13671
Szczegóły |
Tytuł |
13671 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13671 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13671 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13671 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
RYSZARD ANTONISZCZAK
MIKI MOL
KAW
1985
Zamiast przedmowy
Pewien chłopiec, może to ja, a może ty, podszedł do okna, które wychodziło na jesień.
Wieczór kładł się po ogródkach, gładził między uszami szczekające psy, a szum odległego
wodospadu miasta zamieniał się z wolna w mruczaną kołysankę. W oknach domów zapłonęły
światła lamp, zasiadano do kolacji. Smutek jesieni zawładnął duszą chłopca.
- Ach, świat mnie nie rozumie - westchnął.
Zawtórowały mu cichutko krople siąpiącego deszczu.
Wszystko byłoby zupełnie inaczej, gdyby nie awantura. Rodzice nie chcieli zabrać go ze
sobą do teatru. Co więcej: tata kazał ćwiczyć na fortepianie nudne gamy.
- Nie będę ćwiczył, chcę iść do teatru - grymasił chłopiec.
- To nie jest sztuka dla dzieci - przekonywali rodzice.
Mały chłopiec tak się jednak upierał, że w końcu dostało mu się kilka klapsów. I teraz,
gdy został sam, spogląda w okno i rozważa: Jak to możliwe, że przedstawienie, w którym
występuje tramwaj, nie jest dla dzieci?! A tramwaj występuje. Zapamiętał przecież tytuł:
„Tramwaj zwany pożądaniem”. Oczywiście, chłopiec wolałby, żeby w sztuce występowała
wyścigówka, jakaś lukstorpeda czy limuzyna (a najlepiej byłoby iść do cyrku), ale z braku
tamtych tramwaj też wydał mu się czymś bardzo pięknym.
Przez chwilę spoglądał w niebo. Daleko w górze mrugała samotna gwiazda. Chłopcu
wydało się, że gwiazda się porusza. Może to sputnik, a może meteor - pomyślał. Potem popatrzył
w dół i jął odprowadzać wzrokiem samochody mknące ulicą w nieznany świat dorosłych spraw.
Może napiszę wiersz o jesieni, o tęsknocie... - myślał. - O tym, że deszcz płacze na
szybach, smutne drzewa mokną samotnie, gdzieś w dal toczy się świat... Nikt mnie nie rozumie,
sterczę tu jak jesienny konar...
Otworzył drzwi na balkon - wilgotny powiew ostudził nieco chłopięcy żal. Wrócił do
pokoju i przez chwilę stał niezdecydowany. Zamiast żalu rozpanoszyło się w nim teraz inne
dojmujące uczucie - nuda. A nuda jak to nuda: każe człowiekowi krążyć po mieszkaniu bez celu,
od okna do okna, przesunąć jakiś sprzęt, poprawić rąbek dywanu, włączyć radio, wyłączyć je,
pobrzdąkać na fortepianie, podłubać z wielką uwagą pod paznokciem, w ogóle zaczepić, potrącić
kilka spraw - może któraś zajmie, przykuje uwagę i uwolni nas od nudy, a nudę od nas...
Chłopiec bezwiednie powlókł się do gabinetu, pokoju, w którym obok wysokiego zegara,
pod wiszącymi na ścianie portretami stał fortepian i duża biblioteczna szafa. Usiadł w fotelu.
Było już późno, w kącie mruczał coś do siebie zegar. Chłopiec wolał mieć go na oku, gdyż nieraz
wydawało mu się, że kiedy nań nie patrzy, zegar skrada się za jego plecami. Jakiś czas, wędrując
wzrokiem po skomplikowanym wzorze kilimu, bawił się w podróż przez labirynt. Po chwili,
znudzony, ziewnął przeciągle i spojrzał w bok, na ścianę. Nagle wydało mu się, że łepek
gwoździa, na którym wisi mały obrazek, poruszył się. Im uważniej się wpatrywał, tym większej
nabierał pewności, że łepek gwoździa nie tylko się poruszył, ale... wędruje. Co więcej... że jest to
chyba mały czarny robaczek albo pajączek przebiegający ogromny przestwór ściany. Trzeba by
go złapać na papierek i wypuścić za okno - pomyślał. Ale zanim znalazł jakąś kartkę, robaczek
wbiegł za szafę z książkami.
Chłopiec przyłożył policzek do ściany i usiłował zajrzeć za bibliotekę. I wtedy zobaczył,
że na jej najniższej półce książki są ustawione dwoma rzędami. Dotychczas nie zauważył tego,
choć wydawało mu się, że spenetrował już wszystkie zakamarki domowej biblioteki. Grzbiety
książek stojących z przodu zasłaniały cały rząd nie znanych mu, ustawionych głębiej. Zapomniał
o wędrującym robaczku i otworzył oszklone drzwiczki. Wyjął kilka książek stojących w
pierwszym szeregu i zajrzał w mrok szafy. Sięgnąwszy ręką głębiej, wyciągnął bardzo dziwny
tom. W porównaniu z innymi książkami z tej szafy ta była niezwykle kolorowa. Na jej okładce
widniała tajemnicza postać, jakiej jeszcze nigdy nie widział.
Coś jakby portret krasnoludka - przeszło chłopcu przez myśl.
Zabawna ta istota miała zakręcony w motylą trąbkę nochal, duże jak u Myszki Miki oczy,
długie czerwone włosy, a na głowie wesołą czapeczkę w paski, przypominającą myckę Buratina.
Chłopiec, nie odrywając oczu od portretu zabawnej postaci, wrócił z tajemniczą książką na fotel.
Zdawało mu się, że wpatrzone w niego uśmiechnięte stworzonko pragnie zawrzeć z nim
przyjaźń.
,,Miki Mol” - przeczytał tytuł, który był zapewne imieniem owej istoty.
Usadowiwszy się wygodnie w fotelu, podwinął nogi pod siebie. I kiedy noc przeglądała
się w mokrym zwierciadle parapetu, a księżyc z mozołem przedzierał się przez dymy chmur,
chłopiec otworzył książkę na pierwszej stronie i popłynął liniami zdań tak daleko, że wkrótce
znalazł się w pewnej nie znanej mu dotychczas bibliotece.
W powietrzu rozszedł się delikatny zapach nasturcji...
Rozdział I
Przeminęło z Pradziadkiem,
czyli skąd się wzięły mole książkowe
Kiedy zegar słoneczny na parapecie okna przesunął cień swej pałeczki na napis: drugie
śniadanie, Mrówkolew postanowił udać się na herbatkę do Miki Mola. W tym celu musiał przejść
w przeciwległy kraniec biblioteki. Wybrał się najkrótszą drogą. Najpierw ruszył przez dział
powieści podróżniczych, potem, jak najszybciej i nie oglądając się za siebie, przebiegł przez dział
powieści „z dreszczykiem”, a następnie przez uginającą się pod ciężarem ksiąg półkę z bajkami.
Wreszcie usłyszał spoza książek znajomy stukot maszyny do pisania.
- Cześć, Miki Molu!
- Cześć, Mrówkolwie - odpowiedział Miki Mol, wykręcając z maszyny ostatnią zapisaną
stronę.
