przybierały inny wyraz twarzy i zachowywały się inaczej? Czy była to tylko maska zawodowa, czy też przeżywały po swojemu kontakt z chorymi, ulegając wpływowi tych, którzy zorganizowali te placówki w myśl idealnych założeń? 217 — Nie szukaj jednoznacznych odpowiedzi — przestrzegała ją Sybił. — Statystyczna prawda bywa prawdą pozorną. Nie każdy Szkot jest skąpy, nie każdy Włoch namiętny, nie każdy Polak ma jasne włosy. Całe szczęście, że różnimy się jedni od drugich. Trzeba tę różnorodność pielęgnować. W ogóle — trzeba ratować człowieka, podobnie jak się ratuje jego naturalne środowisko. Ludzkość jest zagrożona w tym, co najistotniejsze: w zdolności współczucia i rozumienia. Stąd problem ludzi starych, z którymi część społeczeństwa przestaje się liczyć, ponieważ nie pracują i nie nabywają towarów. Własne dzieci nie mają dla nich czasu i nie okazują im zainteresowania. Otóż my tutaj próbujemy przywrócić równowagę społeczną, otaczając opieką najsłabszych, starych i u-mierających. Uważamy, że wszystkie fazy życia są równie ważne, nie tylko te początkowe. Starość to przecież okres podsumowania, zamknięcia wszystkich wątków. Nie wolno go zmarnować. — Czy praca wasza nie wydaje się wam niewdzięczna? — spytała Magda. — Co innego ponosić wysiłki dla ratowania dziecka czy osoby w średnim wieku, wiedząc, że pacjent wróci do zdrowia... — Może jesteś zwolenniczką eutanazji, odbierania ludziom życia wówczas, gdy staje się ono dla nich jedynie pasmem cierpień? W Anglii działa nawet towarzystwo, którego celem jest legalizacja eutanazji. O nie, moja droga! Pomijając nawet możliwość pomyłek lekarskich czy zwykłych nadużyć, zwłaszcza ze strony rodziny, która chce się pozbyć kłopotów, buntuję się przeciwko temu. Nie z pobudek religijnych, lecz czysto ludzkich. Chcę mieć pewność, że ani ja, ani nikt inny nie będzie wypchnięty za burtę. Niedawno odwiedzili nasz zakład działacze towarzystwa, o którym ci wspomniałam. I wiesz, co powiedzieli? Że gdyby wszędzie można było 218 zapewnić takie warunki ludziom beznadziejnie chorym, nikt by nie myślał o eutanazji... — Zgadzam się, lecz to nie zmienia mego sądu o pracy tutaj. — Uważasz ją za niewdzięczną? Hm... Czy nię widzisz, że wiele ludzi nie godzi się z jednostajnością swej egzystencji, szuka jakiegoś uniesienia? Nawet ci, co szaleją na bigbitowych koncertach, nie mówiąc już o artystach, mistykach, wyczynowcach wszelkiego rodzaju czy narkomanach — wszyscy pragną intensywnych przeżyć, zwielokrotnionych doznań. Otóż my to znajdujemy w pracy dla innych. Wynosimy z niej trwałe poczucie radości, może nawet — szczęście. To nie frazes, że taka praca wzbogaca człowieka. Dlatego garną się do niej osoby wcale nie związane ze służbą zdrowia. Zwracamy się na przykład do mieszkańców Londynu z prośbą o poświęcenie nam jednego jedynego dnia w roku. Po to na przykład, by odwiedzić w szpitalu kogoś, kto daremnie oczekuje innych wizyt, albo zabrać na spacer osobę przykutą do łóżka. Przed Gwiazdką organizujemy w domach towarowych specjalne godziny sprzedaży dla inwalidów poruszających się na wózkach. Dowozimy ich sanitarką na miejsce, a tam, kiedy sklepy są już dla innych klientów zamknięte, nasi pacjenci z pomocą pielęgniarek i wolontariuszy mogą spokojnie wybrać prezenty dla swoich bliskich. Organizujemy również wycieczki dla ciężko upośledzonych fizycznie, wywozimy ich na przykład nad morze, kąpiemy nawet w morzu, jeśli tylko stan ich na to pozwala. Ułatwiamy zwiedzanie muzeów ludziom, których trzeba tam dowieźć na wózku. Chcemy, aby korzystali z całego dorobku ludzkości, póki tli się w nich iskra życia. Wracając jeszcze do eutanazji. Czy chciałabyś ją zastosować do kogoś ze swych bliskich? Do ojca? Matki? Przypomniała sobie wizyty w szpitalu u ojca, kiedy 219 był taki chory, uczucie napięcia, z jakim wbiegała na schody i zaglądała do sali, czy aby mu się nie pogorszyło. I tę wielką ulgę, gdy się uśmiechnął. Chyba miss Sybil miała rację. Nastały dni