Za chwilę z działu technicznego wyłoniła się duża gruszkowata postać. Był to Świetlik w
swej własnej, zaspanej postaci. Przez chwilę przeciągał się szeroko, aż baterie na jego brzuchu
zajarzyły się mocniej zielonkawym światełkiem.
- Cześć wam! - pozdrowił zebranych i niebawem, pobrzękując mosiężnym czajnikiem,
rozlewał poranną herbatę do filiżanek.
- Drodzy przyjaciele, skończyłem właśnie spisywać dzieje mego pradziadka, pierwszego
Mola Książkowego - obwieścił z triumfem Miki Mol. - Dzieło to pod roboczym tytułem:
Przeminęło z Pradziadkiem mogę przedstawić wam już teraz w całości. Co więcej, wykonałem
też własnoręcznie kilka najważniejszych ilustracji. Trzej Mole Książkowi (tak Miki Mola,
Mrówkolwa i Świetlika nazywali ich znajomi), mieszając różową herbatkę z dzikiej róży,
usadowili się w wygodnym zaciszu ksiąg. Miki Mol chrząknął uroczyście i zaczął czytać:
Bardzo wiele milionów lat temu Pradziadek Mól był postrachem zwierząt futerkowych,
zjadał bowiem ich futra, puszyste ogony, mufki i kołnierze. Wszystkie zwierzęta tak się bały
Mola Pradziadka, że wydawało im się, iż błyszczące na niebie punkciki to dziury wygryzione
przez Mola w czarnym aksamicie nocy. Nawet sam Mól Pradziadek zaczął wierzyć w tę bajkę.
Rem tem tem! Z takim oto bojowym okrzykiem Mól Pradziadek wyskakiwał ze swej
kryjówki. Oskubane zwierzęta umykały przed jego straszną maczugą-wywijaczką. Pierzchały w
popłochu Samoszkapki, mknął przed siebie Dinozaur Pimpo i zmykała Glista Krocząca, a w
górze nad ich głowami polatywał, drąc się wniebogłosy, Pterodaktyl Prasowany. Był jednak ktoś,
kto w tamtych dzikich czasach nie bał się Pradziadka. Tym kimś był Człowiek Pierwotny,
którego maczuga była czterdzieści dziewięć razy większa niż maczuga Mola. Pewnego razu, gdy
Człowiek Pierwotny ucinał sobie właśnie drzemkę pod drzewem bursztynowca, na najniższej
gałęzi, tuż nad jego głową, pojawił się Mól Pradziadek.
- Rem tem tem! - wyszeptał Pradziadek. - Już dawno miałem chrapkę na futro Człowieka
Pierwotnego. Mniams! Ogłuszę go i zjem jego smakowitą czuprynę.
A ponieważ Małpolud niczego się nie spodziewał, Mól Pradziadek powoli wykonał
potężny zamach swą maczugą, lecz zanim opuścił ją na głowę Człowieka Pierwotnego, coś nagle
w górze mocno ją pochwyciło.
- Co to?! - wrzasnął Mól, lecz było już za późno.
Ogromna kropla żywicy, przezroczysta jak miód, spłynęła po uniesionej w górę
maczudze, zatapiając Pradziadka w swym przezroczu. I tak oto nieszczęsny Mól Pradziadek
został uwięziony w kropli żywicy, która skrzepła po chwili i w postaci pięknego bursztynu
zawisła na gałęzi.
Ciekawe jak długo będę tak wisiał? - pomyślał Pradziadek.
W dole zebrała się spora gromada ciekawskich.
- Biedaczek! Zastygł w tak okropnie niewygodnej pozycji - odezwała się współczująco
Glista Krocząca, zwana też Człekoczłapką.
- Mamusiu! Tam jest pan! - zawołało, zadzierając głowę, Samoszkapię.
- Teraz nie może nam nawet pogrozić palcem - zauważył z zadowoleniem Dinozaur
Pimpo.
Tymczasem Człowiek Pierwotny, niosąc na ramieniu swą wielką maczugę znikał właśnie
za horyzontem, na którym zbierały się czarne, burzowe chmury.
Jedyne, co mogę robić, to patrzeć z mego przezroczystego więzienia, jak zmienia się
świat - pomyślał Pradziadek i wisiał tak jeszcze przez milion lat.
W tym czasie pod wpływem ruchów tektonicznych, czyli górotwórczych, powstały nowe
lądy i morza, góry i doliny, i różne piękne widoki, które przez bursztyn jak przez szkło
powiększające podziwiał Mól Pradziadek. W nowych lasach i dżunglach przeróżne gatunki
zwierząt, dotąd mniej rozwinięte niż gatunek moli (futerkowych), zaczęły teraz wyprzedzać go
jedne po drugich na spiralnej ścieżce ewolucji.
Pewnego razu sędziwy bursztynowiec spróchniał i rozleciał się, a kawałek bursztynu wraz
z Pradziadkiem plusnął w głębinę. Wessany przez podmorski prąd, wylądował na dnie wielkiej
groty. Ogromne rafy koralowe jak ostre zębiska zamknęły się nagle nad nim i zapadła zupełna
ciemność.
Niewątpliwie zostałem połknięty przez wieloryba - pomyślał Pradziadek. - Sam zresztą
też bym chętnie coś połknął! Jestem przecież ogromnie głodny! Żadna burza morska nie burczy
głośniej niż mój żołądek. Nawet kiszki tego wieloryba nie grają donośniej marsza głodomorów
niż moje! Gdy tylko wydostanę się z bursztynu, połknę pierwszą rzecz, jaką napotkam na swej
drodze - przyrzekł sobie Pradziadek.
Tymczasem wzdłuż brzegu Morza Bałtyckiego przechadzał się pewien jegomość. Był
cały zielony. Jedną ręką przytrzymywał zielony kapelusz, a w drugiej niósł szuflę i węzełek
podróżny, pod pachą zaś składaną lunetę. Kiedy stał samotnie na skale i patrzył przez ową lunetę
na morze, jego zielony szalik z białym paskiem furkotał na wietrze.
W tym miejscu opowieści Mrówkolew się ożywił.
- Jeśli był to, jak powiadasz, ktoś zupełnie zielony, tak jak ja, to może był to... może to
był... mój pradziadek?
Wygląda na to, że był to rzeczywiście twój daleki przodek - przyznał Miki Mol.
- Czego tak wypatrywał? - zastanawiał się Mrówkolew.
- I do czego mogła mu służyć szufla? - zapytał Świetlik, który lubił uzupełniać swą
wiedzę praktyczną.
- Był to wielki podróżnik i badacz natury - wyjaśnił Miki Mol. - Trudnił się także
poszukiwaniem pięknych okazów bursztynu. Lecz słuchajcie, co było dalej.
I właśnie wtedy wieloryb z Molem Pradziadkiem w brzuchu wpłynął przez wąską
cieśninę na Morze Bałtyckie. Nie mogąc odnaleźć powrotnej drogi na Atlantyk, wieloryb kichnął
ze zdenerwowania tak mocno, że wraz z wielką fontanną wody wyleciały z jego przepastnego
wnętrza okazy, które sam chętnie kolekcjonował, a to: siedem glinianych tabliczek z
sumeryjskim pismem klinowym, stylowy ekrytuarek, fajka bosmańska, klatka z drewna
sandałowego i wreszcie bursztynowa kropla z Pradziadkiem Molem.
- Och! Ten ogromny wieloryb coś wypluł! - krzyknął z uciechą poszukiwacz bursztynu i
szybko nadstawił swój zielony kapelusz. - Hura! Jaki piękny okaz bursztynu! cieszył się uczony
Pradziadek Mrówkolwa, oglądając przez lupę bursztyn. - Natychmiast zawiozę go do ciepłych
krajów! W Egipcie dostanę za niego słoik skarabeuszy i jedną mrówkę faraona!
I jeszcze tego samego dnia szczęśliwy poszukiwacz wyruszył szlakiem bursztynowym na
południe. Szlak wiódł w górę Wisły i przez Karpaty i Węgry docierał do Wenecji. Stamtąd statki
przez Adriatyk i Morze Śródziemne płynęły do Bizancjum lub Egiptu. Poszukiwacz bursztynu,
uniknąwszy szczęśliwie sztormów i piratów, ujrzał na horyzoncie ogromną świecącą budowlę.
Był to siódmy cud świata - słynna latarnia morska stojąca u wejścia do portu w Aleksandrii. Tam
Mola Pradziadka wymieniono na słoik skarabeuszy i jedną mrówkę faraona.
- Ach, co za wspaniały okaz bursztynu - zachwycał się swym nowym nabytkiem pewien
Grek. - Kiedy wrzucę go do kadzidła, po mojej bibliotece rozejdzie się przyjemny zapach! -
pomyślał i ruszył ku największej w owych czasach bibliotece, której był głównym nadzorcą. A
była to słynna Biblioteka Aleksandryjska.
W specjalnej kadzielnicy bulgotały już roztopione, dymiące kadzidła. Na powierzchni
płynu wydymały się bąble, które, pękając, wyrzucały z siebie cudownej woni obłoczki dymu i
pary. Zapachy te, unosząc się w czytelni, uprzyjemniały czytającym lekturę uczonych tekstów.
Pac! Jedyna nadzieja, że roztopi się wreszcie to okropne przezroczyste więzienie! -
pomyślał Mól Pradziadek wpadając głową do kadzielnicy.
I rzeczywiście, bursztyn nagle rozmiękł, potem rozpłynął się jak miód i Mól Pradziadek
poczuł, że oto wędruje ku powierzchni w wielkim bąblu.
Pat! - rozległo się głośne puknięcie i Pradziadek, wykipiawszy poza brzeg naczynia,
zawisł głową w dół na sprężystym soplu żywicy. Tuż przed jego nosem piętrzył się stos
zapisanych papirusów.* [Papirus - pradziadek papieru.] Zgłodniały Mól, nie namyślając się
dłużej, z całej siły wbił zęby w papirus.
Włóknisty ten papirus, ale może być! - pomyślał Pradziadek, który przecież przez
dziesięć milionów lat nie miał nic w ustach.
Rad nierad zaczął się wgrywać w długie zwoje, z coraz większym zaciekawieniem
przyglądając się różnym obrazkom. Wpatrzony w nie, nawet nie zauważył, że armia okrutnego
kalifa Omara (który nade wszystko nie znosił mądrych książek) zdobyła miasto i podłożyła ogień
pod bibliotekę. Również pierwsze kłęby dymu, jakie przedostały się na najwyższe piętro wieży,
gdzie zamieszkał, nie zwróciły jego uwagi. Dopiero gdy poczuł, że tli mu się koniec jego własnej
czapeczki, zerwał się na równe nogi. Lecz ogromne języki ognia połknęły już kamienne schody.
Mól Pradziadek wyjrzał przez okno. Hen, w oddali zobaczył ogromny przestwór morza. Nie
namyślając się dłużej, wyskoczył przez okno. Uczepiony długiej wstęgi papirusu, poszybował na
niej niczym na latawcu. Gdy wreszcie zetknął się z taflą morza, papirus z latawca przemienił się
w okręt. Wiele dni i nocy kołysał się tak Mól Pradziadek na falach, szarpany wiatrem i morską
chorobą. Na szczęście papirus, na którym żeglował, okazał się kawałkiem mapy. Dzięki temu
Pradziadek mógł obrać właściwy kierunek i popłynąć ku brzegom Europy.
- Och, jestem głodny! - biadał rozbitek. - Lecz jeśli nadgryzę swój okręt, z pewnością
zatonę!
Cóż miał robić? Z konieczności nauczył się pożerać mapę wzrokiem. A pożerać
wzrokiem znaczy to samo co studiować. W ten więc sposób nauczył się czytać.
Była ciemna, bezksiężycowa noc, kiedy morze wyrzuciło go na nieznany brzeg. Lecz
choć głodny i przemoczony, Mól Pradziadek dzielnie wkroczył w mroki średniowiecza.
Przedzierał się przez głębokie wąwozy i ciemne bory. Ukryte pod zaroślami trzęsawiska
przesyłały mu zdradzieckie całusy, trzęsąc swymi wielkimi, pełnymi torfu brzuchami. Błędne
ogniki, snując się nad bagnami, układały się w fałszywe konstelacje gwiazd i próbowały zwieść
każdego wędrowca z raz obranej drogi. Zdawało się, że naśladują gorejące ślepia wilków
przemykających wśród drzew. Mól Pradziadek, żeby dodać sobie otuchy i odwrócić swą uwagę
od tak niegościnnego towarzystwa, powtarzał w takt kroków wszystkie litery alfabetu. Lecz gdy
miał postawić krok oznaczony literą ,,zet”, ujrzał w oddali świecące okienko.
- Hura! - krzyknął uradowany. - Pójdę tam i zapukam.
Lecz kiedy zapukał, zielone światełko zamrugało i zgasło, a okienko poruszyło się jak
żywe. Nad Molem Pradziadkiem pochyliła się wielka głowa z zakręconym do góry nosem...
- No, no! Kto mnie tłucze po brzuchu?! - zapytał ktoś gniewnie.
- Och, przepraszam! - powiedział Mól Pradziadek. - Myślałem, że to jest okienko chatki...
- Nie, nie! To moje baterie, którymi rozświetlam mroki nocy...
W tym miejscu opowieści Miki Mola Świetlik poruszył się gwałtownie i omal nie
przewrócił filiżanki.
- Jeżeli ten ktoś, jak mówisz, miał nos zakręcony do góry, a na brzuchu baterie w
kształcie okienka, to... to... na pewno był mój pradziadek! - zawołał Świetlik.
- Nie mylisz się - potwierdził Miki Mol. - Był to rzeczywiście twój daleki przodek.
Robaczek Świętojański.
- I co dalej? Co dalej? - niecierpliwił się Mrówkolew, mieszając z roztargnienia łyżeczką
w swoim kapeluszu.
- Jestem Mól Papirusowy - przedstawił się Pradziadek.
- A ja jestem Robaczek Świętojański - gruszkowaty jegomość ukłonił się grzecznie. -
Zapraszam cię do jaskini Zbója Śmiejoszka!
- Zbója?! - przestraszył się Pradziadek. - Prawdziwego zbója?
- No niezupełnie - wyjaśnił Robaczek Świętojański. - Jest to niezwykły rozbójnik i
dlatego właśnie z nim współpracuję.