pochmurne, deszczowe. Magda pilnie wypełnia obowiązki nie po to nawet, by zatrzeć wspomnienie poprzednich nietaktów, ile dla skrócenia czasu. Bo choć mogło się to wydawać nie do wiary, po miesiącu zapragnęła wrócić w domowe pielesze i z każdym dniem nasilała się jej tęsknota. Nadal zwiedzała miasto, zbierała materiały z praktyki, prowadziła rozmowy dla doskonalenia się w angielskim, ale już bez pierwotnego zapału, rozpędu i przyjemności. Pisywała sążniste listy do Marka i do rodziców, niecierpliwie oczekiwała listonosza. Na tydzień przed wyjazdem z Londynu poszła pożegnać się z Glorią i jej przyjaciółmi, których nie widziała od czasu wycieczki nad morze. Bez trudu odnalazła dom na rogu ulicy, lecz już z daleka wydał jej się zmieniony. W oknach zabrakło firaneczek, drzwi wprawdzie stały otworem, lecz kręcili się w nich malarze odnawiający mieszkanie. Nikt nie umiał powiedzieć, co stało się z poprzednimi lokatorami. Nad furtką wywieszono tablicę oznajmiającą, że znajduje się tu lokal do wynajęcia. 18 Po powrocie do Warszawy Magda rozpoczęła praktykę na oddziale położniczym. Panowała tutaj atmosfera stałego zdenerwowania wywołana nie tyle niepokojem pacjentek, ile ciągłym brakiem miejsc i przemęczeniem personelu, który mimo najlepszych chęci nie mógł podołać tej harówce. Cóż dopiero, gdy komuś tych dobrych chęci zabrakło? Kiedy niesumienna salowa lub pielęgniarka pozostawiała część niewykonanej roboty swojej koleżance, przychodzącej na następną zmianę? Wybuchały o to kłótnie, przemęczone kobiety nieraz wyolbrzymiały winę, nie chciały słuchać żadnych wyjaśnień. Zdarzały się jednak i trudności obiektywne: koleżanki chorowały, szły na urlop macierzyński, a że dyrekcja szpitala nie mogła dać zastępczyń, obowiązki pozostałych w pracy jeszcze się poszerzały. Niektóre z pielęgniarek brały dodatkowe dyżury nocne, żeby trochę zarobić albo otrzymać dzień wolny, jakże przydatny we własnym gospodarstwie .domowym. Nie wykorzystywały go przecież na odsypianie przepracowanej nocy i szły do szpitala znużone, ratując się łykaniem kofeiny. W tym ciągłym młynie prawie nikt nie poświęcał pacjentkom więcej uwagi, niż to było absolutnie konieczne. Jeśli poród przechodził normalnie, po pięciu dniach, najwyżej po tygodniu wypisywano matkę do domu. Je- 221 dynie siostra społeczna starała się dowiedzieć, czy położnice mają gdzie wrócić i co zrobić z niemowlęciem. W październiku przywieziono wszakże kobietę, którą zainteresowali się wszyscy, najpierw dlatego, że była nieopisanie brudna, po wtóre — młodziutka, po trzecie — uwikłana w mełodramatyczną historię. Magdzie powierzono zdobycie informacji „u źródła", czyli w podwarszawskiej miejscowości, skąd pogotowie przywiozło rodzącą do szpitala. — Znaleźliśmy ją w szałasie z gałęzi, w takiej budzie do pilnowania sadu — opowiadał kierowca, pan Felek. — Gdyby nie to, że ludzie idący ścieżką usłyszeli krzyki i zawiadomili nas, mogłaby tam zdechnąć jak pies. A mało kto tamtędy chodzi. Magda pojechała w słoneczny dzień, kiedy po nocnym przymrozku kryształki lodu lśniły na kałużach wśród złotych brzóz, a spadłe Uście pachniały przejmująco. Na płotach czerwieniło się dzikie wino. Dzieci szukały kasztanów z niepojętą zajadłością. Przed brzydkim domkiem o jednospadowym dachu tęga kobieta zbierała ostatnie pomidory. Na widok Magdy wyprostowała się i stała nieruchomo, z twarzą o-krągłą jak dynia i równie pyzatą, z nosem szerokim a krótkim, z niskim czołem pod czerwoną chustką. — Kogo pani szuka? — spytała szorstko. — Pani Sliwiakowej. — To ja jestem. A o co się rozchodzi? — Przysłano mnie tu ze szpitala, w którym leży Celina Porejwo. Zechce pani mi oddać dowód osobisty tej kobiety. — A niech go pani weźmie. Otarła dłonie w perkalikowy fartuch i podreptała ku domowi. Magda siadła na pustej skrzynce, rozglądając się po obejściu. Kury i kaczki spacerowały swobodnie, z grządek zebrano już niemal wszystkie plony. Zie- 222 leniał jedynie zagon dorodnej