Ruszyli, znajdując bez trudu drogę przez las, gdyż Robaczek oświetlał ją zielonkawym
światełkiem.
Należałoby tu wyjaśnić parę spraw - pomyślał Pradziadek, dotrzymując kroku
Robaczkowi Świętojańskiemu. - Dlaczego na przykład ten rozbójnik nazywa się Śmiejoszek i na
czym polega jego współpraca z Robaczkiem Świętojańskim. - Czuł jednak, że niebawem
wszystko się samo wyjaśni.
Jaskinia Zbója Śmiejoszka znajdowała się na szczycie wysokiej góry, z której roztaczał
się rozległy widok na całą dolinę. W jaskini poniewierały się stosy wielkich ksiąg oprawnych w
skórę, a na ścianie, przybity wielkim gwoździem, wisiał portret uśmiechniętego człowieczka,
który wcale nie wyglądał groźnie.
- To właśnie portret Zbója Śmiejoszka - rzekł Robaczek. - Teraz go nie ma, wyszedł na
łowy. Lecz jeśli chcesz, możesz zobaczyć go w akcji. - To mówiąc Robaczek Świętojański wyjął
wielką lunetę i ze szczytu góry nakierował ją na odległe rozstaje dróg. - O tam! Spójrz,
Papirusowy Molu.
Kiedy Pradziadek przyłożył lunetę do oka, zobaczył mknącą karetę zaprzężoną w
czwórkę koni. Nadjeżdżała niebezpieczną drogą wśród wielkich głazów i drzew. Do jej dachu
przywiązana była sznurami wielka księga. Nagle zza przydrożnego głazu wyskoczyła jakaś
postać z pistoletem w dłoni.
- Ha ha! Jestem straszliwym Zbójem Śmiejoszkiem! Mam was!
Konie zarżały i stanęły dęba, a z karety wyjrzały dwie pobladłe twarze kupców.
- Litości, szanowny panie - zajęczeli chórem pasażerowie. - Weź pieniądze i złoto, ale
daruj nam życie!
- Ha ha! - zaśmiał się Zbój Śmiejoszek. - Nie, nie! Możecie sobie zatrzymać wasze
klejnoty. Ja zbieram tylko książki z obrazkami! Dajcie mi tu zaraz tę piękną księgę, bo inaczej... -
Śmiejoszek potrząsnął gniewnie wielkim pistoletem.
- Ależ, szanowny panie, wieziemy ją dla samego pana hrabiego!
Lecz Zbój Śmiejoszek pędził już do swej jaskini, unosząc pod pachą wspaniałą księgę.
- Zaraz tu będzie - oznajmił Robaczek Świętojański.
- To rzeczywiście bardzo dziwny rozbójnik - przyznał Pradziadek Mól. - Napada na
bogatych kupców, a zabiera im tylko książki!
- Tak, tak! Potem przez całą noc oglądamy obrazki! On zaśmiewa się nad nimi do łez,
gdyż przepada za oglądaniem dowcipów rysunkowych, a ja przyświecam mu w mrokach jaskini
jako kaganek oświaty. Oczywiście na drugi dzień książki zabrane bogatym rozdajemy biednym i
ciemnym.
W tym momencie na progu jaskini pojawił się Zbój Śmiejoszek.
- Witajcie! - krzyknął, rozradowany. - Zdobyłem właśnie nową księgę z obrazkami! Ha ha
ha! Będzie co oglądać! Kupa śmiechu!
Zaledwie Zbój Śmiejoszek przewrócił pierwszą kartkę, a już zaniósł się gromkim
śmiechem. Rozbawione echo jaskini nie mogło powstrzymać się od wtóru - kaskady śmiechu
toczyły się jedna po drugiej w głąb tajemniczych korytarzy.
- Zbój Śmiejoszek wcale nie umie czytać i dlatego interesuje się tylko tymi książkami, w
których są obrazki - zauważył Pradziadek i zaraz, zmęczony, zasnął w kącie jaskini.
Następnego dnia Mól Pradziadek, udawszy się na spacer, zobaczył Zbója Śmiejoszka
stojącego na szczycie góry i podrzucającego w powietrze księgi. W dole pod skałą zebrało się
sporo wieśniaków.
- Macie, kochani! Czytajcie! - wołał Zbój.
I coraz to nowe księgi leciały ponad głowę Śmiejoszka. Chwilę trwały nieruchomo jak
wypadłe z gniazda pisklęta, lecz zaraz szybko uczyły się machać skrzydłami okładek i tworząc na
niebie klucze, ulatywały w dolinę, pod strzechy wieśniaczych chat.
- Ludzie, obcując z książkami, stają się mądrzejsi i piękniejsi - tłumaczył Śmiejoszek.
- I ja też chcę stać się mądrzejszy! - powiedział nagle do nowych przyjaciół Pradziadek. -
Chcą przeczytać wszystkie książki - dodał z mocnym postanowieniem.
- Ho ho! - Robaczek Świętojański popatrzył na niego z podziwem. - A więc chcesz zostać
molem książkowym.
- Tak, drodzy przyjaciele!
- W takim razie powinieneś wyruszyć w świat na poszukiwanie biblioteki! - poradził
Śmiejoszek. - A ponieważ umiesz już czytać, przyjmij od nas ten oto podarunek.
Zbój Śmiejoszek i Robaczek świętojański zjawili się po chwili i postawili przed Molem
wielką księgę.
- Ach, to przecież ta sama, którą przeznaczono dla hrabiego! - zauważył Mól Pradziadek.
Była to niezwykła książka. Cała oprawna w skórę, miała wzmocnione narożniki, a na
bokach pięknie namalowaną literę E.
- Ta księga to wspaniały rumak - wyjaśnił Śmiejoszek. - Spójrz tylko, Molu, jak
niecierpliwie grzebie kopytkiem i potrząsa tasiemkami-zakładkami. Kiedy ją sobie przyswoisz i
oswoisz, zawiezie cię prosto do krainy wiedzy. To Encyklopedia.
To mówiąc Śmiejoszek i Robaczek Świętojański podsadzili Pradziadka Mola, który
pochwyciwszy w dłonie dwie kolorowe zakładki - wodze, usadowił się na siodłowatym grzbiecie
Encyklopedii.
- Do zobaczenia, dzielny zuchu! - Zbój i Robaczek powiewali mu na pożegnanie białymi
chusteczkami.
- Do widzenia, przyjaciele! - odkrzyknął Mól Pradziadek, po czym na swojej
zaczarowanej Encyklopedii jak na rączym koniu pogalopował w wielki świat.
Wędrował bardzo długo, aż wreszcie zatrzymał się pod drogowskazem z napisem SY-
LA-BI-ZAN-CJUM.
Co to za dziwna kraina - pomyślał, lecz zaraz wszystko się wyjaśniło, bo zobaczył, że jej
mieszkańcy spacerują z książkami. Pastuszki i pastuszkowie, wędrowcy i rolnicy uczyli się
czytać, sylabizując na głos różne zajmujące czytanki.