brukselki. W sadzie było już pusto, drzewa potraciły nawet liście. Daleko od domu, na samym skraju posiadłości, widniał drewniany szałas. Magda zapragnęła go zobaczyć. Szybko ruszyła między porzeczkami a polem truskawek, minęła studnię, kompost i kilka rzędów malin. Szałas bardziej przypominał psią budę niż ludzkie schronienie. W środku znajdował się barłóg przykryty szmatami, obok niego stało wiadro i kilka blaszanych, poobijanych kubków. Mimo że nic nie zasłaniało wyjścia, panował tu kloaczny smród. Czym prędzej zawróciła ku domowi. Sliwiakowa szła na jej spotkanie. — Patrzę, gdzie się pani podziała. No i widzę... — Dlaczego pani pozwoliła tej kobiecie mieszkać w takich warunkach? — Przecie mnie o zgodę nie pytała. — Wyrzuciła ją pani z pracy. — Nie mogła już pracować. Mówiłam, żeby wracała na wieś do swoich. — W ciąży? — To jej rzecz. Doigrała się dziewucha. — Pani syn jest ojcem jej dziecka. — Ja tam nad nimi świecy nie trzymałam. Może on, może nie on. Ale chłopak ma dopiero siedemnaście lat, młodszy od niej o pół roku. Nie uczy się, nie pracuje... — Dlaczego? — W gospodarstwie pomaga. — Więc jednak pracuje. — Alimentów płacić nie będzie, choćby go do sądu podała. — Chce się ożenić z Celiną. — Taki smarkacz? I gdzie się podzieją? Bo ja ich tu nie wpuszczę i grosza nie dam. Żenić się chce! Proszę bardzo. 224 — Pani tutaj sprowadziła tę dziewczynę i nie pozwalała szukać gdzie indziej zajęcia. Zatrzymała jej pani dowód osobisty... — Żeby mnie nie okradła i nie uciekła w świat... — Przecież to pani krewna... — Jaka tam krewna! Dziesiąta woda po kisielu. A gdyby nawet, co to za gwarancja? — Nie poczuwała się pani do opieki nad nią? — Żle jej u mnie nie było. Dopiero kiedy brzuch jej wyrósł, musiałam ją odprawić — Ile u pani zarabiała? — Pani z urzędu skarbowego czy ze szpitala? — Celina mówi, że dostawała grosze. — Bo ją obsprawiłam. Sukienka, buty... — Używane. — Swoją wartość miały. — Gdzie ma się podziać z dzieckiem? — To jej rzecz, powtarzam. Są przecież jakieś tam domy dla takich matek. — Nie ma go nawet w co ubrać. Może pani jej coś zaniesie do szpitala. — Niedoczekanie. Proszę, tu jest jej dowód. O niczym więcej nie chcę słyszeć. Magda zawróciła do dworca kolejki elektrycznej. Wprawdzie jadąc tutaj nie spodziewała się za wiele, wszakże zaciętość tej kobiety wzbudziła w niej uczucie nienawiści. Że też nie ma kar na takie babsko! Przed drzwiami oddziału położniczego, na pierwszym piętrze, stał młody, niski blondyn ostrzyżony na jeża, pucołowaty i niezbyt rozgarnięty. Przez szyby wypatrywał kogoś na korytarzu. Jakoż pokazała się tam Teresa z niemowlęciem na ręku. Chłopak przylepił nos do szyby, wpatrywał się wzruszony. Łzy popłynęły mu po różowej twarzy. — Mój synuś — pociągnął nosem. — Mój synuś! 13 — Chwila prawdy 225 — Pan Sliwiak? — spytała Magda. — Właśnie byłam u pańskiej matki. — I co? Czego się pani dowiedziała? — Gdzie pan zabierze Celinę? Co będzie z dzieckiem? — Ja go do zakładu nie oddam! Ja go kocham! To mój syn! — Bardzo pięknie. Tylko jak pan sobie wyobraża przyszłość? — O Jezu! — jęknął opierając głowę o biało malowaną ścianę. — Sam nie wiem. O Jezu, Jezu! — Chcemy państwu pomóc. Ale jakże tak: ani pracy, ani mieszkania... Ma pan jakich krewnych? Rodzeństwo? — Mam brata na Pradze. Tylko że on mnie przestrzegał... I powiedział, że w razie czego, to niech na niego nie liczę. On ma swoje dzieci, swoje kłopoty. — Niech mi pan da jego adres. Spróbuję z nim porozmawiać. Za szklanymi drzwiami przesunęło się kilka koleżanek. Wszystkie chciały zobaczyć niefortunnego Romea. Instruktorka odesłała je do pracy i nieco zdenerwowana jęła wypytywać Magdę o wyniki jej wywiadu. Po kilku zdaniach machnęła ręką. — To beznadziejna sprawa! Trzeba poszukać dla niej miejsca w Domu Matki i Dziecka. Tylko że w Warszawie już nie ma nic wolnego, a gdzie indziej... Urwała, lecz i tak Magda domyśliła się dalszego ciągu. Wiedziały obie, że jeśli takie młode stadło rozłączy się na czas dłuższy, nigdy już nie zejdzie się z powrotem. Celina przewijała właśnie synka. Wystarczyło kilka dni, by przyszła do siebie i odzyskała nieco spokoju. Popłakiwała wprawdzie dość często, ilekroć wszakże musiała zająć się dzieckiem, zwyciężał instynkt macie- 226 rzyński, cała była w uśmiechach. Robiła zresztą wrażenie debilki, niewiele wiedziała o świecie, Magda jednak po doświadczeniu z dziadkiem sądziła, że nie wolno pochopnie określać człowieka. — Może pójść do tego drugiego Sliwiaka? — zaproponowała instruktorce. — Szkoda czasu i atłasu. Znam ten gatunek ludzi. Skąpi, nieużyci. Jeszcze by ci naubliżali. Wypisz wniosek, żeby ją skierowano do zakładu. Celinka jednak stanowczo tego nie chciała. — Nie pójdę tam i już. Do Wisły się rzucę. Musimy być razem, wszyscy troje. Bo my się kochamy. Naprawdę się kochamy. Ja bym sobie bez niego oczy wypłakała. On by też beze mnie nie wytrzymał. Takeś-my sobie postanowili, że jak się inaczej nie da, to zrobimy koniec ze sobą. Brzmiało to trochę śmiesznie — i bardzo żałośnie. Ta para niedorostków zdawała się nie rozumieć praw, jakie rządzą światem. Ale ich upór, ich bezbronna miłość wzruszyły wszystkich. Magda spytała Teresę, czy-by nie poszła razem z nią na Pragę do starszego Sliwiaka. — Poszłabym — westchnęła. — Tylko że szansa jest marna. — Spróbujemy. Sliwiak senior mieszkał w nowym bloku aż za cmentarzem. Chociaż teren osiedla jeszcze nie był uporządkowany, sprawiało ono miłe wrażenie dzięki swobodnej kompozycji, dzięki rozległej przestrzeni między wysoką zabudową. Robotnice w fufajkach sadziły właśnie drzewka, jakże małe i wątłe w porównaniu z kamiennymi kolosami. Było jednak coś krzepiącego w tym, że zieleń już wkracza na tę cementową pustynię. Trochę speszone dziewczęta stanęły przed drzwiami mieszkania. Nacisnęły dzwonek. Otworzył im mężczy- 15» 22T zna tak podobny do ukochanego Celinki, że mógłby uchodzić za jego sobowtóra, gdyby nie to, że był znacznie wyższy, barczysty i bardziej męski. Widząc dwie młode pielęgniarki sądził, że skierowano je pod niewłaściwy adres i przez chwilę nie mógł zrozumieć, czego chcą od niego, jako że mówiły obie razem i niewyraźnie. — Proszę, niech panie wejdą — wprowadził je do jadalni z nowiuteńkimi meblami. — Czym mogę służyć? Magda przedstawiła mu całą sprawę. Nie była to dla niego nowina, lecz zaskoczyła go propozycja przygarnięcia całej trójki do siebie. Otrzymał wprawdzie tutaj trzypokojowe mieszkanie, jednakże nie zamierzał go dzielić z kimkolwiek. Sam ma dwoje dzieci. Żona za nic by się nie zgodziła. — Gdzie jest pańska żona? — spytała Teresa. — Pracuje w sklepie. Wróci za pół godziny. — Poczekamy wobec tego na nią. — Proszę bardzo. — Czy pan wie — odezwała się cicho Magda — że pana brat chce popełnić samobójstwo, jeśli nie będzie miał się gdzie podziać z Celinką? Tak to sobie obmyślili. — E, tak tylko straszą... :— Może straszą... Ale z takimi młodziakami różnie bywa. Gotowi to zrobić, jeśli się im nie przyjdzie z pomocą. — Powinni byli wcześniej się zastanowić. — Na pewno. — Ja mu tyle razy mówiłem... Nie chciał słuchać. — A próbował go pan posłać do szkoły? Poszukać mu jakiejś roboty? — Tego to nie. Jak skończył podstawówkę, potrzebny był matce do pomocy. Nigdzie go oddać nie chciała. 228 — Czy płaciła mu za robotę? — Skądże, przecież to w rodzinie! — Jak długo to miało trwać?- — Przynajmniej dopóki by nie poszedł do wojska. — A później? Wróciłby znów do rodziców? — Pewnie. Z czasem gospodarka przesżłaby na niego. Przecież by jej do grobu ze sobą nie wzięli. — Ale do ich śmierci byłby darmowym parobkiem? — Co też pani mówi! — zniecierpliwił się Sliwiak. — Wszędzie jest tak samo. — To czemu pan przeniósł się do miasta? — Ja skończyłem technikum. Inaczej ułożyłem sobie życie. — Więc niech pan młodszemu bratu pomoże. Cała nadzieja w panu. Jeśli mu pan nie poda ręki, to koniec. Może nawet się nie zabije, lecz zmarnuje się całkiem. I ta dziewczyna zginie. I ten