Aż przyjemnie patrzeć, jak wszyscy dążą do wiedzy. To na pewno zasługa Zbója
Śmiejoszka i Robaczka Świętojańskiego - pomyślał Pradziadek. To, co widział, jeszcze bardziej
umocniło go w niezłomnym postanowieniu, że musi podjąć pracę w dużej bibliotece pełnej
ciekawych i mądrych książek.
Tak rozmyślając, szedł dalej, aż wreszcie znalazł się w jakimś dużym mieście.
To już chyba będzie wiek XX - wykrzyknął na widok czerwonego tramwaju, który
podzwaniając, zajechał mu drogę. I nagle po przeciwnej stronie szerokiej ulicy, pełnej
tramwajów, autobusów i samochodów, zobaczył dostojny gmach z ogromnym napisem:
BIBLIOTEKA. - Hura! - ucieszył się. - Nareszcie jestem u celu! Teraz szybko! Na drugą stronę
ulicy!
Lecz nieprzerwany potok pojazdów wydawał się być zaporą nie do przebycia.
Może przejdę teraz - pomyślał Pradziadek, widząc, że na słupie sygnalizacji świetlnej
zapalił się jego ukochany kolor. - To przecież mój ulubiony odcień czerwieni! - Nie namyślając
się długo, pociągnął za sobą Encyklopedię i zszedł na jezdnię. Kiedy był już w połowie drogi, zza
zakrętu wytoczył się potężny walec drogowy.
- O rety! - wrzasnął Pradziadek. - Chodu!
Lecz było już za późno. Walec, wyminąwszy Encyklopedię, przetoczył się po Molu
Pradziadku.
W tym miejscu opowieści zdenerwowany Świetlik napełnił herbatą kapelusz Mrówkolwa,
a Mrówkolew włożywszy to nakrycie na głowę, wlał sobie herbatkę z dzikiej róży za kołnierz.
Wszystko jednak wskazywało, że wcale tego nie zauważył.
- Ach, z wrażenia zrobiło mi się gorąco w plecy - powiedział.
- I co dalej? Co dalej? - pytał zniecierpliwiony Świetlik.
Co dalej? Mól Pradziadek zrobił się płaski jak naleśnik i nawet stracił rumieńce.
- Och, któż to przechodzi ulicę przy czerwonym świetle?! - usłyszał nagle nad sobą głos
chłopca, który z tornistrem na plecach i śniadaniową torebką w dłoni przebiegał właśnie przez
ulicę przy zielonym świetle. Chłopiec ostrożnie odkleił od jezdni rozpłaszczonego Mola. - O!
Jaka śmieszna zakładka - powiedział i włożył Pradziadka pomiędzy kartki Encyklopedii. - A tę
zgubioną książkę trzeba będzie oddać do biblioteki. - Chłopiec pobiegł ku schodom eleganckiego
gmachu.
I w tej to właśnie bibliotece Mól Pradziadek pracował przez długie lata jako zakładka w
ciekawych książkach. Poznał trzydzieści obcych języków, a także język esperanto. Tutaj też
założył rodzinę i wychował chwalebnie nowe pokolenie moli książkowych. Pewnego razu
wezwał mnie do siebie i powiedział:
- Drogi Miki Molu. Jestem już tak stary i sprasowany, że aż przezroczysty. Niedługo więc
stanę się niewidzialny i zamienię się w światło.
- Czy wtedy już wcale ciebie nie będzie? - zapytałem, zmartwiony.
Mól Pradziadek odpowiedział mi wówczas słowami, które jeszcze do dziś brzmią mi w
uszach:
Ależ nie, Miki Molu, ja będę zawsze, bo jeżeli i ty zapragniesz przebyć drogę od
bezmyślnego pożerania do subtelnych rozmyślań, będę ci zawsze świecił dobrym przykładem.
To powiedziawszy, odszedł między bajki.
Rozdział II
Zaczarowany Kuferek Czasu,
czyli śpieszmy na ratunek Cioci!
Dopiero kiedy Miki Mol zakończył swą opowieść o Pradziadku, Trzej Mole Książkowi
zauważyli, że siedzą prawie po ciemku. A przecież za grubą zasłoną na oknie na dobre rozzłocił
się słońcem czerwcowy dzień. Że tak jest, pierwszy zorientował się Świetlik.
- Pozwólcie, drodzy przyjaciele, że odsłonię okno. Mamy bardzo przyjemny dzień -
powiedział, po czym wstał i pociągnął za sznur od zasłony. Do pokoju wpadł jasny promień
słońca, wprost do stóp wielkiego stojącego zegara. - Pójdę i przewietrzę też inne sale. Dziś
możemy mieć w bibliotece sporo gości.
Kiedy Świetlik wyszedł, Mrówkolew zbliżył się do okna, gdyż wydawało mu się, że
słyszy piosenkę. I rzeczywiście, po balkonie sąsiedniej kamienicy krzątała się, wesoło śpiewając
dziewczynka.
- Spójrz, Miki Molu, Grażynka podlewa swoje piękne nasturcje.
- Mamusiu! - słychać było jej głos. - Muszę obficie podlać moje kwiatki. Tak długo mnie
przecież nie będzie. Szkoda, że nie mogę wziąć ich ze sobą na kolonie... Tak, tak, moje kolorowe
kwiatuszki... - Grażynka zwróciła się do nasturcji. - Skończył się już rok szkolny i jutro
wyjeżdżam na wakacje. Już nawet jestem spakowana. Jak się cieszę! Jak się cieszę!
I dziewczynka zniknęła w mieszkaniu.
- Ach! Dlaczego tak gwałtownie zbladłeś? - zaniepokoił się Miki Mol, widząc, że coś
niedobrego dzieje się z Mrówkolwem. - Mam wrażenie, że nagle posmutniałeś.
- To prawda - jęknął Mrówkolew nieswoim głosem. - Pomyśl, Miki Molu, codziennie
budziła nas jej wesoła piosenka, a teraz jakże pusto i cicho zrobi się bez naszej miłej sąsiadki, co
podlewała kwiatki... Ach, czuję, że zaczynam mówić do rymu... Pozwól, Miki Molu, że na
poczekaniu wygłoszę smutną odę o rozstaniu. - Mrówkolew, mówiąc to, wdrapał się na sporą
stertę książek.
- Ale czy koniecznie musisz wygłaszać ją z podwyższenia? - zaniepokoił się Miki Mol,
widząc, że sterta książek wcale nie tworzy solidnej podstawy, a nawet lekko się chwieje.
- O tak, to konieczne - zapewnił Mrówkolew. - Im wyżej, tym podnioślej. - Po czym
chrząknął uroczyście i zaczął recytować:
Jak kwiatek bez konewki,
Entliczek bez pentliczka,
Bałwanek bez marchewki,
Zakupy bez koszyczka,
Jak bosman bez fajeczki,
Tak ja bez twej piosneczki
Usycham i marnieję
(policzki mam już blade).
Popadam w beznadzieję
I tracę... równowagę...!!!
I choć nie tę równowagę miał Mrówkolew na myśli, sterta książek rozjechała się pod nim
i deklamator runął z hukiem na podłogę.
- Ojej - jęknął smętnie. - Nabiłem sobie guza.
Miki Mol pośpieszył przyjacielowi z pomocą.
- Potrzebny będzie zimny okład... Mam pomysł! Przyłożę ci do guza książkę o
Antarktydzie. Poczekaj!