maluch... — Dziecko jest takie śliczne! Duże, zdrowe! — wtrąciła Teresa. — Uwierzyć trudno, że jego matka spędziła ostatnie tygodnie w szałasie i odżywiała się byle jak. Mówię panu, najładniejsze niemowlę na całym oddziale. Sliwiak nieco się napuszył. — W naszej rodzinie wszystkie dzieci są udane. Moje także. Pewnie panie widziały na podwórzu. Żona je tu zaraz przyprowadzi. — Przecie i panu byłoby przykro, gdyby pański bratanek dostał się do sierocińca. — O tym nie ma mowy. Na schodach rozległ się tupot kroków i trochę zdyszany głos kobiecy. Po chwili cała trójka znalazła się w jadalni. Dzieci były jasnowłose, opalone, chłopak miał wygląd bardziej zadziorny, dziewczynka patrzyła na świat ufnie i słodko. Matka ich, słusznego wzrostu, przystojna i hoża zmarszczyła brwi na widok pielęgniarek. 229 :— Przyszły ze szpitala. W sprawie Celiny — wyjaśnił Sliwiak. Kobieta westchnęła. Postawiwszy w kącie torby ze sprawunkami podała dłoń dziewczętom i siadła na czwartym krześle przy stole. Magda raz jeszcze przystąpiła do ataku. Z początku sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Sliwiakowa nie chciała nawet słyszeć o przyjęciu do mieszkania drugiej rodziny, i to z małym dzieckiem. Magda jednak wytaczała coraz to nowe argumenty. Twierdziła, że przecież to tylko prowizoryczne wyjście z sytuacji, że kiedy młodzi się pobiorą, trzeba będzie urządzić ich gdzie indziej. Najważniejsze, by mieli gdzie się podziać w najbliższym czasie. Celina też pójdzie do pracy. Może i pani Sliwiakowa zmięknie na widok wnuka... — O nie! — przerwała popędliwie młoda kobieta. — Skoro i nam nie pomogła! — Może liczyła na młodszego syna. Teraz, kiedy została sama... — E tam! Wacek do niej wróci. Gdzież by się podział... — Proszę pani — Magda wstała z miejsca. — Jeśli Celina rzuci się do Wisły, nigdy o tym nie będziecie mogli zapomnieć. Nagle zrobiło się cicho. I tylko mała dziewczynka zapytała cienkim, wystraszonym głosikiem: — Kto się rzuci do Wisły? Sliwiakowa niecierpliwie przygarnęła ją do siebie. — Siedmioro w jednym mieszkaniu. Czy pani wie, jakie to piekło? — Tylko na parę miesięcy. — Tak się to mówi. A później trwa latami. — Będziemy się razem starać, żeby trwało jak najkrócej. Powiedziawszy to zlękła się, że przeholowała. Czy 230 ona, Magda, będzie mogła cokolwiek pomóc w tej trudnej sprawie? Kobieta wstała również. — Jakie ono jest, to dziecko? — zapytała miękko. — Najładniejsze na całym oddziale. , — I na pewno nie ma nawet pieluszki?. — Nic zupełnie. — No tak. Panie już wychodzą?, — Czas na nas. — Chwileczkę. Wyszła z pokoju. Sliwiak bębnił palcami po stole. Na dworze było już ciemno. Deszcz zacinał o szyby. Sliwiakowa wróciła z pakuneczkiem. — Niech to panie zaniosą małemu. To jeszcze po mojej młodszej. I niech panie ich tu sprowadzą. Trudno, co ma być, to będzie. Ludźmi przecież jesteśmy. Jakoś się przemęczymy, prawda, stary? — No pewnie — westchnął Sliwiak, ale twarz mu się rozjaśniła. — No pewnie... 19 Miała je przed sobą, po drugiej stronie stołu. Sama ich tu obecność w charakterze obwinionych — niezależnie od werdyktu osób uzurpujących sobie rolę sądu — przynosiła ujmę wychowawczyni, podważała wyniki jej pięcioletniej pracy. Tak przynajmniej sądziła Wrotnowska i nie omieszkała przed chwilą szepnąć tego Jezierskiej z tym fałszywym współczuciem, które zdradza utajoną niechęć. Czekano jeszcze na przyjście doktora Milewskiego. Siostra z sali operacyjnej nerwowo paliła papierosa. Alina omijała wzrokiem Ninę, Teresę i Magdę. Musiała potraktować je z całą surowością właśnie dlatego, że wiedziano tutaj, iż do tej pory okazywała im szczególną przychylność. Znała zresztą te dziewczęta na wylot. Nina, tak na pozór trzpiotowata, stała się sprytną osóbką, która dzięki znajomościom i tupetowi zawsze sobie w życiu poradzi, zdobędzie wszystko, co jej do szczęścia potrzebne. Z całej klasy ona jedna wybierała się na wyższe studia. Może i lepiej, bo stopnie miała świetne, z roku na rok łatwiej jej przychodziła nauka, i w szpitalu niewielki byłby z niej pożytek, przynajmniej jako z pielęgniarki. Nie zdradzała się z tym 'wprawdzie przed Aliną, lecz można się było domyślić, że zawód wybrany przez rodziców mierzi ją i nuży. Zresztą i oni traktowali świadectwo szkoły pielęgniarskiej 232 jako etap w dalszej karierze jedynaczki. Toteż werdykt dzisiejszy nie będzie miał dla niej zasadniczego znaczenia. Mimo to właśnie w jej sprawie parę wpływowych osób telefonowało dziś rano do Aliny. Nikt nie posunął się do tego, by prosić wręcz, o uwolnienie Ninki od zarzutów, pomniejszano jedynie samą sprawę, wskazywano na brak dowodów winy, stwarzano przychylną atmosferę. Teresa siedziała wyprostowana, z tą pewnością siebie, jaką daje nie tyle poczucie niewinności, ile długoletnie zmaganie się z życiem. Dziewczyna niegdyś tak wrażliwa, tak bezkompromisowa w kwestiach moralnych, ta sama, która niegdyś potrafiła rzucić dyrektorce, iż „są sprawy ważniejsze niż honor", stwardniała wewnętrznie, opancerzyła się wobec świata, przybrała postawę obronną i gotowa była z całą bezwzględnością walczyć o swoją pozycję. Właśnie o pozycję, o u-znanie innych, o pozory nawet, jeśliby jej miały zapewnić powodzenie. Stała się ostrożna, programowo „nie wychylała się" poza obwarowania przepisów i konwenansów. Będzie zresztą dobrą pielęgniarką, sumienną i formalistyczną, dokładną w pracy i przestrzegającą wskazań lekarza. Nie podejmie nic na własną rękę, stłumi porywy serca. Wreszcie Magda, wieczne utrapienie. Chwiejna, ulegająca zmiennym nastrojom, często nieobliczalna. Ma na swym koncie wiele kresek. Przykra historia z pacjentką i jej pomylonym mężem rzuciła cień na młodziutką pielęgniarkę. Ile o tym mówiono! Pobyt w Anglii też nie wypadł najlepiej. I wreszcie ten jej udział w podwarszawskiej love story! Jak można było obiecywać Sliwiakom pomoc w uzyskaniu mieszkania dla nieszczęsnej pary kochanków? Ileż kłopotów z tego wynikło dla szkoły, dla szpitala, dla samej Aliny! Nie wolno mierzyć sił na zamiary! 233 Spojrzała na Magdę z pewnym żalem, z odrobiną pretensji. Ta dziewczyna nie spełniła jej nadziei, przynajmniej do tej pory. Może z czasem okrzepnie, zdobędzie się na chłodniejszy osąd rzeczywistości. Może też zawsze pozostanie taką, jaką jest obecnie, wrażliwą, porywczą, wchodzą w konflikt z otoczeniem. Któż, jeśli nie ona, poniesie dzisiaj konsekwencje nieszczęsnej pomyłki? Siostra z operacyjnej musi się odciążyć, musi znaleźć kozła ofiarnego. Ninka się wykręci. Teresa wyjdzie z podniesionym czołem. — Pójdę po doktora Milewskiego — powiedziała Wrotnowska. — Nie możemy czekać w nieskończoność. Dziewczęta milczały. Nina trochę się wierciła, poprawiała czepek i kołnierzyk, ale napotkawszy wzrok Aliny znieruchomiała i uśmiechnęła się lekko, nieobo-wiązująco jak wcielenie świętej niewinności. Teresa siedziała spokojnie, ręce jej na kolanach ani drgnęły. Magda nerwowo skubała skórki przy paznokciach, aż krew pokazała się na kciuku. — Przestań! — syknęła wychowawczyni. — To przecież obrzydliwe! Magda stropiła się, bezwiednie jęła nawijać kosmyk włosów na palce, tak że śmieszny grajcarek zwisał jej teraz spod czepka. Wrotnowska wróciła sama. — Doktor Milewski zszedł do izby przyjęć, bo pogotowie znowu kogoś przywiozło. Poprosiłam więc tutaj docenta Czuchnowskiego, który przyjechał na konsultację, i tak musi zaczekać. To może i lepiej. Będzie bardziej bezstronny. Alina domyśliła się, że Wrotnowskiej zależało na tym, by pogrążyć siostrę z sali operacyjnej. Cokolwiek by się powiedziało o niedbalstwie praktykantek, tamta ponosiła całą odpowiedzialność. Miejsce jej było po przeciwnej stronie stołu. Doktor Milewski na pewno 234 jednak starałby się ją wybielić. Od lat pracują razem! Wszedł Czuchnowski, uśmiechnął się ujmująco na powitanie. Siostra Wrotnowska . wskazała mu miejsce za stołem i wzięła na siebie rolę prokuratora. Docent bacznie przysłuchiwał się jej słowom, ale z pewną wewnętrzną