Po chwili Miki Mol pojawił się taszcząc grubą książkę zatytułowaną Boso przez
Antarktydę.
- Och, co za ulga - westchnął Mrówkolew, gdy Miki Mol przyłożył mu ją do guza.
- Aaaaa psik!!! - rozległo się kichnięcie.
- Na zdrowie, Mrówkolwie - powiedział Miki Mol.
- Ależ to wcale nie ja kichnąłem - odparł Mrówkolew. - Powiedziałbym nawet, że to
raczej ty kichnąłeś. Miki Molu.
- Ja też nie kichnąłem.
Dwaj Mole Książkowi popatrzyli na siebie zdziwieni.
- Kto więc kichnął?
W tym momencie uwagę Miki Mola przykuło coś dziwnego, coś, co przypominało wątły i
wyblakły kwiatek, jaki często można znaleźć w starych słownikach. To coś wypadło chyba z
jakiejś książki - pomyślał, a głośno dodał:
- Zobacz, Mrówkolwie, to wygląda jak zasuszony kwiatek.
- Rzeczywiście - potwierdził Mrówkolew, szybko przychodząc do siebie. -Powąchajmy
go, może pachnie.
Lecz to coś było tak zakurzone, że kurz zakręcił im w nosach i obaj kichnęli zgodnym
chórem.
- Na zdrowie! - usłyszeli bzyczący głos.
- Co to? Kto tu? - Miki Mol i Mrówkolew zaczęli się rozglądać po pokoju.
- To ja - znów zabzyczał cienki głos, który najwyraźniej dobiegał z tego czegoś. -
Wzięliście mnie za wyschnięty kwiatek, a ja jestem Komarem Koramorą, zasuszonym od dawien
dawna w starym słowniku. Przysłuchiwałem się, Miki Molu, twej opowieści o Pradziadku Molu.
Tak, tak. I ja byłem jego przyjacielem. Dlatego właśnie mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Coś, co uzupełni nieco twoją historię. Posłuchaj mnie.
I wychudła postać z długimi jak wstążki nogami usiadła z szelestem na brzegu książki i
zaczęła opowiadanie.
- Jestem stary i zakurzony i niebawem wydam ostatnie tchnienie, ale najpierw muszę ci
przekazać pewną tajemnicę, którą twój protoplasta, Mól Pradziadek, przeznaczył dla ciebie i
twych przyjaciół. Pamiętam, że odchodząc między bajki, rzekł do mnie: „Mój przyjacielu
Komarze, gdy Miki Mol przeczyta już wszystkie książki z mojej ulubionej Półki Bajek
Niebywałych i znajdzie tam ciebie, wyjaw mu tajemnicę Czarodziejskiego Kuferka. Niech to
będzie mój podarunek za pilność i wytrwałe studiowanie mądrych książek”.
- Drogi Komarze Koramoro, czy mówisz o tej niebieskiej skrzynce, której jeszcze nikomu
nie udało się otworzyć? - zapytał Miki Mol wskazując na stojący w kącie pokoju odrapany
skórzany kuferek.
- Tak, tak - zabzyczał Komar. - Tysiące lat temu był on własnością Faraona
Abrakadabraksa Cynamona i wykopano go u podnóża egipskiego sfinksa... Potem wypożyczył
go sobie Czosnek Jadalny, który z Czarodziejskim Kuferkiem pod pachą polami i lasami
przywędrował pieszo do Europy. W końcu, w darze za zasługi w bibliotekarstwie, otrzymał go
Mól Pradziadek. Kuferek zwany jest też Kuferkiem Czasu, kryje bowiem w sobie przepaść
dziejową, czyli mówiąc inaczej, każdy, kto doń wejdzie, może odbyć niezwykłą podróż w
przeszłość. Może trafić do wielu historycznych krain. Może nawet oglądać na własne oczy
dinozaury i mamuty.
- To wspaniałe, drogi Komarze - zachwycił się Miki Mol. - Ale jak go otworzyć?
- Czarodziejski Kuferek Czasu otworzyć można tylko kluczem do nakręcania zegara -
wyjaśnił Koramora, a ponieważ poczuł się naprawdę zmęczony, dodał: - No ale na mnie czas.
Powiedziałem wam już wszystko. Teraz będę mógł spokojnie zostać zasuszony wśród bajek
opisujących krainę, w której żyją moi krewni i powinowaci, Przekomarzanie... Żegnajcie,
przyjaciele!
To powiedziawszy Komar Koramora wsunął się między kartki książki pod tytułem Bajki
Niebywałe, którą Miki Mol i Mrówkolew podnieśli ostrożnie i odstawili na półkę.
- Nigdy nie przyszło mi na myśl, Mrówkolwie, że ta niebieska skrzynka może być
zaczarowana.
- To wspaniały prezent, Miki Molu.
- O tak, będziemy mogli zobaczyć dinozaury i mamuty, a może nawet odwiedzimy słynną
Bibliotekę Aleksandryjską, zanim jeszcze zostanie spalona... albo odwiedzimy króla Ćwieczka.
- A ja dowiem się, skąd przywędrowały do nas nasturcje, i opowiem o tym Grażynce -
entuzjazmował się Mrówkolew.
- A teraz podsadź mnie, Mrówkolwie - poprosił Miki Mol. - Musimy wyjąć z zegara klucz
do Kuferka Czasu.
Dwaj Mole Książkowi ogromnie byli ciekawi, jakie to możliwości kryje w sobie
podarunek Mola Pradziadka i jakie przygody czekają ich w Czarodziejskim Kuferku.
- To na pewno będą niewiarygodne i zapierające dech przeżycia. - Mrówkolew aż
podskoczył z emocji.
- Musimy zorganizować ekspedycję, w której weźmiemy udział wszyscy trzej, ja, ty i
Świetlik - powiedział Miki Mol.
Obaj Mole Książkowi z ciekawością włożyli klucz do Kuferka Czasu.
- Otwórz, otwórz! - przynaglał Miki Mola Mrówkolew. - Nie mogę się doczekać. Może
zobaczymy starożytne miasto Babilon, wieżę Babel i siedem cudów świata.
- Może uda mi się kupić od admirała Kolumba zbiór egzotycznych motyli z Antyli!
Ale zanim Miki Mol przekręcił klucz, rozległo się głośne pukanie do drzwi.
- Kto to może być? - zdenerwował się Mrówkolew, gdyż pukanie zakłóciło pełen emocji
nastrój.
- Prosimy - powiedział Miki Mol.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wbiegła jejmość w wielkim kapeluszu. Była to Ciocia
Zgryzelda.
- Ach, jak dawno do mnie, Miki Molu, nie pisałeś - mówiła szybko, wymachując przy
tym podróżnym kuferkiem. - Pomyślałam więc, że wpadnę i dowiem się, co porabiacie, a przy
okazji pożyczę z waszej biblioteki książkę pod tytułem Nasza kuchnia: Jaś nie je.
Wielkie rondo kapelusza przyozdobionego świeżymi owocami i kwiatami trzepotało na
jej głowie niczym skrzydlate ptaszysko i jak wielki wentylator zwiewało wszystkie papiery, jakie
napotkało na swej drodze. Miki Mol rzucił się, aby schwytać fruwające stronice historii o Molu
Pradziadku.
- Boże! - krzyknęła Ciocia Zgryzelda. - Siedzicie przy otwartym oknie! W przeciągu! -
Zamykając okno Ciocia trajkotała dalej: - Natychmiast zaparzę wam cholagogę. Mogło was
zawiać. Możecie złapać bakcyla! Albo różę! Mumsa! Mopsa! Albo co gorsza... skunksa! Proszę
powiedzieć: aaa - naparła zdecydowanie na Miki Mola i Mrówkolwa.
- Aaaaaa... - odpowiedzieli posłusznie.
- No tak... Czy już mierzyliście temperaturę?... Nie, nie mówcie nic, nie powinniście się
przemęczać! Najlepiej przyłożyć sobie ciepły termos, a przede wszystkim dobrze się odżywiać!
No właśnie, upiekłam wam wspaniały piernik z bakaliami! - Ciocia Zgryzelda, wypowiedziawszy
ostatnie zdanie, nagle pobladła i zamilkła. - O Boże! Wody! Mdleję! - Złapała się za serce.
Miki Mol i Mrówkolew rzucili się, by podtrzymać słaniającą się Ciocię.
- Co się Cioci stało?
- Ach! - wyjęczała Ciocia. - To straszne, to straszne, to straszne! Zapomniałam! Nie
przywiozłam wam tego piernika! A co gorsza, nie wyłączyłam prodiża i piernik na pewno spalił
się na węgiel. Od tego może zająć się ogniem moje gospodarstwo! Och, niestety! Natychmiast
muszę wracać. Proszę was, zadzwońcie po taksówkę.
- Dobrze, Ciociu - krzyknęli chórem i czym prędzej pognali do telefonu.
- Ach, jakaż ja jestem roztrzepana - narzekała Ciocia, przemierzając nerwowo pokój. -
Doprawdy, gdzie ta taksówka? Będzie szybciej, gdy poczekam przed biblioteką, na dole. - Ciocia
Zgryzelda, spoglądając w okno, sięgnęła po kuferek podróżny i wybiegła na schody.
Kiedy Miki Mol i Mrówkolew wrócili do pokoju, zastali w nim Świetlika.
- A cóż to za jejmość przeleciała po schodach jak burza? - zapytał Świetlik.
- To moja Ciocia - wyjaśnił Miki Mol i opowiedział Świetlikowi ostatnie wydarzenia.
- Żeby jej tylko nie zawiało w taksówce - zatroszczył się Mrówkolew uśmiechając się
dyskretnie. - Ale, ale, Świetliku, za chwilę wybieramy się w niezwykłą podróż. Co byś
powiedział o polowaniu na dinozaury?
- Albo o balu u króla Lula? - zapytał Miki Mol.
- Oczywiście jadę z wami - powiedział zachwycony Świetlik i już miał pobiec do siebie,
żeby się spakować, ale zatrzymał się i zapytał: - No tak, ale czym odbędziemy taką podróż?
- Tym - odparł Miki Mol wskazując uroczyście na stojący nie opodal zegara
Czarodziejski Kuferek.
- Tym? - z niedowierzaniem powtórzył Świetlik.
- Tak, bo to Czarodziejski Kuferek. Przyjaciele! Nie traćmy ani chwili i zajrzyjmy do
Kuferka Czasu - przynaglał Miki Mol. - Zobaczymy, co w nim jest.
- Bądźmy, aby w nim zobaczyć! Baczmy, abyśmy w nim byli! - powtarzał w kółko,
plącząc słowa, podniecony Mrówkolew.
- Stara broszka, puderniczka, agrafka i... prestoplast - usłyszeli głos Świetlika, który
pierwszy włożył rękę do środka.
I nagle Trzej Moje Książkowi zrozumieli straszną prawdę! Ciocia Zgryzelda pomyliła
kuferki! Zostawiła swój, a przez nieuwagę zabrała Czarodziejski Kuferek Czasu!
- Zobaczymy agrafkę, będziemy polować na broszkę, a słynny filozof Prestoplast z
Aleksandrii zaprosi nas na pudrowanie - bełkotał ze zmartwienia Mrówkolew.
- Tylko spokojnie, przyjaciele - zabrał głos Miki Mol. - W obliczu takiej sytuacji musimy
natychmiast zorganizować ekspedycję ratunkową. Co będzie, jeżeli Ciocia Zgryzelda, szukając
agrafki, wpadnie w pazury dinozaurów?
- Albo na pole jakiejś historycznej bitwy - zaniepokoił się Świetlik.
- Otóż to - powiedział Miki Mol. - Nie mamy czasu do stracenia. Natychmiast wyruszamy
na wieś do Cioci! Pojedziemy na Encyklopedii Pradziadka Mola. Być może, będzie nam
potrzebna.
Zanim Miki Mol przyprowadził Encyklopedię, Mrówkolew przygotował do podróży pięć
siatek na motyle, trzy klasery na próbki ziemi, prymus, laskę z gałką, podręcznik do języka
esperanto, sześć zielników, lupę i kałamarz z zielonym atramentem.
- Ależ, Mrówkolwie, nie możemy brać tylu rzeczy - przestraszył się Świetlik. - Przede
wszystkim weź swój kapelusz.
- O rety! Skąd w moim kapeluszu znalazła się herbata? - wrzasnął Mrówkolew.
Rozdział III
Superdraby wkraczają do akcji,
czyli Kuferek Czasu pęka w szwach
Gospodarstwo Cioci Zgryzeldy leżało na skraju wsi, w pewnej bardzo malowniczej
okolicy. Niebo było tu czyste i chabrowe, a słońce prawdziwie złotymi promieniami pasło nad
łąkami wełniane owieczki obłoków. Dom Cioci Zgryzeldy przeglądał się w błyszczących jak
lusterka jabłkach na starej jabłoni, która swą wielką gałąź oparła o pochyły dach drewutni,
światło odbijało się w soczystych owocach małymi złotymi okienkami i można było nawet
dostrzec miniaturowe karafki pełne jabłkowego syropu, ustawione na maleńkich parapetach
okienek. Na ganku schludnego domu spał kot, którego poza końcem własnego ogona nic, ale to
nic nie obchodziło. Nawet niespodziewany powrót Cioci, jej krzyki i bieganina nie wzbudziły w
nim ciekawości. Ciocia Zgryzelda jak burza wtargnęła do domu, lecz po chwili znów wybiegła
na ganek.
- Ach! Cóż to! Ja w ogóle nie włączyłam prodiża do kontaktu! Piernik jest nie upieczony!
Niepotrzebnie pędziłam jak szalona... Z moim ciężkim kuferkiem. Ale... co to? Dalibóg, to nie
mój kuferek!!! Na pomoc! Na pomoc! Pomyliłam kuferki! - Odkrywszy tę straszną prawdę,
Ciocia przekręciła klucz, uniosła wieko i zajrzała do środka. - Pusty! I jakiś taki brzydki w
kolorze. Ach, chyba zemdleję. Na pomoc! Wyrzucę to okropne pudło pod drzewo. Będę do niego
zbierała deszczówkę do podlewania grządek. - To powiedziawszy, zaniosła Czarodziejski
Kuferek pod jabłonkę i otworzyła go. - Pójdę i włączę do kontaktu prodiż z moim pierniczkiem, a
kiedy się upiecze, natychmiast wrócę do Miki Mola i Mrówkolwa. To takie grzeczne, dobrze
ułożone smyki. - Ciocia pobiegła włączyć prodiż.