rezerwą, przenosząc spojrzenie to na dziewczęta, to na siostrę Kamińska. Położył na stole duże, białe dłonie i raz po raz splatał i rozplatał palce o krótko przyciętych paznokciach. Alina patrzyła na niego ze wzruszeniem. Przed wielu laty, kiedy wykładał w szkole, do której chodziła, budził w niej podziw i więcej niż sympatię. Wszyscy go uważali za mądrego, bardzo uczciwego człowieka. I teraz, chociaż kieruje tak trudnym oddziałem, pielęgniarki ubiegają się o pracę u niego. Rzadko zwalnia się tam jakieś miejsce. Chyba że któraś przejdzie na rentę. Po przemówieniu Wrotnowskiej docent zwrócił się do praktykantek: — A wy? Jak widzicie sprawę? Jezierska poczuła się dotknięta, że tym pytaniem stawiał niejako na równi obwinione z oskarżycielkami, uczennice z przełożonymi. Dla dobra dyscypliny nie należało tak postępować. Wrotnowska rzuciła jej wymowne spojrzenie. Nina odezwała się pierwsza: — Nie ma żadnych dowodów, że to któraś z nas wlała spirytus do butelki po glukozie. Podczas ostrego dyżuru mnóstwo osób przewinęło się przez blok operacyjny. Nie chcę wymieniać wszystkich pielęgniarek i salowych, to by nie prowadziło do niczego. W tym zamęcie, w tym zamieszaniu ktoś się pomylił. Ale nie my. — Mów we własnym imieniu! — upomniała ją siostra Wrotnowska. — Już skończyłam. 235 — A ty? — oskarżycielka zwróciła się do Teresy. — Co masz do powiedzenia? ■— Tylko tyle, że z całą pewnością nie wlałam spirytusu do tej butelki. Tego jestem pewna. — Więc Magda? — rzuciła pośpiesznie Jezierska. — Wytłumacz się, Magdo! W słowach tych brzmiało skryte pragnienie, by jej ulubienica oczyściła się z zarzutów, aby okazała się godna zaufania, którym ją dotąd darzono. Można było dopatrzyć się w tych słowach i nadmiernej surowości podyktowanej obawą, by nikt nie posądził jej o stronniczość i pobłażliwość. Czuchnowski spojrzał na nią z wyrzutem. Zaczerwieniła się i pochyliła głowę. Może miał jej za złe tę bezstronność, jakże bliską asekuranctwa. Na pewno sam postąpiłby inaczej. Znany był z tego, że nie zważając na konsekwencje bronił współpracowników, o ile tylko wierzył w ich dobrą wolę. Magda wstała, oparła się dłońmi o stół, widać było dokładnie te oskubane skórki, krwawiącą rankę przy nasadzie paznokcia. Karcący wzrok Aliny sprawił, że wyprostowała się, przyjęła postawę nienaganną, lecz w dalszym ciągu nie potrafiła opanować głosu. Odezwała się cicho, bezdźwięcznie, jakby miała chrypkę. — Wydaje mi się, że to nie ja wlałam tam spirytus. Ale byłam tak zmęczona tamtej nocy, że nie pamiętam dokładnie każdego ruchu... Nie mogłabym przysiąc... — To wystarczy — stwierdziła siostra Kamińska z operacyjnej. — Magda przyznaje się do winy. Docent spojrzał na wychowawczynię. — Nieprawda! — rzuciła ostro. — Magda stawia sprawę uczciwie. — Odpowiedz krótko: tak czy nie! — domagała się Wrotnowska. Magda stała blada, ze spotniałymi dłońmi. Pochyliła głowę. 236 — Nie wiem... — Dobrze. Poczekajcie na korytarzu. Naradzimy się. Wyszły kolejno. Magda na końcu, lekko przygarbiona. Za drzwiami Nina zaczęła jej robić wyrzuty. — Trzeba było zaprzeczyć! Coś ty wymyśliła najlepszego! Tu nie ma miejsca na subtelności psychologiczne! Zabagniłaś wszystko! Na pewną wlepią nam naganę. — Nam — nie. — Sprostowała Teresa. — My wyjdziemy z tego czyste jak łza. Tylko na Magdzie się skrupi. W tym rzeczowym stwierdzeniu brzmiała nutka zadowolenia. Nina ją dosłyszała. — To bzdura! Piramidalna bzdura! Jeśli ukarzą Magdę, goto wam się przyznać, że to ja wlałam spirytus! — Nie przesadzaj! Magda spojrzała nagle na Ninę. A może to prawda? Może całkiem niepotrzebnie wyraziła swe wątpliwości? Kiedyż nauczy się żyć! Ciągle zachowuje się jak pierwsza naiwna. Dała się nabrać temu aktorowi, zamiast skupić uwagę na pacjentce, której mogłaby więcej pomóc, gdyby nawiązała kontakt z jej rodziną. Ba, łatwo to powiedzieć teraz, ale w tamtej sytuacji... Jak wyrobić w sobie ów zmysł równowagi, który pozwala bezbłędnie ocenić własne możliwości, szanse działania, kolejność potrzeb? Ileż najadła się wstydu, kiedy Sli-wiakowie zaczęli nachodzić dyrektorkę, aż wreszcie wezwała Magdę do kancelarii i stwierdziła w obecności tamtych, że nie może odpowiadać za nieobliczalne obietnice swej wychowanki. Wówczas nawet Jezierska odsunęła się od niej. I słusznie... Tak, z życiowego punktu widzenia przegrywała raz po raz. A mimo to nie mogła wyzbyć się przekonania, że lepiej zbłądzić niż zaniechać pomocy, jeśli sytuacja jej wymaga. I o to teraz miała również do siebie pretensje. 