Tymczasem z rosnącego w pobliżu domu lasu wyszedł Pan Nadleśniczy, którego Ciocine
krzyki i wołania o pomoc wielce zaniepokoiły.
Coś się musiało stać - pomyślał i natychmiast przerwawszy obchód swego nadleśnictwa,
skierował kroki ku zabudowaniom. Jego niepokój był uzasadniony, gdyż właśnie przez polową
lornetkę dostrzegł nie opodal, na leśnej drodze ciężarówkę, w której siedziało dwóch
podejrzanych osobników.
- Jeden z nich wygląda mi na wilka. Najlepiej wystrzelę na postrach - powiedział głośno,
aby dodać sobie animuszu, po czym zdjął z pleców fuzję i nacisnął język spustowy.
Potężny huk targnął ciszą, a las odpowiedział mu stokrotnym pomrukiem. Po pochyłym
dachu drewutni zadudniły dorodne jabłka i potoczywszy się w dół, wpadły wprost do otwartego
Kuferka Czasu.
- Zdaje się, że parę jabłuszek spadło do tego pudła - stropił się Pan Nadleśniczy. - Wyjmę
je i zaniosę pani Zgryzeldzie na kompot.
Lecz im bardziej zagłębiał rękę w kuferku, tym większe zdziwienie malowało się na jego
twarzy.
Doprawdy, czyżby ich tam nie było? - pomyślał przechylając się i wsadzając głowę do
środka. - Nie mogę zmacać dna... Jak tu ciemno... - I nagle stracił równowagę. Poczuł, że leci
gdzieś na łeb, na szyję. Na wszelki wypadek zamknął oczy. W uszach szumiał mu wicher. Był to
wicher historii.
- Jeśli grzmi, to będzie burza, a jeśli burza, to będzie deszcz... - mówiła do siebie Ciocia
Zgryzelda wybiegając na ganek. - A może to ktoś strzelił? - zastanawiała się otwierając
parasolkę, którą chwyciła, zanim opuściła dom. - Czy to pan, Panie Nadleśniczy? - zawołała,
gdyż przypomniała sobie, że Pan Nadleśniczy często przechadza się z fuzją po lesie. - A kuku!
Niech się pan odezwie!
I wtedy stała się rzecz straszna. Ciocia pośliznęła się na zgniłym jabłku. Gdyby nie
parasolka, dzięki której jak tancerka na linie zachowywała przez chwilę równowagę,
wywróciłaby się natychmiast. Teraz jednak, wymachując parasolką, najechała na drugie zgniłe
jabłko, potem na trzecie i na nich potoczyła się jak na wrotkach prosto ku otwartemu Kuferkowi
Czasu.
- Na pomoc! Na pomoc! - krzyknęła wpadając w ciemną czeluść. - Ach, dokądś lecę! -
zdążyła zauważyć i zaraz musiała mocno przytrzymać swój przyozdobiony owocami kapelusz,
gdyż tarmosił go straszny wicher. Był to oczywiście wicher historii.
Do Czarodziejskiego Kuferka nie zmieściła się tylko parasolka, która wyglądała jak
wielki ptak o szeroko rozpostartych skrzydłach.
Wtedy to właśnie, galopując co tchu na Encyklopedii, przybyli na podwórko Cioci Trzej
Mole Książkowi.
- Nareszcie jesteśmy na miejscu - powiadomił przyjaciół Miki Mol.
Mrówkolew spostrzegł parasolkę Cioci pośród grządek.
- A kuku! Ciociu, to my - zawołali chórem Mrówkolew i Świetlik.
Nie było odpowiedzi. Ciocia nie raczyła nawet wstać na ich powitanie. Wydawała się
zawzięcie plewić grządki.
- Może Ciocię postrzyknęło lumbago i nie może się podnieść? - zastanawiał się głośno
Miki Mol.
- Pójdę jej pomóc - powiedział Świetlik i zbliżywszy się do parasolki zajrzał pod nią. -
Ależ Cioci tu wcale nie ma! - zdziwił się. - Pod parasolką stoi nasz kufer z biblioteki.
Mrówkolew jęknął żałośnie.
- To straszne, przybyliśmy za późno. Ciocia Zgryzelda wpadła do Kuferka Czasu. Co
robić, Miki Molu?!
Od strony lasu dobiegł warkot samochodu i zza zakrętu wyłoniła się stara rozklekotana
ciężarówka z kolorowym napisem z boku: Wielki Objazdowy Lunapark Dyrektora Ambarasa. Z
tyłu wozu powiewała niczym chusta Baby Jagi rozerwana plandeka. Za kierownicą siedział
ponury grubas z czarną brodą; jego sumiaste wąsiska poruszały się co jakiś czas jak
samochodowe wycieraczki. Obok niego siedziało chude, nieco wyliniałe wilczysko w
wyświechtanym kapelusiku, przyozdobionym różową stokrotką. Jego wywieszony poza ostre
zębiska czerwony język powiewał jak szalik.
Nie było czasu do stracenia. Trzej Mole Książkowi, ukrywszy się za węgłem domu,
obserwowali zbliżających się intruzów.
- Hę, hę, daliśmy świetny występ w miasteczku - odezwał się grubas z czarną brodą. -
Nasz chytry numer z Beczką Śmiechu udał się superowo!
Siedzący po jego lewej ręce Wilk zatarł ręce z uciechy.
- Hę hę, jak weszli do Beczki, włączyłem takie obroty, że powypadały im z kieszeni
wszystkie portfele, ha ha... a ja je tylko zgarnąłem...
- Dobra robota, Arcykąsku - pochwalił brodacz. - A nasz chwyt z Gwoździem Programu?
- Tu zaśmiał się tubalnie i omal nie wypuścił z rąk kierownicy.
- Tak, tak. Dyrektorze - przyznał Wilk. - Trzeba było widzieć ich głupie miny, gdy
rozsunęła się kurtyna. Wystrychnęliśmy ich na dudków! O tak, nabiliśmy ich w butelkę.
- Najważniejsze, mój Arcykąsku, że wypełnia się po brzegi kasa Wielkiego Dojazdowego
Lunaparku, którego jestem Superdyrektorem, największym Ambarasem Wszechczasów,
Honorowym Obywatelem Wszystkich Smutnych i Wesołych Miasteczek, Kawalerem Orderu
Bałamuta itede, etcetera i temu podobne...
Nagle z wielkim hukiem wystrzelił w górę korek od chłodnicy ciężarówki i para poczęła
ulatniać się z sykiem.
- Do stu tysięcy połamanych diabelskich kół! - wrzasnął Ambaras. - Ten gruchot
przegrzał się!
- Nic dziwnego, szefie - warknął Arcykąsek. - Przecież uciekaliśmy na pełnym gazie
przed pościgiem.
- To prawda - przyznał Dyrektor Ambaras, zjeżdżając na pobocze drogi i nacis