237 Jezierska otworzyła drzwi. Wezwała dziewczęta przed oblicze zaimprowizowanego sądu. Wrotnowska z odętymi wargami, najwidoczniej niezadowolona z przebiegu narady, powiedziała krótko: — Umarzamy całą sprawę z braku dowodów, udzielając wam wszakże upomnienia. Rozumiecie same, jakie mogły być skutki niedbalstwa, niezależnie, kto się go dopuścił. Zapamiętajcie to sobie na całe życie. A teraz — wracajcie do pracy. Wśród rumoru odsuwanych krzeseł Magda wyszła na korytarz i przystanęła przed tym samym oknem, pod którym doktor Milewski wspominał Tatry. Na podwórzu szpitalnym kwitły czerwone, niskopienne róże, podobne do tamtych w Londynie. Magda jednak nie myślała teraz o niczym. Stała jak ogłuszona, nie zdając sobie jeszcze sprawy, czy odniosła zwycięstwo, czy przegrała. Jezierska wyszła do miasta. Magda widziała ją idącą przez podwórze do bramy. Czy była rada z zakończenia przykrego zajścia, czy także miała cierń w sercu, poczucie niespełnionego obowiązku? Za kilka dni drogi ich rozejdą się na zawsze. Dziewczęta otrzymają dyplom, pójdą do różnych szpitali. — Czemu tu jeszcze stoisz? — zapytała siostra Wrotnowska. — Trzeba zawieźć do gipsowni pacjenta spod dwudziestki. Dwa razy go już wzywali. — Zaraz przyjdę — szepnęła Magda, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca. Czuła się tak, jakby spadła z huśtawki. Przeżycia ostatniej doby sprawiły, że pragnęła jak nigdy przyjaznego słowa, tkliwego zainteresowania. Koleżanki wszakże odeszły do swoich zajęć, wychowawczyni nie uznała za stosowne bodaj chwilę z nią porozmawiać. To prawda, że właściwie nic się nie stało. Zapewne obawy jej były przesadne. Nie umniejsza to wszakże znaczenia kryzysu, jaki dopiero co przeszła. 238 — Magdo! — Czuchnowski lekko dotknął jej ramienia. — Chciałem cię o coś zapytać. — Słucham. — Odwróciła się ku niemu spłoszona. — Pamiętasz, nie powiedziałaś mi kiedyś, co podczas praktyki u nas wywarło na tobie największe wrażenie. — To właściwie nie miało związku z praktyką... — Powiedz mi, jeśli możesz. — Był tam pacjent chory na białaczkę. Pięćdziesiąt lat, stan ciężki. Ale kiedy mu spadała gorączka i pogodnie rozmawiał z nami, nie przypuszczałam, że... Poprosił mnie któregoś popołudnia, żebym mu kupiła bananów. W sklepie koło nas ich nie było, a nie chciało mi się wieczorem iść do Delikatesów. Powiedziałam mu o tym następnego ranka, obiecując, że tego dnia kupię je na pewno, bo wcześniej kończymy pracę. Ale już nie były potrzebne... To stało się tak nagle, zaraz po obiedzie... — Doskonale cię rozumiem. Pod wpływem jego słów nagle się rozkleiła i łzy na-biegły jej do oczu. — Czy już wiesz, gdzie będziesz pracować po dyplomie? Pokręciła głową, zaciskając mocno wargi, żeby się nie rozpłakać. Docent jakby tego nie widział. Powiedział prawie szorstko: — Przyjdź do mnie na onkologię. Bardzo chciałbym, abyś z nami pracowała. Wiesz, że to wartościowy zespół, przekonałaś się chyba sama. No, weź się w garść i do zobaczenia pierwszego sierpnia! PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1976 r. Wydanie drugie Nakład 50 000+235 egzemplarzy Ark. wyd. 10,4. Ark. druk. 15 Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 82X104/32 Oddano do składania w lutym 1976 r. Podpisano do druku w lipcu 1976 r. Druk ukończono we wrześniu 1976 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr U Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45. Zam. 609/11/76. 1 u»